Tajemnicza śmierć poety i klucz do sekretu ukryty w najsłynniejszym poemacie średniowie-
cza
Ukryty kod Boskiej Komedii
Czy Dante Alighieri zmarł na malarię w Rawennie? Może jednak ktoś chciał go zabić i po-
grzebać w wielkiej tajemnicy? Jego córka, mniszka Beatrycze, były templariusz Bernard i
medyk Giovanni z Lukki próbują rozszyfrować zakodowaną wiadomość, którą autor wizjo-
nerskiego poematu zostawił na dziewięciu kartkach. Mnożą się wyrafinowane łamigłówki.
Przed kim i dlaczego Alighieri postanowił tak starannie ukryć ostatnie trzynaście pieśni Bo-
skiej Komedii?
Szeroka panorama czternastowiecznej Europy. Misterny splot zagadek, Petrarka, Boccaccio -
historia, której dotąd nikt nie opowiedział...
Francesco Fioretti - ur. w 1960 roku pisarz o sycylijskich oraz toskańsko-apulijskich korze-
niach. Prowadzi badania nad życiem i twórczością Dantego na Uniwersytecie w Eichstatt, jest
autorem esejów krytycznych i antologii szkolnych. Sekretna księga Dantego, jego pierwsza
powieść, odniosła wielki sukces wśród czytelników i zyskała uznanie krytyki.
źródło opisu: www.rebis.com.pl
Francesco Fioretti
Sekretna księga Dantego
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
Gdyby nie kolejne wydarzenia i zmiany, czas by się zatrzymał.
Ponieważ czas to nic innego, jak zmiana, i to właśnie zmianę odczuwamy, a nie czas.
I słusznie, bo czas nie istnieje.
Julian Barbour, The End of Time
(...) zło niszczy też siebie samo.
Arystoteles, Etyka nikomachejska
Puis que Acre fu desheritee (...)
rancure, descorde, haine
entre la gent a fait rasine
et amour [est] d’iaus departie.
(Gdy zabrakło w Akce następcy tronu (...)
żal, niezgoda i nienawiść
zagnieździły się wśród ludzi
i miłość stamtąd odstąpiła).
Templariusz z Tyru, „Kronika”
PROLOG
Akka, piątek 18 maja roku 1291
Tak oto w Zamorzu mają się sprawy.
W tych wiosennych i niosących śmierć dniach, gdy co chwila zasycha ci w gardle
i brak ci tchu, gdy smażysz się w ostrym majowym słońcu wyłaniającym się zza blank wież
i w ogniu greckim wypalającym miasto do cna oraz przy płonących na placach stosach ciał
wydobytych w strzępach spod wybebeszonych murów, najbardziej twą duszę dręczy niepo-
kój, że Bóg na koniec stanął po stronie niewiernych... I czy to ważne, że całą winę za to pono-
sisz nie ty, lecz longobardzcy kramarze i wieśniacy, którzy dotarłszy do Ziemi Świętej, każą
się nazywać rycerzami, choć nie potrafią nawet władać mieczem ani spiąć konia ostrogami
lub go zatrzymać? I to właśnie rzezie, jakich się dopuścili na targowisku, i rasowe czystki
przeprowadzone w okolicznych wioskach wywołały gniew Boga i Al-Malika... Ale nie ma to
teraz znaczenia, bo wojna to nie czas na szukanie winnych i niewinnych, liczy się tylko od-
waga, by walczyć po niewłaściwej stronie, ponieważ – jeśli Bóg cię opuści – na koniec czu-
jesz jedynie, w każdym nerwie ciała, strach przed śmiercią. Nic innego, tylko ten strach; prze-
rażający i nieokiełznany strach, który wdychasz wraz ze swędem dymu; strach cuchnący jak
nieodwołalny wyrok...
Ale gdy masz dwadzieścia lat, sprawy wyglądają inaczej, bo gdy masz dwadzieścia
lat, nie wolno ci tracić ducha... Jeszcze wczoraj miałeś głowę pełną nieokreślonych bliżej ma-
rzeń, trawił cię głód przyszłości i czasami, przy blasku księżyca – jakie to ckliwe, jak się nad
tym teraz zastanowić! – ku swemu zaskoczeniu widziałeś oczyma wyobraźni, jak nastają spo-
kojniejsze czasy po podpisaniu rozejmu z sułtanem Bajbarsem, jak ktoś składa ci gratulacje
z powodu heroicznego czynu, o którym jeszcze nic nie wiesz, ale którego – jesteś tego pewien
– wcześniej czy później dokonasz. Gdy masz dwadzieścia lat, wierzysz nierozsądnie, że twój
świetlany los jest zapisany w gwiazdach. I odgrywasz sam przed sobą swoją przyszłość ską-
paną w aureoli powszechnej aprobaty, pełnych uznania poklepywań po ramieniu i poklasku
za... sam nawet nie wiesz za co.
– Wspaniale!
– Nadzwyczajnie!
– Słowa uznania, Bernardzie...
Ale teraz wiesz tylko, że za chwilę włożysz na siebie zbroję i hełm, dosiądziesz konia
i, prawdopodobnie, zginiesz. Wrogowie są po dziesięćkroć liczniejsi, możesz więc tylko wy-
brać, jak zakończyć swój żywot – walcząc jak lew aż do utraty sił pod Przeklętą Wieżą bądź
zgnieciony przez tłum, który kłębi się na nabrzeżu, w dzielnicy pizańskiej, próbując despe-
racko ucieczki w jedynym możliwym kierunku: tam gdzie się kończy ląd i otwiera bezkres
morza...
I tak nikt nie zauważy, którą drogą podążyłeś. Każdy – jak i ty – będzie skupiony na
sobie i wsłuchany w instynkt przetrwania. Poczujesz się jak ślepiec wśród ślepców i czy zde-
cydujesz się uciec, czy walczyć do ostatniego tchu – i tak będziesz niczym więcej jak zlep-
kiem mięsa i kości, poruszającym się niczym zwierzę w pułapce. Dwóch saraceńskich nie-
wolników rzuci twe ciało, wraz z tysiącami innych ciał, do wspólnego grobu i nikt się nigdy
nie dowie, że kiedykolwiek istniałeś, że miałeś marzenia i ambicje, że dzięki nadzwyczajnym
dokonaniom chciałeś trafić na karty ksiąg, jak Lancelot czy Percewal.
Nie. Gdy masz dwadzieścia lat, nie wolno ci całkiem stracić ducha...
Siedzący przy nim ojciec duszkiem wypił rosół i natychmiast zasnął. Zdążył mu tylko
powiedzieć:
– Spróbuj się zdrzemnąć, Bernardzie. Jutro będziesz musiał dać z siebie wszystko.
I leży teraz obok pogrążony w niepojętym, głębokim śnie. A on nie jest w stanie
zmrużyć oka, zastanawia się, jak ojciec może zachować spokój w noc poprzedzającą śmierć
i czy naprawdę ślepo wierzy w te wszystkie historie, które mu tylekroć opowiadał, na temat
raju dla męczenników, który czeka każdego, kto zginie, walcząc ze złem. A może to tylko
kwestia przekroczonych pięćdziesięciu lat; w tym wieku wspomnienia zaczynają być waż-
niejsze od nadziei, a opowieści jego ojca nie są warte nawet złamanego dukata. Nigdy mu nie
powiedział, jak zmarła kobieta, która była jego matką, i dlaczego wyjechał z Francji do Akki
i zabrał go, gdy był jeszcze maleńki, niczym ciężar win, za które musiał odpokutować.
– Zabijając niewiernego – powtarza mu nieustannie – zmyjesz swą winę przyjścia na
świat.
Był owocem lubieżności. Tylko tyle wyjawił mu ojciec, a on w głębi serca wybaczył
mu ten grzech już dawno temu. Teraz, biorąc pod uwagę przyszłość – taką, jaką sobie jeszcze
do wczoraj wyobrażał – nie wydawało mu się to nawet przewinieniem. Darzył ojca zaufaniem
i mógł mu tylko wybaczyć, że powołał go do życia, że go tu przywiózł i rzucił bez uprzedze-
nia w sam środek bitwy...
Przez całą noc nie zmrużył oka. To jasne jak słońce, że ostatni atak jest nieuchronny.
Od wielu dni Zwyciężczyni, Gniewna i Czarne Woły nieustannie plują kamieniami o wadze
kantarosów i ogniowymi pociskami na podwójny rząd murów, skupiając się na metodycznym
dziele niszczenia fortecy od strony Wieży Króla, której frontalna ściana runęła już trzy dni
temu. Pod osłoną nocy mamelucy wyrównali gruzy, napełnili fosę workami z piaskiem i w
środę zdobyli wieżę. Chrześcijanie zbudowali wtedy tarany, by ich powstrzymać, ale wszyscy
wiedzą, że ludzie w drewnianej machinie nie dadzą rady długo odpierać ataku. Wczorajszy
dzień okazał się dla nich niepomyślny. Próbowali załadować na okręty kobiety i dzieci, ale
wzburzone morze uniemożliwiło odpłynięcie. Kobiety mogą się jeszcze przydać jako niewol-
nice bądź dla zapewnienia żołdakom przyjemności, ale dzieci... Nie, dzieci nie są do niczego
potrzebne, więc pójdą na rzeź jak cielęta – i tak właśnie w Zamorzu mają się sprawy.
Postanowił wstać i poszukać Daniela, by zobaczyć, czy przynajmniej jemu udało się
zdrzemnąć w drugiej komnacie. I tak właśnie było. Szczęściarz spał. Daniel z Saintbrun, który
jak i on miał dwadzieścia lat, ale poza tym różnił się od niego pod każdym względem, zawsze
budził jego zazdrość. Pewny siebie urodzony wojownik, pochodzący z dobrego domu. Od
razu widać, że wyrósł w opiekuńczych ramionach matki i nie jest owocem, jak on, rozwiązło-
ści. Jasnowłosy, przystojny i łagodny w obejściu, przywódca z krwi i kości, zachowujący się
zawsze naturalnie i zdecydowanie jak ktoś, kogo czeka świetlana przyszłość...
Szkoda by było, stwierdza w duchu, gdyby dzisiaj zginął.
I żal mu go, tak samo jak i siebie; dzieli ten żal z rówieśnikiem, by nie czuć się samot-
nie w chwili, gdy czas i nicość wydają mu się tożsame i gdy się zastanawia, po czyjej stronie
stoi Bóg w tych wiosennych, niosących śmierć dniach.
Oni, confratres, bronią murów za bramą św. Łazarza. Wszyscy wokół śpią, a on nie
wie już, jak stłumić niepokój, który zmusza go do toczenia wewnętrznej walki w ostatnich
godzinach pozornego spokoju, postanawia więc – choć nie ma na to wcale ochoty – skorzy-
stać z osłoniętej szyi warownej, by zaczerpnąć świeżego powietrza, i zstępuje do poterny,
prowadzącej aż do zewnętrznego pasa murów. Wspina się na wieżę i dotarłszy do najbliższej
strażnicy, proponuje żołnierzowi zamianę, aby choć jeden z nich mógł zebrać siły przed
ostatnią bitwą. I zostaje sam na sam z nocą i ciszą. Powietrze jest rześkie, aż przyjemnie od-
dychać, gdy dym po oblężeniu miasta w końcu się rozwiał. Wygląda przez otwór strzelniczy,
dostrzega fortyfikacje i, w oddali, namioty muzułmanów, światła od morza do morza, szkar-
łatny pawilon – dihlîz – sułtana na wzgórzu, na którym kiedyś uprawiano winorośle, i małą
wieżę Świątyni. Spogląda do góry, na niebo usiane gwiazdami, i modli się w duchu, by świat
ten okazał się nieprawdziwy. Nie jest jeszcze gotowy myśleć o śmierci, która przetnie jego
życie w połowie wiosny... Ogarnia go zmęczenie i kleją mu się oczy, ale już nadchodzą
zmiennicy. Ponownie przemierza poternę, by wrócić do podnóża Świątyni. Nagle, choć do
świtu jeszcze daleko, ciszę przerywa przeraźliwe bicie w bębny i wściekły wrzask nieprzyja-
ciół. Właśnie się zaczął ostateczny atak. Przyspiesza kroku i zastaje wszystkich confratres na
dziedzińcu, w ferworze przygotowań.
– Szybko! – krzyczy jego ojciec. – Ubieraj się!
Widzi nadchodzącego w pełnym rynsztunku, gotowego do walki Wilhelma z Beaujeu,
wielkiego mistrza Świątyni, a tuż za nim Daniela z Saintbrun z przyłbicą pod pachą, który
uśmiecha się do niego i nie kryje ekscytacji, jakby właśnie ruszał na polowanie. Bernard idzie
po broń, wciąga na siebie żelazną kolczugę, która zakrywa go od stóp do głów, i rezygnuje
z płaszcza i szaty, które mogłyby się zająć od ognistych strzał. Bierze pas z mieczem, długą
kopię i żelazną przyłbicę wyściełaną skórą. Wraca na dziedziniec i widzi nadciągających
jeźdźców z aragońskimi ogierami, mułami i chabetami, które ich dowiozą na miejsce starcia.
Wiadomo, że nie wykorzystuje się swego konia, by dotrzeć na pole bitwy. W pierwszym na-
tarciu wierzchowce muszą być wypoczęte...
Wielki mistrz krąży na koniu pośród rycerzy i wydaje rozkazy. Bernard podziwia jego
wiarę i odwagę. Przypomina sobie, jak podczas ostatniego przeglądu najmłodszych zastępów
Daniel zapytał go śmiało, czy odczuwa strach i czy potrafi nad nim zapanować, gdy znajduje
się w samym sercu bitwy, a miecze z impetem uderzają o zbroję. Wielki mistrz się uśmiech-
nął.
– Oïl, to oczywiste, że w głębi ducha się lękasz, ale na szczęście różnimy się od ko-
biet, które potrafią myśleć o wszystkim jednocześnie i przeplatając uczucia i logikę, emocje
i wyrachowanie, w tej samej chwili mogą się zastanawiać nad miłością, nienawiścią oraz ce-
nami żywności. W stosunku do nas natura okazała się przezorna i stworzyła nas inaczej. My,
mężczyźni, potrafimy skupić się tylko na jednej rzeczy, często nawet nie zdajemy sobie spra-
wy, że kogoś kochamy... Gdy koncentrujesz się na zadawaniu i unikaniu ciosów, strach jest
silny, ale o nim nie myślisz... Poza tym my, rycerze Świątyni, mamy jeszcze jedno szczęście.
Nam po prostu nie wolno lękać się śmierci na polu bitwy, bo lepiej umrzeć za jednego z braci,
niż trafić w ręce niewiernych. Jeśli bowiem schwytają chrześcijanina, traktują go z respektem,
ale jeśli pojmą templariusza, każą mu płacić za krucjaty słony rachunek w postaci powolnej
śmierci, znajdując radość w odbieraniu mu życia, jakby delektowali się długą biesiadą. Nie
pozostaje nam nic innego, jak zwyciężyć lub umrzeć. Poddanie się oznacza śmierć na wysoki
procent – brzmiała jego odpowiedź.
W tym momencie od strony garnizonu chroniącego mury nadbiega zdyszany Gerard
z Monreal i powiadamia Beaujeu, że mamelucy pokonali zewnętrzny pas obwarowań, że lu-
dzie z taranem musieli się wycofać i że muzułmanie zdobyli już barbakan i napierają na we-
wnętrzne mury. Ci, co stali na straży, opuścili wieże i chodnik obronny, pozostawiając pod-
ziemne przejścia nieosłonięte. Teraz niewierni walczą pod Przeklętą Wieżą, część z nich po-
deszła już pod bramę św. Antoniego, a część pod bramę św. Romana...
– Idę się przygotować – kończy swój wywód Gerard.
– Nie, ty nigdzie nie pójdziesz – nakazuje mu stanowczo Beaujeu.
– Dlaczego? – protestuje rycerz.
