agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony11 972
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 664

David Zurdo, Angel Gutiérrez - Ostatnia tajemnica Leonarda da Vinci

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

David Zurdo, Angel Gutiérrez - Ostatnia tajemnica Leonarda da Vinci.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

DAVID ZURDO Angel Gutierrez (El Ultimo Segreto De Da Vinci) tłum. Ewa Morycińska-Dzius Człowiekowi z Całunu poświęcamy Non nobis, Domine, sed Nomini tuo da Gloriam...Non nobis, Domine... (łac.) - Nie nam, Panie, lecz Twojemu imieniu przyniesie sławę. Napis na sztandarze zakonu templariuszy W ostatnich latach XIX wieku pod Pontau Change w Paryżu na dnie Sekwany znaleziono tajemniczy medalion z ołowiu. Były na nim herby rodów de Charny i de Vergy oraz ryt, przedstawiający Święty Całun Chrystusa. Medalion zbadał pewien profesor Sorbony i odkrył ukryte w jego wnętrzu, zamknięte w metalowej kapsule zagadkowe przesłanie zakonu templariuszy. Obecnie kopię medalionu można oglądać w zbiorach muzeum opactwa Cluny. Część pierwsza 1 Rok 1502, Florencja, Rzym Światło poranka odbijało się w kroplach wody fontanny stojącej pośrodku Piazza della Signoria we Florencji; był to ten sam plac, który kilka lat wcześniej widział wielki stos i płomienie pożerające Savonarolę, a wkrótce potem z dumą przyjął posąg Dawida dłuta Michała Anioła. Człowiek spacerujący wokół fontanny, odziany w wytworną tunikę, wydawał się zatopiony w myślach, daleki od tłumu na placu. Zupełnie jakby nie słyszał stukotu kół powozów po bruku, głosów handlarzy i przekupek, rozmów krzątającej się służby z Palazzo Vecchio i z Loggia dell’Orcagna. Miał bujną siwą brodę przydającą mu dostojeństwa, twarz przedziwnej urody, głębokie spojrzenie i majestatyczny chód. Był to boski Leonardo da Vinci. Liczył wówczas pięćdziesiąt lat i od kilku miesięcyjako inżynier wojskowy pozostawał w służbie Cezara Borgii. Leonardo przemyśliwał nad nowym zamówieniem swego pana, dziełem trudnym i skomplikowanym, czymś pomiędzy sztuką a nauką. Borgia głęboko wierzył w jego talent, Leonardo zdołał bowiem zaprojektować z sukcesem umocnienia w prowincji Emilia Romagna. Ale teraz chodziło o coś zupełnie innego, o pracę, którą trzeba było wykonać w największej tajemnicy; przy tym Leonardo wcale nie był pewien, czy uda mu się spełnić to życzenie. W miarę jak słońce, pełne blasku u schyłku lata, opisywało swą drogę po łuku nad horyzontem, zgiełk na placu powoli cichł. Było południe i niemal wszyscyjedli posiłek albo odpoczywali po porannej pracy. Jednak Leonardo wciąż okrążał powoli fontannę, ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko, nieobecnym, zapatrzonym w jakieś odległe miejsca. Nagle wzniósł oczy na Króla Gwiazd, a jego źrenice zwęziły się, gdy padł na nie blask. Oślepiony, spuścił głowę i wpatrzył się w jakiś punkt na bruku. Przez długą chwilę stał tak nieporuszony, a potem szybko ruszył naprzód. Szedł wielkimi krokami; musiał podtrzymywać tunikę, by nie zaplątać się w nią i nie upaść. Jego twarz rozjaśniła się dziecięcą radością. Przebiegł plac przed fasadą Palazzo Vecchio i zostawiwszy za sobą szerokie łuki Logii, skierował się do swej pracowni, położonej niedaleko. Na rogu ulicy o mały włos nie przejechał go powóz, ale nawet wtedy nie zwolnił. Leonardo zwykle był spokojny i pogodny, ale ilekroć nawiedzał go z gwałtowną siłą jakiś pomysł, zmieniał się w rozpłomienionego entuzjazmem młodzieniaszka. Czasami przy pracy energia zdawała się go pochłaniać, a bywało, że mijały długie godziny czy nawet dni, kiedy tylko rozmyślał. Natchnienie było połową jego geniuszu; drugą połową intelektualna refleksja. Dlatego zyskał sławę artysty powolnego i umiarkowanego, na co wskazują trzy lata poświęcone na malowanie mistrzowskiego dzieła Ostatnia Wieczerza na ścianie refektarza klasztoru Santa Maria delle Grazie w Mediolanie. Przed tygodniem Cezar Borgia wezwał go do siebie do Rzymu. Chociaż Leonardo pozostawał u niego w służbie, a Borgiowie nie cieszyli się popularnością we Florencji, mistrz uzyskał zezwolenie na zamieszkanie w tym mieście, znajdującym się tak blisko jego rodzinnego Vinci. W środku nocy obudził go posłaniec z wiadomością od Cezara: ma natychmiast jechać do Rzymu, nie tracąc czasu na przygotowania.

Leonardo miał charakter słaby, ale niezależny, ogromnie więc nie lubił, gdy zmuszano go do spełniania kaprysów różnych panów i protektorów, w których służbie lub pod których opieką pracował całe życie. W dodatku Cezar Borgia był człowiekiem nieobliczalnym. Sława okrutnego zbrodniarza zmuszała go do ciągłej uwagi i ostrożności wobec innych. Trudno było przewidzieć, co mu przyjdzie do głowy, bo jego oblicze nigdy nie zdradzało prawdziwych zamiarów. Nawet pożerany przez wilki śmiałby się i żartował ze swego bólu; błyskotliwy i przebiegły, rzadko pozwalał sobie na prawdziwie naturalne zachowanie, stale ukryty pod chytrą maską obojętności i cynizmu. Kiedy Leonardo przybył do Rzymu, zaprowadzono go prosto do Pałacu Watykańskiego, rezydencji Jego Świątobliwości. Tam Cezar i jego ojciec Rodrigo, papież, który przybrał imię Aleksandra VI, oczekiwali go z wielką niecierpliwością. W owym czasie sława Leonarda była już ogromna nie tylko we Włoszech, ale także we Francji i w całej Europie. Wszyscy cenili go jako genialnego artystę i znakomitego inżyniera. I chociaż podziw i zachwyt, jakim darzyli go współcześni, nie obudził w nim pychy, lubił, gdy traktowano go z szacunkiem. Wiedząc o tym, Borgiowie zachowywali się wobec niego miło i uprzejmie, czego nie zwykli robić w stosunku do większości swych sług. Podniecenie tych dwóch głów potężnego rodu spowodowane było zdarzeniem wywołanym przez nich samych jakiś czas temu, które jednak zaowocowało w sposób nagły i niespodziewany. Cezar znał z ksiąg i zwojów, które przechowywano w Bibliotece Watykańskiej, legendy o niezwykłej mocy tkwiącej w mitycznym Całunie z odbiciem twarzy Jezusa. Całunie, w który galilejski biedak został owinięty po śmierci na krzyżu i w którym, według Pisma, przeleżał dwie noce i jeden dzień przed swym Zmartwychwstaniem. Od połowy XV wieku ów Całun znajdował się w posiadaniu jednego z najpotężniejszych rodów włoskich, dynastii sabaudzkiej, która otrzymała go jako legat od swych dawnych opiekunów, Francuzów z rodu Charny, nie bez uprzednich licznych dysput. Cezar chciał mieć Całun dla siebie jako symbol boskiej opieki, który umocniłby, bądź nawet pomnożył jego potęgę, a może także zmazał śladyjego okrutnych czynów. Lecz Sabaudczycy - jego wrogowie, i to wrogowie potężni - nie daliby sobie wydrzeć tak cennej relikwii. Tylko w przebiegłej głowie młodego Borgii mógł się zrodzić plan jej zdobycia. Plan ten okazał się w gruncie rzeczy prostszy niż w jego pierwotnym zamierzeniu, jako że odwoływał się do jednej z najpowszechniejszych cech natury ludzkiej, do najniższego z instynktów człowieka: pożądliwości. Borgiowie postanowili wysłać młodą, ładną i nie dbającą o skrupuły dziewczynę, by uwiodła Karola, młodszego syna księcia Sabaudii Filiberta; ten, owładnięty nieodpartym urokiem dziewki, miał pokazać jej Całun, zazdrośnie strzeżony, a w zamian otrzymać upragnioną rekompensatę w naturze. Kobieta z miodową słodyczą miała go zobowiązywać do coraz większych ustępstw aż do chwili, gdy zdoła wykraść relikwię i umknąć z Chambery, zabierając ją ze sobą. Plan się powiódł. Nawet lepiej niż Cezar przewidywał. Karol Sabaudzki, naiwny młodzieniaszek, nie mógł się oprzeć urokom perfidnej wysłanniczki Borgiów. Dał się omotać fałszywymi wyznaniami miłości i pozwolił, by cenny Całun został wykradziony. To wywołało dokładnie taką reakcję rodu, jaką Cezar przewidział. Początkowo zachowywano całą rzecz w tajemnicy, by zarówno utrzymać dobre imię chłopca, jak i uniknąć wrogości ludu, uwielbiającego swą relikwię, chociaż tylko z rzadka pokazywano ją publicznie. Ale równocześnie starano się dociec, kto stał za kradzieżą, bo przecież niemożliwe było, abyjeden człowiek uknuł całą intrygę, zdobył dokumenty umożliwiające wejście na terytorium Sabaudii i miał informacje niezbędne, by doprowadzić sprawę do końca. To właśnie wywołało podniecenie Borgiów: musieli jak najszybciej zdobyć kopię Całunu tak dokładną, by nikt nie potrafił jej odróżnić od oryginału; w ten sposób będą mogli zwrócić ją Sabaudczykom i zarazem ogłosić, że złodziejkę schwytano na ich terytorium. Prawdziwą relikwię zatrzymają dla siebie, a jednocześnie osiągną korzyści dyplomatyczne. Ale Cezar, choć nie był ekspertem, jako wykształcony, subtelny i bystry człowiek Renesansu, wiedział, że wykonanie kopii identycznej z wątłym odbiciem na Całunie nie będzie łatwe. I tu miał wkroczyć Leonardo, najbardziej ceniony malarz Włoch, człowiek o wielkim dorobku artystycznym i naukowym, mistrz realizmu, postaci umieszczonej w plenerze, mistrz sfumato * [przyp.: Sfumato (wł.) - w malarstwie łagodne przejścia z partii ciemnych do jasnych, dające mgliste efekty (przyp. tłum.).] Jeśli ktoś może tego dokonać, to tylko on. -Witaj, drogi mistrzu - rzekł papież, gdy da Vinci zbliżył się do niego, by ucałować pierścień. - Musisz wybaczyć memu synowi. Jest zbyt popędliwy.

-Niechaj Wasza Świątobliwość nie prosi o wybaczenie swego najniższego sługi, jeno wyjaśni mi, jeśli można, powód tego pośpiechu - odparł Leonardo dwornie, ale z nutką irytacji. Cezar obserwował obu oczami drapieżnego ptaka, badawczo, jakby chciał spojrzeniem wwiercić się w ich dusze. Teraz włączył się do rozmowy. Mówił swym zwykłym tonem, bardziej stanowczo niż ojciec, niemal ze złością: -Mamy dla was zadanie, mistrzu. Musicie zdecydować bez dalszych wstępów. -Dobrze mówicie, panie. Lepiej zaoszczędzić sobie ceremonii. Objaśnijcie mi zatem, o co idzie. -Zanim zaspokoimy waszą ciekawość, powiedzcie mi tylko, co wiecie o Całunie Chrystusa? Leonardo natychmiast pojął o wiele więcej, niż dał do zrozumienia odpowiedzią. Wolał się nie ujawniać przed Cezarem; nie chciał pokazywać wiedzy, którą ten w swej pysze uważał za jedynie jemu przynależną. -Znam legendę - powiedział obojętnie. - Materiał, który przedstawia odbicie ludzkiego ciała. Jest czczonyjako odbicie ciała Chrystusa. - Zauważył, że twarz Cezara lekko poczerwieniała, choć nie stracił panowania nad sobą. -I nic więcej? -Nic... no, właściwie tak. Wydaje mi się, że należy do książąt Sabaudii? Chociaż kopie są rozproszone po wszystkich krajach chrześcijańskich. Cezar wolał nie reagować na te słowa - pełne zuchwałości, lecz subtelnej - by uniknąć jakiegokolwiek bezpośredniego ataku. Skierował się powoli do srebrnej arki, otworzył ją i wyciągnął Całun złożony we czworo, co było tradycyjnym sposobem przechowywania go od legendarnych czasów Edessy, od czego otrzymał nazwę tetradiplon * [przyp.: Tetra (gr.) -pierwsza część wyrazów złożonych, oznaczająca poczwórność (przyp. tłum.).] Leonardo ujrzał zamglone oblicze Jezusa zajmujące środek górnej części Całunu, zwanej Mandylionem, oblicze pozbawione bólu, poważne i pełne spokoju. Gdyby przedtem widział tę twarz, nie żartowałby z niej. Patrzył na nią z podziwem artysty doceniającego dzieło najwyższej miary. -Ach! Cóż za pogodna piękność! - wykrzyknął. Papież Aleksander rzucił pełne aprobaty spojrzenie na syna, które ten, ciągle urażony ironią Leonarda, przyjął z lodowatym chłodem. Widać było, kto naprawdę rządzi w rodzinie Borgiów. -Widzę, że i wy, mistrzu, podzielacie podziw wszystkich, którzy widzieli ten Całun -rzucił Cezar pogardliwie. -Teraz pojmuję, teraz wszystko pojm uję. - Leonardo nadal wpatrywał się w odbicie. -Co takiego, mistrzu? - spytał papież. -Pojmuję, dlaczego nazywają to postacią nie namalowaną ludzką ręką - odparł da Vinci, ciągle pochłonięty kontemplacją. - Niemożliwe, by człowiek stworzył coś takiego. Twarz Cezara Borgii, dotąd dumna i pyszna, spoważniała. -A jednak musi, ten, który to skopiuje - rzekł ostro, niemal gniewnie. W obszernej, bogato udekorowanej sali zapadła cisza. Wydawało się, że anioły z fresku ozdabiającego plafon przerwały na chwilę swą alegoryczną pracę i spoglądały z wyżyn niebiańskich na ludzi, oczekując rozwiązania. Zwierciadła w złotych ramach, umieszczone pośrodku każdej ściany odbijały, niewzruszone, postaci trzech mężczyzn. Nagle Leonardo rzekł z niesłychaną otwartością: -Ja nie jestem odpowiednim artystą. Nie potrafię namalować takiego samego Całunu. Pomówcie z Michałem Aniołem; może o n . -Mowy nie ma o Michale Aniele! Jak możecie wspominać, mistrzu, o tym, który nas tak lekceważy? To człek

