agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony11 003
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 289

Goddard Kenneth - Alchemik

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Goddard Kenneth - Alchemik.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 351 stron)

"Alchemik" Kenneth GoddaRD Wydawnictwo Da Capo Warszawa 199ł PROLOG Kiedy zaczęli to wszystko opisywać w raporcie końcowym, od razu się okazało, że kluczem do sprawy był Jamie MacKenzie, chociaż motywom, jakie nim kierowały, wciąż brakowało sensu Biorąc pod uwagę jego szczegółowo udokumentowany iloraz inteligencji oraz znakomite wyniki w nauce, nie mogli uwierzyć, że tak bystry młody człowiek mógł do tego stopnia zlekceważyć lodowatą obojętność i przemoc nieodłącznie związane z profesją, którą dobrowolnie obrał. Lecz z perspektywy czasu rzeczą aż nazbyt ewidentną było, iż MacKenzie po prostu nie rozumiał ani przerażającej wielkości, ani nieuniknionych konsekwencji głupiego błędu, jaki popełnił. Jamie musiał chyba wmówić sobie, że cała ta historia jest tylko wspaniałą i nader lukratywną zabawą, co zakrawa na ironię, bo o ile jego dodatkowe zajęcie dostarczało mu czasem uciech - a na pewno sporo pieniędzy - zabawą bynajmniej nie było. Dlatego kiedy w pokoju numer 245 domu akademickiego Voyćger Hall na Uniwersytecie Kalifonijskim w San Diego zadzwonił telefon, Jamie nie przeczuwał nic złego. Oderwał wzrok od swoich obliczeń i z obojętnością i roztargnieniem sięgnął po słuchawkę. - Halo? - Sie masz Jamie. Jak leci? MacKenzie natychmiast rozpoznał bełkotliwy głos Bobby'ego Lockwooda. Kiwnął głową. Tym razem alkohol, najpewniej piwsko. Jak wszyscy mieszkańcy Voyager Hall, doskonale wiedział, że urodzony na Alasce, a niedawno zmarły ojciec Bobby'ego Lockwooda zostawił synowi coś więcej niż tylko jasnoniebieskie oczy, czarne kręcone włosy, niezależność ducha i trochę ciężko zarobionego grosza. Ale tym czymś nie było z pewnością zamiłowanie do wiedzy jako takiej. Zainteresowania akademickie Bobby'ego ograniczały się wyłącznie do badań nad różnorodnymi skutkami oddziaływania środków chemicznych na ludzki umysł tudzież ciało. Tak się przypadkiem zdarzyło, że jednym z najbardziej ulubionych przez Lockwooda środków był alkohol etylowy. - Gorąco - odrzekł dobrodusznie MacKenzie. - W przyszłym tygodniu sesja. Zaczynam coraz poważniej myśleć, że najwyższa pora przeczytać parę książek albo pojechać do Centrum i zarwać

jakąś dupcię. Nie mogę się zdecydować. - No i git, będziesz miał dobry dzień! - rzucił ze śmiechem Lockwood. - Słuchaj, stary. Niedawno poznałem taką jedną, rudą zresztą. Chyba nieźle mi z nią idzie i w przyszłym tygodniu chcę ją zabrać na narty, no wiesz. Sęk w tym, że nigdzie nie mogę znaleźć porządnego śniegu. Pomyślałem sobie, że zwrócę się o pomoc do pewnego dzianego i ustosunkowanego kumpla. MacKenzie przeprowadził w myśli kilka obliczeń. - Może będę mógł coś dla ciebie zrobić - rzekł ostrożnie. - W tym miesiącu mam od groma zamówień, ale niewykluczone, że dwójkę uda mi się dla ciebie jakoś wytrzasnąć. Ale to cię będzie trochę więcej kosztowało. Towar pierwszej klasy jest dzisiaj bardzo poszukiwany. - To prawda, święta prawda - mruknął Lockwood. - Dwójka nam wystarczy, przyjacielu, aż nadto. No to ile zedrzesz ze starego kumpla, hę? - O tej porze roku za dostawę ekspresową biorę minimum dwie stówy - odparł MacKenzie. - Ale jak dla ciebie, niech będzie sto pięćdziesiąt. Pasuje? - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Jamie. - Bobby aż westchnął ze szczęścia. - Jutro wieczorem moja pani będzie promieniała z wdzięczności. - Naprawdę? - MacKenzie zachichotał. Rozbawiło go to, bo kędzierzawy, niebieskooki Lockwood miał wśród studentów reputację ostrego podrywacza i zazwyczaj obywał się bez żadnych środków wspomagających. - Ona wie, że szykujesz dla niej paczuszkę? - Słyszę, jak się dobija do moich drzwi, kochany! Więc jak to załatwimy? Jak zwykle? - Jak zwykle. Skrytka 245. - Forsa już do ciebie płynie, stary. Jeszcze raz wielkie dzięki. Tylko nie siedź za długo nad tymi... książkami. MacKenzie uśmiechnął się, odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Piątek, ósma czterdzieści pięć wieczorem. Mnóstwo czasu, żeby pójść do Centrum Studenckiego, przerzucić kilka rozdziałów rachunku różniczkowego i wybrać - oraz zarwać - odpowiedni towar na weekend. Uśmiechając się ze szczerym, niczym nie zmąconym ukontentowaniem, MacKenzie chwycił gruby, rzadko otwierany podręcznik do rachunku różniczkowego, sięgnął po błękitnozłotą wiatrówkę i ruszył do drzwi. Zważywszy wszystkie korzyści płynące z jego obecnego stylu życia, bezsensem było namawiać Jamiego, by bardziej przykładał się do nauki, a przynajmniej do nauki w uniwersyteckim tego słowa znaczeniu. O tak, wielu ludzi próbowało go do tego skłonić, jak

najbardziej. Ludzi takich jak choćby wydziałowy opiekun do spraw naukowych, trzech profesorów Bobby'ego, paru kumpli z pierwszego roku, nie wspominając już o kilku bardzo bliskich przyjaciołach, którzy właściwie powinni wiedzieć, że to naprawdę bez sensu. Ale z drugiej strony fakt, że ludzie ci w ogóle przejmowali się edukacją MacKenziego zakrawał na ironię, albowiem dzień w dzień każdy z nich rozmyślnie dostarczał Jamiemu zachęty do kompletnej obojętności wobec rzeczy tak trywialnych, jak zbliżająca się sesja egzaminacyjna. Tą zachętą były oczywiście pieniądze. «Ściślej mówiąc, bardzo dużo pieniędzy. Za każdym razem, kiedy jeden z tych szlachetnych osobników kupował od Jamiego gramową paczuszkę białego krystalicznego proszku - w położonym nad brzegiem oceanu kampusie MacKenzie miał opinię najbardziej zaufanego i pewnego handlarza kokainą - po prostu umacniał go w przekonaniu, iż życie jest niczym kawałek pysznego ciasta, które upieczono, pokrojono i osobiście dostarczono mu do drzwi. Dlatego w wieku lat osiemnastu Jamie MacKenzie miał niemal wszystko, czego od życia chciał: stały i wystarczający napływ pieniędzy, najlepszego gatunku narkotyki, kampus pełen młodych, chętnych dziewczyn, szafę zapchaną drogimi, modnymi ubraniami i nowiutki angielski sportowy samochód, za który zapłacił gotówką; uwzględniając konieczność zachowania niezwykłej ostrożności podczas wykonywania codziennych obowiązków zawodowych, cieszył się poza tym w miarę satysfakcjonującym rozgłosem i szacunkiem. Rzeczą zrozumiałą jest, że umysł osiemnastolatka nie mógł tego wszystkiego w pełni ogarnąć, jednak tym, co Jamiego brało najbardziej, był fakt, że podtrzymywanie jakże luźnego i dostatniego trybu życia wcale nie wymagało ciężkiej pracy. Ba, praktycznie żadnej pracy. Co tydzień odbierał towar, rozprowadzał go i zgarniał forsę. Tyle. Dziecinna igraszka dla detalisty tak inteligentnego jak Jamie MacKenzie. Zaczynał w niedzielę rano. Otwierał kluczykiem metalową kasetkę ukrytą pod najniższą szufladą niezwykle ciężkiej dębowej serwantki stojącej w jego pokoju i wyjmował z niej dwa tysiące pięćset dolarów w banknotach o małym nominale (nierzadko brał dwa, a nawet trzy razy więcej). Włożywszy pieniądze do niewielkiej koperty, zaklejał ją, kładł się na łóżko z czymś lekkim do czytania - najczęściej z drogim magazynem porno - i czekał. O dziewiątej trzydzieści, plus minus pięć minut, w pokoju, którego z nikim nie dzielił, dzwonił telefon. Rozmówca Jamiego podawał mu namiary budki telefonicznej, gdzieś w kampusie, oraz godzinę przybycia - zwykle dziesięća do piętnastu minut po rozmowie, zależnie od odległości.