– Wsiądziesz natychmiast na okręt i udasz się na Cypr. Tam napiszesz kronikę na-
szych czynów, jeśli znajdziesz jakiegoś niedobitka, który ci o nich opowie, ale przede
wszystkim masz uratować dziewięć... – wyjaśnia mu wielki mistrz, ale Bernard nie słyszy
wyraźnie, co ma uratować Gerard.
Czego dziewięć? Kończy się na -wców, chyba usłyszał dziewięciozgłoskowców...
Czyżby wersety? Dochodzi do wniosku, że chodzi o plan nowej Świątyni, sekret templariu-
szy. A więc niebawem wszyscy zginą, by chronić tajemnicze wersety, o nieznanej im treści...
Ale czy ma to teraz jakieś znaczenie? Zazdrości tylko Gerardowi z Monreal, który ma zbiec,
aby uratować coś, za co cała reszta ma umrzeć. Aż sam jest zaskoczony swym pragnieniem,
by znaleźć się na miejscu zakonnika. Gdyby nauczył się pisać zamiast walczyć...
Wilhelm z Beaujeu nakazuje kolumnie ruszyć do ataku. Mają przejść pod budynek
szpitala, by wszystkich zebrać, i bezzwłocznie udać się pod bramę św. Antoniego...
Tak oto stoją sprawy w Zamorzu.
W tym wiosennym i niosącym śmierć dniu, między pasami murów okalających Akkę,
trzydziestu chrześcijańskich rycerzy, pragnąc swym heroizmem zyskać boską przychylność,
szykuje się do ataku przeciw tysięcznym zastępom muzułmańskich piechurów i łuczników,
choć wiadomo, jak to wszystko się skończy. Mamelucy nie tylko są liczni, ale też dobrze zor-
ganizowani i zdyscyplinowani. W pierwszej linii stoją ci z wysokimi tarczami, które wbiją
w ziemię tuż przed atakiem jazdy nieprzyjaciela. Za nimi widać łuczników strzelających
ogniem greckim, a na końcu oszczepników z kopiami i opierzonymi strzałami. Naprzeciwko,
u boku dowodzącego atakiem Wilhelma z Beaujeu, ustawiają się w jednej linii chrześcijańscy
rycerze. Bernard znajduje się między Danielem a swym ojcem. Na okrzyk wielkiego mistrza
odpowiadają chóralnie zakonną maksymą Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo ad
gloriam[1]
i ruszają do ataku, spinając ostrogami konie i nabierając stopniowo prędkości pod
zmasowanym ostrzałem pocisków, strzał i kopii. Są już bardzo blisko muzułmanów, kiedy
Bernard kątem oka dostrzega upadającego po prawej stronie Daniela. Nie wie, czy trafiono
przyjaciela czy tylko jego konia, ale nie ma czasu się nad tym zastanawiać. Musi przeć do
przodu ze wszystkich sił i osadziwszy mocno stopy w strzemionach, gotuje się do kontrataku.
Zderzenie z murem tarcz jest wprost gwałtowne. Pierwszy rząd saraceńskich piechurów pada
pod naporem koni i ostrych kopii, które łamią się zatopione w ciałach nieprzyjaciół. Kopia
Bernarda przeszyła wojownika w drugim rzędzie, gdy jego wierzchowiec powalił na ziemię
mężczyzn w pierwszej linii.
Natychmiast się wycofują, by się przygotować do drugiego ataku, i wracają pod
deszcz kopii i strzał. Bernard widzi Daniela i jego wierzchowca na ziemi, bardzo blisko linii
wroga. Chciałby się zatrzymać i wsadzić przyjaciela na grzbiet swego konia, ale nie wolno
mu tego uczynić. Wśród templariuszy obowiązuje żelazna dyscyplina. Nawet jeśli wynik bi-
twy wydaje się przesądzony, każdy, nawet najmniejszy błąd może przekreślić minimalne –
ale wciąż istniejące – szanse na zwycięstwo. Mijają też, nie zatrzymawszy się, angielskiego
rycerza, który stracił konia i wraca do swoich na piechotę. Jest o krok od nich, kiedy płonąca
strzała przebija oczka jego zbroi i zaczyna się tlić pod kolczugą. Nie mogą mu pomóc, choć
słyszą jego rozdzierający krzyk, gdy spala się żywcem, jakby znajdował się w kotle ze smołą.
Mamelucy wykorzystują krótką przerwę, by podnieść tarcze i ruszyć do ataku. Chrześcijanie
zatrzymują się na tyłach swej konnicy, zawracają, by zewrzeć szyki, wyciągają miecze
z pochew i na znak wielkiego mistrza natychmiast ruszają galopem do przodu. Turcy zatrzy-
mują się, wbijają w ziemię tarcze, ale deszcz strzał nie ustaje. Bernard widzi, że mamelucy
dotarli już do miejsca, gdzie spadł Daniel; nie widać go, a więc już po nim. Czuje ból i strach.
Ale musi wyminąć przerażającą postać angielskiego rycerza, który wciąż przed nim stoi ni-
czym żelazna pochodnia, z językami ognia, wypełzającymi z każdej szpary w zbroi... I musi
bez wahania ustawić się w jednej linii z innymi rycerzami, którzy przyspieszają na ostatnim
odcinku. Zderzenie jest miażdżące. Pierwszy szereg nieprzyjaciół zostaje zmieciony, templa-
riusze zadają ciosy mieczami i okrągłymi tarczami we wszystkich kierunkach. Czują się nie-
pokonani, na koniach i w ciężkich żelaznych zbrojach. Każdy z nich może uśmiercić dziesiąt-
ki ludzi, ale etap walki na miecze jest długi; promienie coraz wyżej stojącego słońca nagrze-
wają zbroje i przyłbice, a dym ognia greckiego jest tak gęsty i czarny, że uniemożliwia chrze-
ścijanom widoczność. Pocą się, duszą i opadają z sił; ich ruchy stają się powolne i coraz
mniej skoordynowane. Bernard widzi, jak ojciec pada na ziemię. W jego gardle tkwi strzała,
która wbiła się między mocowanie hełmu a sploty kolczugi. Chciałby zapłakać, ale nie ma
czasu, bo w tej samej chwili jeden z Turków rani jego konia. Odpowiada na to ciosem, który
wyraża gniew trawiący teraz całe jego ciało; gniew i żądzę pomszczenia ojca, Daniela, ko-
nia...
W końcu instynktownie udaje mu się wycofać, ale w połowie drogi, między środkiem
pola bitwy a tyłami, zwierzę pada bez tchu na ziemię. Bernard wstaje w pyle i czym prędzej
przebiega pod gradem strzał. Rozpoznaje czarną postać Wilhelma z Beaujeu, który go mija,
wycofując się wraz z biegnącym przed nim gonfalonierem, próbującym ze wszystkich sił do-
trzymać mu kroku. Widzi krzyżowców z Vallo di Spoleto, którzy zatrzymują mistrza
i krzyczą:
– Na rany Chrystusa, dokąd jedziecie, panie? Jeśli nas opuścisz, dla Akki nie będzie
ratunku!
A wielki mistrz unosi rękę i pokazuje śmiertelną ranę, rozszarpane ciało pod pachą,
wokół której – w pośpiechu przed atakiem – nie zapiął dobrze pasów zbroi. Strzała wbiła się
na głębokość dłoni.
– Szukam spokojniejszego miejsca niż to, by umrzeć – obwieszcza szeptem i osuwa
się na grzbiet swego turkmeńskiego wierzchowca.
I teraz wszyscy już wiedzą, że dla Zamorza naprawdę nie ma ratunku. Rycerze zsiada-
ją z koni i podtrzymują rannego, a następnie układają go na długiej pawęży. Bernard dociera
w ostatniej chwili, by pomóc przenieść mistrza pod bramę św. Antoniego, ale okazuje się, że
most zwodzony został opuszczony do fosy. Udają się więc na stały most, do siedziby Damoy-
sele Marie, i wchodzą do środka. Rozcinają zbroję wokół ramienia, by oswobodzić wielkiego
mistrza z pancerza, ostrożnie usuwają strzałę i opatrują czym się da ranę, która jednak nie
przestaje krwawić. Wilhelm z Beaujeu ma otwarte oczy, ale nic nie mówi. Ani nie krzyczy.
Patrzy pogodzony z losem na to, co się wokół niego dzieje, ściska nadgarstek Bernarda, by
dodać mu otuchy...
Postanawiają więc ruszyć w kierunku nabrzeża, by spróbować przewieźć wielkiego
mistrza pod bastiony Świątyni. Na brzegu napotykają ludzi, którzy usiłują przepłynąć morze
wpław. Krążą pogłoski, że mamelucy zdobyli już Przeklętą Wieżę i powalili przy bramie św.
Romana tarany Pizańczyków. Za chwilę znajdą się w samym środku miasta. Jedynie forteca
templariuszy może się jeszcze utrzymać przez kilka dni.
Tymczasem wielki mistrz stracił przytomność i Bernard zdaje sobie nagle sprawę, jak
bardzo jest przerażony. Przedpołudniowy upał, odczuwalny dodatkowo z powodu zmęczenia,
jest nie do zniesienia. Chłopak zaczyna się trząść, nie może opanować konwulsji ani złapać
tchu. Na brzegu już go nie potrzebują, postanawia więc uciec. Pokonuje w biegu dzielnicę
Montmusart, dociera do starej części miasta i zatrzymuje się, by złapać oddech. Chowa się
w zaułku i przycupnięty ściąga parzącą go zbroję, w której jego lęk smażył się na wolnym
ogniu. W końcu może zapłakać nad swym ojcem, nad Danielem i Wilhelmem z Beaujeu, nad
upadkiem Zamorza... Ale z pobliskiego placyku docierają do niego krzyki i widzi uciekające
w panice kobiety i dzieci oraz pierwsze hordy mameluków, którzy zdołali się wedrzeć do
miasta. Czekając na pozostałych, zbierają pierwsze łupy wojenne. Widzi dwóch mężczyzn,
którzy złapali młodziutką, może piętnastoletnią, dziewczynę i kłócą się o to, który ją posią-
dzie. Już dobyli miecza i zaczynają pojedynek, gdy ofiara próbuje uciec. Jeden z nich rzuca
się na nią i łapie za włosy. Bestialskim uderzeniem bułata odrywa głowę i rzuca ją towarzy-
szowi, który zanosi się śmiechem. Po kawałku dziewczyny dla każdego i przyjaźń kwitnie
dalej. Tak się właśnie mają sprawy w Zamorzu...
Bernard rzuca się do ucieczki po zaułkach genueńskiej dzielnicy. W jednej chwili do-
biega do portu, ale już na ulicy Pizańskiej tylu ludzi szuka ratunku na morzu, że dotarcie do
galery zakrawa na cud. Ściśnięty przez tłuszczę próbuje jednak się przebić na brzeg. Widzi
przed sobą leżącą na bruku ciężarną kobietę, która udusiła się w nieprzebranym tłumie. Lu-
dzie chodzą po niej, bo tak się tu mają sprawy. Nadchodzą Turcy. Tych, którzy nie zdołają się
dostać na okręt, czeka rzeź na oślep. Mamelucy słyną z okrucieństwa, wszyscy wiedzą, co
stało się w Trypolisie dwa lata wcześniej. Bernard przeciska się przez tłum, rozpychając się
mocno łokciami. Jeśli przeżyje, do końca swych dni będzie się wstydził na myśl o kobietach
i starcach, których stratował, by ratować własną skórę. Nie może się jednak doczekać owej
chwili wstydu.
Nieopodal długiego pomostu dostrzega maszty wielkiego okrętu, który przeciążony
osiadł na dnie, zanim jeszcze odcięto liny. Widzi unoszące się na wodzie ciała osób, które
zdołały wsiąść na okręt, ale nie umiały pływać. Potem zauważa współbrata, który daje mu
znak, by podbiegł do pomostu, skąd ma za chwilę odpłynąć Faucon, wielki okręt templariu-
szy. Zaczyna łokciami torować sobie drogę, zwłaszcza że i tak nikt nie zabierze na pokład
maluczkich, a król i baronowie uciekli już wcześniej. Niemal dotarł do nabrzeża, gdzie kilku
rycerzy Świątyni dokonywało selekcji pasażerów, kiedy poczuł nagłe ukłucie i przeszywający
ból w plecach. Zobaczył czubek zakrwawionego frankońskiego ostrza wystający z jego piersi.
Ktoś bardziej bezwzględny albo przerażony od niego otwierał sobie drogę na okręt mieczem.
Upadł na ziemię, serce podeszło mu do gardła i zalał go strach, że zaraz pogrąży się na zaw-
sze w ciemnościach. Zabity przez chrześcijanina, kiedy łokciami torował sobie drogę wśród
kobiet i starców, nie zasłuży nawet na raj dla męczenników... Ktoś mu kiedyś powiedział, że
w chwili śmierci przesuwa ci się przed oczami całe życie. Może jego życie było zbyt krótkie,
bo w gąszczu nóg, które tupotały i falowały tuż przed nim, nie widział nic oprócz umierające-
go skrawka morza.
[1]
Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo ad gloriam (łac). – Nie nam, Panie, nie nam, lecz Imieniu
Twemu niech będzie chwała (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
CZĘŚĆ PIERWSZA
Taki miał oto zwyczaj, iż gdy owe sześć bądź osiem czy więcej pieśni stworzył, zanim
kto inny je ujrzał, wprzódy je jaśnie wielmożnemu panu Cane della Scali przesyłał, gdziekol-
wiek by on się znajdował, albowiem bardziej niż jakiegokolwiek innego człeka miał go
w poważaniu. A gdy ów już je obaczył, czynił kopie tych pieśni dla tych, którzy takie życzenie
wyrazili. Aliści przesławszy całe dzieło prócz ostatnich pieśni trzynastu, których po napisaniu
jeszcze nie przesłał, odszedł z tego świata, nie wyraziwszy woli, by zostały przesłane. Synowie
jego a i uczniowie, którzy pozostali, poszukiwać poczęli, bez wytchnienia przez miesięcy wie-
le, pośród jego pism wszelakich, czy dzieło zakończenie posiada. Nie znalazłszy go jednak
wśród pozostałych pieśni, przyjaciele jego stroskani, iż Bóg nie pozwolił temu światu, by do-
kończył on niewielką, brakującą część poematu, w desperacji bezskutecznymi poszukiwaniami
pozostali.
G. Boccaccio, Rozprawka ku czci Dantego
1
13 września roku 1321
W połowie mych dni podążę pod bramy piekieł.
Ciekawe dlaczego właśnie wtedy, gdy niepewnie stawiał kroki, uważnie badając grunt,
przyszły mu do głowy te tajemnicze słowa napisane przez doradcę króla Judy, Achaza, naj-
większego z proroków czasów starożytnych... Może wcześniej czy później, w połowie wę-
drówki życia, w wieku trzydziestu pięciu lat, czyli w jego wieku, ogarnia cię trudne do wy-
tłumaczenia poczucie pustki, jakbyś tańczył na skraju przepaści. Może się zdarzyć – zwłasz-
cza gdy zgubiłeś drogę i przedzierasz się, nie znajdując spokoju, między delirycznymi spira-
lami samotności – że wszystko nagle wydaje ci się pozbawione sensu, vanitas vanitatum, na-
wet to, że znajdujesz się w tym właśnie miejscu, szczególnie jeżeli wyruszyłeś w drogę
z innymi dążeniami. I jeśli chcesz być uczciwy w stosunku do siebie samego, musisz ogłosić
połowiczne zatonięcie, bo w przeciwnym razie grozi ci, że zaczniesz się kurczowo trzymać
przedawnionych iluzji, tworzyć alibi dla poniesionej porażki i kontynuować wędrówkę
w rozkołysanych ramionach mało przekonywających kłamstw oszukiwanej świadomości...
