CLIVE CUSSLER
Jack du Brul
MIRAŻ
Tytuł oryginału Mirage
Przekład JACEK ZŁOTNICKI
PROLOG
U wejścia do zatoki Delaware, 1 sierpnia 1902
Kapitan Charles Urquhart obudził się na pierwsze stuknięcie w drzwi kabiny, a nim przebrzmiało
jego echo, był już zupełnie przytomny. Przez lata spędzone na morzu wykształcił w sobie odruchy jak u
kota. Zanim rozległo się drugie stuknięcie, brak charakterystycznych wibracji powiedział mu, że
maszyna nie pracuje, ale statek jeszcze nie zaczął wytracać prędkości, o czym świadczył szum wody
opływającej stalowy kadłub „Mohicana”. Brudnoszara poświata sączyła się do wnętrza przez
pojedynczy przysłonięty iluminator. Szli kursem północnym, a kabina znajdowała się na prawej burcie,
musiało więc być około dziewiątej wieczorem.
Spał nie dłużej niż trzydzieści minut po męczącym dwudziestogodzinnym sztormowaniu na
krawędzi zasięgu jednego z pierwszych w tym sezonie huraganów.
- Wejść - rzucił, spuszczając nogi z koi. Przez cienką wykładzinę poczuł chłód stalowych płyt
pokładu.
Drzwi kabiny uchyliły się i do środka wpadła smuga światła z lampy gazowej. Statek miał prądnicę,
ale zasilała jedynie oświetlenie mostka.
- Przepraszam, że przeszkadzam, sir - powiedział trzeci oficer, Walijczyk Jones.
- Co jest? - spytał Urquhart, strząsając z powiek resztki snu. Nikt nie budził kapitana z byle powodu,
musiał więc być przygotowany na wszystko.
- Właściwie to nie wiemy - odrzekł z wahaniem trzeci. -Powinien pan przyjść na mostek.
Urquhart odgarnął koc, wzuł gumowce, narzucił na ramiona wymięty szlafrok i uzupełnił
nietuzinkowy strój rybackim kaszkietem.
- Idziemy.
Mostek znajdował się na górnym pokładzie, nad kabiną kapitana. Sternik stał za wielkim
drewnianym kołem, ale nie patrzył prosto przed dziób statku, tak jak powinien, lecz zezował przez
okno lewych drzwi, prowadzących na skrzydło mostka. Urquhart podążył wzrokiem za jego
spojrzeniem. To, co zobaczył, wprawiło go w zdumienie, choć nie dał tego po sobie poznać.
W odległości jakichś dwóch mil nad widnokręgiem utrzymywała się niesamowita niebieskawa
poświata, odbarwiająca gasnące promienie zachodzącego słońca. Kolorem nie przypominała
błyskawicy ani ogni świętego Elma, które przyszły mu na myśl w pierwszej chwili. Błękit był o wiele
głębszy, nigdy dotąd nie widział takiej barwy.
W mgnieniu oka strefa dziwnego światła gwałtownie się poszerzyła. Nie wyglądało to jak opar,
który uniósł się nagle znad powierzchni oceanu, ale raczej jak rozkurcz gigantycznego serca. Znaleźli się
wewnątrz świetlistego zjawiska, które oprócz barwy miało niemal namacalną fakturę. W
niewytłumaczalny sposób Urquhart poczuł, jak pod wpływem błękitnego blasku unoszą mu się włosy
na przedramionach, a pokryta gęstym samczym futrem skóra na piersiach i plecach zaswędziała go,
jakby przebiegały po niej tysiące maleńkich insektów.
- Panie kapitanie... - odezwał się drżącym głosem drugi oficer, wskazując na duży kompas
umocowany nad przednimi oknami sterówki. Unosząca się w cieczy kula wirowała jak dziecięcy
nakręcany bąk.
Charles Urquhart, jak przystało na starego zejmana, zawsze trzymał się ściśle ustalonego porządku,
którego każde naruszenie musiało być odnotowane w dzienniku okrętowym. Spojrzał więc na
chronometr wiszący na tylnej ścianie nad stołem nakresowym, aby określić dokładny czas wystąpienia
dziwnego zjawiska. Ku jego przerażeniu obie wskazówki były skierowane prosto w dół. Nie pokazywały
szóstej trzydzieści, bo wtedy mniejsza, godzinowa, powinna znajdować się w pół drogi do rzymskiej
siódemki, ale obie były ustawione dokładnie w pionie.
Chcąc sprawdzić mechanizm zegara, niechcący strącił kluczyk do nakręcania, który, jakby ciśnięty z
wielką siłą, uderzył o podłogę. Nie odbił się, jak można się było spodziewać, lecz przylgnął nieruchomo
do metalowej płyty pokładu. Urquhart schylił się, aby podnieść kluczyk, ale nie mógł wcisnąć pod niego
nawet paznokcia.
Znów spojrzał w kierunku zachodnim. Kobaltowa poświata ograniczała widzialność do zaledwie
kilkudziesięciu metrów, zauważył jednak, że morze wokół statku jest tak spokojne, jakby zmieniło stan
skupienia na stały. Przypominało zamarzniętą, idealnie gładką powierzchnię lodowiska, tyle że czarną
jak antracyt.
Marynarze stojący poniżej, na głównym pokładzie, zauważyli sylwetkę Urquharta w drzwiach
prowadzących na skrzydło mostka. Jeden z nich przyłożył zwiniętą dłoń do ust i krzyknął:
- Co to może być, panie kapitanie?!
Jego głos zabrzmiał, jakby dochodził z dna studni.
Pojawili się inni członkowie załogi. Urquhart wyraźnie wyczuwał ich zdenerwowanie. Dobrze
wiedział, jak przesądni są marynarze. Każdy miał rozmaite talizmany, miniaturowe łapacze snów,
królicze łapki i koraliki szczęścia. Sam pływał kiedyś z gościem, który nosił w kieszeni naczynko z
własnym małym palcem zakonserwowanym w spirytusie. Twierdził, że obcięty palec zapewnia mu
pomyślność. Urquhart nigdy go nie zapytał, dlaczego tak uważał.
Chcąc odciągnąć uwagę załogi od dziwnego zjawiska, wskazał na łańcuchy rozrzucone niedbale na
pokrywie przedniej ładowni.
- Sprzątnąć mi to zaraz, bo się z wami policzę - rozkazał stanowczym tonem.
Zgodnie z przewidywaniami doświadczonego kapitana, czterej ludzie stojący dotąd bezczynnie przy
relingu ruszyli pędem w kierunku ładowni, zadowoleni, że mają czym się zająć. Niestety, powtórzyła się
sytuacja z kluczykiem do chronometru. Chociaż krzepcy marynarze wytężali siły, nie zdołali poruszyć
nawet pojedynczego ogniwa. Łańcuchy przywarły do podłoża jak przyspawane.
Urquhartowi właśnie przemknęło przez myśl, że jego statek zamienił się chyba w gigantyczny
magnes, kiedy rozległ się wrzask, przechodzący przez coraz wyższe rejestry w bolesną skargę człowieka
cierpiącego okrutne męki. Dźwięk zelektryzował go, bo mimo udręki brzmiącej w głosie rozpoznał
krzyczącego nieszczęśnika i natychmiast pojął, co się stało.
Kabina pochodzącego ze Szkocji starszego mechanika znajdowała się w tym samym korytarzu co
jego własna. Kilka sekund po usłyszeniu krzyku Urquhart wpadł do pomieszczenia zajmowanego przez
McTaggerta. W blasku lampy naftowej, którą wyrwał w biegu z ręki drugiego oficera, zobaczył Szkota
leżącego na koi bez koszuli, z twarzą zastygłą w wyrazie najwyższego przerażenia. Przyciskał dłonie do
piersi w miejscu, gdzie widniała długa i szeroka blizna. Była to pamiątka po wybuchu kotła sprzed
jakichś dwudziestu lat. McTaggert przechwalał się, że pod spodem wciąż tkwi w jego ciele kawałek
białego metalu, którego nie zdołał usunąć kucharz okrętowy zszywający mu ranę.
- Obróć się na brzuch, Conner! - ryknął Urquhart, ale wiedział, że było już za późno.
Mechanik wydał z siebie kolejny okrzyk, tak przenikliwy i pełen bólu, że kapitan aż się wzdrygnął.
Potem w jego ustach zabulgotała spieniona krew. Wzrok obu mężczyzn spotkał się, niosąc wzajemne
bezgłośnie pożegnanie.
Spomiędzy warg konającego bluznęła struga jasnej tętniczej krwi, kiedy grudka metalu tkwiąca w
jego piersi rozdarła serce i płuca, ściągana nieubłaganie w dół przez potężne pole magnetyczne. Ból,
który zmienił jego twarz w ohydną maskę, już minął, a jedynym świadectwem straszliwej agonii
pozostał szkarłatny zaciek na brodzie i piersi.
Chwilę później rozległo się jakby mlaśnięcie, a potem metaliczny odgłos, gdy odłamek spadł na
pokład po przejściu przez ciało McTaggerta.
Urquhart zamknął drzwi kabiny, nie chcąc, aby ktoś z załogi zobaczył zwłoki. Z poszarzałą twarzą i
lekko drżącymi dłońmi wrócił na mostek. Niesamowite lśnienie wciąż spowijało statek. Ludzie na
pokładzie zrezygnowali z uprzątnięcia łańcuchów i spoglądali trwożliwie w stronę, z której początkowo
wydostawała się poświata.
Morze wciąż było gładkie jak szklana tafla, a między linami takielunku nie zawirował najlżejszy
nawet powiew wiatru. Dym z niewygaszonych kotłów unosił się prosto w górę i wisiał jak chmura nad
„Mohicanem”.
Przez dwadzieścia minut sytuacja nie uległa zmianie. Potem lśnienie nagle znikło, zupełnie tak,
jakby ktoś zgasił światło. W tej samej chwili fala zmarszczyła powierzchnię oceanu, a północny wiatr
przegnał obłok dymu za rufę. Na zachodzie, gdzie po raz pierwszy dostrzeżono dziwne zjawisko, teraz
widać było jedynie czarne, upstrzone gwiazdami niebo. Nad morzem zapadła całkiem zwyczajna noc.
Urquhart zdecydował się nadłożyć drogi i zatoczył szeroki krąg w kierunku zachodnim, aby
sprawdzić, czy przypadkiem jakaś inna jednostka nie znalazła się w epicentrum nieziemskiej poświaty.
W tym czasie zebrał pozostałych oficerów w kącie sterówki. Kazał im zaszyć ciało Connera McTaggerta
w koce i wyrzucić za burtę. Byli już tak blisko Filadelfii, że ukrycie śmierci starszego mechanika przed
resztą załogi nie powinno nastręczać trudności, a po wyjściu z portu jego nieobecność można będzie
wytłumaczyć samowolnym zejściem ze statku.
Nie znaleźli niczego, co mogłoby świadczyć o czyjejkolwiek obecności w rejonie. Po godzinnych
poszukiwaniach Urquhart zdecydował, że zmarnowali już dość czasu. Mimo to planował zgłosić
incydent po zawinięciu do Filadelfii, na wypadek gdyby jakiś inny statek poniósł szkody wskutek
oddziaływania tego niezwykłego zjawiska. Śmierć McTaggerta miała pozostać sekretem z prostego
powodu: śledztwo zatrzymałoby ich w porcie na wiele dni, a może nawet tygodni. Uwierało go trochę,
że nie okazał przyjacielowi należytego szacunku, ale będący kawalerem McTaggert z pewnością by go
zrozumiał.
Charles Urquhart zrealizował swoje postanowienie i poinformował o dziwnym zjawisku Straż
Przybrzeżną. Jego opowieść trafiła do lokalnej gazety. Nie wspomniano o śmierci starszego mechanika,
nie było też żadnej wzmianki o tym, by jakiś inny statek miał podobne problemy. „Mohican” doczłapał
jakoś do Filadelfii, ale w pobliżu znajdowała się inna jednostka, która przepadła bez śladu wraz ze swą
pięcioosobową załogą.
ROZDZIAŁ 1
Północna Syberia, czasy współczesne
Była to sceneria jak nie z tego świata. Urwiste czarne skały wyrastały wprost z pokrytej migotliwym
śniegiem bezkresnej równiny. Idealną ciszę w każdej chwili mogło przerwać wycie wiatru, osiągającego
prędkość ponad stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Niebo było czasem tak czyste, jakby ziemia nie
miała żadnej atmosfery, a czasami chmury przywierały do gruntu tak szczelnie, że przez całe tygodnie
nie przebijał się przez nie nawet pojedynczy promień słońca.
W okolicy nie było żadnych ludzkich domostw. Nawet najbardziej odporni tubylcy omijali to
miejsce, trzymali się odległego wybrzeża, gdzie rozbijali swoje małe szałasy, które mogli zwinąć w
każdej chwili, by podążyć za kolejnym stadem reniferów.
Dlatego właśnie była to idealna lokalizacja dla ogromnego kompleksu penitencjarnego,
wybudowanego przez Rosjan na początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Przeznaczono go dla
najbardziej wówczas niebezpiecznych przestępców - więźniów politycznych. Tylko Bóg i nieliczni
reżimowi urzędnicy wiedzieli, ile istnień ludzkich sczezło za ponurymi betonowymi murami. W
więzieniu mogło przebywać pięciuset osadzonych, dlatego aż do jego zamknięcia, co nastąpiło kilka lat
po upadku Związku Radzieckiego, nieprzerwany strumień nowych pensjonariuszy docierał tu jedyną
istniejącą drogą, aby zastąpić tych, którzy nie przetrwali chłodu, głodu i brutalności strażników
Żaden grób nie zaznaczał miejsca pochówku ludzkich szczątków. Prochy skremowanych zmarłych
wsypywano do wielkiego dołu wykopanego w wiecznej zmarzlinie, niedaleko od bramy wjazdowej.
Przez dwadzieścia lat opuszczony obiekt był wystawiony na działanie niekorzystnych warunków
atmosferycznych, lecz nawet straszliwe syberyjskie zimy nie zdołały wyrządzić poważniejszych szkód
żelbetowej budowli. Kiedy wreszcie znów pojawili się tu ludzie, by przywrócić zakład do życia, zastali
więzienie w takim samym stanie jak w chwili, gdy je zamykano - nieporuszone, nieprzystępne, a przede
wszystkim niedające szans na jakąkolwiek próbę ucieczki.
Ciężarówka w wojskowych barwach sunęła w stronę więzienia leżącego w cieniu samotnej góry,
która wyglądała jak przepołowiona, zwracając się urwistą pionową ścianą na północ, w kierunku
odległego o pięćdziesiąt kilometrów Oceanu Arktycznego. Droga była zryta głębokimi koleinami, bo
latem zmieniała się częściowo w trzęsawisko i jeśli nie została wyrównana przed nadejściem mrozów,
zachowywała pofałdowaną rzeźbę. W miejscach, do których nie docierały pługi, tworzyły się
poprzeczne zaspy z nawiewanego śniegu.
Odległe zimne słońce wisiało nisko nad horyzontem. Za kilka tygodni zanurkuje na dobre za
widnokrąg i nie pokaże się aż do wiosny. Temperatura rzadko przekraczała minus osiemnaście stopni
Celsjusza.
Samochód zbliżał się do zbudowanej z betonowych bloków więziennej fortecy, nad którą jak
minarety wznosiły się cztery wieżyczki strażnicze. Budynek o powierzchni ośmiu tysięcy metrów
kwadratowych był otoczony zewnętrznym pierścieniem zasieków z drutu kolczastego. Tuż za ich linią,
po prawej stronie drogi, stała maleńka wartownia. Pomiędzy nią a ścianą więzienia przykucnął ciężki
śnieżnobiały śmigłowiec transportowy.
Okutany po uszy wartownik wygramolił się ze swej ogrzewanej chatki, dopiero gdy ciężarówka
zatrzymała się przed bramą. Uprzedzono go o spodziewanym transporcie, ale kiedy zajrzał przez szyby
do szoferki, nie rozpoznał siedzących wewnątrz mężczyzn. Wiszącego na ramieniu AK-74,
zmodernizowaną wersję słynnego AK-47 konstrukcji Michaiła Kałasznikowa, przesunął tak, aby był pod
ręką, po czym gestem nakazał człowiekowi za kółkiem wysiąść z kabiny.
Szofer z rezygnacją wzruszył ramionami i po chwili jego buty zachrzęściły na ubitym śniegu.
- A gdzie Dymitr? - spytał wartownik.
- Jaki Dymitr? - usłyszał w odpowiedzi.
W pytaniu kryła się pułapka. Stali kierowcy więziennego transportu nosili imiona Wasilij i Anton.
- Może chodzi ci o Antona i Saszę? - Wartownik wiedział, że tak nazywają Wasilija. - No więc żona
Antona urodziła mu kolejnego chłopaka, a Saszka rozłożył się na zapalenie płuc.
Na widok dwóch obcych u bramy tajnego więzienia wartownik poczuł się trochę nieswojo, ale teraz
jego wątpliwości zostały niemal zupełnie rozwiane. Nowa załoga ciężarówki z pewnością należała do
tego samego zespołu co stali kierowcy.
- Pokaż dokumenty i powiedz koledze, żeby przyniósł swoje.
Wartownik nie miał zastrzeżeń do papierów obu mężczyzn. Już całkiem uspokojony, przerzucił
karabin na plecy i odsunął zasuwę. Kiedy otwierał bramę, zabrzęczały przymocowane do niej zwoje
drutu, wpadając w posępny rezonans.
Silnik zawył na wysokich obrotach, a z rury wydechowej buchnęła biała chmura pary zmieszanej ze
spalinami. Ciężarówka minęła ogrodzenie i przez otwarty prześwit we frontowym budynku wjechała na
wewnętrzny dziedziniec, wytyczony przez cztery bloki więzienia. Naprzeciwko znajdowały się schody
prowadzące do drzwi wejściowych, które bardziej nadawałyby się do skarbca bankowego. Czekali już
tam dwaj strażnicy w białych maskałatach. Samochód wykonał ciasny skręt i powoli cofał się w ich
stronę. Jeden z mężczyzn ocenił, że odległość jest odpowiednia, i uniósł rękę. Kierowca nacisnął pedał
hamulca. Zgodnie z regulaminem nie wolno było zostawiać pracującego silnika, na wypadek gdyby
więzień próbował porwać ciężarówkę, więc wyłączył zapłon i schował kluczyki do kieszeni.
Oddzielnym kluczem, zawieszonym na innym breloku, otworzył tylne drzwi, które rozwarły się z
głośnym skrzypieniem. Obaj strażnicy unieśli karabiny do ramion.
Wewnątrz siedział samotny więzień. Miał skute nadgarstki i kostki nóg, a łańcuch łączący kajdany
dodatkowo przytwierdzono do podłogi. Był w niebieskich więziennych drelichach i cienkiej kurtce,
która stanowiła raczej iluzoryczne zabezpieczenie przez arktycznym chłodem. Na pierwszy rzut oka
mogło się wydawać, że ma bardzo krótko ostrzyżone ciemne włosy, ale w rzeczywistości był ogolony
na zero. Wrażenie owłosienia wywoływały skomplikowane wzory tatuażu pokrywające jego czaszkę i
schodzące wokół szyi w dół, gdzie ginęły pod wyciętym w serek kołnierzykiem więziennej koszuli.
Mężczyzna nie należał do olbrzymów, ale dzikie spojrzenie jego zimnych niebieskich oczu sprawiało, że
wyglądał na niebezpiecznego.
- Jesteś w domu, kolego - powiedział kierowca z żartobliwą kpiną w głosie, po czym natychmiast
zmienił ton. - Nie rób głupstw, bo zginiesz tu i teraz.
Więzień milczał, ale jego wzrok nieco złagodniał, jakby miał jakiś wewnętrzny potencjometr do
regulowania poziomu gniewu. Kiwnął głową na znak, że nie zamierza sprawiać kłopotu.
Kierowca wszedł do środka, rozpiął łańcuch przytwierdzający więźnia do podłogi i cofnął się, a
mężczyzna podążył za nim, szurając skutymi nogami. Kiedy zeskoczył na ziemię, na jego twarzy pojawił
się bolesny grymas. Przez sześć godzin tkwił w tej samej niewygodnej pozycji. Procedura transportu
kończyła się dopiero w momencie wymiany kajdanek, więc wszyscy czterej weszli po schodach do
budynku.
Ściany sali recepcyjnej pomalowano na mdły zielonkawy kolor, charakterystyczny dla większości
radzieckich instytucji państwowych. Pomieszczenie miało nieco ponad trzy metry wysokości, a jego
podłogę stanowił goły beton. Było tu niewiele cieplej niż na zewnątrz, ale przynajmniej nie wiało. Na
prawo od drzwi znajdowała się wnęka, odgrodzona kratą ze stalowych prętów. W środku stali dwaj
mężczyźni ubrani w takie same drelichy jak nowo przybyły.
Były to ogromne chłopiska, obaj powyżej metra dziewięćdziesięciu i z łapami jak kafary.
Poplamione koszule ciasno opinały ich szerokie torsy i potężne bicepsy. Szyje mieli pokryte
więziennymi tatuażami. Czoło jednego z nich przecinał wydziergany drut kolczasty, co oznaczało, że
człowiek ten został skazany na dożywocie bez możliwości warunkowego zwolnienia.
Nowego wprowadzono do celi. Jeden ze strażników oddał karabin koledze, zdjął parę kajdanek z
kołka nad pustym biurkiem, wraz z kierowcą wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zamek
zatrzasnął się automatycznie.
- Przywieźliście jakiegoś brzydala - zagaił ten z dożywociem. - Spodziewaliśmy się przystojniaka.
- Żebracy nie wybrzydzają, Marko - odparował strażnik. - Zresztą po spotkaniu z tobą każdy
przystojniak szybko traci cały urok.
Wielkolud wzruszył ramionami, jakby na potwierdzenie jego słów.
- Sprawdźmy, gdzieżeś bywał, rybeńko - zwrócił się do nowego. - Ściągaj koszulę.
W rosyjskim systemie penitencjarnym tatuaże pełniły rolę życiorysu ich właściciela. Można z nich
było odczytać, ile lat delikwent spędził za kratami, jakie popełnił przestępstwa, dla kogo pracował na
wolności i wiele innych informacji. Wizerunek kota oznaczał złodzieja, a kilka kotów świadczyło o
przynależności do gangu. Krzyż na piersiach, zwykle tatuowany pod przymusem, sygnalizował, że
naznaczony nim człowiek był czyimś niewolnikiem.
Kierowca, widząc, że strażnik skinieniem głowy pozwala na niewielkie odstępstwo od procedury,
zdjął kajdanki z rąk i nóg nowego. Rozkuty więzień stał jak posąg, patrząc prosto w oczy Marka.
Skazany na dożywocie znajdował się zapewne na samym szczycie więziennej hierarchii i rządził tym
przybytkiem za cichym przyzwoleniem strażników.
- Ściągaj koszulę, bo nie wyjdziesz stąd żywy - zagroził Marko.
Była to już druga próba zastraszenia nowego, ale nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Przez
dziesięć sekund pozostawał w bezruchu, nie drgnęła mu nawet powieka. Potem niespiesznie, jakby to
była jego decyzja, rozsunął suwak kurtki i bardzo powoli odpiął guziki koszuli.
Tatuaże pokrywały każdy centymetr kwadratowy jego skóry na piersi, ale nie było wśród nich
żadnego krzyża.
- Co my tu mamy? - mruknął Marko, odrywając się od ściany.