W umówionej budce MacKenzie odbierał drugi telefon. Tym razem otrzymywał wskazówki, jak dotrzeć do "skrytki", gdzie miał nastąpić "zrzut". Taką "skrytką" był na przykład pojemnik na zużyte ręczniki papierowe w jednej z licznych toalet w kampusie albo w najbliższej okolicy. Otwierał pojemnik uniwersalnym kluczem, wsuwał kopertę pod ręczniki, możliwie niegłęboko, i wracał prosto na uniwersytet. Zgodnie z bardzo wyraźnymi poleceniami Jamie nigdy, ale to nigdy nie kręcił się w pobliżu skrytki, by zidentyfikować śmieciarza, który, jak przypuszczał, przychodził niedługo potem. Będąc osobnikiem nader praktycznym, MacKenzie słusznie zakładał, że taka ciekawość jest rzeczą wysoce niebezpieczną, możliwe nawet że zgubną w skutkach. Żaden problem, gdyż tożsamość "łącznika" niezbyt Jamiego interesowała. Jak dotąd pestka. Odbiór towaru, następna faza cotygodniowej procedury odbywał się wieczorem w pierwszy wtorek po zrzucie. O szóstej czterdzieści pięć, po typowo stołówkowej i pozbawionej smaku kolacji, Jamie MacKenzie wracał jak co dzień do akademika, wystukiwał czterocyfrowy kod, otwierał skrzynkę i wyjmował pocztę. We wtorki, czasami w środy, wśród listów znajdował dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt sześć, a niekiedy nawet osiemdziesiąt cztery gramy czterdziestoprocentowej kokainy. Każda partia towaru była zapakowana w kilka cieniutkich, hermetycznie zamkniętych paczuszek z wytrzymałego plastiku. Otrzymawszy tygodniowy zapas narkotyku, MacKenzie szedł szybko i ostrożnie do swego pokoju. Natychmiast zatrzaskiwał dwa zamki u drzwi, zamykał okno, zaciągał firankę i czekał. Punktualnie o siódmej, gdy zaczynała się ściśle przestrzegana trzygodzinna nauka własna, Jamie otwierał skrytkę w serwantce, wyjmował z niej elektroniczną wagę szalkową, ponad dwulitrowy słój z laktozą, wielki moździerz i tłuczek, pudełko z grubymi, błyszczącymi papierkami w kształcie kwadracików i niewielką metalową łopatkę. Układał te przedmioty na uprzątniętym fragmencie blatu biurka, siadał i resztę wieczoru spędzał na ważeniu i pakowaniu kokainy. Jamie był tak zwanym "detalistą" albo "gońcem", jak nazy- wano handlarzy najniższego szczebla. Ważenie i pakowanie towaru nie wymagało od nich jakichś specjalnych predyspozycji, poza odrobiną zręczności, niezbędną do obsługiwania wagi i składania maleńkich kopert z błyszczącego papieru. Kalkulacja była niezwykle prosta, co wynikało z dokładnie rozplanowanego harmonogramu dystrybucji na poziomie hurtowników mniejszych, tych obracających gramami kokainy, i większych - ci obracali kilogramami.

Każda cotygodniowa partia czterdziestoprocentowej kokainy ważyła około dwudziestu ośmiu gramów. Zadaniem MacKenziego było odważyć z każdej dokładnie dwadzieścia pięć gramów narkotyku i dokładnie zmieszać go z dwudziestoma pięcioma gramami sproszkowanej laktozy. W rezultacie takiej operacji otrzymywał pięćdziesiąt gramów dwudziestoprocentowej kokainy, którą zapakowywał w pięćdziesiąt starannie odważonych jednogramowych paczuszek. Jako jeden z dwóch autoryzowanych detalistów w uniwersy- teckim kampusie, MacKenzie miał sprzedać przynajmniej pięć- dziesiąt jednogramowych paczuszek tygodniowo i zgarnąć za to trzy tysiące dolarów. Dwa i pół tysiąca dolarów szło na niedzielny zrzut; rankiem odbierał je łącznik. Pięćset dolarów i pozostałe trzy i trzy dziesiąte grama czterdziestoprocentowej kokainy zostawało dla Jamiego jako udział w zyskach ze sprzedaży każdej partii proszku. Dla młodego człowieka była to kwota aż nadto wystarczająca. Dzięki niej mógł sobie pozwolić na kobiety, ubrania i samochody aż do końca swojej uniwersyteckiej kariery. O ile tylko zachowa należytą ostrożność i nie stanie się chciwy albo głupi. Jednak oddając Jamiemu sprawiedliwość, należy uczciwie stwierdzić, że do typów nieostrożnych nie należał. Z religijną nabożnością przestrzegał naczelnych dyrektyw, jakie wbijano do głów wszystkim detalistom tudzież mniejszym hurtownikom podległym Generałowi. Sprzedawaj tylko ludziom, których znasz i którym całkowicie ufasz, najlepiej z góry ustaloną ilość kokainy tygodniowo. Nigdy nie sprzedawaj komuś, kogo niedawno aresztowano. Nigdy nie proponuj towaru komuś, kogo nie sprawdziłeś, a jeśli taka osoba pyta cię, czy sprzedajesz narkotyki, zaprzeczaj. I nigdy, przenigdy nie sprzedawaj ludziom zupełnie obcym. Tak więc klienta trzeba najpierw poznać i dopiero wtedy ryzykować własny tyłek. MacKenzie nie był też człowiekiem specjalnie chciwym. Kiedy na rynku brakowało towaru, Jamie prawie nigdy nie podbijał ceny, poza nielicznymi wyjątkami, jak choćby w przypadku ekspresowej dostawy dla Bobby'ego Lockwooda, kiedy to musiał sięgnąć do swoich prywatnych zapasów. I z pewnością nie zależało mu na tym - jeszcze nie - by zostać hurtownikiem, mniejszym lub większym, bo uważał, że na grubsze transakcje będzie miał mnóstwo czasu w późniejszym okresie życia. Na razie Jamie MacKenzie był całkowicie zadowolony z tego, że jest młodzieńcem w miarę przystojnym, i że stopniowo zyskuje coraz większą popularność. Wspomaganą, rzecz jasna, nie wysychającym strumieniem pieniędzy oraz kokainy. Nie, Jamie z pewnością nie zachował się nierozważnie, gdy o

dziesiątej trzydzieści wieczorem zszedł do skrzynki numer 245, żeby wybrać z niej codzienną porcję kopert, z których jedna zawierała sto pięćdziesiąt dolarów w dziesięciodolarowych banknotach. Nie był też nadmiernie chciwy, gdy mniej więcej trzydzieści sekund później wrzucał do skrzynki Lockwooda zaklejoną kopertę z dwoma gramowymi pakiecikami narkotyku. Popełniał po prostu niewybaczalnie głupi błąd. Kwadrans po dziewiątej w sobotę rano Bobby Lockwood przystanął koło swojej skrzynki pocztowej i wyjął z niej zakle- joną kopertę od Jamiego MacKenzie. Szybko zboczył do pobliskiej ubikacji, wszedł do kabiny, zamknął drzwi i spędził w niej wystarczająco dużo czasu, by przekonać się, że każda paczuszka zawiera biały krystaliczny proszek. Później ruszył pośpiesznie na parking za akademikiem, wsiadł do samochodu, wyjechał z kampusu, na rozgałęzieniu autostrady numer 5 skręcił na południe i popędził do San Diego. Historyjka, jaką wcisnął MacKenziemu, była lipna. Bobby Lockwood nie miał zamiaru spożytkować dwóch gramów kokainy na uwiedzenie wyimaginowanej rudej piękności podczas równie wyimaginowanej wyprawy na narty. Chociaż pomysł jako taki mógł ewentualnie przypaść Lockwoodowi do gustu, na pewno nie był to odpowiedni sposób na wykorzystanie cennego dowodu rzeczowego w bardzo delikatnym śledztwie, jakie się właśnie toczyło. Grzecznie mówiąc, Bobby Lockwood nie zamierzał spieprzyć udanej operacji nielegalnego zakupu z powodu jakiejś przypadkowej dupci. Zresztą operacja nie była wcale zakończona. Lockwood miał jeszcze oddać proszek do analizy, żeby dokładnie sprawdzić, co też nabył za sto pięćdziesiąt dolarów Jimmy'ego Pilgrima, za pieniądze, z których się dokładnie rozliczał. Żeby to zrobić, Lockwood musiał dostarczyć paczuszki komuś, kto znał się na chemii o wiele lepiej niż on: zawodowemu chemikowi, choćby takiemu jak Simon Drobeck. Dwadzieścia pięć minut później Drobeck otworzył Lockwoodowi drzwi swego dobrze odizolowanego laboratorium i wziął od niego kopertę. - Najwyższa pora, żebyś przyniósł coś interesującego - mruknął. Kiwając się jak kaczka, podszedł do stołu, rozciął kopertę, ostrożnie rozwinął pakieciki i sięgnął po dwa celofanowe papierki, na które wysypał kokainę. - Te rutynowe badania zaczynają mnie już nudzić. Cały Drobeck... - pomyślał Lockwood patrząc, jak chemik manipuluje przyciskami skomplikowanej wagi elektronicznej. Ponury, zamknięty w sobie i sarkastyczny. Ani chybi los faceta, który całe życie spędził pośród probówek i nawet nie zauważył, że już zgrzybiał i stetryczał. Wstrząsnął nim dreszcz. Wbrew zastrzeżeniu w testamencie ojca, mówiącemu, że Bobby odziedziczy posiadłość na Alasce, pod warunkiem że najpierw uzyska dyplom z