utalentowany, ale nierozsądny i grymaśny! - wykrzyknął Cezar z wściekłością. - Nie za to wam płacę, byście mi mówili, że czegoś zrobić nie możecie. Nie pytam was, czy możecie: pytam, ile czasu wam to zabierze. Przez całe życie Leonardo unikał sytuacji, w których trzeba było się komuś sprzeciwić. Zawsze szukał zgody ze wszystkimi, z którymi - wielekroć z powodu rywalizacji wywołanej przez osoby trzecie - wdał się w dyskusję czy zwadę. Gotów był nawet wziąć na siebie winę, która niemal nigdy nie była jego, był bowiem z natury serdeczny i łagodny, a próżność i zarozumialstwo były mu zupełnie obce. I choć przysporzyło mu to kilku niefortunnych epizodów, przede wszystkim w stosunkach z Michałem Aniołem Buonarottim - którego zresztą w tajemnicy podziwiał - wolał postępować właśnie tak. -Dobrze. - Leonardo skłonił głowę. - Postaram się wykonać to, o co mnie prosicie. Ale nie mogę niczego obiecać. A co do czasu, będę potrzebował co najmniej roku; może nawet w ię c e j. -Najwyżej cztery tygodnie - powiedział Cezar, wyraźnie uspokojony. Nie mamywięcej czasu. -Jesteśmy pewni, że wykonacie to z właściwym wam mistrzostwem - wtrącił papież. I po chwili spytał: - Jaka jest wasza dewiza, mistrzu? -Obstinato rigore * [przyp.: (łac.) - z najwyższą dokładnością (przyp. tłum.).] Wasza Świątobliwość - odparł da Vinci cicho. -Najwyższa dokładność w osiąganiu doskonałości, tak, właśnie to: najwyższa dokładność. 2 Rok 1888, Paryż Jesień była zimna i ponura. Paryż, Miasto Świateł, zamieniał się o tej porze w czarną ścianę cieni, którą z trudem przebijały słabe latarnie uliczne. Gazowe latarnie jeszcze nie dotarły do tej części miasta. W powietrzu zabójczy odór pleśni bijący od Sekwany mieszał się z odstręczającą wonią gnijących ryb z podwórek i śmietnisk sięgających aż do rzeki. A nad tym wszystkim fetor stęchłego piwa wydobywający się z podejrzanych spelunek. To właśnie tu opryszkowie, pijacy i prostytutki bawili się aż do nadejścia świtu, a budzące strach indywidua knuły intrygi i planowały morderstwa. Jean Garou wracał do domu, tak jak każdej nocy, no, może trochę później niż zwykle. Miał w pobliżu portu sklep rybny, który należał do jego rodziny od wielu pokoleń: waląca się rudera z gnijących desek, pamiętająca lepsze czasy. Skierował kroki na nabrzeże, rozglądając się ze strachem i próbując przebić wzrokiem ciemności. Napadli go już kilka razy; raz nawet poważnie go raniono. Odruchowo dotknął ręką blizny przecinającej policzek. -To niedobre czasy dla uczciwych ludzi - wyszeptał. W oddali usłyszał żałosne wycie psa, jakby na potwierdzenie jego słów. Spojrzał na niebo. Pokrywałyje chmury, ale od czasu do czasu księżyc w pełni ukazywał swoje oblicze. Srebrzyste światło miesiąca padało na katedrę Notre Dame, wznoszącą się na Ile de la Cite, * [przyp.: Ile de la Cite (fr.) wyspa na Sekwanie, najstarsza część Paryża (przyp. tłum.).] nadając jej sylwecie iście baśniowy wygląd. Krążyło wiele legend o tej katedrze, starych opowieści o tajnych stowarzyszeniach i potężnych rycerzach. Garou często się zastanawiał, ile jest w nich prawdy. Kiedy księżyc znowu wyłonił się spoza chmur, coś się wydarzyło. Przez krótką chwilę Jeanowi wydało się, że dostrzegł jakiś delikatny blask w rzece. Podszedł do samego skraju nabrzeża, zaintrygowany i przestraszony zarazem. Próbował dojrzeć coś w ciemnych wodach, ale bezskutecznie. Ukląkł i wpatrzył się w rzekę z jeszcze większą intensywnością. Wreszcie pochylił się tak, że niemal dotknął powierzchni wody. -C z e g o .? Za jego plecami rozległy się kroki i groteskowy chichot. Hałas tak zaskoczył Garou, że stracił równowagę i wpadł do rzeki. Nagle otoczyła go całkowita ciemność. Wykonywał gwałtowne ruchy rękami i nogami, usiłując wydostać się na powierzchnię lodowatej wody. Na próżno. Zahaczył o coś stopą i nie mógł się ruszyć. Przeraził się tak bardzo, że zapomniał, gdzie się znajduje, i krzyczał, krzyczał z całej siły. Ale słyszał tylko dziwny, głuchy dźwięk. Cuchnąca woda wlewała mu się do płuc. Tonął. Czuł, że myśli rozpływają się w tej samej wodzie, która go zabijała. Ostatni raz popatrzył w niebo. Księżyc ukazał się między chmurami, otoczony zielonkawą zniekształconą aureolą.

I wtedy Garou to zobaczył. Było tuż przy nim. Resztkami sił powoli wyciągnął rękę. Poczuł chłodne dotknięcie na opuszkach palców. Dreszcz przebiegł jego ciało, gdyjuż trzymał to w dłoni. Wreszcie był wolny. Coś, co przytrzymywało mu nogi, zniknęło. Kiedy wydostał się na powierzchnię, był zdrętwiały z zimna i bolały go płuca. Z trudem wrócił na bezpieczną przystań, gdzie jakiś czas tkwił nieruchomo, wymiotując wodą i usiłując złapać oddech. 3 Rok 1502, Florencja Pracownia Leonarda da Vinci mieściła się w samym centrum Florencji. Wśród trzeszczenia rylców i dłut rozprawiano o zasadach sztuki; panowała tu renesansowa atmosfera, jaką można by znaleźć chyba tylko w samym Duomo Brunelleschiego * [przyp.: Filippo Brunelleschi (1377-1446) - włoski architekt i rzeźbiarz, twórca florenckiej katedry (wł. Duomo) (przyp. tłum.).] Leonardo wpadł do pracowni zdyszany szybkim biegiem. Tylko Salai, swego ulubionego ucznia - choć nie ze względu na umiejętności - zastał przy pracy. Modelował właśnie, w ramach nauki rzemiosła, niezbyt udaną figurę konia, na podstawie rysunku mistrza. Pierwotny projekt pomnika księcia Mediolanu Francesca Sforzy nigdy nie doczekał się realizacji, ale Leonardo od lat tworzył kolejne jego wersje. -Mam! Wreszcie mam! Trzeba być głupcem . -Mistrzu! - Salai aż podskoczył na te krzyki. - Co się z wami dzieje? -Zostaw to, kochany, mamy teraz co innego do roboty. Po spotkaniu z Rodrigiem i Cezarem Borgiami Leonardo wpadł w przygnębienie. Cztery tygodnie to za mało na wykonanie kopii. Nawet gdyby chodziło o kopię zwykłego obrazu czy rzeźby. A ten Całun nie został namalowany ludzką ręką. Musi to dokładnie przeanalizować, zdecydować, jaką technikę zastosować, jaką podstawę, jakie barwniki. I musi zapanować nad sobą: najtrudniejsze zadanie w jego życiu było też największym wyzwaniem. Uważnie obejrzał Całun i stwierdził, że to lniane płótno utkane w specyficzny sposób zwany “rybią ością”. Materiał wykonany tą techniką wygląda wyjątkowo pięknie, ale może być mniej wytrzymały. Leonardo zamówił wykonanie podobnego materiału w warsztacie rodziny Scevola, która od ponad stu lat produkowała najdelikatniejsze tkaniny we Florencji i w całej Toskanii. Pod uważnym wzrokiem Leonarda odbicie okazało się zniszczeniem samej tkaniny, śladami na płótnie spowodowanymi procesem degradacji. Nie było żadnego barwnika ani niczego, co mogłoby wywołać przebarwienie. Oczywiście odnalazł plamy krwi, otoczone wyschniętym osoczem, zawsze obecnym, kiedy krew wypływa ze świeżej rany. W wielu miejscach byłytakże plamki wosku, najprawdopodobniej z maści używanych przy obrzędach. Były też miejsca przypalone, rozdarte i poszarpane. A co do samego odbicia, ciało, którego ślad było widać, musiało być okrutnie torturowane. Była to twarz człowieka zmarłego męczeńską śmiercią. Prawy policzek był opuchnięty, a ślady ran i okaleczeń widniały na całym ciele. Korona cierniowa pozostawiła krąg maleńkich krwawiących ran wokół głowy. Falista krwawa pręga przecinała czoło. Biczowania, okrutne pchnięcie kopią w b o k . płótno zachowało wszystkie te przerażające ślady. Leonardo był świetnym anatomem. Wykonał ponad dwadzieścia sekcji ciał nieboszczyków, niektóre ze swym dawnym mistrzem Verrocchiem * [przyp.: Andrea del Verrocchio, wł. A. di Cione (1435-1488) - włoski rzeźbiarz i malarz, działał we Florencji (przyp. tłum.).] Pomogło mu to zrozumieć dziwne ułożenie ciała, pochodzenie i kształt ran - wyciągnięte ręce z kciukami zwróconymi do środka dłoni i nogi różnej długości - bez odwoływania się do legend, wedle których Jezus był kulawy. Chociaż wiele starych obrazów przedstawiających Chrystusa ukrzyżowanego było zgodnych z tym, co Leonardo zauważył na Całunie. Ukrzyżowanie Masaccia * [przyp.: Masaccio, wł. Tommaso de Ser Giovanni di Simone (1401-1428) - wybitny malarz włoskiego Renesansu (przyp. tłum.).] także przedstawiało Jezusa z odrzuconą głową, nieostrzyżonymi włosami i nogami różnej długości: jedna była ugięta, tak by krzyżowała się z drugą przy przybijaniu do drzewca gwoździem przechodzącym przez obie stopy. Na Całunie dziury po gwoździach widoczne były na nadgarstkach, podczas gdy tradycyjnie przedstawia się je na dłoniach. Ale najbardziej zdumiało Leonarda, że odbicie było jasne w miejscach, które powinny być ciemne, a ciemne w miejscach, które powinny być jasne. To wydawało mu się niepojęte i chociaż ze wszystkich sił starał się znaleźć wyjaśnienie, nie potrafił. Dopiero cztery wieki

później odnalazł je pewien adwokat z Turynu, gdy po raz pierwszy spojrzał na oblicze Jezusa w negatywie i pozytywie. Kiedy pilnowany przez strażników z Watykanu Leonardo opuszczał Rzym, zabierając ze sobą Święty Całun, czuł trudną do określenia mieszaninę emocji. Jako agnostyk musiał ponownie rozważyć, co wydarzyło się w Judei na początku naszej ery. Jako artysta cierpiał podwójnie: był przejęty stojącym przed nim wyzwaniem i zarazem pragnął mu sprostać. Jako człowiek nauki stanął w obliczu tajemnicy, która sprawiała wrażenie niemożliwej do rozwiązania. Gdy obejrzał Całun już spokojnie, przypomniał sobie eksperyment, który przeprowadził wiele lat temu w Mediolanie i który mógłby posłużyć - po udoskonaleniach - do skopiowania Całunu. W pewnej starej arabskiej księdze alchemii przeczytał, że można impregnować płótno lub pergamin solami srebra, które ciemnieją i zostawiają ślady w kontakcie ze światłem. Zrobił kilka bardzo interesujących prób, przede wszystkim przy użyciu camera obscura: jeśli umieścił światłoczułą tabliczkę w odpowiedniej odległości od otworu, uzyskiwał reprodukcje rzeczywistych obrazów, tyle że rozmazane i jednobarwne. Nie znalazł wtedy sposobu na polepszenie jakości odbitych obrazów, a po wyjeździe z Mediolanu przestał służyć Sforzom i zapomniał o całym pomyśle. Odbicie na Całunie i jego imagos, jak je nazwał - czyli “wizerunki utworzone przez światło” - miały bardzo dziwną cechę: oba przedstawiały postaci robiące wrażenie reliefu, jakby w rzeczywistości nie były płaskie. Ale Całun nie miał “perspektywy”;jakby pozbawionyjakiegokolwiek określonego źródła światła. Leonardo odgadł przyczynę dopiero w chwili, kiedy pojął to, co podstawowe i nie do logicznego zrozumienia, choć przez to nie mniej zdumiewające. Jeśli Ciało emitowało jakiś rodzaj światła, nie było potrzeby żadnego zewnętrznego źródła. Wyjaśniało to także różnice intensywności wizerunku w miejscach większej lub mniejszej odległości Ciała od płótna, takich jak oczodoły, boki, nos albo ręce. Przez pierwszy tydzień Leonardo sporządzał szkice kolejnych fragmentów Całunu. Jeżeli zdoła wykonać nadruk na płótnie Scevoli - czego nie był pewien - musi dokładnie skopiować plamy krwi i wosku, ślady złożenia materiału i rozdarcia. Subtelność wizerunku na materiale wymagała wykonania wielu prób, aż do dosięgnięcia oczekiwanego efektu. Nie potrafił jeszcze sporządzić precyzyjnego nadruku na tle, a bez tego cała praca była na nic. 4 Rok 1888, Paryż Jean był zdezorientowany. Rozglądał się dookoła, usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest. Całe ciało miał obolałe i dygotał z zimna. Przez chwilę myślał, że zaatakowano go ponownie. Przypominał sobie mętnie jakiś chichot i p o tem . nic. Jego umysł odmawiał ujawnienia, co się zdarzyło później. Pamiętał tylko, że wpadł do rzeki. Z ulgą stwierdził, że ulica jest pusta. Zaczęło się rozjaśniać i zdołał dostrzec swój sklepik, jakieś sto metrów dalej. Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i znowu upadł na ziemię. Czuł się bardzo słaby i było mu niedobrze. Udało mu się usiąść. Kiedy oparł rękę o ziemię, poczuł ból. Dłoń była pokryta zielonkawym mułem i plamami zaschniętej krwi. Skaleczenia byłyjakieś dziwne: wyglądały jak półksiężyce, jedna rana pod palcami, druga przy kciuku. Patrzył na te ślady z mieszaniną obawy i niedowierzania, zastanawiając się, w jaki sposób powstały. Chłodny powiew od rzeki smagnął mu twarz i Jean znowu zadygotał. Zęby mu szczękały, a ten dźwięk wydawał się jeszcze głośniejszy w ciemnościach. Wykręcił głowę tak mocno, że aż coś chrupnęło w szyi. Wydawało mu się, że ktoś go obserwuje, chociaż nie widział w pobliżu nikogo. Podniósł się tak gwałtownie, że o mało ponownie nie stracił równowagi. Usłyszał głuchy dźwięk pod stopami. Spojrzał w dół i stwierdził, że na ziemi leży jakiś ciemny przedmiot. Podniósł go, niemal na niego nie patrząc, wsunął do kieszeni i ruszył pospiesznie w kierunku niedalekiego Pont au Change. Przebiegł na drugą stronę rzeki i nie zwolnił aż do chwili, kiedy nie miał już sił biec. Gdy dotarł do domu, ciągle dyszał z wysiłku. Gwałtownie zatrzasnął za sobą drzwi i przebiegł oba piętra jak oszalały, sprawdzając okna i upewniając się, czyjest sam. Trochę spokojniejszy, włożył koszulę nocną i zmył muł pokrywający mu twarz i ramiona. Potem napalił w piecu i padł na krzesło stojące obok. W ręku trzymał przedmiot podniesiony z ziemi. Dom, choć nieduży i skromny, już od jakiegoś czasu miał bieżącą wodę, dzięki reformom Haussmanna * [przyp.: George Eugene Haussmann (1809-1891) - prefekt departamentu Sekwany, inicjator nowoczesnej przebudowy Paryża (przyp. tłum.)]. Na parterze były przestronna kuchnia, spiżarnia i łazienka. W sypialni na piętrze stały łóżko i wysłużona szafa, której brakowało jednego skrzydła drzwi. Garou był kawalerem i nigdy nie zadał sobie trudu, żeby ją naprawić. Przy piecu leżała sterta narąbanego drewna. Wziął jedno polano i wrzucił do ognia. Ciągle było mu

