Katherine John
BURSZTYNOWY RYCERZ
Amber Knight
Przełożyła Ewa Mikina
PROLOG
Wolfschanze, kwatera główna Hitlera koło Rastenburga, Prusy Wschodnie, przedświt, 24
stycznia 1945
Standartenführer nigdy jeszcze nie przeżył takiej zimy. Lodowate wiatry wyziębiały ciało do
kości, a jakby tego było mało, sytuacja stawała się rozpaczliwa. Słyszał rozpacz w każdym
doniesieniu z Berlina, widział ją na twarzach innych oficerów, rozpoznawał w niedbałej
postawie swoich żołnierzy, w ociężałych ruchach ludzi, którzy wynosili skrzynie z bunkra i
ładowali je na czekające w kolejce ciężarówki. Otulił się szczelniej podbitym futrem
płaszczem i przytupywał, chcąc wspomóc jakoś krążenie krwi w zdrętwiałych z zimna
kończynach.
– Nie mogliby się ruszać szybciej, hauptsturmführer? – warknął.
Podkomendny stuknął obcasami.
– Nie guzdrać się, żołnierze. Tempo, tempo. Raz, dwa...
– Te skrzynie chyba się tam lęgną – mruknął szeregowiec na tyle głośno, że dosłyszał go
unterscharführer. Wrzasnął na żołnierza, ale reprymendę zagłuszył wystrzał z rosyjskiego
działa. Rosjanie parli do przodu mimo ciemności. Nawet ptaki uciekały na zachód.
Standartenführer nie miał ani ludzi, ani serca do walki. Liczył, że uda mu się wycofać
spokojnie na front zachodni i tam poddać się wraz ze swoimi żołnierzami Brytyjczykom albo
Amerykanom. Spędzą kilka lat w obozie jenieckim i wrócą do domu, o ile będą mieli gdzie
wracać.
Żołnierz potknął się i upuścił długą wąską skrzynkę tak niefortunnie, że rozpadła się na
betonowych stopniach. Na srebrnym śniegu zaskrzyła się złocista płyta.
– Schutze, ty ośle! Wiesz, co to jest? Jakie to cenne...
Żołnierz wyprostował się jak struna. Drżał ze strachu i zimna, gdy unterscharführer dawał
upust złości.
– To bursztyn z bursztynowej komnaty, którą car Piotr ukradł Fryderykowi Wielkiemu.
Standartenführer podniósł bursztynową płytę z płaskorzeźbą przedstawiającą orła, którego
historycy Trzeciej Rzeszy jednogłośnie uznali za pruskiego.
– Tobie nawet świńskiej dupy nie godzi się podcierać. Pozbieraj te kawałki.
Żołnierz zaczął zbierać odpryski z ukruszonego rogu płyty, tymczasem od strony kwater
zmierzał ku niemu, ślizgając się na lodzie, oficer SS.
– Miny założone, obersturmführer? – zapytał standartenführer, zirytowany uszkodzeniem
bursztynowej płyty i tym, że będzie musiał się tłumaczyć w Berlinie z niezdarności swoich
żołnierzy; jeśli uda mu się kiedyś tam dotrzeć.
– Sturmbannführer prosi o jeszcze dwie godziny. Mróz...
– Mróz wszystkich równo szarpie za jaja, obersturmführer. – Standartenführer zmrużył oczy.
– Niech pan powie sturmbannführerowi, że ma pół godziny, potem może od razu poddać się
ruskim.
Obersturmführer zasalutował i odmaszerował z powrotem w stronę kwater.
– Łańcuchy przeciwśnieżne...
– Założone. Na wszystkie wozy, standartenführer – zameldował adiutant.
Obersturmführer zniknął w mroku wśród drzew, tak że standartenführer nie mógł go już
dojrzeć, ale słyszał chrzęst jego kroków na śniegu, gdzieś w pobliżu obróconej w ruinę sali
konferencyjnej, gdzie von Stauffenberg podłożył bombę, która miała zabić Hitlera i położyć
kres wojnie. Standartenführer wzdrygnął się na myśl, ile istnień ludzkich, ilu żołnierzy, ilu
cywilów ocalałoby, gdyby zamach się powiódł. Dobrze, że hitlerowskim naukowcom nie
udało się skonstruować maszyny odczytującej myśli, bo wtedy przyszłoby mu dać głowę pod
stryczek ze struny fortepianu i zawisnąć na rzeźnickim haku; większość oficerów na froncie
wschodnim czekałby zapewne taki los.
– Załadowano już dwadzieścia pięć ciężarówek, standartenführer.
– Sprawdzę bunkier.
Standartenführer przecisnął się obok żołnierzy wynoszących kolejne skrzynie po wąskich
schodach, zszedł na dół i stanął na progu pomieszczenia, które kiedyś służyło Hitlerowi za
salon. Mrużąc oczy w rażącym świetle, dojrzał człowieka z administracji, kręcącego się z
notatnikiem w ręku między skrzyniami.
– Co zostało?
– Trochę mebli, z tych nowych, dywany perskie i to, co pan widzi.
Standartenführer przejechał wzrokiem po opisanych kredą pakach.
– Niech zabiorą w pierwszej kolejności van Goghi i Rembrandty. – Spojrzał na największą
skrzynię: długa na dwa i pół metra, szeroka na półtora, mogłaby posłużyć za trumnę dla
wielkoluda.
– Helmut von Mau?
– Zostawiłem ją na koniec ze względu na wagę. Nie wiem, jak osie wytrzymają ciężar
kamiennego sarkofagu, do tego jeszcze bursztyn...
Pułkownik dotknął skrzyni z należną czcią. Kiedy miał dwanaście lat, był z klasą na
wycieczce w Królewcu; złożyli hołd rycerzowi, który przekroczył Wisłę z krucjatą zakonu
krzyżackiego przeciwko poganom w roku 1231. Siedząc na posadzce wokół szklanej gabloty,
w której znajdował się bursztynowy rycerz, chłonęli opowieść nauczyciela, chociaż znali ją na
pamięć. Helmut von Mau, który przyszedł na ziemie pogan z Hermanem von Balkiem,
zdobywca i wybawiciel terenów, na których powstały Prusy Wschodnie – ich twórca. Bohater,
rycerz nieustraszony, który walczył z barbarzyńcami i oddał życie za misję chrystianizacji. Tak
urodziwy, że piękna księżniczka Woberg, ujrzawszy go, zmieniła imię na Maria, przyjęła wiarę
chrześcijańską, porzuciła swój lud i poszła za wojskami krzyżackimi. Człowiek, który jeszcze
po śmierci brał pomstę na poganach. Jego ludzie, broniąc się rozpaczliwie przed atakiem,
przywiązali ciało Helmuta do grzbietu konia i posłali wierzchowca galopem do obozu wroga.
Legenda mówi, że każdy barbarzyński woj, który spojrzał na poległego bohatera, padał
martwy. Standartenführer pożałował, że nie ma teraz do dyspozycji paru takich Helmutów.
– Niech ta skrzynia idzie następna, razem z obrazami. Nie zostawcie aby żadnej oznaczonej
literą A. Najwyższe dowództwo nie byłoby zadowolone, gdyby któraś zaginęła.
– Jawohl, standartenführer.
Oficer SS przeklinał wydział transportu. Gdyby dostał pociąg, sześć wagonów, już tydzień
temu wyekspediowałby do Berlina cenne wyposażenie Wilczego Szańca. Co może być
ważniejsze niż sztuka i historia Trzeciej Rzeszy?
Wiele dni kosztowało go skompletowanie żałosnego konwoju, który miał ruszyć spod
bunkra Führera. Trzydzieści wozów, wszystkie w opłakanym stanie. Jedna zasadzka
partyzantów i całą spedycję diabli wezmą. Gdyby tak się stało, winę ponosiłby sam Hitler i
sykofanci, którymi się otaczał, ale to Standartenführer i jego ludzie zostaliby obarczeni
odpowiedzialnością. Kiedy wstępował do SS, nie postało mu w głowie, że dowództwo
skieruje elitarne oddziały i kilkunastu starannie dobranych inżynierów do zabezpieczania
skarbów zgromadzonych w Wilczym Szańcu, gdy na Berlin będą spadać bomby aliantów,
zabijając cywili, wśród nich, kto wie, może jego ukochaną żonę Hildę i małego Wilhelma...
– Nie będzie łatwo przebijać się leśnymi drogami w tym śniegu – zauważył adiutant, kiedy
standartenführer wyszedł z bunkra.
– Nie, hauptsturmführer – wychrypiał. Miał nadzieję, że adiutant wytłumaczy sobie
nienaturalne brzmienie jego głosu panującym mrozem. – Proszę zawiadomić eskortę, że
ruszamy za pół godziny.
– Jeszcze nie skończyli ładować skrzyń...
– Nie możemy pozwolić sobie na zwłokę, jeśli chcemy się stąd wydostać.
Odgłosy rosyjskich dział nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości, że standartenführer
ma rację.
Dowódca oddziału partyzanckiego, ukrył się za drzewem. Nie drgnął od czterech godzin i
zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek zdoła się poruszyć. Przemarzł do kości, a droga nadal była
biała i pusta, niczym blizna biegnąca przez las. Czyżby z Wilczego Szańca prowadziła na
zachód jeszcze jakaś inna trasa, o której nic nie wiedział?
Kiedy usłyszał warkot zapuszczanych silników, uznał, że to złudzenie wywołane
zmęczeniem, ale po chwili za jego plecami szczęknął karabin; nie mógł się przesłyszeć.
Pojawiło się znajome napięcie, przyprawiająca o mdłości mieszanina lęku i brawury, która
towarzyszyła mu przed każdą akcją. Poruszył się z wysiłkiem, szarpnął karabin.
Ciężarówki wyłaniały się powoli ze śnieżnej mgły, sunęły w stronę bramy wyjazdowej
niczym szare mechaniczne słonie. Podniósł rękę, nie czuł jej, jakby nie była częścią jego ciała.
Zagrały karabiny. Od drzew odrywały się cienie jego ludzi. Nigdy, przez cały czas trudnej
walki w partyzantce nie miał ich jeszcze tylu, co teraz. Przypływ zawsze wyrzuca na brzeg
brudy. Ci, co przeżyli wojnę, chowając głowę w piasek, chcieli się zasłużyć na chwilę przed
zwycięstwem, zrehabilitować po latach bezczynności – albo może nawet kolaboracji.
– Nie strzelać! – Obok pierwszej ciężarówki pojawił się wysoki jasnowłosy oficer SS z
białą szmatą w ręku. Zsunął czapkę na tył głowy i rozchylił płaszcz, pokazując, że nie ma
broni.
– Co robimy? – zapytał zastępca.
– Porozmawiamy sobie z sukinsynem, a potem zastrzelimy jego i jego ludzi jak psy.
Sylwetki między drzewami nasuwały standartenführerowi skojarzenie z wilkami,
wychudzonymi, wy głodzonymi, gotowymi rzucić się ofierze do gardła. Nie odwracając
głowy, krzyknął do adiutanta:
– Spokojnie!
Hauptsturmführer, zahipnotyzowany widokiem zbliżających się partyzantów, nie
odpowiedział.
– Pojawili się, bo Rosjanie są blisko. Stracimy wszystko, co wieziemy. Spróbuję w zamian
ocalić nasze głowy. A jeśli mnie zabiją, wycofajcie się do bunkra Führera. Sturmbannführer
niech odpala ładunki na zewnętrznym obwodzie Szańca, a pan nawiąże kontakt z Berlinem. –
Obaj świetnie wiedzieli, że Berlin nie da im żadnych posiłków, ale standartenführer musiał
grać do końca. – Proszę zawiadomić sturmbannführera.
Partyzant idący na przodzie wycelował karabin w biegnącego ku bramie kapitana.
– Jeśli mój adiutant nie przekaże rozkazu, który właśnie wydałem, za chwilę wszyscy
znajdziemy się w królestwie niebieskim.
Standartenführer postąpił kilka kroków.
– Hitler nigdy nie pozwoliłby wysadzić w powietrze swojej kwatery głównej.
– Hitler powiedziałby, że lepiej zniszczyć Szaniec niż go poddać.
– Dlaczego tego nie zrobił, kiedy wyjeżdżał stąd w listopadzie?
– Ponieważ nie chciał przyznać, podobnie jak najwyższe dowództwo, że Rosjanie są coraz
bliżej i że to już koniec. – Standartenführer zniżył głos. – Poza tym trzeba było pomyśleć, jak
zabezpieczyć skarby Rzeszy zgromadzone w Wilczym Szańcu. – Wyjął paczkę papierosów,
chciał poczęstować dowódcę oddziału, a kiedy ten odmówił, sam wziął jednego. Bibułka
przykleiła mu się do zmarzniętych warg. Wskazał dłonią ciężarówki: – Wieziemy złoto,
srebro, bursztyn, obrazy, bogate łupy wojenne z okupowanych miast Polski i Rosji. Połowa z
tego może być pańska. Podzielimy się, jeśli opuścicie broń. – Omiótł wzrokiem leśnych ludzi:
przynajmniej jedną trzecią stanowiły kobiety i dzieci. – Wojna wkrótce się skończy. Wszyscy
wrócimy do normalnego żyda, będziemy musieli odbudować swoje domy. Zawartość tych
skrzyń może rozwiązać wiele problemów, które pojawią się z nastaniem pokoju.
Rozległ się strzał i pułkownik zanurkował pod najbliższą ciężarówkę. Kiedy otworzył oczy,
zobaczył, że dowódca oddziału leży obok niego.
– Pańscy ludzie nie respektują białej flagi? Nawet kiedy mają pana na linii strzału? –
Pułkownik wypluł niedopałek.
Dowódca partyzantów przesunął się po śniegu i wyjrzał spod wozu. Grymas na twarzy
sprawił, że blizna biegnąca od skroni do kącika ust stała się wyraźniejsza.
– To Rosjanie.
– Skarbów wystarczy dla wszystkich. Zaprośmy Rosjan do rozmowy.
– Oczekuje pan, że będziemy pertraktować z Niemcami?
– Będziecie. Inaczej wszystko w promieniu pięciu kilometrów wyleci w powietrze.
– Mogę pana zabić.
– I będzie pan odpowiedzialny za eksplozje. Moi ludzie nas obserwują. Czekają na sygnał –
skłamał. – Zabijcie mnie, a nie będą już nawet potrzebować sygnału. Po prostu odpalą ładunki.
– Moi ludzie nie nawykli stać bezczynnie i patrzyć, jak oficerowie prowadzą rozmowy.
– Kilkaset metrów stąd znajdują się prywatne pomieszczenia Hitlera. Jest tam dość wina i
dóbr, żeby zająć pańskich ludzi na dłużej, my tymczasem omówi my los moich skarbów. Tylko
że ja nie znam języka rosyjskiego.
– Ostrzegłem ich, żeby nie schodzili ze ścieżki. – Hauptsturmführer deptał po piętach
standartenführerowi. Prowadzili dowódców partyzanckich do niegdysiejszego kasyna
oficerskiego.
– Dobrze – mruknął wyższy stopniem, zajęty najwyraźniej swoimi myślami.
– Wyśmiali mnie, standartenführer, kiedy im powiedziałem, że cały teren jest zaminowany.
– Za godzinę już nas tu nie będzie. – Standartenführer miał nadzieję, że Rosjanie i Polacy
dorwą się do alkoholu, oby wystarczyło zapasów, a jego ludzie zdążą tymczasem ewakuować
się lasami w kierunku zachodnim. Chciał wydać rozkaz, że każdy Niemiec, który sięgnie po
butelkę, dostanie kulkę w łeb, ale nie był pewien, czy może liczyć na lojalność swoich ludzi.
Za chwilę mieli zobaczyć, jak rosyjscy żołnierze i spotkani partyzanci rozbierają skarby,
których kazał im strzec sam Führer.
Był nieludzko zmęczony. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni spał w łóżku, rozebrany. Czy
jego berliński dom jeszcze stoi? Zamknął oczy. Widział meble z drzewa różanego,
wykrochmaloną bielutką pościel. Żonę stojącą nago na środku sypialni. Z rozpuszczonymi
włosami spływającymi na plecy... Małego Wilhelma w łóżeczku...
– Masz złoto, frycu? – zagadnął radziecki major, kiedy weszli do kasyna. Mówił po
niemiecku z silnym akcentem.
– Złoto, brylanty, srebro, biżuterię, bursztyn, obrazy. Więcej bogactw, niż możesz sobie
wyobrazić, Iwan.
– Ja sobie bardzo dużo potrafię wyobrazić, frycu. – Rosjanin z łoskotem postawił na stole
butelkę wódki, przesunął sobie krzesło bliżej standartenführera, obrócił je i usiadł okrakiem,
trzymając ręce na oparciu.
– Hauptsturmführer, niech przyjdzie tu zaraz urzędnik z administracji. Z listą wysyłkową. –
Standartenführer spojrzał na butelkę. – Przydałoby się coś do popicia i kieliszki.
– Nie trzeba. – Rosjanin wyciągnął korek zębami, wypluł go, pociągnął porządny haust i
podał butelkę dowódcy partyzantów. Był potężny, ciemnooki, ze zmierzwioną szopą ciemnych
włosów na głowie, ustrojony w coś, w czym nie sposób się było doszukać podobieństwa do
jakiegokolwiek munduru.
Partyzant przekazał butelkę oficerowi SS, ten podniósł ją do ust, ale zacisnął je, gdy tylko
poczuł w przełyku strumień palącego trunku.
– Wolisz francuskie koniaki? – zakpił Rosjanin i w tej samej chwili potężna, zapierająca
dech w piersiach eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Butelka wyślizgnęła się
standartenführerowi z rąk, wódka rozlała się na dywanie, pry snęła na oficerki Rosjanina.
W drzwiach pojawił się hauptsturmführer, za nim urzędnik administracji.
– Ostrzegałem ich, że wszędzie założone są miny, ale oni...
– Nasi, hauptsturmführer?
– Rosjanie. Zeszli ze ścieżki.
Świtało. Śnieżna szadź, pokrywająca ziemię, dachy bunkrów i gałęzie drzew, zdawała się
jaśnieć w szarym świetle własnym blaskiem. W Wilczym Szańcu zapanowała anarchia. Pijani
żołnierze roztrzaskiwali opróżnione butelki o pnie drzew, rozbijali skrzynie bagnetami i
sięgali po ich zawartość. Ktoś owinął wokół szyi sznury pereł i puścił się w obłąkany taniec.
Inni czekali na kolejne skrzynie wyciągane z bunkra.
– Tutaj, standartenführer.
Dwóch Rosjan mina rozerwała na strzępy, trzeci, któremu wybuch urwał nogi, żył jeszcze,
jego jęki zagłuszały wrzaski niosące się od bunkra. Rosyjski dowódca wyjął z kabury pistolet,
wycelował, strzelił. Okaleczone ciało drgnęło po raz ostatni i znieruchomiało. Ludzie zajęci
opróżnianiem skrzyń oraz butelek nawet nie spojrzeli w tę stronę. Standartenführer z
niesmakiem stwierdził, że jest wśród nich tyle samo Niemców co Rosjan i partyzantów.
– Nie mogłem ich powstrzymać – usprawiedliwiał się hauptsturmführer. – Zobaczyli, co
robią tamci, i też rzucili się na skrzynie.
– Wygląda na to, że nie będzie miał ich nawet kto rozstrzelać, chyba że pan albo ja,
hauptsturmführer.
– Sturmbannführer panuje nad swoimi ludźmi.
Potrafił on utrzymać w ryzach inżynierów, którzy mieli zniszczyć Szaniec, co
hauptsturmführer odczuwał jako własną porażkę.
– Ilu ma inżynierów?
– Dwóch oficerów, licząc z nim, trzech podoficerów i dwunastu żołnierzy.
Standartenführer spojrzał na ciężarówki: zajmowały całą drogę prowadzącą od bunkra
Hitlera do bramy.