Nowy więzień, Iwan Kamow - nie wyglądał na Słowianina, raczej na południowca, więc bez
wątpienia nie było to jego prawdziwe nazwisko - wiedział, co teraz nastąpi. Dobrze znał reguły
więziennej subkultury, rozumiał wszelkie podteksty i ukryte znaczenia każdej wypowiedzi, był więc w
pełni świadomy, że najbliższych kilka sekund zadecyduje o warunkach jego pobytu w tym miejscu.
Marko, który wyraźnie górował wzrostem nad Karnowem, stanął za jego plecami. Mimo mroźnego
powietrza jego skóra wydzielała silny odór czosnku.
Umysł Karnowa pracował jak komputer. Przeliczał kąty, odległości i siły, ale przede wszystkim nie
pozwalał mu oderwać wzroku od towarzysza Marka. Kiedy powieki mężczyzny ledwie dostrzegalnie
drgnęły, Karnow obrócił się i chwycił nadgarstek napastnika na ułamek sekundy przed tym, zanim
mocarna pięść kryminalisty wbiła się z siłą młota w jego nerkę, ratując się w ten sposób przed
niechybnym pęknięciem cennego organu. Jednocześnie poderwał kolano i z całej siły pociągnął rękę
Marka w dół. Obie kości, strzałkowa i promieniowa, złamały się w chwili uderzenia, a ich ostre końce
przebiły skórę, kiedy przedramię zgięło się wpół.
Karnow nie czekał, aż system nerwowy Marka przekaże do jego mózgu informację o doznanym
urazie. Dwoma susami przemierzył pomieszczenie i huknął czołem w nos drugiego członka więziennej
elity. Z powodu różnicy wzrostu, kąt uderzenia nie był optymalny, mimo to nos został złamany.
Zadanie takiego ciosu w walce ma tę zaletę, że bez względu na to, jak silny i wytrzymały jest
przeciwnik, autonomiczny układ nerwowy reaguje natychmiast, zalewając jego oczy rzęsistymi łzami,
co praktycznie oślepia go na kilka sekund.
Marko wreszcie zareagował na poważne uszkodzenie ciała, wypełniając niewielkie pomieszczenie
rozdzierającym rykiem. Tymczasem Karnow okładał drugiego mężczyznę pięściami po nosie. Prawa,
lewa, prawa, a potem silne uderzenie wyprostowaną ręką w szyję, po którym mięśnie obkurczyły się,
zaciskając tętnice. Pozbawiony dopływu krwi mózg pobitego zwyczajnie się wyłączył i nieprzytomny
mężczyzna osunął się na podłogę.
Cała akcja trwała zaledwie cztery sekundy.
W sam raz tyle, aby w końcu zareagowali kierowca i strażnik. Pierwszy z nich zrobił krok w tył, a
drugi wysunął się naprzód i chwycił za gładką czarną pałkę tkwiącą w pierścieniu przymocowanym do
pasa. Strażnik skoncentrował się na tym, by jak najszybciej ją wyciągnąć, bo zdawał sobie sprawę, że
dysponując taką bronią, od razu zapewni sobie znaczną przewagę.
Jego błąd polegał na tym, że myślał o korzyściach z zastosowania broni, zanim jeszcze zdołał jej
użyć. Skupił się na własnych czynnościach, a kompletnie zapomniał o działaniach przeciwnika.
Karnow chwycił jego dłoń zaciśniętą na rękojeści pałki w chwili, gdy wysuwała się z mocowania, i
naparł całym ciałem na strażnika, którego ręka została ściśnięta w nienaturalnej pozycji między ich
piersiami. Obaj byli słusznej postury, więc kiedy uderzyli o ścianę celi, głowa kości ramiennej strażnika
wyskoczyła z panewki stawu barkowego, zrywając łączące się z nią ścięgna i mięśnie.
Strażnik pozostający na zewnątrz celi przyłożył karabin do ramienia i wykrzykiwał chaotyczne
komendy. Najwyraźniej jednak zachował resztki przytomności umysłu, bo powstrzymał się od
strzelania w ciasnym pomieszczeniu, w którym znajdowało się pięciu ludzi, a tylko jeden spośród nich
stwarzał realne zagrożenie.
Gdy Kamow odwrócił się twarzą do kierowcy, cztery kilogramy stali, z której wykonane były
kajdany, leciały prosto na jego głowę, a on nie miał dość czasu, by się uchylić. Uderzenie zwaliło go z
nóg. Krew trysnęła z miejsc, w których ostre metalowe krawędzie przecięły skórę pokrywającą czaszkę.
Nie stracił świadomości, ale nie był też całkiem przytomny. Kierowca dopadł Karnowa, zanim ten zdążył
upaść na podłogę, i kilkoma wprawnymi ruchami skuł go w nadgarstkach i kostkach.
Kiedy Karnow zaczął się podnosić, kierowca cofnął się, mówiąc półgłosem:
- Życzę ci szczęścia, kolego. Będziesz go tu bardzo potrzebował.
Strażnik spoza celi, który wreszcie wpadł na pomysł, aby wszcząć alarm, nacisnął przycisk
umieszczony pod blatem biurka. Kilka sekund później do pomieszczenia wpadło sześciu mężczyzn w
mundurach. Karnow był już na nogach. Hardość, która wcześniej czyniła z jego twarzy niewzruszoną
maskę, znikła bez śladu. Właśnie zrobił to, co do niego należało - zapewnił sobie odpowiednią pozycję
w więziennej hierarchii. Pokazał, że nie należy z nim zadzierać, ale że będzie się bił tylko z osadzonymi.
Strażnik ze zwichniętym barkiem był przypadkową ofiarą.
- Nie będę stawiał oporu - powiedział do kolegów poszkodowanego, dyszących żądzą rozerwania
go na strzępy. -Przepraszam, że zraniłem waszego człowieka.
Pierwszy strażnik w końcu otworzył drzwi. Słowa Karnowa i jego bierność nie zdołały powstrzymać
pozostałych, którzy rzucili się na niego i tłukli, gdzie popadnie. Właściwie był im nawet wdzięczny, że
używali tylko pięści, a nie pałek. Potem jeden z nich kopnął podkutym butem koronę wytatuowaną na
jego głowie i kolejne ciosy odpłynęły gdzieś w dal, wraz ze świadomością.
Karnow nie miał pojęcia, ile czasu minęło, zanim odzyskał przytomność. Ponieważ bolało go
praktycznie całe ciało, doszedł do wniosku, że bicie trwało jeszcze długo po tym, jak stracił
świadomość. Nie zdziwiło go to. Trudno spodziewać się miłosierdzia po strażnikach więzienia o
zaostrzonym rygorze w zakazanym miejscu na końcu świata.
Cela była tak ciasna, że ledwie starczyło mu miejsca, by się wyciągnąć na lodowatej podłodze z
gołego betonu. Ściany też były betonowe, a stalowe drzwi miały dwa otwory: jeden większy, na samym
dole, do wsuwania tacy z jedzeniem, a drugi na wysokości oczu stojącego człowieka, służący jako
wizjer.
Zamknęli mnie w izolatce, pomyślał. Doskonale.
Nadal był skuty. W powstałym zamieszaniu nikt się nie zorientował, że wciąż ma te same kajdanki
co podczas transportu.
Doskonale, uśmiechnął się w duchu.
Wyładowując na nim swoją wściekłość, strażnicy najwyraźniej nie przeprowadzili standardowej
procedury przeszukania. W przeciwnym razie na pewno zabraliby mu protezę nogi.
Doskonale, pomyślał po raz trzeci. A więc jesteśmy w domu.
Juan Cabrillo w swojej karierze uciekał z niejednego więzienia, ale to było pierwszym, w którym dał
się zamknąć z pełną premedytacją.
Bójka miała mu zapewnić dostanie się bezpośrednio po przyjeździe do izolatki. Szczęśliwie nawinął
się Marko ze swym nierozgamiętym kumplem, ale gdyby ich nie było, Cabrillo sprowokowałby któregoś
ze strażników. Nie miałby skrupułów, bo nie było wśród nich żadnego praworządnego obywatela
pełniącego niewdzięczną, choć jakże potrzebną służbę. Wszyscy zostali wybrani spośród
zatwardziałych oprychów i należeli do prywatnej armii dowodzonej przez Piotra Kienina, admirała
rosyjskiej floty wojennej, prawdopodobnie najbardziej zdeprawowanego człowieka na całej planecie.
Plan Cabrilla polegał na tym, aby ominąć więzienne rytuały, przez które musiał przebrnąć każdy nowy
osadzony.
Dotknął miejsca, w które uderzyły kajdanki. Krwawienie praktycznie ustało. Popatrzył na swoją
pierś. Tatuaże wyglądały jak prawdziwe, choć zostały naniesione podczas kilku czterogodzinnych sesji
na pokładzie „Oregona”. Sztuki tej dokonał Kevin Nixon, który kiedyś pracował w Hollywood przy
efektach specjalnych. Wymalował je specjalnym tuszem, ostrzegając zarazem, że wkrótce zaczną
blaknąć. To dlatego Juanowi zależało na dostaniu się do izolatki natychmiast po przybyciu do więzienia.
Podciągnął nogawkę i popatrzył na sztuczną kończynę, przymocowaną tuż pod kolanem. Spośród
jego sporej kolekcji protez ta zdecydowanie nie należała do najwygodniejszych. Została skonstruowana
z myślą o zadaniu, które właśnie realizował. Mógł w niej przeszmuglować całe niezbędne wyposażenie.
Miała kształt niemal idealnego cylindra, z lekkim zwężeniem na wysokości kostki. Gdyby kajdanki
zatrzaskiwał strażnik, zapewne wydałoby mu się to podejrzanie, ale kierowca, który go skuwał, został
zatrudniony przez Cabrilla na potrzeby tej akcji. Tylko on zakładał kajdanki na jego nogi, zgodnie z tym,
co zostało wcześniej zaplanowane i wielokrotnie przećwiczone.
Juan pomacał się po zakrwawionej głowie i doszedł do wniosku, że powinni jednak potrenować
nieco dłużej.
Nie znając więziennego harmonogramu, postanowił wstrzymać się z wykonaniem kolejnego
posunięcia. Dzięki temu zyskał trochę czasu, by dojść do siebie po pobiciu. Pierwsza faza operacji,
polegająca na porwaniu ciężarówki wiozącej prawdziwego Iwana Karnowa, przebiegła bez
najmniejszych problemów. Obaj kierowcy wraz z transportowanym więźniem zostali skrępowani i
ukryci w opuszczonym domu w zapyziałym portowym miasteczku położonym najbliżej więzienia.
Po zakończeniu operacji anonimowy telefon zawiadomi o nich miejscowe władze i Karnow
ponownie wyruszy w drogę do miejsca swego przeznaczenia.
Druga faza - przedostanie się do więzienia - została zrealizowana zgodnie z planem. Teraz miała
nastąpić faza trzecia, przed którą zdecydował się na przerwę. Max Hanley, przyjaciel Cabrilla, zastępca
dowódcy stusiedemdziesięcio-metrowego frachtowca „Oregon” i wyjątkowy zrzęda, nazwał ją czystym
szaleństwem.
Ale Juan Cabrillo i jego zespół ciągle podejmowali się niewykonalnych zadań, jeżeli stały za nimi
słuszne powody. I, rzecz jasna, odpowiednia zapłata. Wprawdzie tym razem Cabrillo kierował się
częściowo pobudkami osobistymi, nie zamierzał jednak zrezygnować z pozostałej części honorarium,
wynoszącego dwadzieścia pięć milionów dolarów, które mieli otrzymać po zakończeniu operacji.
Po trzydziestu sześciu godzinach spędzonych w celi Juan znał nieskomplikowany rozkład dnia
więźnia przetrzymywanego w izolatce.
Według jego obliczeń było około południa, kiedy otworzyły się drzwiczki przy podłodze i czyjaś ręka
wsunęła do środka metalową tacę z miską cienkiej zupki ryżowej i kawałkiem czarnego chleba,
wielkością i konsystencją przypominającego granat ręczny. Na jedzenie miał tyle czasu, ile strażnikowi
zabrało nakarmienie pozostałych więźniów na piętrze i opróżnienie wystawionych przez nich kubłów z
nieczystościami. Sądząc z odgłosów towarzyszących monotonnym czynnościom wykonywanym przez
strażnika, poza Cabrillem w izolatkach znajdowało się sześciu więźniów. Żaden z nich nie odezwał się
ani słowem. Najwyraźniej wszelkie próby rozmowy groziły ukaraniem.
Siedział więc i czekał w milczeniu, nie tknąwszy nawet posiłku. Mocno owłosiona ręka zabrała tacę.
- Jak sobie chcesz. Żarcie na pewno się nie poprawi - mruknął strażnik, zamykając drzwiczki.
Cabrillo, pewny, że poza odbywającym się raz na dobę karmieniem nikt nie interesuje się
przetrzymywanymi tu ludźmi, zabrał się do pracy. Odpiął protezę, zdjął z niej pokrywę i ostrożnie
rozłożył na podłodze swój ekwipunek. Najpierw użył kluczyka, by pozbyć się kajdanek. Był to duplikat
oryginału, który miał przy sobie kierowca. Odetchnął z ulgą, gdy, w odróżnieniu od pobrzękującego
łańcuchami ducha Jakuba Marleya, udało mu się zrobić to bez hałasu. Odzyskawszy swobodę ruchów,
włożył koszulę i kurtkę, które rzucono wraz z nim na podłogę celi, po czym zajął się dziesięcioma
tubami z substancją przypominającą kit. Miała ona kluczowe znaczenie dla powodzenia operacji. Jeśli
Mark Murphy i Erie Stone coś pokręcili i ich wynalazek nie zadziała, będzie to najkrótsza w historii
ucieczka z więzienia.
Przypiął z powrotem protezę, odkręcił pierwszą tubę i nałożył niewielką ilość papki na zaprawę
murarską między dwoma pustakami przy samej podłodze.
Przez głowę Cabrilla przelatywały bardzo nieprzyjemne myśli, kiedy preparat nie reagował tak, jak
podczas eksperymentów przeprowadzonych na „Oregonie”. Jednak mózg potrafi układać przerażające
scenariusze w ułamkach sekund. Reakcja chemiczna okazała się odrobinę powolniejsza.
Stone i Murphy poznali skład chemiczny tej konkretnej zaprawy murarskiej po przeczytaniu tysięcy
stron odtajnionych dokumentów w Archangielsku, gdzie miała swoją siedzibę firma budująca więzienie
w latach siedemdziesiątych. (Prawdę mówiąc, grupa współpracowników Cabrilla włamała się do firmy i
przez trzy noce z rzędu skanowała dokumentację, a po powrocie na „Oregona” wczytała ją do
głównego komputera w celu przetłumaczenia i dopiero wtedy Erie i Mark zabrali się do roboty).
Po niecałej minucie mieszanina kwasów przeżarła zaprawę. Widząc to, Cabrillo założył na tubę
rurkę aplikatora i wprowadził substancję głęboko w powstałą szczelinę. Kiedy był już pewien, że
zaprawa wokół pustaka została usunięta, kilkoma kopnięciami wsunął go do pustej ciasnej przestrzeni
między ścianą celi a zewnętrzną ścianą budynku więzienia. Zajrzał do środka i zobaczył, że kolejną
przeszkodą jest prefabrykowana betonowa płyta wsparta na wylewanej cementowej ławie, ważąca
prawdopodobnie około dziesięciu ton.
W tym przypadku rozpuszczalnik do zaprawy był bezużyteczny, za to pakiet C-4 powinien zrobić
swoje.
ROZDZIAŁ 2
Cabrillo przez niemal godzinę pracował nad powiększeniem dziury po pierwszym pustaku do
rozmiarów pozwalających mu wyczołgać się z celi. Na wypadek gdyby ktoś zechciał zlustrować
pomieszczenie przez wizjer, ułożył wyjęte cegły jedna na drugiej przed powstałym otworem,
zostawiając wąski odstęp, przez który mógł się przecisnąć. W półmroku panującym w celi wyglądało to
tak, jakby ściana nie została naruszona.
Potem zajął się ścianą obok drzwi. Zamiast wyjmować poszczególne cegły, usunął
rozpuszczalnikiem zaprawę na obszarze nieco większym niż obrys jego ciała. Było to dodatkowe
zabezpieczenie w razie nagłego pojawienia się strażnika lub kogoś z administracji więzienia. Po
zakończeniu przygotowań zamierzał wypchnąć tę część muru, trzymającą się tylko na resztach
zaprawy.
Przedostatnim elementem ukrytym w protezie był niewielki nadajnik radiowy. Po naciśnięciu
przycisku i wysłaniu sygnału do ludzi z ekipy na statku Cabrillo miał sześć minut na wydostanie z celi
człowieka, po którego tu przybył, odpalenie przygotowanego wcześniej ładunku C-4 i wyjście na
zewnątrz.
Jurij Borodin trafił do więzienia kilka tygodni temu. Chociaż żarł jak prosię, chlał jak... no cóż, jak
Rosjanin, a gimnastykę uprawiał mniej więcej raz na trzy lata, a i to przestępne, jak na
pięćdziesięciopięciolatka był w całkiem niezłej formie. Jednak przez tych kilka tygodni strażnicy mogli
robić z nim, co chcieli. Juan zdawał sobie sprawę, że w celi zamiast pełnego wigoru Jurija może znaleźć
zdruzgotanego, udręczonego człowieka. Nie wykluczał nawet, że Borodin został zlikwidowany, a jego
prochy wysypano do dołu w pobliżu bramy.
Bez względu na to, co spotkało Jurija, od chwili rozpoczęcia sześciominutowego odliczania dla
Cabrilla nie było już odwrotu.
Odrzuciwszy czarne myśli, zabrał się do zmiękczania pozostawionych resztek zaprawy. Potem
przygotował wytrychy - ostatni element wyposażenia ze schowka w protezie - i kopniakami wywalił
ledwie trzymające się pustaki ze ściany. Kiedy betonowe bloki spadły na podłogę w chmurze białego
pyłu, dał nura w powstałą wyrwę.
- Jurij! - zawołał scenicznym szeptem, prostując się po drugiej stronie.
Znajdował się w długim korytarzu, z którego można było wejść do co najmniej dwudziestu cel. W
oddali korytarz zakręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Pamiętał z dokładnie przestudiowanych
planów konstrukcyjnych budynku, że za rogiem znajdują się drzwi na klatkę schodową, którą można się
dostać na pierwsze piętro. Przypominało to blok więzienny, w którym przetrzymywano Hannibala
Lectera, tyle że bez przyprawiających o dreszcz pleksiglasowych ścian.
- Kto tam? - rozległ się głos mężczyzny, z którym Juana łączyły długoletnie interesy.
Cabrillo podszedł do drzwi, za którymi, jak sądził, powinien znajdować się Jurij. Zajrzał przez wizjer
do środka, ale cela była pusta.
- Następna po lewej - podpowiedział Rosjanin.
Juan skierował się do wskazanych drzwi, odsłonił wizjer i zobaczył admirała Jurija Borodina, byłego
komendanta bazy marynarki wojennej we Władywostoku. To właśnie w stoczni, która mu podlegała,
wyeksploatowany, przeznaczony na złom „Oregon” został wyremontowany, zmodernizowany i
wyposażony w najnowocześniejsze systemy uzbrojenia. W innej stoczni, również kontrolowanej przez
Borodina, zainstalowano na nim rewolucyjne silniki magnetohydrodynamiczne. Kosztowało to w sumie
niemal sto milionów dolarów, ale że ówczesny przełożony Cabrilla z CIA dał zielone światło przeróbce
„Oregona” na to, czym był obecnie, finanse nie stanowiły żadnego problemu.
Kasztanowate włosy Borodina, sterczące zwykle na wszystkie strony, teraz zwisały smętnie po
bokach jego poczciwej twarzy, a skóra nabrała nienaturalnie żółtego odcienia. Jednak w ciemnych
żywych oczach wciąż czaiła się ta sama lisia przebiegłość. Jeszcze go nie złamali. Sporo im do tego
brakowało.
Borodin patrzył na mężczyznę po drugiej stronie drzwi z lekkim niepokojem, jakby nie potrafił go
rozpoznać. Nagle błysnął zębami w szerokim uśmiechu.
- Prezes Juan Cabrillo! - wykrzyknął, lecz zaraz ponownie zniżył głos do szeptu. - Zabawne, ale jakoś
nie jestem zaskoczony, że spośród tysięcy więzień na całym wielkim świecie trafiłeś akurat do tego.
- Zbieg okoliczności - odrzekł Cabrillo z udawaną powagą.
Borodin przełożył rękę przez okienko wizjera i potarł łysą głowę Juana.
- Co się stało z twoimi włosami?
- Specjalnie dla ciebie zrobiłem się na bóstwo - odpowiedział Cabrillo, wkładając wytrych do zamka.
- Kto cię przysłał?
- Misza.
Komandor Michaił Kasporow był od wielu lat adiutantem i zaufanym doradcą Borodina.
- Niech mu bozia w dzieciach wynagrodzi.
Nagle przez głowę admirała przemknęła ponura myśl.
- Masz mnie uwolnić czy zabić?
Juan zerknął na niego znad zamka, który już niemal udało mu się otworzyć.
- Twoja paranoja przekracza wszelkie granice. Mam cię uwolnić, idioto!
- No tak, swój chłop z tego Miszy. A co do stanu mojej psychiki, sytuacja, w jakiej obecnie się
znajduję, najlepiej świadczy o tym, że nie jestem paranoikiem. Co słychać, przyjacielu?
- Niech pomyślę... - Cabrillo udawał, że się zastanawia. -Dogasa wojna domowa w Sudanie.
Dodgersom znów brakuje dobrych miotaczy. Połowa Kardashianek wychodzi za mąż, a druga połowa
się rozwodzi. Aha, jeszcze jedno: wygląda na to, że znowu zadarłeś z niewłaściwym człowiekiem.
Przedsiębiorczy admirał Piotr Kienin, wspierany przez grupę twardogłowych polityków, nie
przebierał w środkach, pnąc się na szczyty hierarchii rosyjskiej marynarki wojennej. Zostawiał za sobą
ruiny i zgliszcza - złamane kariery i, ponoć co najmniej w jednym przypadku, także trupy swoich
konkurentów. Kiedy już został najmłodszym admirałem dowodzącym flotą w historii Rosji, rozeszły się
pogłoski, że wkrótce zwróci się w stronę polityki pod opiekuńczymi skrzydłami Władimira Putina.
Jednym z wrogów Kienina stał się Jurij Borodin, jego jednak, ze względu na mocną pozycję w
sztabie generalnym, nie można było pozbyć się od ręki. Dlatego został aresztowany na podstawie
sfabrykowanych zarzutów i umieszczony w tym właśnie więzieniu, gdzie czekał na proces, którego
dożyć raczej nie miał szans. Więzieniem zarządzała bowiem firma kontrolowana przez Kienina, będąca
państwowo-prywatnym przedsięwzięciem, podobnym do tych, na których oligarchowie zbudowali
swoje majątki tuż po upadku komunizmu. Zaaranżowanie śmierci Borodina nie nastręczało żadnych
trudności, czekano jedynie, aż ucichnie wrzawa spowodowana jego zatrzymaniem.
To, że Borodin był skorumpowany, stanowiło tajemnicę poliszynela, ale jego aresztowanie można
było porównać do zgarnięcia pojedynczego ćpuna z meliny pełnej dilerów cracku. Powszechne
nadużycia należały wręcz do kolorytu rosyjskiego wojska, tak samo jak drapiące mundury i kiepskie
wyżywienie.
- I oczywiście robisz to wszystko z dobrego serca? - spytał Rosjanin z nieskrywanym sarkazmem.
- Jasne - potwierdził Cabrillo takim samym tonem. - I za jedną dziesiątą twojej wartości netto.