zimno. Wpatrywał się uważnie w przedmiot, który trzymał w ręku. Był okrągły, chociaż brzegi wydawały się jakby naderwane, i niemal całkowicie pokryty zielonym nalotem, tak jak łańcuch przyczepiony do głównej części. Jeanowi przemknęła przez głowę pewna myśl. Położył przedmiot na prawej dłoni. Ślady skaleczeń pasowały idealnie do brzegów przedmiotu. Wyglądało na to, że ściskał go w ręku z taką siłą, że brzegi wbiły się w ciało. Nagle przypomniał sobie, co się wydarzyło. Wrażenie było tak wielkie, że przez chwilę nie mógł oddychać. Jakby jeszcze był tam, w rzece, otwierał usta, starając się chwytać odrobinę powietrza. Znowu czuł mdłości, a nawet smak brudnej wody. Gwałtownym ruchem odrzucił medalion. Przy uderzeniu o podłogę część zielonego nalotu odpadła, ukazując coś, co wyglądało jak metal. Jean był śmiertelnie przerażony. Siedział nieruchomo na krześle, wpatrując się w przedmiot. Nie miał odwagi się ruszyć, ale nie chciał też, żeby to pozostało w jego domu jeszcze choćby chwilę. Wreszcie zdołał się podnieść. Jego odzienie ciągle śmierdziało błotem i było wilgotne. Ubierając się, nie przestawał patrzeć na przedmiot, który leżał w tym samym miejscu, w którym upadł. Ujął pogrzebacz i przyciągnął nim przedmiot, zahaczywszy o łańcuch. Potem wziął szmatkę, w której trzymał chleb, i ostrożnie włożył medalion do środka, starając się go nie dotykać. 5 Rok 1502, Florencja Skłonność Leonarda do zdobywania wiedzy we wszelkich jej przejawach wykraczała poza zwykłą ciekawość. I choć w jego epoce nie wolno było prowadzić zbyt daleko idących badań, jego duch mógł ulatać swobodnie przynajmniej w części ogólnie dostępnej: Renesans popierał rozluźnienie kontroli sprawowanej przez Kościół. Ale i tak wszystko, co oznaczało myśl w czystej formie, mogło zostać uznane za herezję lub bluźnierstwo; inkwizycja papieska była upoważniona do interweniowania w przypadkach zboczeń i tego, co uważano za niebezpieczne dla doktryny. Akceptację od stosu dzieliła bardzo cienka linia, wyznaczająca granicę pomiędzy religijną ortodoksją a ideami, które mogłyby zagrozić jej hegemonii. Ale Toskańczyk czuł taki głód wiedzy, dociekania sensu świata i jego cudów, że nie zaniedbywał żadnej okazji do zdobywania nowych wiadomości. A były to właśnie tematy zakazane, budzące największe zainteresowanie w ludziach tamtej epoki. Wśród dyscyplin ezoterycznych poczesne miejsce zajmowała alchemia i chociaż uważano ją czasem za rodzaj magii - jak to się często dzieje w przypadku czegoś, czego się nie zna lub co budzi lęk -wielu zapewniało, że dzięki tym praktykom można dokonać niezwykłych cudów. Leonardo po raz pierwszy zetknął się z alchemikami w Mediolanie, gdy pozostawał w służbie u księcia Ludwika zwanego Maurem, głowy dynastii Sforzów i syna jej założyciela Francesca, który zagarnął księstwo w 1450 roku i stworzył z niego kwitnący, potężny kraj. Tam właśnie mistrz poznał pewnego staruszka, nikczemnego wzrostu i o niepozornym wyglądzie, ale o wielkiej sile ducha. Ambrogio de Varese, nazywany Wielkim Cudotwórcą, pełnił funkcję astrologa - medyka księcia Maura. Mówiono, że ma już ponad dwieście lat i potrafi czynić cuda. Jak zdołał wybadać Leonardo, Varese był z pochodzenia Żydem, ale przeszedł na chrześcijaństwo wraz z całą swoją rodziną, pod opieką biskupa Palermo Giacomo de Varese, od którego przyjął nowe nazwisko (prawdziwego nikt nie znał). Przewędrował całe Włochy, znaczną część Europy, Afryki Północnej i krajów Wschodu. Mówił dziesiątkami języków i posiadał rzeczywiście ogromną wiedzę. W Mediolanie, gdzie pracował dla Sforzów, utworzył z grupą uczniów lożę, w której praktykowano alchemię, a także dziwne wschodnie ćwiczenia fizyczne. Towarzystwo było dobrze znane, ale swoje praktyki utrzymywało w najgłębszej tajemnicy. Członkowie loży, nazywający się między sobą “braćmi”, byli, jak wieść głosiła, ascetami o wysokim morale, powściągliwymi i uczciwymi, z zapałem zdobywającymi wiedzę. Ich celem było osiągnięcie doskonałości moralnej, a nie poszukiwanie kamienia filozoficznego czy uniwersalnego lekarstwa; starali się zmienić człowieka w istotę najwyższą, ponad wszelkim materializmem. A jeszcze bardziej niż na próbach przedłużenia cielesnej egzystencji zależało im na pełnym rozwoju duchowym, oczyszczeniu duszy ludzkiej. Ich znakiem było jajko - nieporównywalny z niczym symbol energii i życia - a swoje praktyki, dyscyplinę i filozofię nazywali Królewską Wiedzą. Przestrzegali bardzo ścisłych zasad, w swoich rytuałach używali dziwnej symboliki pełnej alegorii. Do zapisywania swoich notatek używali hermetycznej grafiki zwanej Alfabetem Honoriusza z Teb, powstałej w początkach chrześcijaństwa. Dla tych ludzi dwanaście operacji alchemicznych miało również sens duchowy i realizowali je jako symboliczny sposób dosięgnięcia rozwoju wewnętrznego. Ich kodeks, zaakceptowany przez wszystkich członków, zawierał cztery podstawowe obowiązki: nie zajmować się niczym innym poza uzdrawianiem i ulepszaniem życia, spotykać się w pierwszą niedzielę miesiąca w loży z pozostałymi braćmi, wziąć na siebie obowiązek wykształcenia ucznia i strzec tajemnic stowarzyszenia nawet w obliczu niebezpieczeństwa śmierci.

Sam Varese nawiązał kontakt z Leonardem, kiedy dowiedział się, że ten przybył do Mediolanu na służbę u księcia Maura. Uczonego fascynowało mistrzostwo Leonarda, a wkrótce i Leonardo zainteresował się Varesem. Stosunki pomiędzy nimi nie sięgnęły stopnia zażyłej przyjaźni. Mieli bowiem odmienne osobowości, częstokroć przeciwstawne, chociaż w dziedzinie duchowej udało im się osiągnąć porozumienie, a to właśnie najbardziej łączy ludzi wyjątkowych. Varese nie tolerował jednak graniczącej z nieustępliwością dociekliwości Leonarda, a ten z kolei nie pojmował ostatecznego sensu orientalistycznych filozofii Varese’a. Mimo to wzajemne kontakty były dla obu pożyteczne i nader pouczające. Koncepcje stwarzania wizerunków postaci przy użyciu światła dotarły do Leonarda właśnie poprzez Varesego. Ambrogio darzył ogromnym uwielbieniem arabskiego lekarza nazwiskiem Abu Musa al-Sufi, największego alchemika wszystkich czasów, jak o nim mówiono. W swoich badaniach Arab stosował klasyczne substancje alchemików: złoto, rtęć, arszenik, siarkę, sole i kwasy - i odkrył mnóstwo związków dotychczas nieznanych. Były wśród nich sole srebra, które reagowały na światło przy dłuższej ekspozycji. Nigdy jednak nie znalazł praktycznego zastosowania tego interesującego zjawiska. To Leonardo pierwszy zaczął eksperymentować z pergaminami wymoczonymi w takich solach, robiąc na nich odbicia przy użyciu camera obscura. Rezultaty były niezłe, ale Toskańczyk nie mógł rozwiązać jednego problemu: obrazy, jakie uzyskiwał, były blade. Przez kilka miesięcy starał się pozbyć tego defektu, nie osiągnął jednak pozytywnego rezultatu. Kiedy jakiś czas później opuścił Mediolan, zapomniał o tej technice, która go fascynowała i irytowała w równym stopniu. Teraz, gdy wobec zadania zleconego przez Borgiów cały jego talent był oddany zadaniu, w jego umyśle zrodziła się pewna idea, zamysł równie mętnyjak obrazy powstałe z pomocą camera obscura. Niemniej coś mu mówiło, że jest na właściwej drodze. Leonardo używał soczewek przy pracy nad jednym ze swoich najważniejszych wynalazków, któryjuż od lat starał się ulepszyć: teleskopem. Robił coraz to nowe rysunki różnych ich rodzajów, opracowywał metody ich szlifowania, pracował nad ich sferycznością i geometrią. Udowodnił, że poza zdolnościami powiększania lub zmniejszania obrazu soczewki pozwalają regulować załamanie światła. Nie miał czasu do stracenia. Minęła już ponad połowa owych czterech tygodni danych mu przez Cezara Borgię na wykonanie kopii Świętego Całunu. Po przyjściu do pracowni poprosił Salai o pomoc w sprawdzeniu wszystkich soczewek, które byłyjuż wyszlifowane. Niektóre tkwiły w tulejach o rozmaitych przekrojach, pomalowanych wewnątrz na czarno dla uniknięcia refleksów. Inne nie były jeszcze gotowe do użycia, w różnych fazach procesu przygotowywania. Eksperymenty Leonarda z teleskopem miały bardzo szeroki zasięg i bywało, że wymagały połączenia ponad dwudziestu soczewek. Wmontowywał je, jedną po drugiej, we wnętrze camera obscura, którą w tym wypadku był po prostu zamknięty pokój z otworem w jednej ze ścian. Okrągły otwór łączył się z przyległą izbą, wyposażoną w szerokie boczne okna i liczne okrągłe lustra, które skupiały światło w punkcie naprzeciwko otworu. Chyba nikt na świecie nie miał camera obscura o tak wielkich rozmiarach. Płachty, których Leonardo używał do swoich “luksimagów”, wykonano z kwadratowych kawałków pergaminu o boku około pół metra, pokrytych na całej powierzchni jodkiem srebra. Proces był powolny, bo czułość reakcji była bardzo ograniczona. Stąd potrzeba zwierciadeł rozjaśniających naświetlane przedmioty. Gdy upływał czas potrzebny do naświetlenia pergaminu, to co zostało na nim odbite, utrwalało się, wystawiając pergamin na działanie oparów rtęci, jednego z ulubionych pierwiastków alchemików, który nazywali hydroargentum, czyli płynnym srebrem. W końcu, by uniknąć niepożądanej reakcji uzyskanego obrazu ze światłem już po utrwaleniu, trzeba było bardzo dokładnie zmyć powierzchnię rozpuszczoną w wodzie zwykłą solą. To bowiem hamowało proces. Potem pozostawało oczyścić powierzchnię wodą i można było oglądać pozytywowy obraz przedmiotu, złożony z plam w różnych odcieniach brązu. Salai przygotował pergamin i zrobili próbę z pierwszą soczewką. Po wymaganym okresie oczekiwania, używając jako obiektu pracy małego modelu konia Francesca Sforzy, zastąpili pierwszą płachtę drugą i w oku camera obscura umieścili inną soczewkę. Powtarzali proces, aż wszystkie soczewki zostały wypróbowane. Początkowo Leonardo był nastawiony entuzjastycznie, ale w miarę uzyskiwania kolejnych obrazów na pergaminach jego entuzjazm malał i w końcu zmienił się we frustrację i zniechęcenie. Tylko jedna soczewka dała obraz konia możliwy do rozpoznania. Ale Leonardo starał się panować nad przygnębieniem; zabrał się do analizowania każdego z pergaminów, zastanawiając się nad przyczynami niepowodzenia.

Pierwszym jego wnioskiem było to, że nie wszystkie zadrukowane miejsca na płachtach zgadzały się ze sobą. Niektóre w ogóle nie zostały naświetlone i przedstawiały kółko rozjaśnione pośrodku. Przy innych, które były zadrukowane w całości, niewyraźne obrazy przedstawiały plamy podobne do siebie, ale o rozmaitych wymiarach. Musiał się gdzieś pomylić, co do tego miał pewność. Był wszak wystarczająco mądry, żeby nie uważać się za nieomylnego. Ale mimo to nie potrafił zrozumieć, w czym tkwił błąd. 6 Rok 1888, Paryż -Idę, już idę, cierpliwości! Proboszcz kościoła Saint Germain zastanawiał się z niechęcią, kto może do niego pukać o tej porze. Spał już, kiedy usłyszał stukanie do głównej bramy, musiał więc wstać z łóżka. -Przestańcie walić w bramę, powiadam! - krzyknął, choć nie wierzył, że jego prośba odniesie jakikolwiek skutek. Wszedł do głównej nawy od strony zakrystii. Ukląkł przed ołtarzem i przeżegnał się, zanim ruszył dalej ku wejściu. W ręku trzymał kaganek, którym oświetlał sobie drogę. Jego kroki odbijały się głośnym echem od kamiennych ścian. Kiedy w końcu dotarł do drzwi, walenie ustało. -Kto tam? I czego chce o tak niestosownej porze? - spytał, nie otwierając drzwi. - Czy aby nie goni was jakiś diabeł? - dodał złośliwie. Odpowiedź dobiegła jakby z bardzo daleka, stłumiona przez grube drzwi. Ksiądz nie zrozumiał prawie nic z tego, co mówił przybysz. -Co mówicie? Czy dobrze usłyszałem? - zapytał. Pootwierał liczne zasuwy, zamki i uchylił drzwi. W wąskiej szparze dostrzegł kogoś niskiego i tęgiego. Wygląd i strój świadczyły, że jest to człek prostego pochodzenia. Twarz miał zupełnie bladą i mizerną. Źle zarośnięta blizna przecinała mu prawy policzek. W jednej ręce trzymał mały woreczek, na który patrzył ze strachem i starał się odsuwać go możliwie najdalej od siebie. -Pytam po raz drugi, kim jesteście? -Wybaczcie, że wam przeszkadzam, ojcze. Jestem Jean Garou, mam kramik z rybami w pobliżu przystani i mieszkam. -Nie musicie mi opowiadać całego swojego życia - przerwał mu ksiądz, podnosząc rękę niechętnym gestem. - Co macie tam w środku? -To je s t . to było w rzece, ojcze. Wydaje mi się, że w tym jest jakaś zła moc - wybełkotał Garou ze strachem. -Naprawdę? I mówicie, że znaleźliście to w rzece? A czy czasem nie na dnie dzbanka z piwem, panie Garou? - Cierpliwość proboszcza była na wyczerpaniu. -Uwierzcie mi, na miłość boską! Przysięgam, że nie piłem ani kropli. Jestem uczciwym człowiekiem. Wpadłem do rzeki i tam to znalazłem. Jean nie pojmował, dlaczego ksiądz mu nie chce pomóc. Był pewien, że w tym przedmiocie tkwi jakaś nieczysta siła i że tylko sługa boży może coś na to poradzić. To dlatego zdecydował się wyjść z domu w środku nocy i pójść do pobliskiego kościoła Saint Germain. -Proszę was, o jc z e . - rzekł ze szlochem. Ksiądz chwilę obserwował go uważnie, nic nie mówiąc. W końcu otworzył drzwi szerzej. -Dobrze; możecie w e jś ć .