– Niech transport przejedzie pod bunkier najwyższego dowództwa marynarki.
– Jest tu złoto? – zainteresował się Rosjanin.
– Są cenne przedmioty – odpowiedział standartenführer. – Ludzie rozbierają teraz to, co
zostawiliśmy.
– Na wszystkich ciężarówkach macie skarby? – Na brudnej twarzy pojawił się szeroki
uśmiech.
– Na wszystkich – potwierdził oficer SS.
– To je dzielmy...
– Nie tutaj.
– A ja mówię, że teraz i tutaj. – Rosjanin wydobył zza pazuchy kolejną butelkę wódki.
– Jak możemy zabezpieczyć to, co weźmiemy, przed naszymi ludźmi, kiedy ruszymy dalej?
Jeśli nawet Niemcy wycofają się z Prus Wschodnich, będą stawiać opór w Berlinie, a w
lasach pełno partyzantów...
– Co proponujesz? – zapytał ich dowódca.
– Zabierzemy, co kto zdoła schować do plecaka, resztę ukryjemy tutaj. Wrócimy, gdy wojna
się skończy, odkopiemy i sprzedamy temu, kto da najwyższą cenę.
– A jeśli ktoś nas uprzedzi?
– Najpierw musiałby znaleźć nasze skarby. W tych bunkrach jest tyle piwnic, że można w
nich błądzić do końca świata. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie sami.
– Sprawdzimy, standartenführer. – Rosjanin odkorkował butelkę. – Ale najpierw wypijemy
za zdrowie tych, co przeżyją i wezmą wszystko. W myśl najlepszej zasady: „Kto przeżyje,
bierze wszystko”.
– Poczynając od... – standartenführer sięgnął po papierosa, spojrzał na ostatnią ciężarówkę
w szeregu – bursztynowego rycerza i bursztynowej komnaty Fryderyka Wielkiego.
– Bursztynowej komnaty Piotra Wielkiego – poprawił go Rosjanin.
– Żaden z was nie ma racji – uśmiechnął się partyzancki dowódca. – Bursztynowa komnata
jest teraz nasza.
Omijając pijaną gromadę wokół bunkra Führera, inżynierowie przestawili ciężarówki pod
bunkier najwyższego dowództwa marynarki. Idąc za sugestią standartenführera, każdy
wyznaczył ludzi, którzy mieli ukryć skarby. Oficer SS wybrał swoich bezpośrednich
podkomendnych, sturmbannführera, który dowodził inżynierami, i hauptsturmführera.
Dowódca partyzantów wyznaczył swego zastępcę i swoją kochankę, a Rosjanin także zastępcę
oraz brata.
Standartenführer odesłał kierowców i poprowadził dowódcę partyzantów oraz Rosjanina
do bunkra położonego naprzeciwko bunkra dowództwa marynarki. Jego adiutant stacjonował
w Wilczym Szańcu od trzech lat, ale nigdy jeszcze tu nie był. Cały bunkier stanowiło jedno
obszerne, puste pomieszczenie.
Oficer SS wyjął pęk kluczy, podważył betonową płytę tuż nad podłogą, odsłaniając
dźwignię. Pociągnął ją w dół i otworzyły się drzwi w posadzce, tuż przy nogach Rosjanina;
wystraszony major uskoczył w bok.
– Oto schody do przejścia na głębokości trzech metrów, prowadzącego pod cmentarz na
tyłach bunkra dowództwa marynarki. Tam znajduje się coś w rodzaju skarbca: piętnaście
metrów kwadratowych, dwa metry wysokości, jedno wejście. Pomieszczenie w sam raz na
nasze potrzeby.
– Przejście ma wentylację? – zapytał nieufnie Rosjanin.
– Owszem, jest podłączone do systemu wentylacyjnego obsługującego wszystkie bunkry w
Wilczym Szańcu. Po dwóch ludzi od każdego z nas przeniesie trofea do skarbca.
– I jeszcze kilku do pilnowania. – Rosjanin przytknął lufę karabinu do piersi
standartenführera. – Zaczynamy?
Osiem godzin trwało przenoszenie skarbu. W ostatniej skrzyni, którą tam umieszczono,
znajdowało się zatopione w bursztynie ciało Helmuta von Mau.
Trzeba było wspólnego wysiłku dziewięciu osób, by zsunąć skrzynię po zaimprowizowanej
rampie pomysłu sturmbannführera i potem przenieść ją podziemnym korytarzem na miejsce, do
schowka.
– Wybacz, przyjacielu. – Standartenführer położył dłoń na skrzyni. – Miejmy nadzieję, że
nastanie lepszy świat.
– Już nastał. – Stojący za nim Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pytanie tylko, czyj to
będzie świat.
O zmierzchu trzeźwiejsi Rosjanie oraz partyzanci odtransportowali pijanych towarzyszy do
lasu. Standartenführer przywołał do porządku swoich ludzi. Połowa ciężarówek została
opróżniona i stały teraz porzucone. Skacowani Niemcy upchnęli łupy po kieszeniach i
plecakach i sadowili się na ciężarówkach. Czekała ich długa, uciążliwa droga za zachód przez
ścięte mrozem Prusy. Godzinę później w Szańcu był już tylko sturmbannführer i jego
inżynierowie.
W ciemnościach przechodzili od bunkra do bunkra, sprawdzali kable, zapalniki, ładunki.
Tuż przed północą wycofali się ścieżką, którą Hitler lubił spacerować ze swoją suką Blondi.
Na końcu sturmbannführer sprawdził bunkier naprzeciwko bunkra najwyższego dowództwa
marynarki. Tutaj szczególnie starannie obliczył, ile trzeba ładunków wybuchowych, by obrócić
naziemną konstrukcję w perzynę. Chciał, by ruiny wkrótce pokryła ziemia, by zniknęły pod
leśnym poszyciem, może nawet z czasem porosły młodniakiem.
Standartenführer dotarł do Rastenburga, kiedy sturmbannführer odpalał w Wilczym Szańcu
pierwsze ładunki. Eksplozja wywołała potężną reakcję łańcuchową. Ci, co nie zdążyli jeszcze
uciec przed ofensywą radziecką, teraz biegli do schronów. Obudzeni wieśniacy żegnali się
krzyżem. W niebo wzbijały się słupy dymu, łuna rozświetlała ciemności, kruszyły się
betonowe ściany. Zbyt blisko znajdujących się partyzantów i Rosjan ogłuszył huk wybuchów,
rozżarzone powietrze przypiekało skórę. Na próżno szukali później sturmbannführera i jego
ludzi. Jeśli udało im się opuścić Wilczy Szaniec, to nie przez bramę główną.
Partyzanci odnaleźli standartenführera i jego podkomendnych na obrzeżach Rastenburga;
czekał na sturmbannführera oraz inżynierów. Jego żona nigdy nie straciła nadziei. Jeszcze w
latach sześćdziesiątych wracali przecież jeńcy uwalniani z rosyjskich obozów. Czekała. Nie
wyszła powtórnie za mąż.
Dowódca partyzantów zniknął zaraz po zakończeniu wojny. Ludzie z jego oddziału chcieli
wierzyć, że wrócił do domu, do dawnego życia. Ale krążyły też pogłoski, że w czasach
stalinizmu był sądzony za kolaborację i trafił do więzienia; że zastrzelili go cofający się
Niemcy; że, mało prawdopodobne, był Żydem. Zakończenie wojny nie przyniosło mu spokoju.
Rosjanie czekali, aż wypalą się płomienie trawiące Wilczy Szaniec. Przekonali się, że
niemieccy inżynierowie sumiennie wykonali zadanie. Dwunastu ludzi zginęło, usiłując dotrzeć
do ruin bunkra, z którego prowadziło przejście do skarbca. W końcu oddział ruszył dalej, a
major pocieszał się myślą, że tylko dziewięć osób wie o ukrytych trofeach. Wróci tu po
wojnie, myślał, nie biorąc pod uwagę, że czeka go bitwa o Berlin.
W Wilczym Szańcu pojawili się następni Rosjanie. Słyszeli opowieści o złocie Hitlera.
Kilku przedarło się przez ogrodzenie i weszło prosto na pole minowe. Zginęli, mając w
oczach fragmenty zbrojonych płyt betonowych ośmiometrowej grubości, odrzucone z dachów
bunkrów siłą eksplozji. Ustawiono polskie i rosyjskie znaki ostrzegające przed
niebezpieczeństwem. Niemieckie nie były już potrzebne. Ci Niemcy, którzy nie zdążyli
ewakuować się na zachód, zginęli albo trafili do niewoli. Prusy Wschodnie przestały istnieć.
Zmieniono ogrodzenia wokół Wilczego Szańca. Znaki z trupią czaszką i piszczelami stały
jeszcze przez siedem lat po kapitulacji Niemiec. Tyle czasu zabrało rozbrajanie pięćdziesięciu
czterech tysięcy min, które pozostawili niemieccy inżynierowie na terenie byłej kwatery
głównej Hitlera. Do otaczających Szaniec lasów zaczęły wracać ptaki.
Turyści mogli już odwiedzać miasteczko bunkrów, które zostało wzniesione dla
bezpieczeństwa i wygody jednego człowieka, gdy reszta Europy doświadczała kataklizmu
wojny, którą wywołał. Oglądali lądowisko dla samolotów, stację kolejową, elektrownię,
instalacje wentylacyjne i filtry powietrza, zbiorniki wody pitnej, system kanalizacyjny.
Wyobrażali sobie sceny, które mogły się rozgrywać w bunkrach Goeringa, Jodła, Speera,
Todta, Ribbentropa i samego Führera, gdy Europa płonęła. Ich kroki rozbrzmiewały głuchym
echem na betonowych posadzkach kasyn, bunkrów dla gości, w saunach, kinie, burdelu, w
zakładach fryzjerskich, gabinetach lekarskich i biurach najwyższego dowództwa.
Zatrzymywali się na cmentarzu, usiłując nie myśleć o spoczywających tu ludziach.
Pozowali do zdjęć i zdumiewali się, widząc skalę przedsięwzięcia. Niektórzy, krążąc
wśród ruin Wilczego Szańca, doszukiwali się analogii między upadkiem starożytnych
imperiów a końcem Trzeciej Rzeszy, ale nikt nie miał pojęcia, jakie bogactwa się tu kryją.
ROZDZIAŁ 1
Dzień dzisiejszy – kasyno przy sopockim Grand Hotelu
Adam Salen pstryknął rogami kart leżących na niebieskim suknie. Dziewiątka trefl i
siódemka kier – szesnaście. Krupierka miała dziewiętnaście, policzył szybko i uśmiechnął się
nieszczerze do siedzącego obok opasłego Niemca, który składał się chyba wyłącznie z fałd
tłuszczu. Grubas pocił się każdym porem ciała, ale miał radosną minę, niczym czekoladoholik
w sklepie ze słodyczami. Na stole między nimi a krupierką leżały żetony o wartości
przekraczającej dwukrotnie stawkę, którą Adam sobie wyznaczył, trochę więcej niż dwie
średnie polskie pensje. Niemiec ma dwadzieścia czy dwadzieścia jeden?
– Dobieram.
Krupierką wysunęła kartę z kasetki i pchnęła przez stół. Adam ją odkrył. Piątka karo.
Odwrócił nią pozostałe.
Niemiec, wściekły, że przegrał, odsunął swoje karty tłustymi, upierścienionymi paluchami.
– Wiesz, co się mówi o tych, którzy mają szczęście w kartach?
Helga Leman przesunęła starannie ułożone żetony w stronę Adama.
– Wiem, co się mówi. – Podsunął trzy drogie żetony na powrót Heldze. – Uważasz, że to
prawda?
– Skąd mam wiedzieć? Dobranoc, panie Dobrow, życzę, żeby jutro poszło panu lepiej. –
Helga uśmiechnęła się do Niemca, który podniósł cielsko ze stołka i ruszył w stronę
restauracji.
– Przy pięćdziesięcioprocentowych zniżkach dla graczy restauracja musi na nim nieźle
tracić – zauważył Adam i zwrócił się do kelnera w smokingu: – Mogę pożyczyć tacę?
– Służę, panie Salen. Udany wieczór?
– Bardzo udany, ale, jak słychać, nie dla każdego. – Od stołu z ruletką dobiegały
podniesione, pełne irytacji głosy.
Kelner napiął odruchowo mięśnie, spojrzał, co się dzieje. W kasynie więcej było personelu
niż grających. Potężni mięśniacy w niedopasowanych wieczorowych garniturach, o
masywnych karkach, duszący się w koszulach ze sztywnymi kołnierzykami i czarnych
krawatach. W przeciwieństwie do nich dziewczęta były drobne, kruche. Ich hollywoodzki
makijaż i fryzury jak u Barbie kłóciły się z surowym krojem czarnych spódniczek i białych
bluzek w różowe paseczki, ozdobionych czarnymi muszkami.
– Stracisz wszystko. – Protestujący miał szczupłą twarz, ciemną karnację i ciemne oczy
Roma. Był wystrojony w najgorszym amerykańskim stylu w bermudy baggy i oszałamiającą
papuzimi kolorami jedwabną hawajską koszulę z krótkimi rękawami.
– To stracę, moja kasa.
Ryzykant odsunął papuziego towarzysza i zaczął obstawiać kolejne pola. Adam szybko
podliczył wartość żetonów: około trzech tysięcy dolarów. Dwóch kelnerów odstawiło tace i
zbliżyło się dyskretnie do stołu. Drobniutka brunetka przy kole ruletki opuściła dłoń i
nacisnęła alarm ukryty pod blatem, ale menadżer i jego zastępca szli już w jej stronę.
– Ten idiota stracił w ciągu ostatnich dwóch godzin czterdzieści sześć tysięcy papierów.
Helga zebrała karty po rozgrywce i wrzuciła je do szczeliny w blacie stołu.
Adam przyjrzał się graczowi.
– Czy to nie Bruno Kaszuba?
– Znasz go?
– Jego żona pracuje w moim instytucie.
– Mam nadzieję, że dobrze jej płacisz. Utrzymanie takiego faceta jest kosztowne.
Menadżer kiwnął głową do dziewczyny.
– Koniec obstawiania – ogłosiła i puściła koło w ruch. Wszyscy wpatrywali się w srebrną
kulkę i Adam mógł swobodnie przyjrzeć się Kaszubie.
Facet mógł podobać się kobietom: gęste jasne włosy, niebieskie oczy, muskularne ciało bez
grama tłuszczu. Tyle że zaczynał już mówić „z poślizgiem” i miał mocno przekrwione oczy.
Podobnie jak jego papuzi kompan w nosie miał wieczorowy strój obowiązujący w kasynie.
Fioletowy dres równie dobrze mógł pochodzić z designerskiego butiku i kosztować majątek,
jak z bazaru. Dla Adama i to, i to miało w sobie coś oślizgłego – i taki był właśnie strój
Kaszuby, odstręczający.
Słyszał o Kaszubie sporo, ale ani jednego dobrego słowa. Wiedział, że dużo pije i pracuje
dla rosyjskiej mafii w charakterze „czyściciela”. Dopóki go opłacano, było mu wszystko
jedno, co i dlaczego sprząta. Widząc go teraz, Adam nie miał wątpliwości, że to, co do niego
docierało, było prawdą.
Próbował wyobrazić sobie Kaszubę z żoną – nie potrafił. Magdalena była rzeczowa,
skuteczna w działaniu, chłodna, wręcz zimna, zawsze w uniformie businesswoman: ciemny
kostium, jasna prosta bluzka. Jeśli Kaszuba był jej kaprysem, wybrykiem fantazji, widocznie
uważała, że na inne nie może już sobie pozwolić. Odwrócił wzrok i dostrzegł stojącego z boku
wysokiego ciemnego mężczyznę, który przyglądał się Kaszubie z jeszcze większym natężeniem
niż on. Widział już gdzieś tego człowieka, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
Koło ruletki zwalniało, kulka, przeskakując z przegródki do przegródki, stukała w
słabnącym tempie. Rozległo się zbiorowe westchnienie i asystenci krupierki zgarnęli
przegrane żetony do czarnych plastykowych woreczków. Kaszuba wpadł w furię. Gapie
odsunęli się przezornie pod ściany. Na dany przez menadżera znak dwóch zwalistych
„kelnerów” spacyfikowało szalejącego Kaszubę i pociągnęło go do wyjścia. Kaszuba szarpał
się, opierał, a jego kompan deptał całej trójce po piętach, powtarzając:
– Mówiłem ci.
Menadżer wycofał się do swojego biura. Adam wiedział, że kasyno płaci policji spore
pieniądze. Pod budynek lada chwila zapewne podjedzie patrol i zajmie się Kaszubą.
Przedstawienie się skończyło, goście opuszczali salę, tylko nieliczni wrócili do stołów.
– No i gracze się zrazili – powiedział Adam do Helgi, która układała jego żetony na tacy.
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to poważna przegrana.
– Zależy, jak ciężko na nie pracował. – Adam ruszył do kasy. – Będę w barze. Przyjdź, jak
skończysz – rzucił jeszcze na odchodnym.
– Nie zakładaj z góry, że będę miała ochotę, nie lubię tego.
– Myślałem, że pomożesz mi zadać kłam teorii o szczęściu w kartach.
Adam skasował żetony, zamówił podwójną wódkę i usiadł na tarasie z widokiem na zatokę.
Morze fosforyzowało, jarzyły się światła na molo i w ogrodzie przy hotelu. Na plaży tuliły się
do siebie zakochane pary. Nietrudno było wyobrazić sobie Sopot w czasach jego świetności,
na początku minionego wieku, zanim dwie wojny wstrząsnęły Europą, odmieniając ją na
zawsze. Zjeżdżała wtedy do Sopotu arystokracja Północy, a w Grand Hotelu zatrzymywali się
członkowie rodziny carskiej.
– Myślałam, że nigdy nie skończę.
Obok Adama stanęła Helga w narzuconej na ramiona kurtce z norek, za ciepłej na wiosenną
noc.
Adam skończył wódkę, postawił pustą szklaneczkę na balustradzie.
– Poszukam taksówki.
– Nie rozumiem, dlaczego nie kupisz samochodu, stać cię przecież.
– Wygodniej poruszać się taksówkami. Nie musisz się martwić, czy ukradziono ci
samochód, kiedy akurat go potrzebujesz. Poza tym – położył jej rękę na ramieniu, ale
dotknąwszy futra, cofnął szybko i ujął dłoń Helgi – na Starym Mieście samochód jest tylko
utrudnieniem.
– Więc chodzisz pieszo. Obciach. – Helga zmarszczyła nos z lekceważeniem.
– Gdybym nie chodził pieszo, miałbym brzuch jak herr Dobrow.
– Przestałbyś mi się podobać. – Wsunęła mu dłoń pod kamizelkę, potem do spodni.
Adam powstrzymał te zaloty.
– Gdybym miał jego pieniądze, na pewno bym ci się podobał, – Nie, bo Dobrow to sknera.
Wczoraj wygrał pięć tysięcy dolarów i dał Jadwidze pięć papierów napiwku.
– To wystarczy.
– Uważasz, że jestem ładniejsza od niej? – Helga domagała się komplementu.
– Gdybym sądził inaczej, byłaby teraz tutaj zamiast ciebie, a ty zastanawiałabyś się, jak
wrócić do domu.
Spojrzał tęsknie na plażę. Wiedział, że nie namówi Helgi na spacer. Nie doceniała takich
przyjemności, a poza tym była w pantoflach na dziesięciocentymetrowych obcasach.
Zszedł po stopniach i potknął się o coś miękkiego.
– Uważaj, jakiś pijak tu usnął. – Trącił lekko leżącego, ale delikwent nie zareagował.
– Co to za jeden?
– Zawołaj menadżera.
– Kto to?
– Nikt, kogo musiałabyś się bać. Zawołaj menadżera, proszę.