biologii albo chemii, Lockwood nie wyobrażał sobie życia spędzonego w ciasnym laboratorium. Zwłaszcza w takim jak laboratorium Drobecka. - To powinno być o wiele bardziej interesujące, jeśli nasze przypuszczenia są słuszne - odparł z wyraźnym roztargnieniem. Jego oczy nerwowo lustrowały pomieszczenie. Na stołach i na podłodze stały tu liczne akwaria, butle z gazem, plastikowe pojemniki na śmieci, błyszczały dziesiątki chromowanych przyrządów, na ścianie wisiały zlewy. Lockwood czuł, że tężeją mu mięśnie brzucha. Zaczęły mu się pocić dłonie. Stetryczały pierdoła - pomyślał i z niejakim wstydem uświadomił sobie, że nie umie zapanować nad odruchowymi reakcjami wywołanymi tym, co znajdowało się w cuchnącym laboratorium. Lockwood nie lubił tu przebywać. Głównie dlatego, że nie tolerował obecności Drobecka i nie cierpiał tych jego plugawych badań, jakim się z lubością oddawał. Tak naprawdę to gdyby Bobby miał w tej sprawie coś do powiedzenia - niestety nie miał - kokaina Jamiego MacKenzie mogłaby dotrzeć do Drobecka pocztą, a nawet na grzbiecie jakiegoś pieprzonego wielbłąda. Wszystko jedno jak, byleby tylko nie musiał dostarczać jej osobiście. Ale musiał. Jimmy Pilgrim mocno podkreślał, że czas odgrywa w sprawie Jamiego niezwykle istotną rolę. Wyniki badań chciał mieć po południu, co znaczyło, że Bobby będzie musiał sterczeć w tym obleśnym zoo i towarzyszyć Drobeckowi, aż łysy, pomarszczony grubas znajdzie odpowiedź na kilka pytań. - Usiądź sobie - mruknął Drobeck, zanotowawszy coś na kartce. Machnął ręką w stronę krzesła po drugiej stronie roboczego stołu. - Wiadomo, kto to opchnął? - Dziękuję - powiedział Bobby, obchodząc chemika i sięgając po krzesło. - Wiadomo. Nazywa się MacKenzie. M-a-c-K-e-n-z-i-e. Na imię ma Jamie, przez jedno... - Kurwa mać! - wrzasnął nagle, cofając gwałtownie rękę, bo natrafił palcami na zimną, gładką, pokrytą łuskami skórę. - Przez jedno "m"? - spytał Drobeck, lekko rozciągając usta w czymś, co można by uznać za uśmiech. Drobeck był człowiekiem nie do rozgryzienia. Nawet nie drgnął, kiedy Lockwood wrzasnął. - Ty pieprzony kutasie - wyszeptał wściekle Bobby, cofając się od stołu i stając dla pewności za naukowcem, żeby lepiej zobaczyć, czego przed chwilą dotknął, tym razem z bezpiecznej odległości. Był duży. Lockwood nie wiedział jak duży. Nawet nie chciał o tym myśleć. Tkwił w bezruchu, owinięty wokół krzesła pięcioma skrętami potężnego cielska. Za łbem wielkości dłoni Bobby'ego zaczynała się szyja średnicy jego nadgarstka, a jeden ze środkowych splotów miał grubość męskiego uda. Wyglądało na to, że śpi, ale Lockwood nie pałał ochotą, by podejść bliżej i sprawdzić. - Nie zrobi ci krzywdy - powiedział Drobeck, skupiwszy

uwagę na analizie kokainy z pierwszej paczuszki. Rozmieszał już odrobinę proszku w buteleczce z rozpuszczalnikiem i właśnie wstrzykiwał miksturę do jakiegoś przyrządu wyposażonego w liczne pokrętła i wskaźniki. - Taa? Dasz mi na to gwarancję? - Lockwood posłał mu wściekłe spojrzenie, usiłując zapanować nad oddechem. Nadal się cofał, żeby stanąć jak najdalej od wielkiego, pogrążonego w letargu węża. Zrobił jeszcze jeden krok i... wpadł na olbrzymie metalowe pudło z pokrywą, co natychmiast sprowokowało chór sycząco-szurających odgłosów, przenoszących się błyskawicznie z klatki do klatki. Lockwood odskoczył do tyłu, jakby coś go ukąsiło. Sparali- żowany, stał pośrodku laboratorium z trzęsącymi się rękami i nogami, z zaciśniętymi bezsilnie pięściami, rozpaczliwie szukając miejsca najbardziej oddalonego od wszystkich klatek i metalowych pojemników. Drobeck - wciąż zwrócony plecami do rozwścieczonego i bliskiego paniki handlarza - najwyraźniej myślał nad jego pytaniem. - Nie - rzekł po chwili, odwracając się wolno i spoglądając prosto w pobladłe oblicze Lockwooda. - Chyba nie. Może chcesz poczekać obok? - spytał, wskazując drzwi po drugiej stronie laboratorium. Te z napisem: "Uwaga! Niebezpieczeństwo! Jadowite gady! Zachować ostrożność!" Lockwood nawet tam nie spojrzał. Dużo słyszał o tym pomieszczeniu. - Nie, zostanę - warknął z twarzą wykrzywioną strachem i złością. - Daj mi tylko znać, kiedy skończysz. Dwadzieścia pięć długich minut później Drobeck oderwał wzrok od przyrządów i popatrzył na Bobby'ego. - Waga się zgadza, i to dokładnie - oznajmił. - Jeden prze- cinek zero dwa i zero przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć. Dwa gramowe pakieciki. Oczywiście, oba zawierają chlorowodorek kokainy, czego z pewnością oczekiwałeś. Chcesz liczb? Piętnaście przecinek dziewięć oraz szesnaście przecinek zero. - Szesnastoprocentowa koka - przetłumaczył na swoje Lock- wood. - Tak samo jak ta z pierwszej partii... Jesteś pewny? Simon Drobeck spojrzał na Bobby'ego i na jego twarzy po raz pierwszy odmalował się wyraz czegoś w rodzaju prawdziwego rozbawienia. - Tak - powiedział kiwając łysą, pomarszczoną głową i roz- ciągając wargi w niemal doskonałej imitacji uśmiechu. - Chyba tak. Zgodnie z zaleceniami, personel techniczny miał kategory- czny zakaz przeszkadzania studentom w trzygodzinnej nauce

własnej. Dlatego wymiana przepalonych żarówek oraz drobne naprawy w akademikach Uniwersytetu Kalifornijskiego, również w kampusie w San Diego, odbywały się wyłącznie we wtorki i czwartki między godziną pierwszą a czwartą po południu. Tak się złożyło, że wtorkowe i czwartkowe popołudnia bardzo odpowiadały pewnemu studentowi filozofii, który musiał trochę dorabiać na spłacenie miesięcznych rat za nową Hondę 1000 cc, bo o istnieniu motocykla wspomagający go materialnie rodzice nic nie wiedzieli. Całkiem przypadkowo pasowały również do planów kilku innych ludzi, którzy czerpali z akademików znacznie większe korzyści finansowe niż wspomniany student filozofii. W czwartek, sześć dni po tym, jak Jamie MacKenzie sprzedał Lockwoodowi dwa gramy kokainy dokładnie o godzinie pierwszej dziesięća po południu, młody, dobrze zbudowany mężczyzna o kędzierzawych blond włosach i bladoniebieskich oczach poprawił biały kombinezon, naciągnął mocniej baseballową czapkę i skradzionym kluczem uniwersalnym otworzył drzwi do sutereny pod akademikiem Voyager Hall. Niósł drewnianą drabinę, kartonowe pudło z napisem: " Żarówki" i ciężką skrzynkę z narzędziami, przytwierdzoną taśmami do pasa. Student ostatniego roku filozofii i niepełnoetatowy specjalista od drobnych napraw w jednej osobie, który tego popołudnia miał zmieniać żarówki w Voyager Hall, nie wiedział, że skradziono mu klucz; nie wiedział też, że jest już dziesięć minut spóźniony. Tak naprawdę to nie wiedział o niczym, albowiem z twarzą wciśniętą w poduszkę chrapał w najlepsze na swoim nader zmiętoszonym łóżku - ofiara młodej, agresywnie przyjacielskiej kobiety imieniem Zorza - poznanej poprzedniego wieczoru w pubie - zbyt dużej ilości alkoholu, sporego wysiłku seksualnego oraz dawki wodzianu chloralowego zaćplikowanej w bardzo profesjonalny sposób, kiedy wódka i seks wydatnie osłabiły czujność obiecującego filozofa. Od godziny pierwszej dziesięć do godziny pierwszej czterdzieści pięć kędzierzawy blondyn nazwiskiem Roy Schultzhei- mer pracowicie wymieniał przepalone żarówki i dokonywał drobnych napraw na parterze akademika. Poza dwiema umiarkowanie zainteresowanymi dziewczynami, nieliczni studenci rozmawiający w holu nie zwrarali żadnej uwagi na mężczyznę w białym kombinezonie. Mieli o wiele poważniejsze zmartwienia, jak choćby zbliżający się termin składania pisemnych prac semestralnych czy rozpoczynająca się nazajutrz sesja egzaminacyjna. O godzinie pierwszej czterdzieści sześć Schultzheimer stał na drabinie w holu głównym i wymieniał zupełnie dobrą żarówkę w lampie na suficie, kiedy zauważył Jamiego MacKenzie. Jamie wyszedł z windy, ruszył do drzwi i skierował się w stronę