Kiedy Jean wszedł do świątyni, proboszcz podprowadził go aż do ołtarza. Tam ponownie ukląkł i zrobił znak krzyża; Jean uczynił to samo, by następnie pójść za księdzem przez boczne drzwi, prowadzące do prywatnego mieszkania kapłana. Proboszcz zaprowadził go do małej kuchenki i poprosił, by usiadł, podczas gdy sam dorzucił do ognia. Jean usiadł posłusznie, wpatrując się w księdza nieprzytomnym wzrokiem. Węzełek położył na podłodze w sporej odległości od siebie, ale tak, by nie stracić go z oczu. -Wypijcie to, panie Garou. - Proboszcz podał mu dymiący kubek. - To rosół z kury, który przyrządziła moja gospodyni. Dobrze wam zrobi. -Dziękuję, ojcze. -A teraz opowiedzcie mi łaskawie swoją historię. Jean opowiedział księdzu wszystko, co wydarzyło się tej nocy, od chwili gdy wyszedł ze sklepiku, aż do momentu, kiedy udał się do kościoła. Proboszcz cały czas go obserwował, to z uprzejmym zaciekawieniem, to znów badawczo, zwłaszcza gdy opowiadał o tym, jak coś złapało go za nogę i jak potem podniósł ów przedmiot. Chwilami musiał go zachęcać, by opowiadał dalej, bo Jean bał się mówić. Gdy skończył, ksiądz milczał chwilę, podczas gdy Garou dopijał rosół, którego początkowo ledwie skosztował. Proboszcz nie wiedział, co o tym myśleć. Wydawało się, że ten człowiek mówił prawdę. Po cóż miałby zmyślać tak dziwaczną historię? Ale ten błysk w wodzie w kompletnych ciemnościach, siła, jaką wydawał się mieć tajemniczy przedm iot. nic z tego nie miało sensu. Może po prostu ten człowiek nie był przy zdrowych zmysłach. Ksiądz pomyślał nie bez smutku, że jeszcze nie tak dawno pewnie skazano by go za czary, gdyby opowiedział komuś podobną historię. -Czy możecie mi to pokazać? - spytał. Jean wahał się chwilę. Szalony czy nie, niewątpliwie był bardzo przestraszony. -Jest tam w środku. - Wskazał głową węzełek. - Proszę, niech ojciec to weźmie i zrobi z tym, co uzna za stosowne. -Jak chcecie. - Proboszcz podniósł węzełek i położył na szafce koło paleniska. - Idźcie zatem w pokoju, a ja zajmę się resztą. Jean odetchnął z ulgą. Na jego zmęczonej twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. -Nie wiem, jak mam dziękować. - wykrztusił. -Och, nie musicie mi dziękować, panie Garou. Wracajcie teraz do domu. I spróbujcie odpocząć i o wszystkim zapomnieć. Ksiądz odprowadził gościa do wyjścia tą samą drogą, którą przedtem weszli. Tym razem Jean nie tylko ugiął kolana przed ołtarzem, ale klęczał tam dobrą chwilę, oświetlony przez słabe światło woskowych świec. Niewątpliwie dziękował Najwyższemu za Jego bezmierną dobroć. Proboszcz z pewnym zaskoczeniem odkrył, że chce, by sprzedawca ryb już sobie poszedł, a on mógł obejrzeć z bliska ów przedmiot, który wywierał tak silne emocje. Niemniej uszanował jego modły i stał obok, aż Jean się podniósł. Gdy wstawał, proboszcz zauważył, że po twarzy mężczyzny spływają łzy. Podziękowawszyjeszcze raz księdzu za pomoc, Jean opuścił kościół. Ksiądz patrzył za nim aż do chwili, gdy zniknął za rogiem. Ponownie zamknąwszy ciężkie wrota, skierował się do mieszkania. Ogień prawie wygasł i w kuchni było zimno i ciemno. Oświetlony był tylko mały krąg w pobliżu paleniska. Węzełek ciągle leżał tam, gdzie go położył, teraz okryty mrokiem. Ksiądz wrzucił kilka szczap do ognia, nie zadając sobie trudu zapalenia lampy. Usiadł na prostym sosnowym krześle i położył sobie węzełek na kolanach. -Zobaczmy, co tu mamy - powiedział do pustego pokoju. Wsunął dłoń do węzełka i pomacał wnętrze, aż dotknął przedmiotu. Był chropowaty i wilgotny, ale co dziwne, nie

było to wrażenie nieprzyjemne. Przeciwnie: czuł coś dziwnego, jakby prąd przebiegający przez rękę, poczynając od końców palców. Tłumaczył sobie, że to tylko wytwór jego wyobraźni. Wyglądało na to, że sprzedawca ryb zaraził go swoim szaleństwem. W końcu wyjął przedmiot z woreczka i przysunął do ognia, by lepiej go zobaczyć. Jak mówił Jean, był pokryty zielonkawym nalotem. Pewnie to muł i algi, narosłe przez długi czas, kiedy przedmiot leżał w wodzie. Byłoby dziwne, gdyby błyszczał. Chociaż z jednego brzegu nalot zszedł i pozwalał dostrzec metalową część. Proboszcz położył przedmiot na kamiennej podłodze i zaczął ostrożnie uderzać w niego pogrzebaczem. Nie mógł pohamować uśmiechu, gdy stwierdził, że nalot łatwo odpada. Zaciekawiony przypatrywał się czemuś, co wyglądało jak medalion. Był szary i bardzo ciężki jak na swoje niewielkie rozmiary, musiał więc zostać zrobiony z ołowiu. Wisiał na łańcuszku, który był przerwany, jakby medalion zdarto komuś z szyi. Jedna strona była całkiem gładka, podczas gdy druga przedstawiała coś, co w pierwszej chwili wziął po prostu za zarysowania. Nie mógł rozpoznać, co przedstawiają te rysy, więc umył dokładnie medalion. To, co ujrzał, zaskoczyło go tak bardzo, że aż przysiadł na krześle. Przetarł medalion rękawem habitu i zbliżył do oczu, aby się upewnić, że to jest tam naprawdę. -Boże Święty - wyszeptał zachwycony. 7 Rok 1502, Florencja Była to ciężka noc dla Leonarda. Dręczyły go koszmarne sny, pełne groteskowych postaci, diabolicznych i potwornych. Zegar z zepsutymi wskazówkami ciągle wskazywał mijające godziny. Czarna przepaść pochłaniała miliardy zagubionych istot, wciąganych tam jakimś przerażającym magnetyzmem i znikających w głębi z żałosnymi jękami. Twarz Cezara Borgii także tam była, groźna, wybuchająca kaskadami śmiechu, kiedy śmiertelni podążali do otchłani. Jego przenikliwy śmiech zmienił się w głośny lament, a potem w trwożny krzyk, który następnie ucichł w ciemności. Ale Leonardo nie czuł lęku. Zauważył, że ta groźba była tylko fanfaronadą: Borgia był zgubiony i niczym zranione zwierzę próbował się bronić ostatkiem sił, udając okrucieństwo, które już stracił. Udręczony mózg mistrza, męczony jakimś dziwnym zawrotem głowy, wytwarzał dantejskie sceny, chorobliwe i przepełnione fatalizmem. Aż nagle jego przestrzeń senną wypełniło niebiańskie światło. Z wysokości spłynęła delikatna, fantasmagoryczna postać. Była podobna do jednego z rysunków, za pomocą których zwykł zapisywać swoje wynalazki i mechanizmy, coś w rodzaju szkicu, na którym koń Francesca Sforzy był przedstawiony z obu stron ogromnej jaśniejącej soczewki. Wtedy Leonardo ujrzał wszystko zupełnie jasno. Poruszony, zlany potem zbudził się ze snu. Leżał z szeroko otwartymi oczami. Serce biło mu gwałtownie. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, co go zbudziło, co przywróciło go rzeczywistości z fantastycznego świata snów. Przez jakiś czas starał się powtórzyć w myślach ideę, która tak jasno i wyraźnie ukazała mu się we śnie. Fragmenty same układały się w całość, bez wysiłku, i nagle, jak w olśnieniu, pojął wszystko: jego błąd polegał na odległości, w jakiej umieścił model i światłoczułą płachtę z każdej strony soczewki camera obscura. Dlatego uzyskane obrazy były nieproporcjonalne i mętne. Leonardo wyskoczył z łóżka jak chłopak mający za chwilę odbyć tajemną randkę z ukochaną. Chwycił się rękami za głowę, zastanawiając się, jak mógł być tak głupi. A przy tym czuł się usatysfakcjonowany i zadowolony z siebie. Nie było problemu, którego nie mógłby rozwiązać, ani wyzwania zbyt trudnego dla jego geniuszu. Prawdziwy artysta nosi w sobie niebo i piekło. Kiedy Salai obudził się następnego ranka, jego mistrz już od wielu godzin pracował, robiąc obliczenia i rysunki. Rysował właśnie sferyczną soczewkę, która pozwoliłaby dosięgnąć obraz tej samej wielkości co przedmiot materialny. W tym celu musiał zmierzyć głębię camera obscura pomiędzy otworem a ścianą. W przyległym pokoju narysował na podłodze znak, który określał tę samą odległość. By sprawdzić swoją teorię, kazał Salai i dwóm innym uczniom, którzy nic nie wiedzieli o projekcie mistrza - Cezarowi de Sesto i Zoroastrowi -przygotować nową soczewkę według jego wskazań. Leonardo potrzebował bloku weneckiego szkła w najlepszym gatunku, wyszlifowanego z wyjątkową ostrożnością, i musiał precyzyjnie wymierzyć odległość, w której należało umieścić Całun. Potem pozostawał jeszcze jeden problem: precyzyjne ustawienie modelu. Płachta pokryta jodkiem srebra powinna być idealnie równoległa do tej, na której miał być zawieszony Święty Całun. Obie musiały być ustawione prostopadle w stosunku do osi soczewki pośrodku. Jeśli tak nie będzie, kopia wyjdzie przesunięta albo wykrzywiona, będzie miała zmniejszoną albo powiększoną długość lub

szerokość w stosunku do oryginału - tak jak się widzi z perspektywy. Z najwyższą ostrożnością i zarazem bardzo zręcznie Leonardo usytuował wykończoną soczewkę w odpowiedniej pozycji. Potem, po umieszczeniu światłoczułej płachty w camera obscura rozpoczął eksponowanie światłem. Czekali w napięciu. Tym razem nie było błędów. Leonardo zrozumiał problem, a tym samym rozwiązanie było słuszne. Po użyciu nowej soczewki obraz na projekcji okazał się o wiele dokładniejszy niż przy poprzednich próbach. Dobrze również obliczył odległości, więc różnica wielkości pomiędzy modelem a kopią była niemal niezauważalna. Rozwiawszy wszystkie swoje lęki i wątpliwości, mistrz wręczył Salai sto dukatów w złocie, sumę więcej niż wystarczającą, i posłał go do Wenecji, by kupił tam blok szklany najwyższej jakości. W międzyczasie zajął się budowaniem sztalug dla Całunu oraz dla materiału od Scevoli i do rysowania planów ustawienia w przestrzeni obu tkanin. Wenecjanie produkowali najlepsze szkło w całej Europie, zarówno pod względem jakości produktu, jak i szlifu oraz artystycznego zdobienia. Mimo to Leonardo dał swemu posłańcowi szereg bardzo dokładnych wskazówek co do wykonania bloku, z którego miała być zrobiona soczewka. Podczas procesu produkcji do szkła trzeba było dodać mangan, aby wyeliminować kolor, wynikły z zanieczyszczeń i podwyższyć przejrzystość; trzeba było też dodać arszenik, który zapobiegał tworzeniu się bąbelków, co było bardzo ważne przy produkcji soczewek; wreszcie musiało ono być poddane drugiemu topieniu w celu wyeliminowania wewnętrznych napięć i powiększenia jednorodności. Podróż Salai potrwa, o ile nie wynikną żadne przeciwności, co najmniej trzy dni: jeden na drogę do Wenecji, drugi na przygotowanie materiału według życzeń mistrza i trzeci na powrót. Te dni Leonardo zamierzał wykorzystać na rysowanie projektów i budowę sztalug. Najpierw wykonał ramę z grubych listew dębowych, ustawionych dokładnie pod kątem prostym. Następnie przymocował malutkimi gwoździkami i wynalezionym przez siebie klejem gumowym poprzeczne belki na całej długości i szerokości urządzenia, krzyżując je ze sobą, tak że wszystkie razem utworzyły płaską powierzchnię. Całość wygładził heblem i dokładnie wypolerował. By być jeszcze pewniejszym, pokrył całą strukturę gumową substancją, która po wyschnięciu stawała się niezwykle twarda i której Leonardo używał przy freskach, gdyż nienawidził techniki alfresco. Na wewnętrznej stronie listwy, która miała zajmować miejsce w górnej części po ustawieniu ramy, przymocował szeroką plakietkę z żelaza wystającą z każdej strony po kilka centymetrów, i wywiercił w niej kilka otworów. Miały one umożliwić przeciągnięcie sznurków, na których zawiśnie cała konstrukcja. Leonardo od dzieciństwa robił mnóstwo eksperymentów związanych z siłą ciężkości. Choć nie zdołał w pełni określić jej znaczenia fizycznego, dobrze pojmował jej właściwości. Udowodnił, że każde ciało spada na ziemię najkrótszą drogą, podążając pionowo - inaczej mówiąc, po linii łączącej zenit z nadirem. Tak jest zawsze, chyba że działają dodatkowe siły, jak przy locie pocisku, któryjest wynikiem połączenia wstępnego impulsu i przyciągania ziemskiego. Przyjaciel Leonarda, Paolo del Pozzo Toscanelli, autor mapy, która prawdopodobnie rozbudziła wyobraźnię Krzysztofa Kolumba, był przekonany, że siła przyciągania to rezultat braku równowagi pomiędzy niebiosami a piekłem. Człowiek i wszystko, co materialne, splamione stygmatem grzechu, jest ciągnięte w kierunku królestwa ciemności. Tylna ściana camera obscura nie była doskonale gładka, a światłoczuła płyta opierała się o nią na tej samej wysokości co Całun w przyległym pokoju. Leonardo uznał, że do rozwiązania tego niewielkiego kłopotu wystarczy pokryć ścianę świeżą warstwą gipsu, dokładnie wygładzoną i bez nieregularności. Potem długim, prostym prętem wymierzył odległość między ścianą z otworem camera obscura a ścianą przeciwną w zamkniętym pokoju. By uzyskać najkrótszą odległość, położył pręt na podłodze i przymocował go z jednej strony. Następnie zakreślił nim łuk, poszukał punktu, w którym ściana nie pozwalała posunąć go dalej, i po trochu skracał pręt aż do momentu, kiedy zdołał dotknąć obu ścian. Potem oznaczył tę samą odległość w sąsiednim pomieszczeniu, powtarzając całą procedurę z prętem przymocowanym w kilku rozmaitych punktach ściany z soczewką i zaznaczając kredą na podłodze układ każdego z nich. Wystarczyło powtórzyć proces dziesięć razy, by uzyskać układ, w którym górny punkt łuków został ustawiony w linii prostej. Przed narysowaną kredą kreską umieścił następnie grubą belkę poprzeczną, która wznosiła się nad podłogę na wysokość ponad dwudziestu pięciu centymetrów. Jej długość była większa od szerokości ramy, na której rozpięty był Całun. Przybił podstawę do podłogi z obu boków, w których przedtem porobił wcięcia, narysował na ziemi linię, która miała być osią soczewki po jej umieszczeniu na ścianie. Ustaliwszy ten punkt jako centrum, za pomocą sznurka przeniósł na