Z pewnością chwila, w której dostrzegasz kłamstwo i czujesz nad sobą nieznośną ciszę
niebios, jest bardzo krótka. Miał dziwne wrażenie, znajdując się wtedy w ciemnościach, że
lada moment rozewrze się przed nim otchłań. Sens życia innych, sens jego życia, w miejscu,
w którym się teraz znajdował, oraz żywoty wszystkich ludzi na świecie wydawały mu się
w tamtej chwili nie mniej istotne od pokoleń chwastów porastających pola. Powinien był
wtedy położyć kres swemu istnieniu, gdy zastanawiał się nad sensem niespójnej sekwencji
błahych wydarzeń, które znaczyły jego wędrówkę...
Nie dane mu jednak było pogrążyć się na dobre w rozmyślaniach. Może dlatego, że
musiał zsiąść z konia i prowadzić go na wodzy. Stąpał powoli, ciężko w gęstych ciemno-
ściach lasu, w którym się zgubił. Nie miał pojęcia, jak się znalazł w tym labiryncie kniei,
w gęstwinie zarośli, które na każdym kroku więziły go pędami bluszczu, a cierniste gałęzie
i ostrokrzewy rozrywały mu odzienie. Wolna ręka, którą na oślep próbował się ochronić przed
kolczastymi mackami, krwawiła. Miał wrażenie, że łamiące się co chwila suche gałęzie
i spadające otoczaki wydają niezrozumiały chrzęst spółgłosek, niczym chrapliwe, bezwzględ-
ne oskarżenia piekielnego sędziego. Nawet że w trzasku deptanych chaszczy dają się rozróż-
nić słowa: „To twoja wina”.
Z pewnością był to jedynie głos niespokojnego sumienia, które ma w zwyczaju tortu-
rować torturowanego przez los, ukazując mu przeciwności jako karę, tę zaś jako wynik grze-
chu, jakikolwiek by on był. Tak naprawdę nie było w tym jego winy, że skończył niczym zło-
dziej, uciekający przed nagonką po niedostępnych bezdrożach, by nie trafić w ręce niezna-
nych i może tylko wyimaginowanych wrogów, gotowych prawdopodobnie kazać mu słono
zapłacić za rzekome przewinienia kogoś innego. Italska prowincja taka właśnie jest – to cier-
nista ziemia i pole bitwy wszystkich ze wszystkimi. Korony jesionów były teraz tak gęste, że
nawet promienie słońca nie mogły się przebić przez listowie. W ciemnościach wyczuwał je-
dynie zdenerwowanie konia. Nagrzane powietrze stało nieruchomo. Miał zaschnięte gardło,
był utytłany w ziemi i krwi i krańcowo spragniony.
Znowu upadł i za każdym razem było mu coraz trudniej się podnieść. Ostatkiem sił
ruszył w wyznaczonym kierunku. Jeśli będzie się go trzymał, w końcu wyjdzie z lasu. Przy-
najmniej to. Nawet puszcze wcześniej czy później się kończą i najgorsze, co się może przytra-
fić, to krążyć po nich w kółko. Wydawało mu się, że to doświadczenie – jeżeli miałby z niego
wyjść cało – ma wielowymiarowy sens. Czasem się zdarza, że pokonujesz ścieżkę życia na
czworakach, ale jednocześnie mężniejesz w ciemnościach wędrówki prowizorycznego losu
i idąc na oślep, masz nadzieję, że prędzej czy później ujrzysz światło i powrócisz do świata
żywych.
Utrzymanie marszu w jednym kierunku przychodziło mu z wielkim trudem. Wyczu-
wał, że zaczyna się piąć do góry. Kotlinę porastał las i idąc grzbietem wzgórza, powinien od-
naleźć słońce i drogę albo przynajmniej trafić na zejście ostatnim odcinkiem Apeninów. Musi
wziąć się w garść i nie tracić nadziei. Podniósł się, ale natychmiast się potknął o pieńki ścię-
tych niedawno grabów i upadł znowu niczym trup... Rzęsy zwilgotniały mu w poczuciu bez-
silności, ponieważ upadając tym razem, puścił cugle i stracił konia, który już znikł mu z oczu.
Przymknął powieki, próbując opanować wzburzenie. Przez łzy, które naszły mu do oczu, wy-
dawało mu się, że dostrzega lśniący skrawek białej szaty unoszącej się wzdłuż klonowego
pnia. Może to był anioł albo duch kobiety...
Otarł oczy, uniósł wzrok i zobaczył jedynie promienne ostrze, przecinające gęste
i zwarte korony leśne. Wstąpiła w niego otucha i rozlała się po ciele niczym rzeka, która
przemienia się w jezioro. Oparł rękę na kolanie, podniósł się i zrobił kilka kroków, myśląc
w duchu: Udało mi się.
Jeszcze jeden krok i przekroczył granicę lasu, który kończył się na pustynnym skraw-
ku czerwonej, popękanej ziemi. Krajobraz miał nierealny wygląd. Zza czubka jałowego
wzgórza wyłaniało się wschodzące słońce. A w oddali dojrzał literę L; ogromne duże L okry-
te cętkowanym futrem. To z pewnością była pantera – po łacinie Lynx – od razu ją rozpo-
znał... A może był to zwinięty w kłębek leopard liżący bark? Zatrzymał się przestraszony,
zastanawiając się w duchu, gdzie trafił. Przerażająca bestia wciąż znajdowała się przed nim
i znieruchomiała wbijała w niego wzrok. Był pewien, że to diabelskie objawienie. Lśniąca
zjawa, nie zmieniając ułożenia ciała w kształcie litery L, zaczęła nagle przypominać wielkie-
go lwa. Dumny Leo o gęstej grzywie stanął majestatycznie na czterech łapach, aż zadrżało
powietrze wokół niego. Pomyślał, że L jest znakiem Lucyfera, władcy piekieł. Często zło
przyobleka postać zwierzęcia, które zwierzęciem nie jest i może zmieniać wygląd jak Prote-
usz. Istotnie, bestia zaczęła teraz przybierać postać wygłodniałej, chudej i żarłocznej wilczy-
cy, która w chwilę po przeobrażeniu wbiła w niego ślepia. Przeraźliwa, ogromna Lupa ruszyła
w jego kierunku, tocząc pianę z pyska. Stał nieruchomo, gotów do ucieczki w stronę lasu.
Nagle wilczyca ruszyła pędem w jego kierunku, ale on stał jak sparaliżowany, niezdolny do
najmniejszego ruchu. W tym samym momencie wyskoczył, nie wiadomo skąd, pies myśliw-
ski, Vertragus, zwinny chart i ruszył za bestią. Teraz oba zwierzęta pędziły w jego stronę.
Niestety czuł, że ciało odmawia mu posłuszeństwa, że dusza odłączyła się od niego i chęć
ucieczki nie wprawia jego nóg w żaden ruch. Wilczyca znalazła się tuż przy nim. Pomyślał
przerażony, że oto nadszedł jego koniec, ale w tym samym momencie ujrzał, jak strwożona
ziemia oddala się od niego. Zobaczył, że grunt usuwa mu się spod stóp i otwiera się przepast-
na otchłań, do której wpada wilczyca z chartem na karku i leci w dół, na sam dół, aż do mag-
mowego serca ziemi, by zniknąć w jej czeluściach, z których została wypluta.
Otworzył oczy zlany potem, przerażony niedawną wizją i poczuł ogromną ulgę, choć
obudził się w jeszcze gęstszych ciemnościach lasu, zamieszkanego przez prawdziwe wilki,
w miejscu, w którym upadł ostatni raz i w którym zapadł w sen.
Może nocne koszmary służą właśnie temu, stwierdził, by nawet najcięższa rzeczywi-
stość czekającego nas dnia wydała nam się przyjazna i dobrze znana.
Pewnie znużony przysnął i całkowicie stracił poczucie czasu. Uspokoił się, słysząc
nieopodal rżenie konia. Poza tym, co mu się tak naprawdę przyśniło? Scena z pierwszej pieśni
Komedii, którą przeczytał ponownie przed wyjazdem. Pantera, lew i wilczyca – Lynx, Leo
i Lupa, trzy zwierzęta symbolizujące lubieżność, pychę i chciwość – które w ciemnym lesie
odcinają Dantemu drogę ku światłu. Ale dopiero teraz zwrócił uwagę na to, co uświadomił
mu sen; ich łacińskie nazwy zaczynają się wszystkie na literę L i trzy bestie mogą być też
objawem invidia prima – „zawiści zazdrośnicy” – Lucyfera, który wydał je na świat. Przego-
nić je może tylko chart, Vertragus. Po powrocie do Rawenny mógłby opowiedzieć swój sen
osobiście Dantemu Alighieri i razem by się z tego śmiali. Wieszcz, okrzyknięty najwybitniej-
szym poetą swych czasów, wdałby się z nim w rozmowę, a on mógłby osobiście spytać go
o to wszystko, czego pragnął się dowiedzieć, oraz podzielić się z nim wątpliwościami na te-
mat wspaniałego, choć nadal nieukończonego, poematu. Spytałby autora, kto się kryje pod
postacią tajemniczego charta w pierwszej pieśni Komedii i kogo miał na myśli, pisząc
o mścicielu określonym liczbą pięćset piętnaście (DXV). Może miał to być wódz – DUX – jak
można by się domyślać, przestawiając łacińskie litery owej liczby, enigmatyczny, boski wy-
słannik niebios, zapowiedziany w ostatnich wersach Czyśćca.
Wiele było kwestii, o które chciałby spytać. Musiał się jedynie przedrzeć przez ciem-
ności i wyjść z mrocznego lasu, odnaleźć drogę prowadzącą w stronę morza, w stronę jutrzni,
w stronę dawnej stolicy Zachodu.
Rozejrzał się dookoła i zobaczył zachodzący księżyc, który prześwitywał między ga-
łęziami wysokich drzew. Odwrócił się do niego plecami i ruszył w przeciwnym kierunku,
przytrzymując mocno cugle. W kierunku przeciwnym do zachodu, w kierunku Morza Adria-
tyckiego, z którego wyłania się słońce; teraz już wiedział, dokąd iść.
Na szczęście po kilku krokach zobaczył ścieżkę, która przecinała leśne poszycie. Była
zbyt wąska, aby jechać nią konno, ale dalej przechodziła w szerszy trakt. W końcu dosiadł
konia i puściwszy cugle, ruszył galopem w kierunku pomiędzy Gwiazdą Polarną a Wenus,
która lśniła jasnym blaskiem na horyzoncie, w miejscu, gdzie już niedługo miało wzejść słoń-
ce. Wenus, zwana też Lucifer, Gwiazdą Poranną witającą rodzące się słońce.
Galopem pokonał grzbiet ostatniego wzgórza przed wybrzeżem i zatrzymał się, by dać
chwilę wytchnienia swemu wierzchowcowi i opatrzyć odciski wyciągiem z wilczomlecza.
Przed nim rozciągała się równina z oświetlonymi słońcem murami miasta położonego
w oddali, tuż nad Adriatykiem. Słońce zaczęło się wychylać w tym właśnie momencie; czer-
wony punkt na samym krańcu morza, na południowym wschodzie. Nie było nawet lekkiej
mgiełki i widział je doskonale, jak powoli wspina się po nieboskłonie i przeobraża w ognistą
kulę zawieszoną na horyzoncie.
Podziwiał zachodzące słońce nad Morzem Tyrreńskim kilka lat wcześniej, ale nigdy
nie widział, jak wyłania się z wody.
Ludziom, którzy tu żyją, pomyślał, taki widok wydaje się zwyczajny, a przecież na-
pełnia każdego człowieka nową energią. Natura budzi się do życia, ptaki zaczynają śpiewać
wszystkie naraz, w kilka chwil wstaje nowy dzień. Człowiek odnosi wrażenie, że jest świad-
kiem początku rzeczy w najczystszej i najbardziej intensywnej postaci... Ciekawe, czy poeta
czuł kiedykolwiek ten oddech zwiastujący nowe życie i czy zamieszkawszy na adriatyckim
wybrzeżu, w miejscu, gdzie Pad spływa w poszukiwaniu spokoju dla siebie i swych leniwie
toczących się lombardzkich dopływów, wciąż budzi się rano, by nie stracić tego widowiska.
Położył się pod sosną, by odpocząć przed czekającą go dalszą drogą.
O tym, że był to pierwszy świt, kiedy Dante nie otworzył oczu, tak wrażliwych na
najmniejszą grę światła, dowiedział się dopiero po przyjeździe do Rawenny, kiedy szukał
zajazdu nieopodal dawnej siedziby rodu Traversari, blisko kościoła św. Witalisa.
Wjechał przez bramę Cesarską przy wartowni św. Agaty Większej i minął kilka mo-
stów wybudowanych nad pozostałościami kanałów dawnej laguny, mulistymi korytami rzek
przemienionymi w wyschłe ściekowiska, nad którymi unosił się lepki odór zgnilizny.
Grobowiec starożytnego cesarstwa pod gołym niebem, przemknęło mu przez myśl.
Wjechał na plac przy kościele Wniebowstąpienia Pańskiego i usłyszał, że miejski he-
rold wypowiada imię wybitnego poety. W ten sposób dowiedział się, że ciało Dantego Ali-
ghieri, zwieńczonego wieńcem laurowym i odzianego w odświętną szatę, jaka przystoi tak
znamienitej osobie, z woli Wielmożnego Pana Guidona Novello da Polenta, władcy miasta,
zostanie przeniesione w uroczystej procesji z domu poety w Rawennie do kościoła Braci
Mniejszych, w którym nazajutrz odprawiona zostanie msza żałobna.
Serce podeszło mu do gardła. Powlókł się opieszale za koniem i schronił pod arkada-
mi, kryjąc łzy. Długa podróż, którą odbył, by tu dotrzeć i porozmawiać z poetą, wiedząc, że
tylko on może mu pomóc, okazała się nadaremna. Nie będzie mógł nawet mu opowiedzieć, że
wielowymiarowy poemat stał się źródłem i inspiracją dla jego snów.
2
Zdecydował się wejść do środka dopiero przed zachodem słońca, kiedy tłum się roz-
rzedził i ustały procesje żałobników. Kościół, przez niektórych wciąż jeszcze nazywany Świę-
tym Piotrem Większym, choć należał teraz do franciszkanów, był pogrążony w cichym pół-
mroku przesiąkniętym zapachem kadzidła. Na ścianach, między freskami pociemniałymi od
czarnego dymu, paliło się tylko kilka pochodni. W świątyni nie było prawie nikogo prócz
zakonnicy z klasztoru Świętego Stefana z Oliwnego Gaju, która czuwała przy trumnie stojącej
przed ołtarzem. Doskonale wiedział, kim jest ta kobieta. To córka Dantego i Gemmy, Anto-
nia, która wstąpiwszy do zakonu, przybrała imię Beatrycze. Miejsce przy katafalku opusto-
szało. Dostrzegł jedynie kilku wiernych, którzy klęczeli pogrążeni w modlitwie w głębi ko-
ścioła, i czterech żołnierzy Polenty, ustawionych po obu stronach ołtarza, którzy – kiedy
wszystko się uspokoiło – usiedli na drewnianych krzesłach zakonników, by odpocząć.
Niektórzy w mieście wierzyli, że Dante naprawdę zszedł jeszcze za życia do piekieł,
i krążyły pogłoski, że posiada nadzwyczajne moce. Przesądy mogły zaowocować aktami pro-
fanacji, kradzieżą skrawków odzienia, nawet kawałków ciała zmarłego, mających pełnić rolę
amuletów odstraszających zły los, jak w wypadku świętych. Najwyraźniej czterech żołnierzy
wystarczyło jednak, by zapobiec tej wynaturzonej demonstracji gminnego szaleństwa.
Przystanął na dłuższą chwilę za plecami dziewczyny, która modliła się, klęcząc u stóp
ojca. Poeta leżał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, odcinającymi się na czarnej szacie ni-
czym biała rana. Pożegnał się z nim w głębi serca.
– Dziękuję za wszystko, mistrzu – szepnął.
I zobaczył go oczami wyobraźni, takiego, jakiego zapamiętał go ostatnim razem; jak
idzie przygarbiony wolnym krokiem ku oślepiającemu światłu, które powoli go pochłania.
Odszedł z tego świata i świat już nigdy nie będzie taki sam.
