Sława była wtedy tania...
Umierając, zachowali ją na wieki.
Dryden
Zaślepiony ambicją podlejszego gatunku.
Shakespeare
1
Zmarli byli jej specjalnością. Żyła z nimi, pracowała z nimi, zgłębiała
ich tajemnice. Śniła o nich. A ponieważ wciąż wydawało jej się, że to
mało, gdzieś w głębi serca opłakiwała ich serdecznie.
Dziesięć lat pracy w zawodzie policjantki stępiło jej wrażliwość,
pozwoliło przyjmować śmierć z klinicznym, cynicznym niemal chłodem.
Dlatego scena zbrodni, na którą właśnie patrzyła, zbrodni popełnionej
na zaśmieconej, zalanej deszczem ulicy, wydawała jej się aż nazbyt
zwyczajna. Mimo to wciąż ją przeżywała.
Morderstwo wprawdzie już nie szokowało, lecz nadal budziło w niej
odrazę.
Zamordowana kobieta była kiedyś prawdziwą pięknością. Jej długie
jasne włosy rozsypały się na chodniku niczym złote promienie słońca. W
szeroko otwartych, fiołkowych oczach widniał wyraz bezgranicznego
zdumienia i strachu, który pozostawia po sobie śmierć. Po bladych,
bezkrwistych policzkach spływały krople deszczu.
Kobieta ubrana była w elegancki kostium, dopasowany kolorem do
jej oczu. Starannie zapięta marynarka kontrastowała rażąco z pomiętą
spódnicą, odsłaniającą jej szczupłe uda.
Dyskretna, lecz kosztowna biżuteria zdobiła palce ofiary, płatki uszu i
klapę marynarki.
Obok wyprostowanej ręki leżała torebka ze złotą zapinką.
Kobieta miała poderżnięte gardło.
Porucznik Eve Dallas przykucnęła obok martwego ciała i przyglądała
mu się uważnie.
Widok i zapach śmierci były jej dobrze znane, ale za każdym razem,
w każdym przypadku pojawiało się coś nowego. Zarówno ofiara, jak i
morderca zostawiali swój własny niepowtarzalny ślad, swój styl, a to
czyniło zabójstwo sprawą osobistą.
Ekipa dochodzeniowa była już na miejscu. Scena zbrodni otoczona
została wysokimi ekranami, które chroniły ją przed wzrokiem gapiów.
Ulicę zamknięto dla ruchu, lecz o tak wczesnej porze nie było to dla
kierowców szczególnym utrudnieniem. Zza drzwi pobliskiego seksklubu
dochodziło miarowe dudnienie, któremu towarzyszyły wrzaski
rozbawionych gości. Pulsujący neon nad wejściem oblewał ciało kobiety
upiornym blaskiem.
Eve mogła zamknąć ten lokal na resztę nocy, uznała jednak, że
wywołałoby to tylko niepotrzebne zamieszanie. Nawet w roku 2058,
kiedy broń została zdelegalizowana, kiedy testy genetyczne pozwalały
wyeliminować zbrodnicze skłonności, nim mogły objawić się w pełni,
wciąż zdarzały się morderstwa. I dochodziło do nich tak często, że
goście nocnego klubu z pewnością nie byliby zadowoleni, gdyby ktoś
przerwał im zabawę z tak błahego powodu jak czyjaś śmierć.
Obok pracującej bezgłośnie kamery stał umundurowany policjant. Za
jego plecami czekała na swą kolej grupa pracowników z ekipy
dochodzeniowej. Skuleni i okryci szczelnie płaszczami
przeciwdeszczowymi, rozmawiali wesoło o sporcie i zakupach. Nie
spojrzeli jeszcze nawet na ciało martwej kobiety, nie rozpoznali jej.
Czy to lepiej, że ją znałam? - myślała Eve, patrząc na ślady krwi,
mknące powoli w strugach deszczu.
Jej znajomość z prokurator Cicely Towers ograniczała się wyłącznie
do spraw zawodowych, lecz Eve mimo to zdążyła sobie wyrobić zdanie
na jej temat. Kobieta sukcesu, myślała, silna i nieustępliwa, która
zawsze dochodziła sprawiedliwości.