poprzeczną belkę pozycję otworów z blachy umieszczonej nad ramą. Przed zawieszeniem Całunu musiał ustalić określone punkty na suficie w tej samej pozycji pionowej, jaką miały na dole. Osiągnął to za pomocą dobrze wyważonego pionu z ołowiu, który stopniowo przybliżał, aż jego koniec dotknął znaków na tablicy. Ponieważ rama musiałaby ważyć więcej z tej strony, z której miała podtrzymywać Całun, po jego zawieszeniu lekko by się przechyliła. By uniknąć tego efektu, Leonardo przygotował kilka ciężarków do powieszenia z jej przeciwnej strony i możliwie jak najniżej - tam gdzie działały najskuteczniej. Miały one zrównoważyć masę całości. W momencie, w którym dolna listwa urządzenia dotknie poprzecznej belki przymocowanej do podłogi, Całun znajdzie się w odpowiednim miejscu. Ale to jeszcze nie wystarczało. Kolejnym problemem, z którym Leonardo musiał sobie poradzić, było wymierzenie wysokości i pozycji, w której trzeba umieścić soczewkę. Przy poprzednich próbach otwór zrobiony w ścianie nie zmieniał pozycji, gdyż przesuwało się w prawo lub w lewo, podnosiło lub opuszczało same przedmioty, aż znalazły się dokładnie w centrum, czyli na osi soczewki. Wielkie rozmiary Całunu wykluczały takie manewry, więc Leonardo zasłonił dawny otwór i zrobił nowy, którego centrum musiało się zgadzać w poziomie z tym samym punktem już ustawionej ramy, czyli znaleźć się na przecięciu przekątnych i na odpowiedniej wysokości nad podłogą. Użył do tego wielkiego drewnianego trójkąta, którego dłuższy bok był równy długości pręta, którego poprzednio używał do mierzenia. Stosunkowo łatwe było rozwieszenie tkaniny namoczonej w jodku srebra, która miała zarejestrować Święte Odbicie Całunu. Wystarczało sprawdzać co pewien czas stopień zaciemnienia statywu, wchodząc do pomieszczenia. Wprawdzie przedostawało się tam wtedy nieco światła z zewnątrz, ale jodek srebra reagował tak wolno, że chwilowe sprawdzania niczego nie psuły. 8 Rok 1888, Paryż Proboszcz jeszcze raz przyjrzał się medalionowi w świetle ognia. To, co wziął za zwykłe zarysowania, to byływ rzeczywistości wyrzeźbione symbole. Dwa wyglądały na herby, ale nie zdołał ich zidentyfikować. Emblematy oskrzydlały obraz, który wzbudził taką ekscytację księdza. Był to rysunek przedstawiający jedną z najcenniejszych relikwii chrześcijaństwa: Święty Całun Chrystusa, płótno, w które Syn Boży został owinięty po swojej śmierci na krzyżu. W głowie kapłana myśli kłębiły się jak trąba powietrzna; pojawiło się mnóstwo pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Skąd pochodził medalion? Jak znalazł się na dnie rzeki? Do jakiego rodu lub rodów należały herby strzegące Całunu? Nie miał wiedzy koniecznej do rozszyfrowania tajemnic medalionu, ale znał kogoś, kto mógł mu pomóc. Poznał Gellesa Bossueta, kiedy obaj studiowali na Sorbonie: Gilles w Akademii Nauk, on na Wydziale Teologii. Nadal widywali się od czasu do czasu, bo Bossuet wykładał na uniwersytecie, na tym samym wydziale, na którym przedtem studiował, a który mieścił się niedaleko kościoła Saint Germain. Proboszcz uważał go za przyjaciela, choć Gilles był nieprzejednanym ateistą. Postanowił trochę się przespać, a rano pokazać medalion przyjacielowi. Nie mógł jednak zasnąć, przejęty odkryciem. Gdy w końcu mu się udało, miał dziwny sen. Widział w nim człowieka o śniadej skórze, ubranego w egzotyczne jedwabne szaty. Człowiek ten uśmiechał się niewyraźnie, podczas gdy powoli zbliżała się ku niemu inna postać: mężczyzna w białej tunice, którą rozwiewał wiatr. Po chwili postać zniknęła, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu. Proboszcz obudził się o świcie. Szybko założył ornat i poszedł do kościoła, by odprawić pierwszą poranną mszę. Potem, już w sutannie, ksiądz wszedł do kuchni. Była tam pani Du Champs, jego gospodyni; przygotowywała mu śniadanie. -Wyspał się ojciec? Nie wygląda ojciec zbyt dobrze - wyrzucała mu dobrotliwie, macierzyńskim tonem. - Proszę zjeść śniadanie. Na pewno poczuje się ojciec o wiele lepiej. Pani Du Champs zajmowała się jego gospodarstwem od czasu, gdy dziesięć lat temu objął tu probostwo. Traktował ją jak matkę i często myślał, że on jest dla tej biednej kobiety synem, którego nigdy nie miała. -Dzień dobry, pani Du Champs. Proszę mi wybaczyć, ale dziś nie będę nic jadł. Mam pilne spotkanie. Popatrzyła na niego surowo, nie pojmując, że coś może być tak pilne, że nie pozwoli proboszczowi zjeść

śniadania. -Proszę się nie martwić - próbował ją pocieszyć. - Zjem po powrocie. Nie dając jej czasu na odpowiedź, włożył biret i wyszedł z kościoła na zalaną słonecznym światłem ulicę. Zapowiadał się piękny dzień. Włożył rękę do kieszeni, by sprawdzić, czyjest w niej medalion, i skręcił w ulicę wiodącą do Sorbony. Potem Rue des Ecoles dotarł do północnej bramy uniwersytetu. Choć spędził w tym gmachu wiele lat, podziwiał go przy okazji każdej wizyty. Prosta fasada z dyskretnymi romańskimi łukami pomiędzy dwiema wieżami ukoronowanymi kapitelami była imponująca. Ksiądz przeciął arkady i wszedł do westybulu, ogromnej sali, z której sufitu zwisały wielkie lampy z lanego żelaza. Naprzeciwko były paradne schody prowadzące do amfiteatru i sali recepcyjnej. Kamienne posągi przedstawiające Archimedesa i Homera strzegły tego miejsca, obserwując wszystkich, którzy wchodzili do gmachu. Proboszcz skierował się do galerii Gerson, dawnej ulicy, teraz pokrytej dachem, która dzieliła fakultety literatury i nauk. Przeszedł ją szybkim krokiem, idąc ku siedzibie rektoratu. Tam znajdowało się biuro jego przyjaciela Bossueta. Zastukał do drzwi, nim wszedł do pokoju. -Już służę. Może zechce pan usiąść? Głos dobiegł z małego pokoju przylegającego do biura. To Gilles, który widocznie kończył coś robić w swoim sancta sanctorum, tak zwykł je nazywać. Tam przechowywał swoje najcenniejsze skarby: starożytne zwoje i manuskrypty, rzadkie okazy archeologiczne, a nawet malutkie główki misjonarzy, spreparowane przez Indian południowoamerykańskich. Czekając, ksiądz rozglądał się po pokoju. Był urządzony z surową elegancją, podobnie jak cała Akademia Nauk, kontrastująca z pompatycznym i przeładowanym stylem wydziału literatury. Ścianę naprzeciwko drzwi zajmowało duże okno wychodzące na Rue des Ecoles, a wzdłuż pozostałych stały proste półki z surowego dębu. Piętrzyły się na nich sterty ksiąg, ułożonych bez żadnego ładu. Prosty stół zawalony papierami zajmował cały środek i wydawał się za duży do tego pomieszczenia. -Ach, Jacques, więc to ty! Witaj! - powiedział Bossuet, wychodząc z przyległego pokoju. -Myślałem, że to znowu ten nieznośny architekt. Gdybym wiedział, że to ty, nie kazałbym ci czekać. Chyba mi wybaczysz? Gilles miał zapewne na myśli Anatole’a de Baudota, jednego z architektów zaangażowanych do dokończenia rozbudowy terenów uniwersyteckich. Jacques nie wiedział, dlaczego Bossuet tak nie lubi Baudota, ale podejrzewał, że miało to związek z jego opinią człowieka pretensjonalnego i jasnowidza. Baudot nienawidził wszystkiego, co pachniało innowacją; nie wierzył nawet w wielkiego Aleksandra Gustawa Eiffela i założył się o dużą sumę, że jego imponująca wieża, którą wznoszono z okazji Wielkiej Wystawy w przyszłym roku, nie utrzyma się bez betonowych umocnień. -Nieważne. - Ksiądz machnął ręką. - Przyniosłem ci mały prezent. -Naprawdę? Co to takiego? -W tym właśnie problem, mój przyjacielu, że nie wiem Dlatego przyniosłem to do ciebie. Gilles spojrzał na niego jak dziecko spodziewające się cukierka. Jacques rozumiał emocje naukowca. Często się zastanawiał, czego mógłby dokonać ten człowiek, gdyby tylko miał odrobinę wiary. Rozwiązał sznurek, którym był związany węzełek sprzedawcy ryb, i z teatralną ostrożnością wyciągnął z niego medalion, by następnie wręczyć go Bossuetowi. Bossuet obserwował medalion bardzo uważnie, niemal z nabożeństwem. -Gdzie to znalazłeś? - spytał w końcu. -Nie uwierzysz, jak ci powiem - odparł kapłan. Gilles podniósł wzrok i utkwił go w oczy przyjaciela. Kiedy zorientował się, że ten nie żartuje, zapytał: -Nie uważasz, że warto spróbować?

-Dobrze, jak chcesz. Pewien sprzedawca ryb przyniósł mi go wczoraj do kościoła w środku nocy. Opowiadał, że jakiś blask pociągnął go w kierunku rzeki. Nie pamięta jak, ale wpadł do wody. Wtedy coś chwyciło go za nogę i nie puściło, aż znalazł to. - Wskazał palcem medalion. -Na miłość boską! - wykrzyknął Bossuet, tłumiąc śmiech. - Czy Szpital Inwalidów nie jest za blisko twojego kościoła? Może któryś z tych starych lunatyków, weteranów wojennych uciekł stamtąd i . - Wybuchnął śmiechem. -Wiedziałem, że mi nie uwierzysz - rzekł ksiądz spokojnie, kiedy śmiech ucichł. -Wybacz mi, Jacques. - Gilles naprawdę się starał, by nie parsknąć znowu śmiechem. -I co? Co o tym sądzisz? Bossuet zaczął obracać medalion w palcach. Przyjrzał się łańcuszkowi i obu stronom medalu, szczególnie uważnie tej, na której były wyryte znaki. Z poważną już twarzą wziął okulary z jednej z półek i zbliżył medalion do oczu, żeby obejrzeć go z bliska. Gilles zauważył na twarzy akademika wyraz zaskoczenia, który zniknął równie szybko, jak się pojawił. -Żeby być pewnym, muszę wykonać kilka prób, ale sądzę, że ten medalion jest z ołowiu -mówił, ważąc go w ręku. - Symbole po obu stronach to herby, bardzo stare, prawdopodobnie francuskie. Co do obrazu centralnego, wygląda to na przedstawienie. -Świętego Całunu - dokończył kapłan. -Tak, to może być to. Widzę, że to prezent nie tylko dla mnie - powiedział Bossuet z uśmiechem. - Wydaje mi się, że mój przyjaciel Jacques też jest zainteresowany tym medalionem. Czy się mylę? -Nie, nie mylisz się. - Proboszcz odwzajemnił uśmiech. - Szczerze mówiąc, jestem zaintrygowany tą zwariowaną historią sprzedawcy ryb i . -I? -Nic, nic, nieważne. Ksiądz już chciał wyznać, co poczuł, dotykając medalionu, i opowiedzieć swój dziwny sen, który wydawał się zupełnie realny. Powstrzymał się jednak; wolał to zatrzymać dla siebie. -Dobrze. Postaram się zrobić analizę, jak tylko znajdę chwilkę czasu. Nie wyobrażasz sobie, ile papierów muszę wypełnić. Biurokracja, przyjacielu, to zguba tego świata. -Dziękuję, Gilles - rzekł proboszcz, podnosząc się z krzesła. -Nie masz mi za co dziękować. Opowiem ci wszystko, jak tylko zrobię badania. Bossuet odprowadził księdza do drzwi i pożegnał się z nim serdecznym uściskiem dłoni. Kiedy Jacques odszedł, usiadł w fotelu i wziął do ręki medalion. Światło wpadające przez okno ledwie rozjaśniało jego matową powierzchnię. -Święty C a łu n . - powtórzył, wspominając słowa księdza. W tym momencie poczuł w ręku lekkie mrowienie. To na pewno z powodu ładunków elektrostatycznych zakumulowanych w medalionie, pomyślał. Ale przecież ołów jest złym przewodnikiem elektryczności. -Ciekawe zjawisko - powiedział na głos. Po wyjściu od Bossueta proboszcz udał się do galerii Sorbon, nazwanej tak na cześć fundatora uniwersytetu. Wychodziła na wewnętrzny podwórzec, otoczony budynkami akademickimi i kościołem Sorbony, usytuowanym w przeciwległym końcu. Proboszcz przemierzył odległość dzielącą go od kościoła i wszedł po kamiennych schodach do głównych wrót z ogromnymi kolumnami w stylu korynckim. Wnętrze kościoła było chłodne i ciche. W promieniach światła wpadającego przez okna w kopule lśniły drobiny kurzu unoszące się w powietrzu. To miejsce

stwarzało poczucie zupełnego spokoju. Proboszcz skierował się w głąb nawy. Minął grobowiec kardynała Richelieu, na którym postaci duchownego towarzyszyła Pieta w chwili Sądu Ostatecznego, a dwa anioły podtrzymywały herb. Proboszcz ledwie zwrócił uwagę na grobowiec. Szedł dalej w kierunku ołtarza. Tam ukląkł i zaczął się modlić. Gdy skończył, dochodziło południe. O tej porze słońce było w zenicie, więc otaczające kościół budynki prawie nie dawały cienia. Trzeba szybko wracać, bo pani Du Champs będzie się niepokoiła. Nigdy nie spóźniał się na południowy posiłek. Przeszedł prawie całe podwórze, kiedy podniósł wzrok. W górze, tuż pod dachem, był zegar słoneczny. W jego dolnej części litery ze lśniącego brązu układały się w werset z Pisma: Sicut umbra dies nostri - “Nasze dni są jak cień”. Chociaż dzień był upalny, kapłana przeszedł dreszcz. 9 Rok 1502, Florencja Salai wrócił do Florencji dopiero po czterech dniach. Spóźnił się, jak tłumaczył swemu mistrzowi, z powodu strasznej burzy, która zaskoczyła go w drodze powrotnej. Leonardo z nadzieją oglądał szklany blok przywieziony przez ucznia. Wydawał się bardzo wysokiej jakości, ale nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, zanim się go nie wyszlifowało; dopiero wtedy poznawało się jakość szkła. Jak zawsze skrupulatny, Leonardo zażądał od chłopca reszty pieniędzy, ale Salai zapewnił, że blok kosztował dokładnie sto sztuk złota, które pan mu dał. Musiał nawet targować się z właścicielem warsztatu, żeby zgodził się na tę sumę - niższą, niż tamten początkowo żądał. Bardzo kocha swego mistrza, więc pracował w warsztacie cały ranek, by zrekompensować różnicę. Chłopak spodziewał się nagrody, ale Leonardo nie uwierzył ani jednemu jego słowu. Ani o cenie szkła, ani o burzy. Był pewny, że Salai, którego uważano za “złodziejaszka, kłamcę, uparciucha i żarłoka”, wydał pozostałe pieniądze - zapewne niemałe - na wino i kobiety lekkich obyczajów. Kochał tego chłopaka, nieznośnego i pozbawionego talentu, ale wielkiej urody. A Salai, wiedząc o tym, wykorzystywał uczucia mistrza. Już brak wdzięczności za czyjąś dobroć jest godny ubolewania, niewdzięczność zaś jest czymś jeszcze gorszym, bo nie tylko nie odnosi się do otrzymanych dowodów dobroci, ale nawet nie uważa ich za takie. Mimo wszystko mistrz nie potrafił ukarać Salai, przynajmniej nie z prawdziwą surowością, i natychmiast zapomniał o obrażających jego godność kłamstwach. Zresztą miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy, gdyż oszlifowanie nowej soczewki musiało być precyzyjne i doskonałe. Tak jak niemal wszystkie dziedziny nauki, Leonardo zbadał również najlepsze systemy szlifowania soczewek. Zgłębiał i ulepszał tradycyjne techniki, aż osiągnął najwyższą perfekcję. Po wycięciu diamentowym ostrzem przyszłej soczewki z bloku szkła, trzeba było ją szlifować coraz drobniejszymi ścierniwami. Był to krytyczny moment, bo jeśli szkło miało wewnętrzne defekty, mogło popękać i stać się bezużyteczne. Uformowawszy soczewkę, Leonardo szlifował ją najpierw grubym żelaznym pilnikiem - eliminując największe nierówności - potem zaś kawałkami szmergla, lekko wklęsłymi, których ziarno było coraz drobniejsze. W końcu do najdelikatniejszego szlifu zastosował metodę polegającą na pocieraniu powierzchni soczewki kawałkiem szmatki zaimpregnowanej smołą i czerwoną bejcą. Nie chciał, by któryś z jego uczniów, z wyjątkiem Salai, znał przyczynę jego projektu. Im mniej wiedzieli, tym mniejsze było ryzyko jego i ich własne, gdyż Cezar nie był człowiekiem wielkodusznym. Wśród zbrodni, jakie popełnił, jedną z najwstrętniejszych było zgwałcenie piętnastoletniego biskupa w jego własnym kościele. Mówiono też, że utrzymywał kazirodcze stosunki z piękną Lukrecją, swoją siostrą, co wytykał mu nawet papież Aleksander - choć sam używał jej do swoich najciemniejszych interesów, intryg, uwiedzeń, zbrodni i otruć. Młody Borgia, książe prowincji Romagna i Valentinois, który otrzymał kapelusz kardynalski i kierował papiestwem wedle własnej woli, był człowiekiem bez skrupułów. Okrutny i bezlitosny, miał zmienny charakter, co go czyniło jeszcze trudniejszym. Ponadprzeciętna inteligencja i ogromna władza nie uczyniły go dobroczyńcą, wielkim i hojnym; przeciwnie, był podejrzliwy i zazdrosny, stale analizował zamiary tych, z którymi przestawał. Leonardo sam do końca nie wiedział, dlaczego zgodził się służyć temu człowiekowi. Wszak jeśli chodzi o sztukę, Cezar Borgia interesował się tylko realistycznym odtworzeniem elementów broni i strojów żołnierzy. Ale mistrza fascynowała jego skomplikowana osobowość. Choć bardzo się różnili, Leonardo był w stanie zaakceptować wiele cech swego mecenasa. Musiał jednak zachować ostrożność, nie mógł ufać temu niemoralnemu człowiekowi,