W tym samym momencie usłyszał szloch zakonnicy i przygryzł wargi, by samemu nie
wybuchnąć płaczem. Antonia podniosła się pogrążona we łzach, pozostała chwilę bez ruchu
i zasłaniając twarz, ruszyła w pośpiechu ku drzwiom prowadzącym do zakrystii, za którymi
zaraz zniknęła. Dopiero wtedy podszedł powoli do zmarłego i przyjrzał mu się z bliska. Zo-
baczył pogodną twarz, z lekkim tylko grymasem, jakby pogrążoną w myślach. Poeta był
szczupły, a lekko zapadnięte policzki po obu stronach ust podkreślały szeroką żuchwę jeszcze
bardziej, niż to zapamiętał. Wysokie czoło, które teraz wydało mu się ogromne, wieńczyła
laurowa korona. Dostrzegł sczerniałe wargi i lekko się zaniepokoił. Co było przyczyną zgo-
nu? Krążyły pogłoski, że malaria, którą się zaraził w bagiennych okolicach Comacchio, pod-
czas wyprawy do Wenecji na zlecenie Polenty. Tak jak jego dawny przyjaciel, Guido Caval-
canti. Los postanowił połączyć ich na koniec tą samą śmiercią; przezwyciężyli truciznę poli-
tyki, ale morowe powietrze okazało się silniejsze. Jako medyk był przyzwyczajony do widoku
twarzy, z których uszło życie, oraz ciał opuszczonych przez duszę i nie budziły już w nim
prawie żadnego strachu. Ale teraz ścisnęło mu się serce, jakby w jednej chwili zgasła ważna
część jego świata i wieczystym cieniem zaszła pokaźna sfera wszechświata, w którym żył.
Tyle że sczerniałe usta, jak sądził, świadczą o innej przyczynie zgonu niż śmiercionośne opa-
ry. Przypomniał sobie sekcję zwłok otrutego mężczyzny, którą przeprowadził w Bolonii wraz
ze swym mistrzem, awerroistą. Na chwilę znów poczuł atmosferę sekretnego stowarzyszenia,
inicjacyjnej sekty, towarzyszącą owym eksperymentom inspirowanym arabskimi traktatami
i już z dala pachnącym herezją. Było w tym coś zakazanego, dziwna fascynacja płynąca
z odkrywania nowego i z dokonywania profanacji. Nie był w stanie opanować ciekawości
i chęci powtórzenia wcześniejszych doświadczeń. Rzucił okiem dookoła i upewnił się, że nikt
na niego nie patrzy. Chwycił rękę poety i uważnie zbadał grzbiet dłoni oraz paznokcie. Na-
stępnie, pokonawszy początkowy wstręt, rozwarł mu usta, by obejrzeć język, ale w tym sa-
mym momencie za jego plecami rozległ się krzyk:
– Co tam wyprawiasz? Straże!
– Bezbożnik! – zawołał ktoś inny. – Bezbożnik!
Jeden z żołnierzy szybkim susem znalazł się przy nim i odepchnął go od twarzy Dan-
tego. Drugi rzucił się, by złapać go za nogi, a trzeci wymierzył mu cios, gdy tylko próbował
się wytłumaczyć.
– Mag! Czarownik! – wrzeszczał kolejny mężczyzna.
Wokół niego zebrała się już pokaźna grupka ciekawskich gapiów, gotowych do bija-
tyki.
– Na stos z nim! Na stos!
Zdołał tylko powiedzieć:
– Litości! – I dodał proszącym tonem: – Pozwólcie mi porozmawiać z Iacopem Ali-
ghierim, jego synem, wszystko mu wyjaśnię...
Mężczyzna, który stał tuż przed nim, zrobił właśnie zamach, by wymierzyć mu drugi
cios, celniejszy od pierwszego. Na szczęście w tym samym momencie pojawiła się zaniepo-
kojona wrzawą Antonia i zapytała strażników, co się dzieje. Zdołał wtedy zobaczyć jej twarz,
nieosłoniętą welonem i, pomimo zamieszania, od razu dostrzegł jej urodę. Była jeszcze bar-
dzo młoda. Jej zielone, lśniące od łez źrenice i głębokie, żywe spojrzenie, jakim go obrzuciła,
mówiły, że zdaje sobie sprawę, iż nie musi się go obawiać.
– Kim jesteście, panie, i czego chcecie? – zapytała go niemal zuchwale, patrząc mu
prosto w oczy.
Wiedziała, że jej odzienie wszystko wyjaśnia i że nie musi okazywać bogobojności.
Habit wystarczał, by nakazać mężczyznom trzymanie na wodzy wszelkich nieprzystojnych
myśli.
Nie tracąc czasu, zaczął się tłumaczyć, chcąc uprzedzić strażnika, który już otworzył
usta, by opowiedzieć całe zajście.
– Siostro, ja... nazywam się Giovanni... Jestem Giovanni z Lukki...
Zauważył, że drgnęła, jakby jego imię nie było jej obce, i przełamując zażenowanie,
zapytał:
– Wy jesteście Antonia Alighieri, córka Dantego, nieprawdaż?
– Siostra Beatrycze. Antonia nie jest już moim imieniem – odparła.
W jednej chwili wyczytała na jego twarzy wszystko. Wystarczyło jej spojrzeć mu
w oczy – które na przemian uśmiechały się łagodnie i chmurniały, patrząc na nią uważnie,
jakby szukały jej aprobaty – by zrozumieć, że ma do czynienia z jednym z tych młodzieńców,
którzy kiedyś byli pełni ideałów, ale teraz znaleźli się na rozstaju dróg. A ich najbliższe ży-
ciowe doświadczenie mogło zaważyć na wszystkim i zadecydować, czy wybiorą spadzistą
pochyłość emocjonalnej obojętności, z której nie ma odwrotu, czy też zdołają zachować
w dzikiej puszczy świata iskierkę wiary w siebie samego, iskierkę, która przyniesie im ratu-
nek.
– Czego szukacie... na ciele mojego ojca? – zapytała.
– Niczego, wybaczcie mi, pani... Jestem medykiem – odpowiedział Giovanni –
i oddanym wielbicielem mistrza. Zebrałem już i przepisałem Piekło, Czyściec oraz pierw-
szych dwanaście pieśni Raju. Przyjechałem do Rawenny, by porozmawiać z poetą, by otrzy-
mać od niego pozostałą część dzieła, ale jak widać, przybyłem za późno... I przez chwilę, wy-
baczcie mi, pani, zacząłem się zastanawiać, czy ktoś go nie otruł...
– Umarł od morowego powietrza – odparła mniszka. – Na bagienną chorobę, jak ją tu
nazywają, której się nabawił podczas podróży do Wenecji. Możliwe, że zaraził się w opactwie
w Pomposie, gdzie zatrzymał się na noc. Tamtejsze okolice, jak powszechnie wiadomo, nie
służą zdrowiu. Proponowali mu, żeby popłynął morzem, ale ojciec nie ufał Wenecjanom, któ-
rzy mieliby go chronić. Tak naprawdę powinien był grzecznie odrzucić to zadanie albo cho-
ciaż odłożyć je na czas mniejszych upałów, ale nigdy się nie oszczędzał. Wrócił przed czasem
z poselstwa zleconego mu przez Wielmożnego Pana Guidona Polentę, udręczony atakami
ostrej zimnicy, okropnymi bólami wnętrzności i niemijającą gorączką, która przyprawiła go
o pomieszanie zmysłów... Jego agonia trwała miesiąc, ale dotarł tutaj zaledwie tydzień temu
i było już za późno na ratunek – przerwała, zatopiwszy się w myślach. Po chwili wyszeptała
kilka razy jego imię, jakby ważyła je w myślach: – Giovanni...
Następnie nakazała strażom go puścić, ponieważ chciała z nim porozmawiać na osob-
ności. Żołnierze wahali się przez chwilę, patrzyli po sobie, ale w końcu przyzwyczajeni do
wykonywania rozkazów wydanych kategorycznym tonem, wzruszyli ramionami i odsunęli się
na bok. Wiernym, zebranym w głębi kościoła, wystarczyło rzucić jedno surowe spojrzenie.
Gdy zostali sami, Antonia wróciła do opowieści.
– Pewnego dnia, już w malignie, ojciec wspomniał wasze imię, Giovanni. Chwycił
mnie za rękę i powiedział: Beatrycze... Odkąd pomieszały mu się zmysły, tak mnie właśnie
nazywał, nie Antonia, nie siostra Beatrycze... Powiedział: Beatrycze, nie zwlekaj i ostrzeż
Giovanniego, aby nie wracał do Lukki! To moja wina, powtarzał, nie mogąc się uspokoić.
Kim zatem jesteście?
Giovanni pochylił głowę.
– To nie była twoja wina – szepnął sam do siebie, po czym zwrócił się do Antonii: –
Poznałem go, kiedy przyjechał do Lukki, zaraz po wygnaniu z Florencji. Zaprzyjaźniliśmy
się, jeśli wolno mi użyć tego określenia, pomimo różnicy wieku. On niedawno przekroczył
czterdziestkę, ja nie miałem jeszcze dwudziestu lat. Byłem zakochany w pewnej dziewczynie,
a jego miłosne wiersze bardzo do mnie przemawiały, polubił mnie... Pewnie ktoś mu opowie-
dział o tym, co się potem stało w Lukce. Musiałem opuścić miasto z podobnych powodów,
dla których on wyjechał z Florencji...
– Dlaczego sądzicie – wróciła do tematu Antonia – że ktoś go mógł zabić? Skąd to
przypuszczenie?
– Miał objawy, które mogą wskazywać... Arszenik na przykład, w regularnych daw-
kach wywołuje gorączkę przypominającą malarię. Wiem, że we Florencji wytwarzają silny
specyfik, posypując arszenikiem świńskie wnętrzności, następnie je wysuszają i na koniec
mielą, uzyskując miałki, biały proszek. Ma sczerniałe usta, złuszczoną skórę, brakuje mu jed-
nego paznokcia i stracił trochę włosów. Trucizna musiała być podawana powoli, z przerwami,
ale regularnie. To musiał zrobić ktoś, kto był z nim blisko związany, bo inaczej nie udałoby
się uzyskać takich objawów jak przy malarii. Należałoby zbadać tę sprawę. Kto mu towarzy-
szył w ostatnich dniach życia?
Siostra Beatrycze była oszołomiona podejrzeniami. Stała zamyślona przez kilka minut,
jakby szukała w pamięci wskazówek potwierdzających interpretację faktów, którą przed
chwilą usłyszała, ale nie znalazła nic konkretnego.
– Dlaczego ktoś miałby go zabić? – zapytała w końcu.
– Nie wiem – odparł Giovanni – ale sądzę, że nie każdemu był w smak ogromny roz-
głos, jaki na całym półwyspie zdobył jego poemat. Wiele jest nieukaranych zbrodni, a wielu
morderców, o których pisał wasz ojciec w swej księdze, nadal żyje. Przepowiadał męki pie-
kielne za niecne czyny popełnione przez papieży, królów i skorumpowanych polityków. Po-
tencjalnych wrogów jest wielu, wśród nich wszyscy ci, którzy początkowo popełnili błąd, nie
przykładając zbytniej wagi do poematu. A teraz może chcieli uniemożliwić poecie jego do-
kończenie.
– Aż trudno mi w to uwierzyć – stwierdziła Antonia. – To tylko słowa, a słowa nikogo
nie zabijają. Ale jeżeli jesteście pewni tego, co mówicie, pomogę wam w miarę możliwości.
Chciałam was tylko prosić, jeśli pozwolicie, o największą dyskrecję, bo nie chcę powiada-
miać o wszystkim matki i braci. Wolałabym, aby Pietro i Iacopo o niczym nie wiedzieli i żeby
moja matka nie została w to zaangażowana, dopóki konkretne fakty... albo winni nie ujrzą
światła dziennego. Nie wszyscy są w stanie znieść prawdę. Łudzimy się, chyba zresztą bez-
sensownie, że równowaga zostanie przywrócona, gdy znajdziemy winnego zasługującego na
karę, kogoś, komu przypiszemy całą odpowiedzialność za zło, jakie nas otacza...
Największe wrażenie wywarły na Giovannim przede wszystkim zielone oczy Antonii.
Pomyślał nawet, że przy takiej urodzie decyzja o wstąpieniu do zakonu wymagała nie lada
odwagi. Zaczął się zastanawiać, czy córka Dantego wybrała tę drogę z powołania, ale wszyst-
ko na to wskazywało. Jeżeli odziedziczyła charakter po ojcu, który był do niej bardzo przy-
wiązany i z którym i ona była bardzo blisko, nigdy nie poszłaby na kompromis. Sprawiała
wrażenie bardzo silnej, zdecydowanej i dość szorstkiej kobiety. Uroda mogła jej tylko prze-
szkadzać.
Następnego ranka, podczas mszy żałobnej, ktoś zauważył, że poeta w nocy rozchylił
lekko usta, niemal jakby chciał, przed ostatecznym odejściem z tego świata, podyktować
ostatnie wersety Raju, których nikt jeszcze nie znał. Zaczęto mówić o cudzie. Jeszcze przez
kilka miesięcy, kiedy rozeszła się wieść, że poeta nie zdążył dokończyć swego dzieła, można
było się natknąć w Rawennie na osoby, które przechodząc obok potężnego marmurowego
sarkofagu przed kościołem św. Franciszka, nadstawiały uszu. Najwyraźniej spodziewały się,
że ktoś, kto jeszcze za życia zstąpił do królestwa zmarłych, w każdej chwili może wrócić do
świata żywych.
3
– Nomina sunt consequentia rerum – powiadał. – Imiona odpowiadają rzeczom, które
nazywają. A ty – tłumaczył jej – masz na imię Gemma, ponieważ jesteś cennym kamieniem,
twarda i surowa niczym jaspis.
Kiedy zamykała się w sobie w nieprzychylnym milczeniu, nazywał ją Kamieniem,
a nie Gemmą, podkreślając, że jest twarda jak skała. Szczęśliwych chwil w ich małżeństwie
nie było wiele. Na początku poeta się nie poddawał. To Alighiero, jego ojciec, wkrótce po
śmierci matki, Belli, postanowił, z kim ma się ożenić. Jako świeżo upieczony wdowiec, pla-
nujący kolejne małżeństwo, znalazł najlepsze i najszybsze rozwiązanie, co zrobić z synem,
który zaczynał mu coraz bardziej ciążyć. Dante miał zaledwie dwanaście lat, a Gemma była
jeszcze dzieckiem, kiedy obie rodziny podpisały intercyzę w sprawie posagu. Poczucie nie-
uchronności czyjegoś – zresztą – wyboru przygniatało go niczym głaz. Zdawał sobie sprawę,
że jego żona nie ponosi żadnej winy, i szanował ją w głębi ducha, ale Gemma mimo to ocze-
kiwała czegoś więcej niż szacunku. Ponadto wniosła posag w wysokości dwustu małych flo-
renów. Nie była to zawrotna suma, ale jej mąż posiadał zaledwie nikłą i praktycznie niemoż-
liwą do wykorzystania część spadku, poza tym nieustannie się zadłużał. Po śmierci ojca za-
niedbał kwestię odzyskania jego wierzytelności, choć wydawał wielkie sumy na bardzo kosz-
towne manuskrypty. Żona nie była w stanie go zrozumieć i to na niej spoczywał cały trud
zapewnienia im godziwej przyszłości oraz utrzymania trójki małych dzieci. Natomiast Dante
nie dbał o pieniądze. Zauważał, jak bardzo są ważne, dopiero gdy potrzebował czegoś, co
wymagało zapłaty, w przeciwnym razie nawet nie dostrzegał ich braku. A ona, jako żona
i matka, zadręczała się nieustannie, czuła ciężar jutra, bo i jak można, przy trójce dzieci, żyć
tylko dniem dzisiejszym? On tymczasem się zapożyczał, a następnie znów pożyczał, by spła-
cić wcześniejsze długi. Zajął się polityką, ale był jedynym, który nie uzyskał z tego tytułu
nawet złamanego florena. Skorzystał na tym za to jego przyrodni brat, Francesco, z drugiego
małżeństwa ojca. Szkoda tylko, że poproszony o pomoc umiał jedynie zapewnić Dantemu
kolejne pożyczki, za które poręczał. I prosperował w ten sposób, sam nie narażając się na
żadne ryzyko. Jeśli dobrze zrozumiała, radził jednak jej mężowi, by nie przyjmował urzędu
priora miasta, bo czasy były niespokojne i w tym krytycznym momencie nikt nie miał ochoty
ryzykować. Zwłaszcza przedstawiciele potężnych rodów ze stronnictwa Białych gwelfów
zachowywali ostrożność i trzymali się z daleka od polityki[2]
.