Czy właśnie to sprowadziło ją tutaj, do tej zakazanej dzielnicy?
Eve westchnęła ciężko i sięgnęła do torebki zmarłej kobiety, by
potwierdzić jej tożsamość.
- Cicely Towers - mówiła do dyktafonu. - Kobieta, czterdzieści pięć
lat, rozwiedziona. Zamieszkała 2132 East 83, numer 61B. Motyw
rabunkowy wykluczony. Ofiara ma na sobie biżuterię i około... -
przejrzała szybko zawartość portfela - dwudziestu dolarów gotówką,
czterdzieści żetonów kredytowych i sześć kart kredytowych. Brak śladów
walki, napaść na tle seksualnym raczej mało prawdopodobna.
Spojrzała na nieruchome ciało kobiety.
Co ty tu, do diabła, robiłaś, Towers? - zastanawiała się Eve. Tu, w tej
brudnej dziurze, z dala od twojego eleganckiego mieszkania?
I ubrana jak na ważne spotkanie, dodała w myślach. Eve dobrze
znała styl Cicely Towers, nieraz podziwiała jej strój na sali sądowej i w
telewizji. Wyraźne, zdecydowane kolory, doskonale dobrane dodatki, nie
pozbawione kobiecego wdzięku.
Eve wstała i odruchowo wytarła wilgotne na kolanach dżinsy.
- Morderstwo - orzekła krótko. - Zajmijcie się nią.
Eve wcale nie była zaskoczona, kiedy ujrzała grupę dziennikarzy
oczekujących na nią przed wejściem do budynku, w którym kiedyś
mieszkała Cicely Towers. Nie zniechęcał ich nawet fakt, że była trzecia
nad ranem i że lało jak z cebra. W oczach reporterów Eve dojrzała
wilczy głód i żądzę sensacji. Wiadomość traktowano jak zdobycz, a
wzrost oglądalności - jak trofeum.
Mogła zignorować kamery skierowane w jej stronę, zbyć milczeniem
grad pytań, jakim zasypali ją dziennikarze. Zdążyła się już niemal
przyzwyczaić do tego, że nie jest osobą anonimową. Sprawa, którą
prowadziła i zamknęła minionej zimy, uczyniła z niej osobę publiczną. Ta
sprawa, myślała, obrzucając lodowatym spojrzeniem reportera, który
miał czelność stanąć na jej drodze, i związek z Roarkiem. Wtedy także
chodziło o morderstwo, a śmierć, choćby najbardziej niezwykła, szybko
nudziła się mediom.
Natomiast Roarke zawsze wzbudzał ich zainteresowanie.
- Co pani już wie, poruczniku? Czy są pierwsi podejrzani? Zna pani
motyw? Czy
potwierdza pani informację, że morderca pozbawił ofiarę głowy?
Eve zwolniła kroku i ogarnęła spojrzeniem tłum przemoczonych i
żądnych sensacji reporterów. Sama także była mokra, zmęczona i
zziębnięta, wiedziała jednak, że musi uważać na to stado drapieżników.
Nauczyła się już, że jeśli odda mediom choćby najdrobniejszą cząstkę
siebie, bezlitośnie ją wykorzystają, wysysając z niej ostatnią kroplę krwi.
- Na razie nie mam dla państwa żadnych informacji prócz tej, że
wydział zabójstw prowadzi śledztwo w sprawie śmierci prokurator Cecily
Towers.
- Czy to właśnie pani zajmuje się tą sprawą?
- Jestem oficerem prowadzącym - odparła krótko, minęła dwóch
umundurowanych policjantów i weszła do budynku.
Holl pełen był kwiatów. Długie rzędy rozłożystych, barwnych roślin,
zwisające pędy okryte białymi pąkami przywodziły jej na myśl wiosnę w
jakimś egzotycznym miejscu - na przykład na wyspie, na której spędziła
z Roarkiem trzy cudowne dni po zakończeniu ostatniego śledztwa.