bezlitosnemu wobec wszystkiego, czego nie potrafił kochać, nienawidzić lub podziwiać czy też uznać za niezwykłe. Po wszystkich tych próbach i przygotowaniach Leonardo uznał, że jest już w stanie zrobić kopię Całunu. Nie wiedział, czy rezultat będzie do przyjęcia, ale miał pewność, że podąża jedyną właściwą drogą. Wkrótce jego wątpliwości zostaną rozwiane. I właśnie to było podnietą dla artysty, podnietą silniejszą niż burza na pełnym morzu. Jeśli porzucał wiele swoich dzieł, nie ukończywszy ich, to dlatego, że nie osiągał ideału, jaki tkwił w jego wyobraźni. Niepowodzenia nie osłabiały jego ducha; przeciwnie, umacniały go każdego dnia, kiedy próbował coś ulepszyć w swoim dążeniu do doskonałości. Postanowił zrobić próbę ze Świętym Całunem jeszcze przed użyciem tkaniny od Scevoli. Użył innego płótna, prostszego, które umieścił w camera obscura na drugiej ramie, którą skonstruował. Zanim wydobył Całun ze srebrnej arki, kazał wyjść Cezarowi de Sesto i Zoroastrowi i powiedział, żeby pod żadnym pozorem nie wracali do pracowni, nim sam ich nie zawoła. Dopiero kiedy poszli, a Salai sprawdził, czy drzwi są dobrze zamknięte na solidny łańcuch, Leonardo przymocował przednią część Całunu do ramy. Wymiary - długość ponad cztery metry - skłoniły go do zrobienia kopii właśnie tym systemem. Planował najpierw nadrukować tę część, na której widać było twarz Chrystusa, a potem tę, która ukazywała Jego plecy. Soczewka została już umieszczona w odpowiednim miejscu na ścianie. Przedtem mistrz oprawił ją w szeroki metalowy dysk o płaskich brzegach, co ułatwiło znalezienie osi. Soczewka mogłaby ulec przesunięciu ze środka Całunu, gdyby rama nie tkwiła w ścianie idealnie pionowo. Po precyzyjnym osadzeniu ramy wystarczyło umieścić poziomo metalowy dysk, by zapewnić prawidłowe ustawienie soczewki. Czas naświetlania upływał bardzo wolno. Lustra koncentrujące światło na Całunie lśniły w blasku dnia. Dzień był słoneczny. Może to dobra wróżba, pomyślał da Vinci, chociaż nie wierzył w przesądy. Piaskowy zegar ustawiony na stole wskazywał chwile, w których trzeba było dokonywać sprawdzania. Początkowo wydawało się, że sole srebra nie reagują na płótnie. Nie pojawiły się na nim żadne wyraźne znaki. Leonardo przeraził się; przy poprzednich próbach z koniem Francesca Sforzy wszystko szło dobrze. Wkrótce jednak zaczęły się pojawiać brązowe plamy i mistrz zrozumiał, co się działo: wizerunek na Całunie był tak delikatny, że prawie nie było go widać przy powolnym powstawaniu reagującej substancji. Kiedy umysł zajęty jest szczegółami, nie pamięta się o czymś najoczywistszym. Leonardo czuł niemal mistyczne podniecenie. Milczał, ze stoickim spokojem znosząc hałas, jaki robił Salai, który rzucał kośćmi, grając sam ze sobą. Chłopak był krnąbrny i nikomu nie okazywał szacunku, ale mistrz już dawno pojął, że nie zmieni go na lepsze; miał tylko nadzieję, że dobry przykład choć trochę poprawi ten egoistyczny i bezmyślny charakter. Kiedy Leonardo rozłożył Całun z wizerunkiem Chrystusa i obejrzał go w świetle dnia, przez kilka chwil stał oniemiały z podziwu. Nawet Salai, którego interesowały tylko rozpusta i zabawy, był zaskoczony niezwykłym podobieństwem kopii do oryginału. Na płótnie widać było nawet najdrobniejsze plamki. Nie trzeba było ciągnąć procesu eksponowania; nawet lepiej, że wizerunek zniknie sam z siebie. Nie trzeba go będzie palić, by zniszczyć próbkę. Leonardo porwany nową emocją, nigdy dotąd niedoświadczaną, poczuł, że jego życie ulega zmianie. Jako wotum dla Świętego, którego oblicze widniało pośrodku pomieszczenia -łagodne, ale penetrujące najgłębsze zakamarki jego duszy, wydzielające jakąś tajemniczą, lecz niemal dotykalną, energię - postanowił, że kiedy wykona ostateczną kopię, zniszczy soczewkę i nigdy więcej nie powtórzy tego procesu. Wydało mu się bluźnierstwem użycie jej ponownie w jakimś przyziemnym celu. 10 Rok 1888, Paryż Biblioteka Sorbony mieściła się w dawnych budynkach wydziału literatury. Przeniesiono ją tam z kolegium Ludwika Wielkiego, przy ulicy Saint Jacques, która stanowiła wschodnią granicę uniwersytetu. Gilles, chcąc odnaleźć więcej informacji na temat medalionu, zamierzał przejrzeć obszerny księgozbiór, którym dysponowała biblioteka. Późnym popołudniem ogromna czytelnia była już pusta. Na drewniane stoły i ławki, równo ustawione wzdłuż ścian, padały ostatnie promienie słonecznego światła. Bossuet zapalił jedną z gazowych lamp stojących na stołach. Miał przed sobą opasły tom o spękanych okładkach i brązowym grzbiecie; tytuł, wypisany złoconymi, wypłowiałymi już literami, głosił: GENEALOGIA I HERALDYKA SZLACHTY FRANCUSKIEJ. Gilles zamówił tę książkę i kilka innych woluminówjuż parę godzin temu. Ale jeszcze niczego nie odkrył. Może herby nie były francuskie? Może były włoskie albo - co bardziej prawdopodobne - należały do rodów szlachty aragońskiej lub katalońskiej? Na pierwszej stronie księgi widniały słowa hiszpańskiego autora z XVI wieku, Juana Flóreza de Ocariz: “Choć herby potwierdzają szlachectwo ich właściciela, szlachcic nie musi ich mieć; nie herby bowiem dają szlachectwo,

ale szlachetne czyny”. Gilles zdjął okulary i lekko potarł powieki czubkami palców. Kiedy wzrok mu się wyostrzył, wrócił do przeglądania księgi. Przekartkował ponad połowę, nim w końcu znalazł jeden z poszukiwanych herbów. Ułożył medalion na księdze, by lepiej mu się przyjrzeć. Porównawszy je dokładnie, doszedł do wniosku, że wyryty herb był jednym z tych, których szukał. -Do jutra, panie profesorze - dobiegł go głos zza pleców. Bossuet aż podskoczył na krześle. Był tak pogrążony w myślach, że nie słyszał, jak bibliotekarz się zbliżył. Podnosząc się, o mało nie rozdarł stronicy. -Boże wielki, Pierre! Przestraszył mnie pan śmiertelnie. -Proszę mi wybaczyć - rzekł bibliotekarz ze skruchą. - Nie miałem tego zamiaru. Po prostu chciałem panu powiedzieć, że kończę pracę i spytać czy życzy pan sobie jeszcze czegoś, zanim pójdę. -Proszę się nie martwić - To nie pana wina - odparł Gilles. - Myślę, że mam wszystko, czego potrzebuję, ale bardzo dziękuję za pomoc. -Do zobaczenia jutro. -Do jutra, Pierre. Znów sam, zajął się księgą. Herb zajmował sporą część stronicy. Był podzielony na cztery pola, dwa na górze i dwa na dole. Górne lewe pole i dolne prawe miały białe tło z czerwonym krzyżem maltańskim pośrodku; dwa pozostałe pola miały tło czerwone, a pośrodku stał żółty lew z podniesionymi przednimi łapami. Napis pod spodem głosił: HERB RODU DE CHARNY, a potem następował opis. Tarcza herbowa podzielona na cztery części: krzyże maltańskie na srebrnym polu i wspięte na tylne łapy złote lwy na czerwonym polu. Był również krótki rys historyczny, mówiący o najbardziej znanych członkach rodu: Początki rodu Charny sięgają pierwszej wyprawy krzyżowej, rozpoczętej pod auspicjami papieża Urbana II 27 listopada 1095 roku. Pod rozkazami Godfryda de Bouillon, księcia Dolnej Lotaryngii, mając zaledwie siedemnaście lat, Chrystian de Charny walczył w licznych bitwach, które doprowadziły krzyżowców do Ziemi Świętej; po zagarnięciu Nicei i klęsce pod Doryleą głównych sił tureckich w Anatolii brał udział w oblężeniu i zajęciu Jerozolimy, której egipscy obrońcy zostali zmasakrowani. Po wojnie de Bouillon został gubernatorem Jerozolimy i tam pozostał z nieliczną grupą ludzi, wśród których był Chrystian de Charny. Po śmierci księcia w roku 1100 Chrystian wrócił do Francji do swoich posiadłości na północy, skąd znowu udał się na wojnę Tym razem u boku Roberta II, księcia Normandii, który w następnym roku najechał Anglię, by zemścić się na swoim bracie Henryku. Po pięciu latach układów, intryg i bitew Robert został pokonany, a Normandia przeszła w ręce Henryka I, króla Anglii. Znużony walkami wewnętrznymi szlachty przyłączył się do wojsk Hugona de la Champagne, które skierowały się do Palestyny w celu ochrony królestwa łacińskiego w Jerozolimie. Podczas długiej podróży zawarł przyjaźń z jednym z kapitanów, szlachcicem francuskim Hugo de Payns. W 1118 roku on i Chrystian, i jeszcze siedmiu rycerzy oferowali swoją służbę i opiekę Baldwinowi II, królowi Jerozolimy, którego Payns poznał w czasie pierwszej krucjaty. Rycerze zostali ulokowani w świątyni Salomona, w związku z czym otrzymali imię Rycerzy Świątyni lub templariuszy. Gilles przerwał lekturę, bo wydało mu się, że słyszy za plecami jakiś hałas. Rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, co się dzieje. Stwierdził, że w sali nikogo nie ma. Jedynym jego towarzyszem był portret dostojnego Armanda Jeana du Plessis Richelieu, wiszący nad drzwiami. Prawdopodobnie dźwięki pochodziły ze skrzypienia starego drewna. -Pozwoli Wasza Eminencja, że będę czytał dalej? - spytał na wszelki wypadek potężnego kardynała, zanim wrócił do pracy. Ten zakon rycerski został oficjalnie ukonstytuowany w dziewięć lat później, w czasie konsylium w Troyes, przez papieża Honoriusza II. Chrystian de Charny należał do zakonu aż do śmierci w roku 1141. Ród Charny od tego czasu był nierozerwalnie związany z templariuszami. Uważa się, że brali udział w plądrowaniu Konstantynopola przez krzyżowców w roku 1204. Po tej dacie nie ma żadnych danych o rodzinie. Dopiero w sto lat później Godfryd de Charny, mistrz zakonu templariuszy z Normandii, został skazany na śmierć przez spalenie na stosie wraz z wielkim mistrzem, Jakubem de Molay. Wyrok ten zapadł po procesie, który rozpoczęto z rozkazu króla Francji Filipa IV i który położył kres

istnieniu zakonu templariuszy. Akademik zastanawiał się, dlaczego król Francji postanowił skończyć - i to w tak okrutny sposób - z rycerzami zakonu templariuszy i z życiem jego najwyżej postawionych przedstawicieli. Dalsze lata były bardzo ciężkie dla rodu Charny. Wielu jego członków, również kawalerów zakonu templariuszy, straciło majątki; byli zmuszani do składania przysięgi wobec wielu świadków i biskupa Rawenny, że nie są heretykami. Wtedy rozpoczął się nowy okres, o którym nie wiadomo nic, a który kończy się na innym Godfrydzie de Charny, rycerzu, który zmarł, broniąc swego króla Jana II w bitwie pod Poitiers z Anglikami. Został przez nich uwięzionyjako jeniec wojenny, udało mu się jednak zbiec z fortecy, w której był przetrzymywany. Przekonany o boskiej interwencji przy tej ucieczce, ufundował kościół w maleńkiej miejscowości Lirey. Kazał tam wznieść kaplicę, w której przechowywano Święty Całun Chrystusa. Całun ten w niewyjaśniony do dzisiaj sposób trafił w ręce rodziny Charny. -A więc tu jest powiązanie! - wykrzyknął akademik. - Rodzina Charny miała Całun. Czytał dalej, próbując potwierdzić podejrzenie, jakie powziął. Według księgi małżonką Godfryda de Charny była Joanna de Vergy. Gilles poszukał tego nazwiska w spisie i w końcu znalazł właściwą stronę. -Tak! - krzyknął triumfalnie na widok herbu. - To jest to! Na liście widniało nazwisko Vergy. Herb tej rodziny zgadzał się z drugim herbem na medalionie: wieża w czerwonym polu i żółta gwiazda w polu błękitnym, przekątna dzieląca herb na część prawą górną i lewą dolną, a pośrodku małe insygnium z biało-niebieskimi falami. Poniżej widniał napis: Herb przecięty na dwie części. Pierwsza część: czerwona ze srebrną wieżą, z czarnymi obrzeżami. Druga część: złota gwiazda na błękitnym polu. W środku mały herb: fale srebrno-błękitne. Znalazł wszystko. Sądził, że tajemnica została rozwiązana. Niebawem miał zrozumieć, że zagadka dopiero się zaczyna. 11 Rok 1502, Florencja Próba z soczewką z weneckiego szkła zakończyła się sukcesem, ale ostateczna kopia na wspaniałym płótnie z warsztatu Scevoli była jeszcze bardziej wierna i doskonała. Wykonując tę drugą replikę, Leonardo utrwalił wizerunek przy użyciu oparów rtęci. Żywe srebro, jak w tamtych czasach nazywano rtęć, podgrzewał, aby zwiększyć jej lotność. Zakończył proces, kąpiąc płótno w roztworze wodnym zwykłej soli, w którym trzymał materiał przez całą noc, by być całkowicie pewnym skuteczności. Przypuszczał, że im dłużej będzie trwała kąpiel, tym większa będzie trwałość uzyskanego obrazu. Na fałszywym całunie odbiły się wszystkie znaki z oryginału: przerażające ślady nieludzkiego torturowania Chrystusa, plamy z wosku po wotywnych maściach oraz przypalone miejsca powstałe przy pożarach, które omal nie zniszczyły Całunu. Teraz Leonardo musiał wykonać reprodukcje tych znaków. Zauważył -dzięki swoim studiom anatomicznym i fizjologicznym - że plamy krwi są otoczone płynem surowiczym. Składały się więc z dwóch okręgów: jednego ciemniejszego, z wyraźnymi brzegami, i drugiego, szerszego i niewyraźnego - co dzieje się tylko wtedy, gdy krew wydostaje się ze świeżej rany. Do odtworzenia tych plam miał zamiar użyć królika. Przetnie mu szyję w miejscu aorty, a potem do lejka, do którego spłynie krew, przytknie zagiętą trzcinę i będzie mógł malować ślady na płótnie. Wydawało się to dobrym rozwiązaniem, ale obawiał się, że krew królika po wyschnięciu będzie wyglądała inaczej niż ludzka. Ponadto żal mu było zwierzątka, które musiałoby umierać długą i bolesną śmiercią. Postanowił więc użyć własnej krwi - ze skaleczenia w lewej ręce, lepiej ukrwionej przez bliskość serca - i nią malować Całun. Ślady wosku byłyłatwiejsze do skopiowania, gdyż z upływem wieków krople, które przywarły do materiału, odpadły, pozostawiając jedynie ślady w odstępach tkaniny. Wystarczyło użyć grubej świecy; przy późniejszym ogrzaniu materiału wosk miał odpaść i zostawić plamy identyczne z oryginalnymi. Jeśli idzie o przypalenia i naddarcia, Leonardo w obu przypadkach zastosował podobną technikę. Tam, gdzie brakowało kawałka materiału, bo został strawiony ogniem czy po prostu wyrwany, wycinał kawałek o tym samym kształcie, ale nieco mniejszy. Potem odpowiednio poprzepalał brzegi albo je powystrzępiał. Musiał także wyszczerbić brzegi całunu, gdyż czas zrobił to z oryginałem, jak to się dzieje z uzębieniem u starca. Kiedy dzieło zostało wykonane - dzieło, w które włożył wiele z siebie samego, zagłębiając się w nie ostrzem swego wielkiego umysłu - Leonardo długo patrzył na nie z dumą. Wreszcie, niemal zmuszając się do odwrócenia od niego oczu, włożył płótno do wielkiego pieca, którego używał w pracowni do wypalania ceramiki. Ten finalny proces miał sprawić, by płótno wyglądało na tak stare jak Święty Całun, minęło wszak piętnaście wieków od chwili,