Tajemnicza śmierć poety i klucz do sekretu ukryty w najsłynniejszym poemacie średniowie- cza Ukryty kod Boskiej Komedii Czy Dante Alighieri zmarł na malarię w Rawennie? Może jednak ktoś chciał go zabić i po- grzebać w wielkiej tajemnicy? Jego córka, mniszka Beatrycze, były templariusz Bernard i medyk Giovanni z Lukki próbują rozszyfrować zakodowaną wiadomość, którą autor wizjo- nerskiego poematu zostawił na dziewięciu kartkach. Mnożą się wyrafinowane łamigłówki. Przed kim i dlaczego Alighieri postanowił tak starannie ukryć ostatnie trzynaście pieśni Bo- skiej Komedii? Szeroka panorama czternastowiecznej Europy. Misterny splot zagadek, Petrarka, Boccaccio - historia, której dotąd nikt nie opowiedział... Francesco Fioretti - ur. w 1960 roku pisarz o sycylijskich oraz toskańsko-apulijskich korze- niach. Prowadzi badania nad życiem i twórczością Dantego na Uniwersytecie w Eichstatt, jest autorem esejów krytycznych i antologii szkolnych. Sekretna księga Dantego, jego pierwsza powieść, odniosła wielki sukces wśród czytelników i zyskała uznanie krytyki. źródło opisu: www.rebis.com.pl
Francesco Fioretti Sekretna księga Dantego Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
Gdyby nie kolejne wydarzenia i zmiany, czas by się zatrzymał. Ponieważ czas to nic innego, jak zmiana, i to właśnie zmianę odczuwamy, a nie czas. I słusznie, bo czas nie istnieje. Julian Barbour, The End of Time (...) zło niszczy też siebie samo. Arystoteles, Etyka nikomachejska Puis que Acre fu desheritee (...) rancure, descorde, haine entre la gent a fait rasine et amour [est] d’iaus departie. (Gdy zabrakło w Akce następcy tronu (...) żal, niezgoda i nienawiść zagnieździły się wśród ludzi i miłość stamtąd odstąpiła). Templariusz z Tyru, „Kronika”
PROLOG Akka, piątek 18 maja roku 1291 Tak oto w Zamorzu mają się sprawy. W tych wiosennych i niosących śmierć dniach, gdy co chwila zasycha ci w gardle i brak ci tchu, gdy smażysz się w ostrym majowym słońcu wyłaniającym się zza blank wież i w ogniu greckim wypalającym miasto do cna oraz przy płonących na placach stosach ciał wydobytych w strzępach spod wybebeszonych murów, najbardziej twą duszę dręczy niepo- kój, że Bóg na koniec stanął po stronie niewiernych... I czy to ważne, że całą winę za to pono- sisz nie ty, lecz longobardzcy kramarze i wieśniacy, którzy dotarłszy do Ziemi Świętej, każą się nazywać rycerzami, choć nie potrafią nawet władać mieczem ani spiąć konia ostrogami lub go zatrzymać? I to właśnie rzezie, jakich się dopuścili na targowisku, i rasowe czystki przeprowadzone w okolicznych wioskach wywołały gniew Boga i Al-Malika... Ale nie ma to teraz znaczenia, bo wojna to nie czas na szukanie winnych i niewinnych, liczy się tylko od- waga, by walczyć po niewłaściwej stronie, ponieważ – jeśli Bóg cię opuści – na koniec czu- jesz jedynie, w każdym nerwie ciała, strach przed śmiercią. Nic innego, tylko ten strach; prze- rażający i nieokiełznany strach, który wdychasz wraz ze swędem dymu; strach cuchnący jak nieodwołalny wyrok... Ale gdy masz dwadzieścia lat, sprawy wyglądają inaczej, bo gdy masz dwadzieścia lat, nie wolno ci tracić ducha... Jeszcze wczoraj miałeś głowę pełną nieokreślonych bliżej ma- rzeń, trawił cię głód przyszłości i czasami, przy blasku księżyca – jakie to ckliwe, jak się nad tym teraz zastanowić! – ku swemu zaskoczeniu widziałeś oczyma wyobraźni, jak nastają spo- kojniejsze czasy po podpisaniu rozejmu z sułtanem Bajbarsem, jak ktoś składa ci gratulacje z powodu heroicznego czynu, o którym jeszcze nic nie wiesz, ale którego – jesteś tego pewien – wcześniej czy później dokonasz. Gdy masz dwadzieścia lat, wierzysz nierozsądnie, że twój świetlany los jest zapisany w gwiazdach. I odgrywasz sam przed sobą swoją przyszłość ską- paną w aureoli powszechnej aprobaty, pełnych uznania poklepywań po ramieniu i poklasku za... sam nawet nie wiesz za co. – Wspaniale! – Nadzwyczajnie! – Słowa uznania, Bernardzie...
Ale teraz wiesz tylko, że za chwilę włożysz na siebie zbroję i hełm, dosiądziesz konia i, prawdopodobnie, zginiesz. Wrogowie są po dziesięćkroć liczniejsi, możesz więc tylko wy- brać, jak zakończyć swój żywot – walcząc jak lew aż do utraty sił pod Przeklętą Wieżą bądź zgnieciony przez tłum, który kłębi się na nabrzeżu, w dzielnicy pizańskiej, próbując despe- racko ucieczki w jedynym możliwym kierunku: tam gdzie się kończy ląd i otwiera bezkres morza... I tak nikt nie zauważy, którą drogą podążyłeś. Każdy – jak i ty – będzie skupiony na sobie i wsłuchany w instynkt przetrwania. Poczujesz się jak ślepiec wśród ślepców i czy zde- cydujesz się uciec, czy walczyć do ostatniego tchu – i tak będziesz niczym więcej jak zlep- kiem mięsa i kości, poruszającym się niczym zwierzę w pułapce. Dwóch saraceńskich nie- wolników rzuci twe ciało, wraz z tysiącami innych ciał, do wspólnego grobu i nikt się nigdy nie dowie, że kiedykolwiek istniałeś, że miałeś marzenia i ambicje, że dzięki nadzwyczajnym dokonaniom chciałeś trafić na karty ksiąg, jak Lancelot czy Percewal. Nie. Gdy masz dwadzieścia lat, nie wolno ci całkiem stracić ducha... Siedzący przy nim ojciec duszkiem wypił rosół i natychmiast zasnął. Zdążył mu tylko powiedzieć: – Spróbuj się zdrzemnąć, Bernardzie. Jutro będziesz musiał dać z siebie wszystko. I leży teraz obok pogrążony w niepojętym, głębokim śnie. A on nie jest w stanie zmrużyć oka, zastanawia się, jak ojciec może zachować spokój w noc poprzedzającą śmierć i czy naprawdę ślepo wierzy w te wszystkie historie, które mu tylekroć opowiadał, na temat raju dla męczenników, który czeka każdego, kto zginie, walcząc ze złem. A może to tylko kwestia przekroczonych pięćdziesięciu lat; w tym wieku wspomnienia zaczynają być waż- niejsze od nadziei, a opowieści jego ojca nie są warte nawet złamanego dukata. Nigdy mu nie powiedział, jak zmarła kobieta, która była jego matką, i dlaczego wyjechał z Francji do Akki i zabrał go, gdy był jeszcze maleńki, niczym ciężar win, za które musiał odpokutować. – Zabijając niewiernego – powtarza mu nieustannie – zmyjesz swą winę przyjścia na świat. Był owocem lubieżności. Tylko tyle wyjawił mu ojciec, a on w głębi serca wybaczył mu ten grzech już dawno temu. Teraz, biorąc pod uwagę przyszłość – taką, jaką sobie jeszcze do wczoraj wyobrażał – nie wydawało mu się to nawet przewinieniem. Darzył ojca zaufaniem i mógł mu tylko wybaczyć, że powołał go do życia, że go tu przywiózł i rzucił bez uprzedze- nia w sam środek bitwy... Przez całą noc nie zmrużył oka. To jasne jak słońce, że ostatni atak jest nieuchronny. Od wielu dni Zwyciężczyni, Gniewna i Czarne Woły nieustannie plują kamieniami o wadze
kantarosów i ogniowymi pociskami na podwójny rząd murów, skupiając się na metodycznym dziele niszczenia fortecy od strony Wieży Króla, której frontalna ściana runęła już trzy dni temu. Pod osłoną nocy mamelucy wyrównali gruzy, napełnili fosę workami z piaskiem i w środę zdobyli wieżę. Chrześcijanie zbudowali wtedy tarany, by ich powstrzymać, ale wszyscy wiedzą, że ludzie w drewnianej machinie nie dadzą rady długo odpierać ataku. Wczorajszy dzień okazał się dla nich niepomyślny. Próbowali załadować na okręty kobiety i dzieci, ale wzburzone morze uniemożliwiło odpłynięcie. Kobiety mogą się jeszcze przydać jako niewol- nice bądź dla zapewnienia żołdakom przyjemności, ale dzieci... Nie, dzieci nie są do niczego potrzebne, więc pójdą na rzeź jak cielęta – i tak właśnie w Zamorzu mają się sprawy. Postanowił wstać i poszukać Daniela, by zobaczyć, czy przynajmniej jemu udało się zdrzemnąć w drugiej komnacie. I tak właśnie było. Szczęściarz spał. Daniel z Saintbrun, który jak i on miał dwadzieścia lat, ale poza tym różnił się od niego pod każdym względem, zawsze budził jego zazdrość. Pewny siebie urodzony wojownik, pochodzący z dobrego domu. Od razu widać, że wyrósł w opiekuńczych ramionach matki i nie jest owocem, jak on, rozwiązło- ści. Jasnowłosy, przystojny i łagodny w obejściu, przywódca z krwi i kości, zachowujący się zawsze naturalnie i zdecydowanie jak ktoś, kogo czeka świetlana przyszłość... Szkoda by było, stwierdza w duchu, gdyby dzisiaj zginął. I żal mu go, tak samo jak i siebie; dzieli ten żal z rówieśnikiem, by nie czuć się samot- nie w chwili, gdy czas i nicość wydają mu się tożsame i gdy się zastanawia, po czyjej stronie stoi Bóg w tych wiosennych, niosących śmierć dniach. Oni, confratres, bronią murów za bramą św. Łazarza. Wszyscy wokół śpią, a on nie wie już, jak stłumić niepokój, który zmusza go do toczenia wewnętrznej walki w ostatnich godzinach pozornego spokoju, postanawia więc – choć nie ma na to wcale ochoty – skorzy- stać z osłoniętej szyi warownej, by zaczerpnąć świeżego powietrza, i zstępuje do poterny, prowadzącej aż do zewnętrznego pasa murów. Wspina się na wieżę i dotarłszy do najbliższej strażnicy, proponuje żołnierzowi zamianę, aby choć jeden z nich mógł zebrać siły przed ostatnią bitwą. I zostaje sam na sam z nocą i ciszą. Powietrze jest rześkie, aż przyjemnie od- dychać, gdy dym po oblężeniu miasta w końcu się rozwiał. Wygląda przez otwór strzelniczy, dostrzega fortyfikacje i, w oddali, namioty muzułmanów, światła od morza do morza, szkar- łatny pawilon – dihlîz – sułtana na wzgórzu, na którym kiedyś uprawiano winorośle, i małą wieżę Świątyni. Spogląda do góry, na niebo usiane gwiazdami, i modli się w duchu, by świat ten okazał się nieprawdziwy. Nie jest jeszcze gotowy myśleć o śmierci, która przetnie jego życie w połowie wiosny... Ogarnia go zmęczenie i kleją mu się oczy, ale już nadchodzą zmiennicy. Ponownie przemierza poternę, by wrócić do podnóża Świątyni. Nagle, choć do
świtu jeszcze daleko, ciszę przerywa przeraźliwe bicie w bębny i wściekły wrzask nieprzyja- ciół. Właśnie się zaczął ostateczny atak. Przyspiesza kroku i zastaje wszystkich confratres na dziedzińcu, w ferworze przygotowań. – Szybko! – krzyczy jego ojciec. – Ubieraj się! Widzi nadchodzącego w pełnym rynsztunku, gotowego do walki Wilhelma z Beaujeu, wielkiego mistrza Świątyni, a tuż za nim Daniela z Saintbrun z przyłbicą pod pachą, który uśmiecha się do niego i nie kryje ekscytacji, jakby właśnie ruszał na polowanie. Bernard idzie po broń, wciąga na siebie żelazną kolczugę, która zakrywa go od stóp do głów, i rezygnuje z płaszcza i szaty, które mogłyby się zająć od ognistych strzał. Bierze pas z mieczem, długą kopię i żelazną przyłbicę wyściełaną skórą. Wraca na dziedziniec i widzi nadciągających jeźdźców z aragońskimi ogierami, mułami i chabetami, które ich dowiozą na miejsce starcia. Wiadomo, że nie wykorzystuje się swego konia, by dotrzeć na pole bitwy. W pierwszym na- tarciu wierzchowce muszą być wypoczęte... Wielki mistrz krąży na koniu pośród rycerzy i wydaje rozkazy. Bernard podziwia jego wiarę i odwagę. Przypomina sobie, jak podczas ostatniego przeglądu najmłodszych zastępów Daniel zapytał go śmiało, czy odczuwa strach i czy potrafi nad nim zapanować, gdy znajduje się w samym sercu bitwy, a miecze z impetem uderzają o zbroję. Wielki mistrz się uśmiech- nął. – Oïl, to oczywiste, że w głębi ducha się lękasz, ale na szczęście różnimy się od ko- biet, które potrafią myśleć o wszystkim jednocześnie i przeplatając uczucia i logikę, emocje i wyrachowanie, w tej samej chwili mogą się zastanawiać nad miłością, nienawiścią oraz ce- nami żywności. W stosunku do nas natura okazała się przezorna i stworzyła nas inaczej. My, mężczyźni, potrafimy skupić się tylko na jednej rzeczy, często nawet nie zdajemy sobie spra- wy, że kogoś kochamy... Gdy koncentrujesz się na zadawaniu i unikaniu ciosów, strach jest silny, ale o nim nie myślisz... Poza tym my, rycerze Świątyni, mamy jeszcze jedno szczęście. Nam po prostu nie wolno lękać się śmierci na polu bitwy, bo lepiej umrzeć za jednego z braci, niż trafić w ręce niewiernych. Jeśli bowiem schwytają chrześcijanina, traktują go z respektem, ale jeśli pojmą templariusza, każą mu płacić za krucjaty słony rachunek w postaci powolnej śmierci, znajdując radość w odbieraniu mu życia, jakby delektowali się długą biesiadą. Nie pozostaje nam nic innego, jak zwyciężyć lub umrzeć. Poddanie się oznacza śmierć na wysoki procent – brzmiała jego odpowiedź. W tym momencie od strony garnizonu chroniącego mury nadbiega zdyszany Gerard z Monreal i powiadamia Beaujeu, że mamelucy pokonali zewnętrzny pas obwarowań, że lu- dzie z taranem musieli się wycofać i że muzułmanie zdobyli już barbakan i napierają na we-
wnętrzne mury. Ci, co stali na straży, opuścili wieże i chodnik obronny, pozostawiając pod- ziemne przejścia nieosłonięte. Teraz niewierni walczą pod Przeklętą Wieżą, część z nich po- deszła już pod bramę św. Antoniego, a część pod bramę św. Romana... – Idę się przygotować – kończy swój wywód Gerard. – Nie, ty nigdzie nie pójdziesz – nakazuje mu stanowczo Beaujeu. – Dlaczego? – protestuje rycerz. – Wsiądziesz natychmiast na okręt i udasz się na Cypr. Tam napiszesz kronikę na- szych czynów, jeśli znajdziesz jakiegoś niedobitka, który ci o nich opowie, ale przede wszystkim masz uratować dziewięć... – wyjaśnia mu wielki mistrz, ale Bernard nie słyszy wyraźnie, co ma uratować Gerard. Czego dziewięć? Kończy się na -wców, chyba usłyszał dziewięciozgłoskowców... Czyżby wersety? Dochodzi do wniosku, że chodzi o plan nowej Świątyni, sekret templariu- szy. A więc niebawem wszyscy zginą, by chronić tajemnicze wersety, o nieznanej im treści... Ale czy ma to teraz jakieś znaczenie? Zazdrości tylko Gerardowi z Monreal, który ma zbiec, aby uratować coś, za co cała reszta ma umrzeć. Aż sam jest zaskoczony swym pragnieniem, by znaleźć się na miejscu zakonnika. Gdyby nauczył się pisać zamiast walczyć... Wilhelm z Beaujeu nakazuje kolumnie ruszyć do ataku. Mają przejść pod budynek szpitala, by wszystkich zebrać, i bezzwłocznie udać się pod bramę św. Antoniego... Tak oto stoją sprawy w Zamorzu. W tym wiosennym i niosącym śmierć dniu, między pasami murów okalających Akkę, trzydziestu chrześcijańskich rycerzy, pragnąc swym heroizmem zyskać boską przychylność, szykuje się do ataku przeciw tysięcznym zastępom muzułmańskich piechurów i łuczników, choć wiadomo, jak to wszystko się skończy. Mamelucy nie tylko są liczni, ale też dobrze zor- ganizowani i zdyscyplinowani. W pierwszej linii stoją ci z wysokimi tarczami, które wbiją w ziemię tuż przed atakiem jazdy nieprzyjaciela. Za nimi widać łuczników strzelających ogniem greckim, a na końcu oszczepników z kopiami i opierzonymi strzałami. Naprzeciwko, u boku dowodzącego atakiem Wilhelma z Beaujeu, ustawiają się w jednej linii chrześcijańscy rycerze. Bernard znajduje się między Danielem a swym ojcem. Na okrzyk wielkiego mistrza odpowiadają chóralnie zakonną maksymą Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo ad gloriam[1] i ruszają do ataku, spinając ostrogami konie i nabierając stopniowo prędkości pod zmasowanym ostrzałem pocisków, strzał i kopii. Są już bardzo blisko muzułmanów, kiedy Bernard kątem oka dostrzega upadającego po prawej stronie Daniela. Nie wie, czy trafiono przyjaciela czy tylko jego konia, ale nie ma czasu się nad tym zastanawiać. Musi przeć do przodu ze wszystkich sił i osadziwszy mocno stopy w strzemionach, gotuje się do kontrataku.