– Pieprznięci Amerykanie – mruknął Józef Dalecki, wysiadając z radiowozu przed Grand
Hotelem. Przeszedł wśród stolików nieczynnego ogródka kawiarnianego i zbliżył się do też od
dawna zamkniętego kiosku z lodami, gdzie stał Adam z dwoma menadżerami, z kasyna i
hotelu. – Gdyby Polak o tej porze potknął się o ciało, pomyślałby, pijany, i poszedł swoją
drogą, i to byłoby rozsądne zachowanie, ale ty, Adam, musiałeś zaalarmować menadżerów,
którzy akurat wybierali się do domu, i wyciągać policjantów z łóżek.
– To facet z mafii. – Porucznik Jan Pajewski, współpracownik Daleckiego, przyjechał na
miejsce wcześniej, podobnie jak lekarz, który właśnie wyjął swój sprzęt z bagażnika i teraz
dołączył do policjantów.
– Tym bardziej należało zostawić go w spokoju do rana. Wiemy, jak się nazywał?
– Wiem tylko, że miał ksywę Szczur.
– Rom, wysoki, szczupły, ciemny?
– Zgadza się.
– Czekałem na twój przyjazd. Powiedziałem już menadżerom i porucznikowi wszystko, co
wiem. Nie bardzo mogę wam pomóc. Mógłbym już jechać do domu?– Zerknął na Helgę:
siedziała na murku, sącząc brandy, i opowiadała kolegom krupierom mocno ubarwioną wersję
zdarzeń.
– Wybij to sobie z głowy, Adam. Jeśli ja nie śpię, ty też nie musisz. Gdzie ciało?
– Przy schodach na taras, koło baru.
Pajewski ruszył przodem na miejsce zabójstwa. Dalecki gestem powstrzymał menadżerów,
którzy chcieli iść z nimi, skinął natomiast na Adama. Lekarz zdążył już ustawić lampy. Ofiara
leżała na boku w kałuży krzepnącej krwi, z rozrzuconymi rękami i nogami. Głębokie cięcie
przez gardło niemal oddzieliło głowę od tułowia, odsłaniając kręgi szyjne.
– Widziałeś go kiedyś? – Dalecki zapytał Adama.
– Był dzisiaj wieczorem w kasynie, z Kaszubą.
Adam poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu cygara. Rzadko po nie sięgał, ale teraz
musiał zapalić: zapach krwi był nie do zniesienia.
– No tak, dobrany duet. Grali?
– Kaszuba grał w ruletkę. Nie widziałem, żeby ten tutaj obstawiał.
Adam znalazł cygara, poczęstował Daleckiego.
– Kaszuba przegrał?
– Helga mówiła, że pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Chociaż słyszeć go mogli tylko doktor i Pajewski, Adam zniżył głos. W kasynach nie jest
mile widziane, kiedy ktoś opowiada o wygranych i przegranych ich gości.
– No i mamy oczywisty motyw. – Dalecki nie mógł ukryć rozczarowania. – Żaden szanujący
się bandzior nie sprzątnie przecież bywalca kasyna z pustymi kieszeniami. Gość denerwował
się, że Kaszuba przegrywa?
– Nie cieszył się w każdym razie.
– Co można powiedzieć o okolicznościach śmierci? – zwrócił się Dalecki do lekarza.
– Musieli go zabić tu, gdzie leży. Ktoś zaatakował go od tyłu i pociągnął za włosy,
wyrywając kilka kępek. Cięcie idzie od prawej do lewej, co oznacza, że napastnik był raczej
praworęczny. Posłużył się bardzo ostrym nożem, bo brzegi rany są gładkie. Facet musiał
umrzeć natychmiast.
– Fachowa robota – wtrącił Pajewski.
– Zauważyłem.
W głosie Daleckiego zabrzmiała cierpka nuta, ale Pajewski, przyzwyczajony do kwaśnych
humorów szefa, nie przejął się specjalnie.
– Nie ma narzędzia – ciągnął. – Tylko jeden krwawy odcisk buta. Pana Salena. –
Zademonstrował arkusz plastyku, na którym widniał inkryminowany odcisk. – To – wskazał na
krwawy ślad dłoni na murze obok ciała – też zostawił pan Salen.
– Mogłeś trochę uważać – Dalecki upomniał Adama.
– Kiedy w tym kącie strasznie ciemno.
– Owszem. – Dalecki spojrzał na oświetlony podjazd przed hotelem. – Skąd wiedziałeś, że
to trup?
– Trąciłem go, nie poruszył się.
– Mógł być pijany.
– Pijani nie broczą krwią. Dotknąłem go.
– Byłeś sam?
– Była ze mną Helga. Zamierzaliśmy jechać do domu. Mam za sobą ciężki dzień, ona też,
skończyła dziesięciogodzinną zmianę.
– Piękna Helga. Muszę z nią zamienić kilka słów.
– Ona nic nie widziała. Kiedy uświadomiłem sobie, że facet nie żyje, poprosiłem, żeby
poszła do hotelu po menadżera.
– Byłeś z nią przez cały wieczór? – zapytał Dalecki, skinął na Adama i ruszył w stronę
hotelowych ogrodów.
– Nie. Została w kasynie, a ja zaraz potem, jak wyrzucili Kaszubę, wymieniałem żetony w
kasie...
– Wygrałeś?
– Niewiele.
– W co grałeś?
– W blackjacka. Co cię to właściwie obchodzi?
– Wymieniałeś żetony w kasie... Co potem?
– Zamówiłem wódkę i wyszedłem na taras. Czekałem na Helgę.
– Ktoś cię widział?
– Kto tylko miał ochotę spojrzeć... – burknął Adam, zmęczony i coraz bardziej zirytowany.
– Jak długo byłeś na tarasie?
– Nie wiem. Pięć, dziesięć minut.
– Słyszałeś coś, widziałeś?
– Pary na plaży, nic szczególnego...
– Nie wiedziałem, że jesteś podglądaczem.
– Przestań, Józef. Wstałem o piątej rano.
– Nie ty jeden.
– Nie mógłbyś przepytać mnie rano?
– Mógłbym, jeśli oddasz mi swój paszport.
– Co takiego? – oburzył się Adam.
– Paszport. Na pewno masz go przy sobie, inaczej nie mógłbyś usiąść do gry.
– Nie mówisz chyba poważnie? Daj spokój, przecież dla mnie to koniec sprawy. Znajdź
lepiej Kaszubę.
– Nie muszę. Już go mamy. Zaopiekowaliśmy się nim, jak tylko wyszedł z kasyna.
– Ty sukinsynu. Przetrzymujesz mnie tutaj i maglujesz, chociaż wiesz już wszystko.
– Niezupełnie. Kiedy chłopcy zgarniali Kaszubę, trup był jeszcze ciepły. Wyszedłeś z
kasyna zaraz po tym, jak wyrzucono Kaszubę. Facet musiał zginąć w czasie, kiedy kasowałeś
żetony i kupowałeś drinka. Ile to mogło trwać?
– Wyszedłem z kasyna za pięć druga.
– Dokładność godna pochwały, zważywszy, że nie potrafisz określić, ile czasu spędziłeś na
tarasie.
– Spojrzałem na zegarek. Pamiętam, bo pomyślałem, że za pięć minut Helga skończy
zmianę.
– Odebraliśmy zgłoszenie o wpół do trzeciej. Powiedzmy, że byłeś na tarasie dziesięć
minut, nawet kwadrans. To się musiało stać między zwinięciem Kaszuby sprzed kasyna a
twoim wyjściem na taras. Chyba że zaciukali go, kiedy już tam byłeś. – Dalecki spojrzał w
kierunku hotelu. – Stałeś na tarasie w pobliżu baru?
– Już ci mówiłem, że tak.
– Słyszałbyś coś, gdyby go zabili, kiedy byłeś na tarasie. Krzyk, szamotaninę...
– Mogli załatwić to cicho.
– Facet z pewnością by się bronił, gdyby zobaczył napastnika. Ten ktoś wiedział, że ofiara
jest w kasynie, przyczaił się tutaj i zaatakował znienacka.
– Mógł mieć jakieś stare rachunki do wyrównania, natknął się na Szczura przypadkiem i
wykorzystał okazję.
– Mafia nigdy nie zapomina, prawda?
– Na twoim miejscu zapytałbym Kaszubę, skąd miał pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jeśli je
zwinęli, ktoś mógł się zdenerwować.
– Bardziej, niż przypuszczasz. Kaszuba twierdzi, że to była kasa Szczura.
– I ktoś, komu je podprowadził, postanowił go załatwić. Nie mogli odebrać pieniędzy, to
rozliczyli się inaczej. Ostrzeżenie, że pieniądze mafii są nietykalne. – Adam zamilkł na chwilę.
– Naprawdę sądzisz, że Szczur ukradł pieniądze i dał je Kaszubie, żeby obstawiał?
– Nie, ale nie mogę, niestety, zapytać Szczura, skąd miał kasę.
– I dlatego przypiąłeś się do mnie.
– Od razu „przypiąłeś” – obruszył się Dalecki. – Na razie jesteś tylko świadkiem.
– Nic nie widziałem.
– Znalazłeś ciało.
– A teraz chciałbym już położyć się do łóżka. Dobranoc, doktorze. Do widzenia,
poruczniku.
– Dokumenty. – Dalecki zagrodził Adamowi drogę.– Chyba że chcesz spędzić noc na
Piwnej.
Adam z ociąganiem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął paszport.
– Dziękuję. – Na twarzy Daleckiego pojawił się rzadko widziany uśmiech. – Jeszcze jedno,
Adam. Nie oddalaj się nigdzie. Rozumiem, że Helga jedzie z tobą na Mariacką?
Adam nie raczył odpowiedzieć, odwrócił się na pięcie i odszedł.
– Oszczędzaj energię – zawołał jeszcze za nim. – Będzie ci potrzebna, bo rano poprosimy
cię na oficjalne przesłuchanie.
ROZDZIAŁ 2
Adam wyjął z kieszeni garść zmiętych banknotów, obejrzał je pod lampą uliczną, która
pełniła rolę raczej dekoracyjną, i wręczył kierowcy pieniądze za kurs, znacznie więcej niż
dwanaście dolarów, które, w przeliczeniu, wskazywał licznik.
– Jeśli to robota mafii i morderca nas widział – odezwała się Helga, kiedy taksówka
odjechała.
– Jeszcze jedno słowo o morderstwie, zabójcach, mafii, krwi oraz trupach i zostawię cię
tutaj, na środku ulicy. – Adam zdjął osierocony but, skarpety i ruszył boso przez Rynek Rybny
w stronę Długiego Pobrzeża nad Motławą. Helga szła za nim, stukając obcasami o bruk.
– Przeżyłam okropny szok, a ty straszysz, że zostawisz mnie tutaj, w nocy. Bóg wie, co może
się zdarzyć...
– Bóg wie, co może się zdarzyć, jeśli natychmiast nie zamilkniesz. – Zbyt zmęczony, żeby ją
pocieszać czy uspokajać łagodnymi słowami, Adam po prostu się wyłączył, nie słuchał już
paplaniny Helgi. Znał każdy zakątek Starego Miasta, ale ilekroć szedł Starym Pobrzeżem,
spoglądając na wiodące w głąb Starówki malownicze uliczki z troskliwie odrestaurowanymi
domami, zawsze odkrywał coś nowego. Znajomą kamieniczkę widzianą pod innym kątem,
barokowy relief nad drzwiami, którego wcześniej nie dostrzegł, inne oświetlenie zmieniające
perspektywę ulic, które kochał. Noc była wyjątkowo piękna. Księżyc srebrzył wody Motławy,
gwiazdy świeciły jaśniej niż w Stanach, na tle granatowego nieba odcinały się czernią zarysy
kościelnych wież, gdzieś w oknach błyskały jeszcze światła...
– Ile dzisiaj wygrałeś? – zagadnęła Helga i romantyczny nastrój wyprawy w głąb
przeszłości prysł bezpowrotnie.
– Za mało, żeby odbić sobie to, co straciłem w zeszłym miesiącu.
– Zawsze tak mówisz. – Ścisnęła mu ramię, dając do zrozumienia, że nie akceptuje
wykrętów.
– Jestem wykończony.
– Ja też. – Przyjęła jego słowa jako formę przeprosin albo usprawiedliwienia i podjęła
temat, który cały wieczór zaprzątał jej myśli. – Kiedy ostatnio byłam u Feliksa, widziałam, że
robi niesamowite kolczyki, złote, z szafirami.
– Zapewne na zamówienie.
Po pokrętnych technikach wyłudzania pieniędzy, które stosowała jego była żona,
nieskrywana interesowność Helgi wydawała się Adamowi odświeżająca.
– Owszem, ale powiedział, że gdyby dostał pieniądze z góry, mógłby zrobić drugą parę,
identyczną. W przyszłym miesiącu mam urodziny.
– Ile lat kończysz?
– Dwadzieścia jeden, jak zwykle.
– Widziałaś kiedyś coś tak pięknego? – Adam zatrzymał się przed Bramą Mariacką.
Przebita w czterokondygnacjowym budynku, otwierała się na wąską ulicę Mariacką z jej
barokowymi kamieniczkami, skąpanymi teraz w zimnej księżycowej poświacie. Z wąskich
fasad spoglądały smoki o otwartych paszczach, mitologiczne stwory i anioły toczące między
sobą nocne boje o dominację. W głębi widać było potężną sylwetę kościoła Mariackiego.
Zanim Adam zdążył powrócić do świata marzeń, Helga podjęła na nowo temat kolczyków:
– Kiedy szafiry chwycą światło, mają taki sam kolor jak twoje oczy. Gdybyś mi je kupił,
myślałabym o tobie zawsze, kiedy bym je nosiła.
– Nawet wtedy, gdybyś złowiła kolejną ofiarę? – zażartował Adam.
– Ofiarę? Ty...
Uciszył ją pocałunkiem: ugryzła go boleśnie w dolną wargę.
Adam odsunął się.
– To boli. – Otarł krew z ust.
– Miało zaboleć. Kupisz mi te kolczyki?
– Zastanowię się.
– To nie wystarczy.
– Jestem zbyt zmęczony na sprzeczki.
– Mogę sama pójść do Feliksa, jeśli jesteś zbyt zajęty. Przyśle ci rachunek.
– Nie kupuję nic w ciemno. – Adam ruszył w stronę ostatniego domu po prawej. –
Wejdziemy od tyłu. Nie hałasuj na schodach, nie chcę, żeby Waleria się obudziła.
Helga głośno zastukała obcasami na stopniach wejściowych.
Adam przekręcił klucz w zamku. Przywitała ich dość fantazyjna mieszanina zapachów:
cynamonu, gulaszu, werniksu, woskowanych podłóg i sody.
– Przestań się zachowywać jak rozpuszczony dzieciak, Helgo.
– Nie wiem, jak wytrzymujesz w tym domu – syknęła, kiedy mijali drzwi znajdującego się
na parterze mieszkania Walerii. – Codziennie oglądać jej zmarszczki...
– Młodość to nie wszystko, a rozmowy z Walerią wykraczają poza palące kwestie
szafirowych kolczyków.
– Trzecie piętro bez windy to wątpliwa wygoda...
– Lubię grę wstępną na schodach. – Adam przyparł Helgę do ściany. – Oszczędza się w ten
sposób sporo czasu.
– Nie skończy się na grze wstępnej, jeśli zaraz się nie ruszysz – sapnęła, uwalniając się.
Zanim dotarli pod drzwi Adama, światło się wyłączyło, ostatnie półpiętro pokonali w
ciemnościach, Adam po omacku trafił kluczem do zamka, objął Helgę wpół i wciągnął do
mieszkania.
Z odsłoniętych okien naprzeciwko padało światło, oświetlając pokój mdłym blaskiem.
Padli na wielką, obitą grubym płótnem kanapę.
– Drzwi – szepnęła Helga.
– O tej porze nie przyjdą złodzieje.
– Waleria.
– Płacę czynsz. – Adam podniósł się i zatrzasnął drzwi nogą.
Obudziło go ostre światło i śpiew ptaków. Od kiedy zrezygnował z zasłon, nie potrzebował
budzika. Były i inne korzyści: nie musiał ich zasuwać i odsuwać, prać, zastanawiać się, jaki
kolor wybrać. Wystarczyło tylko pamiętać, żeby sąsiedzi nie zaglądali mu do okien,
wieczorem gasić światło w stosownych momentach, a w dzień nie wychylać się z intymnymi
czynnościami powyżej poziomu parapetu.
Odwrócił głowę i spojrzał na Helgę. Makijaż komponowała z myślą o sztucznym świetle i
wieczorowym stroju. Pościel i twarz Helgi umazane były mascarą, krwistoczerwoną szminką i
jasnym podkładem. Nie miał gosposi, co oznaczało, że sam będzie musiał zmienić pościel.
Uśmiechnął się przelotnie i odrzucił kołdrę. Miniona noc warta była tego niewielkiego
wysiłku. Przypomniał sobie o kolczykach i pomyślał, że namiętność Helgi będzie go jednak
kosztować trochę więcej.
Wstał i podszedł do garderoby z przesuwanymi lustrzanymi drzwiami, w których odbijały
się domy po drugiej stronie ulicy. Poprzedni dzień był wyjątkowo ciepły, ten zapowiadał się
podobnie. Adam wybrał jedwabną koszulę i lekki płócienny garnitur, wziął czyste bokserki,
skarpety i zszedł po krętych schodach z sypialni, znajdującej się na antresoli, do salonu.
Mieszkanie było małe, ale wygodne: na górze sypialnia i garderoba, kąt do pracy, gdzie stało
biurko z komputerem, na dole spora przestrzeń do imprezowania z przyjaciółmi, malutka
kuchnia i łazienka. Adam nie znosił nieporządku, teraz ułożył na kanapie poduszki, które w
nocy zrzucili na podłogę, i przeszedł do łazienki. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał, zostawił
śpiącą Helgę samej sobie i zszedł na parter do galerii swojej gospodyni.
– Słyszałam, jak nad ranem tłukłeś się po schodach ze swoją damą. – Waleria natężyła
mięśnie i zdjęła z postumentu duży, bezkształtny brąz.
– Staraliśmy się nie hałasować.
– No to się wam nie udało.
– Przepraszam. – Adam uwolnił Walerię od rzeźby. – Co z tym zrobić?
– Włóż do skrzyni. Sprzedana.
– Jak to miło, że napędzasz miejscowy rynek sztuki, oskubując turystów. – Włożył brąz do
skrzyni.
– Na szczęście są ludzie, którzy mają zrozumienie dla współczesnych dzieł.
– Kto to kupił? – Adam niewiele sobie robił z przycinków Walerii. – Jakiś nowy Ruski czy
Niemiec z pretensjami do koneserstwa?
– Szwed.
– Będzie pasować do szwedzkich mebli.
– Jeśli masz zamiar wykpiwać dzieła, to spadaj.
– Nie dasz mi kawy?
– Ona jest jeszcze na górze? – zainteresowała się Waleria, napełniając kubek z dzbanka
stojącego na ekspresie.
– Kto mianowicie?
– Nie udawaj niewiniątka. Twoja krupierką. Pytam, czy jest jeszcze na górze?
– Dlaczego chcesz wiedzieć?
– Bo jeśli jest, muszę zamknąć swoje srebra w sejfie. Stracić z samego rana łyżeczki do
herbaty, to jednak pewna uciążliwość.
– Ona poluje na moje srebro, nie na twoje. – Adam odebrał od Walerii kubek.
– W Gdańsku jest tyle dziewcząt, które czekają, żeby jakiś Amerykanin pomógł im
wyeksportować się z kraju. Dlaczego musiałeś wybrać akurat ją?
Adam upił kawy.
– Bo Helga, w przeciwieństwie do wszystkich innych znanych mi kobiet, ma cenę wypisaną
na czole. Wiem dokładnie, ile będę musiał zapłacić.
– Nie bierzesz pod uwagę ukrytych podatków? – zawołała, kiedy wychodził.