Nie uśmiechnęła się nawet do tych wspomnień, choć zrobiłaby to
zapewne w innych okolicznościach, tylko szybkim krokiem przekroczyła
wyłożony płytkami hali i stanęła przed pierwszą z brzegu windą.
Dokoła aż roiło się od umundurowanych policjantów. Dwaj
funkcjonariusze sprawdzali informacje zarejestrowane w komputerze
ochrony, inni obserwowali wejście do budynku, jeszcze inni stali przy
windach. Eve pomyślała, że jest ich tutaj zdecydowanie zbyt wielu, z
drugiej jednak strony, kiedy ginął ktoś związany z policją czy wymiarem
sprawiedliwości, sprawa nabierała wyjątkowego wymiaru.
- Czy mieszkanie zostało już zabezpieczone? - spytała najbliższego
policjanta.
- Tak jest. Nie wpuszczaliśmy tam nikogo od momentu, gdy pani do
nas zadzwoniła, to jest od drugiej dziesięć.
- Chcę dostać kopie wszystkich dyskietek ochrony. - Eve weszła do
windy. - Na razie z ostatnich dwudziestu czterech godzin. - Spojrzała na
nazwisko wyszyte na mundurze policjanta. -Postaraj się, żeby dotarły do
mnie w ciągu najbliższej godziny, Biggs. Poziom sześćdziesiąt jeden -
rzuciła do mikrofonu i drzwi windy zamknęły się bezszelestnie.
Na sześćdziesiątym pierwszym piętrze przywitała ją absolutna cisza.
Podłoga wąskiego korytarza, podobnego do korytarzy wszystkich
budynków mieszkalnych wzniesionych w ciągu ostatniego półwiecza,
pokryta była grubym, miękkim dywanem. Na kremowych ścianach
wisiały w równych odstępach lustra, które powiększały optycznie
niewielką przestrzeń.
Eve pomyślała, że w rzeczywistości przestrzeń nie była wcale
problemem dla mieszkańców tego budynku. Na całym piętrze
znajdowały się tylko trzy apartamenty.
Korzystając ze swej uniwersalnej, policyjnej karty, Eve odkodowała
zamki apartamentu 61-B i weszła do eleganckiego wnętrza.
Rozejrzawszy się dokoła, uznała, że Cicely Towers lubiła żyć dobrze i
nie szczędziła na to pieniędzy. Nie tracąc czasu na dłuższe rozmyślania,
wpięła w kieszeń miniaturową kamerę wideo i rozpoczęła dokładniejsze
oględziny lokalu. Od razu rozpoznała dwa obrazy uznanego
współczesnego artysty, zdobiące różowe ściany pomieszczenia, w
którym znajdowała się konsola komunikacyjna w kształcie wielkiej
podkowy, pomalowanej w zielono-różowe paski. To dzięki znajomości z
Roarkiem potrafiła bez trudu zidentyfikować dzieła sztuki i domyślić się,
jakie pieniądze wyłożyła Cicely Towers w pozornie prosty i niewyszukany
wystrój pokoju.
Ciekawe, ile rocznie wyciąga prokurator? - zastanawiała się,
spoglądając na bogate wnętrza.
Mieszkanie utrzymane było w idealnym porządku, każdy przedmiot
miał tutaj swoje miejsce. Eve pamiętała Cicely Towers właśnie jako
kobietę niezwykle uporządkowaną, wręcz pedantkę. Ta skrupulatność
dotyczyła nie tylko jej wyglądu, ale także pracy i sposobu zachowania.
Co więc taka elegancka, bystra i uporządkowana kobieta robiła w
paskudnej dzielnicy w środku paskudnej nocy?
Eve przechadzała się powoli po mieszkaniu. Podłoga wyłożona białym
drewnem lśniła jak lustro w tych nielicznych miejscach, gdzie nie
zakrywały jej piękne dywany dopasowane barwą do ścian i mebli.
Honorowe miejsce na stole zajmowały oprawione w drewno hologramy
dwójki dzieci na różnych etapach ich rozwoju, od niemowlęctwa do
pierwszych lat studiów; chłopiec i dziewczyna, oboje bardzo ładni,
uśmiechnięci.