- No cóż, Misza to dobry chłopak, ale nie umie się targować. Przecież kochasz mnie jak brata za to,
co zrobiłem z tą twoją przerośniętą krypą. Nieźle razem zabalowaliśmy, kiedy robotnicy z mojej stoczni
przerabiali tę zdychającą flądrę na prawdziwego rekina. Choćby ze względu na miłe wspomnienia
powinieneś mnie uratować za darmo.
- Mogłem zażądać dwa razy więcej i Michaił by zapłacił, bo nawet on nie zna wszystkich numerów
twoich kont w szwajcarskich bankach - odciął się Juan, przekręcając wytrych i otwierając drzwi.
Borodin zamknął Cabrilla w niedźwiedzim uścisku i ucałował w oba policzki.
- Jesteś świętym, który zstąpił na ziemię.
- Puszczaj, zwariowany kacapie! - zawołał Juan, uwalniając się z ramion Jurija. - Jeszcze się z tego
nie wygrzebaliśmy.
Borodin nagle spoważniał.
- Jest pewna sprawa, o której powinieneś wiedzieć. To, że zamknęli mnie właśnie tego dnia, nie
było dziełem przypadku...
- Nie teraz - przerwał mu Juan. - Idziemy.
Wczołgali się z powrotem do celi Cabrilla. Juan sięgnął po nadajnik, nastawił wewnętrzny stoper w
swojej głowie i uruchomił oba. Następnie wprowadził kod i przesłał go do zapalnika ładunku C-4, który
przyczepił do zewnętrznej ściany budynku w sporej odległości od swojej mysiej dziury.
Odgłos eksplozji został stłumiony przez betonowe płyty, ale na pewno dał się odczuć w każdym
kącie potężnej budowli. Strażnicy niemal natychmiast przystąpią do działania.
Juan przykucnął, wsuwając się do klaustrofobicznej przestrzeni pomiędzy wewnętrzną i zewnętrzną
ścianą więzienia. Odwrócił się do Borodina.
- Trzymaj się mnie, bez względu na to, co się stanie - powiedział.
Jurij ponuro kiwnął głową. Dotychczasowy dobry humor opuścił go, ustępując miejsca obawie o
swój los.
Pełzli bokiem w ciasnym korytarzu, przeciskając się koło wyrastających z podłogi pionowych rur
będących częścią amoniakalnego systemu chłodzącego. Jego zadaniem było niedopuszczenie do emisji
ciepła z wnętrza więzienia, aby nie odtajała wieczna zmarzlina, na której zostało wzniesione. W
powietrzu coraz wyraźniej czuć było chemiczny swąd powstały podczas eksplozji. Zbliżali się do wyrwy
w zewnętrznej ścianie.
Na skutek wybuchu C-4 w betonowej płycie powstał poszarpany otwór o średnicy zbliżonej do
pokrywy studzienki kanalizacyjnej. Okruchy cementu chrzęściły pod stopami Cabrilla. Po wyjściu na
zewnątrz znalazł się w fosie otaczającej więzienie na poziomie piwnic. Pusta przestrzeń spełniała rolę
bufora termicznego, stanowiącego kolejne zabezpieczenie przed zmiękczeniem zamarzniętego podłoża
przez ciepło utajonego budynku.
Z wierzchu fosa była przykryta kratkami, które umożliwiały swobodną cyrkulację powietrza. Były
oparte na metalowym rusztowaniu, mniej więcej trzy i pół metra nad dnem fosy. Część kratek zatkał
zbity śnieg, który teraz, uwolniony wskutek wybuchu, opadał na obu uciekinierów.
- Idziemy! - zakomenderował Cabrillo, przekrzykując modulowane wycie syren alarmowych.
Oddalili się pospiesznie od dziury w ścianie, bo eksplozja z pewnością została zauważona przez
strażników na wieżyczkach. Było to jak bieg w labiryncie. Co chwilę musieli schylać się i omijać
niezliczone elementy rusztowania. Mimo to poruszali się tak szybko, że wyprzedzić ich mógłby tylko
prawdziwy akrobata. Kiedy znaleźli się za rogiem, Juan zrobił jeszcze kilka kroków i zaczął się wspinać.
Każde dotknięcie lodowatego metalu parzyło jak ogień. Kratki były przykręcone od góry do stalowych
ram. Ostatnia tuba zawierała rozpuszczalnik skomponowany tak, by rozpuszczał stal. Po chwili
mieszanina przeżarła skorodowane mutry razem z wkręconymi w nie śrubami.
Sześć minut przeznaczonych na wydostanie się z więzienia dobiegało końca. Cabrillo przykucnął na
rusztowaniu, podsadzając się plecami pod kratkę. Teraz, prostując nogi, mógł ją unieść w każdej chwili.
- Pamiętaj, wszystko będzie dobrze, jeśli cały czas będziesz tuż obok mnie - powiedział do Borodina.
- Połowa z tego, co za chwilę się zacznie, to mistyfikacja.
Spróbował unieść kratkę, aby sprawdzić, czy trudno będzie dźwignąć nieruszany od dziesięcioleci
kawał metalu. O dziwo, perforowany panel nie stawił żadnego oporu.
Syreny nie ucichły nawet na chwilę, ale na ich wycie nałożył się charakterystyczny łoskot
wytwarzany przez łopaty wirnika nadlatującego śmigłowca.
Kiedy stoper w jego głowie doszedł do zera, Cabrillo odrzucił kratkę i wyskoczył na powierzchnię.
Wiedział, że jego niebieski więzienny drelich wyraźnie odcina się na tle śnieżnych zasp. Uważny
obserwator powinien dostrzec go natychmiast, ale Juan miał nadzieję, że strażnicy zadziałają
instynktownie i całą uwagę skupią na zbliżającym się helikopterze.
Nad ogrodzeniem zauważył szarozielonego owada, który szybko rósł w oczach, aż przybrał
pokraczny kształt śmigłowca Kamow Ka-26. Dzięki zastosowaniu dwóch przeciwbieżnych wirników
głównych, osadzonych jeden nad drugim, konstrukcja ta nie wymagała obecności długiej belki
ogonowej z wirnikiem stabilizującym moment obrotowy. Z tego względu mieszcząca sześciu pasażerów
maszyna przypominała latającą furgonetkę z podwójnym statecznikiem pionowym doczepionym do
tylnego zderzaka.
Sekundę później Jurij wygramolił się z fosy i teraz stali obaj, ramię w ramię, oparci plecami o
pozbawioną jakichkolwiek nierówności ścianę budynku więzienia.
Juan dostrzegł niewielkie skrzydełka doczepione do kadłuba śmigłowca tuż za drzwiami kabiny
pilotów.
Któryś ze strażników nie wytrzymał i wypruł długą serię ze swojego AK, chociaż maszyna
znajdowała się poza zasięgiem jego broni. W odpowiedzi z jednego ze skrzydełek śmigłowca wystrzeliła
rakieta i pomknęła w kierunku zewnętrznego pasa zasieków. Jednocześnie z przeciwnej strony kadłuba
załomotał ciężki karabin maszynowy. Ognisty język u jego lufy widać było przez szyby kabiny. Na ziemię
posypał się deszcz łusek wielkości tub na cygara, a świeżo spadły śnieg pomiędzy ogrodzeniem a
budynkiem ożył pod gradem ołowiu.
- Biegiem! - wrzasnął Juan, przekrzykując huk wystrzałów.
I rzucił się w sam środek kurzawy wzbijanej przez karabin maszynowy, zupełnie jakby był jeźdźcem
z Lekkiej Brygady prowadzącym szarżę na rosyjskie armaty pod Bałakławą.
Jurij przez chwilę nie wierzył własnym oczom. Ale że człowiek zwany prezesem powiedział:
„trzymaj się mnie bez względu na to, co się stanie”, Rosjanin, choć wciąż oszołomiony, wydał z siebie
niski, gardłowy ryk, którego i tak nikt nie usłyszał poprzez syreny i huk wystrzałów, po czym pomknął za
przyjacielem.
Rakieta eksplodowała przy samym ogrodzeniu, wyrzucając w powietrze chmurę śniegu i grudy
zmarzniętej ziemi. Borodin był pewien, że za chwilę padnie przecięty serią na pół, bo wokół niego
tryskały śnieżne gejzery, wzbijane przez gęsto padające pociski. Nagle poczuł uderzenie w podeszwę.
Nie było na tyle silne, by go przewrócić, ale lekko nim zachwiało. Natychmiast zorientował się, że nie
jest w jakiś cudowny sposób odporny na kule, gdyż w rzeczywistości wcale ich tutaj nie było. Kamow
strzelał ślepakami, a śnieg był wyrzucany na trzy metry w górę przez maleńkie ładunki wybuchowe,
zapewne przerzucone za ogrodzenie przez ekipę Cabrilla podczas ostatniej zamieci.
Jednak szczęście nie mogło trwać wiecznie. Tuż obok głowy zaświstały mu całkiem prawdziwe
pociski, wystrzeliwane seriami z karabinów umieszczonych na wieżyczkach strażniczych. Borodin
wolałby, żeby Cabrillo był trochę mniej subtelny. Gdyby to on zaplanował ucieczkę, już pierwsze rakiety
z kamowa rozniosłyby te cholerne wieżyczki razem ze znajdującymi się w nich ludźmi. Juan miał inne
metody. Chociaż jak każdy najemnik był prawdziwym twardzielem, ilekroć nie było to naprawdę
konieczne, unikał zabijania, nawet jeśli to oznaczało większe ryzyko utraty życia. Poza tym nie znał tych
ludzi, nie wiedział, że należą do prywatnej armii Kienina i są oddani bardziej jemu niż Mateczce Rosji.
Nosili mundury swojego kraju, ale byli takimi samymi najemnikami jak Cabrillo.
Mimo wzmagającego się ostrzału Juan i Jurij przedarli się przez otwarte pole bez draśnięcia. Na
skutek eksplozji rakiety w zasiekach koło jednego ze wsporników powstała szeroka wyrwa, ale żeby
przez nią przebiec, musieli ominąć lukiem leżący luźno na ziemi zwój drutu kolczastego.
Udało im się. Gdy nie byli już wystawieni na cel jak na strzelnicy i dzieliło ich zaledwie kilka kroków
od miejsca, nad którym zawisł śmigłowiec, dostrzegli zwisające z niego liny. Ich końce sięgały do ziemi.
Juan podbiegł do liny i wsunął stopę i dłoń w zawiązane na niej pętle.
- Łap się! - krzyknął do Borodina.
Podmuch od wirników śmigłowca miał siłę huraganu piątej kategorii.
Pilot musiał obserwować obu mężczyzn, bo ledwie Jurij włożył nogę i rękę w pętle, kamow wzniósł
się i zakręcił, wprawiając wiszących na linach pasażerów w ruch wahadłowy.
W mgnieniu oka znaleźli się na wysokości trzydziestu metrów nad ziemią. Kiedy śmigłowiec
nabierał prędkości, lodowaty wicher zaczął smagać ich nieosłonięte ciała. Czuli się, jakby tysiące
kąśliwych igieł wbijały im się w skórę, a z oczu popłynęły im strugi łez.
Borodin przywarł kurczowo do wijącej się zdradliwie liny. Miał nadzieję, że zgodnie z planem
Cabrilla wkrótce wylądują i przesiądą się do ciepłej kabiny, w której, jak to było w stylu Juana, będzie
na nich czekać butelka dobrej brandy. Nie wiedział, jak długo zdoła się utrzymać, ale gdy spojrzał w dół
na przelatującą mu pod stopami ziemię z wystającymi spod śniegu skałami, pomyślał, że być może do
końca życia, bo upadek oznaczałby pewną śmierć.
Śmigłowiec skierował się na wschód i zagłębił między górskie szczyty. Pilot prowadził maszynę
nisko nad ziemią, na tyle, na ile pozwalał mu żywy ładunek huśtający się na linach poniżej trójkołowego
podwozia. Przy każdym wznoszeniu, opadaniu i zakręcie ciała obu mężczyzn były poddawane
gwałtownym przeciążeniom. Zapadał zmierzch, ale helikopter leciał ze zgaszonymi reflektorami do
lądowania. Borodin przypuszczał, że pilot musi korzystać z noktowizora.
Po ciągnących się w lodowatą nieskończoność dziesięciu minutach odgłos łopat wirników wyraźnie
się zmienił. Zbliżali się do kępy młodych sosen, które przycupnęły u stóp niemal pionowego skalnego
urwiska. Nareszcie lądowanie. Za doznane udręki Borodin obiecywał sobie skląć prezesa na czym świat
stoi, gdy tylko przestanie dygotać.
Śmigłowiec powoli schodził coraz niżej. W końcu obaj pasażerowie mogli zejść z lin na ziemię;
przykucnęli w podmuchu powodowanym przez wirniki. Borodin myślał, że kamow wyląduje, lecz
wbrew jego przypuszczeniom maszyna wzniosła się i odleciała na wschód, porzucając ich na śnieżnym
pustkowiu. Gdyby mieli tu zostać, hipotermia zabiłaby ich w niecałą godzinę, ale Jurij był pewien, że
Cabrillo zaraz wyciągnie kolejnego królika z kapelusza.
Wskazał skalistą grań, za którą zniknął śmigłowiec, i raczej stwierdził, niż spytał:
- Na wabia, tak.
Rosyjski był jednym z czterech języków, jakimi władał Juan, ałe teraz odpowiedział po angielsku z
silnym wschodnim akcentem, naśladując Borodina:
- Na wabia, da.
- A co z pilotem? - zainteresował się Jurij. - Wyjdzie z tego cało?
- Czemu miałby nie wyjść? Przecież siedzi za konsolą na pokładzie „Oregona”.
Cabrillo z niekłamaną przyjemnością obserwował zmiany zachodzące na wysmaganej wiatrem
twarzy Jurija, kiedy docierało do niego znaczenie otrzymanej informacji. Początkowa dezorientacja
ustąpiła miejsca zrozumieniu, które potem przeszło w zgrozę na wspomnienie ryzykownego lotu, i
wreszcie we wściekłość, gdy wyobraził sobie możliwe konsekwencje.
- Chcesz powiedzieć, że podczas tych zawijasów wokół skał i prześlizgiwania się tuż nad ziemią w
kabinie śmigłowca nie było pilota?! Przecież mógł nas zabić, skoro sam siedział sobie bezpiecznie na
statku!
Juan nie mógł się powstrzymać, by się z nim jeszcze trochę nie podrażnić.
- Nasz pilot, noszący przezwisko Gomez Adams z powodu romansu z kobietą bardzo podobną do
serialowej Morticii granej przez Carolyn Jones, ćwiczył zaledwie tydzień, odkąd kupiliśmy i
zainstalowaliśmy urządzenia do zdalnego pilotażu kamowa.
- Jesteś szalony! - wykrzyknął Borodin.
- Kompletnie - potwierdził Juan ze śmiechem. - Idziemy.
Weszli między drzewa i po kilku krokach natknęli się na kolejną niespodziankę pozostawioną przez
ekipę Cabrilla. Był to skuter śnieżny Lynx Rave RE 800R, pomalowany matową białą farbą, która niemal
nie odcinała się od śniegu Pojazd, wyposażony w szeroką gąsienicę napędową i dwie płozy sterujące,
idealnie nadawał się do jazdy po arktycznych bezdrożach. W stojącej obok niego torbie znaleźli dwa
kaski i śnieżnobiałe podgrzewane kombinezony oraz takież buty i rękawice. Jeden z kasków miał
zasilanie bateryjne, a drugi mógł zostać podłączony do instalacji elektrycznej lynksa.
- Załóż to na siebie - polecił Cabrillo. - Koło więzienia stał śmigłowiec, wkrótce zaczną nas ścigać.
- To dlatego nie zmienialiśmy kierunku. Chciałeś, żeby polecieli za kamowem - powiedział Juruj,
ubierając się.
- Tak. A kiedy rzucą się w pościg za pustym helikopterem, my pojedziemy na północ, gdzie czeka na
nas „Oregon”.
- Daleko?
Juan przełożył nogę nad kanapą skutera i uruchomił dwusuwowy silnik.
- Jakąś godzinę drogi stąd.
Wpiął przewód zwisający z kasku w gniazdo telefonu satelitarnego.
- Zgłasza się Edmund Dantes. - Kryptonim nawiązywał do bohatera słynnej powieści Dumasa Hrabia
Monte Christo, który skazany na dożywocie, zbiegł z więzienia. - Wydostaliśmy się z zamku If.
- Edmund - usłyszał uszczęśliwiony głos Maksa Hanleya. -Czy jesteś gotów na poszukiwanie skarbu i
dokonanie zemsty?
- Skarb zostanie przekazany na numeryczne konto natychmiast po naszym przybyciu na pokład, a
zemsta nigdy nie była moim zamiarem.
- Jak poszło? - spytał Max, nawet nie próbując ukrywać, że bardzo niepokoi się o bezpieczeństwo
Juana.
- Bez problemów. Petardy spisały się lepiej, niż przypuszczaliśmy, a Gomez mógłby przewlec ten
śmigłowiec przez ucho igielne, gdyby istniała taka potrzeba.
- Mamy prezesa na głośniku w centrum operacyjnym - wtrącił się George Adams, przeciągając
samogłoski. - Słyszałem wszystko i nie będę polemizował.
Cabrillo wyobraził sobie przystojnego Teksańczyka z opadającymi jak u rewolwerowca wąsami,
siedzącego po prawej tuż za fotelem dowódcy w zaawansowanym technicznie ośrodku nerwowym
„Oregona”. Podczas transportu Juana do więzienia Adams przebazował zdalnie sterowanego kamowa
w pobliże zakładu karnego, gdzie czekał jeden z ludzi Borodina, aby na dany sygnał uruchomić silnik
śmigłowca.
- Jesteśmy na pozycji i w pełnej gotowości. - Głos Hanleya przywrócił Cabrilla do rzeczywistości.
- W porządku, Max. Dotrzemy do was z Jurijem za niecałą godzinę.
- Zostawimy zapalone światła.
Juan klepnął dłonią w kanapę i Borodin usiadł okrakiem za jego plecami. Kombinezon kierowcy
miał wszyte uchwyty w postaci dwóch taśm, co uchroniło Rosjanina od krępującej ich obu konieczności
obejmowania Cabrilla w pasie. Juan mógł wpiąć kask Borodina do pokładowego systemu komunikacji
śnieżnej maszyny, ale wolał tego nie robić. Nie chciał przegapić żadnego sygnału z „Oregona”, który
miał śledzić zarówno bezpilotowego kamowa, jak i ścigający go wielki śmigłowiec Mil straży więziennej.
Lynx wystartował jak rakieta. Wyskoczyli spomiędzy drzew z chyżością spłoszonego zająca. Po kilku
minutach gnali na złamanie karku po grubej śnieżnej pokrywie. Doskonałe zawieszenie skutera i
podgrzewany ubiór sprawiały, że jazda była niemal komfortowa. Dotkliwy chłód przeszywający dotąd
Cabrilla szybko ustąpił, zrobiło mu się wręcz gorąco, więc zredukował moc ogrzewania. Prawie nie czuł
wibracji mknącego po śniegu skutera, a warkot silnika docierał do niego przez kask jako przytłumiony
pomruk.
Byłoby to całkiem zabawne, gdyby nie dręcząca świadomość, że za ich plecami w każdej chwili
może się pojawić uzbrojony rosyjski helikopter.
Pędzili w stronę wybrzeża jakieś piętnaście minut, kiedy Max Hanley zameldował o zestrzeleniu ich
zdalnie sterowanego śmigłowca. Końcówka przekazu z kamer, które przetrwały katastrofę, nie
pozostawiała wątpliwości: Rosjanie zorientowali się, że była to maszyna bezpilotowa.
Cabrillo zaklął w duchu. Liczył przynajmniej na pół godziny. Najwyraźniej mil był utrzymywany w
stałej gotowości do lotu. Teraz zawrócił. Wkrótce jego pilot zauważy ślad skutera, widoczny jak długa
szrama na dziewiczej pokrywie śniegu.
Zredukował prędkość na tyle, by móc unieść wizjer, zerknął przez ramię i krzyknął do Borodina:
- Gonią nas!
Jurij zrozumiał zagrożenie. Dwa razy klepnął Cabrilla w ramię, potwierdzając odebranie
wiadomości.
Teraz ścigali się nie tylko z poszukującym ich śmigłowcem, ale także z zachodzącym słońcem. Mil na
pewno włączył reflektory, więc kiedy zauważy trop, będzie się go trzymał aż do skutku. Juan z kolei nie
mógł włączyć przednich reflektorów lynksa, bo byłoby to jedyne źródło światła na śnieżnej pustyni.
Zauważywszy je, śmigłowiec mógłby ściąć drogę i dopaść ich jeszcze prędzej. Pędzili dalej z
maksymalną prędkością. Cabrillo żałował teraz, że zdecydował się na przyciemniany wizjer, bo przestał
widzieć cokolwiek w zapadających ciemnościach.
Kiedy zrobiło się całkiem ciemno, postanowił sprawdzić, czy da radę jechać z otwartym wizjerem.
Poczuł, jak lodowate sztylety pędu powietrza wbijają mu się w gałki oczne, więc natychmiast opuścił
osłonę. Przez dobrych kilka sekund zupełnie nic nie widział przez załzawione oczy. To tyle, jeśli chodzi o
eksperyment.
Musiał zdać się wyłącznie na instynkt, gnając dalej przez pustkowie na pełnej prędkości.
Na razie nie stwarzało to żadnego zagrożenia ze względu na brak jakichkolwiek przeszkód
terenowych, ale po drodze do „Oregona” czekał ich jeszcze spory kawał zamarzniętego oceanu.
Borodin mocniej zacisnął dłonie na uchwytach, gdy Juan pochylił się nisko nad kierownicą. Na
zachodzie słońce zniknęło za horyzontem. A gdzieś na wschodzie tropił ich śmigłowiec, niczym jastrząb
wypatrujący swej ofiary.
Wkrótce przecięli linię brzegową i wypadli na ogromny obszar spiętrzonego lodu, rojący się od brył
i postrzępionych krawędzi. Juan nie miał innego wyjścia, musiał zwolnić. Podniósł też wizjer, nie
zważając na ukąszenia zimna. Było za ciemno, żeby dostrzec cokolwiek przez przyciemnioną osłonę, co
gorsza, bez niej widzialność niewiele się poprawiła.
Mimo doskonałego zawieszenia skutera targały nimi dzikie wstrząsy, kiedy maszyna podskakiwała
na nierównym, pokruszonym lodzie. Borodin owinął sobie taśmy uchwytów na łokciach i ścisnął udami
kanapę lynksa, jakby próbował okiełznać dzikiego ogiera. Nadal jednak obserwował niebo wokół nich,
aby Cabrillo mógł się skoncentrować na prowadzeniu skutera. Jego uwagę zwróciła wyjątkowo jasna
gwiazda. Wpatrywał się w nią zmęczonym wzrokiem.
Organizm Jurija był wyziębiony od wielu dni. Temperatura w celi nigdy nie przekraczała piętnastu
stopni, co sprawiało, że prawie nie sypiał, dygocząc z zimna. Przyjemne ciepło podgrzewanego
kombinezonu stępiło jego zmysły do tego stopnia, że powoli zaczynał tracić świadomość. Nie zasnął
tylko dlatego, że nie pozwalały na to wściekłe podskoki skutera. Został aresztowany w swoim
pięćsetmetrowym apartamencie, kiedy pił szampana w towarzystwie birmańskiej kurtyzany. Jego
ostatnim intensywnym wysiłkiem fizycznym było szkolenie unitarne po wstąpieniu do marynarki
wojennej, jeszcze za czasów Breżniewa.