– Jeśli nawet są, to znacznie niższe niż te, którymi obkładała mnie żona.
Adam szedł Mariacką, ciesząc się porannym słońcem. Nawet wczorajsze morderstwo nie
było w stanie popsuć mu nastroju. W ostatnim budynku po prawej, tuż przy Bramie Mariackiej,
mieściło się Muzeum Archeologiczne. Jego młody dyrektor Edmund Dunst był szczęśliwy, że
może wynająć ostatnią kondygnację na potrzeby polskiej filii Instytutu Salena. Dzięki
czynszowi, który płacił instytut, okazjonalnym pożyczkom i systematycznemu wsparciu dwa
miejskie muzea, archeologiczne i historyczne, mogły pozwolić sobie na więcej zakupów oraz
wystaw okresowych.
Adam wbiegł na ostatnie piętro, do swojego biura. Otworzył okno wychodzące na Motławę,
zmielił kawę, napełnił ekspres wodą, włączył go, po czym usiadł za biurkiem i spojrzał na
stertę poczty.
– Żałujesz, że zrobiłeś sobie wolne?
– Wolne? To była ciężka praca.
– Słyszałem, że nie było co oglądać, same podróbki i fałszywki.
– Owszem. – Adam otworzył kopertę nożem do papieru w formie miniatury rzymskiego
miecza. – Dawno powinni byli zamknąć to muzeum.
– I w końcu zamknęli. Kupiłeś coś?
– Dwa bursztyny.
– Mam nadzieję, że zrobiłeś dobry zakup.
Edmund rozsiadł się w fotelu dla gości.
– Kto powiedział, że je dostaniesz?
– Ile razy mam ci powtarzać? Wierz we mnie, a stworzę ci lepszą ekspozycję niż szwedzka
w Malborku. – Edmund był dumny ze swojej jantarowej kolekcji. Kiedy przyszedł do muzeum,
zastał kilka kawałków żywego bursztynu, teraz miał czterysta pięknych obiektów ukazujących
historię rzemiosła w bursztynie. – No więc co zdobyłeś?
– Pierścień Krefty z tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku. Piękna robota.
– Autentyk?
– Za kogo mnie masz? Tu go sobie możesz obejrzeć. – Podsunął Edmundowi katalog ze
swastyką na okładce.
– Wystawa bursztynu. Królewiec, tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty rok – przeczytał
Edmund. – To może ten? – Edmund wskazał na zdjęcie ogromnego sygnetu z rzeźbioną w
nieprzezroczystym bursztynie głową orła.
– Owszem.
– Cofam wszystko, co złego sobie kiedykolwiek o tobie pomyślałem. A drugi obiekt?
– Rożek na proch z siedemnastego wieku, z herbem von Bach Zalewskiego.
– Dałeś się wkręcić.
– Jest naprawdę ładny.
– Dziewiętnastowieczna podróbka, z topionego albo prasowanego bursztynu, partacka
robota, zamiast srebra byle jak posrebrzany metal.
– Możliwe – zgodził się Adam z irytującym spokojem.
– Ale nie mogłeś się oprzeć, bo von Bach Zalewski to nazwisko twojego pradziadka, które
po przyjeździe do Ameryki zmienił na Salen.
– Daj spokój, to taka gałąź rodu, że właściwie żadna. Bardziej chłopi niż szlachta. I jestem
dumny ze swojego pochodzenia.
Adam przebiegł wzrokiem błagalny list od dyrektora prowincjonalnego muzeum, które
straciło właśnie dotacje państwowe. Wyrzucił kopertę do kosza, list odłożył na pustą tacę i
sięgnął po następny.
– To idzie do Magdaleny Janicy?
Edmund sięgnął po list i przeczytał.
– Nie masz nic do roboty?
– Mógłbym zmienić ekspozycję na parterze, żeby zrobić miejsce dla pierścienia i rożka, ale
skoro nie wiem, czy mi je przekażesz...
– A komu miałbym je dać? Jak będziesz wychodził, zamknij za sobą drzwi.
Adam został sam. Siedział przez chwilę, patrząc na Motławę i porośnięte chwastami ruiny
magazynu po drugiej stronie kanału. Miasto odbudowano po wojnie z gruzów nadludzkim
wysiłkiem, ale ciągle były miejsca noszące ślady zniszczeń.
Jeszcze jeden bonus wynikający z mieszkania w Europie. Człowiek może usiąść, pomyśleć.
Założył ręce za głowę i rozważał, jak spędzić wieczór. Nie miał ochoty ani na wizytę w
kasynie, ani na towarzystwo Helgi. Potrzebował chyba odmiany.
– Blokada, widzę.
Edmund wrócił z dużą brązową kopertą.
– Dziewięćdziesiąt procent mojej pracy to planowanie.
– Czy iść do łóżka z Helgą, czy raczej przelecieć Elżbietę.
– Elżbieta jest z Feliksem.
– Słyszałem coś innego. – Edmund położył kopertę na biurku. – Kiedy dasz mi te ostatnie
bursztyny?
– Pod koniec miesiąca, kiedy zamkną muzeum.
– Wygląda na to, że będą musieli.
Adam nalał sobie kawy, oparł nogi o blat biurka i zabrał się do pracy. Pół godziny później
papiery nie mieściły się już w koszu, a na biurku leżały trzy równiutko ułożone pliki
dokumentów; wszystkie miały trafić do Magdaleny Janicy. W pierwszym pliku znalazły się
listy od muzeów i instytucji naukowych, w drugim prośby o dotacje na zakupy i konserwację
dzieł sztuki oraz obiektów o wartości historycznej, w trzecim aplikacje studentów o stypendia.
Adam łatwo się wzruszał, chociaż znał swoje możliwości. Magdalena radziła sobie z
listami znacznie lepiej, zwłaszcza dotyczącymi spraw polskich. Być może irytowało ją, że tę
część pracy zrzucał na nią, nigdy jednak nie powiedziała na ten temat ani słowa. Zakres jej
obowiązków obejmował opiekę nad projektami edukacyjnymi i archeologicznymi dotowanymi
przez polską filię Instytutu Salena. Zaproponował jej pracę, kiedy Edmund powiedział mu, że
rada Muzeum Historycznego, gdzie wcześniej pracowała, postanowiła ją zwolnić, ciągle miał
jednak wyrzuty sumienia, że ją wykorzystuje. W borykającej się z kłopotami budżetowymi
Polsce trudno było o pracę w kulturze. Gdyby nie jego oferta, Magdalena wylądowałaby na
zasiłku dla bezrobotnych. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Magdalena nie miała
wad, jeśli – to jedną, była pracoholiczką. Byłoby mu lżej, gdyby od czasu do czasu
ponarzekała, że obarcza ją zbyt wieloma zadaniami.
Traktował swój instytut znacznie poważniej niż jakiekolwiek dotychczasowe
przedsięwzięcie, ale czuł, że Edmund ma go za amatora i nie wynająłby mu pomieszczeń w
swoim budynku, gdyby muzeum nie potrzebowało pieniędzy. Co myśli o nim Magdalena, nie
wiedział. Zachowywała dystans i nigdy nie zdradzała się ze swoimi osobistymi opiniami.
Czasami, kiedy miał zły dzień, kiedy jakiś projekt się nie powiódł, kiedy zamiast na
oryginał trafiali na robotę fałszerza, kiedy nie mogli odnaleźć dzieła, którego poszukiwali,
zastanawiał się, co właściwie robi w Polsce. Przyjechał do Gdańska przed rokiem.
Bezwstydnie wykorzystując rodzinne koneksje, został koordynatorem trzymiesięcznej
kwerendy prowadzonej przez Instytut Salena w Polsce.
Kwerenda nie wypadła pomyślnie. Pracownicy wszystkich polskich muzeów, które
odwiedził, okazywali się ludźmi kompetentnymi i oddanymi swojej pracy, ale ani
kompetencje, ani dobre chęci nie były w stanie zrekompensować braku funduszy. Tymczasem
obiekty, na których zakup muzea nie mogły sobie pozwolić, w zastraszającym tempie
przenikały przez granice, przemycane różnymi sposobami na Zachód. Z trzech miesięcy zrobił
się rok. Przywykł do wolniejszego niż w Stanach tempa, do spokojnej atmosfery Gdańska, do
kawiarnianego trybu życia. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że wcale nie ma ochoty
wracać do Nowego Jorku.
Spojrzał na biurko. Została jedna koperta, ta, którą przyniósł Edmund. Była ciężka, gruba.
Kiedy ją rozciął, ze środka wypadły zdjęcia i dwie złożone kartki papieru.
Sięgnął po jedną z fotografii. Sądząc po ciemnym tle i rozmytych brzegach, musiała być
robiona przy lampie błyskowej. Jakiś starszy pan trzymający egzemplarz „Time'a” stoi obok
kamiennego sarkofagu wypełnionego spatynowanym złotem – tak to przynajmniej wyglądało,
jeśli Adam dobrze odczytywał obraz.
Wziął pierwszą kartkę zawierającą lapidarne oświadczenie:
Ja, Ludwig Krefta, bursztynnik i srebrnik, niniejszym potwierdzam, że na załączonych
fotografiach widoczny jest autentyczny trzynastowieczny tak zwany bursztynowy rycerz,
czyli zatopione w bursztynie szczątki Helmuta von Mau.
Pod tekstem widniał nieczytelny podpis. Druga kartka okazała się listem.
Informacja dla Instytutu Salena.
Bursztynowy rycerz jest w naszym posiadaniu. Przyjmujemy oferty zakupu. Cena
wyjściowa – pięćdziesiąt milionów dolarów. Oferty należy zamieszczać w dziale ogłoszeń
New York Timesa, w rubryce „personalne” w ciągu tygodnia, począwszy od dzisiaj. Wybrany
oferent zostanie powiadomiony o dalszej procedurze.
ROZDZIAŁ 3
Adam poprosił Edmunda, żeby do niego przyszedł, i spojrzał jeszcze raz na fotografię
przedstawiającą starszego pana z egzemplarzem „Time'a”. Wziął lupę i przyjrzał się dokładnie
okładce pisma i widniejącej na niej dacie. Jeśli nie była to fałszywka, zdjęcie zostało
zrobione przed tygodniem. Brzeg pisma zaginał się na bursztynowej powierzchni –
przemyślany chwyt, który miał przekonać sceptyków, że autorzy listu rzeczywiście mają
bursztynowego rycerza.
– Znalazłem już miejsce dla twoich bursztynów. – Edmund otworzył drzwi z takim impetem,
że uderzyły o ścianę. – Musimy tylko zainstalować odpowiednie oświetlenie...
– Spójrz na to – przerwał młodemu dyrektorowi Adam i podsunął mu zdjęcie ze zbliżeniem
bursztynowej masy, w której zatopiony był rycerz.
– To jakiś quiz? Wygląda jak kawałki kiełbasy w grochówce.
– Wygląda jak ciało Helmuta von Mau. Tu masz poświadczenie autentyczności wystawione
przez Ludwiga Kreftę.
– Matko Przenajświętsza! Bursztynowy rycerz. Nie wierzyłem, że się odnajdzie. – Edmund,
nie odrywając wzroku od zdjęcia, sięgnął po następne.
– Zdumiało mnie to poświadczenie. Myślałem, że obydwaj Kreftowie już dawno nie żyją. –
Adam wsunął zdjęcia Edmundowi do ręki.
– Starszy rzeczywiście nie żyje. A młodszy... Wiesz, bursztynnik niekoniecznie umiera, jak
przestaje wystawiać swoje dzieła.
– Przyznaję, jestem ignorantem. Myślisz, że to autentyk?
– Byłoby wspaniale, gdyby tak było. Mój profesor uważał, że ciało Helmuta i bursztynowa
komnata trafiły do prywatnej kolekcji kogoś takiego jak Howard Hughes, na wpół obłąkanego,
bogatego pustelnika, który będzie się cieszył w samotności zdobytymi krętą drogą skarbami.
– Miejmy nadzieję, że to oryginał. Ludzie dla pieniędzy są w stanie zrobić wszystko.
– Twój instytut jest w stanie wyłożyć pięćdziesiąt milionów?
– Jeśli przeznaczę na zakup cały budżet na następne pięćdziesiąt lat, wliczając w to pensje,
moją oraz Magdaleny.
– Potrafisz przekonać zarząd, że to nadzwyczajna sytuacja? Jeśli to autentyk, muzeum zyska
międzynarodową rangę. Legendarny bursztynowy rycerz w Gdańsku... Turyści zjeżdżaliby do
nas z całego świata. Trzeba by zatrudnić kilkunastu dodatkowych przewodników, żeby
wszystkich obsłużyć... – rozmarzył się Edmund.
– Chcesz powiedzieć, że więcej ludzi będzie chciało obejrzeć bursztynowego rycerza niż
twoje lepianki z Sudanu?
Edmund wolał przemilczeć pytanie. Kiedy Adam pojawił się na jego drodze, muzeum miało
w swoich skromnych zbiorach dość przypadkowe eksponaty: parę obiektów z czasów
rzymskich, jakieś skorupy z epoki brązu, kilka afrykańskich chat – bez związku z Gdańskiem i
kulturami obecnymi niegdyś nad Bałtykiem.
– Pomyśl tylko, co by to znaczyło, gdyby ta oferta okazała się prawdziwa. – Edmund
aranżował już w myślach nową ekspozycję podporządkowaną bursztynowemu rycerzowi. –
Opróżnilibyśmy długą galerię na pierwszym piętrze. Granatowe ściany dobrze by grały z
bursztynem... Przyciemnione oświetlenie... Rycerza trzeba by umieścić w centralnym punkcie
na niewysokim postumencie, żeby zwiedzający mogli dokładnie obejrzeć zatopione w
bursztynie ciało człowieka, który zaszczepił chrześcijaństwo nad Bałtykiem. Podwoimy,
potroimy nawet cenę biletów. Ludzie będą stać w kolejkach.
– Von Mau był przecież Niemcem...
Adam zastanawiał się, jakie jeszcze placówki mogłyby być zainteresowane pozyskaniem
bursztynowego rycerza i miały dość środków, by wziąć udział w licytacji.
– Urodził się w Saksonii. Powiedzieć, że był Niemcem, to tak, jakby nazwać irlandzkiego
świętego Patryka Walijczykiem. Walczył z barbarzyńcami pod rozkazami von Balka.
– Z Prusami, chciałeś powiedzieć.
– Owszem, z Prusami – przytaknął Edmund niecierpliwie. – Wiadomo, że Prusowie byli
poganami. Opierali się próbom chrystianizacji prawie do końca trzynastego wieku. Podbici,
przejęli język i kulturę niemiecką, niektóre ich plemiona zasymilowały się z Polakami –
wywodził Edmund. – To nasza historia, historia tych ziem.
– Muszę ostudzić twój entuzjazm. Nawet jeśli to najprawdziwszy bursztynowy rycerz, nie
mamy wolnych pięćdziesięciu milionów. To raz. Dwa, nie wiadomo, czy to autentyk. Nawet ja
wiem, że podobnych średniowiecznych sarkofagów kamiennych – Adam puknął w zdjęcie –
jest na pęczki w starych kryptach kościelnych.
– Ale nie takich jak ten. – Edmund przysunął się z fotelem bliżej biurka.
– Jest tyle przedwojennych zdjęć i grafik przedstawiających bursztynowego rycerza, że
biegły fałszerz nie miałby najmniejszych trudności z wykonaniem dobrej kopii. Współczesne
techniki postarzania i imitacji dają ogromne możliwości. Powinieneś zobaczyć „rzymski”
basen mojej siostry w Los Angeles.
– Spójrz na bursztyn.
– Rozpoznajesz autentyczność po bursztynie?
– Niekoniecznie, ale kolor zgadza się z opisami, które czytałem.
– Nigdy nie widziałeś kolorowej fotografii bursztynowego rycerza.
– Widziałem obrazy. Wątpię, czy istnieją jakieś kolorowe zdjęcia.
– Ale znasz jego historię?
– Zna ją każde tutejsze dziecko.
– Oświeć mnie.
– Nie słyszałeś legendy o bursztynowym rycerzu? – Edmund myślał, że Adam kpi sobie z
niego.
– Wiem tylko, że przybył z Niemiec w tysiąc dwieście trzydziestym pierwszym roku, z
krzyżacką krucjatą Hermana von Balk przeciwko Prusom, że poległ w walce i że jego ciało
zatopiono w bursztynie.
– Jeśli Herman był Arturem, to Helmut był jego Lancelotem.
– Okrągły Stół w Europie Środkowej? Daj spokój.
– Artur i jego rycerze to symbol etosu rycerskiego Europy Zachodniej, a Herman i Helmut
uosabiają heroizm misji chrystianizacyjnej na Wschodzie. Jest też Ginewra, pogańska
księżniczka Woberg, która zmieniła imię na Maria, kiedy Helmut nawrócił ją na
chrześcijaństwo.
– Krzyżacy byli chyba zakonnikami?
– W zakonie byli bracia rycerze, którzy stali najwyżej w trzystopniowej hierarchii, dalej
duchowni i wreszcie na samym dole bracia służebni. Wszyscy ślubowali celibat.
– Ale niekoniecznie żyli w czystości?
– Helmut i Maria kochali się miłością platoniczną – obruszył się Edmund.
– Chcesz, żebym w to uwierzył?
– Nie wszyscy mają słabości, których ty jesteś ofiarą. Herman i Helmut zdobywali po kolei
wszystkie pruskie warownie, aż dotarli do miejsca, gdzie dzisiaj znajduje się Elbląg.
Prusowie ściągnęli posiłki ze wschodu, liczebność ich wojsk przewyższała siły zakonu
dziesięciokrotnie, ale Helmut nie zawahał się atakować. Walki trwały przez dwanaście dni,
Krzyżacy tracili ludzi. Trzynastego dnia sam Helmut został śmiertelnie ranny. Umierając,
nakazał swoim towarzyszom, żeby przywiązali go do grzbietu konia i posłali przeciwko
wrogowi. Tak uczynili i każdy poganin, który spojrzał na ciało bohatera, padał martwy, rażony
gniewem Bożym...
– Powiedz raczej, rażony szokiem. Nic przyjemnego zobaczyć lekko nieświeżego trupa
wjeżdżającego w szeregi – przerwał mu Adam, nie okazując żadnego szacunku dla legendy.
– Ci, którzy przeżyli, poddali się. – Edmund puścił mimo uszu zjadliwy komentarz. –
Herman zdobył warownię i kazał ją puścić z dymem. Pruski bursztyn zgromadzony w
skarbnicy zaczął się topić, ulicami popłynął złocisty strumień żywicy. Herman kazał zalać nim
ciało Helmuta, zachowując je tym sposobem dla potomności.
– Dla potomności czy jako ostrzeżenie dla innych pogańskich plemion?
– Wszystko jedno, dość, że oznaczało to kres walk z Prusami.
– Jaki był dalszy los podbitych pogan?
– Ci, którzy przeszli na chrześcijaństwo i podporządkowali się Krzyżakom, mogli żyć
spokojnie.
– A inni?
– Ginęli na stosach.
– Płonęli żywcem?
– Kościół uważał, że tym sposobem otwiera drogę do zbawienia dusz nieczystych –
wykładał dalej Edmund. – Na miejscu ostatniej bitwy Helmuta Maria postawiła kaplicę, w
której znalazł się jego sarkofag. Dla upamiętnienia cudownego zwycięstwa zakonu. Resztę
życia poświęciła Bogu, była strażniczką szczątków ukochanego rycerza. Kaplica była
miejscem pielgrzymek aż do tysiąc pięćset dwudziestego piątego roku, kiedy ostatni mistrz
zakonu Albrecht Hohenzollern złożył hołd lenny królowi Zygmuntowi Staremu, przeszedł na
luteranizm i dokonał sekularyzacji państwa zakonnego, zamieniając je w Prusy Książęce.