To dziwne, pomyślała Eve. Pracowała z Cicely Towers od lat,
rozpracowywały razem wiele spraw. Czy wiedziała, że ona ma dzieci?
Kręcąc głową, podeszła do małego komputera wbudowanego w stylowe
biurko ustawione w rogu pokoju. Ponownie użyła uniwersalnej karty, by
go uruchomić.
- Pokaż mi wszystkie spotkania Cicely Towers zaplanowane na
drugiego maja. - Eve wydęła lekko usta, czytając dane wyświetlone na
monitorze komputera. Godzina w ekskluzywnym klubie zdrowotnym,
potem cały dzień pracy w sądzie, o szóstej spotkanie z uznanym
adwokatem, a potem kolacja. Eve uniosła nagle brwi, zaskoczona.
Kolacja z George'em Hammettem.
Pamiętała, że Roarke prowadzi jakieś interesy z Hammettem. Sama
miała okazję spotkać go już dwa razy i wiedziała, że jest czarującym,
inteligentnym mężczyzną, który zarabia ogromne pieniądze i bez
skrupułów wydaje je na luksusowe życie.
Kolacja z Hammettem była ostatnim punktem dnia Cicely Towers.
- Wydrukuj - mruknęła, a po chwili schowała kartkę do kieszeni.
Potem przeszła do telełącza i poprosiła o wykaz wszystkich rozmów
przeprowadzonych przez Cicely Towers w ciągu ostatnich czterdziestu
ośmiu godzin. Wiedziała, że być może będzie musiała sięgnąć jeszcze
głębiej, na razie jednak poprzestała na takim wydruku, by potem zająć
się dokładnym przeszukaniem mieszkania.
Po dwóch godzinach bolała ją już głowa, a oczy piekły z niewyspania.
Poprzedniego wieczoru kochała się z Roarkiem, i krótki, ledwie godzinny
sen nie wystarczył jej na zregenerowanie nadwątlonych sił.
- Według zebranych dotychczas informacji - mówiła ze znużeniem do
dyktafonu - ofiara mieszkała sama. Nic nie wskazuje na to, by została
zmuszona do opuszczenia swego apartamentu siłą. Zapisy z komputera i
telełącza nie wyjaśniają, dlaczego znalazła się o tej porze na miejscu
morderstwa. Oficer prowadzący zabezpieczył wszystkie dane do
dalszego badania, skonfiskowane zostaną dyskietki ochrony budynku.
Oficer prowadzący opuszcza w tej chwili mieszkanie ofiary i udaje się do
jej biura w Ratuszu. Porucznik Eve Dallas, piąta osiem.
Wyłączyła dyktafon i kamerę, włożyła je do torby i wyszła.
Było już dobrze po dziesiątej, kiedy Eve wróciła do centrali.
Poganiana głośnym burczeniem w żołądku najpierw zajrzała do stołówki
i stwierdziła z rozczarowaniem, choć bez zaskoczenia, że wszystkie
lepsze potrawy zniknęły już z jadłospisu. Po krótkim namyśle
zdecydowała się na kanapki sojowe i napój, który bez większego
powodzenia udawał kawę. Eve pochłonęła posiłek w ciągu kilku minut,
nie zastanawiając się nad jego smakiem czy zapachem, i dopiero wtedy
przeszła do biura.
Ledwie usiadła za biurkiem, rozjarzył się ekran jej telełącza.
- Poruczniku.
Stłumiła westchnienie i spojrzała na szeroką, posępną twarz
Whitneya.
- Słucham, panie komendancie.
- Proszę przyjść do mojego biura, natychmiast.
Nie zdążyła nawet zamknąć ust, gdy monitor znów stał się czarny.
Do diabła, zaklęła w duchu. Potarła twarz obiema dłońmi, potem
przeciągnęła nimi przez swe krótkie, brązowe włosy. Nie miała nawet
czasu, by sprawdzić wiadomości przesłane na jej komputer,
poinformować Roarke'a, co się z nią dzieje, czy zdrzemnąć się choćby
przez dziesięć minut, o czym marzyła przed wejściem do biura.