gdy owinięto w niego po śmierci biednego Galilejczyka z Betlejem. Zanim następnego dnia mistrz wyjechał do Rzymu, przypomniał sobie początek starego hymnu chrześcijańskiego, którego nauczyła go jego przybrana matka we wczesnym dzieciństwie i który w pewien sposób zdołał uspokoić jego duszę: Te Deum laudamus; Te Dominum confitemur - “Ciebie, Boga, chwalimy; Ciebie za Pana uznajemy”. Leonardo wręczył Borgiom Święty Całun i jego kopię z ogromną niechęcią, której jednak, rzecz prosta, nie okazał. Czuł się tak, jakby oddawał córkę, której nigdy nie miał, najohydniejszemu z mężczyzn. Choć nigdy zbytnio nie wierzył w Boga, wydało mu się świętokradztwem, że ci złoczyńcy będą posiadali prawdziwy Całun. Ale przynajmniej, pocieszał się, będzie dobrze strzeżony i zabezpieczony w Watykanie. Pochwały, jakich papież Aleksander i Cezar Borgia nie szczędzili na widok kopii, wzbudziły w Leonardzie głęboki niesmak, uważał je bowiem za zdrożne i odpychające. O ile Cezar potraktował sprawę jako zwykłe wykonanie pracy, o tyle Aleksander VI wydawał się ofiarą tego samego pragnienia pochlebstw, których przedmiotem sam był w dniu koronacji i które wtedy tak bardzo go mierziły. Niemniej Cezar okazał więcej emocji; emocji niezwykłych jak na niego, nie były bowiem skutkiem okrucieństwa ani chełpliwości, ale raczej zrodziły się z nieskończonej żądzy władzy. Już marzył o przyszłych triumfach, gdy tymczasem przeciwnie, zbliżał się czas jego upadku. Kiedy Leonardo pracował nad kopią Całunu, Cezar czekał z niecierpliwością na to, by mistrz skończył nareszcie swoje dzieło. Był realistą i doskonale zdawał sobie sprawę, że zadanie nie jest łatwe. Zaczął nawet przemyśliwać, jak zachować Całun dla siebie, gdyby Leonardo nie zdołał zrobić kopii albo gdyby ta okazała się niedoskonała. Ale gwiazda mistrza lśniła jeszcze jasno na firmamencie i Leonardo wypełnił swoje zadanie. Uwalniało to Cezara od wielkich problemów, bo pozwalało na kontynuowanie pierwotnego planu, najlepszego -z uwagi na jego perwersyjną czystość. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił młody Borgia, było wysłanie emisariusza do Chambery z wiadomością, że złodziejka relikwii została zatrzymana w Rzymie przez gwardię papieską, gdy starała się o audiencję u papieża Aleksandra VI z zamiarem sprzedania mu Całunu. Sabaudczycy, jak się spodziewał, byli szczerze wdzięczni za wiadomość i poprosili go niezwykle uprzejmie, by był łaskaw odesłać relikwię - a poparli swoją prośbę cennym podarunkiem. Cezar, z rozkoszą panujący nad sytuacją, nie zawahał się wydać rozkazu ścięcia kobiety, która ukradła dla niego Całun i z którą ostatnio utrzymywał intymne stosunki, a kosz z jej głową wysłał wraz ze srebrną arką z relikwią do Sabaudii. Zdołał w ten sposób spełnić oba swoje pragnienia: posiadał Święty Całun Chrystusa, a potężna dynastia sabaudzka miała zobowiązania względem jego rodziny. Ale w następnym, 1503 roku papież Aleksander VI zmarł, prawdopodobnie otruty przez własną córkę Lukrecję, która miała dosyć wykorzystywani a jej przez ojca jako marionetki do wypełniania zamysłów Cezara i używania do własnych cielesnych rozkoszy, kiedy tylko chciał. To wydarzenie bardzo nadwerężyło pozycję rodziny Borgiów, gdyż mimo iż Cezar faktycznie rządził rodziną i podejmował wszystkie ważne decyzje, to papież utrwalał ich moc z wysokości Piotrowego Tronu. Przełomowym momentem w upadku rodu Borgiów był wybór na papieża Giuliano della Rovere, który przybrał imię Juliusza II - on potem zatrudnił Michała Anioła do malowania fresków na kopule Kaplicy Sykstyńskiej - na konklawe po krótkim pontyfikacie Piusa III. Juliusz II, przysięgły wróg Cezara, odebrał mu godność kardynalską i kazał go aresztować. Borgia musiał uciekać do Neapolu, wówczas już od ponad roku w posiadaniu wojsk kastylijskich. Jednakże postanowienie osiedlenia się w Neapolu, gdzie mieszkała część rodziny Cezara, nie udało się. Ferdynand Katolicki, regent Kastylii po śmierci królowej Izabeli, pragnąc utrzymać dobre stosunki z Rzymem, kazał go uwięzić. Cezara odesłano do Hiszpanii pod strażą tego, który go schwytał - Gonzala Fernandeza de Córdoby. Przebywał w więzieniach w la Mota i Chinchilla, udało mu się jednak jeszcze raz uciec i schronić w królestwie Nawarry, gdzie panował król Jan III, jego szwagier. Walcząc z nim w wojnie przeciwko Kastylii, zginął w roku 1507 podczas oblężenia Viany. Cezara pochowano w kościele. Po jego kamiennym nagrobku w centrum nawy depczą dziś wierni przychodzący na mszę. 12 Rok 1888, Paryż Gilles wykładał na Sorbonie matematykę, ale jako prawdziwy człowiek nauki, nie ograniczał się tylko do tej dyscypliny. Ukończył wydział literatury i nauk humanistycznych, posiadał także rozległą wiedzę w dziedzinach fizyki i chemii. Nikogo więc nie dziwił widok Gellesa pracującego w którymś z laboratoriów uniwersyteckich. Do tego stopnia, że profesor chemii zwykł zwracać się do niego żartobliwie “mój alchemiku” i często dowcipkował, że podczas któregoś z eksperymentów Bossuet wysadzi kiedyś w powietrze całą Dzielnicę Łacińską.

Tej nocy Bossuet był właśnie w laboratorium chemicznym, próbując ustalić skład medalionu. Tydzień już minął od chwili, gdy odkrył, do kogo należały wyryte na nim herby. Nie mógł jednak poświęcić sprawie więcej uwagi, gdyż miał liczne zobowiązania uniwersyteckie. Teraz była już prawie północ; dopiero o tej porze mógł sobie pozwolić na odpoczynek. W laboratorium prócz niego nie było już nikogo. Ściany pomieszczenia były wyłożone nieskazitelnie białymi kafelkami, a w powietrzu unosił się kwaśny, ostry zapach: coś jakby mieszanka środka dezynfekcyjnego i jakiegoś związku siarki. Większość sali zajmowały stoły, każdy wyposażony w mały kran. Na stołach było mnóstwo urządzeń i substancji używanych do doświadczeń: pipety, przezroczyste butelki z odczynnikami, palniki Bunsena, szczypce różnych rozmiarów, wagi, a przede wszystkim probówki, naczynia z podziałką, rurki do pobierania próbek i inne naczynia o dziwacznych kształtach, wyglądające, jakby cierpiały najokropniejsze piekielne męki. Gilles skierował się do lewego rogu sali. Był tam stół o większych rozmiarach, wyposażony w rozmaite krany i niezliczoną liczbę urządzeń. Tego stołu używał profesor podczas zajęć i przy nim również zwykł pracować Bossuet. W znajdującej się za nim dużej oszklonej szafie stały w równych rządkach dobrze strzeżone pod kluczem najdroższe i niebezpieczne środki chemiczne. Ogólnie pomieszczenie miało raczej ponury wygląd, a w dodatku miało złą sławę wśród studentów. Bossuet uśmiechnął się na wspomnienie opowieści krążącej w uniwersyteckich aulach, wedle której przed laty doszło tu do przerażającej zbrodni: ojciec zamordował własną córkę i jej kochanka. Od tego czasu, jak mówiono, duchy nieszczęsnych młodzieńców pojawiają się co noc o tej samej godzinie, o której zostali zamordowani. O ile Gilles wiedział, na terenie Sorbony nie wydarzyła się żadna zbrodnia, a w każdym razie on nigdy nie zauważył w laboratorium żadnej pokutującej duszy błagającej o pomstę; najwyżej studentów żądających głowy profesora, pomyślał rozbawiony. Uśmiechnięty i w dobrym humorze pomimo zmęczenia, wyciągnął medalion z woreczka, w którym go przechowywał. Przyniósł go tu, by potwierdzić swoje podejrzenia, że został zrobiony z ołowiu. Przyglądał mu się dłuższą chwilę, po czym umieścił na dokładnej wadze. Wskazówka pokazała cyfrę, którą Bossuet zapisał na kartce: 387 gramów. -Jesteś małym tłuścioszkiem, drogi przyjacielu. Teraz potrzebne mu było szklane naczynie. Rozejrzał się po stole, szukając czegoś odpowiedniego, i wybrał jedno w kształcie gruszki, które stało na brzegu obok jakiegoś groźnie wyglądającego szpikulca. Podstawił naczynie pod kran, ale gdy go odkręcił, woda nie poleciała. Prawdopodobnie jego kolega, wychodząc, zakręcił dopływ wody, co zwykł robić dla ostrożności. Gilles powinien był o tym pamiętać; przecież sam zawsze zapominał ponownie zamknąć wodę, kiedy stąd wychodził. Pochylił się nad stołem i próbował sięgnąć kranu poniżej baterii. Wymacał palcami klucz, ale nie zdołał go obrócić. Pochylił się jeszcze bardziej i zaklął, gdy usłyszał jakiś hałas i poczuł, że coś uwiera go w brzuch. Był zły na siebie, że po prostu nie okrążył stołu i nie odkręcił klucza od tyłu. To byłoby o wiele łatwiejsze. Jeszcze raz złapał klucz i tym razem zdołał go przekręcić. Woda natychmiast popłynęła do pojemnika. Wyprostował się i zobaczył, że to, co się przewróciło i uwierało go, to waga. Leżała na stole; górna szalka spadła i widać było podstawę. Wyglądało to jak rozpostarte skrzydła jakiegoś metalowego ptaka, zrodzonego w wyobraźni monsieur Verne’a. Bossuet ustawił wagę i odsunął ją na bok. Po napełnieniu pojemnika wodą włożył go do drugiego, większego i z podziałką. Trzymając medalion za łańcuszek, zatopił go w wodzie. Potem wyjął go i położył na stole obok mniejszego pojemnika. Wystarczyło spojrzeć na podziałkę większego, by poznać objętość medalionu. Zgodnie z prostą zasadą: “objętość wody wypartej przez dany przedmiot jest równa objętości tego przedmiotu”. Jak cudowne było to odkrycie pewnego Greka żyjącego ponad dwa tysiące lat temu. Następne obliczenie było jeszcze prostsze: iloraz masy medalionu i jego objętości dawał ciężar właściwy materiału, z którego został wykonany. Teraz wystarczyło go porównać z ciężarem właściwym ołowiu, by sprawdzić, czy rzeczywiście ma się do czynienia z tym metalem. Na półkach w bocznym skrzydle szafy piętrzyły się rozmaite książki chemiczne. Większość półek wygięła się w hak pod zbyt dużym ciężarem, a wiele ksiąg było pokrytych grubą warstwą kurzu, zwłaszcza te rzadziej używane. Gilles sięgnął do kieszeni po mały kluczyk, którego używał do otwierania szuflady z napisem TABLICE, znajdującej się tuż przed nim. Szuflada wysunęła się z głośnym zgrzytem, a z wnętrza wydobył się odór pleśni i starego papieru. Dwa cylindry podtrzymywały teczki w kolorze sepii, w których przechowywano rozmaite dokumenty. Na jednej z teczek widniał napis TABLICE CIĘŻARU WŁAŚCIWEGO. Bossuet przebiegł palcem listę pierwiastków, aż odnalazł ołów. Poczuł się zawiedziony, stwierdziwszy, że liczba podana w tablicach nie odpowiada jego wynikowi. W dodatku różnica była znaczna, o wiele wyższa niż ryzyko błędu. Zastanowił się, co mogło być przyczyną: albo medalion został zrobiony z innego materiału, albo jest pusty w środku, albo jedno i drugie. Niezależnie od rezultatu, był przekonany, że chodziło tu o ołów bądź o jakiś inny pierwiastek o podobnym