Wówczas kazał zburzyć kaplicę i pozbył się mniszek.
– Co się stało z Helmutem?
– Sarkofag przeniesiono do zamku w Królewcu. Był tam do tysiąc dziewięćset
czterdziestego czwartego roku. Hitlerowcy żywili kult dla Helmuta von Mau, jego rycerskiego
heroizmu. Kiedy zbliżali się Rosjanie, Hitler osobiście dopilnował, by bursztynowy rycerz
został dobrze zabezpieczony, podobnie jak bursztynowa komnata i inne cenne obiekty
znajdujące się na zamku.
– Gdzie go wysłano?
– Myślisz, że siedziałbym teraz tutaj, gdybym znał odpowiedź? – Edmund ponownie
spojrzał na zdjęcia. Ten, kto przysłał list, zna rynek. Są ludzie gotowi zapłacić pięćdziesiąt
milionów: muzea amerykańskie czy Niemcy, którzy uważają Helmuta von Mau za swojego
bohatera narodowego.
– A Polacy?
– Nie muszę ci przypominać, że nie mamy pieniędzy, ale potrafimy być wdzięczni za dary,
szczególnie te związane z historią tego kraju. Nasza i rycerza nadzieja w tym, że ktoś go kupi i
Katherine John BURSZTYNOWY RYCERZ Amber Knight Przełożyła Ewa Mikina
PROLOG Wolfschanze, kwatera główna Hitlera koło Rastenburga, Prusy Wschodnie, przedświt, 24 stycznia 1945 Standartenführer nigdy jeszcze nie przeżył takiej zimy. Lodowate wiatry wyziębiały ciało do kości, a jakby tego było mało, sytuacja stawała się rozpaczliwa. Słyszał rozpacz w każdym doniesieniu z Berlina, widział ją na twarzach innych oficerów, rozpoznawał w niedbałej postawie swoich żołnierzy, w ociężałych ruchach ludzi, którzy wynosili skrzynie z bunkra i ładowali je na czekające w kolejce ciężarówki. Otulił się szczelniej podbitym futrem płaszczem i przytupywał, chcąc wspomóc jakoś krążenie krwi w zdrętwiałych z zimna kończynach. – Nie mogliby się ruszać szybciej, hauptsturmführer? – warknął. Podkomendny stuknął obcasami. – Nie guzdrać się, żołnierze. Tempo, tempo. Raz, dwa... – Te skrzynie chyba się tam lęgną – mruknął szeregowiec na tyle głośno, że dosłyszał go unterscharführer. Wrzasnął na żołnierza, ale reprymendę zagłuszył wystrzał z rosyjskiego działa. Rosjanie parli do przodu mimo ciemności. Nawet ptaki uciekały na zachód. Standartenführer nie miał ani ludzi, ani serca do walki. Liczył, że uda mu się wycofać spokojnie na front zachodni i tam poddać się wraz ze swoimi żołnierzami Brytyjczykom albo Amerykanom. Spędzą kilka lat w obozie jenieckim i wrócą do domu, o ile będą mieli gdzie wracać. Żołnierz potknął się i upuścił długą wąską skrzynkę tak niefortunnie, że rozpadła się na betonowych stopniach. Na srebrnym śniegu zaskrzyła się złocista płyta. – Schutze, ty ośle! Wiesz, co to jest? Jakie to cenne... Żołnierz wyprostował się jak struna. Drżał ze strachu i zimna, gdy unterscharführer dawał upust złości. – To bursztyn z bursztynowej komnaty, którą car Piotr ukradł Fryderykowi Wielkiemu. Standartenführer podniósł bursztynową płytę z płaskorzeźbą przedstawiającą orła, którego historycy Trzeciej Rzeszy jednogłośnie uznali za pruskiego. – Tobie nawet świńskiej dupy nie godzi się podcierać. Pozbieraj te kawałki. Żołnierz zaczął zbierać odpryski z ukruszonego rogu płyty, tymczasem od strony kwater zmierzał ku niemu, ślizgając się na lodzie, oficer SS. – Miny założone, obersturmführer? – zapytał standartenführer, zirytowany uszkodzeniem bursztynowej płyty i tym, że będzie musiał się tłumaczyć w Berlinie z niezdarności swoich żołnierzy; jeśli uda mu się kiedyś tam dotrzeć. – Sturmbannführer prosi o jeszcze dwie godziny. Mróz... – Mróz wszystkich równo szarpie za jaja, obersturmführer. – Standartenführer zmrużył oczy. – Niech pan powie sturmbannführerowi, że ma pół godziny, potem może od razu poddać się ruskim. Obersturmführer zasalutował i odmaszerował z powrotem w stronę kwater. – Łańcuchy przeciwśnieżne... – Założone. Na wszystkie wozy, standartenführer – zameldował adiutant. Obersturmführer zniknął w mroku wśród drzew, tak że standartenführer nie mógł go już dojrzeć, ale słyszał chrzęst jego kroków na śniegu, gdzieś w pobliżu obróconej w ruinę sali konferencyjnej, gdzie von Stauffenberg podłożył bombę, która miała zabić Hitlera i położyć
kres wojnie. Standartenführer wzdrygnął się na myśl, ile istnień ludzkich, ilu żołnierzy, ilu cywilów ocalałoby, gdyby zamach się powiódł. Dobrze, że hitlerowskim naukowcom nie udało się skonstruować maszyny odczytującej myśli, bo wtedy przyszłoby mu dać głowę pod stryczek ze struny fortepianu i zawisnąć na rzeźnickim haku; większość oficerów na froncie wschodnim czekałby zapewne taki los. – Załadowano już dwadzieścia pięć ciężarówek, standartenführer. – Sprawdzę bunkier. Standartenführer przecisnął się obok żołnierzy wynoszących kolejne skrzynie po wąskich schodach, zszedł na dół i stanął na progu pomieszczenia, które kiedyś służyło Hitlerowi za salon. Mrużąc oczy w rażącym świetle, dojrzał człowieka z administracji, kręcącego się z notatnikiem w ręku między skrzyniami. – Co zostało? – Trochę mebli, z tych nowych, dywany perskie i to, co pan widzi. Standartenführer przejechał wzrokiem po opisanych kredą pakach. – Niech zabiorą w pierwszej kolejności van Goghi i Rembrandty. – Spojrzał na największą skrzynię: długa na dwa i pół metra, szeroka na półtora, mogłaby posłużyć za trumnę dla wielkoluda. – Helmut von Mau? – Zostawiłem ją na koniec ze względu na wagę. Nie wiem, jak osie wytrzymają ciężar kamiennego sarkofagu, do tego jeszcze bursztyn... Pułkownik dotknął skrzyni z należną czcią. Kiedy miał dwanaście lat, był z klasą na wycieczce w Królewcu; złożyli hołd rycerzowi, który przekroczył Wisłę z krucjatą zakonu krzyżackiego przeciwko poganom w roku 1231. Siedząc na posadzce wokół szklanej gabloty, w której znajdował się bursztynowy rycerz, chłonęli opowieść nauczyciela, chociaż znali ją na pamięć. Helmut von Mau, który przyszedł na ziemie pogan z Hermanem von Balkiem, zdobywca i wybawiciel terenów, na których powstały Prusy Wschodnie – ich twórca. Bohater, rycerz nieustraszony, który walczył z barbarzyńcami i oddał życie za misję chrystianizacji. Tak urodziwy, że piękna księżniczka Woberg, ujrzawszy go, zmieniła imię na Maria, przyjęła wiarę chrześcijańską, porzuciła swój lud i poszła za wojskami krzyżackimi. Człowiek, który jeszcze po śmierci brał pomstę na poganach. Jego ludzie, broniąc się rozpaczliwie przed atakiem, przywiązali ciało Helmuta do grzbietu konia i posłali wierzchowca galopem do obozu wroga. Legenda mówi, że każdy barbarzyński woj, który spojrzał na poległego bohatera, padał martwy. Standartenführer pożałował, że nie ma teraz do dyspozycji paru takich Helmutów. – Niech ta skrzynia idzie następna, razem z obrazami. Nie zostawcie aby żadnej oznaczonej literą A. Najwyższe dowództwo nie byłoby zadowolone, gdyby któraś zaginęła. – Jawohl, standartenführer. Oficer SS przeklinał wydział transportu. Gdyby dostał pociąg, sześć wagonów, już tydzień temu wyekspediowałby do Berlina cenne wyposażenie Wilczego Szańca. Co może być ważniejsze niż sztuka i historia Trzeciej Rzeszy? Wiele dni kosztowało go skompletowanie żałosnego konwoju, który miał ruszyć spod bunkra Führera. Trzydzieści wozów, wszystkie w opłakanym stanie. Jedna zasadzka partyzantów i całą spedycję diabli wezmą. Gdyby tak się stało, winę ponosiłby sam Hitler i sykofanci, którymi się otaczał, ale to Standartenführer i jego ludzie zostaliby obarczeni odpowiedzialnością. Kiedy wstępował do SS, nie postało mu w głowie, że dowództwo skieruje elitarne oddziały i kilkunastu starannie dobranych inżynierów do zabezpieczania
skarbów zgromadzonych w Wilczym Szańcu, gdy na Berlin będą spadać bomby aliantów, zabijając cywili, wśród nich, kto wie, może jego ukochaną żonę Hildę i małego Wilhelma... – Nie będzie łatwo przebijać się leśnymi drogami w tym śniegu – zauważył adiutant, kiedy standartenführer wyszedł z bunkra. – Nie, hauptsturmführer – wychrypiał. Miał nadzieję, że adiutant wytłumaczy sobie nienaturalne brzmienie jego głosu panującym mrozem. – Proszę zawiadomić eskortę, że ruszamy za pół godziny. – Jeszcze nie skończyli ładować skrzyń... – Nie możemy pozwolić sobie na zwłokę, jeśli chcemy się stąd wydostać. Odgłosy rosyjskich dział nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości, że standartenführer ma rację. Dowódca oddziału partyzanckiego, ukrył się za drzewem. Nie drgnął od czterech godzin i zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek zdoła się poruszyć. Przemarzł do kości, a droga nadal była biała i pusta, niczym blizna biegnąca przez las. Czyżby z Wilczego Szańca prowadziła na zachód jeszcze jakaś inna trasa, o której nic nie wiedział? Kiedy usłyszał warkot zapuszczanych silników, uznał, że to złudzenie wywołane zmęczeniem, ale po chwili za jego plecami szczęknął karabin; nie mógł się przesłyszeć. Pojawiło się znajome napięcie, przyprawiająca o mdłości mieszanina lęku i brawury, która towarzyszyła mu przed każdą akcją. Poruszył się z wysiłkiem, szarpnął karabin. Ciężarówki wyłaniały się powoli ze śnieżnej mgły, sunęły w stronę bramy wyjazdowej niczym szare mechaniczne słonie. Podniósł rękę, nie czuł jej, jakby nie była częścią jego ciała. Zagrały karabiny. Od drzew odrywały się cienie jego ludzi. Nigdy, przez cały czas trudnej walki w partyzantce nie miał ich jeszcze tylu, co teraz. Przypływ zawsze wyrzuca na brzeg brudy. Ci, co przeżyli wojnę, chowając głowę w piasek, chcieli się zasłużyć na chwilę przed zwycięstwem, zrehabilitować po latach bezczynności – albo może nawet kolaboracji. – Nie strzelać! – Obok pierwszej ciężarówki pojawił się wysoki jasnowłosy oficer SS z białą szmatą w ręku. Zsunął czapkę na tył głowy i rozchylił płaszcz, pokazując, że nie ma broni. – Co robimy? – zapytał zastępca. – Porozmawiamy sobie z sukinsynem, a potem zastrzelimy jego i jego ludzi jak psy. Sylwetki między drzewami nasuwały standartenführerowi skojarzenie z wilkami, wychudzonymi, wy głodzonymi, gotowymi rzucić się ofierze do gardła. Nie odwracając głowy, krzyknął do adiutanta: – Spokojnie! Hauptsturmführer, zahipnotyzowany widokiem zbliżających się partyzantów, nie odpowiedział. – Pojawili się, bo Rosjanie są blisko. Stracimy wszystko, co wieziemy. Spróbuję w zamian ocalić nasze głowy. A jeśli mnie zabiją, wycofajcie się do bunkra Führera. Sturmbannführer niech odpala ładunki na zewnętrznym obwodzie Szańca, a pan nawiąże kontakt z Berlinem. – Obaj świetnie wiedzieli, że Berlin nie da im żadnych posiłków, ale standartenführer musiał grać do końca. – Proszę zawiadomić sturmbannführera. Partyzant idący na przodzie wycelował karabin w biegnącego ku bramie kapitana. – Jeśli mój adiutant nie przekaże rozkazu, który właśnie wydałem, za chwilę wszyscy znajdziemy się w królestwie niebieskim. Standartenführer postąpił kilka kroków.
– Hitler nigdy nie pozwoliłby wysadzić w powietrze swojej kwatery głównej. – Hitler powiedziałby, że lepiej zniszczyć Szaniec niż go poddać. – Dlaczego tego nie zrobił, kiedy wyjeżdżał stąd w listopadzie? – Ponieważ nie chciał przyznać, podobnie jak najwyższe dowództwo, że Rosjanie są coraz bliżej i że to już koniec. – Standartenführer zniżył głos. – Poza tym trzeba było pomyśleć, jak zabezpieczyć skarby Rzeszy zgromadzone w Wilczym Szańcu. – Wyjął paczkę papierosów, chciał poczęstować dowódcę oddziału, a kiedy ten odmówił, sam wziął jednego. Bibułka przykleiła mu się do zmarzniętych warg. Wskazał dłonią ciężarówki: – Wieziemy złoto, srebro, bursztyn, obrazy, bogate łupy wojenne z okupowanych miast Polski i Rosji. Połowa z tego może być pańska. Podzielimy się, jeśli opuścicie broń. – Omiótł wzrokiem leśnych ludzi: przynajmniej jedną trzecią stanowiły kobiety i dzieci. – Wojna wkrótce się skończy. Wszyscy wrócimy do normalnego żyda, będziemy musieli odbudować swoje domy. Zawartość tych skrzyń może rozwiązać wiele problemów, które pojawią się z nastaniem pokoju. Rozległ się strzał i pułkownik zanurkował pod najbliższą ciężarówkę. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że dowódca oddziału leży obok niego. – Pańscy ludzie nie respektują białej flagi? Nawet kiedy mają pana na linii strzału? – Pułkownik wypluł niedopałek. Dowódca partyzantów przesunął się po śniegu i wyjrzał spod wozu. Grymas na twarzy sprawił, że blizna biegnąca od skroni do kącika ust stała się wyraźniejsza. – To Rosjanie. – Skarbów wystarczy dla wszystkich. Zaprośmy Rosjan do rozmowy. – Oczekuje pan, że będziemy pertraktować z Niemcami? – Będziecie. Inaczej wszystko w promieniu pięciu kilometrów wyleci w powietrze. – Mogę pana zabić. – I będzie pan odpowiedzialny za eksplozje. Moi ludzie nas obserwują. Czekają na sygnał – skłamał. – Zabijcie mnie, a nie będą już nawet potrzebować sygnału. Po prostu odpalą ładunki. – Moi ludzie nie nawykli stać bezczynnie i patrzyć, jak oficerowie prowadzą rozmowy. – Kilkaset metrów stąd znajdują się prywatne pomieszczenia Hitlera. Jest tam dość wina i dóbr, żeby zająć pańskich ludzi na dłużej, my tymczasem omówi my los moich skarbów. Tylko że ja nie znam języka rosyjskiego. – Ostrzegłem ich, żeby nie schodzili ze ścieżki. – Hauptsturmführer deptał po piętach standartenführerowi. Prowadzili dowódców partyzanckich do niegdysiejszego kasyna oficerskiego. – Dobrze – mruknął wyższy stopniem, zajęty najwyraźniej swoimi myślami. – Wyśmiali mnie, standartenführer, kiedy im powiedziałem, że cały teren jest zaminowany. – Za godzinę już nas tu nie będzie. – Standartenführer miał nadzieję, że Rosjanie i Polacy dorwą się do alkoholu, oby wystarczyło zapasów, a jego ludzie zdążą tymczasem ewakuować się lasami w kierunku zachodnim. Chciał wydać rozkaz, że każdy Niemiec, który sięgnie po butelkę, dostanie kulkę w łeb, ale nie był pewien, czy może liczyć na lojalność swoich ludzi. Za chwilę mieli zobaczyć, jak rosyjscy żołnierze i spotkani partyzanci rozbierają skarby, których kazał im strzec sam Führer. Był nieludzko zmęczony. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni spał w łóżku, rozebrany. Czy jego berliński dom jeszcze stoi? Zamknął oczy. Widział meble z drzewa różanego, wykrochmaloną bielutką pościel. Żonę stojącą nago na środku sypialni. Z rozpuszczonymi włosami spływającymi na plecy... Małego Wilhelma w łóżeczku...
– Masz złoto, frycu? – zagadnął radziecki major, kiedy weszli do kasyna. Mówił po niemiecku z silnym akcentem. – Złoto, brylanty, srebro, biżuterię, bursztyn, obrazy. Więcej bogactw, niż możesz sobie wyobrazić, Iwan. – Ja sobie bardzo dużo potrafię wyobrazić, frycu. – Rosjanin z łoskotem postawił na stole butelkę wódki, przesunął sobie krzesło bliżej standartenführera, obrócił je i usiadł okrakiem, trzymając ręce na oparciu. – Hauptsturmführer, niech przyjdzie tu zaraz urzędnik z administracji. Z listą wysyłkową. – Standartenführer spojrzał na butelkę. – Przydałoby się coś do popicia i kieliszki. – Nie trzeba. – Rosjanin wyciągnął korek zębami, wypluł go, pociągnął porządny haust i podał butelkę dowódcy partyzantów. Był potężny, ciemnooki, ze zmierzwioną szopą ciemnych włosów na głowie, ustrojony w coś, w czym nie sposób się było doszukać podobieństwa do jakiegokolwiek munduru. Partyzant przekazał butelkę oficerowi SS, ten podniósł ją do ust, ale zacisnął je, gdy tylko poczuł w przełyku strumień palącego trunku. – Wolisz francuskie koniaki? – zakpił Rosjanin i w tej samej chwili potężna, zapierająca dech w piersiach eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Butelka wyślizgnęła się standartenführerowi z rąk, wódka rozlała się na dywanie, pry snęła na oficerki Rosjanina. W drzwiach pojawił się hauptsturmführer, za nim urzędnik administracji. – Ostrzegałem ich, że wszędzie założone są miny, ale oni... – Nasi, hauptsturmführer? – Rosjanie. Zeszli ze ścieżki. Świtało. Śnieżna szadź, pokrywająca ziemię, dachy bunkrów i gałęzie drzew, zdawała się jaśnieć w szarym świetle własnym blaskiem. W Wilczym Szańcu zapanowała anarchia. Pijani żołnierze roztrzaskiwali opróżnione butelki o pnie drzew, rozbijali skrzynie bagnetami i sięgali po ich zawartość. Ktoś owinął wokół szyi sznury pereł i puścił się w obłąkany taniec. Inni czekali na kolejne skrzynie wyciągane z bunkra. – Tutaj, standartenführer. Dwóch Rosjan mina rozerwała na strzępy, trzeci, któremu wybuch urwał nogi, żył jeszcze, jego jęki zagłuszały wrzaski niosące się od bunkra. Rosyjski dowódca wyjął z kabury pistolet, wycelował, strzelił. Okaleczone ciało drgnęło po raz ostatni i znieruchomiało. Ludzie zajęci opróżnianiem skrzyń oraz butelek nawet nie spojrzeli w tę stronę. Standartenführer z niesmakiem stwierdził, że jest wśród nich tyle samo Niemców co Rosjan i partyzantów. – Nie mogłem ich powstrzymać – usprawiedliwiał się hauptsturmführer. – Zobaczyli, co robią tamci, i też rzucili się na skrzynie. – Wygląda na to, że nie będzie miał ich nawet kto rozstrzelać, chyba że pan albo ja, hauptsturmführer. – Sturmbannführer panuje nad swoimi ludźmi. Potrafił on utrzymać w ryzach inżynierów, którzy mieli zniszczyć Szaniec, co hauptsturmführer odczuwał jako własną porażkę. – Ilu ma inżynierów? – Dwóch oficerów, licząc z nim, trzech podoficerów i dwunastu żołnierzy. Standartenführer spojrzał na ciężarówki: zajmowały całą drogę prowadzącą od bunkra Hitlera do bramy. – Niech transport przejedzie pod bunkier najwyższego dowództwa marynarki.