głównego kampusu, przypuszczalnie śpiesząc na wykład z cywilizacji zachodniej rozpoczynający się o godzinie drugiej. Wtedy Schultzheimer zrobił krótki wypad do furgonetki, skąd zabrał solidnie oklejone taśmą pudło z napisem: "Części Zapasowe". Wrócił do drabiny i czekał, aż ze schodów zbiegną ostatni spośród najgorzej zorganizowanych i najbardziej spóźnionych studentów. O drugiej zero siedem obarczony pudłem Schultzheimer wjechał windą na pierwsze piętro, doszedł korytarzem do pokoju numer 245, zapukał do drzwi, odczekał mniej więcej pięć sekund i po raz wtóry wykorzystał skradziony klucz uniwersalny. Później, poświęciwszy kilka chwil na założenie grubych roboczych rękawic, zamknięcie drzwi i zasłonięcie firanki, Schultzheimer szybko wziął się do pracy. Na pierwszy ogień poszła półka, skąd usunął kilka wybranych tomów i zastąpił je książkami przyniesionymi w pudle z napisem: "Żarówki". Zgnieciony rachunek wylądował w górnej szufladzie biurka. Niektóre przedmioty z pokoju zniknęły, inne się w nim pojawiły, jeszcze inne zastąpiono odpowiednimi rekwizytami. O godzinie drugiej czternaście Schultzheimer przysunął do dębowej serwantki oklejone taśmą pudło z napisem: "Części Zapasowe" i zachowując wzmożoną czujność, z błyskiem rozbawienia w zimnych, bladoniebieskich oczach zaczął wypełniać dokładne polecenia Jimmy'ego Pilgrima. Pół godziny później Roy Schultzheimer wyszedł ostrożnie na korytarz, zamknął drzwi, przekręcił w zamku klucz, zjechał windą do sutereny, wrzucił do furgonetki drabinę, oba pudła, skrzynkę z narzędziami i odjechał. Na liście pokojów, których mieszkańcy zgłosili jakieś usterki, zostało jeszcze kilkanaście numerów, ale te musiały poczekać do następnego wtorku, aż do pracy wróci o wiele mądrzej- szy i bardziej ustatkowany filozof. Kwadrans po szóstej tego samego czwartkowego wieczoru lekko podochocony Jamie MacKenzie wymówił się niechętnie od towarzystwa dwóch bardzo "zabawowych" dziewczyn i wyszedł z uniwersyteckiej stołówki. Zrobił to z wielkim żalem - przez całą godzinę, jaką spę- dzili razem przy kolacji, dziewczyny robiły mu zawoalowane propozycje dotyczące przyjacielskiego menage a trois w jego pokoju - ale jak na nieszczęście ich komentarze i uwagi przy- pomniały Jamiemu o czekającej go pracy. Pracy, która miała niekwestionowane pierwszeństwo przed dwiema młodymi i napalonymi kobietami. To jest właśnie największy minus tego całego interesu - po- myślał Jamie po raz enty. Zawsze brakuje czasu na pełne

wykorzystanie związanych z nim tantiem; przychylnie nastawione dziewczyny, które w normalnych okolicznościach zaszczyciłyby MacKenziego ledwie przypadkowym spojrzeniem w korytarzu, były jedną z ich form. Tantiemy to również, ku rozbawieniu Jamiego, liczni studenci z drugiego, trzeciego i czwartego roku, nie wspominając już o kilku zawsze wdzięcznych członkach personelu nauczającego. I raptem uświadomił sobie, że dwóm spośród tych przyja- cielskich i jakże łatwych do wyjęcia dziewcząt obiecał spotkanie "po pracy", późnym wieczorem. Usiłował przypomnieć sobie ich imiona. Jedna to... Kaaren. Kiwnął głową z nagłym uśmiechem. Nie mógł zapomnieć tej absolutnie wystrzałowej babki, która wyglądała bardziej na dziewczynę z rozkładówki "Penthouse'a" niż na studentkę ostatniego roku sztuk wizualnych. Tak, MacKenzie doskonale ją pamiętał. Ale nie mógł sobie przypomnieć imienia jej mniej atrakcyjnej, lecz nader interesującej koleżanki. Tej komputeromanki. Sharon? Nie. Susan? Też nie. A może... Tak, Sandy, na pewno Sandy. Nie ulegało wątpliwości, że będzie je musiał uwzględnić w swoim napiętym harmonogramie. Zwłaszcza Kaaren. Może nawet już w ten weekend? Wzruszył ramionami. Z tymi sprawami nigdy nic nie wiadomo. Ponieważ musiał dokładnie lustrować najbliższą okolicę - nawet tutaj, we względnie spokojnym kampusie uniwersyteckim w San Diego, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że kiedy będzie odbierał towar, ktoś go nagle napadnie - nie zauważył ani dziewcząt, ani długich obiektywów fotograficznych, dzięki czemu Kaaren Mueller mogła zapełnić aż dwanaście klatek bardzo czułej kliszy. Cztery ostatnie zdjęcia zrobiła z dużego otwartego okna Centrum Studenckiego. Uwieczniła Jamiego, jak się z pozorną obojętnością rozgląda i jak szybkim ruchem wyjmuje ze skrytki garść różnej wielkości kopert. Pięć minut później MacKenzie zatrzasnął dwa zamki u drzwi, przebrał się w wygodne bermudy i zaczął sprzątać biurko, żeby zrobić sobie miejsce do pracy. Wtedy zadzwonił telefon. - Halo? - rzucił do słuchawki, lekko rozdrażniony, że ktoś przeszkadza mu podczas "nauki własnej". - MacKenzie? - Przy aparacie. - Nie rozpoznał zimnego, bezdusznego głosu. - Przekombinowałeś, MacKenzie. - Hę? O czym pan mówi? I kim pan, do diabła, jest? - Lodowaty głos mężczyzny sprawił, że Jamie nie zdzierżył i zareagował dość nerwowo. - Pilgrim się kłania - wychrypiał głucho tamten. Jamie wydał z siebie głęboki gardłowy skowyt.

- Siedemset osiemdziesiąt dolarów - warknął Pilgrim. Mówi ci to coś? - Nie - szepnął Jamie, co bynajmniej nie było prawdą. Ta kwota mówiła mu bardzo dużo. Żeby ją sobie dokładnie wyliczyć, podczas kilku ostatnich tygodni spędził wiele miłych godzin na sporządzaniu szczegółowych kalkulacji. Raptem poczuł, że go mdli, jakby za chwilę miał zwymiotować. - Siedemset osiemdziesiąt dolarów, panie MacKenzie. Czy muszę to panu wyjaśniać? - To graniczyło z niemożliwością, ale odarty z twarzy głos stał się jeszcze bardziej lodowaty i wyzuty z wszelkich emocji. Jak głos zza grobu. - To nie jest tak, jak pan myśli - wyszeptał błagalnie Jamie. - Ja nie chciałem... To znaczy mogę to... Mogę to wszystko spłacić. - Już o to zadbaliśmy. - Co? - W odrętwiałym umyśle Jamiego skrystalizowała się wreszcie świadomość, że... - O kurwa, nie - zaskamlał. Rzucił słuchawkę na biurko i popędził na drugi koniec pokoju. Ukląkł przed dębową serwantką i zaczął manipulować przy ukrytym mechanizmie otwierającym zakamuflowaną skrytkę. Jamie MacKenzie miał ledwie pół sekundy na to, by uzmy- słowić sobie fakt, że na dnie skrytki nie ma już ani metalowej kasetki, ani szalkowej wagi, ani kilku innych znajomych przed- miotów. Zdążył jeszcze zauważyć, że leży tam coś innego - pusty worek na ubranie z rozwiązanym sznurkiem - kiedy nagle jego oczy zarejestrowały jakiś ruch. Tam, przy tylnej ściance szafki. SSSSSSSSSSSSS! W instynktownej reakcji na niewyobrażalnie głośny syk węża dobiegający z serwantki MacKenzie krzyknął i rzucił się do tyłu. W tej straszliwej, zastygłej w czasie chwili Jamie wytrzeszczył oczy i rozdziawił z przerażenia usta. Trójkątny, jasnobrązowy łeb ozdobiony ciemnymi, czerwonawobrązowawymi kręgami, szeroko rozstawione kły... Wąż śmignął jak błyskawica, celując w wysuniętą nogę Jamiego. Ale jego pręgowany łeb nie trafił w bosą stopę - chybił o ułamek cala. MacKenzie przekręcił się rozpaczliwie na bok, jak najdalej od wściekle syczącej bestii, i runął niezdarnie na względnie bezpieczne łóżko. Jego drugi przesycony paniką krzyk został zagłuszony przeraźliwym dzwonkiem alarmu pożarowego, który rozległ się nagle na korytarzu. Zanim Jamie zdążył zareagować - poza nieświadomym opróżnieniem pęcherza moczowego - w całym akademiku zgasło światło, pogrążając pokój MacKenziego w kompletnej, przerażającej ciemności. - NIE! NIE! NIE! Nigdy w życiu nie zaznał takiego strachu. Nawet go nie