Rozpaczliwie potrzebował snu, jak alkoholik na kacu klina.
Było coś dziwnego w gwieździe, której się przyglądał. Unosiła się nad ostrą krawędzią widnokręgu,
nie zachowując jednak chłodnego dystansu swoich migotliwych sąsiadek. Pulsowała i wydawało się, że
rośnie. Niemal czuł, jak go wzywa, na podobieństwo syren przywołujących przywiązanego do masztu
Odyseusza, pragnących zwieść go na śmiertelnie niebezpieczne skaty.
Zaraz, przecież gwiazdy nie rosną...
To był śmigłowiec!
ROZDZIAŁ 3
Borodin błyskawicznie otrząsnął się z otępienia spowodowanego ciepłem. Klepnął Cabrilla w ramię
i chociaż jego ostrzegawczy okrzyk został całkiem stłumiony przez kask, sam gest w zupełności
wystarczył, by Juan połapał się w sytuacji. Maksymalnie otworzył przepustnicę, nie zważając na
nierówne podłoże.
Jednocześnie łącze satelitarne ożyło głosem Maksa.
- Masz intruza na ogonie - powiedział Hanley. - Wyskoczył zza formacji skalnej i leci tuż nad
powierzchnią. Nie widzieliśmy go wcześniej.
- Włączyłeś zagłuszanie? - spytał Cabrillo.
- W całym paśmie, oprócz tej częstotliwości - odparł Hanley.
Juan przeprowadził w pamięci gorączkowe obliczenia. Niestety, w każdym z rozpatrywanych
scenariuszy brakowało im czasu. Mil dopadnie ich, zanim dotrą do statku. Właśnie miał polecić
Maksowi, aby zestrzelił ten cholerny śmigłowiec, gdy Jurij ponownie klepnął go w ramię. Cabrillo
zaryzykował rzut oka za plecy i zobaczył, jak niebo wokół helikoptera rozświetla się na podobieństwo
korony czarnego słońca.
To była salwa pocisków rakietowych, prawdopodobnie z wyrzutni UB-32 podwieszonej pod
kadłubem mila. Odległość była duża, a niekierowane pociski miały tendencję do rozchodzenia się w
szeroką ławę, lecz ich głowice bojowe zostały skonstruowane tak, by eksplodować jak granaty.
Cabrillo znów patrzył przed siebie i słyszał przez radio, jak Max wydaje rozkaz otwarcia ognia.
Trzy kilometry przed nimi, na wciąż niewidocznym za zwałami lodu „Oregonie”, rozsunęła się
pokrywa osłaniająca jedno z wielolufowych działek systemu Gatlinga kaliber 20 mm. Zespół luf już
wirował, zanim broń do końca wychynęła ze swej reduty. Wydając z siebie zgrzyt monstrualnej
szlifierki, działko wypluło zwartą strugę wolframowych pocisków. Ze względu na wysoką precyzję
systemu kierowania ogniem „Oregona” nie było potrzeby stosowania pocisków smugowych. Pilot i
pozostali członkowie załogi mila nie mogli dostrzec zagrożenia zmierzającego ku nim w mroku nocy.
Prawie wszystkie z czterystu pocisków wyekspediowanych w ciągu pięciosekundowej serii z
gatlinga trafiły w śmigłowiec albo przeorały szczątki, na które rozpadła się maszyna. Przez kolejnych
kilka sekund na niebie wisiała ognista kula eksplodującego paliwa, po czym ściągnięta grawitacją
gruchnęła na lód niczym spadający na ziemię meteor.
Przypadkowo trafione zostały również dwie rakiety wystrzelone ze śmigłowca, ale pozostałych
trzydzieści wciąż leciało łukowatym torem w kierunku ziemi, rozchodząc się na boki i obramowując
Cabrilla i Borodina.
W ostatnich sekundach Juan próbował zmienić kierunek jazdy, żeby uchylić się przed nadlatującym
rojem śmiertelnie groźnych pocisków, lecz nie pozwalało na to lodowe rumowisko. Poszarpane
krawędzie wznosiły się po obu stronach na wysokość ramion i były zbyt strome do pokonania nawet
dla takiego pojazdu jak lynx. Pędzili więc prosto przed siebie jak w płytkim kanionie i tylko prędkość
dawała im szansę uniknięcia trafienia.
Skuter śnieżny, ze względu na specyficzne cechy konstrukcyjne, na lodzie spisywał się trochę gorzej
niż na śniegu. Gąsienica przegrzewała się i zużywała w szybkim tempie, ale Juanowi było wszystko
jedno, byle nie rozleciała się, zanim dotrą do statku.
Pierwsza, stłumiona przez lód eksplozja rozległa się tuż za ich plecami. Prawie natychmiast wokół
lynksa zaczęły wybuchać kolejne rakiety. Każda detonacja rozkwitała ognistym błyskiem, fontanną
pokruszonego lodu i chmurą stalowych odłamków.
Następujące po sobie eksplozje przeorały lodowe pole, powietrze zawrzało śnieżnymi rozpryskami.
Wydawało się, że seria detonacji nigdy się nie skończy. Juan czuł dziwne szarpnięcia, kiedy drobne
odłamki cięły jego gruby kombinezon. Mocne uderzenie w bok twardego plastikowego kasku odchyliło
mu głowę w przeciwną stronę.
W tym samym momencie Jurij głośno krzyknął i osunął się na plecy Cabrilla.
Było jasne, że został ranny, ale Juan nie wiedział, jak ciężko. Wreszcie wyrwali się ze strefy śmierci,
ostatnie rakiety wybuchły kawałek za nimi. Cabrillo sięgnął ręką do tyłu, przesunął wzdłuż boku
Borodina i podniósł dłoń do oczu. Na białym nylonie zobaczył ciemne plamy krwi. Śmigłowiec został
zestrzelony, mógł więc włączyć przedni reflektor lynksa. W jego blasku zauważył, że krew jest pełna
maleńkich pękających pęcherzyków, jak gęsta od soku woda sodowa.
Borodin dostał w płuca. Niedobrze. Do celu mieli jeszcze co najmniej półtora kilometra.
- Max, jesteś tam? - zapytał Hanleya.
- Na posterunku - usłyszał w odpowiedzi. - Mam nadzieję, że trzymaliście się z dala od tych rakiet.
- Wpakowaliśmy się w sam środek. Jurij ma przebite płuco i mocno krwawi. Ściągnij Julię do
hangaru łodziowego.
Doktor Julia Huxley, wyszkolona w marynarce wojennej, pełniła obowiązki oficera medycznego
„Oregona”.
- Nadal zamierzasz przesiąść się do RHIB-a? - spytał Max.
- Nie, za mało czasu. Ustaw statek jak najbliżej krawędzi pola lodowego.
- Zostanie szczelina szeroka na jakieś pięćdziesiąt metrów.
- Nie szkodzi - odpowiedział Juan, choć w duchu przyznał: szkodzi, i to bardzo.
Wiatr wyrzeźbił w lodzie długą nieckowatą fałdę, która biegła prosto na wschód. Przypominała
załamującą się falę z plaży Waikiki, tyle że zamarzniętą na kamień. Cabrillo wprowadził lynksa w
lodową rynnę i wdusił pełny gaz. Czuł, jak nacisk ciała Jurija rośnie, kiedy skuter wspinał się na
wzniesienie, a potem maleje, gdy nabierali pędu. Gładka bruzda nagle się skończyła i wypadli na
spiętrzony lód. Juan nie miał wyjścia, musiał trochę zmniejszyć prędkość. Szarpnięcia i podskoki
demolowały mu ciało jak potężne ciosy zawodowego boksera. Miał nadzieję, że Borodin stracił
przytomność. To oszczędziłoby mu dodatkowego bólu.
Skuter przemknął między dwoma lodowymi muldami, ominął trzecią i przed oczami Cabrilla, jakby
na wyciągnięcie ręki, pojawił się „Oregon”. Z zapalonymi wszystkimi światłami wyglądał odświętnie i
radośnie jak wycieczkowiec. Smugi pary kłębiły się nad wodą uwięzioną między kadłubem statku a
lodem.
Juan był za nisko, żeby zobaczyć, jak Max, wykorzystując oba stery strumieniowe, dziobowy i
rufowy, stara się dosunąć stusiedemdziesięciometrowy statek do samego lądolodu. Ale i bez tego
wiedział, że jego przyjaciel zrobi wszystko, aby pas wody przy burcie był jak najwęższy.
Chrzanić wyboje, mruknął w duchu Cabrillo i gwałtownie zwiększył obroty. Silnik zawył w głośnym
proteście, a pokruszony lód wystrzelił spod gąsienicy. Wydawało się, że skuter wyskakuje z obłoku
mgły, którą sam wytworzył. Juan skierował się ku śródokręciu, gdzie w burcie otwarto wrota do
hangaru. To tędy spuszczano na wodę lekki sprzęt pływający, poczynając od ośmioosobowych RHIB-
ów, a kończąc na morskich kajakach. Wnętrze hangaru jaśniało jak światło przewodnie dla Cabrilla i
jego ciężko rannego pasażera.
- Trzymaj się - powiedział Juan, kiedy zbliżali się do końca pola lodowego.
Między lodem a oceanem nie było wyraźnej granicy, zmieniał się tylko stopień fragmentacji
powierzchni pod skuterem. Stałe podłoże przechodziło w coraz drobniejsze, kołyszące się na wodzie
kawałki kry, aż wreszcie skuter ślizgał się po warstwie białej kaszy, przypominającej wytwór sklepowej
kostkarki do lodu. Metalowe żebra bieżnika nie znajdowały żadnego punktu zaczepienia. Na
powierzchni utrzymywał ich tylko rozpęd i niewielka siła ciągu gąsienicy, poruszającej się prawie bez
oporu po lodowej brei.
Wkrótce znaleźli się na wolnej od lodu gładkiej tafli wody, nad którą unosiły się delikatne pasemka
mgły. Skuter dzielnie parł naprzód i tylko ciągnąca się za nim lodowa szpryca zmieniła się w szeroki
pióropusz spienionej wody. Cabrillo odchylił się jak najdalej w tył, aby płozy nie zagłębiły się pod
powierzchnię. W razie wywrotki przekoziołkowaliby nad kierownicą jak szmaciane lalki. Zauważył, że
lekko znosi ich z kursu, więc skorygował kierunek wychyleniem w bok, pamiętając o wpływie
bezwładnego ciała Jurija na skuteczność tego manewru. Juanowi zdarzało się już wcześniej jeździć
skuterem śnieżnym po wodzie, ale nie miał wtedy za plecami pasażera, no i stawka nigdy nie była tak
wysoka.
Silnik Rotax, będący jednostką napędową lynksa, sprawował się bez zarzutu, dzięki czemu, w
przeciwieństwie do puszczanych przez dzieci kaczek, ślizgali się po wodzie całkiem gładko, zupełnie
jakby śnieżny pojazd został stworzony do tego celu. Statek rósł w oczach, aż wreszcie przesłonił widok
rozciągającego się za nim oceanu. Cabrillo zdał sobie sprawę, że znów pojawia się problem z
prędkością, tyle że innego rodzaju. Zdecydowanie za szybko zbliżali się do pokrytej teflonem rampy
hangaru. Jeśli utrzymają takie tempo, wybiją się na rampie jak narciarz wodny i roztrzaskają o
przeciwległą ścianę pomieszczenia. Jeżeli natomiast zwolnią choć o sekundy za wcześnie, lynx
zanurkuje pod wodę i pójdzie na dno jak kamień.
Lekko zmniejszył obroty, aby wyczuć reakcję maszyny, po czym dał niemal pełny gaz, widząc, jak
czubki płóz wchodzą pod wodę. Nie było szans na żadne kalkulacje. Właściwie były, ale musiałby
dysponować superkomputerem albo mózgiem Marka Murphy’ego. Pozostała mu tylko jedna
możliwość - zdać się na instynkt.
Dla obserwatorów z „Oregona” wyglądało to, jakby kierowca skutera postanowił za wszelką cenę
popełnić samobójstwo. Cabrillo pędził z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę po
powierzchni wody prosto na stalową burtę frachtowca, która wznosiła się nad nim i jego pasażerem
niczym wysoki mur twierdzy nad dwoma jeźdźcami na końskim grzbiecie.
Juan miał wrażenie, że jego reakcja była nieco spóźniona, i odruchowo napiął mięśnie,
spodziewając się miażdżącego uderzenia. Okazało się jednak, że wymierzył idealnie. Kilka metrów
przed rampą przymknął gaz i pozwolił, aby lynx stracił impet na pchanej przed sobą dużej fali
dziobowej. Skuter zaczął tonąć, ale praktycznie był już w środku, gdy przednie płozy stuknęły o rampę,
i na powrót wynurzył się z morza. Cabrillo zachował pełną kontrolę; wystarczyło musnąć hamulce, by
łagodnie zatrzymać pojazd.
Przez sekundę w hangarze panował kompletny bezruch, a potem zaroiło się od ludzi, ukrytych
wcześniej za ścianami i elementami wyposażenia. Wszyscy brodzili w wodzie, która przelała się przez
rampę i spływała strugami ze skutera, ociekającego jak pies myśliwski po zaaportowaniu kaczki. Rozległ
się sygnał informujący o zamykaniu wrót hangaru. Opiekuńcze ręce wyciągnęły się do Jurina Borodina,
by przenieść go na nosze. Dopiero gdy odpięto uprząż mocującą go do kombinezonu kierowcy, Juan
zdjął kask, aby przyjrzeć się przyjacielowi.
Ubrana w biały fartuch doktor Julia Huxley - dla większości załogi po prostu Hux lub Doc - pochyliła
się nad rannym, kiedy sanitariusze ułożyli go na zaopatrzonych w kółka wysokich noszach. Wyszkolona
w marynarce wojennej lekarka nie zważała, że stoi w lodowatej wodzie. Pierwsze, co zrobiła, to uniosła
wizjer kasku Jurija.
Istna kaskada krwi, powstrzymywana dotąd przez osłonę, chlusnęła na dolną część kasku i pierś
Borodina. Kask był szczelnie dopasowany, więc kiedy Jurij wykasływał krew z przebitych płuc, zbierała
mu się ona wokół żuchwy, a jej poziom stopniowo wzrastał. W obawie, że utonął, Julia zdjęła mu kask,
z którego wypłynęła kolejna porcja krwi. Wtedy jednak Rosjanin zakasłał, opryskując jej fartuch i
chirurgiczną maskę na twarzy.
Juan odsunął się, kiedy o wyciągniętą dłoń lekarki plasnął skalpel podany przez sanitariusza. Julia
przystąpiła do rozcinania grubego kombinezonu, podczas gdy inny medyk szykował kroplówkę z
płynem Ringera, aby wypełnić prawie puste naczynia krwionośne Borodina, zanim przygotują go do
transfuzji z wykorzystaniem pokładowego banku krwi.
Wytrzymały arktyczny kombinezon uległ cięciom skalpela, odsłaniając żałośnie chudą i bladą pierś
Jurija. Obnażono mu też ramię w celu podłączenia kroplówki. Przy każdym oddechu z otworu z boku
piersi wydobywała się krwawa piana, która po chwili była zasysana z powrotem do środka. Po zdjęciu
reszty odzieży okazało się, że całe ciało Borodina pokrywają pręgi i sińce, świadczące o wielokrotnym
pobiciu.
Z czerwonej torby medycznej Hux wyjęła opatrunek okluzyjny i rozerwała opakowanie. Ten rodzaj
opatrunku bojowego przepuszczał powietrze uchodzące z rany, ale nie pozwalał na jego zasysanie,
dzięki czemu mógł powstrzymać zapadanie się płuca Borodina. Z pomocą sanitariusza Julia ułożyła
rannego na przebitym boku, w pozycji poprawiającej funkcjonowanie zdrowego płuca. Następnie
sięgnęła po wiszący na szyi stetoskop, aby osłuchać pacjenta. Przez dobrą minutę przesuwała
słuchawkę po posiniaczonej piersi Jurija. Wreszcie pokręciła głową. Najwyraźniej nie znalazła tego,
czego szukała.
- Ciśnienie? - spytała.
- Prawie niemierzalne - odpowiedział sanitariusz obserwujący miernik nadgarstkowy.
- Serca też prawie nie słychać.
Julia sprawdziła, czy kroplówka jest nastawiona na maksymalny przepływ. Zdawała sobie sprawę,
że to wszystko, co mogła zrobić dla pacjenta.
- Zabieramy go do izby chorych - powiedziała pewnym głosem, jakby całkowicie panowała nad
sytuacją.
Kiedy jednak wymieniła szybkie spojrzenie z Cabrillem, posępny wyraz jej ciemnych oczu zdradził
mu smutną prawdę.
- Niet - wychrypiał Borodin, z wysiłkiem uchylając powieki.
- Przykro mi, ale żadne niet nie wchodzi w rachubę - odparła Hux, kładąc mu dłoń na ramieniu. - No
dalej, bierzcie go!
- Niet - ponownie zacharczał Jurij. - Iwan... - przywołał Juana rosyjskim odpowiednikiem jego
imienia.
Cabrillo podszedł do Rosjanina.
- Spokojnie, przyjacielu - rzekł. - Wyjdziesz z tego.
Borodin rozchylił wargi w krwawym uśmiechu. Miał czerwone smugi na zębach, jak rekin tuż po
posiłku.
- Niet - powtórzył po raz trzeci i dodał: - Kienin.
- Wiem wszystko o Piotrze Kieninie - uspokoił go Juan.
- Prezesie... - nerwowo upomniała go Hux.
- Sekundę - powstrzymał Julię Cabrillo, nie zważając na niemy wyrzut malujący się na jej twarzy.
Tak jak ona doskonale zdawał sobie sprawę, że liczy się każda sekunda. Był też pewien, że Jurij
również ma tę świadomość.
Borodin znów zakasłał, skrzywił się, jakby coś pękło mu w środku pod wpływem wstrząsu, i zmrużył
oczy na skutek nowej fali bólu
- Aral - zdołał wychrypieć.
- Morze Aralskie? - spytał Cabrillo. - Co tam się dzieje?
- Eerie todka - powiedział Jurij, mieszając angielski z rosyjskim.
Co to miało znaczyć? Niesamowita łódź? A może statek widmo?
- Nie rozumiem. - Juan się zasępił, bo wiedział, tak jak wszyscy zgromadzeni, że Borodinowi zostały
już tylko sekundy. - O co chodzi z tym Morzem Aralskim i niesamowitą łodzią?
- Znajdź Karla Piotro... Pio... tro...
Jurij robił coraz dłuższe przerwy między sylabami. Juan pochylił się, tak że jego ucho znalazło się
zaledwie kilka centymetrów od zakrwawionych ust przyjaciela.
- ...Piotrowskiego - dokończył Borodin z najwyższym wysiłkiem.
Był coraz bledszy. Wyglądał jak figura woskowa z gabinetu madame T\issaud.
- Jurij! - zawołał Juan z rozpaczą, bo wiedział, że to koniec.
Borodin poruszył grdyką, jakby podjął jeszcze jedną próbę, ale z płuc wypełnionych krwią
wydobywało się za mało powietrza, by zdołał wyartykułować ostatnie słowo. Wraz z ledwie słyszalnym
szeptem spomiędzy jego nieruchomych ust wyrwało się lodowate tchnienie śmierci.
- Tesla.
Julia odepchnęła Cabrilla, obróciła Rosjanina na plecy i usiadła na nim okrakiem, jak dżokej na
wierzchowcu. Była niewysoką i drobną kobietą, mimo to z nadspodziewaną siłą przystąpiła do masażu
serca. Sanitariusze podnieśli nosze w górne położenie, aby poprowadzić je plątaniną korytarzy i
sekretnych przejść „Oregona” do ambulatorium na poziomie 1.
Juan odprowadzał ich wzrokiem, aż zniknęli za wodoszczelnymi drzwiami. Westchnął ciężko i
podszedł do umocowanego na ścianie interkomu. Nie zwracał uwagi na krzątających się członków
załogi, która zabezpieczała hangar łodziowy po odwołaniu alarmu bojowego.
- Centrum operacyjne - zgłosił się Max Hanley. Nie znał sytuacji, wolał więc zrezygnować z
typowych dla niego sarkastycznych uwag i wisielczego humoru.
- Zabierz nas stąd - powiedział Cabrillo, jakby opuszczenie miejsca porażki mogło w jakiś sposób
naprawić to, co się stało. - Akcja zakończyła się niepowodzeniem.
- Tak jest, prezesie - potwierdził lakonicznie Max.
ROZDZIAŁ 4
Cabrillo poszedł do swojej kabiny i przez kwadrans siedział w półmroku, oparty niedbale o róg
biurka, z niewidzącym wzrokiem wbitym w podłogę. To pomieszczenie od wielu lat było jego domem.
Inspirację dla obecnego wystroju stanowiła knajpa Ricka z filmu Casablanca, której wygląd udało się
odtworzyć dzięki pomocy kilku scenografów z Hollywood zaprzyjaźnionych z Kevinem Nixonem. Zwykle
Juan znajdował tu ukojenie, lecz tym razem czuł tylko ponurą pustkę, dopóki nie zadzwonił telefon.
Chwycił słuchawkę repliki bakelitowego aparatu, zanim jeszcze przebrzmiał pierwszy dzwonek, ale
nie odezwał się. To była Julia Huxley.
- Przykro mi, Juan. On nie żyje. Właśnie orzekłam zgon.
- Dzięki Hux, zrobiłaś, co mogłaś - powiedział i odłożył ciężką słuchawkę na widełki.
Już po szybkiej wymianie spojrzeń z Hux w hangarze miał świadomość nieuchronnej śmierci Jurija,
ale nie potrafił się zmusić do jakiejkolwiek aktywności, dopóki nie otrzymał potwierdzenia. Zawiódł na
całej linii. To, że zdołał wydostać Borodina z więzienia i zabrakło głupiego kilometra albo dwóch, aby
dowieźć go cało na pokład „Oregona”, nie miało teraz żadnego znaczenia. Westchnął ciężko i podniósł
się z krzesła.
Zdjął kombinezon, niebieski więzienny drelich i zakrwawione buty, po czym włożył wszystko do
foliowej torby na śmieci przeznaczone do spalenia. Następnie wszedł do wykończonej zielonym
marmurem łazienki i odkręcił wodę w przeszklonej kabinie prysznicowej, w której mogłoby się zmieścić
co najmniej pięć osób. Kiedy para zaczęła unosić się nad osłoną, odpiął protezę, pomasował
stwardniałą skórę na kikucie i wskoczył pod gorący natrysk.
W kabinie miał tylko dwa środki czystości - kostkę szarego mydła i zwykły szampon. Wprawdzie
bardzo dbał o wygląd, ale, jak wielu innych mężczyzn, w kwestii zabiegów kosmetycznych stosował
rozsądny minimalizm.
Dziś wziął dodatkowy pojemnik, z którego wylał na dłoń trochę różowego żelu. Chociaż woda z
prysznica była bardzo gorąca, natychmiast poczuł, że ręka pali go jak ogień. Przesunął dłońmi po nagiej
czaszce, rozprowadzając żel na skórze głowy. Kevin Nixon wyjaśnił Juanowi przebieg procesu
chemicznego mającego usunąć sztuczne tatuaże, które wcześniej sam naniósł na jego ciało, ale na co
komu znajomość formuł i reakcji chemicznych, kiedy miało się wrażenie, że roztwór rozpuszcza
barwnik razem ze skórą.
Woda spływająca z jego głowy zrobiła się szara od tuszu.