– Jest tu złoto? – zainteresował się Rosjanin. – Są cenne przedmioty – odpowiedział standartenführer. – Ludzie rozbierają teraz to, co zostawiliśmy. – Na wszystkich ciężarówkach macie skarby? – Na brudnej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Na wszystkich – potwierdził oficer SS. – To je dzielmy... – Nie tutaj. – A ja mówię, że teraz i tutaj. – Rosjanin wydobył zza pazuchy kolejną butelkę wódki. – Jak możemy zabezpieczyć to, co weźmiemy, przed naszymi ludźmi, kiedy ruszymy dalej? Jeśli nawet Niemcy wycofają się z Prus Wschodnich, będą stawiać opór w Berlinie, a w lasach pełno partyzantów... – Co proponujesz? – zapytał ich dowódca. – Zabierzemy, co kto zdoła schować do plecaka, resztę ukryjemy tutaj. Wrócimy, gdy wojna się skończy, odkopiemy i sprzedamy temu, kto da najwyższą cenę. – A jeśli ktoś nas uprzedzi? – Najpierw musiałby znaleźć nasze skarby. W tych bunkrach jest tyle piwnic, że można w nich błądzić do końca świata. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie sami. – Sprawdzimy, standartenführer. – Rosjanin odkorkował butelkę. – Ale najpierw wypijemy za zdrowie tych, co przeżyją i wezmą wszystko. W myśl najlepszej zasady: „Kto przeżyje, bierze wszystko”. – Poczynając od... – standartenführer sięgnął po papierosa, spojrzał na ostatnią ciężarówkę w szeregu – bursztynowego rycerza i bursztynowej komnaty Fryderyka Wielkiego. – Bursztynowej komnaty Piotra Wielkiego – poprawił go Rosjanin. – Żaden z was nie ma racji – uśmiechnął się partyzancki dowódca. – Bursztynowa komnata jest teraz nasza. Omijając pijaną gromadę wokół bunkra Führera, inżynierowie przestawili ciężarówki pod bunkier najwyższego dowództwa marynarki. Idąc za sugestią standartenführera, każdy wyznaczył ludzi, którzy mieli ukryć skarby. Oficer SS wybrał swoich bezpośrednich podkomendnych, sturmbannführera, który dowodził inżynierami, i hauptsturmführera. Dowódca partyzantów wyznaczył swego zastępcę i swoją kochankę, a Rosjanin także zastępcę oraz brata. Standartenführer odesłał kierowców i poprowadził dowódcę partyzantów oraz Rosjanina do bunkra położonego naprzeciwko bunkra dowództwa marynarki. Jego adiutant stacjonował w Wilczym Szańcu od trzech lat, ale nigdy jeszcze tu nie był. Cały bunkier stanowiło jedno obszerne, puste pomieszczenie. Oficer SS wyjął pęk kluczy, podważył betonową płytę tuż nad podłogą, odsłaniając dźwignię. Pociągnął ją w dół i otworzyły się drzwi w posadzce, tuż przy nogach Rosjanina; wystraszony major uskoczył w bok. – Oto schody do przejścia na głębokości trzech metrów, prowadzącego pod cmentarz na tyłach bunkra dowództwa marynarki. Tam znajduje się coś w rodzaju skarbca: piętnaście metrów kwadratowych, dwa metry wysokości, jedno wejście. Pomieszczenie w sam raz na nasze potrzeby. – Przejście ma wentylację? – zapytał nieufnie Rosjanin. – Owszem, jest podłączone do systemu wentylacyjnego obsługującego wszystkie bunkry w
Wilczym Szańcu. Po dwóch ludzi od każdego z nas przeniesie trofea do skarbca. – I jeszcze kilku do pilnowania. – Rosjanin przytknął lufę karabinu do piersi standartenführera. – Zaczynamy? Osiem godzin trwało przenoszenie skarbu. W ostatniej skrzyni, którą tam umieszczono, znajdowało się zatopione w bursztynie ciało Helmuta von Mau. Trzeba było wspólnego wysiłku dziewięciu osób, by zsunąć skrzynię po zaimprowizowanej rampie pomysłu sturmbannführera i potem przenieść ją podziemnym korytarzem na miejsce, do schowka. – Wybacz, przyjacielu. – Standartenführer położył dłoń na skrzyni. – Miejmy nadzieję, że nastanie lepszy świat. – Już nastał. – Stojący za nim Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pytanie tylko, czyj to będzie świat. O zmierzchu trzeźwiejsi Rosjanie oraz partyzanci odtransportowali pijanych towarzyszy do lasu. Standartenführer przywołał do porządku swoich ludzi. Połowa ciężarówek została opróżniona i stały teraz porzucone. Skacowani Niemcy upchnęli łupy po kieszeniach i plecakach i sadowili się na ciężarówkach. Czekała ich długa, uciążliwa droga za zachód przez ścięte mrozem Prusy. Godzinę później w Szańcu był już tylko sturmbannführer i jego inżynierowie. W ciemnościach przechodzili od bunkra do bunkra, sprawdzali kable, zapalniki, ładunki. Tuż przed północą wycofali się ścieżką, którą Hitler lubił spacerować ze swoją suką Blondi. Na końcu sturmbannführer sprawdził bunkier naprzeciwko bunkra najwyższego dowództwa marynarki. Tutaj szczególnie starannie obliczył, ile trzeba ładunków wybuchowych, by obrócić naziemną konstrukcję w perzynę. Chciał, by ruiny wkrótce pokryła ziemia, by zniknęły pod leśnym poszyciem, może nawet z czasem porosły młodniakiem. Standartenführer dotarł do Rastenburga, kiedy sturmbannführer odpalał w Wilczym Szańcu pierwsze ładunki. Eksplozja wywołała potężną reakcję łańcuchową. Ci, co nie zdążyli jeszcze uciec przed ofensywą radziecką, teraz biegli do schronów. Obudzeni wieśniacy żegnali się krzyżem. W niebo wzbijały się słupy dymu, łuna rozświetlała ciemności, kruszyły się betonowe ściany. Zbyt blisko znajdujących się partyzantów i Rosjan ogłuszył huk wybuchów, rozżarzone powietrze przypiekało skórę. Na próżno szukali później sturmbannführera i jego ludzi. Jeśli udało im się opuścić Wilczy Szaniec, to nie przez bramę główną. Partyzanci odnaleźli standartenführera i jego podkomendnych na obrzeżach Rastenburga; czekał na sturmbannführera oraz inżynierów. Jego żona nigdy nie straciła nadziei. Jeszcze w latach sześćdziesiątych wracali przecież jeńcy uwalniani z rosyjskich obozów. Czekała. Nie wyszła powtórnie za mąż. Dowódca partyzantów zniknął zaraz po zakończeniu wojny. Ludzie z jego oddziału chcieli wierzyć, że wrócił do domu, do dawnego życia. Ale krążyły też pogłoski, że w czasach stalinizmu był sądzony za kolaborację i trafił do więzienia; że zastrzelili go cofający się Niemcy; że, mało prawdopodobne, był Żydem. Zakończenie wojny nie przyniosło mu spokoju. Rosjanie czekali, aż wypalą się płomienie trawiące Wilczy Szaniec. Przekonali się, że niemieccy inżynierowie sumiennie wykonali zadanie. Dwunastu ludzi zginęło, usiłując dotrzeć do ruin bunkra, z którego prowadziło przejście do skarbca. W końcu oddział ruszył dalej, a major pocieszał się myślą, że tylko dziewięć osób wie o ukrytych trofeach. Wróci tu po wojnie, myślał, nie biorąc pod uwagę, że czeka go bitwa o Berlin. W Wilczym Szańcu pojawili się następni Rosjanie. Słyszeli opowieści o złocie Hitlera.
Kilku przedarło się przez ogrodzenie i weszło prosto na pole minowe. Zginęli, mając w oczach fragmenty zbrojonych płyt betonowych ośmiometrowej grubości, odrzucone z dachów bunkrów siłą eksplozji. Ustawiono polskie i rosyjskie znaki ostrzegające przed niebezpieczeństwem. Niemieckie nie były już potrzebne. Ci Niemcy, którzy nie zdążyli ewakuować się na zachód, zginęli albo trafili do niewoli. Prusy Wschodnie przestały istnieć. Zmieniono ogrodzenia wokół Wilczego Szańca. Znaki z trupią czaszką i piszczelami stały jeszcze przez siedem lat po kapitulacji Niemiec. Tyle czasu zabrało rozbrajanie pięćdziesięciu czterech tysięcy min, które pozostawili niemieccy inżynierowie na terenie byłej kwatery głównej Hitlera. Do otaczających Szaniec lasów zaczęły wracać ptaki. Turyści mogli już odwiedzać miasteczko bunkrów, które zostało wzniesione dla bezpieczeństwa i wygody jednego człowieka, gdy reszta Europy doświadczała kataklizmu wojny, którą wywołał. Oglądali lądowisko dla samolotów, stację kolejową, elektrownię, instalacje wentylacyjne i filtry powietrza, zbiorniki wody pitnej, system kanalizacyjny. Wyobrażali sobie sceny, które mogły się rozgrywać w bunkrach Goeringa, Jodła, Speera, Todta, Ribbentropa i samego Führera, gdy Europa płonęła. Ich kroki rozbrzmiewały głuchym echem na betonowych posadzkach kasyn, bunkrów dla gości, w saunach, kinie, burdelu, w zakładach fryzjerskich, gabinetach lekarskich i biurach najwyższego dowództwa. Zatrzymywali się na cmentarzu, usiłując nie myśleć o spoczywających tu ludziach. Pozowali do zdjęć i zdumiewali się, widząc skalę przedsięwzięcia. Niektórzy, krążąc wśród ruin Wilczego Szańca, doszukiwali się analogii między upadkiem starożytnych imperiów a końcem Trzeciej Rzeszy, ale nikt nie miał pojęcia, jakie bogactwa się tu kryją.
ROZDZIAŁ 1 Dzień dzisiejszy – kasyno przy sopockim Grand Hotelu Adam Salen pstryknął rogami kart leżących na niebieskim suknie. Dziewiątka trefl i siódemka kier – szesnaście. Krupierka miała dziewiętnaście, policzył szybko i uśmiechnął się nieszczerze do siedzącego obok opasłego Niemca, który składał się chyba wyłącznie z fałd tłuszczu. Grubas pocił się każdym porem ciała, ale miał radosną minę, niczym czekoladoholik w sklepie ze słodyczami. Na stole między nimi a krupierką leżały żetony o wartości przekraczającej dwukrotnie stawkę, którą Adam sobie wyznaczył, trochę więcej niż dwie średnie polskie pensje. Niemiec ma dwadzieścia czy dwadzieścia jeden? – Dobieram. Krupierką wysunęła kartę z kasetki i pchnęła przez stół. Adam ją odkrył. Piątka karo. Odwrócił nią pozostałe. Niemiec, wściekły, że przegrał, odsunął swoje karty tłustymi, upierścienionymi paluchami. – Wiesz, co się mówi o tych, którzy mają szczęście w kartach? Helga Leman przesunęła starannie ułożone żetony w stronę Adama. – Wiem, co się mówi. – Podsunął trzy drogie żetony na powrót Heldze. – Uważasz, że to prawda? – Skąd mam wiedzieć? Dobranoc, panie Dobrow, życzę, żeby jutro poszło panu lepiej. – Helga uśmiechnęła się do Niemca, który podniósł cielsko ze stołka i ruszył w stronę restauracji. – Przy pięćdziesięcioprocentowych zniżkach dla graczy restauracja musi na nim nieźle tracić – zauważył Adam i zwrócił się do kelnera w smokingu: – Mogę pożyczyć tacę? – Służę, panie Salen. Udany wieczór? – Bardzo udany, ale, jak słychać, nie dla każdego. – Od stołu z ruletką dobiegały podniesione, pełne irytacji głosy. Kelner napiął odruchowo mięśnie, spojrzał, co się dzieje. W kasynie więcej było personelu niż grających. Potężni mięśniacy w niedopasowanych wieczorowych garniturach, o masywnych karkach, duszący się w koszulach ze sztywnymi kołnierzykami i czarnych krawatach. W przeciwieństwie do nich dziewczęta były drobne, kruche. Ich hollywoodzki makijaż i fryzury jak u Barbie kłóciły się z surowym krojem czarnych spódniczek i białych bluzek w różowe paseczki, ozdobionych czarnymi muszkami. – Stracisz wszystko. – Protestujący miał szczupłą twarz, ciemną karnację i ciemne oczy Roma. Był wystrojony w najgorszym amerykańskim stylu w bermudy baggy i oszałamiającą papuzimi kolorami jedwabną hawajską koszulę z krótkimi rękawami. – To stracę, moja kasa. Ryzykant odsunął papuziego towarzysza i zaczął obstawiać kolejne pola. Adam szybko podliczył wartość żetonów: około trzech tysięcy dolarów. Dwóch kelnerów odstawiło tace i zbliżyło się dyskretnie do stołu. Drobniutka brunetka przy kole ruletki opuściła dłoń i nacisnęła alarm ukryty pod blatem, ale menadżer i jego zastępca szli już w jej stronę. – Ten idiota stracił w ciągu ostatnich dwóch godzin czterdzieści sześć tysięcy papierów. Helga zebrała karty po rozgrywce i wrzuciła je do szczeliny w blacie stołu. Adam przyjrzał się graczowi. – Czy to nie Bruno Kaszuba?
– Znasz go? – Jego żona pracuje w moim instytucie. – Mam nadzieję, że dobrze jej płacisz. Utrzymanie takiego faceta jest kosztowne. Menadżer kiwnął głową do dziewczyny. – Koniec obstawiania – ogłosiła i puściła koło w ruch. Wszyscy wpatrywali się w srebrną kulkę i Adam mógł swobodnie przyjrzeć się Kaszubie. Facet mógł podobać się kobietom: gęste jasne włosy, niebieskie oczy, muskularne ciało bez grama tłuszczu. Tyle że zaczynał już mówić „z poślizgiem” i miał mocno przekrwione oczy. Podobnie jak jego papuzi kompan w nosie miał wieczorowy strój obowiązujący w kasynie. Fioletowy dres równie dobrze mógł pochodzić z designerskiego butiku i kosztować majątek, jak z bazaru. Dla Adama i to, i to miało w sobie coś oślizgłego – i taki był właśnie strój Kaszuby, odstręczający. Słyszał o Kaszubie sporo, ale ani jednego dobrego słowa. Wiedział, że dużo pije i pracuje dla rosyjskiej mafii w charakterze „czyściciela”. Dopóki go opłacano, było mu wszystko jedno, co i dlaczego sprząta. Widząc go teraz, Adam nie miał wątpliwości, że to, co do niego docierało, było prawdą. Próbował wyobrazić sobie Kaszubę z żoną – nie potrafił. Magdalena była rzeczowa, skuteczna w działaniu, chłodna, wręcz zimna, zawsze w uniformie businesswoman: ciemny kostium, jasna prosta bluzka. Jeśli Kaszuba był jej kaprysem, wybrykiem fantazji, widocznie uważała, że na inne nie może już sobie pozwolić. Odwrócił wzrok i dostrzegł stojącego z boku wysokiego ciemnego mężczyznę, który przyglądał się Kaszubie z jeszcze większym natężeniem niż on. Widział już gdzieś tego człowieka, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Koło ruletki zwalniało, kulka, przeskakując z przegródki do przegródki, stukała w słabnącym tempie. Rozległo się zbiorowe westchnienie i asystenci krupierki zgarnęli przegrane żetony do czarnych plastykowych woreczków. Kaszuba wpadł w furię. Gapie odsunęli się przezornie pod ściany. Na dany przez menadżera znak dwóch zwalistych „kelnerów” spacyfikowało szalejącego Kaszubę i pociągnęło go do wyjścia. Kaszuba szarpał się, opierał, a jego kompan deptał całej trójce po piętach, powtarzając: – Mówiłem ci. Menadżer wycofał się do swojego biura. Adam wiedział, że kasyno płaci policji spore pieniądze. Pod budynek lada chwila zapewne podjedzie patrol i zajmie się Kaszubą. Przedstawienie się skończyło, goście opuszczali salę, tylko nieliczni wrócili do stołów. – No i gracze się zrazili – powiedział Adam do Helgi, która układała jego żetony na tacy. – Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to poważna przegrana. – Zależy, jak ciężko na nie pracował. – Adam ruszył do kasy. – Będę w barze. Przyjdź, jak skończysz – rzucił jeszcze na odchodnym. – Nie zakładaj z góry, że będę miała ochotę, nie lubię tego. – Myślałem, że pomożesz mi zadać kłam teorii o szczęściu w kartach. Adam skasował żetony, zamówił podwójną wódkę i usiadł na tarasie z widokiem na zatokę. Morze fosforyzowało, jarzyły się światła na molo i w ogrodzie przy hotelu. Na plaży tuliły się do siebie zakochane pary. Nietrudno było wyobrazić sobie Sopot w czasach jego świetności, na początku minionego wieku, zanim dwie wojny wstrząsnęły Europą, odmieniając ją na zawsze. Zjeżdżała wtedy do Sopotu arystokracja Północy, a w Grand Hotelu zatrzymywali się członkowie rodziny carskiej. – Myślałam, że nigdy nie skończę.
Obok Adama stanęła Helga w narzuconej na ramiona kurtce z norek, za ciepłej na wiosenną noc. Adam skończył wódkę, postawił pustą szklaneczkę na balustradzie. – Poszukam taksówki. – Nie rozumiem, dlaczego nie kupisz samochodu, stać cię przecież. – Wygodniej poruszać się taksówkami. Nie musisz się martwić, czy ukradziono ci samochód, kiedy akurat go potrzebujesz. Poza tym – położył jej rękę na ramieniu, ale dotknąwszy futra, cofnął szybko i ujął dłoń Helgi – na Starym Mieście samochód jest tylko utrudnieniem. – Więc chodzisz pieszo. Obciach. – Helga zmarszczyła nos z lekceważeniem. – Gdybym nie chodził pieszo, miałbym brzuch jak herr Dobrow. – Przestałbyś mi się podobać. – Wsunęła mu dłoń pod kamizelkę, potem do spodni. Adam powstrzymał te zaloty. – Gdybym miał jego pieniądze, na pewno bym ci się podobał, – Nie, bo Dobrow to sknera. Wczoraj wygrał pięć tysięcy dolarów i dał Jadwidze pięć papierów napiwku. – To wystarczy. – Uważasz, że jestem ładniejsza od niej? – Helga domagała się komplementu. – Gdybym sądził inaczej, byłaby teraz tutaj zamiast ciebie, a ty zastanawiałabyś się, jak wrócić do domu. Spojrzał tęsknie na plażę. Wiedział, że nie namówi Helgi na spacer. Nie doceniała takich przyjemności, a poza tym była w pantoflach na dziesięciocentymetrowych obcasach. Zszedł po stopniach i potknął się o coś miękkiego. – Uważaj, jakiś pijak tu usnął. – Trącił lekko leżącego, ale delikwent nie zareagował. – Co to za jeden? – Zawołaj menadżera. – Kto to? – Nikt, kogo musiałabyś się bać. Zawołaj menadżera, proszę. – Pieprznięci Amerykanie – mruknął Józef Dalecki, wysiadając z radiowozu przed Grand Hotelem. Przeszedł wśród stolików nieczynnego ogródka kawiarnianego i zbliżył się do też od dawna zamkniętego kiosku z lodami, gdzie stał Adam z dwoma menadżerami, z kasyna i hotelu. – Gdyby Polak o tej porze potknął się o ciało, pomyślałby, pijany, i poszedł swoją drogą, i to byłoby rozsądne zachowanie, ale ty, Adam, musiałeś zaalarmować menadżerów, którzy akurat wybierali się do domu, i wyciągać policjantów z łóżek. – To facet z mafii. – Porucznik Jan Pajewski, współpracownik Daleckiego, przyjechał na miejsce wcześniej, podobnie jak lekarz, który właśnie wyjął swój sprzęt z bagażnika i teraz dołączył do policjantów. – Tym bardziej należało zostawić go w spokoju do rana. Wiemy, jak się nazywał? – Wiem tylko, że miał ksywę Szczur. – Rom, wysoki, szczupły, ciemny? – Zgadza się. – Czekałem na twój przyjazd. Powiedziałem już menadżerom i porucznikowi wszystko, co wiem. Nie bardzo mogę wam pomóc. Mógłbym już jechać do domu?– Zerknął na Helgę: siedziała na murku, sącząc brandy, i opowiadała kolegom krupierom mocno ubarwioną wersję zdarzeń. – Wybij to sobie z głowy, Adam. Jeśli ja nie śpię, ty też nie musisz. Gdzie ciało?