obejmował rozumem, nie wiedział, że taki strach w ogóle istnieje. Mógł tylko krzyczeć, nic więcej. Z umysłem sparaliżowanym świadomością, że straszliwa bestia czai się gdzieś na podłodze ciemnego pokoju, krzyczał i szarpiąc rękami pościel, pełzł przez łóżko, gdy nagle uderzył twarzą w ścianę z żużlowych płyt. Odurzony niespodziewanym bólem, krwawiąc obficie z ust i nosa, częściowo ogłuszony przeraźliwym hałasem dobiegającym z korytarza, Jamie mógł tylko skulić się chwiejnie na materacu i przywrzeć plecami do twardej ściany. Siedział tak w zmoczonych spodniach, nie panując nad trzęsącymi się ramionami i dłońmi, i próbował skupić myśli. Drzwi? Pokręcił zakrwawioną głową, wykrzywiając z bólu twarz. Nie. Dwa zamki. Ciemność. Zanim zdążyłby je odnaleźć i otworzyć, upłynęłoby zbyt wiele czasu, zbyt wiele sekund wypełnionych śmiertelną paniką. Poza tym zdawał sobie sprawę, że tak długo na podłodze nie ustoi. Nie w tej koszmarnej ciemności. Nie wiedziałby kiedy, nie wiedziałby gdzie... Znów potrząsnął głową, odpędzając od siebie horrendalne obrazy, jakie podsuwała mu wyobraźnia. W jego spustoszonym umyśle wciąż rozbrzmiewało echo lodowatego głosu Jimmy'ego Pilgrima. Czując, że nachodzi go paraliżujące odrętwienie, usiłował się skoncentrować. Okno? I wtedy, ponad rozrywającym bębenki dzwonieniem z kory- tarza, usłyszał syk rozwścieczonego węża. Gad był blisko. Gdzieś z prawej? MacKenzie wykonał szaleńczy skok w lewo. Stoczył się z łóżka, wpadł na lampę i nocny stolik i grzmotnął o podłogę. Jego pokój był teraz niewiarygodnie mały i ciasny. W chwili, gdy ręce Jamiego dotknęły klepek podłogi, górę wziął instynkt samozachowawczy. MacKenzie zawahał się sekundę i zebrał w sobie, żeby dokładniej określia swoje położenie. Potem skoczył w stronę drzwi. Jeden sus, drugi... ...i prawa bosa stopa stanęła mocno na zimnym, gumowatym cielsku wijącego się węża. Dokładnie pośrodku. Jamie zaczął histerycznie wrzeszczeć, zanim jeszcze wąż przypuścił atak. Kiedy zaatakował, MacKenzie poczuł przeszywający ból. Szeroka paszcza jadowitego gada zamknęła się na jego niczym nie osłoniętej stopie. Teraz kierowały Jamiem wyłącznie odruchy; nie był już w stanie myśleć racjonalnie. Chwycił zwinięte cielsko, ciągnąc je jak oszalały oderwał szarpiącego się węża od rozpalonej stopy i skoczył do drzwi. Wciąż zmagał się rozpaczliwie z pierwszym zamkiem, kiedy za plecami usłyszał ten wysoki, horrendalny syk i kiedy znów poczuł ostry, przeszywający ból. Tym razem zakrzywione kły utkwiły w jego prawej łydce. Utkwiły głęboko. I nagle coś w nim pękło. Zapominając o drzwiach, odwrócił się i skoczył w stronę okna. Doprowadzony niemal do utraty zmysłów, z wężem mocno zakotwiczonym u nogi - z każdym skurczem

szczęk bestia pompowała mu do krwi porcję jadu. - Jamie runął na zasłonięte firanką okno, roztrzaskał szybę i zaczął spadać. Litościwa opatrzność odebrała mu zdolność odczuwania bólu, na długo zanim uderzył w betonowy chodnik, dziesięć metrów od dwóch oszołomionych i przerażonych młodych kobiet, które sposobiły się właśnie do wykonania trzynastego i najważniejszego zdjęcia młodocianego handlarza zajętego odważaniem kokainy. W nadmorskim apartamencie położonym o kilka kilometrów na północ od uniwersyteckiego kampusu w San Diego człowiek, dla którego dobrze ukierunkowany i wyreżyserowany strach oraz przemoc były już od lat narzędziami codziennej pracy - z ich pomocą utorował sobie drogę na wyższe szczeble organizacji tak głupio nie docenionej przez Jamiego MacKenzie - zrobił coś, co kompletnie nie pasowało do jego charakteru. Uśmiechnął się. Naprawdę się uśmiechnął. I tak tym przestraszył Lafayette'a Beaumonta Rayneego, że Murzyn - od lat zbrojne ramię Pilgrima, okrutny i bezlitosny człowiek, który umożliwił mu szybki awans do zarządu organizacji - omal nie narobił w spodnie. Bo o ile Lafayette Beaumont Raynee wiedział, Jimmy Pilgrim nie uśmiechał się nigdy. Absolutnie nigdy. Jak można było tego oczekiwać, uśmiech - niczym złudny miraż - szybko zgasł. Pilgrim odłożył słuchawkę, kiwnął głową, a jego wieloletni wspólnik, handlarz narkotykami, alfons i morderca, niegdyś towarzysz ulicznych bójek, zatrzymał magnetofon podłączony do telefonu. - Znakomicie - skonstatował Pilgrim z pozornie nie widzą- cymi oczyma. - Co tam wpuściliście? - Żmiję Russella - odrzekł niedbale Raynee, przewijając taśmę. - Jedną z zabawek Drobecka. Facet twierdzi, że to najbardziej złośliwe bydlę, jakie kiedykolwiek widział. Jak już zacznie atakować, nic jej nie powstrzyma. Powiedział, że syczy jak jakaś pieprzona zjawa, i chyba ma rację - dodał chichocząc i poklepując magnetofon. - Oczywiście atak będzie śmiertelny w skutkach? - spytał Pilgrim, wracając do rzeczywistości; miłe dla uszu krzyki MacKenziego rozproszyły jego uwagę. Raynee wzruszył ramionami. - Wkrótce się dowiemy. Drobeck mówi, że ukąszenie tego paskudztwa jest równie groźne jak ukąszenie królewskiej kobry, tylko że jad działa wolniej. Jakaś tam specjalna... tok... toksyna czy coś w tym stylu - dodał z trudem wywlekając z pamięci nie znane słowo. - Tak czy inaczej, jad zatruje mu całą krew i tyle. Drobeck powiada, że nie ma przed tym ratunku. No, chyba że

odetnie się sobie rękę albo nogę. I to szybko. - Więc? - Zakładając, że go ukąsiła i że jeszcze żył, kiedy wypadł z okna... - Raynee znów wzruszył ramionami. - Mało prawdopodobne, żeby zdążyli podać mu odpowiednie... No, wiesz... Jak to do cholery idzie... antidotum. - Czy zabraliście z jego pokoju wszystko, czego potrzebu- jemy? - spytał z lodowatą obojętnością Pilgrim; zaczynał już tracić zainteresowanie osobą Jamiego MacKenzie. - Kasetka z forsą, notatki i przybory są w moim sejfie - odrzekł Raynee, wyjmując nagraną kasetę i podając ją Pilgrimowi. - O ile tylko nie zaczną szukać resztek prochów, nie znajdą tam nic, co wskazywałoby, że MacKenzie brał albo handlował. Kazałem Royowi wstawić mu na półkę kilka książek o wężach, a pod łóżko wrzucić parę worków do chwytania tego parszystwa. Teraz wygląda to tak, jakby nasz Jamie miał pierdolca na punkcie gadów i stał się trochę nieostrożny. Wyszczerzył zęby. - Poza tym, żaden z jego klientów nie będzie się chyba palił, żeby pomagać gliniarzom. Chwytasz mnie? - Znakomicie - powtórzył Pilgrim, wolno obracając kasetę grubymi, starannie wypielęgnowanymi palcami. - Czy wiadomo, kiedy zaczął? - Wygląda na to, że jakieś półtora miesiąca temu. Dwadzie- ścia osiem gramów czterdziestoprocentowej koki mieszał co tydzień na szesnastkę zamiast na dwudziestkę, co dawało mu około trzynastu gramów koki ekstra. Siedemset osiemdziesiąt dolców tygodniowo. Roy znalazł w kasetce kopertę. Cztery i pół tysiąca papierów drobnymi. Wszystko się zgadza. Oczy Pilgrima ani na chwilę nie straciły zimnego, złośliwego wyrazu. Oddał kasetę Rayneemu. - Dopilnuj, żeby wszyscy tego wysłuchali. Nie chcę już więcej żadnych nieporozumień. Zwłaszcza teraz. - Dopilnuję tego osobiście. - Raynee kiwnął głową i schował kasetę do kieszeni. - Oczywiście, staremu ani pary z gęby, tak? - A to niby dlaczego? - warknął Pilgrim. - Słyszałem, że w zeszłym tygodniu Locotta przyłapał na takim czymś jednego ze swoich. - Naprawdę? - szepnął Pilgrim, unosząc brew z nagłym zainteresowaniem. - Z tego, co mi donieśli, on i Tassio przykuli tego palanta do betonowego bloku. Przykuli go za szyję, a blok był owszem, niczego sobie, ważył około dwustu pięćdziesięciu kilo. Przykuli go, przyczepili na plecy aparat do oddychania i wrzucili do wody koło Catalina Island. Woda jest tam głęboka na jakieś dziesięć metrów i powiadają, że zanim wyczerpało mu się powietrze, facet