Po piętnastu minutach piekących męczarni udało mu się częściowo usunąć tatuaże. Przypominały
teraz blednące stare siniaki. Mógłby oszczędzić sobie bólu i w ogóle ich nie ruszać, bo z czasem i tak
złuszczyłyby się z wierzchnią warstwą naskórka, ale świadomość, że ma je na ciele, przywoływała mu
na myśl piętno Kaina.
Osuszył się ręcznikiem, po czym przetarł zaparowane lustro nad toaletką. Przejrzał się w nim i
uznał, że nie od rzeczy byłby kapelusz, przynajmniej na jakiś czas. Już sama łysa pała wyglądała
szokująco, zwłaszcza że wcześniej miał gęste jasne włosy, zawsze schludnie przycięte przez okrętowego
fryzjera. A w połączeniu z niebieskawym osadem resztek tuszu przypominał jakiś wybrakowany
produkt laboratorium doktora Frankensteina.
Przyjrzał się dokładniej swojemu odbiciu, omijając wzrokiem plamy po tatuażach, i doszedł do
wniosku, że jeśli kiedykolwiek zaczną mu się robić zakola, tak jak u dwóch braci jego matki, ostrzyże się
na zero. Wyglądałby nie najgorzej, wziąwszy pod uwagę jego wzrost i ramiona, szerokie jak u pływaka.
Przypominałby raczej Yula Brynnera niż Telly’ego Savalasa.
CLIVE CUSSLER Jack du Brul MIRAŻ Tytuł oryginału Mirage Przekład JACEK ZŁOTNICKI
PROLOG U wejścia do zatoki Delaware, 1 sierpnia 1902 Kapitan Charles Urquhart obudził się na pierwsze stuknięcie w drzwi kabiny, a nim przebrzmiało jego echo, był już zupełnie przytomny. Przez lata spędzone na morzu wykształcił w sobie odruchy jak u kota. Zanim rozległo się drugie stuknięcie, brak charakterystycznych wibracji powiedział mu, że maszyna nie pracuje, ale statek jeszcze nie zaczął wytracać prędkości, o czym świadczył szum wody opływającej stalowy kadłub „Mohicana”. Brudnoszara poświata sączyła się do wnętrza przez pojedynczy przysłonięty iluminator. Szli kursem północnym, a kabina znajdowała się na prawej burcie, musiało więc być około dziewiątej wieczorem. Spał nie dłużej niż trzydzieści minut po męczącym dwudziestogodzinnym sztormowaniu na krawędzi zasięgu jednego z pierwszych w tym sezonie huraganów. - Wejść - rzucił, spuszczając nogi z koi. Przez cienką wykładzinę poczuł chłód stalowych płyt pokładu. Drzwi kabiny uchyliły się i do środka wpadła smuga światła z lampy gazowej. Statek miał prądnicę, ale zasilała jedynie oświetlenie mostka. - Przepraszam, że przeszkadzam, sir - powiedział trzeci oficer, Walijczyk Jones. - Co jest? - spytał Urquhart, strząsając z powiek resztki snu. Nikt nie budził kapitana z byle powodu, musiał więc być przygotowany na wszystko. - Właściwie to nie wiemy - odrzekł z wahaniem trzeci. -Powinien pan przyjść na mostek. Urquhart odgarnął koc, wzuł gumowce, narzucił na ramiona wymięty szlafrok i uzupełnił nietuzinkowy strój rybackim kaszkietem. - Idziemy. Mostek znajdował się na górnym pokładzie, nad kabiną kapitana. Sternik stał za wielkim drewnianym kołem, ale nie patrzył prosto przed dziób statku, tak jak powinien, lecz zezował przez okno lewych drzwi, prowadzących na skrzydło mostka. Urquhart podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. To, co zobaczył, wprawiło go w zdumienie, choć nie dał tego po sobie poznać. W odległości jakichś dwóch mil nad widnokręgiem utrzymywała się niesamowita niebieskawa poświata, odbarwiająca gasnące promienie zachodzącego słońca. Kolorem nie przypominała błyskawicy ani ogni świętego Elma, które przyszły mu na myśl w pierwszej chwili. Błękit był o wiele głębszy, nigdy dotąd nie widział takiej barwy. W mgnieniu oka strefa dziwnego światła gwałtownie się poszerzyła. Nie wyglądało to jak opar, który uniósł się nagle znad powierzchni oceanu, ale raczej jak rozkurcz gigantycznego serca. Znaleźli się wewnątrz świetlistego zjawiska, które oprócz barwy miało niemal namacalną fakturę. W niewytłumaczalny sposób Urquhart poczuł, jak pod wpływem błękitnego blasku unoszą mu się włosy na przedramionach, a pokryta gęstym samczym futrem skóra na piersiach i plecach zaswędziała go, jakby przebiegały po niej tysiące maleńkich insektów. - Panie kapitanie... - odezwał się drżącym głosem drugi oficer, wskazując na duży kompas umocowany nad przednimi oknami sterówki. Unosząca się w cieczy kula wirowała jak dziecięcy nakręcany bąk. Charles Urquhart, jak przystało na starego zejmana, zawsze trzymał się ściśle ustalonego porządku, którego każde naruszenie musiało być odnotowane w dzienniku okrętowym. Spojrzał więc na chronometr wiszący na tylnej ścianie nad stołem nakresowym, aby określić dokładny czas wystąpienia dziwnego zjawiska. Ku jego przerażeniu obie wskazówki były skierowane prosto w dół. Nie pokazywały
szóstej trzydzieści, bo wtedy mniejsza, godzinowa, powinna znajdować się w pół drogi do rzymskiej siódemki, ale obie były ustawione dokładnie w pionie. Chcąc sprawdzić mechanizm zegara, niechcący strącił kluczyk do nakręcania, który, jakby ciśnięty z wielką siłą, uderzył o podłogę. Nie odbił się, jak można się było spodziewać, lecz przylgnął nieruchomo do metalowej płyty pokładu. Urquhart schylił się, aby podnieść kluczyk, ale nie mógł wcisnąć pod niego nawet paznokcia. Znów spojrzał w kierunku zachodnim. Kobaltowa poświata ograniczała widzialność do zaledwie kilkudziesięciu metrów, zauważył jednak, że morze wokół statku jest tak spokojne, jakby zmieniło stan skupienia na stały. Przypominało zamarzniętą, idealnie gładką powierzchnię lodowiska, tyle że czarną jak antracyt. Marynarze stojący poniżej, na głównym pokładzie, zauważyli sylwetkę Urquharta w drzwiach prowadzących na skrzydło mostka. Jeden z nich przyłożył zwiniętą dłoń do ust i krzyknął: - Co to może być, panie kapitanie?! Jego głos zabrzmiał, jakby dochodził z dna studni. Pojawili się inni członkowie załogi. Urquhart wyraźnie wyczuwał ich zdenerwowanie. Dobrze wiedział, jak przesądni są marynarze. Każdy miał rozmaite talizmany, miniaturowe łapacze snów, królicze łapki i koraliki szczęścia. Sam pływał kiedyś z gościem, który nosił w kieszeni naczynko z własnym małym palcem zakonserwowanym w spirytusie. Twierdził, że obcięty palec zapewnia mu pomyślność. Urquhart nigdy go nie zapytał, dlaczego tak uważał. Chcąc odciągnąć uwagę załogi od dziwnego zjawiska, wskazał na łańcuchy rozrzucone niedbale na pokrywie przedniej ładowni. - Sprzątnąć mi to zaraz, bo się z wami policzę - rozkazał stanowczym tonem. Zgodnie z przewidywaniami doświadczonego kapitana, czterej ludzie stojący dotąd bezczynnie przy relingu ruszyli pędem w kierunku ładowni, zadowoleni, że mają czym się zająć. Niestety, powtórzyła się sytuacja z kluczykiem do chronometru. Chociaż krzepcy marynarze wytężali siły, nie zdołali poruszyć nawet pojedynczego ogniwa. Łańcuchy przywarły do podłoża jak przyspawane. Urquhartowi właśnie przemknęło przez myśl, że jego statek zamienił się chyba w gigantyczny magnes, kiedy rozległ się wrzask, przechodzący przez coraz wyższe rejestry w bolesną skargę człowieka cierpiącego okrutne męki. Dźwięk zelektryzował go, bo mimo udręki brzmiącej w głosie rozpoznał krzyczącego nieszczęśnika i natychmiast pojął, co się stało. Kabina pochodzącego ze Szkocji starszego mechanika znajdowała się w tym samym korytarzu co jego własna. Kilka sekund po usłyszeniu krzyku Urquhart wpadł do pomieszczenia zajmowanego przez McTaggerta. W blasku lampy naftowej, którą wyrwał w biegu z ręki drugiego oficera, zobaczył Szkota leżącego na koi bez koszuli, z twarzą zastygłą w wyrazie najwyższego przerażenia. Przyciskał dłonie do piersi w miejscu, gdzie widniała długa i szeroka blizna. Była to pamiątka po wybuchu kotła sprzed jakichś dwudziestu lat. McTaggert przechwalał się, że pod spodem wciąż tkwi w jego ciele kawałek białego metalu, którego nie zdołał usunąć kucharz okrętowy zszywający mu ranę. - Obróć się na brzuch, Conner! - ryknął Urquhart, ale wiedział, że było już za późno. Mechanik wydał z siebie kolejny okrzyk, tak przenikliwy i pełen bólu, że kapitan aż się wzdrygnął. Potem w jego ustach zabulgotała spieniona krew. Wzrok obu mężczyzn spotkał się, niosąc wzajemne bezgłośnie pożegnanie. Spomiędzy warg konającego bluznęła struga jasnej tętniczej krwi, kiedy grudka metalu tkwiąca w jego piersi rozdarła serce i płuca, ściągana nieubłaganie w dół przez potężne pole magnetyczne. Ból, który zmienił jego twarz w ohydną maskę, już minął, a jedynym świadectwem straszliwej agonii pozostał szkarłatny zaciek na brodzie i piersi.
Chwilę później rozległo się jakby mlaśnięcie, a potem metaliczny odgłos, gdy odłamek spadł na pokład po przejściu przez ciało McTaggerta. Urquhart zamknął drzwi kabiny, nie chcąc, aby ktoś z załogi zobaczył zwłoki. Z poszarzałą twarzą i lekko drżącymi dłońmi wrócił na mostek. Niesamowite lśnienie wciąż spowijało statek. Ludzie na pokładzie zrezygnowali z uprzątnięcia łańcuchów i spoglądali trwożliwie w stronę, z której początkowo wydostawała się poświata. Morze wciąż było gładkie jak szklana tafla, a między linami takielunku nie zawirował najlżejszy nawet powiew wiatru. Dym z niewygaszonych kotłów unosił się prosto w górę i wisiał jak chmura nad „Mohicanem”. Przez dwadzieścia minut sytuacja nie uległa zmianie. Potem lśnienie nagle znikło, zupełnie tak, jakby ktoś zgasił światło. W tej samej chwili fala zmarszczyła powierzchnię oceanu, a północny wiatr przegnał obłok dymu za rufę. Na zachodzie, gdzie po raz pierwszy dostrzeżono dziwne zjawisko, teraz widać było jedynie czarne, upstrzone gwiazdami niebo. Nad morzem zapadła całkiem zwyczajna noc. Urquhart zdecydował się nadłożyć drogi i zatoczył szeroki krąg w kierunku zachodnim, aby sprawdzić, czy przypadkiem jakaś inna jednostka nie znalazła się w epicentrum nieziemskiej poświaty. W tym czasie zebrał pozostałych oficerów w kącie sterówki. Kazał im zaszyć ciało Connera McTaggerta w koce i wyrzucić za burtę. Byli już tak blisko Filadelfii, że ukrycie śmierci starszego mechanika przed resztą załogi nie powinno nastręczać trudności, a po wyjściu z portu jego nieobecność można będzie wytłumaczyć samowolnym zejściem ze statku. Nie znaleźli niczego, co mogłoby świadczyć o czyjejkolwiek obecności w rejonie. Po godzinnych poszukiwaniach Urquhart zdecydował, że zmarnowali już dość czasu. Mimo to planował zgłosić incydent po zawinięciu do Filadelfii, na wypadek gdyby jakiś inny statek poniósł szkody wskutek oddziaływania tego niezwykłego zjawiska. Śmierć McTaggerta miała pozostać sekretem z prostego powodu: śledztwo zatrzymałoby ich w porcie na wiele dni, a może nawet tygodni. Uwierało go trochę, że nie okazał przyjacielowi należytego szacunku, ale będący kawalerem McTaggert z pewnością by go zrozumiał. Charles Urquhart zrealizował swoje postanowienie i poinformował o dziwnym zjawisku Straż Przybrzeżną. Jego opowieść trafiła do lokalnej gazety. Nie wspomniano o śmierci starszego mechanika, nie było też żadnej wzmianki o tym, by jakiś inny statek miał podobne problemy. „Mohican” doczłapał jakoś do Filadelfii, ale w pobliżu znajdowała się inna jednostka, która przepadła bez śladu wraz ze swą pięcioosobową załogą.
ROZDZIAŁ 1 Północna Syberia, czasy współczesne Była to sceneria jak nie z tego świata. Urwiste czarne skały wyrastały wprost z pokrytej migotliwym śniegiem bezkresnej równiny. Idealną ciszę w każdej chwili mogło przerwać wycie wiatru, osiągającego prędkość ponad stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Niebo było czasem tak czyste, jakby ziemia nie miała żadnej atmosfery, a czasami chmury przywierały do gruntu tak szczelnie, że przez całe tygodnie nie przebijał się przez nie nawet pojedynczy promień słońca. W okolicy nie było żadnych ludzkich domostw. Nawet najbardziej odporni tubylcy omijali to miejsce, trzymali się odległego wybrzeża, gdzie rozbijali swoje małe szałasy, które mogli zwinąć w każdej chwili, by podążyć za kolejnym stadem reniferów. Dlatego właśnie była to idealna lokalizacja dla ogromnego kompleksu penitencjarnego, wybudowanego przez Rosjan na początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Przeznaczono go dla najbardziej wówczas niebezpiecznych przestępców - więźniów politycznych. Tylko Bóg i nieliczni reżimowi urzędnicy wiedzieli, ile istnień ludzkich sczezło za ponurymi betonowymi murami. W więzieniu mogło przebywać pięciuset osadzonych, dlatego aż do jego zamknięcia, co nastąpiło kilka lat po upadku Związku Radzieckiego, nieprzerwany strumień nowych pensjonariuszy docierał tu jedyną istniejącą drogą, aby zastąpić tych, którzy nie przetrwali chłodu, głodu i brutalności strażników Żaden grób nie zaznaczał miejsca pochówku ludzkich szczątków. Prochy skremowanych zmarłych wsypywano do wielkiego dołu wykopanego w wiecznej zmarzlinie, niedaleko od bramy wjazdowej. Przez dwadzieścia lat opuszczony obiekt był wystawiony na działanie niekorzystnych warunków atmosferycznych, lecz nawet straszliwe syberyjskie zimy nie zdołały wyrządzić poważniejszych szkód żelbetowej budowli. Kiedy wreszcie znów pojawili się tu ludzie, by przywrócić zakład do życia, zastali więzienie w takim samym stanie jak w chwili, gdy je zamykano - nieporuszone, nieprzystępne, a przede wszystkim niedające szans na jakąkolwiek próbę ucieczki. Ciężarówka w wojskowych barwach sunęła w stronę więzienia leżącego w cieniu samotnej góry, która wyglądała jak przepołowiona, zwracając się urwistą pionową ścianą na północ, w kierunku odległego o pięćdziesiąt kilometrów Oceanu Arktycznego. Droga była zryta głębokimi koleinami, bo latem zmieniała się częściowo w trzęsawisko i jeśli nie została wyrównana przed nadejściem mrozów, zachowywała pofałdowaną rzeźbę. W miejscach, do których nie docierały pługi, tworzyły się poprzeczne zaspy z nawiewanego śniegu. Odległe zimne słońce wisiało nisko nad horyzontem. Za kilka tygodni zanurkuje na dobre za widnokrąg i nie pokaże się aż do wiosny. Temperatura rzadko przekraczała minus osiemnaście stopni Celsjusza. Samochód zbliżał się do zbudowanej z betonowych bloków więziennej fortecy, nad którą jak minarety wznosiły się cztery wieżyczki strażnicze. Budynek o powierzchni ośmiu tysięcy metrów kwadratowych był otoczony zewnętrznym pierścieniem zasieków z drutu kolczastego. Tuż za ich linią, po prawej stronie drogi, stała maleńka wartownia. Pomiędzy nią a ścianą więzienia przykucnął ciężki śnieżnobiały śmigłowiec transportowy. Okutany po uszy wartownik wygramolił się ze swej ogrzewanej chatki, dopiero gdy ciężarówka zatrzymała się przed bramą. Uprzedzono go o spodziewanym transporcie, ale kiedy zajrzał przez szyby do szoferki, nie rozpoznał siedzących wewnątrz mężczyzn. Wiszącego na ramieniu AK-74, zmodernizowaną wersję słynnego AK-47 konstrukcji Michaiła Kałasznikowa, przesunął tak, aby był pod ręką, po czym gestem nakazał człowiekowi za kółkiem wysiąść z kabiny.
Szofer z rezygnacją wzruszył ramionami i po chwili jego buty zachrzęściły na ubitym śniegu. - A gdzie Dymitr? - spytał wartownik. - Jaki Dymitr? - usłyszał w odpowiedzi. W pytaniu kryła się pułapka. Stali kierowcy więziennego transportu nosili imiona Wasilij i Anton. - Może chodzi ci o Antona i Saszę? - Wartownik wiedział, że tak nazywają Wasilija. - No więc żona Antona urodziła mu kolejnego chłopaka, a Saszka rozłożył się na zapalenie płuc. Na widok dwóch obcych u bramy tajnego więzienia wartownik poczuł się trochę nieswojo, ale teraz jego wątpliwości zostały niemal zupełnie rozwiane. Nowa załoga ciężarówki z pewnością należała do tego samego zespołu co stali kierowcy. - Pokaż dokumenty i powiedz koledze, żeby przyniósł swoje. Wartownik nie miał zastrzeżeń do papierów obu mężczyzn. Już całkiem uspokojony, przerzucił karabin na plecy i odsunął zasuwę. Kiedy otwierał bramę, zabrzęczały przymocowane do niej zwoje drutu, wpadając w posępny rezonans. Silnik zawył na wysokich obrotach, a z rury wydechowej buchnęła biała chmura pary zmieszanej ze spalinami. Ciężarówka minęła ogrodzenie i przez otwarty prześwit we frontowym budynku wjechała na wewnętrzny dziedziniec, wytyczony przez cztery bloki więzienia. Naprzeciwko znajdowały się schody prowadzące do drzwi wejściowych, które bardziej nadawałyby się do skarbca bankowego. Czekali już tam dwaj strażnicy w białych maskałatach. Samochód wykonał ciasny skręt i powoli cofał się w ich stronę. Jeden z mężczyzn ocenił, że odległość jest odpowiednia, i uniósł rękę. Kierowca nacisnął pedał hamulca. Zgodnie z regulaminem nie wolno było zostawiać pracującego silnika, na wypadek gdyby więzień próbował porwać ciężarówkę, więc wyłączył zapłon i schował kluczyki do kieszeni. Oddzielnym kluczem, zawieszonym na innym breloku, otworzył tylne drzwi, które rozwarły się z głośnym skrzypieniem. Obaj strażnicy unieśli karabiny do ramion. Wewnątrz siedział samotny więzień. Miał skute nadgarstki i kostki nóg, a łańcuch łączący kajdany dodatkowo przytwierdzono do podłogi. Był w niebieskich więziennych drelichach i cienkiej kurtce, która stanowiła raczej iluzoryczne zabezpieczenie przez arktycznym chłodem. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że ma bardzo krótko ostrzyżone ciemne włosy, ale w rzeczywistości był ogolony na zero. Wrażenie owłosienia wywoływały skomplikowane wzory tatuażu pokrywające jego czaszkę i schodzące wokół szyi w dół, gdzie ginęły pod wyciętym w serek kołnierzykiem więziennej koszuli. Mężczyzna nie należał do olbrzymów, ale dzikie spojrzenie jego zimnych niebieskich oczu sprawiało, że wyglądał na niebezpiecznego. - Jesteś w domu, kolego - powiedział kierowca z żartobliwą kpiną w głosie, po czym natychmiast zmienił ton. - Nie rób głupstw, bo zginiesz tu i teraz. Więzień milczał, ale jego wzrok nieco złagodniał, jakby miał jakiś wewnętrzny potencjometr do regulowania poziomu gniewu. Kiwnął głową na znak, że nie zamierza sprawiać kłopotu. Kierowca wszedł do środka, rozpiął łańcuch przytwierdzający więźnia do podłogi i cofnął się, a mężczyzna podążył za nim, szurając skutymi nogami. Kiedy zeskoczył na ziemię, na jego twarzy pojawił się bolesny grymas. Przez sześć godzin tkwił w tej samej niewygodnej pozycji. Procedura transportu kończyła się dopiero w momencie wymiany kajdanek, więc wszyscy czterej weszli po schodach do budynku. Ściany sali recepcyjnej pomalowano na mdły zielonkawy kolor, charakterystyczny dla większości radzieckich instytucji państwowych. Pomieszczenie miało nieco ponad trzy metry wysokości, a jego podłogę stanowił goły beton. Było tu niewiele cieplej niż na zewnątrz, ale przynajmniej nie wiało. Na prawo od drzwi znajdowała się wnęka, odgrodzona kratą ze stalowych prętów. W środku stali dwaj mężczyźni ubrani w takie same drelichy jak nowo przybyły.