Zderzenie z murem tarcz jest wprost gwałtowne. Pierwszy rząd saraceńskich piechurów pada pod naporem koni i ostrych kopii, które łamią się zatopione w ciałach nieprzyjaciół. Kopia Bernarda przeszyła wojownika w drugim rzędzie, gdy jego wierzchowiec powalił na ziemię mężczyzn w pierwszej linii. Natychmiast się wycofują, by się przygotować do drugiego ataku, i wracają pod deszcz kopii i strzał. Bernard widzi Daniela i jego wierzchowca na ziemi, bardzo blisko linii wroga. Chciałby się zatrzymać i wsadzić przyjaciela na grzbiet swego konia, ale nie wolno mu tego uczynić. Wśród templariuszy obowiązuje żelazna dyscyplina. Nawet jeśli wynik bi- twy wydaje się przesądzony, każdy, nawet najmniejszy błąd może przekreślić minimalne – ale wciąż istniejące – szanse na zwycięstwo. Mijają też, nie zatrzymawszy się, angielskiego rycerza, który stracił konia i wraca do swoich na piechotę. Jest o krok od nich, kiedy płonąca strzała przebija oczka jego zbroi i zaczyna się tlić pod kolczugą. Nie mogą mu pomóc, choć słyszą jego rozdzierający krzyk, gdy spala się żywcem, jakby znajdował się w kotle ze smołą. Mamelucy wykorzystują krótką przerwę, by podnieść tarcze i ruszyć do ataku. Chrześcijanie zatrzymują się na tyłach swej konnicy, zawracają, by zewrzeć szyki, wyciągają miecze z pochew i na znak wielkiego mistrza natychmiast ruszają galopem do przodu. Turcy zatrzy- mują się, wbijają w ziemię tarcze, ale deszcz strzał nie ustaje. Bernard widzi, że mamelucy dotarli już do miejsca, gdzie spadł Daniel; nie widać go, a więc już po nim. Czuje ból i strach. Ale musi wyminąć przerażającą postać angielskiego rycerza, który wciąż przed nim stoi ni- czym żelazna pochodnia, z językami ognia, wypełzającymi z każdej szpary w zbroi... I musi bez wahania ustawić się w jednej linii z innymi rycerzami, którzy przyspieszają na ostatnim odcinku. Zderzenie jest miażdżące. Pierwszy szereg nieprzyjaciół zostaje zmieciony, templa- riusze zadają ciosy mieczami i okrągłymi tarczami we wszystkich kierunkach. Czują się nie- pokonani, na koniach i w ciężkich żelaznych zbrojach. Każdy z nich może uśmiercić dziesiąt- ki ludzi, ale etap walki na miecze jest długi; promienie coraz wyżej stojącego słońca nagrze- wają zbroje i przyłbice, a dym ognia greckiego jest tak gęsty i czarny, że uniemożliwia chrze- ścijanom widoczność. Pocą się, duszą i opadają z sił; ich ruchy stają się powolne i coraz mniej skoordynowane. Bernard widzi, jak ojciec pada na ziemię. W jego gardle tkwi strzała, która wbiła się między mocowanie hełmu a sploty kolczugi. Chciałby zapłakać, ale nie ma czasu, bo w tej samej chwili jeden z Turków rani jego konia. Odpowiada na to ciosem, który wyraża gniew trawiący teraz całe jego ciało; gniew i żądzę pomszczenia ojca, Daniela, ko- nia... W końcu instynktownie udaje mu się wycofać, ale w połowie drogi, między środkiem pola bitwy a tyłami, zwierzę pada bez tchu na ziemię. Bernard wstaje w pyle i czym prędzej
przebiega pod gradem strzał. Rozpoznaje czarną postać Wilhelma z Beaujeu, który go mija, wycofując się wraz z biegnącym przed nim gonfalonierem, próbującym ze wszystkich sił do- trzymać mu kroku. Widzi krzyżowców z Vallo di Spoleto, którzy zatrzymują mistrza i krzyczą: – Na rany Chrystusa, dokąd jedziecie, panie? Jeśli nas opuścisz, dla Akki nie będzie ratunku! A wielki mistrz unosi rękę i pokazuje śmiertelną ranę, rozszarpane ciało pod pachą, wokół której – w pośpiechu przed atakiem – nie zapiął dobrze pasów zbroi. Strzała wbiła się na głębokość dłoni. – Szukam spokojniejszego miejsca niż to, by umrzeć – obwieszcza szeptem i osuwa się na grzbiet swego turkmeńskiego wierzchowca. I teraz wszyscy już wiedzą, że dla Zamorza naprawdę nie ma ratunku. Rycerze zsiada- ją z koni i podtrzymują rannego, a następnie układają go na długiej pawęży. Bernard dociera w ostatniej chwili, by pomóc przenieść mistrza pod bramę św. Antoniego, ale okazuje się, że most zwodzony został opuszczony do fosy. Udają się więc na stały most, do siedziby Damoy- sele Marie, i wchodzą do środka. Rozcinają zbroję wokół ramienia, by oswobodzić wielkiego mistrza z pancerza, ostrożnie usuwają strzałę i opatrują czym się da ranę, która jednak nie przestaje krwawić. Wilhelm z Beaujeu ma otwarte oczy, ale nic nie mówi. Ani nie krzyczy. Patrzy pogodzony z losem na to, co się wokół niego dzieje, ściska nadgarstek Bernarda, by dodać mu otuchy... Postanawiają więc ruszyć w kierunku nabrzeża, by spróbować przewieźć wielkiego mistrza pod bastiony Świątyni. Na brzegu napotykają ludzi, którzy usiłują przepłynąć morze wpław. Krążą pogłoski, że mamelucy zdobyli już Przeklętą Wieżę i powalili przy bramie św. Romana tarany Pizańczyków. Za chwilę znajdą się w samym środku miasta. Jedynie forteca templariuszy może się jeszcze utrzymać przez kilka dni. Tymczasem wielki mistrz stracił przytomność i Bernard zdaje sobie nagle sprawę, jak bardzo jest przerażony. Przedpołudniowy upał, odczuwalny dodatkowo z powodu zmęczenia, jest nie do zniesienia. Chłopak zaczyna się trząść, nie może opanować konwulsji ani złapać tchu. Na brzegu już go nie potrzebują, postanawia więc uciec. Pokonuje w biegu dzielnicę Montmusart, dociera do starej części miasta i zatrzymuje się, by złapać oddech. Chowa się w zaułku i przycupnięty ściąga parzącą go zbroję, w której jego lęk smażył się na wolnym ogniu. W końcu może zapłakać nad swym ojcem, nad Danielem i Wilhelmem z Beaujeu, nad upadkiem Zamorza... Ale z pobliskiego placyku docierają do niego krzyki i widzi uciekające w panice kobiety i dzieci oraz pierwsze hordy mameluków, którzy zdołali się wedrzeć do
miasta. Czekając na pozostałych, zbierają pierwsze łupy wojenne. Widzi dwóch mężczyzn, którzy złapali młodziutką, może piętnastoletnią, dziewczynę i kłócą się o to, który ją posią- dzie. Już dobyli miecza i zaczynają pojedynek, gdy ofiara próbuje uciec. Jeden z nich rzuca się na nią i łapie za włosy. Bestialskim uderzeniem bułata odrywa głowę i rzuca ją towarzy- szowi, który zanosi się śmiechem. Po kawałku dziewczyny dla każdego i przyjaźń kwitnie dalej. Tak się właśnie mają sprawy w Zamorzu... Bernard rzuca się do ucieczki po zaułkach genueńskiej dzielnicy. W jednej chwili do- biega do portu, ale już na ulicy Pizańskiej tylu ludzi szuka ratunku na morzu, że dotarcie do galery zakrawa na cud. Ściśnięty przez tłuszczę próbuje jednak się przebić na brzeg. Widzi przed sobą leżącą na bruku ciężarną kobietę, która udusiła się w nieprzebranym tłumie. Lu- dzie chodzą po niej, bo tak się tu mają sprawy. Nadchodzą Turcy. Tych, którzy nie zdołają się dostać na okręt, czeka rzeź na oślep. Mamelucy słyną z okrucieństwa, wszyscy wiedzą, co stało się w Trypolisie dwa lata wcześniej. Bernard przeciska się przez tłum, rozpychając się mocno łokciami. Jeśli przeżyje, do końca swych dni będzie się wstydził na myśl o kobietach i starcach, których stratował, by ratować własną skórę. Nie może się jednak doczekać owej chwili wstydu. Nieopodal długiego pomostu dostrzega maszty wielkiego okrętu, który przeciążony osiadł na dnie, zanim jeszcze odcięto liny. Widzi unoszące się na wodzie ciała osób, które zdołały wsiąść na okręt, ale nie umiały pływać. Potem zauważa współbrata, który daje mu znak, by podbiegł do pomostu, skąd ma za chwilę odpłynąć Faucon, wielki okręt templariu- szy. Zaczyna łokciami torować sobie drogę, zwłaszcza że i tak nikt nie zabierze na pokład maluczkich, a król i baronowie uciekli już wcześniej. Niemal dotarł do nabrzeża, gdzie kilku rycerzy Świątyni dokonywało selekcji pasażerów, kiedy poczuł nagłe ukłucie i przeszywający ból w plecach. Zobaczył czubek zakrwawionego frankońskiego ostrza wystający z jego piersi. Ktoś bardziej bezwzględny albo przerażony od niego otwierał sobie drogę na okręt mieczem. Upadł na ziemię, serce podeszło mu do gardła i zalał go strach, że zaraz pogrąży się na zaw- sze w ciemnościach. Zabity przez chrześcijanina, kiedy łokciami torował sobie drogę wśród kobiet i starców, nie zasłuży nawet na raj dla męczenników... Ktoś mu kiedyś powiedział, że w chwili śmierci przesuwa ci się przed oczami całe życie. Może jego życie było zbyt krótkie, bo w gąszczu nóg, które tupotały i falowały tuż przed nim, nie widział nic oprócz umierające- go skrawka morza. [1] Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo ad gloriam (łac). – Nie nam, Panie, nie nam, lecz Imieniu Twemu niech będzie chwała (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
CZĘŚĆ PIERWSZA Taki miał oto zwyczaj, iż gdy owe sześć bądź osiem czy więcej pieśni stworzył, zanim kto inny je ujrzał, wprzódy je jaśnie wielmożnemu panu Cane della Scali przesyłał, gdziekol- wiek by on się znajdował, albowiem bardziej niż jakiegokolwiek innego człeka miał go w poważaniu. A gdy ów już je obaczył, czynił kopie tych pieśni dla tych, którzy takie życzenie wyrazili. Aliści przesławszy całe dzieło prócz ostatnich pieśni trzynastu, których po napisaniu jeszcze nie przesłał, odszedł z tego świata, nie wyraziwszy woli, by zostały przesłane. Synowie jego a i uczniowie, którzy pozostali, poszukiwać poczęli, bez wytchnienia przez miesięcy wie- le, pośród jego pism wszelakich, czy dzieło zakończenie posiada. Nie znalazłszy go jednak wśród pozostałych pieśni, przyjaciele jego stroskani, iż Bóg nie pozwolił temu światu, by do- kończył on niewielką, brakującą część poematu, w desperacji bezskutecznymi poszukiwaniami pozostali. G. Boccaccio, Rozprawka ku czci Dantego
1 13 września roku 1321 W połowie mych dni podążę pod bramy piekieł. Ciekawe dlaczego właśnie wtedy, gdy niepewnie stawiał kroki, uważnie badając grunt, przyszły mu do głowy te tajemnicze słowa napisane przez doradcę króla Judy, Achaza, naj- większego z proroków czasów starożytnych... Może wcześniej czy później, w połowie wę- drówki życia, w wieku trzydziestu pięciu lat, czyli w jego wieku, ogarnia cię trudne do wy- tłumaczenia poczucie pustki, jakbyś tańczył na skraju przepaści. Może się zdarzyć – zwłasz- cza gdy zgubiłeś drogę i przedzierasz się, nie znajdując spokoju, między delirycznymi spira- lami samotności – że wszystko nagle wydaje ci się pozbawione sensu, vanitas vanitatum, na- wet to, że znajdujesz się w tym właśnie miejscu, szczególnie jeżeli wyruszyłeś w drogę z innymi dążeniami. I jeśli chcesz być uczciwy w stosunku do siebie samego, musisz ogłosić połowiczne zatonięcie, bo w przeciwnym razie grozi ci, że zaczniesz się kurczowo trzymać przedawnionych iluzji, tworzyć alibi dla poniesionej porażki i kontynuować wędrówkę w rozkołysanych ramionach mało przekonywających kłamstw oszukiwanej świadomości... Z pewnością chwila, w której dostrzegasz kłamstwo i czujesz nad sobą nieznośną ciszę niebios, jest bardzo krótka. Miał dziwne wrażenie, znajdując się wtedy w ciemnościach, że lada moment rozewrze się przed nim otchłań. Sens życia innych, sens jego życia, w miejscu, w którym się teraz znajdował, oraz żywoty wszystkich ludzi na świecie wydawały mu się w tamtej chwili nie mniej istotne od pokoleń chwastów porastających pola. Powinien był wtedy położyć kres swemu istnieniu, gdy zastanawiał się nad sensem niespójnej sekwencji błahych wydarzeń, które znaczyły jego wędrówkę... Nie dane mu jednak było pogrążyć się na dobre w rozmyślaniach. Może dlatego, że musiał zsiąść z konia i prowadzić go na wodzy. Stąpał powoli, ciężko w gęstych ciemno- ściach lasu, w którym się zgubił. Nie miał pojęcia, jak się znalazł w tym labiryncie kniei, w gęstwinie zarośli, które na każdym kroku więziły go pędami bluszczu, a cierniste gałęzie i ostrokrzewy rozrywały mu odzienie. Wolna ręka, którą na oślep próbował się ochronić przed kolczastymi mackami, krwawiła. Miał wrażenie, że łamiące się co chwila suche gałęzie i spadające otoczaki wydają niezrozumiały chrzęst spółgłosek, niczym chrapliwe, bezwzględ-
ne oskarżenia piekielnego sędziego. Nawet że w trzasku deptanych chaszczy dają się rozróż- nić słowa: „To twoja wina”. Z pewnością był to jedynie głos niespokojnego sumienia, które ma w zwyczaju tortu- rować torturowanego przez los, ukazując mu przeciwności jako karę, tę zaś jako wynik grze- chu, jakikolwiek by on był. Tak naprawdę nie było w tym jego winy, że skończył niczym zło- dziej, uciekający przed nagonką po niedostępnych bezdrożach, by nie trafić w ręce niezna- nych i może tylko wyimaginowanych wrogów, gotowych prawdopodobnie kazać mu słono zapłacić za rzekome przewinienia kogoś innego. Italska prowincja taka właśnie jest – to cier- nista ziemia i pole bitwy wszystkich ze wszystkimi. Korony jesionów były teraz tak gęste, że nawet promienie słońca nie mogły się przebić przez listowie. W ciemnościach wyczuwał je- dynie zdenerwowanie konia. Nagrzane powietrze stało nieruchomo. Miał zaschnięte gardło, był utytłany w ziemi i krwi i krańcowo spragniony. Znowu upadł i za każdym razem było mu coraz trudniej się podnieść. Ostatkiem sił ruszył w wyznaczonym kierunku. Jeśli będzie się go trzymał, w końcu wyjdzie z lasu. Przy- najmniej to. Nawet puszcze wcześniej czy później się kończą i najgorsze, co się może przytra- fić, to krążyć po nich w kółko. Wydawało mu się, że to doświadczenie – jeżeli miałby z niego wyjść cało – ma wielowymiarowy sens. Czasem się zdarza, że pokonujesz ścieżkę życia na czworakach, ale jednocześnie mężniejesz w ciemnościach wędrówki prowizorycznego losu i idąc na oślep, masz nadzieję, że prędzej czy później ujrzysz światło i powrócisz do świata żywych. Utrzymanie marszu w jednym kierunku przychodziło mu z wielkim trudem. Wyczu- wał, że zaczyna się piąć do góry. Kotlinę porastał las i idąc grzbietem wzgórza, powinien od- naleźć słońce i drogę albo przynajmniej trafić na zejście ostatnim odcinkiem Apeninów. Musi wziąć się w garść i nie tracić nadziei. Podniósł się, ale natychmiast się potknął o pieńki ścię- tych niedawno grabów i upadł znowu niczym trup... Rzęsy zwilgotniały mu w poczuciu bez- silności, ponieważ upadając tym razem, puścił cugle i stracił konia, który już znikł mu z oczu. Przymknął powieki, próbując opanować wzburzenie. Przez łzy, które naszły mu do oczu, wy- dawało mu się, że dostrzega lśniący skrawek białej szaty unoszącej się wzdłuż klonowego pnia. Może to był anioł albo duch kobiety... Otarł oczy, uniósł wzrok i zobaczył jedynie promienne ostrze, przecinające gęste i zwarte korony leśne. Wstąpiła w niego otucha i rozlała się po ciele niczym rzeka, która przemienia się w jezioro. Oparł rękę na kolanie, podniósł się i zrobił kilka kroków, myśląc w duchu: Udało mi się.