miał godzinę czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć. - Uśmiechnął się szeroko. - Niezły numer, co? - Niezły, naprawdę niezły - mruknął Pilgrim z błyskiem złośliwego uznania w oczach. Uznania i rozbawienia. Nie chciał zawracać sobie głowy i opowiadać Rayneemu, że pewien bystry dziewiętnastolatek wpadł na ten pomysł już wiele lat temu. Nowy sposób wykorzystania akwalungu zrobił na Jake'u Locotcie bardzo wielkie wrażenie. Tym dziewiętnastolatkiem był Jimmy Pilgrim. - Jak ktoś wychlapie mu o sprawie MacKenziego - dodał Raynee - stary zacznie podejrzewać wszystkich po kolei. Może to dlatego nasłał Lestera. Skurwiel, węszy jak pies i tylko czeka, żeby pogadać sobie choćby z takim Theissem. Jimmy Pilgrim błysnął oczyma. - Czy... Raynee pokręcił głową. - Jeszcze nie. Theiss wziął dupę w troki i dał nogę z miasta, jak tylko usłyszał, że Lester go szuka. Mówi, że to może potrwać kilka dni, ale... - Zajmę się Lesterem - szepnął Pilgrim. - Coś jeszcze? - Masz coś przeciwko temu, żeby dać Lockwoodowi jakąś małą premię? - spytał Raynee. - Tak z pięć patoli. Nieźle MacKenziego podszedł, odwalił kawał dobrej roboty. Tak sobie myślę, że może go nawet awansować. I wypróbować latem przy rozprowadzaniu towaru, co? - Zgoda - mruknął obojętnie Pilgrim. Raynee wyjął z kieszeni złoty notesik, zapisał w nim słowo "Lock" oraz cyfrę "5" i podniósł wzrok. - Jeszcze sprawa szmalu dla Locotty. Muszę mieć twoją decyzję. Wygląda na to, że w marcu dojdziemy do około dwustu osiemdziesięciu kilo. W hurcie to prawie dwadzieścia dwa melony. Piszemy się na to? Pilgrim skinął głową. Oczy miał wciąż zimne jak lód. - Zajmę się przelewem - rzekł cicho. - Kurwa, tyle forsy... - westchnął smutno Lafayette Beaumont Raynee. - I wszystko dla starego Locotty. - Wsunął notesik do kieszeni. - Taki szmal może człowieka cholernie kusić. Wiesz, co mam na myśli? Tym razem Raynee zauważył, że lodowate oblicze Jimmy'ego Pilgrima drgnęło. Ujrzał w nim coś na kształt rozbawienia, niewykluczone że nawet wesołego oczekiwania. - Tak - wyszeptał chrapliwie i znów się uśmiechnął. - Do- skonale wiem, co masz na myśli. ... Co naturalnie pociąga za sobą oczywiste pytanie doty- czące życia seksualnego naszej alchemiczki. Doktor David Isaac zrobił efektowną pauzę i z psotnym uśmiechem na ustach spojrzał z katedry na twarze profesorów wykładowców, studentów i doktorantów Uniwersytetu

Kalifornijskiego, którzy tłoczyli się w pięciusetosobowym audytorium kapmusu w San Diego, by wysłuchać ostatniego w tym semestrze wykładu na temat prapoczątków chemii organicznej. Począwszy od najstarszych profesorów honorowych, na studentach pierwszego roku skończywszy, wszyscy siedzieli w pełnej poszanowania ciszy, najwyraźniej oczarowani zarówno tematem jak i osobowością wykładowcy. - Miast harować nad zagadnieniem przemiany metalu w złoto, czym zaspokoiliby żądze swoich mecenasów - mówił dalej Isaac - rzeczą bardziej prawdopodobną jest, że starodawni alchemicy, prekursorzy naszego fachu, znacznie więcej czasu i energii poświęcali problemowi o wiele bardziej intrygującemu. To znaczy zwiększeniu swojej potencji seksualnej. W audytorium rozległ się szmer rozbawionych głosów. Isaac wziął z katedry najwyraźniej często używany egzem- plarz starożytnego tekstu, podniósł go i kontynuował: - W dziele "Physica et Mystica" Zosimus niejednokrotnie powtarza, że pierwszych chemików często zmuszano do opracowywania metod pozwalających produkować nieograniczone ilości czystego złota. To, naturalnie, zrozumiałe. Niemniej, jak dzisiaj widzieliśmy, istnieje sporo przesłanek, które zdają się mówić, iż nasi prekursorzy byli też zafascynowani, może nawet pochłonięci, okultyzmem tudzież innymi, bardziej ezoterycznymi aspektami alchemii. Na chwilę przerwał, delektując się uderzającą do głowy świadomością, że całkowicie zawładnął uwagą skupionych i wyciszonych naukowców. Młody, gładko ogolony profesor wychylił się za katedrę i z oczami rzucającymi figlarne błyski mówił dalej: - Tak więc trudno jest mi oprzeć się pokusie, by nie przedstawić państwu trzech względnie rozsądnych i chyba trochę zabawnych hipotez. - Podniósł do góry palec. -Pierwsza głosi, że alchemików bardziej interesowało wyprodukowanie środków wzmagających apetyt seksualny niż złota. Hipoteza druga. - Do góry powędrował następny palec. - Twierdzę, że owe środki były przeznaczone dla arystokracji, dla mężczym, członków rodziny królewskiej. No i oczywiście dla samych alchemików - dodał z uśmiechem. Tu pozwolił sobie na ostatnią dwusekundową pauzę. - Hipoteza trzecia głosi, że jednym z najzagorzalszych zwo- lenników tych... hmmm, przełomowych badań był niezwykle elokwentny alchemik, który działanie wyżej wspomnianych środków sprawdzał na sobie. Tym alchemikiem była kobieta imieniem Maria. Dziękuję państwu. Tłum ryknął śmiechem, w audytorium rozległy się burzliwe

oklaski. Po dwóch minutach nieustającego aplauzu jeden ze starszych profesorów poprosił zebranych o ciszę. - Panie doktorze, dziękuję za wielce interesujący, zabawny i, powiedziałbym, nader stymulujący wykład. Zostało nam jeszcze trochę czasu, więc o ile nie ma pan nic przeciwko temu, poprosimy o pytania z sali. - Ależ oczywiście. - Isaac spojrzał na tłum, zauważył zna- jomą twarz i skinął głową. - Allen? Wstał profesor Allen Bacon. - Davidzie, podczas dzisiejszego wykładu kilkakrotnie su- gerowałeś, że nie można wykluczyć, iż "Żydówka Maria" pochodziła z Azji, a nie z Syrii czy Egiptu. Czy dysponujesz jakimiś dowodami na podtrzymanie tej bluźnierczej tezy? - Tylko kilkoma niezbyt jasnymi wzmiankami w greckim tekście przypisywanym jej koledze po fachu, niejakiemu Democritusowi, alchemikowi dobrze znanemu ze swojego... hmm, niepohamowanego "romantyzmu" - odparł z uśmiechem Isaac. - Prawdę mówiąc, bardzo wątpię, czy kiedykolwiek uda się nam rozdzielia prawdę od fantazji cechującej jego nieliczne zachowane do dzisiaj prace. Wyraźnie widać, że między tymi dwoma fascynującymi przedstawicielami naszego fachu często dochodziło do aktów zazdrości, zawodowej i osobistej. No i oczywiście - dodał w zadumie - znamy tylko opowieść Democritusa. Na chwilę przerwał i pokręcił ze smutkiem głową. - Dlatego Maria, ta intrygantka niepewnego pochodzenia, jest dla nas wciąż postacią ulotną i tajemniczą. Chociaż trzeba przyznać, iż fakt, że to kobieta ze Wschodu po raz pierwszy zastosowała w chemii łaźnię wodną, wybitnie podkreśla egzotyczną naturę naszej historycznej spuścizny. Jako nieuleczalny romantyk i zagorzały wielbiciel Marii, zawsze byłem skłonny taką hipotezę rozważyć. Twarz doktora Bacona promieniała. - Dziękuję, Davidzie - powiedział. - Mimo to wolę jednak myśleć o Marii jako o małej żydowskiej księżniczce. - Usiadł, a sala nagrodziła go serdecznym śmiechem. - Na tym właśnie polega korzyść z wielbienia postaci histo- rycznych, Allen - skomentował wesoło Isaac. - Zawsze możemy je ukształtować tak, by pasowały do naszych fantazji. - Powiódł wzrokiem po audytorium i w ostatnim rzędzie dostrzegł nieznajomą twarz. - Proszę. Z krzesła wstał wysoki mężczyzna o ciemnej cerze, ubrany w szary trzyczęściowy, idealnie dopasowany garnitur. Miał schludnie przystrzyżoną czarną brodę i okulary w ciemnych rogowych oprawkach. - Panie profesorze, na początku wykładu sugerował pan, że

przyszłość środków farmakologicznych to analogi związków chemicznych. Czy zechciałby pan swoją teorię nieco rozwinąć? - Czarnobrody mężczyzna usiadł. Isaac lekko wzruszył ramionami. - Oczywiście. Jestem po prostu zdania, że nasze dzisiejsze środki farmakologiczne, jak choćby aspiryna, walium czy percodan, zostaną w najbliższej przyszłości zastąpione analogami, to znaczy substancjami o strukturze bardzo podobnej do struktury środków oryginalnych. Podobnej, lecz nie identycznej. Zauważywszy, że publiczność nie bardzo wie w czym rzecz, rozwinął temat. - Weźmy na przykład acetylosalicylan sodu. To prosta, dwudziestojednoatomowa molekuła, związek znany lepiej jako aspiryna. - Zaczął tłumaczyć teorię analogów i zawahał się. - Czy naprawdę chcą państwo tutaj siedzieć i wysłuchiwać wykładu z chemii? - zagadnął sceptycnie. - Przecież mogę temu panu odpowiedzieć po... Setki ludzi pokręciło przecząco głowami, rozległo się kilka okrzyków zachęty. Isaac wzruszył z rezygnacją ramionami. - No dobrze - powiedział z uśmiechem. - Ale proszę później nie mówić, że państwa nie ostrzegałem. Więc na czym to stanęliśmy? - Na środkach od bólu głowy, Davidzie - podpowiedział usłużnie profesor Allen Bacon. - A tak, rzeczywiście. Jak państwo być może wiedzą, podej- rzewamy, że tylko niewielka część tej dwudziestojednoatomowej molekuły uruchamia cudowny mechanizm analgetyczny. Jest to część ściśle pasująca do odpowiednich receptorów naszego układu nerwowego. Żeby więc stworzyć pożyteczny analog aspiryny, musielibyśmy zachować część molekuły uśmierzającą ból, bo to przecież najważniejsze, i jednocześnie zmodyfikować jej pozostały fragment, który wytwarza mniej pożądane efekty. Pożytecznym analogiem aspiryny byłby na przykład środek łagodzący ból i nie podrażniający przy tym błony wyściełającej żołądek. Cała sztuka polega oczywiście na tym, jak ustalić, którą część molekuły należy zachować, a którą bezpiecznie zmodyfikować w nadziei, że otrzymamy coś lepszego i skuteczniejszego w działaniu. Isaac odczekał, aż kilku słuchaczy nie związanych profesjo- nalnie z chemią skinęło ze zrozumieniem głowami, po czym kontynuował: - Załóżmy więc, że chcemy przeprowadzić serię testów dziesięciu analogów aspiryny. Co więcej, załóżmy, że spreparujemy te analogi usuwając z każdej molekuły konkretny atom i zastępując go atomem innym. Wymienimy tym samym dziesięć różnych atomów czy też grup atomów. Mieszamy dziesięć zestawów różnych składników, pitrasimy to wszystko i otrzymujemy dziesięć różnych związków, których molekuły wyglądają niemal identycznie jak molekuła aspiryny. Zgadza się? Skinął głową. - Jak najbardziej. Otrzymujemy dziesięć aspirynopodobnych molekuł, których struktura jest niemal identyczna jak struktura molekuły znanej nam