Były to ogromne chłopiska, obaj powyżej metra dziewięćdziesięciu i z łapami jak kafary. Poplamione koszule ciasno opinały ich szerokie torsy i potężne bicepsy. Szyje mieli pokryte więziennymi tatuażami. Czoło jednego z nich przecinał wydziergany drut kolczasty, co oznaczało, że człowiek ten został skazany na dożywocie bez możliwości warunkowego zwolnienia. Nowego wprowadzono do celi. Jeden ze strażników oddał karabin koledze, zdjął parę kajdanek z kołka nad pustym biurkiem, wraz z kierowcą wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zamek zatrzasnął się automatycznie. - Przywieźliście jakiegoś brzydala - zagaił ten z dożywociem. - Spodziewaliśmy się przystojniaka. - Żebracy nie wybrzydzają, Marko - odparował strażnik. - Zresztą po spotkaniu z tobą każdy przystojniak szybko traci cały urok. Wielkolud wzruszył ramionami, jakby na potwierdzenie jego słów. - Sprawdźmy, gdzieżeś bywał, rybeńko - zwrócił się do nowego. - Ściągaj koszulę. W rosyjskim systemie penitencjarnym tatuaże pełniły rolę życiorysu ich właściciela. Można z nich było odczytać, ile lat delikwent spędził za kratami, jakie popełnił przestępstwa, dla kogo pracował na wolności i wiele innych informacji. Wizerunek kota oznaczał złodzieja, a kilka kotów świadczyło o przynależności do gangu. Krzyż na piersiach, zwykle tatuowany pod przymusem, sygnalizował, że naznaczony nim człowiek był czyimś niewolnikiem. Kierowca, widząc, że strażnik skinieniem głowy pozwala na niewielkie odstępstwo od procedury, zdjął kajdanki z rąk i nóg nowego. Rozkuty więzień stał jak posąg, patrząc prosto w oczy Marka. Skazany na dożywocie znajdował się zapewne na samym szczycie więziennej hierarchii i rządził tym przybytkiem za cichym przyzwoleniem strażników. - Ściągaj koszulę, bo nie wyjdziesz stąd żywy - zagroził Marko. Była to już druga próba zastraszenia nowego, ale nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Przez dziesięć sekund pozostawał w bezruchu, nie drgnęła mu nawet powieka. Potem niespiesznie, jakby to była jego decyzja, rozsunął suwak kurtki i bardzo powoli odpiął guziki koszuli. Tatuaże pokrywały każdy centymetr kwadratowy jego skóry na piersi, ale nie było wśród nich żadnego krzyża. - Co my tu mamy? - mruknął Marko, odrywając się od ściany. Nowy więzień, Iwan Kamow - nie wyglądał na Słowianina, raczej na południowca, więc bez wątpienia nie było to jego prawdziwe nazwisko - wiedział, co teraz nastąpi. Dobrze znał reguły więziennej subkultury, rozumiał wszelkie podteksty i ukryte znaczenia każdej wypowiedzi, był więc w pełni świadomy, że najbliższych kilka sekund zadecyduje o warunkach jego pobytu w tym miejscu. Marko, który wyraźnie górował wzrostem nad Karnowem, stanął za jego plecami. Mimo mroźnego powietrza jego skóra wydzielała silny odór czosnku. Umysł Karnowa pracował jak komputer. Przeliczał kąty, odległości i siły, ale przede wszystkim nie pozwalał mu oderwać wzroku od towarzysza Marka. Kiedy powieki mężczyzny ledwie dostrzegalnie drgnęły, Karnow obrócił się i chwycił nadgarstek napastnika na ułamek sekundy przed tym, zanim mocarna pięść kryminalisty wbiła się z siłą młota w jego nerkę, ratując się w ten sposób przed niechybnym pęknięciem cennego organu. Jednocześnie poderwał kolano i z całej siły pociągnął rękę Marka w dół. Obie kości, strzałkowa i promieniowa, złamały się w chwili uderzenia, a ich ostre końce przebiły skórę, kiedy przedramię zgięło się wpół. Karnow nie czekał, aż system nerwowy Marka przekaże do jego mózgu informację o doznanym urazie. Dwoma susami przemierzył pomieszczenie i huknął czołem w nos drugiego członka więziennej elity. Z powodu różnicy wzrostu, kąt uderzenia nie był optymalny, mimo to nos został złamany. Zadanie takiego ciosu w walce ma tę zaletę, że bez względu na to, jak silny i wytrzymały jest
przeciwnik, autonomiczny układ nerwowy reaguje natychmiast, zalewając jego oczy rzęsistymi łzami, co praktycznie oślepia go na kilka sekund. Marko wreszcie zareagował na poważne uszkodzenie ciała, wypełniając niewielkie pomieszczenie rozdzierającym rykiem. Tymczasem Karnow okładał drugiego mężczyznę pięściami po nosie. Prawa, lewa, prawa, a potem silne uderzenie wyprostowaną ręką w szyję, po którym mięśnie obkurczyły się, zaciskając tętnice. Pozbawiony dopływu krwi mózg pobitego zwyczajnie się wyłączył i nieprzytomny mężczyzna osunął się na podłogę. Cała akcja trwała zaledwie cztery sekundy. W sam raz tyle, aby w końcu zareagowali kierowca i strażnik. Pierwszy z nich zrobił krok w tył, a drugi wysunął się naprzód i chwycił za gładką czarną pałkę tkwiącą w pierścieniu przymocowanym do pasa. Strażnik skoncentrował się na tym, by jak najszybciej ją wyciągnąć, bo zdawał sobie sprawę, że dysponując taką bronią, od razu zapewni sobie znaczną przewagę. Jego błąd polegał na tym, że myślał o korzyściach z zastosowania broni, zanim jeszcze zdołał jej użyć. Skupił się na własnych czynnościach, a kompletnie zapomniał o działaniach przeciwnika. Karnow chwycił jego dłoń zaciśniętą na rękojeści pałki w chwili, gdy wysuwała się z mocowania, i naparł całym ciałem na strażnika, którego ręka została ściśnięta w nienaturalnej pozycji między ich piersiami. Obaj byli słusznej postury, więc kiedy uderzyli o ścianę celi, głowa kości ramiennej strażnika wyskoczyła z panewki stawu barkowego, zrywając łączące się z nią ścięgna i mięśnie. Strażnik pozostający na zewnątrz celi przyłożył karabin do ramienia i wykrzykiwał chaotyczne komendy. Najwyraźniej jednak zachował resztki przytomności umysłu, bo powstrzymał się od strzelania w ciasnym pomieszczeniu, w którym znajdowało się pięciu ludzi, a tylko jeden spośród nich stwarzał realne zagrożenie. Gdy Kamow odwrócił się twarzą do kierowcy, cztery kilogramy stali, z której wykonane były kajdany, leciały prosto na jego głowę, a on nie miał dość czasu, by się uchylić. Uderzenie zwaliło go z nóg. Krew trysnęła z miejsc, w których ostre metalowe krawędzie przecięły skórę pokrywającą czaszkę. Nie stracił świadomości, ale nie był też całkiem przytomny. Kierowca dopadł Karnowa, zanim ten zdążył upaść na podłogę, i kilkoma wprawnymi ruchami skuł go w nadgarstkach i kostkach. Kiedy Karnow zaczął się podnosić, kierowca cofnął się, mówiąc półgłosem: - Życzę ci szczęścia, kolego. Będziesz go tu bardzo potrzebował. Strażnik spoza celi, który wreszcie wpadł na pomysł, aby wszcząć alarm, nacisnął przycisk umieszczony pod blatem biurka. Kilka sekund później do pomieszczenia wpadło sześciu mężczyzn w mundurach. Karnow był już na nogach. Hardość, która wcześniej czyniła z jego twarzy niewzruszoną maskę, znikła bez śladu. Właśnie zrobił to, co do niego należało - zapewnił sobie odpowiednią pozycję w więziennej hierarchii. Pokazał, że nie należy z nim zadzierać, ale że będzie się bił tylko z osadzonymi. Strażnik ze zwichniętym barkiem był przypadkową ofiarą. - Nie będę stawiał oporu - powiedział do kolegów poszkodowanego, dyszących żądzą rozerwania go na strzępy. -Przepraszam, że zraniłem waszego człowieka. Pierwszy strażnik w końcu otworzył drzwi. Słowa Karnowa i jego bierność nie zdołały powstrzymać pozostałych, którzy rzucili się na niego i tłukli, gdzie popadnie. Właściwie był im nawet wdzięczny, że używali tylko pięści, a nie pałek. Potem jeden z nich kopnął podkutym butem koronę wytatuowaną na jego głowie i kolejne ciosy odpłynęły gdzieś w dal, wraz ze świadomością. Karnow nie miał pojęcia, ile czasu minęło, zanim odzyskał przytomność. Ponieważ bolało go praktycznie całe ciało, doszedł do wniosku, że bicie trwało jeszcze długo po tym, jak stracił świadomość. Nie zdziwiło go to. Trudno spodziewać się miłosierdzia po strażnikach więzienia o zaostrzonym rygorze w zakazanym miejscu na końcu świata.
Cela była tak ciasna, że ledwie starczyło mu miejsca, by się wyciągnąć na lodowatej podłodze z gołego betonu. Ściany też były betonowe, a stalowe drzwi miały dwa otwory: jeden większy, na samym dole, do wsuwania tacy z jedzeniem, a drugi na wysokości oczu stojącego człowieka, służący jako wizjer. Zamknęli mnie w izolatce, pomyślał. Doskonale. Nadal był skuty. W powstałym zamieszaniu nikt się nie zorientował, że wciąż ma te same kajdanki co podczas transportu. Doskonale, uśmiechnął się w duchu. Wyładowując na nim swoją wściekłość, strażnicy najwyraźniej nie przeprowadzili standardowej procedury przeszukania. W przeciwnym razie na pewno zabraliby mu protezę nogi. Doskonale, pomyślał po raz trzeci. A więc jesteśmy w domu. Juan Cabrillo w swojej karierze uciekał z niejednego więzienia, ale to było pierwszym, w którym dał się zamknąć z pełną premedytacją. Bójka miała mu zapewnić dostanie się bezpośrednio po przyjeździe do izolatki. Szczęśliwie nawinął się Marko ze swym nierozgamiętym kumplem, ale gdyby ich nie było, Cabrillo sprowokowałby któregoś ze strażników. Nie miałby skrupułów, bo nie było wśród nich żadnego praworządnego obywatela pełniącego niewdzięczną, choć jakże potrzebną służbę. Wszyscy zostali wybrani spośród zatwardziałych oprychów i należeli do prywatnej armii dowodzonej przez Piotra Kienina, admirała rosyjskiej floty wojennej, prawdopodobnie najbardziej zdeprawowanego człowieka na całej planecie. Plan Cabrilla polegał na tym, aby ominąć więzienne rytuały, przez które musiał przebrnąć każdy nowy osadzony. Dotknął miejsca, w które uderzyły kajdanki. Krwawienie praktycznie ustało. Popatrzył na swoją pierś. Tatuaże wyglądały jak prawdziwe, choć zostały naniesione podczas kilku czterogodzinnych sesji na pokładzie „Oregona”. Sztuki tej dokonał Kevin Nixon, który kiedyś pracował w Hollywood przy efektach specjalnych. Wymalował je specjalnym tuszem, ostrzegając zarazem, że wkrótce zaczną blaknąć. To dlatego Juanowi zależało na dostaniu się do izolatki natychmiast po przybyciu do więzienia. Podciągnął nogawkę i popatrzył na sztuczną kończynę, przymocowaną tuż pod kolanem. Spośród jego sporej kolekcji protez ta zdecydowanie nie należała do najwygodniejszych. Została skonstruowana z myślą o zadaniu, które właśnie realizował. Mógł w niej przeszmuglować całe niezbędne wyposażenie. Miała kształt niemal idealnego cylindra, z lekkim zwężeniem na wysokości kostki. Gdyby kajdanki zatrzaskiwał strażnik, zapewne wydałoby mu się to podejrzanie, ale kierowca, który go skuwał, został zatrudniony przez Cabrilla na potrzeby tej akcji. Tylko on zakładał kajdanki na jego nogi, zgodnie z tym, co zostało wcześniej zaplanowane i wielokrotnie przećwiczone. Juan pomacał się po zakrwawionej głowie i doszedł do wniosku, że powinni jednak potrenować nieco dłużej. Nie znając więziennego harmonogramu, postanowił wstrzymać się z wykonaniem kolejnego posunięcia. Dzięki temu zyskał trochę czasu, by dojść do siebie po pobiciu. Pierwsza faza operacji, polegająca na porwaniu ciężarówki wiozącej prawdziwego Iwana Karnowa, przebiegła bez najmniejszych problemów. Obaj kierowcy wraz z transportowanym więźniem zostali skrępowani i ukryci w opuszczonym domu w zapyziałym portowym miasteczku położonym najbliżej więzienia. Po zakończeniu operacji anonimowy telefon zawiadomi o nich miejscowe władze i Karnow ponownie wyruszy w drogę do miejsca swego przeznaczenia. Druga faza - przedostanie się do więzienia - została zrealizowana zgodnie z planem. Teraz miała nastąpić faza trzecia, przed którą zdecydował się na przerwę. Max Hanley, przyjaciel Cabrilla, zastępca dowódcy stusiedemdziesięcio-metrowego frachtowca „Oregon” i wyjątkowy zrzęda, nazwał ją czystym
szaleństwem. Ale Juan Cabrillo i jego zespół ciągle podejmowali się niewykonalnych zadań, jeżeli stały za nimi słuszne powody. I, rzecz jasna, odpowiednia zapłata. Wprawdzie tym razem Cabrillo kierował się częściowo pobudkami osobistymi, nie zamierzał jednak zrezygnować z pozostałej części honorarium, wynoszącego dwadzieścia pięć milionów dolarów, które mieli otrzymać po zakończeniu operacji. Po trzydziestu sześciu godzinach spędzonych w celi Juan znał nieskomplikowany rozkład dnia więźnia przetrzymywanego w izolatce. Według jego obliczeń było około południa, kiedy otworzyły się drzwiczki przy podłodze i czyjaś ręka wsunęła do środka metalową tacę z miską cienkiej zupki ryżowej i kawałkiem czarnego chleba, wielkością i konsystencją przypominającego granat ręczny. Na jedzenie miał tyle czasu, ile strażnikowi zabrało nakarmienie pozostałych więźniów na piętrze i opróżnienie wystawionych przez nich kubłów z nieczystościami. Sądząc z odgłosów towarzyszących monotonnym czynnościom wykonywanym przez strażnika, poza Cabrillem w izolatkach znajdowało się sześciu więźniów. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Najwyraźniej wszelkie próby rozmowy groziły ukaraniem. Siedział więc i czekał w milczeniu, nie tknąwszy nawet posiłku. Mocno owłosiona ręka zabrała tacę. - Jak sobie chcesz. Żarcie na pewno się nie poprawi - mruknął strażnik, zamykając drzwiczki. Cabrillo, pewny, że poza odbywającym się raz na dobę karmieniem nikt nie interesuje się przetrzymywanymi tu ludźmi, zabrał się do pracy. Odpiął protezę, zdjął z niej pokrywę i ostrożnie rozłożył na podłodze swój ekwipunek. Najpierw użył kluczyka, by pozbyć się kajdanek. Był to duplikat oryginału, który miał przy sobie kierowca. Odetchnął z ulgą, gdy, w odróżnieniu od pobrzękującego łańcuchami ducha Jakuba Marleya, udało mu się zrobić to bez hałasu. Odzyskawszy swobodę ruchów, włożył koszulę i kurtkę, które rzucono wraz z nim na podłogę celi, po czym zajął się dziesięcioma tubami z substancją przypominającą kit. Miała ona kluczowe znaczenie dla powodzenia operacji. Jeśli Mark Murphy i Erie Stone coś pokręcili i ich wynalazek nie zadziała, będzie to najkrótsza w historii ucieczka z więzienia. Przypiął z powrotem protezę, odkręcił pierwszą tubę i nałożył niewielką ilość papki na zaprawę murarską między dwoma pustakami przy samej podłodze. Przez głowę Cabrilla przelatywały bardzo nieprzyjemne myśli, kiedy preparat nie reagował tak, jak podczas eksperymentów przeprowadzonych na „Oregonie”. Jednak mózg potrafi układać przerażające scenariusze w ułamkach sekund. Reakcja chemiczna okazała się odrobinę powolniejsza. Stone i Murphy poznali skład chemiczny tej konkretnej zaprawy murarskiej po przeczytaniu tysięcy stron odtajnionych dokumentów w Archangielsku, gdzie miała swoją siedzibę firma budująca więzienie w latach siedemdziesiątych. (Prawdę mówiąc, grupa współpracowników Cabrilla włamała się do firmy i przez trzy noce z rzędu skanowała dokumentację, a po powrocie na „Oregona” wczytała ją do głównego komputera w celu przetłumaczenia i dopiero wtedy Erie i Mark zabrali się do roboty). Po niecałej minucie mieszanina kwasów przeżarła zaprawę. Widząc to, Cabrillo założył na tubę rurkę aplikatora i wprowadził substancję głęboko w powstałą szczelinę. Kiedy był już pewien, że zaprawa wokół pustaka została usunięta, kilkoma kopnięciami wsunął go do pustej ciasnej przestrzeni między ścianą celi a zewnętrzną ścianą budynku więzienia. Zajrzał do środka i zobaczył, że kolejną przeszkodą jest prefabrykowana betonowa płyta wsparta na wylewanej cementowej ławie, ważąca prawdopodobnie około dziesięciu ton. W tym przypadku rozpuszczalnik do zaprawy był bezużyteczny, za to pakiet C-4 powinien zrobić swoje.
ROZDZIAŁ 2 Cabrillo przez niemal godzinę pracował nad powiększeniem dziury po pierwszym pustaku do rozmiarów pozwalających mu wyczołgać się z celi. Na wypadek gdyby ktoś zechciał zlustrować pomieszczenie przez wizjer, ułożył wyjęte cegły jedna na drugiej przed powstałym otworem, zostawiając wąski odstęp, przez który mógł się przecisnąć. W półmroku panującym w celi wyglądało to tak, jakby ściana nie została naruszona. Potem zajął się ścianą obok drzwi. Zamiast wyjmować poszczególne cegły, usunął rozpuszczalnikiem zaprawę na obszarze nieco większym niż obrys jego ciała. Było to dodatkowe zabezpieczenie w razie nagłego pojawienia się strażnika lub kogoś z administracji więzienia. Po zakończeniu przygotowań zamierzał wypchnąć tę część muru, trzymającą się tylko na resztach zaprawy. Przedostatnim elementem ukrytym w protezie był niewielki nadajnik radiowy. Po naciśnięciu przycisku i wysłaniu sygnału do ludzi z ekipy na statku Cabrillo miał sześć minut na wydostanie z celi człowieka, po którego tu przybył, odpalenie przygotowanego wcześniej ładunku C-4 i wyjście na zewnątrz. Jurij Borodin trafił do więzienia kilka tygodni temu. Chociaż żarł jak prosię, chlał jak... no cóż, jak Rosjanin, a gimnastykę uprawiał mniej więcej raz na trzy lata, a i to przestępne, jak na pięćdziesięciopięciolatka był w całkiem niezłej formie. Jednak przez tych kilka tygodni strażnicy mogli robić z nim, co chcieli. Juan zdawał sobie sprawę, że w celi zamiast pełnego wigoru Jurija może znaleźć zdruzgotanego, udręczonego człowieka. Nie wykluczał nawet, że Borodin został zlikwidowany, a jego prochy wysypano do dołu w pobliżu bramy. Bez względu na to, co spotkało Jurija, od chwili rozpoczęcia sześciominutowego odliczania dla Cabrilla nie było już odwrotu. Odrzuciwszy czarne myśli, zabrał się do zmiękczania pozostawionych resztek zaprawy. Potem przygotował wytrychy - ostatni element wyposażenia ze schowka w protezie - i kopniakami wywalił ledwie trzymające się pustaki ze ściany. Kiedy betonowe bloki spadły na podłogę w chmurze białego pyłu, dał nura w powstałą wyrwę. - Jurij! - zawołał scenicznym szeptem, prostując się po drugiej stronie. Znajdował się w długim korytarzu, z którego można było wejść do co najmniej dwudziestu cel. W oddali korytarz zakręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Pamiętał z dokładnie przestudiowanych planów konstrukcyjnych budynku, że za rogiem znajdują się drzwi na klatkę schodową, którą można się dostać na pierwsze piętro. Przypominało to blok więzienny, w którym przetrzymywano Hannibala Lectera, tyle że bez przyprawiających o dreszcz pleksiglasowych ścian. - Kto tam? - rozległ się głos mężczyzny, z którym Juana łączyły długoletnie interesy. Cabrillo podszedł do drzwi, za którymi, jak sądził, powinien znajdować się Jurij. Zajrzał przez wizjer do środka, ale cela była pusta. - Następna po lewej - podpowiedział Rosjanin. Juan skierował się do wskazanych drzwi, odsłonił wizjer i zobaczył admirała Jurija Borodina, byłego komendanta bazy marynarki wojennej we Władywostoku. To właśnie w stoczni, która mu podlegała, wyeksploatowany, przeznaczony na złom „Oregon” został wyremontowany, zmodernizowany i wyposażony w najnowocześniejsze systemy uzbrojenia. W innej stoczni, również kontrolowanej przez Borodina, zainstalowano na nim rewolucyjne silniki magnetohydrodynamiczne. Kosztowało to w sumie niemal sto milionów dolarów, ale że ówczesny przełożony Cabrilla z CIA dał zielone światło przeróbce
„Oregona” na to, czym był obecnie, finanse nie stanowiły żadnego problemu. Kasztanowate włosy Borodina, sterczące zwykle na wszystkie strony, teraz zwisały smętnie po bokach jego poczciwej twarzy, a skóra nabrała nienaturalnie żółtego odcienia. Jednak w ciemnych żywych oczach wciąż czaiła się ta sama lisia przebiegłość. Jeszcze go nie złamali. Sporo im do tego brakowało. Borodin patrzył na mężczyznę po drugiej stronie drzwi z lekkim niepokojem, jakby nie potrafił go rozpoznać. Nagle błysnął zębami w szerokim uśmiechu. - Prezes Juan Cabrillo! - wykrzyknął, lecz zaraz ponownie zniżył głos do szeptu. - Zabawne, ale jakoś nie jestem zaskoczony, że spośród tysięcy więzień na całym wielkim świecie trafiłeś akurat do tego. - Zbieg okoliczności - odrzekł Cabrillo z udawaną powagą. Borodin przełożył rękę przez okienko wizjera i potarł łysą głowę Juana. - Co się stało z twoimi włosami? - Specjalnie dla ciebie zrobiłem się na bóstwo - odpowiedział Cabrillo, wkładając wytrych do zamka. - Kto cię przysłał? - Misza. Komandor Michaił Kasporow był od wielu lat adiutantem i zaufanym doradcą Borodina. - Niech mu bozia w dzieciach wynagrodzi. Nagle przez głowę admirała przemknęła ponura myśl. - Masz mnie uwolnić czy zabić? Juan zerknął na niego znad zamka, który już niemal udało mu się otworzyć. - Twoja paranoja przekracza wszelkie granice. Mam cię uwolnić, idioto! - No tak, swój chłop z tego Miszy. A co do stanu mojej psychiki, sytuacja, w jakiej obecnie się znajduję, najlepiej świadczy o tym, że nie jestem paranoikiem. Co słychać, przyjacielu? - Niech pomyślę... - Cabrillo udawał, że się zastanawia. -Dogasa wojna domowa w Sudanie. Dodgersom znów brakuje dobrych miotaczy. Połowa Kardashianek wychodzi za mąż, a druga połowa się rozwodzi. Aha, jeszcze jedno: wygląda na to, że znowu zadarłeś z niewłaściwym człowiekiem. Przedsiębiorczy admirał Piotr Kienin, wspierany przez grupę twardogłowych polityków, nie przebierał w środkach, pnąc się na szczyty hierarchii rosyjskiej marynarki wojennej. Zostawiał za sobą ruiny i zgliszcza - złamane kariery i, ponoć co najmniej w jednym przypadku, także trupy swoich konkurentów. Kiedy już został najmłodszym admirałem dowodzącym flotą w historii Rosji, rozeszły się pogłoski, że wkrótce zwróci się w stronę polityki pod opiekuńczymi skrzydłami Władimira Putina. Jednym z wrogów Kienina stał się Jurij Borodin, jego jednak, ze względu na mocną pozycję w sztabie generalnym, nie można było pozbyć się od ręki. Dlatego został aresztowany na podstawie sfabrykowanych zarzutów i umieszczony w tym właśnie więzieniu, gdzie czekał na proces, którego dożyć raczej nie miał szans. Więzieniem zarządzała bowiem firma kontrolowana przez Kienina, będąca państwowo-prywatnym przedsięwzięciem, podobnym do tych, na których oligarchowie zbudowali swoje majątki tuż po upadku komunizmu. Zaaranżowanie śmierci Borodina nie nastręczało żadnych trudności, czekano jedynie, aż ucichnie wrzawa spowodowana jego zatrzymaniem. To, że Borodin był skorumpowany, stanowiło tajemnicę poliszynela, ale jego aresztowanie można było porównać do zgarnięcia pojedynczego ćpuna z meliny pełnej dilerów cracku. Powszechne nadużycia należały wręcz do kolorytu rosyjskiego wojska, tak samo jak drapiące mundury i kiepskie wyżywienie. - I oczywiście robisz to wszystko z dobrego serca? - spytał Rosjanin z nieskrywanym sarkazmem. - Jasne - potwierdził Cabrillo takim samym tonem. - I za jedną dziesiątą twojej wartości netto. - No cóż, Misza to dobry chłopak, ale nie umie się targować. Przecież kochasz mnie jak brata za to,