– Przy schodach na taras, koło baru. Pajewski ruszył przodem na miejsce zabójstwa. Dalecki gestem powstrzymał menadżerów, którzy chcieli iść z nimi, skinął natomiast na Adama. Lekarz zdążył już ustawić lampy. Ofiara leżała na boku w kałuży krzepnącej krwi, z rozrzuconymi rękami i nogami. Głębokie cięcie przez gardło niemal oddzieliło głowę od tułowia, odsłaniając kręgi szyjne. – Widziałeś go kiedyś? – Dalecki zapytał Adama. – Był dzisiaj wieczorem w kasynie, z Kaszubą. Adam poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu cygara. Rzadko po nie sięgał, ale teraz musiał zapalić: zapach krwi był nie do zniesienia. – No tak, dobrany duet. Grali? – Kaszuba grał w ruletkę. Nie widziałem, żeby ten tutaj obstawiał. Adam znalazł cygara, poczęstował Daleckiego. – Kaszuba przegrał? – Helga mówiła, że pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Chociaż słyszeć go mogli tylko doktor i Pajewski, Adam zniżył głos. W kasynach nie jest mile widziane, kiedy ktoś opowiada o wygranych i przegranych ich gości. – No i mamy oczywisty motyw. – Dalecki nie mógł ukryć rozczarowania. – Żaden szanujący się bandzior nie sprzątnie przecież bywalca kasyna z pustymi kieszeniami. Gość denerwował się, że Kaszuba przegrywa? – Nie cieszył się w każdym razie. – Co można powiedzieć o okolicznościach śmierci? – zwrócił się Dalecki do lekarza. – Musieli go zabić tu, gdzie leży. Ktoś zaatakował go od tyłu i pociągnął za włosy, wyrywając kilka kępek. Cięcie idzie od prawej do lewej, co oznacza, że napastnik był raczej praworęczny. Posłużył się bardzo ostrym nożem, bo brzegi rany są gładkie. Facet musiał umrzeć natychmiast. – Fachowa robota – wtrącił Pajewski. – Zauważyłem. W głosie Daleckiego zabrzmiała cierpka nuta, ale Pajewski, przyzwyczajony do kwaśnych humorów szefa, nie przejął się specjalnie. – Nie ma narzędzia – ciągnął. – Tylko jeden krwawy odcisk buta. Pana Salena. – Zademonstrował arkusz plastyku, na którym widniał inkryminowany odcisk. – To – wskazał na krwawy ślad dłoni na murze obok ciała – też zostawił pan Salen. – Mogłeś trochę uważać – Dalecki upomniał Adama. – Kiedy w tym kącie strasznie ciemno. – Owszem. – Dalecki spojrzał na oświetlony podjazd przed hotelem. – Skąd wiedziałeś, że to trup? – Trąciłem go, nie poruszył się. – Mógł być pijany. – Pijani nie broczą krwią. Dotknąłem go. – Byłeś sam? – Była ze mną Helga. Zamierzaliśmy jechać do domu. Mam za sobą ciężki dzień, ona też, skończyła dziesięciogodzinną zmianę. – Piękna Helga. Muszę z nią zamienić kilka słów. – Ona nic nie widziała. Kiedy uświadomiłem sobie, że facet nie żyje, poprosiłem, żeby poszła do hotelu po menadżera.
– Byłeś z nią przez cały wieczór? – zapytał Dalecki, skinął na Adama i ruszył w stronę hotelowych ogrodów. – Nie. Została w kasynie, a ja zaraz potem, jak wyrzucili Kaszubę, wymieniałem żetony w kasie... – Wygrałeś? – Niewiele. – W co grałeś? – W blackjacka. Co cię to właściwie obchodzi? – Wymieniałeś żetony w kasie... Co potem? – Zamówiłem wódkę i wyszedłem na taras. Czekałem na Helgę. – Ktoś cię widział? – Kto tylko miał ochotę spojrzeć... – burknął Adam, zmęczony i coraz bardziej zirytowany. – Jak długo byłeś na tarasie? – Nie wiem. Pięć, dziesięć minut. – Słyszałeś coś, widziałeś? – Pary na plaży, nic szczególnego... – Nie wiedziałem, że jesteś podglądaczem. – Przestań, Józef. Wstałem o piątej rano. – Nie ty jeden. – Nie mógłbyś przepytać mnie rano? – Mógłbym, jeśli oddasz mi swój paszport. – Co takiego? – oburzył się Adam. – Paszport. Na pewno masz go przy sobie, inaczej nie mógłbyś usiąść do gry. – Nie mówisz chyba poważnie? Daj spokój, przecież dla mnie to koniec sprawy. Znajdź lepiej Kaszubę. – Nie muszę. Już go mamy. Zaopiekowaliśmy się nim, jak tylko wyszedł z kasyna. – Ty sukinsynu. Przetrzymujesz mnie tutaj i maglujesz, chociaż wiesz już wszystko. – Niezupełnie. Kiedy chłopcy zgarniali Kaszubę, trup był jeszcze ciepły. Wyszedłeś z kasyna zaraz po tym, jak wyrzucono Kaszubę. Facet musiał zginąć w czasie, kiedy kasowałeś żetony i kupowałeś drinka. Ile to mogło trwać? – Wyszedłem z kasyna za pięć druga. – Dokładność godna pochwały, zważywszy, że nie potrafisz określić, ile czasu spędziłeś na tarasie. – Spojrzałem na zegarek. Pamiętam, bo pomyślałem, że za pięć minut Helga skończy zmianę. – Odebraliśmy zgłoszenie o wpół do trzeciej. Powiedzmy, że byłeś na tarasie dziesięć minut, nawet kwadrans. To się musiało stać między zwinięciem Kaszuby sprzed kasyna a twoim wyjściem na taras. Chyba że zaciukali go, kiedy już tam byłeś. – Dalecki spojrzał w kierunku hotelu. – Stałeś na tarasie w pobliżu baru? – Już ci mówiłem, że tak. – Słyszałbyś coś, gdyby go zabili, kiedy byłeś na tarasie. Krzyk, szamotaninę... – Mogli załatwić to cicho. – Facet z pewnością by się bronił, gdyby zobaczył napastnika. Ten ktoś wiedział, że ofiara jest w kasynie, przyczaił się tutaj i zaatakował znienacka. – Mógł mieć jakieś stare rachunki do wyrównania, natknął się na Szczura przypadkiem i
wykorzystał okazję. – Mafia nigdy nie zapomina, prawda? – Na twoim miejscu zapytałbym Kaszubę, skąd miał pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jeśli je zwinęli, ktoś mógł się zdenerwować. – Bardziej, niż przypuszczasz. Kaszuba twierdzi, że to była kasa Szczura. – I ktoś, komu je podprowadził, postanowił go załatwić. Nie mogli odebrać pieniędzy, to rozliczyli się inaczej. Ostrzeżenie, że pieniądze mafii są nietykalne. – Adam zamilkł na chwilę. – Naprawdę sądzisz, że Szczur ukradł pieniądze i dał je Kaszubie, żeby obstawiał? – Nie, ale nie mogę, niestety, zapytać Szczura, skąd miał kasę. – I dlatego przypiąłeś się do mnie. – Od razu „przypiąłeś” – obruszył się Dalecki. – Na razie jesteś tylko świadkiem. – Nic nie widziałem. – Znalazłeś ciało. – A teraz chciałbym już położyć się do łóżka. Dobranoc, doktorze. Do widzenia, poruczniku. – Dokumenty. – Dalecki zagrodził Adamowi drogę.– Chyba że chcesz spędzić noc na Piwnej. Adam z ociąganiem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął paszport. – Dziękuję. – Na twarzy Daleckiego pojawił się rzadko widziany uśmiech. – Jeszcze jedno, Adam. Nie oddalaj się nigdzie. Rozumiem, że Helga jedzie z tobą na Mariacką? Adam nie raczył odpowiedzieć, odwrócił się na pięcie i odszedł. – Oszczędzaj energię – zawołał jeszcze za nim. – Będzie ci potrzebna, bo rano poprosimy cię na oficjalne przesłuchanie.
ROZDZIAŁ 2 Adam wyjął z kieszeni garść zmiętych banknotów, obejrzał je pod lampą uliczną, która pełniła rolę raczej dekoracyjną, i wręczył kierowcy pieniądze za kurs, znacznie więcej niż dwanaście dolarów, które, w przeliczeniu, wskazywał licznik. – Jeśli to robota mafii i morderca nas widział – odezwała się Helga, kiedy taksówka odjechała. – Jeszcze jedno słowo o morderstwie, zabójcach, mafii, krwi oraz trupach i zostawię cię tutaj, na środku ulicy. – Adam zdjął osierocony but, skarpety i ruszył boso przez Rynek Rybny w stronę Długiego Pobrzeża nad Motławą. Helga szła za nim, stukając obcasami o bruk. – Przeżyłam okropny szok, a ty straszysz, że zostawisz mnie tutaj, w nocy. Bóg wie, co może się zdarzyć... – Bóg wie, co może się zdarzyć, jeśli natychmiast nie zamilkniesz. – Zbyt zmęczony, żeby ją pocieszać czy uspokajać łagodnymi słowami, Adam po prostu się wyłączył, nie słuchał już paplaniny Helgi. Znał każdy zakątek Starego Miasta, ale ilekroć szedł Starym Pobrzeżem, spoglądając na wiodące w głąb Starówki malownicze uliczki z troskliwie odrestaurowanymi domami, zawsze odkrywał coś nowego. Znajomą kamieniczkę widzianą pod innym kątem, barokowy relief nad drzwiami, którego wcześniej nie dostrzegł, inne oświetlenie zmieniające perspektywę ulic, które kochał. Noc była wyjątkowo piękna. Księżyc srebrzył wody Motławy, gwiazdy świeciły jaśniej niż w Stanach, na tle granatowego nieba odcinały się czernią zarysy kościelnych wież, gdzieś w oknach błyskały jeszcze światła... – Ile dzisiaj wygrałeś? – zagadnęła Helga i romantyczny nastrój wyprawy w głąb przeszłości prysł bezpowrotnie. – Za mało, żeby odbić sobie to, co straciłem w zeszłym miesiącu. – Zawsze tak mówisz. – Ścisnęła mu ramię, dając do zrozumienia, że nie akceptuje wykrętów. – Jestem wykończony. – Ja też. – Przyjęła jego słowa jako formę przeprosin albo usprawiedliwienia i podjęła temat, który cały wieczór zaprzątał jej myśli. – Kiedy ostatnio byłam u Feliksa, widziałam, że robi niesamowite kolczyki, złote, z szafirami. – Zapewne na zamówienie. Po pokrętnych technikach wyłudzania pieniędzy, które stosowała jego była żona, nieskrywana interesowność Helgi wydawała się Adamowi odświeżająca. – Owszem, ale powiedział, że gdyby dostał pieniądze z góry, mógłby zrobić drugą parę, identyczną. W przyszłym miesiącu mam urodziny. – Ile lat kończysz? – Dwadzieścia jeden, jak zwykle. – Widziałaś kiedyś coś tak pięknego? – Adam zatrzymał się przed Bramą Mariacką. Przebita w czterokondygnacjowym budynku, otwierała się na wąską ulicę Mariacką z jej barokowymi kamieniczkami, skąpanymi teraz w zimnej księżycowej poświacie. Z wąskich fasad spoglądały smoki o otwartych paszczach, mitologiczne stwory i anioły toczące między sobą nocne boje o dominację. W głębi widać było potężną sylwetę kościoła Mariackiego. Zanim Adam zdążył powrócić do świata marzeń, Helga podjęła na nowo temat kolczyków: – Kiedy szafiry chwycą światło, mają taki sam kolor jak twoje oczy. Gdybyś mi je kupił,
myślałabym o tobie zawsze, kiedy bym je nosiła. – Nawet wtedy, gdybyś złowiła kolejną ofiarę? – zażartował Adam. – Ofiarę? Ty... Uciszył ją pocałunkiem: ugryzła go boleśnie w dolną wargę. Adam odsunął się. – To boli. – Otarł krew z ust. – Miało zaboleć. Kupisz mi te kolczyki? – Zastanowię się. – To nie wystarczy. – Jestem zbyt zmęczony na sprzeczki. – Mogę sama pójść do Feliksa, jeśli jesteś zbyt zajęty. Przyśle ci rachunek. – Nie kupuję nic w ciemno. – Adam ruszył w stronę ostatniego domu po prawej. – Wejdziemy od tyłu. Nie hałasuj na schodach, nie chcę, żeby Waleria się obudziła. Helga głośno zastukała obcasami na stopniach wejściowych. Adam przekręcił klucz w zamku. Przywitała ich dość fantazyjna mieszanina zapachów: cynamonu, gulaszu, werniksu, woskowanych podłóg i sody. – Przestań się zachowywać jak rozpuszczony dzieciak, Helgo. – Nie wiem, jak wytrzymujesz w tym domu – syknęła, kiedy mijali drzwi znajdującego się na parterze mieszkania Walerii. – Codziennie oglądać jej zmarszczki... – Młodość to nie wszystko, a rozmowy z Walerią wykraczają poza palące kwestie szafirowych kolczyków. – Trzecie piętro bez windy to wątpliwa wygoda... – Lubię grę wstępną na schodach. – Adam przyparł Helgę do ściany. – Oszczędza się w ten sposób sporo czasu. – Nie skończy się na grze wstępnej, jeśli zaraz się nie ruszysz – sapnęła, uwalniając się. Zanim dotarli pod drzwi Adama, światło się wyłączyło, ostatnie półpiętro pokonali w ciemnościach, Adam po omacku trafił kluczem do zamka, objął Helgę wpół i wciągnął do mieszkania. Z odsłoniętych okien naprzeciwko padało światło, oświetlając pokój mdłym blaskiem. Padli na wielką, obitą grubym płótnem kanapę. – Drzwi – szepnęła Helga. – O tej porze nie przyjdą złodzieje. – Waleria. – Płacę czynsz. – Adam podniósł się i zatrzasnął drzwi nogą. Obudziło go ostre światło i śpiew ptaków. Od kiedy zrezygnował z zasłon, nie potrzebował budzika. Były i inne korzyści: nie musiał ich zasuwać i odsuwać, prać, zastanawiać się, jaki kolor wybrać. Wystarczyło tylko pamiętać, żeby sąsiedzi nie zaglądali mu do okien, wieczorem gasić światło w stosownych momentach, a w dzień nie wychylać się z intymnymi czynnościami powyżej poziomu parapetu. Odwrócił głowę i spojrzał na Helgę. Makijaż komponowała z myślą o sztucznym świetle i wieczorowym stroju. Pościel i twarz Helgi umazane były mascarą, krwistoczerwoną szminką i jasnym podkładem. Nie miał gosposi, co oznaczało, że sam będzie musiał zmienić pościel. Uśmiechnął się przelotnie i odrzucił kołdrę. Miniona noc warta była tego niewielkiego wysiłku. Przypomniał sobie o kolczykach i pomyślał, że namiętność Helgi będzie go jednak kosztować trochę więcej.
Wstał i podszedł do garderoby z przesuwanymi lustrzanymi drzwiami, w których odbijały się domy po drugiej stronie ulicy. Poprzedni dzień był wyjątkowo ciepły, ten zapowiadał się podobnie. Adam wybrał jedwabną koszulę i lekki płócienny garnitur, wziął czyste bokserki, skarpety i zszedł po krętych schodach z sypialni, znajdującej się na antresoli, do salonu. Mieszkanie było małe, ale wygodne: na górze sypialnia i garderoba, kąt do pracy, gdzie stało biurko z komputerem, na dole spora przestrzeń do imprezowania z przyjaciółmi, malutka kuchnia i łazienka. Adam nie znosił nieporządku, teraz ułożył na kanapie poduszki, które w nocy zrzucili na podłogę, i przeszedł do łazienki. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał, zostawił śpiącą Helgę samej sobie i zszedł na parter do galerii swojej gospodyni. – Słyszałam, jak nad ranem tłukłeś się po schodach ze swoją damą. – Waleria natężyła mięśnie i zdjęła z postumentu duży, bezkształtny brąz. – Staraliśmy się nie hałasować. – No to się wam nie udało. – Przepraszam. – Adam uwolnił Walerię od rzeźby. – Co z tym zrobić? – Włóż do skrzyni. Sprzedana. – Jak to miło, że napędzasz miejscowy rynek sztuki, oskubując turystów. – Włożył brąz do skrzyni. – Na szczęście są ludzie, którzy mają zrozumienie dla współczesnych dzieł. – Kto to kupił? – Adam niewiele sobie robił z przycinków Walerii. – Jakiś nowy Ruski czy Niemiec z pretensjami do koneserstwa? – Szwed. – Będzie pasować do szwedzkich mebli. – Jeśli masz zamiar wykpiwać dzieła, to spadaj. – Nie dasz mi kawy? – Ona jest jeszcze na górze? – zainteresowała się Waleria, napełniając kubek z dzbanka stojącego na ekspresie. – Kto mianowicie? – Nie udawaj niewiniątka. Twoja krupierką. Pytam, czy jest jeszcze na górze? – Dlaczego chcesz wiedzieć? – Bo jeśli jest, muszę zamknąć swoje srebra w sejfie. Stracić z samego rana łyżeczki do herbaty, to jednak pewna uciążliwość. – Ona poluje na moje srebro, nie na twoje. – Adam odebrał od Walerii kubek. – W Gdańsku jest tyle dziewcząt, które czekają, żeby jakiś Amerykanin pomógł im wyeksportować się z kraju. Dlaczego musiałeś wybrać akurat ją? Adam upił kawy. – Bo Helga, w przeciwieństwie do wszystkich innych znanych mi kobiet, ma cenę wypisaną na czole. Wiem dokładnie, ile będę musiał zapłacić. – Nie bierzesz pod uwagę ukrytych podatków? – zawołała, kiedy wychodził. – Jeśli nawet są, to znacznie niższe niż te, którymi obkładała mnie żona. Adam szedł Mariacką, ciesząc się porannym słońcem. Nawet wczorajsze morderstwo nie było w stanie popsuć mu nastroju. W ostatnim budynku po prawej, tuż przy Bramie Mariackiej, mieściło się Muzeum Archeologiczne. Jego młody dyrektor Edmund Dunst był szczęśliwy, że może wynająć ostatnią kondygnację na potrzeby polskiej filii Instytutu Salena. Dzięki czynszowi, który płacił instytut, okazjonalnym pożyczkom i systematycznemu wsparciu dwa miejskie muzea, archeologiczne i historyczne, mogły pozwolić sobie na więcej zakupów oraz
wystaw okresowych. Adam wbiegł na ostatnie piętro, do swojego biura. Otworzył okno wychodzące na Motławę, zmielił kawę, napełnił ekspres wodą, włączył go, po czym usiadł za biurkiem i spojrzał na stertę poczty. – Żałujesz, że zrobiłeś sobie wolne? – Wolne? To była ciężka praca. – Słyszałem, że nie było co oglądać, same podróbki i fałszywki. – Owszem. – Adam otworzył kopertę nożem do papieru w formie miniatury rzymskiego miecza. – Dawno powinni byli zamknąć to muzeum. – I w końcu zamknęli. Kupiłeś coś? – Dwa bursztyny. – Mam nadzieję, że zrobiłeś dobry zakup. Edmund rozsiadł się w fotelu dla gości. – Kto powiedział, że je dostaniesz? – Ile razy mam ci powtarzać? Wierz we mnie, a stworzę ci lepszą ekspozycję niż szwedzka w Malborku. – Edmund był dumny ze swojej jantarowej kolekcji. Kiedy przyszedł do muzeum, zastał kilka kawałków żywego bursztynu, teraz miał czterysta pięknych obiektów ukazujących historię rzemiosła w bursztynie. – No więc co zdobyłeś? – Pierścień Krefty z tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku. Piękna robota. – Autentyk? – Za kogo mnie masz? Tu go sobie możesz obejrzeć. – Podsunął Edmundowi katalog ze swastyką na okładce. – Wystawa bursztynu. Królewiec, tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty rok – przeczytał Edmund. – To może ten? – Edmund wskazał na zdjęcie ogromnego sygnetu z rzeźbioną w nieprzezroczystym bursztynie głową orła. – Owszem. – Cofam wszystko, co złego sobie kiedykolwiek o tobie pomyślałem. A drugi obiekt? – Rożek na proch z siedemnastego wieku, z herbem von Bach Zalewskiego. – Dałeś się wkręcić. – Jest naprawdę ładny. – Dziewiętnastowieczna podróbka, z topionego albo prasowanego bursztynu, partacka robota, zamiast srebra byle jak posrebrzany metal. – Możliwe – zgodził się Adam z irytującym spokojem. – Ale nie mogłeś się oprzeć, bo von Bach Zalewski to nazwisko twojego pradziadka, które po przyjeździe do Ameryki zmienił na Salen. – Daj spokój, to taka gałąź rodu, że właściwie żadna. Bardziej chłopi niż szlachta. I jestem dumny ze swojego pochodzenia. Adam przebiegł wzrokiem błagalny list od dyrektora prowincjonalnego muzeum, które straciło właśnie dotacje państwowe. Wyrzucił kopertę do kosza, list odłożył na pustą tacę i sięgnął po następny. – To idzie do Magdaleny Janicy? Edmund sięgnął po list i przeczytał. – Nie masz nic do roboty? – Mógłbym zmienić ekspozycję na parterze, żeby zrobić miejsce dla pierścienia i rożka, ale skoro nie wiem, czy mi je przekażesz...