aspiryny. Lecz teraz stanie przed nami następujące pytanie: czy którykolwiek z tych związków działa jak aspiryna? A jeśli tak - dodał w zadumie - czy wywoła także pożądane efekty uboczne? A może wywoła efekty... niebezpieczne? Zawahał się lekko, po czym mówił dalej: - Można by pomyśleć, że opracowanie użytecznych analogów sprowadzi się wyłącznie do radosnego "pitraszenia", to jest do mieszania całych serii prawdopodobnych analogów, i sprawdzenia, który z nich skutkuje. - Pokręcił głową. - Niestety, to nie takie proste. Jak wszyscy dobrze wiemy, istnieją całe setki, jeśli nie tysiące, możliwych struktur jednego związku chemicznego; wiele z nich bardzo trudno zsyntetyzować. Żeby więc coś w ogóle osiągnąć, musielibyśmy przewidywać ich użyteczność wedle jakiejś logicznej reguły. Idealnym rozwiązaniem byłoby stworzenie modeli komputerowych, nad czym obecnie pracujemy w moim laboratorium. Lecz wówczas okazuje się natychmiast, że nawet minimalna modyfikacja struktury molekularnej może spowodować zupełnie nieprzewidywalne efekty farmakologiczne. - Pokręcił ze smutkiem głową i dodał: - Dlatego wszystkich obecnych tu kolegów, którzy zamierzają poświęcić się w przyszłości badaniom nad analogami, muszę ostrzec, że badania te są straszliwie czasochłonne, koszmarnie drogie, że bardzo często kończą się fiaskiem i że są nader frustrujące. Na szczęście, jak przypuszczam, jest wśród nas wielu takich, którzy, podobnie jak Maria, będą kontynuowali pracę, podtrzymując w sobie tę maleńką iskierkę nadziei. A to wszystko z powodów takich czy... innych. Publiczność wybuchnęła przytłumionym, pełnym zrozumienia śmiechem. - Ale tego właśnie nie rozumiem, panie doktorze - powie- dział wysoki mężczyzna, kiedy chichoty ucichły. - Na niektóre z tych pożytecznych analogów musi przecież istnieć olbrzymie zapotrzebowanie. Rynek na tyle wielki, że pokryłby koszty produkcji i przetestowania tysięcy zmodyfikowanych związków chemicznych. Isaac uśmiechnął się. - Z całym szacunkiem, proszę pana, ale śmiem przypuszczać, że nigdy nie miał pan do czynienia z agencjami rządowymi nadzorującymi testowanie leków. Zapewniam pana, że od roboty papierkowej, jaką należy wykonać, by żyć w zgodzie z setkami często sprzecznych z sobą przepisów i zarządzeń regulujących tego rodzaju badania, można dostać pomieszania zmysłów, nie wspominając już, że koszty biurokracji wydatnie ograniczają właściwe prace. Zebrani najwidoczniej podzielali opinię Isaaca, bo przez

audytorium przetoczył się podekscytowany szmer. - Lecz nawet pomijając kwestie natury czysto biurokratycznej i prawnej, sprawa i tak nie jest prosta - dodał z naciskiem Isaac. Albowiem tak czy inaczej, musimy w końcu stawić czoło problemowi, którego nie da się w żaden sposób ominąć, problemowi, który od wielu pokoleń jest plagą wszystkich chemików. Otóż, żeby w pełni zrozumieć oddziaływanie jakiegokolwiek analogu na ludzki mózg, musimy go przetestować na człowieku. - Zgłaszam się na ochotnika! - krzyknął któryś z najmłodszych studentów stojących na końcu sali. Śmiech, tu i ówdzie oklaski. - Bardzo szlachetny gest - skomentował z uśmiechem Isaac. - Ale chyba muszę pana ostrzec i wspomnieć tu o pewnym młodzieńcu z Los Angeles, który kilka miesięcy temu popełnił taki sam błąd i skonsumował analog wyprodukowany przez, hmm... jakiegoś domorosłego chemika. Na szczęście, lub na nieszczęście, zależnie od punktu widzenia, jedynymi organami, na jakie ów specyfik podziałał, były nerki naszego młodzieńca. Zupełnie nieświadomie, o tym jestem całkowicie przekonany, domorosły chemik zsyntetyzował środek moczopędny o niezwykle silnym i trwałym, bo aż czterdziestoośmiogodzinnym działaniu. Publiczność zachichotała. - Dwa dni później - kontynuował Isaac - bardzo odwodnionego i utyskującego młodego człowieka wypisano ze szpitala. Doniesiono mi, że natychmiast udał się na policję, gdzie zdradził nazwisko oraz adres tego niewydarzonego chemika. Przypuszczam, że obaj otrzymali nauczkę, której długo nie zapomną. - Jezu, musiało faceta ostro przycisnąć. Żeby tak od razu na policję? Nie mógł znaleźć innego kibelka? - szepnął ktoś teatralnym szeptem, wywołując kolejny wybuch śmiechu wśród studentów i naukowców radujących się chwilą wytchnienia od intelektualnego wysiłku. - Bardzo dziękuję, celny strzał. No cóż, chyba nie mógł - odparł dobrodusznie Isaac, kiedy śmiech przycichł. Potem spoważniał. - Ale cała historia mogła zakończyć się zupełnie inaczej. Jak już wspomniałem, najistotniejszy problem związany z testowaniem tego rodzaju środków polega na tym, że nigdy nie ma absolutnej pewności, które fragmenty mózgu zaakceptują strukturę molekularną naszego analogu. I to jest właśnie niebezpieczne - podkreślił z mocą. - Miast działania moczopędnego czy też halucynogennego, bo chyba o takie działanie chodziło naszemu domorosłemu chemikowi, związek, który został wchłonięty przez organizm naszego młodzieńca z Los Angeles, mógł być na przykład substancją silnie rakotwórczą albo nawet trucizną atakującą centralny system nerwowy. Lub też, przy

odrobinie szczęścia, mógł nie zadziałać wcale. Jak sami państwo widzą, to swego rodzaju chemiczna wersja rosyjskiej ruletki. Isaac spojrzał na zegarek i stwierdził, że przekroczył czas przeznaczony na wykład. - Jeśli nie ma już dalszych pytań, na tym skończymy. Byli państwo niezwykle wdzięcznymi i uważnymi słuchaczami. Dziękuję. - Zszedł z katedry, a zebrani zgotowali mu owację na stojąco. Podczas gdy grupa starszych profesorów, tudzież namolnych lizusów, ruszyła w stronę podium, by spędzić jeszcze kilka miłych chwil z niezmiennie sympatycznym Isaćkiem, ci nie chcący się narzucać lub co bardziej nerwowi i niespokojni zmierzali powoli ku drzwiom i wychodzili na chłodne wieczorne powietrze. - Chyba już wiem, dlaczego podobają ci się jego wykłady - powiedziała drobna, ciemnooka dziewczyna, uśmiechając się z zadowoleniem i ściskając Lockwooda za rękę; szli powoli długą, krętą asfaltową ścieżką prowadzącą do akademików. Nie wszystko zrozumiałam, ale i tak fajnie go było posłuchać. - Tak, niezły z niego numer co? - Bobby kiwnął z roztarg- nieniem głową, pod wpływem nagłego impulsu pochylił się, złożył na ustach tkliwej dziewczyny długi, delikatny pocałunek i znów zagłębił się w myślach. - Hmmmm... Wiesz, może gdybyś pilniej studiował...Ciepłooka ujęła go mocniej pod ramię i złożyła mu głowę na piersi osłoniętej bawełnianą bluzą. Ruszyli przed siebie. - Po co? Myślisz, że mógłbym zostać profesorem? - spytał głosem pełnym niedowierzania i rozbawienia. Jej absurdalny pomysł wyrwał go na chwilę z przygnębienia. - No przecież lubisz chemikalia, Bobby - rzuciła z uśmie- chem. - Poza tym - dodała na wpół poważnie - będziemy tu teraz potrzebować dobrego chemika. MacKenzie wypadł z interesu. Słyszałeś, co się mu wczoraj przytrafiło? - Co? A tak, słyszałem - wychrypiał Lockwood zduszonym głosem. - Dziwne, nie? Kupowałam u niego cały rok i nawet nie wiedziałam, że lubi węże. - Pokręciła głową. - Mam nadzieję, że się z tego wykaraska. - Ja też - mruknął Bobby. - Znasz go? - Od czasu do czasu opychał mi parę kyształków. - Wzruszył ramionami. - Wygląda na miłego faceta. - Hej, a propos! Pamiętasz, powiedziałeś, że... - A tak. Nic się nie martw. Mam u siebie od groma niezłej koki. - Lockwood mrugnął do niej z udawaną serdecznością. - Hmmm... Jesteś pewny że to czysty towar? Chyba nie chcesz