co zrobiłem z tą twoją przerośniętą krypą. Nieźle razem zabalowaliśmy, kiedy robotnicy z mojej stoczni przerabiali tę zdychającą flądrę na prawdziwego rekina. Choćby ze względu na miłe wspomnienia powinieneś mnie uratować za darmo. - Mogłem zażądać dwa razy więcej i Michaił by zapłacił, bo nawet on nie zna wszystkich numerów twoich kont w szwajcarskich bankach - odciął się Juan, przekręcając wytrych i otwierając drzwi. Borodin zamknął Cabrilla w niedźwiedzim uścisku i ucałował w oba policzki. - Jesteś świętym, który zstąpił na ziemię. - Puszczaj, zwariowany kacapie! - zawołał Juan, uwalniając się z ramion Jurija. - Jeszcze się z tego nie wygrzebaliśmy. Borodin nagle spoważniał. - Jest pewna sprawa, o której powinieneś wiedzieć. To, że zamknęli mnie właśnie tego dnia, nie było dziełem przypadku... - Nie teraz - przerwał mu Juan. - Idziemy. Wczołgali się z powrotem do celi Cabrilla. Juan sięgnął po nadajnik, nastawił wewnętrzny stoper w swojej głowie i uruchomił oba. Następnie wprowadził kod i przesłał go do zapalnika ładunku C-4, który przyczepił do zewnętrznej ściany budynku w sporej odległości od swojej mysiej dziury. Odgłos eksplozji został stłumiony przez betonowe płyty, ale na pewno dał się odczuć w każdym kącie potężnej budowli. Strażnicy niemal natychmiast przystąpią do działania. Juan przykucnął, wsuwając się do klaustrofobicznej przestrzeni pomiędzy wewnętrzną i zewnętrzną ścianą więzienia. Odwrócił się do Borodina. - Trzymaj się mnie, bez względu na to, co się stanie - powiedział. Jurij ponuro kiwnął głową. Dotychczasowy dobry humor opuścił go, ustępując miejsca obawie o swój los. Pełzli bokiem w ciasnym korytarzu, przeciskając się koło wyrastających z podłogi pionowych rur będących częścią amoniakalnego systemu chłodzącego. Jego zadaniem było niedopuszczenie do emisji ciepła z wnętrza więzienia, aby nie odtajała wieczna zmarzlina, na której zostało wzniesione. W powietrzu coraz wyraźniej czuć było chemiczny swąd powstały podczas eksplozji. Zbliżali się do wyrwy w zewnętrznej ścianie. Na skutek wybuchu C-4 w betonowej płycie powstał poszarpany otwór o średnicy zbliżonej do pokrywy studzienki kanalizacyjnej. Okruchy cementu chrzęściły pod stopami Cabrilla. Po wyjściu na zewnątrz znalazł się w fosie otaczającej więzienie na poziomie piwnic. Pusta przestrzeń spełniała rolę bufora termicznego, stanowiącego kolejne zabezpieczenie przed zmiękczeniem zamarzniętego podłoża przez ciepło utajonego budynku. Z wierzchu fosa była przykryta kratkami, które umożliwiały swobodną cyrkulację powietrza. Były oparte na metalowym rusztowaniu, mniej więcej trzy i pół metra nad dnem fosy. Część kratek zatkał zbity śnieg, który teraz, uwolniony wskutek wybuchu, opadał na obu uciekinierów. - Idziemy! - zakomenderował Cabrillo, przekrzykując modulowane wycie syren alarmowych. Oddalili się pospiesznie od dziury w ścianie, bo eksplozja z pewnością została zauważona przez strażników na wieżyczkach. Było to jak bieg w labiryncie. Co chwilę musieli schylać się i omijać niezliczone elementy rusztowania. Mimo to poruszali się tak szybko, że wyprzedzić ich mógłby tylko prawdziwy akrobata. Kiedy znaleźli się za rogiem, Juan zrobił jeszcze kilka kroków i zaczął się wspinać. Każde dotknięcie lodowatego metalu parzyło jak ogień. Kratki były przykręcone od góry do stalowych ram. Ostatnia tuba zawierała rozpuszczalnik skomponowany tak, by rozpuszczał stal. Po chwili mieszanina przeżarła skorodowane mutry razem z wkręconymi w nie śrubami. Sześć minut przeznaczonych na wydostanie się z więzienia dobiegało końca. Cabrillo przykucnął na
rusztowaniu, podsadzając się plecami pod kratkę. Teraz, prostując nogi, mógł ją unieść w każdej chwili. - Pamiętaj, wszystko będzie dobrze, jeśli cały czas będziesz tuż obok mnie - powiedział do Borodina. - Połowa z tego, co za chwilę się zacznie, to mistyfikacja. Spróbował unieść kratkę, aby sprawdzić, czy trudno będzie dźwignąć nieruszany od dziesięcioleci kawał metalu. O dziwo, perforowany panel nie stawił żadnego oporu. Syreny nie ucichły nawet na chwilę, ale na ich wycie nałożył się charakterystyczny łoskot wytwarzany przez łopaty wirnika nadlatującego śmigłowca. Kiedy stoper w jego głowie doszedł do zera, Cabrillo odrzucił kratkę i wyskoczył na powierzchnię. Wiedział, że jego niebieski więzienny drelich wyraźnie odcina się na tle śnieżnych zasp. Uważny obserwator powinien dostrzec go natychmiast, ale Juan miał nadzieję, że strażnicy zadziałają instynktownie i całą uwagę skupią na zbliżającym się helikopterze. Nad ogrodzeniem zauważył szarozielonego owada, który szybko rósł w oczach, aż przybrał pokraczny kształt śmigłowca Kamow Ka-26. Dzięki zastosowaniu dwóch przeciwbieżnych wirników głównych, osadzonych jeden nad drugim, konstrukcja ta nie wymagała obecności długiej belki ogonowej z wirnikiem stabilizującym moment obrotowy. Z tego względu mieszcząca sześciu pasażerów maszyna przypominała latającą furgonetkę z podwójnym statecznikiem pionowym doczepionym do tylnego zderzaka. Sekundę później Jurij wygramolił się z fosy i teraz stali obaj, ramię w ramię, oparci plecami o pozbawioną jakichkolwiek nierówności ścianę budynku więzienia. Juan dostrzegł niewielkie skrzydełka doczepione do kadłuba śmigłowca tuż za drzwiami kabiny pilotów. Któryś ze strażników nie wytrzymał i wypruł długą serię ze swojego AK, chociaż maszyna znajdowała się poza zasięgiem jego broni. W odpowiedzi z jednego ze skrzydełek śmigłowca wystrzeliła rakieta i pomknęła w kierunku zewnętrznego pasa zasieków. Jednocześnie z przeciwnej strony kadłuba załomotał ciężki karabin maszynowy. Ognisty język u jego lufy widać było przez szyby kabiny. Na ziemię posypał się deszcz łusek wielkości tub na cygara, a świeżo spadły śnieg pomiędzy ogrodzeniem a budynkiem ożył pod gradem ołowiu. - Biegiem! - wrzasnął Juan, przekrzykując huk wystrzałów. I rzucił się w sam środek kurzawy wzbijanej przez karabin maszynowy, zupełnie jakby był jeźdźcem z Lekkiej Brygady prowadzącym szarżę na rosyjskie armaty pod Bałakławą. Jurij przez chwilę nie wierzył własnym oczom. Ale że człowiek zwany prezesem powiedział: „trzymaj się mnie bez względu na to, co się stanie”, Rosjanin, choć wciąż oszołomiony, wydał z siebie niski, gardłowy ryk, którego i tak nikt nie usłyszał poprzez syreny i huk wystrzałów, po czym pomknął za przyjacielem. Rakieta eksplodowała przy samym ogrodzeniu, wyrzucając w powietrze chmurę śniegu i grudy zmarzniętej ziemi. Borodin był pewien, że za chwilę padnie przecięty serią na pół, bo wokół niego tryskały śnieżne gejzery, wzbijane przez gęsto padające pociski. Nagle poczuł uderzenie w podeszwę. Nie było na tyle silne, by go przewrócić, ale lekko nim zachwiało. Natychmiast zorientował się, że nie jest w jakiś cudowny sposób odporny na kule, gdyż w rzeczywistości wcale ich tutaj nie było. Kamow strzelał ślepakami, a śnieg był wyrzucany na trzy metry w górę przez maleńkie ładunki wybuchowe, zapewne przerzucone za ogrodzenie przez ekipę Cabrilla podczas ostatniej zamieci. Jednak szczęście nie mogło trwać wiecznie. Tuż obok głowy zaświstały mu całkiem prawdziwe pociski, wystrzeliwane seriami z karabinów umieszczonych na wieżyczkach strażniczych. Borodin wolałby, żeby Cabrillo był trochę mniej subtelny. Gdyby to on zaplanował ucieczkę, już pierwsze rakiety z kamowa rozniosłyby te cholerne wieżyczki razem ze znajdującymi się w nich ludźmi. Juan miał inne
metody. Chociaż jak każdy najemnik był prawdziwym twardzielem, ilekroć nie było to naprawdę konieczne, unikał zabijania, nawet jeśli to oznaczało większe ryzyko utraty życia. Poza tym nie znał tych ludzi, nie wiedział, że należą do prywatnej armii Kienina i są oddani bardziej jemu niż Mateczce Rosji. Nosili mundury swojego kraju, ale byli takimi samymi najemnikami jak Cabrillo. Mimo wzmagającego się ostrzału Juan i Jurij przedarli się przez otwarte pole bez draśnięcia. Na skutek eksplozji rakiety w zasiekach koło jednego ze wsporników powstała szeroka wyrwa, ale żeby przez nią przebiec, musieli ominąć lukiem leżący luźno na ziemi zwój drutu kolczastego. Udało im się. Gdy nie byli już wystawieni na cel jak na strzelnicy i dzieliło ich zaledwie kilka kroków od miejsca, nad którym zawisł śmigłowiec, dostrzegli zwisające z niego liny. Ich końce sięgały do ziemi. Juan podbiegł do liny i wsunął stopę i dłoń w zawiązane na niej pętle. - Łap się! - krzyknął do Borodina. Podmuch od wirników śmigłowca miał siłę huraganu piątej kategorii. Pilot musiał obserwować obu mężczyzn, bo ledwie Jurij włożył nogę i rękę w pętle, kamow wzniósł się i zakręcił, wprawiając wiszących na linach pasażerów w ruch wahadłowy. W mgnieniu oka znaleźli się na wysokości trzydziestu metrów nad ziemią. Kiedy śmigłowiec nabierał prędkości, lodowaty wicher zaczął smagać ich nieosłonięte ciała. Czuli się, jakby tysiące kąśliwych igieł wbijały im się w skórę, a z oczu popłynęły im strugi łez. Borodin przywarł kurczowo do wijącej się zdradliwie liny. Miał nadzieję, że zgodnie z planem Cabrilla wkrótce wylądują i przesiądą się do ciepłej kabiny, w której, jak to było w stylu Juana, będzie na nich czekać butelka dobrej brandy. Nie wiedział, jak długo zdoła się utrzymać, ale gdy spojrzał w dół na przelatującą mu pod stopami ziemię z wystającymi spod śniegu skałami, pomyślał, że być może do końca życia, bo upadek oznaczałby pewną śmierć. Śmigłowiec skierował się na wschód i zagłębił między górskie szczyty. Pilot prowadził maszynę nisko nad ziemią, na tyle, na ile pozwalał mu żywy ładunek huśtający się na linach poniżej trójkołowego podwozia. Przy każdym wznoszeniu, opadaniu i zakręcie ciała obu mężczyzn były poddawane gwałtownym przeciążeniom. Zapadał zmierzch, ale helikopter leciał ze zgaszonymi reflektorami do lądowania. Borodin przypuszczał, że pilot musi korzystać z noktowizora. Po ciągnących się w lodowatą nieskończoność dziesięciu minutach odgłos łopat wirników wyraźnie się zmienił. Zbliżali się do kępy młodych sosen, które przycupnęły u stóp niemal pionowego skalnego urwiska. Nareszcie lądowanie. Za doznane udręki Borodin obiecywał sobie skląć prezesa na czym świat stoi, gdy tylko przestanie dygotać. Śmigłowiec powoli schodził coraz niżej. W końcu obaj pasażerowie mogli zejść z lin na ziemię; przykucnęli w podmuchu powodowanym przez wirniki. Borodin myślał, że kamow wyląduje, lecz wbrew jego przypuszczeniom maszyna wzniosła się i odleciała na wschód, porzucając ich na śnieżnym pustkowiu. Gdyby mieli tu zostać, hipotermia zabiłaby ich w niecałą godzinę, ale Jurij był pewien, że Cabrillo zaraz wyciągnie kolejnego królika z kapelusza. Wskazał skalistą grań, za którą zniknął śmigłowiec, i raczej stwierdził, niż spytał: - Na wabia, tak. Rosyjski był jednym z czterech języków, jakimi władał Juan, ałe teraz odpowiedział po angielsku z silnym wschodnim akcentem, naśladując Borodina: - Na wabia, da. - A co z pilotem? - zainteresował się Jurij. - Wyjdzie z tego cało? - Czemu miałby nie wyjść? Przecież siedzi za konsolą na pokładzie „Oregona”. Cabrillo z niekłamaną przyjemnością obserwował zmiany zachodzące na wysmaganej wiatrem twarzy Jurija, kiedy docierało do niego znaczenie otrzymanej informacji. Początkowa dezorientacja
ustąpiła miejsca zrozumieniu, które potem przeszło w zgrozę na wspomnienie ryzykownego lotu, i wreszcie we wściekłość, gdy wyobraził sobie możliwe konsekwencje. - Chcesz powiedzieć, że podczas tych zawijasów wokół skał i prześlizgiwania się tuż nad ziemią w kabinie śmigłowca nie było pilota?! Przecież mógł nas zabić, skoro sam siedział sobie bezpiecznie na statku! Juan nie mógł się powstrzymać, by się z nim jeszcze trochę nie podrażnić. - Nasz pilot, noszący przezwisko Gomez Adams z powodu romansu z kobietą bardzo podobną do serialowej Morticii granej przez Carolyn Jones, ćwiczył zaledwie tydzień, odkąd kupiliśmy i zainstalowaliśmy urządzenia do zdalnego pilotażu kamowa. - Jesteś szalony! - wykrzyknął Borodin. - Kompletnie - potwierdził Juan ze śmiechem. - Idziemy. Weszli między drzewa i po kilku krokach natknęli się na kolejną niespodziankę pozostawioną przez ekipę Cabrilla. Był to skuter śnieżny Lynx Rave RE 800R, pomalowany matową białą farbą, która niemal nie odcinała się od śniegu Pojazd, wyposażony w szeroką gąsienicę napędową i dwie płozy sterujące, idealnie nadawał się do jazdy po arktycznych bezdrożach. W stojącej obok niego torbie znaleźli dwa kaski i śnieżnobiałe podgrzewane kombinezony oraz takież buty i rękawice. Jeden z kasków miał zasilanie bateryjne, a drugi mógł zostać podłączony do instalacji elektrycznej lynksa. - Załóż to na siebie - polecił Cabrillo. - Koło więzienia stał śmigłowiec, wkrótce zaczną nas ścigać. - To dlatego nie zmienialiśmy kierunku. Chciałeś, żeby polecieli za kamowem - powiedział Juruj, ubierając się. - Tak. A kiedy rzucą się w pościg za pustym helikopterem, my pojedziemy na północ, gdzie czeka na nas „Oregon”. - Daleko? Juan przełożył nogę nad kanapą skutera i uruchomił dwusuwowy silnik. - Jakąś godzinę drogi stąd. Wpiął przewód zwisający z kasku w gniazdo telefonu satelitarnego. - Zgłasza się Edmund Dantes. - Kryptonim nawiązywał do bohatera słynnej powieści Dumasa Hrabia Monte Christo, który skazany na dożywocie, zbiegł z więzienia. - Wydostaliśmy się z zamku If. - Edmund - usłyszał uszczęśliwiony głos Maksa Hanleya. -Czy jesteś gotów na poszukiwanie skarbu i dokonanie zemsty? - Skarb zostanie przekazany na numeryczne konto natychmiast po naszym przybyciu na pokład, a zemsta nigdy nie była moim zamiarem. - Jak poszło? - spytał Max, nawet nie próbując ukrywać, że bardzo niepokoi się o bezpieczeństwo Juana. - Bez problemów. Petardy spisały się lepiej, niż przypuszczaliśmy, a Gomez mógłby przewlec ten śmigłowiec przez ucho igielne, gdyby istniała taka potrzeba. - Mamy prezesa na głośniku w centrum operacyjnym - wtrącił się George Adams, przeciągając samogłoski. - Słyszałem wszystko i nie będę polemizował. Cabrillo wyobraził sobie przystojnego Teksańczyka z opadającymi jak u rewolwerowca wąsami, siedzącego po prawej tuż za fotelem dowódcy w zaawansowanym technicznie ośrodku nerwowym „Oregona”. Podczas transportu Juana do więzienia Adams przebazował zdalnie sterowanego kamowa w pobliże zakładu karnego, gdzie czekał jeden z ludzi Borodina, aby na dany sygnał uruchomić silnik śmigłowca. - Jesteśmy na pozycji i w pełnej gotowości. - Głos Hanleya przywrócił Cabrilla do rzeczywistości. - W porządku, Max. Dotrzemy do was z Jurijem za niecałą godzinę.
- Zostawimy zapalone światła. Juan klepnął dłonią w kanapę i Borodin usiadł okrakiem za jego plecami. Kombinezon kierowcy miał wszyte uchwyty w postaci dwóch taśm, co uchroniło Rosjanina od krępującej ich obu konieczności obejmowania Cabrilla w pasie. Juan mógł wpiąć kask Borodina do pokładowego systemu komunikacji śnieżnej maszyny, ale wolał tego nie robić. Nie chciał przegapić żadnego sygnału z „Oregona”, który miał śledzić zarówno bezpilotowego kamowa, jak i ścigający go wielki śmigłowiec Mil straży więziennej. Lynx wystartował jak rakieta. Wyskoczyli spomiędzy drzew z chyżością spłoszonego zająca. Po kilku minutach gnali na złamanie karku po grubej śnieżnej pokrywie. Doskonałe zawieszenie skutera i podgrzewany ubiór sprawiały, że jazda była niemal komfortowa. Dotkliwy chłód przeszywający dotąd Cabrilla szybko ustąpił, zrobiło mu się wręcz gorąco, więc zredukował moc ogrzewania. Prawie nie czuł wibracji mknącego po śniegu skutera, a warkot silnika docierał do niego przez kask jako przytłumiony pomruk. Byłoby to całkiem zabawne, gdyby nie dręcząca świadomość, że za ich plecami w każdej chwili może się pojawić uzbrojony rosyjski helikopter. Pędzili w stronę wybrzeża jakieś piętnaście minut, kiedy Max Hanley zameldował o zestrzeleniu ich zdalnie sterowanego śmigłowca. Końcówka przekazu z kamer, które przetrwały katastrofę, nie pozostawiała wątpliwości: Rosjanie zorientowali się, że była to maszyna bezpilotowa. Cabrillo zaklął w duchu. Liczył przynajmniej na pół godziny. Najwyraźniej mil był utrzymywany w stałej gotowości do lotu. Teraz zawrócił. Wkrótce jego pilot zauważy ślad skutera, widoczny jak długa szrama na dziewiczej pokrywie śniegu. Zredukował prędkość na tyle, by móc unieść wizjer, zerknął przez ramię i krzyknął do Borodina: - Gonią nas! Jurij zrozumiał zagrożenie. Dwa razy klepnął Cabrilla w ramię, potwierdzając odebranie wiadomości. Teraz ścigali się nie tylko z poszukującym ich śmigłowcem, ale także z zachodzącym słońcem. Mil na pewno włączył reflektory, więc kiedy zauważy trop, będzie się go trzymał aż do skutku. Juan z kolei nie mógł włączyć przednich reflektorów lynksa, bo byłoby to jedyne źródło światła na śnieżnej pustyni. Zauważywszy je, śmigłowiec mógłby ściąć drogę i dopaść ich jeszcze prędzej. Pędzili dalej z maksymalną prędkością. Cabrillo żałował teraz, że zdecydował się na przyciemniany wizjer, bo przestał widzieć cokolwiek w zapadających ciemnościach. Kiedy zrobiło się całkiem ciemno, postanowił sprawdzić, czy da radę jechać z otwartym wizjerem. Poczuł, jak lodowate sztylety pędu powietrza wbijają mu się w gałki oczne, więc natychmiast opuścił osłonę. Przez dobrych kilka sekund zupełnie nic nie widział przez załzawione oczy. To tyle, jeśli chodzi o eksperyment. Musiał zdać się wyłącznie na instynkt, gnając dalej przez pustkowie na pełnej prędkości. Na razie nie stwarzało to żadnego zagrożenia ze względu na brak jakichkolwiek przeszkód terenowych, ale po drodze do „Oregona” czekał ich jeszcze spory kawał zamarzniętego oceanu. Borodin mocniej zacisnął dłonie na uchwytach, gdy Juan pochylił się nisko nad kierownicą. Na zachodzie słońce zniknęło za horyzontem. A gdzieś na wschodzie tropił ich śmigłowiec, niczym jastrząb wypatrujący swej ofiary. Wkrótce przecięli linię brzegową i wypadli na ogromny obszar spiętrzonego lodu, rojący się od brył i postrzępionych krawędzi. Juan nie miał innego wyjścia, musiał zwolnić. Podniósł też wizjer, nie zważając na ukąszenia zimna. Było za ciemno, żeby dostrzec cokolwiek przez przyciemnioną osłonę, co gorsza, bez niej widzialność niewiele się poprawiła. Mimo doskonałego zawieszenia skutera targały nimi dzikie wstrząsy, kiedy maszyna podskakiwała
na nierównym, pokruszonym lodzie. Borodin owinął sobie taśmy uchwytów na łokciach i ścisnął udami kanapę lynksa, jakby próbował okiełznać dzikiego ogiera. Nadal jednak obserwował niebo wokół nich, aby Cabrillo mógł się skoncentrować na prowadzeniu skutera. Jego uwagę zwróciła wyjątkowo jasna gwiazda. Wpatrywał się w nią zmęczonym wzrokiem. Organizm Jurija był wyziębiony od wielu dni. Temperatura w celi nigdy nie przekraczała piętnastu stopni, co sprawiało, że prawie nie sypiał, dygocząc z zimna. Przyjemne ciepło podgrzewanego kombinezonu stępiło jego zmysły do tego stopnia, że powoli zaczynał tracić świadomość. Nie zasnął tylko dlatego, że nie pozwalały na to wściekłe podskoki skutera. Został aresztowany w swoim pięćsetmetrowym apartamencie, kiedy pił szampana w towarzystwie birmańskiej kurtyzany. Jego ostatnim intensywnym wysiłkiem fizycznym było szkolenie unitarne po wstąpieniu do marynarki wojennej, jeszcze za czasów Breżniewa. Rozpaczliwie potrzebował snu, jak alkoholik na kacu klina. Było coś dziwnego w gwieździe, której się przyglądał. Unosiła się nad ostrą krawędzią widnokręgu, nie zachowując jednak chłodnego dystansu swoich migotliwych sąsiadek. Pulsowała i wydawało się, że rośnie. Niemal czuł, jak go wzywa, na podobieństwo syren przywołujących przywiązanego do masztu Odyseusza, pragnących zwieść go na śmiertelnie niebezpieczne skaty. Zaraz, przecież gwiazdy nie rosną... To był śmigłowiec!