Jeszcze jeden krok i przekroczył granicę lasu, który kończył się na pustynnym skraw- ku czerwonej, popękanej ziemi. Krajobraz miał nierealny wygląd. Zza czubka jałowego wzgórza wyłaniało się wschodzące słońce. A w oddali dojrzał literę L; ogromne duże L okry- te cętkowanym futrem. To z pewnością była pantera – po łacinie Lynx – od razu ją rozpo- znał... A może był to zwinięty w kłębek leopard liżący bark? Zatrzymał się przestraszony, zastanawiając się w duchu, gdzie trafił. Przerażająca bestia wciąż znajdowała się przed nim i znieruchomiała wbijała w niego wzrok. Był pewien, że to diabelskie objawienie. Lśniąca zjawa, nie zmieniając ułożenia ciała w kształcie litery L, zaczęła nagle przypominać wielkie- go lwa. Dumny Leo o gęstej grzywie stanął majestatycznie na czterech łapach, aż zadrżało powietrze wokół niego. Pomyślał, że L jest znakiem Lucyfera, władcy piekieł. Często zło przyobleka postać zwierzęcia, które zwierzęciem nie jest i może zmieniać wygląd jak Prote- usz. Istotnie, bestia zaczęła teraz przybierać postać wygłodniałej, chudej i żarłocznej wilczy- cy, która w chwilę po przeobrażeniu wbiła w niego ślepia. Przeraźliwa, ogromna Lupa ruszyła w jego kierunku, tocząc pianę z pyska. Stał nieruchomo, gotów do ucieczki w stronę lasu. Nagle wilczyca ruszyła pędem w jego kierunku, ale on stał jak sparaliżowany, niezdolny do najmniejszego ruchu. W tym samym momencie wyskoczył, nie wiadomo skąd, pies myśliw- ski, Vertragus, zwinny chart i ruszył za bestią. Teraz oba zwierzęta pędziły w jego stronę. Niestety czuł, że ciało odmawia mu posłuszeństwa, że dusza odłączyła się od niego i chęć ucieczki nie wprawia jego nóg w żaden ruch. Wilczyca znalazła się tuż przy nim. Pomyślał przerażony, że oto nadszedł jego koniec, ale w tym samym momencie ujrzał, jak strwożona ziemia oddala się od niego. Zobaczył, że grunt usuwa mu się spod stóp i otwiera się przepast- na otchłań, do której wpada wilczyca z chartem na karku i leci w dół, na sam dół, aż do mag- mowego serca ziemi, by zniknąć w jej czeluściach, z których została wypluta. Otworzył oczy zlany potem, przerażony niedawną wizją i poczuł ogromną ulgę, choć obudził się w jeszcze gęstszych ciemnościach lasu, zamieszkanego przez prawdziwe wilki, w miejscu, w którym upadł ostatni raz i w którym zapadł w sen. Może nocne koszmary służą właśnie temu, stwierdził, by nawet najcięższa rzeczywi- stość czekającego nas dnia wydała nam się przyjazna i dobrze znana. Pewnie znużony przysnął i całkowicie stracił poczucie czasu. Uspokoił się, słysząc nieopodal rżenie konia. Poza tym, co mu się tak naprawdę przyśniło? Scena z pierwszej pieśni Komedii, którą przeczytał ponownie przed wyjazdem. Pantera, lew i wilczyca – Lynx, Leo i Lupa, trzy zwierzęta symbolizujące lubieżność, pychę i chciwość – które w ciemnym lesie odcinają Dantemu drogę ku światłu. Ale dopiero teraz zwrócił uwagę na to, co uświadomił mu sen; ich łacińskie nazwy zaczynają się wszystkie na literę L i trzy bestie mogą być też
objawem invidia prima – „zawiści zazdrośnicy” – Lucyfera, który wydał je na świat. Przego- nić je może tylko chart, Vertragus. Po powrocie do Rawenny mógłby opowiedzieć swój sen osobiście Dantemu Alighieri i razem by się z tego śmiali. Wieszcz, okrzyknięty najwybitniej- szym poetą swych czasów, wdałby się z nim w rozmowę, a on mógłby osobiście spytać go o to wszystko, czego pragnął się dowiedzieć, oraz podzielić się z nim wątpliwościami na te- mat wspaniałego, choć nadal nieukończonego, poematu. Spytałby autora, kto się kryje pod postacią tajemniczego charta w pierwszej pieśni Komedii i kogo miał na myśli, pisząc o mścicielu określonym liczbą pięćset piętnaście (DXV). Może miał to być wódz – DUX – jak można by się domyślać, przestawiając łacińskie litery owej liczby, enigmatyczny, boski wy- słannik niebios, zapowiedziany w ostatnich wersach Czyśćca. Wiele było kwestii, o które chciałby spytać. Musiał się jedynie przedrzeć przez ciem- ności i wyjść z mrocznego lasu, odnaleźć drogę prowadzącą w stronę morza, w stronę jutrzni, w stronę dawnej stolicy Zachodu. Rozejrzał się dookoła i zobaczył zachodzący księżyc, który prześwitywał między ga- łęziami wysokich drzew. Odwrócił się do niego plecami i ruszył w przeciwnym kierunku, przytrzymując mocno cugle. W kierunku przeciwnym do zachodu, w kierunku Morza Adria- tyckiego, z którego wyłania się słońce; teraz już wiedział, dokąd iść. Na szczęście po kilku krokach zobaczył ścieżkę, która przecinała leśne poszycie. Była zbyt wąska, aby jechać nią konno, ale dalej przechodziła w szerszy trakt. W końcu dosiadł konia i puściwszy cugle, ruszył galopem w kierunku pomiędzy Gwiazdą Polarną a Wenus, która lśniła jasnym blaskiem na horyzoncie, w miejscu, gdzie już niedługo miało wzejść słoń- ce. Wenus, zwana też Lucifer, Gwiazdą Poranną witającą rodzące się słońce. Galopem pokonał grzbiet ostatniego wzgórza przed wybrzeżem i zatrzymał się, by dać chwilę wytchnienia swemu wierzchowcowi i opatrzyć odciski wyciągiem z wilczomlecza. Przed nim rozciągała się równina z oświetlonymi słońcem murami miasta położonego w oddali, tuż nad Adriatykiem. Słońce zaczęło się wychylać w tym właśnie momencie; czer- wony punkt na samym krańcu morza, na południowym wschodzie. Nie było nawet lekkiej mgiełki i widział je doskonale, jak powoli wspina się po nieboskłonie i przeobraża w ognistą kulę zawieszoną na horyzoncie. Podziwiał zachodzące słońce nad Morzem Tyrreńskim kilka lat wcześniej, ale nigdy nie widział, jak wyłania się z wody. Ludziom, którzy tu żyją, pomyślał, taki widok wydaje się zwyczajny, a przecież na- pełnia każdego człowieka nową energią. Natura budzi się do życia, ptaki zaczynają śpiewać wszystkie naraz, w kilka chwil wstaje nowy dzień. Człowiek odnosi wrażenie, że jest świad-
kiem początku rzeczy w najczystszej i najbardziej intensywnej postaci... Ciekawe, czy poeta czuł kiedykolwiek ten oddech zwiastujący nowe życie i czy zamieszkawszy na adriatyckim wybrzeżu, w miejscu, gdzie Pad spływa w poszukiwaniu spokoju dla siebie i swych leniwie toczących się lombardzkich dopływów, wciąż budzi się rano, by nie stracić tego widowiska. Położył się pod sosną, by odpocząć przed czekającą go dalszą drogą. O tym, że był to pierwszy świt, kiedy Dante nie otworzył oczu, tak wrażliwych na najmniejszą grę światła, dowiedział się dopiero po przyjeździe do Rawenny, kiedy szukał zajazdu nieopodal dawnej siedziby rodu Traversari, blisko kościoła św. Witalisa. Wjechał przez bramę Cesarską przy wartowni św. Agaty Większej i minął kilka mo- stów wybudowanych nad pozostałościami kanałów dawnej laguny, mulistymi korytami rzek przemienionymi w wyschłe ściekowiska, nad którymi unosił się lepki odór zgnilizny. Grobowiec starożytnego cesarstwa pod gołym niebem, przemknęło mu przez myśl. Wjechał na plac przy kościele Wniebowstąpienia Pańskiego i usłyszał, że miejski he- rold wypowiada imię wybitnego poety. W ten sposób dowiedział się, że ciało Dantego Ali- ghieri, zwieńczonego wieńcem laurowym i odzianego w odświętną szatę, jaka przystoi tak znamienitej osobie, z woli Wielmożnego Pana Guidona Novello da Polenta, władcy miasta, zostanie przeniesione w uroczystej procesji z domu poety w Rawennie do kościoła Braci Mniejszych, w którym nazajutrz odprawiona zostanie msza żałobna. Serce podeszło mu do gardła. Powlókł się opieszale za koniem i schronił pod arkada- mi, kryjąc łzy. Długa podróż, którą odbył, by tu dotrzeć i porozmawiać z poetą, wiedząc, że tylko on może mu pomóc, okazała się nadaremna. Nie będzie mógł nawet mu opowiedzieć, że wielowymiarowy poemat stał się źródłem i inspiracją dla jego snów.