– A komu miałbym je dać? Jak będziesz wychodził, zamknij za sobą drzwi. Adam został sam. Siedział przez chwilę, patrząc na Motławę i porośnięte chwastami ruiny magazynu po drugiej stronie kanału. Miasto odbudowano po wojnie z gruzów nadludzkim wysiłkiem, ale ciągle były miejsca noszące ślady zniszczeń. Jeszcze jeden bonus wynikający z mieszkania w Europie. Człowiek może usiąść, pomyśleć. Założył ręce za głowę i rozważał, jak spędzić wieczór. Nie miał ochoty ani na wizytę w kasynie, ani na towarzystwo Helgi. Potrzebował chyba odmiany. – Blokada, widzę. Edmund wrócił z dużą brązową kopertą. – Dziewięćdziesiąt procent mojej pracy to planowanie. – Czy iść do łóżka z Helgą, czy raczej przelecieć Elżbietę. – Elżbieta jest z Feliksem. – Słyszałem coś innego. – Edmund położył kopertę na biurku. – Kiedy dasz mi te ostatnie bursztyny? – Pod koniec miesiąca, kiedy zamkną muzeum. – Wygląda na to, że będą musieli. Adam nalał sobie kawy, oparł nogi o blat biurka i zabrał się do pracy. Pół godziny później papiery nie mieściły się już w koszu, a na biurku leżały trzy równiutko ułożone pliki dokumentów; wszystkie miały trafić do Magdaleny Janicy. W pierwszym pliku znalazły się listy od muzeów i instytucji naukowych, w drugim prośby o dotacje na zakupy i konserwację dzieł sztuki oraz obiektów o wartości historycznej, w trzecim aplikacje studentów o stypendia. Adam łatwo się wzruszał, chociaż znał swoje możliwości. Magdalena radziła sobie z listami znacznie lepiej, zwłaszcza dotyczącymi spraw polskich. Być może irytowało ją, że tę część pracy zrzucał na nią, nigdy jednak nie powiedziała na ten temat ani słowa. Zakres jej obowiązków obejmował opiekę nad projektami edukacyjnymi i archeologicznymi dotowanymi przez polską filię Instytutu Salena. Zaproponował jej pracę, kiedy Edmund powiedział mu, że rada Muzeum Historycznego, gdzie wcześniej pracowała, postanowiła ją zwolnić, ciągle miał jednak wyrzuty sumienia, że ją wykorzystuje. W borykającej się z kłopotami budżetowymi Polsce trudno było o pracę w kulturze. Gdyby nie jego oferta, Magdalena wylądowałaby na zasiłku dla bezrobotnych. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Magdalena nie miała wad, jeśli – to jedną, była pracoholiczką. Byłoby mu lżej, gdyby od czasu do czasu ponarzekała, że obarcza ją zbyt wieloma zadaniami. Traktował swój instytut znacznie poważniej niż jakiekolwiek dotychczasowe przedsięwzięcie, ale czuł, że Edmund ma go za amatora i nie wynająłby mu pomieszczeń w swoim budynku, gdyby muzeum nie potrzebowało pieniędzy. Co myśli o nim Magdalena, nie wiedział. Zachowywała dystans i nigdy nie zdradzała się ze swoimi osobistymi opiniami. Czasami, kiedy miał zły dzień, kiedy jakiś projekt się nie powiódł, kiedy zamiast na oryginał trafiali na robotę fałszerza, kiedy nie mogli odnaleźć dzieła, którego poszukiwali, zastanawiał się, co właściwie robi w Polsce. Przyjechał do Gdańska przed rokiem. Bezwstydnie wykorzystując rodzinne koneksje, został koordynatorem trzymiesięcznej kwerendy prowadzonej przez Instytut Salena w Polsce. Kwerenda nie wypadła pomyślnie. Pracownicy wszystkich polskich muzeów, które odwiedził, okazywali się ludźmi kompetentnymi i oddanymi swojej pracy, ale ani kompetencje, ani dobre chęci nie były w stanie zrekompensować braku funduszy. Tymczasem obiekty, na których zakup muzea nie mogły sobie pozwolić, w zastraszającym tempie
przenikały przez granice, przemycane różnymi sposobami na Zachód. Z trzech miesięcy zrobił się rok. Przywykł do wolniejszego niż w Stanach tempa, do spokojnej atmosfery Gdańska, do kawiarnianego trybu życia. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że wcale nie ma ochoty wracać do Nowego Jorku. Spojrzał na biurko. Została jedna koperta, ta, którą przyniósł Edmund. Była ciężka, gruba. Kiedy ją rozciął, ze środka wypadły zdjęcia i dwie złożone kartki papieru. Sięgnął po jedną z fotografii. Sądząc po ciemnym tle i rozmytych brzegach, musiała być robiona przy lampie błyskowej. Jakiś starszy pan trzymający egzemplarz „Time'a” stoi obok kamiennego sarkofagu wypełnionego spatynowanym złotem – tak to przynajmniej wyglądało, jeśli Adam dobrze odczytywał obraz. Wziął pierwszą kartkę zawierającą lapidarne oświadczenie: Ja, Ludwig Krefta, bursztynnik i srebrnik, niniejszym potwierdzam, że na załączonych fotografiach widoczny jest autentyczny trzynastowieczny tak zwany bursztynowy rycerz, czyli zatopione w bursztynie szczątki Helmuta von Mau. Pod tekstem widniał nieczytelny podpis. Druga kartka okazała się listem. Informacja dla Instytutu Salena. Bursztynowy rycerz jest w naszym posiadaniu. Przyjmujemy oferty zakupu. Cena wyjściowa – pięćdziesiąt milionów dolarów. Oferty należy zamieszczać w dziale ogłoszeń New York Timesa, w rubryce „personalne” w ciągu tygodnia, począwszy od dzisiaj. Wybrany oferent zostanie powiadomiony o dalszej procedurze.
ROZDZIAŁ 3 Adam poprosił Edmunda, żeby do niego przyszedł, i spojrzał jeszcze raz na fotografię przedstawiającą starszego pana z egzemplarzem „Time'a”. Wziął lupę i przyjrzał się dokładnie okładce pisma i widniejącej na niej dacie. Jeśli nie była to fałszywka, zdjęcie zostało zrobione przed tygodniem. Brzeg pisma zaginał się na bursztynowej powierzchni – przemyślany chwyt, który miał przekonać sceptyków, że autorzy listu rzeczywiście mają bursztynowego rycerza. – Znalazłem już miejsce dla twoich bursztynów. – Edmund otworzył drzwi z takim impetem, że uderzyły o ścianę. – Musimy tylko zainstalować odpowiednie oświetlenie... – Spójrz na to – przerwał młodemu dyrektorowi Adam i podsunął mu zdjęcie ze zbliżeniem bursztynowej masy, w której zatopiony był rycerz. – To jakiś quiz? Wygląda jak kawałki kiełbasy w grochówce. – Wygląda jak ciało Helmuta von Mau. Tu masz poświadczenie autentyczności wystawione przez Ludwiga Kreftę. – Matko Przenajświętsza! Bursztynowy rycerz. Nie wierzyłem, że się odnajdzie. – Edmund, nie odrywając wzroku od zdjęcia, sięgnął po następne. – Zdumiało mnie to poświadczenie. Myślałem, że obydwaj Kreftowie już dawno nie żyją. – Adam wsunął zdjęcia Edmundowi do ręki. – Starszy rzeczywiście nie żyje. A młodszy... Wiesz, bursztynnik niekoniecznie umiera, jak przestaje wystawiać swoje dzieła. – Przyznaję, jestem ignorantem. Myślisz, że to autentyk? – Byłoby wspaniale, gdyby tak było. Mój profesor uważał, że ciało Helmuta i bursztynowa komnata trafiły do prywatnej kolekcji kogoś takiego jak Howard Hughes, na wpół obłąkanego, bogatego pustelnika, który będzie się cieszył w samotności zdobytymi krętą drogą skarbami. – Miejmy nadzieję, że to oryginał. Ludzie dla pieniędzy są w stanie zrobić wszystko. – Twój instytut jest w stanie wyłożyć pięćdziesiąt milionów? – Jeśli przeznaczę na zakup cały budżet na następne pięćdziesiąt lat, wliczając w to pensje, moją oraz Magdaleny. – Potrafisz przekonać zarząd, że to nadzwyczajna sytuacja? Jeśli to autentyk, muzeum zyska międzynarodową rangę. Legendarny bursztynowy rycerz w Gdańsku... Turyści zjeżdżaliby do nas z całego świata. Trzeba by zatrudnić kilkunastu dodatkowych przewodników, żeby wszystkich obsłużyć... – rozmarzył się Edmund. – Chcesz powiedzieć, że więcej ludzi będzie chciało obejrzeć bursztynowego rycerza niż twoje lepianki z Sudanu? Edmund wolał przemilczeć pytanie. Kiedy Adam pojawił się na jego drodze, muzeum miało w swoich skromnych zbiorach dość przypadkowe eksponaty: parę obiektów z czasów rzymskich, jakieś skorupy z epoki brązu, kilka afrykańskich chat – bez związku z Gdańskiem i kulturami obecnymi niegdyś nad Bałtykiem. – Pomyśl tylko, co by to znaczyło, gdyby ta oferta okazała się prawdziwa. – Edmund aranżował już w myślach nową ekspozycję podporządkowaną bursztynowemu rycerzowi. – Opróżnilibyśmy długą galerię na pierwszym piętrze. Granatowe ściany dobrze by grały z bursztynem... Przyciemnione oświetlenie... Rycerza trzeba by umieścić w centralnym punkcie na niewysokim postumencie, żeby zwiedzający mogli dokładnie obejrzeć zatopione w
bursztynie ciało człowieka, który zaszczepił chrześcijaństwo nad Bałtykiem. Podwoimy, potroimy nawet cenę biletów. Ludzie będą stać w kolejkach. – Von Mau był przecież Niemcem... Adam zastanawiał się, jakie jeszcze placówki mogłyby być zainteresowane pozyskaniem bursztynowego rycerza i miały dość środków, by wziąć udział w licytacji. – Urodził się w Saksonii. Powiedzieć, że był Niemcem, to tak, jakby nazwać irlandzkiego świętego Patryka Walijczykiem. Walczył z barbarzyńcami pod rozkazami von Balka. – Z Prusami, chciałeś powiedzieć. – Owszem, z Prusami – przytaknął Edmund niecierpliwie. – Wiadomo, że Prusowie byli poganami. Opierali się próbom chrystianizacji prawie do końca trzynastego wieku. Podbici, przejęli język i kulturę niemiecką, niektóre ich plemiona zasymilowały się z Polakami – wywodził Edmund. – To nasza historia, historia tych ziem. – Muszę ostudzić twój entuzjazm. Nawet jeśli to najprawdziwszy bursztynowy rycerz, nie mamy wolnych pięćdziesięciu milionów. To raz. Dwa, nie wiadomo, czy to autentyk. Nawet ja wiem, że podobnych średniowiecznych sarkofagów kamiennych – Adam puknął w zdjęcie – jest na pęczki w starych kryptach kościelnych. – Ale nie takich jak ten. – Edmund przysunął się z fotelem bliżej biurka. – Jest tyle przedwojennych zdjęć i grafik przedstawiających bursztynowego rycerza, że biegły fałszerz nie miałby najmniejszych trudności z wykonaniem dobrej kopii. Współczesne techniki postarzania i imitacji dają ogromne możliwości. Powinieneś zobaczyć „rzymski” basen mojej siostry w Los Angeles. – Spójrz na bursztyn. – Rozpoznajesz autentyczność po bursztynie? – Niekoniecznie, ale kolor zgadza się z opisami, które czytałem. – Nigdy nie widziałeś kolorowej fotografii bursztynowego rycerza. – Widziałem obrazy. Wątpię, czy istnieją jakieś kolorowe zdjęcia. – Ale znasz jego historię? – Zna ją każde tutejsze dziecko. – Oświeć mnie. – Nie słyszałeś legendy o bursztynowym rycerzu? – Edmund myślał, że Adam kpi sobie z niego. – Wiem tylko, że przybył z Niemiec w tysiąc dwieście trzydziestym pierwszym roku, z krzyżacką krucjatą Hermana von Balk przeciwko Prusom, że poległ w walce i że jego ciało zatopiono w bursztynie. – Jeśli Herman był Arturem, to Helmut był jego Lancelotem. – Okrągły Stół w Europie Środkowej? Daj spokój. – Artur i jego rycerze to symbol etosu rycerskiego Europy Zachodniej, a Herman i Helmut uosabiają heroizm misji chrystianizacyjnej na Wschodzie. Jest też Ginewra, pogańska księżniczka Woberg, która zmieniła imię na Maria, kiedy Helmut nawrócił ją na chrześcijaństwo. – Krzyżacy byli chyba zakonnikami? – W zakonie byli bracia rycerze, którzy stali najwyżej w trzystopniowej hierarchii, dalej duchowni i wreszcie na samym dole bracia służebni. Wszyscy ślubowali celibat. – Ale niekoniecznie żyli w czystości? – Helmut i Maria kochali się miłością platoniczną – obruszył się Edmund.
– Chcesz, żebym w to uwierzył? – Nie wszyscy mają słabości, których ty jesteś ofiarą. Herman i Helmut zdobywali po kolei wszystkie pruskie warownie, aż dotarli do miejsca, gdzie dzisiaj znajduje się Elbląg. Prusowie ściągnęli posiłki ze wschodu, liczebność ich wojsk przewyższała siły zakonu dziesięciokrotnie, ale Helmut nie zawahał się atakować. Walki trwały przez dwanaście dni, Krzyżacy tracili ludzi. Trzynastego dnia sam Helmut został śmiertelnie ranny. Umierając, nakazał swoim towarzyszom, żeby przywiązali go do grzbietu konia i posłali przeciwko wrogowi. Tak uczynili i każdy poganin, który spojrzał na ciało bohatera, padał martwy, rażony gniewem Bożym... – Powiedz raczej, rażony szokiem. Nic przyjemnego zobaczyć lekko nieświeżego trupa wjeżdżającego w szeregi – przerwał mu Adam, nie okazując żadnego szacunku dla legendy. – Ci, którzy przeżyli, poddali się. – Edmund puścił mimo uszu zjadliwy komentarz. – Herman zdobył warownię i kazał ją puścić z dymem. Pruski bursztyn zgromadzony w skarbnicy zaczął się topić, ulicami popłynął złocisty strumień żywicy. Herman kazał zalać nim ciało Helmuta, zachowując je tym sposobem dla potomności. – Dla potomności czy jako ostrzeżenie dla innych pogańskich plemion? – Wszystko jedno, dość, że oznaczało to kres walk z Prusami. – Jaki był dalszy los podbitych pogan? – Ci, którzy przeszli na chrześcijaństwo i podporządkowali się Krzyżakom, mogli żyć spokojnie. – A inni? – Ginęli na stosach. – Płonęli żywcem? – Kościół uważał, że tym sposobem otwiera drogę do zbawienia dusz nieczystych – wykładał dalej Edmund. – Na miejscu ostatniej bitwy Helmuta Maria postawiła kaplicę, w której znalazł się jego sarkofag. Dla upamiętnienia cudownego zwycięstwa zakonu. Resztę życia poświęciła Bogu, była strażniczką szczątków ukochanego rycerza. Kaplica była miejscem pielgrzymek aż do tysiąc pięćset dwudziestego piątego roku, kiedy ostatni mistrz zakonu Albrecht Hohenzollern złożył hołd lenny królowi Zygmuntowi Staremu, przeszedł na luteranizm i dokonał sekularyzacji państwa zakonnego, zamieniając je w Prusy Książęce. Wówczas kazał zburzyć kaplicę i pozbył się mniszek. – Co się stało z Helmutem? – Sarkofag przeniesiono do zamku w Królewcu. Był tam do tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Hitlerowcy żywili kult dla Helmuta von Mau, jego rycerskiego heroizmu. Kiedy zbliżali się Rosjanie, Hitler osobiście dopilnował, by bursztynowy rycerz został dobrze zabezpieczony, podobnie jak bursztynowa komnata i inne cenne obiekty znajdujące się na zamku. – Gdzie go wysłano? – Myślisz, że siedziałbym teraz tutaj, gdybym znał odpowiedź? – Edmund ponownie spojrzał na zdjęcia. Ten, kto przysłał list, zna rynek. Są ludzie gotowi zapłacić pięćdziesiąt milionów: muzea amerykańskie czy Niemcy, którzy uważają Helmuta von Mau za swojego bohatera narodowego. – A Polacy? – Nie muszę ci przypominać, że nie mamy pieniędzy, ale potrafimy być wdzięczni za dary, szczególnie te związane z historią tego kraju. Nasza i rycerza nadzieja w tym, że ktoś go kupi i