mi wcisnąć jednego z tych analogów, o których mówił profesor. No wiesz, żebym się na ciebie napaliła? Bobby parsknął śmiechem. - W twoim przypadku byłoby to marnotrawstwem dobrego towaru, dziecinko. Powinienem ci raczej dać coś na wstrzymanie. - Czy ja wiem... A nie chciałbyś? - spytała zadziornie. - Czego? - Przestał myśleć o Jamiem i od razu poprawił mu się humor. - No wiesz, zostać obiektem tych eksperymentów. Wypróbować wszystkie rodzaje towaru, jakie ci faceci wymyślą. - Brzmi nawet interesująco - przyznał Lockwood, prowadząc dziewczynę w stronę pobliskiego akademika. - Ale nie wiem. Sama słyszałaś, co powiedział Isaac. To może być cholernie niebezpieczne. Mam dość kłopotów przez wódę i kokę. Nie jestem pewien, czy chciałbym pakować się w coś jeszcze bardziej niebezpiecznego. - Masz na myśli mnie? - spytała psotnie dziewczyna. - A kogóżby innego? - Bobby uśmiechnął się szerokim uśmiechem. - Nie wiem, ale każdy facet musi chyba czasami zaryzykować, co? Nieco później tego samego wieczoru człowiek, który z ryzyka związanego z jego życiem i pracą czerpał wiele przyjemności, uznał, że czas odpocząć. Jak na jeden dzień poświęcił sprawie Pilgrima wystarczająco dużo czasu. Spędziwszy dwa dni i noce na ostrożnych badaniach intryg Jimmy'ego Pilgrima oraz plotek krążących po jego terytorium, które obejmowało cztery południowe okręgi podziemnego imperium Jake'a Locotty - Lester był niemal absolutnie przekonany, że odkrył coś interesującego. Nie to, żeby natrafił na jakieś konkrety. Nie zdobył żadnych dowodów, które mógłby przedstawić szefowi, a dzięki którym Jimmy Pilgrim spędziłby kilka pełnych udręki godzin, dyndając na rzeźnickim haku. Niemniej coś się tu działo. Wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi. Łowca głów Lester miał dobry węch. Jutro - zdecydował. Przeszedł granicę w Tijuanie i odprawi- wszy trzech ochroniarzy, wsiadł do oczekującej taksówki. Jutro wytropi tego speca od inwestycji, tego Michaela Thomasa Theissa, a potem zbada, co też Pilgrim robi z nadwyżkami kapitałowymi. Ale dzisiaj się zabawi. Może nawet bardziej ryzykownie niż zwykle? Troszkę więcej niebezpieczeństwa nie zawadzi, doda smaczku nielegalnej rozrywce. Podczas wykonywania tajnej misji szacunkowej Lester nie rozstawał się ze swoimi gorylami. Nigdy. Nawet do kibla by bez nich nie poszedł. Ale Tijuana to co innego. Uważał, że Tijuana jest jak święte sanktuarium, wolne od codziennych trosk i nie-

bezpieczeństw. Uważał tak po prostu dlatego, że nikt nie miał na tyle odwagi, by rozrabiać na terytorium, gdzie królowali federales, gdzie podejrzany nie miał - tak jest! - nie miał prawa ani do szybkiego procesu, ani dostępu do telefonu, a tym samym do swego adwokata. Nikt, nawet Jimmy Pilgrim. Zanim człowiek w ogóle zobaczył aparat telefoniczny, mógł w ichniejszym więzieniu bardzo długo posiedzieć, mógł w nim spędzić nawet całe lata, jeśli solidnie zalazł federalnym za skórę. Dlatego Lester był przekonany, że jest w Tijuanie całkowicie bezpieczny. Pilgrim i Raynee Tęcza to bez wątpienia typy zawzięte i straszliwie groźne - dumał, ale głupi to oni nie są. Wzruszył ramionami. Zresztą, wszystko jedno. Wiedział, że jego ochroniarze nie przepadają za tego rodzaju rozrywkami. Najwyraźniej zwyczajna przemoc, jak choćby morderstwo z zimną krwią, jest zupełnie czymś innym niż przemoc z domieszką seksualnego sadyzmu. Lestera to nie obchodziło. O ile tylko wykonywali swoją robotę, miał gdzieś, że uważają go za perwersyjnego zboczeńca. Prawdę mówiąc, taki układ nawet mu odpowiadał. Pisk opon, jeden zakręt, drugi - taksówka zapuszczała się szybko w coraz mroczniejsze zakamarki przygranicznego miasta o znanej reputacji. Tak, Theiss jest kluczem do rozwiązania zagadki - dumał. Theiss i kilku większych hurtowników. Niewykluczone, że później Locotta pozwoli mu zająć się tym upiornym czarnuchem, Rayneem Tęczą. Myśl, że będzie mógł wykorzystać swoje specyficzne talenty na szczupłym, muskularnym ciele Lafayette'a Beaumonta Rayneego bardzo pociągała sadystycznego i fanatycznego Lestera. Frapowała go do tego stopnia, że pogrążony w przyjemnych deliberacjach, nie zauważył, iż taksówka zatrzymała się u wylotu ciemnej alei i że taksówkarz wykonuje niecierpliwe gesty, domagając się należności za kurs. Przypomniawszy sobie o miłym celu wyprawy, Lester rzucił mu pieniądze, wysiadł z rozklekotanego samochodu i szybkim krokiem ruszył w głąb alei. Był spóźniony i wiedział, że Angelo nie może się już doczekać. Ręka, która wychynęła z ciemności, chwyciła go za gardło i pchnęła na mur z suszonej na słońcu cegły, niczym szmacianą kukłę. Z mroku dobiegł go lodowaty szept: - Dobry wieczór, Lester. Opierając się plecami o chropowatą ścianę, usiłując powstrzymać wymioty i ściskając dłońmi uszkodzone gardło, Lester podniósł załzawione oczy, zamrugał i wbił bezradny wzrok w ciemną sylwetkę mężczyzny. Mrok mu nie przeszkadzał. Lester znał ten

głos. - Chryste, Jimmy... - wycharczał, rozmasowując obolałą szyję. - Ja nie chciałem... - Ależ oczywiście, że chciałeś, Lester - wyszeptał wściekle Pilgrim. - Na tym polega twoja praca. I jesteś w tym dobry prawda? Nawet tę swoją robotę lubisz. - Ale... Ale federales! Tym razem oberwał nogą, która trafiła go w nie osłonięte krocze. Charcząc, zanosząc się przeraźliwym krzykiem, Lester wpadł prosto w silne, wyczekujące ręce. - Wszystko w porządku, Lester - szepnął pocieszająco Pil- grim, zaciskając dłonie na jego pulsującej bólem szyi. - Możesz federalnym powiedzieć, co chcesz. Ale później... Kiedy Lester odzyskał przytomność, kiedy jego rozdygotany organizm zneutralizował wreszcie dawkę barbituranu, którą Jimmy Pilgrim wstrzyknął mu zapobiegliwie do krwi, natychmiast uzmysłowił sobie cztery paraliżujące wprost fakty. Otóż nie wiadomo dlaczego siedział w fotelu kierowcy samochodu policyjnego, samochodu mocno przechylonego do przodu, albowiem maska wozu tkwiła w przydrożnym rowie. To po pierwsze. Po drugie, w samochodzie unosił się ostry zapach meksy- kańskiej whisky. Po trzecie, na kolanach miał ciężki rewolwer, a na głowie policyjny kapelusz. Szybko odkrył, że i rewolwer, i kapelusz niemal na pewno należą do mężczyzny półleżącego na tylnym siedzeniu, to jest do starszego oficera meksykańskiej policji z rozłupaną czaszką i spodniami opuszczonymi do kolan. I po czwarte, stwierdził, że większość mężczyzn stojących wokół samochodu i wytrzeszczających z niedowierzania oczy nosi mundury bardzo podobne do tego, w jaki ubrany jest mężczyzna leżący na tylnym siedzeniu rozbitego radiowozu. I że nie wygląda na to, by którykolwiek z nich miał jakąś straszną ochotę wysłuchiwać jego rozpaczliwych tłumaczeń. Sytuacja była naprawdę bardzo zła - z punktu widzenia Lestera, wprost koszmarna - jednak cały sadyzm pułapki oraz świadomość losu, jaki tak przemyślnie i złośliwie zgotował dla niego Jimmy Pilgrim, dotarła do niego dopiero wówczas, gdy postanowił skończyć agonię, zanim się na dobre rozpoczęła. Błyskawicznie chwycił rewolwer, przystawił lufę do skroni i trzęsącymi się palcami - ten akt był doskonałą ilustracją nieszczęsnego położenia, w jakim się znalazł - zamknął oczy i pociągnął za spust. Najpierw raz, potem drugi, trzeci, czwarty i piąty. I za każdym razem słyszał tylko głośne uderzenie kurka o puste komory nabojowe. Policjanci otaczający samochód ściskali w dłoniach pistolety i mogli w każdej chwili skrócić katusze Lestera, ale ku jego rozpaczy i udręce - ba! ku jego przerażeniu! - nie skrócili. Zamiast tego wybuchnęli po prostu śmiechem, zimnym, bezlitosnym śmiechem, który nie sygnalizował bynajmniej, że są w dobrym humorze. I śmiejąc się, wyciągnęli skamlącego Lestera z samochodu.