ciężarze właściwym. Cynk i bizmut wykluczył, gdyż jeden był przezroczysty, a drugi różowawy. Jeśli to nie ołów, to najprawdopodobniej cyna, ale wygląd medalionu nie bardzo pasował. A może tal? Gilles wiedział, że tal, podobnie jak ołów, w zetknięciu z powietrzem nabiera szaroniebieskiej barwy; jest też miękki, kowalny i ciągliwy. Został jednak odkryty dopiero niedawno przez profesora Sorbony Claude’a Augusta Lamy i był pierwiastkiem występującym o wiele rzadziej niż ołów. W tym przypadku na nic nie przydadzą się próby z silnymi kwasami, bo nie reagowały one z żadnym z tych dwóch pierwiastków. Najlepiej więc sprawdzić temperaturę topnienia, gdyż ta różnica była wystarczająco duża, aby dojść do jakiegoś ostatecznego wniosku. Bossuet nie chciał niszczyć medalionu, ale musiał zdobyć próbkę do doświadczenia. Parę wiórków zupełnie wystarczy. Sięgnął po pilnik do metalu, a kiedy chciał wziąć do ręki medalion, zaparło mu dech. Pilnik wyślizgnął mu się z palców i z metalicznym brzękiem uderzył o kamienną podłogę. Bossuet czuł, że pali go gardło, a krew gwałtownie pulsuje w skroniach. Musiał podejść bliżej do medalionu i po prostu nie mógł. Zacisnął powieki i stał tak, pragnąc z całej mocy, aby to było tylko przywidzenie. 13 Rok 1504, Neapol, Poblet, Paryż Gonzalo Fernandez de Córdoba, znany jako Wielki Kapitan, diuk Sant-angelo i komendant zakonu Świętego Jakuba, był głównym bohaterem wojny, w której zdobyto Neapol i wygnano zajmujące miasto wojska francuskie. Po dwóch latach spędzonych w Hiszpanii wrócił do Włoch, by przeprowadzić podział terytoriów pomiędzy Francuzów i Hiszpanów wedle ustaleń traktatu Chambord-Granada. Wkrótce jednak walki znowu wybuchły. Francuzów było więcej, ale Wielki Kapitan, niezrównany mistrz strategii i taktyki, zdołał powstrzymywać ich ataki do chwili nadejścia posiłków. Po zwycięstwie otrzymał za to od Ferdynanda Aragońskiego tytuł wicekróla Neapolu. Fernandez de Córdoba już przed zdobyciem Granady należał do zakonu Świętego Jakuba, utworzonego w 1161 roku przez dwunastu rycerzy z Leon, którym przewodził Pedro de Arias, pierwszy wielki mistrz i fundator zakonu. Początkowo zadaniem tej chrześcijańskiej milicji było chronienie pielgrzymów zmierzających do relikwii świętego Jakuba, ale wkrótce włączyli się do walk z najeźdźcami saraceńskimi na całym Półwyspie Iberyjskim. Tak samo jak templariusze, kawalerowie zakonu Świętego Jakuba zaczęli tworzyć tajne związki wewnątrz zgromadzenia. W ramach tych związków podejmowano studia zakazanych nauk, jak magia czy alchemia. Gdy Królowie Katoliccy wcielili urząd wielkiego mistrza zakonu do korony, te hermetyczne kręgi nadal istniały, ale ich członkowie musieli być jeszcze ostrożniejsi. Spotykali się wyłącznie w niektórych klasztorach cystersów, zakonu, na którym wzorowali swoją organizację i który od czasów świętego Bernarda zachował zasady duchowe żołnierzy Chrystusa. Wielki Kapitan był jednym z najważniejszych rycerzy zakonu Świętego Jakuba, wspólnikiem wiedzy tajemnej i wielkim obrońcą królewskich nadań. W bitwach otaczała go gwardia przyboczna złożona z dwunastu rycerzy zakonu, na pamiątkę liczbyjego założycieli. Nosili białe peleryny cystersów z naszytym na nich czerwonym krzyżem świętego Jakuba, którego dolne ramię zastąpione było ostrzem miecza. Fernandez de Córdoba pragnął usunąć ze sceny władzy we Włoszech młodego Borgię, którego uważał za potwornego zbrodniarza. Poczuł więc prawdziwą rozkosz, kiedy król po długich wahaniach dał mu na to zezwolenie. Ferdynand Aragoński był znakomitym dyplomatą i równocześnie geniuszem wojskowym. Żadnej decyzji nie podejmował lekkomyślnie, starając się każdym manewrem zyskać jak najwięcej, a zawsze w służbie racji stanu. Gdy Wielki Kapitan uwięził Cezara w Neapolu, odebrał mu także Święty Całun Chrystusa. Srebrną arkę zawierającą relikwię ukrył Borgia w podziemiach pałacu, w którym mieszkał, w obawie, że napastnicyją zatrzymają, co istotnie nastąpiło. Wielki Kapitan rozkazał zatem dwóm zaufanym mężom, obu należącym do jego gwardii osobistej, strzec Całunu w drodze do Hiszpanii i zawieźć go do klasztoru w Poblet na ziemiach Katalonii. Tam hiszpański wielki mistrz templariuszy, ukryty pod habitem cystersa, miał postanowić, co zrobić z relikwią. Po rozwiązaniu zakonu templariuszy, do którego doszło w XIV wieku z podpuszczenia króla Francji Filipa Pięknego, człowieka nikczemnego i zdrajcy, pragnącego zdobyć niezmierne skarby zakonu, zaledwie kilku rycerzom udało się uciec lub zostać uwolnionymi od fałszywych oskarżeń. Zamieszkali oni w klasztorach cystersów i braci szpitalników. W ten sposób templariusze istnieli nadal, choć oficjalnie zniknęli z kart historii. Mimo iż większość templariuszy była Katalończykami i Aragończykami, pochodzenie zakonu było francuskie. Dlatego kiedy zakon został tajnym związkiem, jego centrum mieściło się w Paryżu, w klasztorze w pobliżu katedry Notre-Dame, na południowym brzegu Sekwany.

Podróż morska dwóch rycerzy minęła spokojnie. Żywioły nie dawały o sobie znać, jakby siły natury strzegły bezcennej relikwii. Pod wieczór czwartego dnia na horyzoncie zamajaczyło wybrzeże Hiszpanii. Dopłynęli do portu w Barcelonie, gdzie wyszli na ląd wraz z arką z Całunem, ukrytą w drewnianej skrzyni. Stamtąd podróżowali do Poblet dwukonnym wozem. Nie napotkali po drodze żadnych wrogów - ani bandytów, ani żołnierzy królewskich. Nikt nie powinien wiedzieć, co zawierała wieziona przez nich skrzynia ani jaki jest cel ich misji. W klasztorze opat i hiszpański wielki mistrz templariuszy, brat Rajmund de Salazar, przyjął Całun z wielką radością i zdumieniem. Wiedział, że przed laty dawni opiekunowie relikwii przekazali ją Sabaudii, i nie miał pojęcia, w jaki sposób i w jakich okolicznościach znalazła się w rękach Borgiów. Wątpił w jej autentyczność aż do chwili, kiedy na własne oczy ujrzał odbicie Jezusa. Ten wizerunek rozwiewał wszelkie wahania. Rajmund wysłał do Paryża jednego z rycerzy, którzy wieźli Całun z wiadomością do wielkiego mistrza templariuszy. Zapraszał go do Poblet, by sam zdecydował o przyszłości cennej relikwii. Wiadomość zamknięto w medalionie z wyrytymi herbami rodów de Charny i de Vergy i z wizerunkiem Świętego Całunu pośrodku, na pamiątkę rodów, które strzegły relikwii przed przekazaniem jej Sabaudii. Taki był sposób porozumiewania się pomiędzy klasztorami. Nikt nie podejrzewałby, że w metalowym medalionie może być ukryta tajna wiadomość. Rycerz zakonu Świętego Jakuba, którego wysłano do Francji z wiadomością dla wielkiego mistrza templariuszy, tylko nocami pozwalał sobie na parogodzinny wypoczynek. Nie miał czasu do stracenia; sprawa Świętego Całunu była zbyt ważna, by mógł sobie pozwolić na najmniejszą zwłokę. Gdy dotarł do przedmieść Paryża, dostrzegł wznoszącą się na Ile de la Cite katedrę Notre-Dame; ta wyspa dała początek miastu, znanemu już w czasach rzymskich pod nazwą Lutecja. Klasztor templariuszy znajdował się bardzo blisko katedry. Na Pont au Change rycerza zatrzymał patrol wojskowy. Kapitan straży kazał mu zejść z konia i potwierdzić swoją tożsamość. Mnich nie zgodził się; wiedział, że Paryż jest miejscem niebezpiecznym dla rycerzy Chrystusa, a największym zagrożeniem była sama monarchia oraz jej zbrojne ramię, wojsko. Nieposłuszeństwo rycerza sprawiło, że żołnierze otoczyli go kołem. Jedynym wyjściem była ucieczka. Spiął konia, próbując przebić się przez żołnierzy. Kiedy rzucił się na nich, jeden ze strażników skoczył do niego i o mały włos zrzuciłby go z konia; złapał go przy tym za szyję i zerwał z niej medalion z wiadomością, który wpadł w głębiny rzeki. Mnich zdołał się przebić przez zagradzających mu drogę, ale inny strażnik wydobył kuszę i wystrzelił bełt, który wbił się mnichowi w plecy na wysokości lewego ramienia, przeszywając pierś na wylot. Rycerz zdawał sobie sprawę, że rana jest bardzo ciężka, może nawet śmiertelna. Ból nie pozwalał mu na szybką jazdę, ale wiedział, że musi zanieść wiadomość wielkiemu mistrzowi; to pomogło mu zebrać resztki sił, jakie mu jeszcze pozostały, i jechać dalej. Zanim przybył do klasztoru, stracił wiele krwi. Ogromna ciemnoczerwona plama rozlewała się na płaszczu. Zdołał tylko przekazać wiadomość i chwilę potem umarł. Wielki mistrz templariuszy uwierzył w prawdziwość jego słów. Zmarły poseł nie wiedział, że kapitan straży wskoczył na konia i śledził go aż do klasztoru, w którym ukrywali się bracia. Tej samej nocy setki żołnierzy otoczyły klasztor, rozkazując mieszkańcom opuścić budynek. Nikt nie wyszedł. Templariusze woleli zginąć niż się poddać. Żołnierze zaczęli wystrzeliwać płonące strzały w okna klasztoru, a przez wejście do budynku wepchnęli wóz wypełniony słomą. Po chwili wóz ogarnęły płomienie. Żołnierze wyczekiwali krzyków rycerzy. Ale wewnątrz panowała grobowa cisza, która wkrótce przeszła w daleki nabożny śpiew, intonowany przez setki ludzi skazanych na okropną śmierć. Huk ognia i śpiewy nadawały całej scenie przedziwny charakter. Budynek był już morzem płomieni, kiedy z centralnego kapitelu oderwał się szczyt i dymiąc, spadł prosto na dowódcę żołnierzy. Jego wierzchowiec spłoszył się i zrzucił jeźdźca na ziemię. W tej chwili rozległ się potężny grzmot, chociaż niebo było zupełnie bezchmurne. Wielu żołnierzy uciekło w panice, być może pojmując, jaką zbrodnię popełnili. Komendant leżał na ziemi z rozciętą szyją, w pobliżu płomieni pożerających budynek. Umierając, patrzył na masakrę, którą spowodował, ze łzami w oczach, świadomy bliskości sądu, jaki czeka go na tamtym świecie. Zanim skonał, prosił o spowiedź, ale nie było już czasu na udzielenie mu ostatnich sakramentów. Wiadomość o tych wydarzeniach dotarła do Poblet po kilku dniach. Była ogromnym zaskoczeniem dla mnichów należących do zakonu templariuszy, ale musieli udawać, że nic się nie stało, by nie wzbudzić podejrzeń wśród niewiedzących o niczym pozostałych mnichów. Placówka w Paryżu padła, a Katalonia stała się główną redutą tajnego stowarzyszenia. Nie było już żadnych wątpliwości: Święty Całun miał pozostać w Poblet. 14 Rok 1888, Paryż Gilles zdołał otworzyć oczy, wszystko już się skończyło. Ciągle jednak był przejęty tym, co się stało przed chwilą - o ile rzeczywiście coś się stało. Nie miał wszak co do tego absolutnej pewności. Był cały obolały. Czuł napięcie

we wszystkich mięśniach i potworne zmęczenie. Miał wrażenie, że jest tu obcy, że znajduje się w jakimś innym miejscu, oddalony od realnego świata. Przez chwilę pocieszał się, że wszystko było wytworem jego wyobraźni, zmęczonego umysłu. O wiele łatwiej było tak sądzić niż żyć dalej z tym, co przed chwilą zobaczył. Ale przecież był naukowcem. Przez całe życie zwalczał właśnie ten błąd, który teraz sam miał popełnić. Strach i przesądy nie niosą żadnego światła; jedynie najczarniejszą, przerażającą ciemność. Ze wszystkich sił próbował przekonać sam siebie, że musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Na pewno istnieje. Gwałtownie nabrał powietrza w płuca i chwiejnym krokiem ruszył naprzód, opierając się ręką o brzeg stołu. Nie był pewien, czy zdoła pokonać tę przestrzeń. Po chwili, która wydała mu się wiecznością, dotarł do miejsca, gdzie leżał medalion. Leżał tam, gdzie Gilles go zostawił, i znowu miał normalny wygląd. Gilles głośno przełknął ślinę i wyciągnął drżącą rękę w kierunku medalionu. Delikatnie dotknął go palcami i gwałtownie cofnął dłoń. Medalion był lodowato zimny. A dosłownie parę sekund temu wydawał się lśnić jakimś własnym światłem, niczym maleńkie słoneczko wysyłające gorące promienie. Gillesowi wydawało się wtedy, że słyszyjakiś głos we własnej głowie, głos obcy i potężny, mówiący coś, czego niepodobna było zrozumieć. Zdołał się opanować i przytrzymać palce na medalionie. Bardziej zdecydowanym gestem podniósł go ze stołu i umieścił tuż przed oczami. Nie widział żadnej zmiany. Herby byłytakie, jak pamiętał, chociaż, zauważył pewien szczegół, którego przedtem nie dostrzegł: wokół medalionu ciągnęła się niemal niezauważalna rysa. Serce zaczęło mu gwałtownie walić, a lęk zastąpiło podniecenie. Zdrętwiałymi dłońmi wodził po stole w poszukiwaniu narzędzi. -Gdzie one się podziały, do diabła? - mruknął zniecierpliwiony. O mało się o nie nie przewrócił. Kilka naczyń upadło na podłogę, tłukąc się na drobne kawałki i robiąc okropny hałas. Ale Gilles tego nie słyszał. Kiedy w końcu znalazł skrzynkę z narzędziami, miał ochotę podskoczyć z radości. Pospiesznie oderwał kawałek koszuli i zawinął medalion w tę szmatkę. Ręce mu drżały. Próbował umieścić medalion w imadle przymocowanym do stołu, ale nie zamocował go dostatecznie i ten spadł znowu na ziemię. -Do cholery! Do jasnej cholery! - krzyczał, pochylając się, by go podnieść. Podnosząc się, o mały włos nie walnął głową o krawędź stołu. Drżącą ręką ponownie zawinął medalion. Otarł pot z czoła i przymocował medalion dokładniej, by tym razem na pewno się nie wysunął. Potem wziął młotek i dłuto i uderzył w krawędź medalionu. Nic się jednak nie ruszyło. Spróbował ponownie, tym razem mocniej. Wydało mu się, że ostrze lekko zagłębiło się w metal. Dygocąc nieprzytomnie, niemal w histerii, uderzył kilka razy, aż wbiło się w metal. Gilles był w tym momencie tak pochylony nad imadłem, że upadł na nie, nie napotykając na opór. Głośno sapiąc, przez chwilę wpatrywał się w zawinięty w szmatkę medalion. Ponownie otarł pot z czoła, starając się uspokoić nieco oddech. Za każdym razem, gdy wypuszczał powietrze, słychać było chorobliwe syczenie. Odłożył dłuto i młotek na stół. Następnie wyjął medalion z imadła i położył na stole, ostrożnie tuląc w obu dłoniach, jakby kołysał go do snu. Powoli odsunął szmatkę, aż odkrył go zupełnie. Jego podejrzenie było słuszne: medalion rzeczywiście był pusty w środku. Patrzył na jego dwie połówki na białym tle urwanego kawałka materiału. Było jeszcze c o ś . coś, czego się nie spodziewał. a może właśnie tak? Nie był pewien. W każdym razie pomiędzy resztkami medalionu widniał maleńki kawałek złożonego, pożółkłego papieru. Wytarł ręce o to, co zostało z koszuli. Podniósł wzrok i rozejrzał się po pokoju. Musiał sprawdzić, czy nadal w nim jest, że to wszystko dzieje się naprawdę. Na dworze zaczął padać rzęsisty deszcz. Woda z szumem płynęła rynnami i zaczynała się już z nich wylewać. Z oddali słychać było grzmoty zbliżającej się burzy. Stał o krok od stołu, nie wiedząc, co robić. Po raz pierwszy w życiu czuł strach. Nie taki, jak codzienne lęki ludzkie, ale prawdziwy strach, który się odczuwa, kiedy nadchodzi chwila próby, kiedy trzeba zostawić za sobą wszystko, co było dotychczas. I nie tylko to: było także inne uczucie, może jeszcze silniejsze. Nie potrafił sobie uświadomić, c o . może nadzieja? Grzmoty były coraz bliższe i silniejsze. Z każdym uderzeniem szyby brzęczały gwałtownie. Oślepiające światło błyskawic co chwila rozjaśniało laboratorium, mimo zapalonych lamp. Jedno z okien, które ktoś zapomniał zamknąć, gwałtownie uderzało o ścianę, szarpane gwałtownym wichrem. Gilles wyjął papier spomiędzy resztek medalionu. Kartka była ostra i chropowata. Z największą ostrożnością rozłożył ją. Papier zatrzeszczał. Widać było, że jest bardzo stary. Prawdziwy cud, że zachował się w tak dobrym stanie. Gilles znieruchomiał na chwilę, kiedy