ROZDZIAŁ 3 Borodin błyskawicznie otrząsnął się z otępienia spowodowanego ciepłem. Klepnął Cabrilla w ramię i chociaż jego ostrzegawczy okrzyk został całkiem stłumiony przez kask, sam gest w zupełności wystarczył, by Juan połapał się w sytuacji. Maksymalnie otworzył przepustnicę, nie zważając na nierówne podłoże. Jednocześnie łącze satelitarne ożyło głosem Maksa. - Masz intruza na ogonie - powiedział Hanley. - Wyskoczył zza formacji skalnej i leci tuż nad powierzchnią. Nie widzieliśmy go wcześniej. - Włączyłeś zagłuszanie? - spytał Cabrillo. - W całym paśmie, oprócz tej częstotliwości - odparł Hanley. Juan przeprowadził w pamięci gorączkowe obliczenia. Niestety, w każdym z rozpatrywanych scenariuszy brakowało im czasu. Mil dopadnie ich, zanim dotrą do statku. Właśnie miał polecić Maksowi, aby zestrzelił ten cholerny śmigłowiec, gdy Jurij ponownie klepnął go w ramię. Cabrillo zaryzykował rzut oka za plecy i zobaczył, jak niebo wokół helikoptera rozświetla się na podobieństwo korony czarnego słońca. To była salwa pocisków rakietowych, prawdopodobnie z wyrzutni UB-32 podwieszonej pod kadłubem mila. Odległość była duża, a niekierowane pociski miały tendencję do rozchodzenia się w szeroką ławę, lecz ich głowice bojowe zostały skonstruowane tak, by eksplodować jak granaty. Cabrillo znów patrzył przed siebie i słyszał przez radio, jak Max wydaje rozkaz otwarcia ognia. Trzy kilometry przed nimi, na wciąż niewidocznym za zwałami lodu „Oregonie”, rozsunęła się pokrywa osłaniająca jedno z wielolufowych działek systemu Gatlinga kaliber 20 mm. Zespół luf już wirował, zanim broń do końca wychynęła ze swej reduty. Wydając z siebie zgrzyt monstrualnej szlifierki, działko wypluło zwartą strugę wolframowych pocisków. Ze względu na wysoką precyzję systemu kierowania ogniem „Oregona” nie było potrzeby stosowania pocisków smugowych. Pilot i pozostali członkowie załogi mila nie mogli dostrzec zagrożenia zmierzającego ku nim w mroku nocy. Prawie wszystkie z czterystu pocisków wyekspediowanych w ciągu pięciosekundowej serii z gatlinga trafiły w śmigłowiec albo przeorały szczątki, na które rozpadła się maszyna. Przez kolejnych kilka sekund na niebie wisiała ognista kula eksplodującego paliwa, po czym ściągnięta grawitacją gruchnęła na lód niczym spadający na ziemię meteor. Przypadkowo trafione zostały również dwie rakiety wystrzelone ze śmigłowca, ale pozostałych trzydzieści wciąż leciało łukowatym torem w kierunku ziemi, rozchodząc się na boki i obramowując Cabrilla i Borodina. W ostatnich sekundach Juan próbował zmienić kierunek jazdy, żeby uchylić się przed nadlatującym rojem śmiertelnie groźnych pocisków, lecz nie pozwalało na to lodowe rumowisko. Poszarpane krawędzie wznosiły się po obu stronach na wysokość ramion i były zbyt strome do pokonania nawet dla takiego pojazdu jak lynx. Pędzili więc prosto przed siebie jak w płytkim kanionie i tylko prędkość dawała im szansę uniknięcia trafienia. Skuter śnieżny, ze względu na specyficzne cechy konstrukcyjne, na lodzie spisywał się trochę gorzej niż na śniegu. Gąsienica przegrzewała się i zużywała w szybkim tempie, ale Juanowi było wszystko jedno, byle nie rozleciała się, zanim dotrą do statku. Pierwsza, stłumiona przez lód eksplozja rozległa się tuż za ich plecami. Prawie natychmiast wokół lynksa zaczęły wybuchać kolejne rakiety. Każda detonacja rozkwitała ognistym błyskiem, fontanną pokruszonego lodu i chmurą stalowych odłamków.
Następujące po sobie eksplozje przeorały lodowe pole, powietrze zawrzało śnieżnymi rozpryskami. Wydawało się, że seria detonacji nigdy się nie skończy. Juan czuł dziwne szarpnięcia, kiedy drobne odłamki cięły jego gruby kombinezon. Mocne uderzenie w bok twardego plastikowego kasku odchyliło mu głowę w przeciwną stronę. W tym samym momencie Jurij głośno krzyknął i osunął się na plecy Cabrilla. Było jasne, że został ranny, ale Juan nie wiedział, jak ciężko. Wreszcie wyrwali się ze strefy śmierci, ostatnie rakiety wybuchły kawałek za nimi. Cabrillo sięgnął ręką do tyłu, przesunął wzdłuż boku Borodina i podniósł dłoń do oczu. Na białym nylonie zobaczył ciemne plamy krwi. Śmigłowiec został zestrzelony, mógł więc włączyć przedni reflektor lynksa. W jego blasku zauważył, że krew jest pełna maleńkich pękających pęcherzyków, jak gęsta od soku woda sodowa. Borodin dostał w płuca. Niedobrze. Do celu mieli jeszcze co najmniej półtora kilometra. - Max, jesteś tam? - zapytał Hanleya. - Na posterunku - usłyszał w odpowiedzi. - Mam nadzieję, że trzymaliście się z dala od tych rakiet. - Wpakowaliśmy się w sam środek. Jurij ma przebite płuco i mocno krwawi. Ściągnij Julię do hangaru łodziowego. Doktor Julia Huxley, wyszkolona w marynarce wojennej, pełniła obowiązki oficera medycznego „Oregona”. - Nadal zamierzasz przesiąść się do RHIB-a? - spytał Max. - Nie, za mało czasu. Ustaw statek jak najbliżej krawędzi pola lodowego. - Zostanie szczelina szeroka na jakieś pięćdziesiąt metrów. - Nie szkodzi - odpowiedział Juan, choć w duchu przyznał: szkodzi, i to bardzo. Wiatr wyrzeźbił w lodzie długą nieckowatą fałdę, która biegła prosto na wschód. Przypominała załamującą się falę z plaży Waikiki, tyle że zamarzniętą na kamień. Cabrillo wprowadził lynksa w lodową rynnę i wdusił pełny gaz. Czuł, jak nacisk ciała Jurija rośnie, kiedy skuter wspinał się na wzniesienie, a potem maleje, gdy nabierali pędu. Gładka bruzda nagle się skończyła i wypadli na spiętrzony lód. Juan nie miał wyjścia, musiał trochę zmniejszyć prędkość. Szarpnięcia i podskoki demolowały mu ciało jak potężne ciosy zawodowego boksera. Miał nadzieję, że Borodin stracił przytomność. To oszczędziłoby mu dodatkowego bólu. Skuter przemknął między dwoma lodowymi muldami, ominął trzecią i przed oczami Cabrilla, jakby na wyciągnięcie ręki, pojawił się „Oregon”. Z zapalonymi wszystkimi światłami wyglądał odświętnie i radośnie jak wycieczkowiec. Smugi pary kłębiły się nad wodą uwięzioną między kadłubem statku a lodem. Juan był za nisko, żeby zobaczyć, jak Max, wykorzystując oba stery strumieniowe, dziobowy i rufowy, stara się dosunąć stusiedemdziesięciometrowy statek do samego lądolodu. Ale i bez tego wiedział, że jego przyjaciel zrobi wszystko, aby pas wody przy burcie był jak najwęższy. Chrzanić wyboje, mruknął w duchu Cabrillo i gwałtownie zwiększył obroty. Silnik zawył w głośnym proteście, a pokruszony lód wystrzelił spod gąsienicy. Wydawało się, że skuter wyskakuje z obłoku mgły, którą sam wytworzył. Juan skierował się ku śródokręciu, gdzie w burcie otwarto wrota do hangaru. To tędy spuszczano na wodę lekki sprzęt pływający, poczynając od ośmioosobowych RHIB- ów, a kończąc na morskich kajakach. Wnętrze hangaru jaśniało jak światło przewodnie dla Cabrilla i jego ciężko rannego pasażera. - Trzymaj się - powiedział Juan, kiedy zbliżali się do końca pola lodowego. Między lodem a oceanem nie było wyraźnej granicy, zmieniał się tylko stopień fragmentacji powierzchni pod skuterem. Stałe podłoże przechodziło w coraz drobniejsze, kołyszące się na wodzie kawałki kry, aż wreszcie skuter ślizgał się po warstwie białej kaszy, przypominającej wytwór sklepowej
kostkarki do lodu. Metalowe żebra bieżnika nie znajdowały żadnego punktu zaczepienia. Na powierzchni utrzymywał ich tylko rozpęd i niewielka siła ciągu gąsienicy, poruszającej się prawie bez oporu po lodowej brei. Wkrótce znaleźli się na wolnej od lodu gładkiej tafli wody, nad którą unosiły się delikatne pasemka mgły. Skuter dzielnie parł naprzód i tylko ciągnąca się za nim lodowa szpryca zmieniła się w szeroki pióropusz spienionej wody. Cabrillo odchylił się jak najdalej w tył, aby płozy nie zagłębiły się pod powierzchnię. W razie wywrotki przekoziołkowaliby nad kierownicą jak szmaciane lalki. Zauważył, że lekko znosi ich z kursu, więc skorygował kierunek wychyleniem w bok, pamiętając o wpływie bezwładnego ciała Jurija na skuteczność tego manewru. Juanowi zdarzało się już wcześniej jeździć skuterem śnieżnym po wodzie, ale nie miał wtedy za plecami pasażera, no i stawka nigdy nie była tak wysoka. Silnik Rotax, będący jednostką napędową lynksa, sprawował się bez zarzutu, dzięki czemu, w przeciwieństwie do puszczanych przez dzieci kaczek, ślizgali się po wodzie całkiem gładko, zupełnie jakby śnieżny pojazd został stworzony do tego celu. Statek rósł w oczach, aż wreszcie przesłonił widok rozciągającego się za nim oceanu. Cabrillo zdał sobie sprawę, że znów pojawia się problem z prędkością, tyle że innego rodzaju. Zdecydowanie za szybko zbliżali się do pokrytej teflonem rampy hangaru. Jeśli utrzymają takie tempo, wybiją się na rampie jak narciarz wodny i roztrzaskają o przeciwległą ścianę pomieszczenia. Jeżeli natomiast zwolnią choć o sekundy za wcześnie, lynx zanurkuje pod wodę i pójdzie na dno jak kamień. Lekko zmniejszył obroty, aby wyczuć reakcję maszyny, po czym dał niemal pełny gaz, widząc, jak czubki płóz wchodzą pod wodę. Nie było szans na żadne kalkulacje. Właściwie były, ale musiałby dysponować superkomputerem albo mózgiem Marka Murphy’ego. Pozostała mu tylko jedna możliwość - zdać się na instynkt. Dla obserwatorów z „Oregona” wyglądało to, jakby kierowca skutera postanowił za wszelką cenę popełnić samobójstwo. Cabrillo pędził z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę po powierzchni wody prosto na stalową burtę frachtowca, która wznosiła się nad nim i jego pasażerem niczym wysoki mur twierdzy nad dwoma jeźdźcami na końskim grzbiecie. Juan miał wrażenie, że jego reakcja była nieco spóźniona, i odruchowo napiął mięśnie, spodziewając się miażdżącego uderzenia. Okazało się jednak, że wymierzył idealnie. Kilka metrów przed rampą przymknął gaz i pozwolił, aby lynx stracił impet na pchanej przed sobą dużej fali dziobowej. Skuter zaczął tonąć, ale praktycznie był już w środku, gdy przednie płozy stuknęły o rampę, i na powrót wynurzył się z morza. Cabrillo zachował pełną kontrolę; wystarczyło musnąć hamulce, by łagodnie zatrzymać pojazd. Przez sekundę w hangarze panował kompletny bezruch, a potem zaroiło się od ludzi, ukrytych wcześniej za ścianami i elementami wyposażenia. Wszyscy brodzili w wodzie, która przelała się przez rampę i spływała strugami ze skutera, ociekającego jak pies myśliwski po zaaportowaniu kaczki. Rozległ się sygnał informujący o zamykaniu wrót hangaru. Opiekuńcze ręce wyciągnęły się do Jurina Borodina, by przenieść go na nosze. Dopiero gdy odpięto uprząż mocującą go do kombinezonu kierowcy, Juan zdjął kask, aby przyjrzeć się przyjacielowi. Ubrana w biały fartuch doktor Julia Huxley - dla większości załogi po prostu Hux lub Doc - pochyliła się nad rannym, kiedy sanitariusze ułożyli go na zaopatrzonych w kółka wysokich noszach. Wyszkolona w marynarce wojennej lekarka nie zważała, że stoi w lodowatej wodzie. Pierwsze, co zrobiła, to uniosła wizjer kasku Jurija. Istna kaskada krwi, powstrzymywana dotąd przez osłonę, chlusnęła na dolną część kasku i pierś Borodina. Kask był szczelnie dopasowany, więc kiedy Jurij wykasływał krew z przebitych płuc, zbierała
mu się ona wokół żuchwy, a jej poziom stopniowo wzrastał. W obawie, że utonął, Julia zdjęła mu kask, z którego wypłynęła kolejna porcja krwi. Wtedy jednak Rosjanin zakasłał, opryskując jej fartuch i chirurgiczną maskę na twarzy. Juan odsunął się, kiedy o wyciągniętą dłoń lekarki plasnął skalpel podany przez sanitariusza. Julia przystąpiła do rozcinania grubego kombinezonu, podczas gdy inny medyk szykował kroplówkę z płynem Ringera, aby wypełnić prawie puste naczynia krwionośne Borodina, zanim przygotują go do transfuzji z wykorzystaniem pokładowego banku krwi. Wytrzymały arktyczny kombinezon uległ cięciom skalpela, odsłaniając żałośnie chudą i bladą pierś Jurija. Obnażono mu też ramię w celu podłączenia kroplówki. Przy każdym oddechu z otworu z boku piersi wydobywała się krwawa piana, która po chwili była zasysana z powrotem do środka. Po zdjęciu reszty odzieży okazało się, że całe ciało Borodina pokrywają pręgi i sińce, świadczące o wielokrotnym pobiciu. Z czerwonej torby medycznej Hux wyjęła opatrunek okluzyjny i rozerwała opakowanie. Ten rodzaj opatrunku bojowego przepuszczał powietrze uchodzące z rany, ale nie pozwalał na jego zasysanie, dzięki czemu mógł powstrzymać zapadanie się płuca Borodina. Z pomocą sanitariusza Julia ułożyła rannego na przebitym boku, w pozycji poprawiającej funkcjonowanie zdrowego płuca. Następnie sięgnęła po wiszący na szyi stetoskop, aby osłuchać pacjenta. Przez dobrą minutę przesuwała słuchawkę po posiniaczonej piersi Jurija. Wreszcie pokręciła głową. Najwyraźniej nie znalazła tego, czego szukała. - Ciśnienie? - spytała. - Prawie niemierzalne - odpowiedział sanitariusz obserwujący miernik nadgarstkowy. - Serca też prawie nie słychać. Julia sprawdziła, czy kroplówka jest nastawiona na maksymalny przepływ. Zdawała sobie sprawę, że to wszystko, co mogła zrobić dla pacjenta. - Zabieramy go do izby chorych - powiedziała pewnym głosem, jakby całkowicie panowała nad sytuacją. Kiedy jednak wymieniła szybkie spojrzenie z Cabrillem, posępny wyraz jej ciemnych oczu zdradził mu smutną prawdę. - Niet - wychrypiał Borodin, z wysiłkiem uchylając powieki. - Przykro mi, ale żadne niet nie wchodzi w rachubę - odparła Hux, kładąc mu dłoń na ramieniu. - No dalej, bierzcie go! - Niet - ponownie zacharczał Jurij. - Iwan... - przywołał Juana rosyjskim odpowiednikiem jego imienia. Cabrillo podszedł do Rosjanina. - Spokojnie, przyjacielu - rzekł. - Wyjdziesz z tego. Borodin rozchylił wargi w krwawym uśmiechu. Miał czerwone smugi na zębach, jak rekin tuż po posiłku. - Niet - powtórzył po raz trzeci i dodał: - Kienin. - Wiem wszystko o Piotrze Kieninie - uspokoił go Juan. - Prezesie... - nerwowo upomniała go Hux. - Sekundę - powstrzymał Julię Cabrillo, nie zważając na niemy wyrzut malujący się na jej twarzy. Tak jak ona doskonale zdawał sobie sprawę, że liczy się każda sekunda. Był też pewien, że Jurij również ma tę świadomość. Borodin znów zakasłał, skrzywił się, jakby coś pękło mu w środku pod wpływem wstrząsu, i zmrużył oczy na skutek nowej fali bólu
- Aral - zdołał wychrypieć. - Morze Aralskie? - spytał Cabrillo. - Co tam się dzieje? - Eerie todka - powiedział Jurij, mieszając angielski z rosyjskim. Co to miało znaczyć? Niesamowita łódź? A może statek widmo? - Nie rozumiem. - Juan się zasępił, bo wiedział, tak jak wszyscy zgromadzeni, że Borodinowi zostały już tylko sekundy. - O co chodzi z tym Morzem Aralskim i niesamowitą łodzią? - Znajdź Karla Piotro... Pio... tro... Jurij robił coraz dłuższe przerwy między sylabami. Juan pochylił się, tak że jego ucho znalazło się zaledwie kilka centymetrów od zakrwawionych ust przyjaciela. - ...Piotrowskiego - dokończył Borodin z najwyższym wysiłkiem. Był coraz bledszy. Wyglądał jak figura woskowa z gabinetu madame T\issaud. - Jurij! - zawołał Juan z rozpaczą, bo wiedział, że to koniec. Borodin poruszył grdyką, jakby podjął jeszcze jedną próbę, ale z płuc wypełnionych krwią wydobywało się za mało powietrza, by zdołał wyartykułować ostatnie słowo. Wraz z ledwie słyszalnym szeptem spomiędzy jego nieruchomych ust wyrwało się lodowate tchnienie śmierci. - Tesla. Julia odepchnęła Cabrilla, obróciła Rosjanina na plecy i usiadła na nim okrakiem, jak dżokej na wierzchowcu. Była niewysoką i drobną kobietą, mimo to z nadspodziewaną siłą przystąpiła do masażu serca. Sanitariusze podnieśli nosze w górne położenie, aby poprowadzić je plątaniną korytarzy i sekretnych przejść „Oregona” do ambulatorium na poziomie 1. Juan odprowadzał ich wzrokiem, aż zniknęli za wodoszczelnymi drzwiami. Westchnął ciężko i podszedł do umocowanego na ścianie interkomu. Nie zwracał uwagi na krzątających się członków załogi, która zabezpieczała hangar łodziowy po odwołaniu alarmu bojowego. - Centrum operacyjne - zgłosił się Max Hanley. Nie znał sytuacji, wolał więc zrezygnować z typowych dla niego sarkastycznych uwag i wisielczego humoru. - Zabierz nas stąd - powiedział Cabrillo, jakby opuszczenie miejsca porażki mogło w jakiś sposób naprawić to, co się stało. - Akcja zakończyła się niepowodzeniem. - Tak jest, prezesie - potwierdził lakonicznie Max.
ROZDZIAŁ 4 Cabrillo poszedł do swojej kabiny i przez kwadrans siedział w półmroku, oparty niedbale o róg biurka, z niewidzącym wzrokiem wbitym w podłogę. To pomieszczenie od wielu lat było jego domem. Inspirację dla obecnego wystroju stanowiła knajpa Ricka z filmu Casablanca, której wygląd udało się odtworzyć dzięki pomocy kilku scenografów z Hollywood zaprzyjaźnionych z Kevinem Nixonem. Zwykle Juan znajdował tu ukojenie, lecz tym razem czuł tylko ponurą pustkę, dopóki nie zadzwonił telefon. Chwycił słuchawkę repliki bakelitowego aparatu, zanim jeszcze przebrzmiał pierwszy dzwonek, ale nie odezwał się. To była Julia Huxley. - Przykro mi, Juan. On nie żyje. Właśnie orzekłam zgon. - Dzięki Hux, zrobiłaś, co mogłaś - powiedział i odłożył ciężką słuchawkę na widełki. Już po szybkiej wymianie spojrzeń z Hux w hangarze miał świadomość nieuchronnej śmierci Jurija, ale nie potrafił się zmusić do jakiejkolwiek aktywności, dopóki nie otrzymał potwierdzenia. Zawiódł na całej linii. To, że zdołał wydostać Borodina z więzienia i zabrakło głupiego kilometra albo dwóch, aby dowieźć go cało na pokład „Oregona”, nie miało teraz żadnego znaczenia. Westchnął ciężko i podniósł się z krzesła. Zdjął kombinezon, niebieski więzienny drelich i zakrwawione buty, po czym włożył wszystko do foliowej torby na śmieci przeznaczone do spalenia. Następnie wszedł do wykończonej zielonym marmurem łazienki i odkręcił wodę w przeszklonej kabinie prysznicowej, w której mogłoby się zmieścić co najmniej pięć osób. Kiedy para zaczęła unosić się nad osłoną, odpiął protezę, pomasował stwardniałą skórę na kikucie i wskoczył pod gorący natrysk. W kabinie miał tylko dwa środki czystości - kostkę szarego mydła i zwykły szampon. Wprawdzie bardzo dbał o wygląd, ale, jak wielu innych mężczyzn, w kwestii zabiegów kosmetycznych stosował rozsądny minimalizm. Dziś wziął dodatkowy pojemnik, z którego wylał na dłoń trochę różowego żelu. Chociaż woda z prysznica była bardzo gorąca, natychmiast poczuł, że ręka pali go jak ogień. Przesunął dłońmi po nagiej czaszce, rozprowadzając żel na skórze głowy. Kevin Nixon wyjaśnił Juanowi przebieg procesu chemicznego mającego usunąć sztuczne tatuaże, które wcześniej sam naniósł na jego ciało, ale na co komu znajomość formuł i reakcji chemicznych, kiedy miało się wrażenie, że roztwór rozpuszcza barwnik razem ze skórą. Woda spływająca z jego głowy zrobiła się szara od tuszu. Po piętnastu minutach piekących męczarni udało mu się częściowo usunąć tatuaże. Przypominały teraz blednące stare siniaki. Mógłby oszczędzić sobie bólu i w ogóle ich nie ruszać, bo z czasem i tak złuszczyłyby się z wierzchnią warstwą naskórka, ale świadomość, że ma je na ciele, przywoływała mu na myśl piętno Kaina. Osuszył się ręcznikiem, po czym przetarł zaparowane lustro nad toaletką. Przejrzał się w nim i uznał, że nie od rzeczy byłby kapelusz, przynajmniej na jakiś czas. Już sama łysa pała wyglądała szokująco, zwłaszcza że wcześniej miał gęste jasne włosy, zawsze schludnie przycięte przez okrętowego fryzjera. A w połączeniu z niebieskawym osadem resztek tuszu przypominał jakiś wybrakowany produkt laboratorium doktora Frankensteina. Przyjrzał się dokładniej swojemu odbiciu, omijając wzrokiem plamy po tatuażach, i doszedł do wniosku, że jeśli kiedykolwiek zaczną mu się robić zakola, tak jak u dwóch braci jego matki, ostrzyże się na zero. Wyglądałby nie najgorzej, wziąwszy pod uwagę jego wzrost i ramiona, szerokie jak u pływaka. Przypominałby raczej Yula Brynnera niż Telly’ego Savalasa.