2 Zdecydował się wejść do środka dopiero przed zachodem słońca, kiedy tłum się roz- rzedził i ustały procesje żałobników. Kościół, przez niektórych wciąż jeszcze nazywany Świę- tym Piotrem Większym, choć należał teraz do franciszkanów, był pogrążony w cichym pół- mroku przesiąkniętym zapachem kadzidła. Na ścianach, między freskami pociemniałymi od czarnego dymu, paliło się tylko kilka pochodni. W świątyni nie było prawie nikogo prócz zakonnicy z klasztoru Świętego Stefana z Oliwnego Gaju, która czuwała przy trumnie stojącej przed ołtarzem. Doskonale wiedział, kim jest ta kobieta. To córka Dantego i Gemmy, Anto- nia, która wstąpiwszy do zakonu, przybrała imię Beatrycze. Miejsce przy katafalku opusto- szało. Dostrzegł jedynie kilku wiernych, którzy klęczeli pogrążeni w modlitwie w głębi ko- ścioła, i czterech żołnierzy Polenty, ustawionych po obu stronach ołtarza, którzy – kiedy wszystko się uspokoiło – usiedli na drewnianych krzesłach zakonników, by odpocząć. Niektórzy w mieście wierzyli, że Dante naprawdę zszedł jeszcze za życia do piekieł, i krążyły pogłoski, że posiada nadzwyczajne moce. Przesądy mogły zaowocować aktami pro- fanacji, kradzieżą skrawków odzienia, nawet kawałków ciała zmarłego, mających pełnić rolę amuletów odstraszających zły los, jak w wypadku świętych. Najwyraźniej czterech żołnierzy wystarczyło jednak, by zapobiec tej wynaturzonej demonstracji gminnego szaleństwa. Przystanął na dłuższą chwilę za plecami dziewczyny, która modliła się, klęcząc u stóp ojca. Poeta leżał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, odcinającymi się na czarnej szacie ni- czym biała rana. Pożegnał się z nim w głębi serca. – Dziękuję za wszystko, mistrzu – szepnął. I zobaczył go oczami wyobraźni, takiego, jakiego zapamiętał go ostatnim razem; jak idzie przygarbiony wolnym krokiem ku oślepiającemu światłu, które powoli go pochłania. Odszedł z tego świata i świat już nigdy nie będzie taki sam. W tym samym momencie usłyszał szloch zakonnicy i przygryzł wargi, by samemu nie wybuchnąć płaczem. Antonia podniosła się pogrążona we łzach, pozostała chwilę bez ruchu i zasłaniając twarz, ruszyła w pośpiechu ku drzwiom prowadzącym do zakrystii, za którymi zaraz zniknęła. Dopiero wtedy podszedł powoli do zmarłego i przyjrzał mu się z bliska. Zo- baczył pogodną twarz, z lekkim tylko grymasem, jakby pogrążoną w myślach. Poeta był
szczupły, a lekko zapadnięte policzki po obu stronach ust podkreślały szeroką żuchwę jeszcze bardziej, niż to zapamiętał. Wysokie czoło, które teraz wydało mu się ogromne, wieńczyła laurowa korona. Dostrzegł sczerniałe wargi i lekko się zaniepokoił. Co było przyczyną zgo- nu? Krążyły pogłoski, że malaria, którą się zaraził w bagiennych okolicach Comacchio, pod- czas wyprawy do Wenecji na zlecenie Polenty. Tak jak jego dawny przyjaciel, Guido Caval- canti. Los postanowił połączyć ich na koniec tą samą śmiercią; przezwyciężyli truciznę poli- tyki, ale morowe powietrze okazało się silniejsze. Jako medyk był przyzwyczajony do widoku twarzy, z których uszło życie, oraz ciał opuszczonych przez duszę i nie budziły już w nim prawie żadnego strachu. Ale teraz ścisnęło mu się serce, jakby w jednej chwili zgasła ważna część jego świata i wieczystym cieniem zaszła pokaźna sfera wszechświata, w którym żył. Tyle że sczerniałe usta, jak sądził, świadczą o innej przyczynie zgonu niż śmiercionośne opa- ry. Przypomniał sobie sekcję zwłok otrutego mężczyzny, którą przeprowadził w Bolonii wraz ze swym mistrzem, awerroistą. Na chwilę znów poczuł atmosferę sekretnego stowarzyszenia, inicjacyjnej sekty, towarzyszącą owym eksperymentom inspirowanym arabskimi traktatami i już z dala pachnącym herezją. Było w tym coś zakazanego, dziwna fascynacja płynąca z odkrywania nowego i z dokonywania profanacji. Nie był w stanie opanować ciekawości i chęci powtórzenia wcześniejszych doświadczeń. Rzucił okiem dookoła i upewnił się, że nikt na niego nie patrzy. Chwycił rękę poety i uważnie zbadał grzbiet dłoni oraz paznokcie. Na- stępnie, pokonawszy początkowy wstręt, rozwarł mu usta, by obejrzeć język, ale w tym sa- mym momencie za jego plecami rozległ się krzyk: – Co tam wyprawiasz? Straże! – Bezbożnik! – zawołał ktoś inny. – Bezbożnik! Jeden z żołnierzy szybkim susem znalazł się przy nim i odepchnął go od twarzy Dan- tego. Drugi rzucił się, by złapać go za nogi, a trzeci wymierzył mu cios, gdy tylko próbował się wytłumaczyć. – Mag! Czarownik! – wrzeszczał kolejny mężczyzna. Wokół niego zebrała się już pokaźna grupka ciekawskich gapiów, gotowych do bija- tyki. – Na stos z nim! Na stos! Zdołał tylko powiedzieć: – Litości! – I dodał proszącym tonem: – Pozwólcie mi porozmawiać z Iacopem Ali- ghierim, jego synem, wszystko mu wyjaśnię... Mężczyzna, który stał tuż przed nim, zrobił właśnie zamach, by wymierzyć mu drugi cios, celniejszy od pierwszego. Na szczęście w tym samym momencie pojawiła się zaniepo-
kojona wrzawą Antonia i zapytała strażników, co się dzieje. Zdołał wtedy zobaczyć jej twarz, nieosłoniętą welonem i, pomimo zamieszania, od razu dostrzegł jej urodę. Była jeszcze bar- dzo młoda. Jej zielone, lśniące od łez źrenice i głębokie, żywe spojrzenie, jakim go obrzuciła, mówiły, że zdaje sobie sprawę, iż nie musi się go obawiać. – Kim jesteście, panie, i czego chcecie? – zapytała go niemal zuchwale, patrząc mu prosto w oczy. Wiedziała, że jej odzienie wszystko wyjaśnia i że nie musi okazywać bogobojności. Habit wystarczał, by nakazać mężczyznom trzymanie na wodzy wszelkich nieprzystojnych myśli. Nie tracąc czasu, zaczął się tłumaczyć, chcąc uprzedzić strażnika, który już otworzył usta, by opowiedzieć całe zajście. – Siostro, ja... nazywam się Giovanni... Jestem Giovanni z Lukki... Zauważył, że drgnęła, jakby jego imię nie było jej obce, i przełamując zażenowanie, zapytał: – Wy jesteście Antonia Alighieri, córka Dantego, nieprawdaż? – Siostra Beatrycze. Antonia nie jest już moim imieniem – odparła. W jednej chwili wyczytała na jego twarzy wszystko. Wystarczyło jej spojrzeć mu w oczy – które na przemian uśmiechały się łagodnie i chmurniały, patrząc na nią uważnie, jakby szukały jej aprobaty – by zrozumieć, że ma do czynienia z jednym z tych młodzieńców, którzy kiedyś byli pełni ideałów, ale teraz znaleźli się na rozstaju dróg. A ich najbliższe ży- ciowe doświadczenie mogło zaważyć na wszystkim i zadecydować, czy wybiorą spadzistą pochyłość emocjonalnej obojętności, z której nie ma odwrotu, czy też zdołają zachować w dzikiej puszczy świata iskierkę wiary w siebie samego, iskierkę, która przyniesie im ratu- nek. – Czego szukacie... na ciele mojego ojca? – zapytała. – Niczego, wybaczcie mi, pani... Jestem medykiem – odpowiedział Giovanni – i oddanym wielbicielem mistrza. Zebrałem już i przepisałem Piekło, Czyściec oraz pierw- szych dwanaście pieśni Raju. Przyjechałem do Rawenny, by porozmawiać z poetą, by otrzy- mać od niego pozostałą część dzieła, ale jak widać, przybyłem za późno... I przez chwilę, wy- baczcie mi, pani, zacząłem się zastanawiać, czy ktoś go nie otruł... – Umarł od morowego powietrza – odparła mniszka. – Na bagienną chorobę, jak ją tu nazywają, której się nabawił podczas podróży do Wenecji. Możliwe, że zaraził się w opactwie w Pomposie, gdzie zatrzymał się na noc. Tamtejsze okolice, jak powszechnie wiadomo, nie służą zdrowiu. Proponowali mu, żeby popłynął morzem, ale ojciec nie ufał Wenecjanom, któ-
rzy mieliby go chronić. Tak naprawdę powinien był grzecznie odrzucić to zadanie albo cho- ciaż odłożyć je na czas mniejszych upałów, ale nigdy się nie oszczędzał. Wrócił przed czasem z poselstwa zleconego mu przez Wielmożnego Pana Guidona Polentę, udręczony atakami ostrej zimnicy, okropnymi bólami wnętrzności i niemijającą gorączką, która przyprawiła go o pomieszanie zmysłów... Jego agonia trwała miesiąc, ale dotarł tutaj zaledwie tydzień temu i było już za późno na ratunek – przerwała, zatopiwszy się w myślach. Po chwili wyszeptała kilka razy jego imię, jakby ważyła je w myślach: – Giovanni... Następnie nakazała strażom go puścić, ponieważ chciała z nim porozmawiać na osob- ności. Żołnierze wahali się przez chwilę, patrzyli po sobie, ale w końcu przyzwyczajeni do wykonywania rozkazów wydanych kategorycznym tonem, wzruszyli ramionami i odsunęli się na bok. Wiernym, zebranym w głębi kościoła, wystarczyło rzucić jedno surowe spojrzenie. Gdy zostali sami, Antonia wróciła do opowieści. – Pewnego dnia, już w malignie, ojciec wspomniał wasze imię, Giovanni. Chwycił mnie za rękę i powiedział: Beatrycze... Odkąd pomieszały mu się zmysły, tak mnie właśnie nazywał, nie Antonia, nie siostra Beatrycze... Powiedział: Beatrycze, nie zwlekaj i ostrzeż Giovanniego, aby nie wracał do Lukki! To moja wina, powtarzał, nie mogąc się uspokoić. Kim zatem jesteście? Giovanni pochylił głowę. – To nie była twoja wina – szepnął sam do siebie, po czym zwrócił się do Antonii: – Poznałem go, kiedy przyjechał do Lukki, zaraz po wygnaniu z Florencji. Zaprzyjaźniliśmy się, jeśli wolno mi użyć tego określenia, pomimo różnicy wieku. On niedawno przekroczył czterdziestkę, ja nie miałem jeszcze dwudziestu lat. Byłem zakochany w pewnej dziewczynie, a jego miłosne wiersze bardzo do mnie przemawiały, polubił mnie... Pewnie ktoś mu opowie- dział o tym, co się potem stało w Lukce. Musiałem opuścić miasto z podobnych powodów, dla których on wyjechał z Florencji... – Dlaczego sądzicie – wróciła do tematu Antonia – że ktoś go mógł zabić? Skąd to przypuszczenie? – Miał objawy, które mogą wskazywać... Arszenik na przykład, w regularnych daw- kach wywołuje gorączkę przypominającą malarię. Wiem, że we Florencji wytwarzają silny specyfik, posypując arszenikiem świńskie wnętrzności, następnie je wysuszają i na koniec mielą, uzyskując miałki, biały proszek. Ma sczerniałe usta, złuszczoną skórę, brakuje mu jed- nego paznokcia i stracił trochę włosów. Trucizna musiała być podawana powoli, z przerwami, ale regularnie. To musiał zrobić ktoś, kto był z nim blisko związany, bo inaczej nie udałoby
się uzyskać takich objawów jak przy malarii. Należałoby zbadać tę sprawę. Kto mu towarzy- szył w ostatnich dniach życia? Siostra Beatrycze była oszołomiona podejrzeniami. Stała zamyślona przez kilka minut, jakby szukała w pamięci wskazówek potwierdzających interpretację faktów, którą przed chwilą usłyszała, ale nie znalazła nic konkretnego. – Dlaczego ktoś miałby go zabić? – zapytała w końcu. – Nie wiem – odparł Giovanni – ale sądzę, że nie każdemu był w smak ogromny roz- głos, jaki na całym półwyspie zdobył jego poemat. Wiele jest nieukaranych zbrodni, a wielu morderców, o których pisał wasz ojciec w swej księdze, nadal żyje. Przepowiadał męki pie- kielne za niecne czyny popełnione przez papieży, królów i skorumpowanych polityków. Po- tencjalnych wrogów jest wielu, wśród nich wszyscy ci, którzy początkowo popełnili błąd, nie przykładając zbytniej wagi do poematu. A teraz może chcieli uniemożliwić poecie jego do- kończenie. – Aż trudno mi w to uwierzyć – stwierdziła Antonia. – To tylko słowa, a słowa nikogo nie zabijają. Ale jeżeli jesteście pewni tego, co mówicie, pomogę wam w miarę możliwości. Chciałam was tylko prosić, jeśli pozwolicie, o największą dyskrecję, bo nie chcę powiada- miać o wszystkim matki i braci. Wolałabym, aby Pietro i Iacopo o niczym nie wiedzieli i żeby moja matka nie została w to zaangażowana, dopóki konkretne fakty... albo winni nie ujrzą światła dziennego. Nie wszyscy są w stanie znieść prawdę. Łudzimy się, chyba zresztą bez- sensownie, że równowaga zostanie przywrócona, gdy znajdziemy winnego zasługującego na karę, kogoś, komu przypiszemy całą odpowiedzialność za zło, jakie nas otacza... Największe wrażenie wywarły na Giovannim przede wszystkim zielone oczy Antonii. Pomyślał nawet, że przy takiej urodzie decyzja o wstąpieniu do zakonu wymagała nie lada odwagi. Zaczął się zastanawiać, czy córka Dantego wybrała tę drogę z powołania, ale wszyst- ko na to wskazywało. Jeżeli odziedziczyła charakter po ojcu, który był do niej bardzo przy- wiązany i z którym i ona była bardzo blisko, nigdy nie poszłaby na kompromis. Sprawiała wrażenie bardzo silnej, zdecydowanej i dość szorstkiej kobiety. Uroda mogła jej tylko prze- szkadzać. Następnego ranka, podczas mszy żałobnej, ktoś zauważył, że poeta w nocy rozchylił lekko usta, niemal jakby chciał, przed ostatecznym odejściem z tego świata, podyktować ostatnie wersety Raju, których nikt jeszcze nie znał. Zaczęto mówić o cudzie. Jeszcze przez kilka miesięcy, kiedy rozeszła się wieść, że poeta nie zdążył dokończyć swego dzieła, można było się natknąć w Rawennie na osoby, które przechodząc obok potężnego marmurowego sarkofagu przed kościołem św. Franciszka, nadstawiały uszu. Najwyraźniej spodziewały się,
że ktoś, kto jeszcze za życia zstąpił do królestwa zmarłych, w każdej chwili może wrócić do świata żywych.
3 – Nomina sunt consequentia rerum – powiadał. – Imiona odpowiadają rzeczom, które nazywają. A ty – tłumaczył jej – masz na imię Gemma, ponieważ jesteś cennym kamieniem, twarda i surowa niczym jaspis. Kiedy zamykała się w sobie w nieprzychylnym milczeniu, nazywał ją Kamieniem, a nie Gemmą, podkreślając, że jest twarda jak skała. Szczęśliwych chwil w ich małżeństwie nie było wiele. Na początku poeta się nie poddawał. To Alighiero, jego ojciec, wkrótce po śmierci matki, Belli, postanowił, z kim ma się ożenić. Jako świeżo upieczony wdowiec, pla- nujący kolejne małżeństwo, znalazł najlepsze i najszybsze rozwiązanie, co zrobić z synem, który zaczynał mu coraz bardziej ciążyć. Dante miał zaledwie dwanaście lat, a Gemma była jeszcze dzieckiem, kiedy obie rodziny podpisały intercyzę w sprawie posagu. Poczucie nie- uchronności czyjegoś – zresztą – wyboru przygniatało go niczym głaz. Zdawał sobie sprawę, że jego żona nie ponosi żadnej winy, i szanował ją w głębi ducha, ale Gemma mimo to ocze- kiwała czegoś więcej niż szacunku. Ponadto wniosła posag w wysokości dwustu małych flo- renów. Nie była to zawrotna suma, ale jej mąż posiadał zaledwie nikłą i praktycznie niemoż- liwą do wykorzystania część spadku, poza tym nieustannie się zadłużał. Po śmierci ojca za- niedbał kwestię odzyskania jego wierzytelności, choć wydawał wielkie sumy na bardzo kosz- towne manuskrypty. Żona nie była w stanie go zrozumieć i to na niej spoczywał cały trud zapewnienia im godziwej przyszłości oraz utrzymania trójki małych dzieci. Natomiast Dante nie dbał o pieniądze. Zauważał, jak bardzo są ważne, dopiero gdy potrzebował czegoś, co wymagało zapłaty, w przeciwnym razie nawet nie dostrzegał ich braku. A ona, jako żona i matka, zadręczała się nieustannie, czuła ciężar jutra, bo i jak można, przy trójce dzieci, żyć tylko dniem dzisiejszym? On tymczasem się zapożyczał, a następnie znów pożyczał, by spła- cić wcześniejsze długi. Zajął się polityką, ale był jedynym, który nie uzyskał z tego tytułu nawet złamanego florena. Skorzystał na tym za to jego przyrodni brat, Francesco, z drugiego małżeństwa ojca. Szkoda tylko, że poproszony o pomoc umiał jedynie zapewnić Dantemu kolejne pożyczki, za które poręczał. I prosperował w ten sposób, sam nie narażając się na żadne ryzyko. Jeśli dobrze zrozumiała, radził jednak jej mężowi, by nie przyjmował urzędu priora miasta, bo czasy były niespokojne i w tym krytycznym momencie nikt nie miał ochoty ryzykować. Zwłaszcza przedstawiciele potężnych rodów ze stronnictwa Białych gwelfów zachowywali ostrożność i trzymali się z daleka od polityki[2] .