Wstała ponownie, poruszała ramionami, by odegnać od siebie
znużenie, potem zdjęła kurtkę. Skórzane okrycie chroniło ją przed
deszczem, ale tutaj nie było już potrzebne. Nie zwracając uwagi na
wciąż wilgotne dżinsy, zgromadziła wszystkie dane, które udało jej się
do tej pory zdobyć. Łudziła się nadzieją, że w biurze komendanta
zostanie poczęstowana kolejnym kubkiem kawy.
Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi w gabinecie przełożonego,
zrozumiała, że kawa będzie musiała poczekać.
Whitney nie siedział za biurkiem, jak to miał w zwyczaju. Stał obok
przeszklonej ściany i patrzył na panoramę miasta, któremu służył i które
chronił od ponad trzydziestu lat.
Pozornie rozluźniony, trzymał za plecami złączone dłonie, lecz tej
postawie przeczyły zbielałe od kurczowego uścisku kostki.
Eve przyglądała się przez chwilę szerokim plecom i krótko przyciętym,
szpakowatym włosom człowieka, który przed kilkoma miesiącami
zrezygnował z posady naczelnego komendanta policji, by zostać tu, w
swym macierzystym wydziale.
- Jestem, panie komendancie.
- Przestało padać.
Zdumiona Eve zmrużyła oczy, szybko jednak wróciła do
beznamiętnego wyrazu twarzy.
- Tak jest.
- W gruncie rzeczy to dobre miasto, Dallas. Łatwo o tym zapomnieć,
pracując w naszym fachu, ale to dobre miasto. Szczególnie teraz muszę
o tym pamiętać.
Eve milczała. Nie miała nic do powiedzenia. Czekała.
- Wyznaczyłem panią na oficera prowadzącego. Teoretycznie
powinna zajmować się tym Deblinsky. Chciałem wiedzieć, czy nie robiła
pani z tego powodu żadnych trudności.
- Deblinsky jest dobrą policjantką.
- Owszem. Ale pani jest lepsza.
Eve była zadowolona, że Whitney stoi zwrócony do niej tyłem, nie
mogła bowiem powstrzymać grymasu zaskoczenia.
- Doceniam pańskie zaufanie, komendancie.
- Zasłużyła pani na nie. Postąpiłem wbrew procedurze i oddałem pani
tę sprawę ze względów osobistych. Potrzebuję kogoś najlepszego,
kogoś, kto zrobi wszystko, by dopaść tego człowieka.
- Większość z nas znała prokurator Towers, komendancie. W całym
Nowym Jorku nie ma chyba gliniarza, który nie zrobiłby wszystkiego,
byle tylko złapać mordercę.
Whitney westchnął ciężko, a westchnienie to niczym fala przebiegło
przez całe jego ciało.
Potem odwrócił się i przez chwilę patrzył na kobietę, której powierzył
tak ważną dla siebie sprawę. Była szczupła, wydawała się wręcz chuda,
wiedział jednak, że to tylko pozory i że Eve Dallas jest niezwykle silna i
wytrzymała.
Teraz na jej twarzy widoczne były oznaki zmęczenia, miała
podkrążone oczy, była blada.
Nie mógł jednak pozwolić sobie na współczucie. Nie teraz.
- Cicely Towers była moją przyjaciółką... bliską przyjaciółką.
- Rozumiem. - Eve nie była pewna, czy rzeczywiście rozumie. -
Przykro mi, komendancie.
- Znałem ją od lat. Razem zaczynaliśmy, napalony policjant i świeżo
upieczona prawniczka. Moja żona i ja jesteśmy rodzicami chrzestnymi jej
syna. - Zamilkł na chwilę, jakby nie mógł zapanować nad emocjami. -
Poinformowałem już o wszystkim jej dzieci.
Moja żona spotka się z nimi. Zostaną u nas do pogrzebu.
-Odchrząknął głośno i zacisnął mocniej usta. - Cicely należała do kręgu
moich najbliższych i najstarszych przyjaciół, darzyłem ją szacunkiem i
podziwem ze względu na jej osiągnięcia zawodowe, ale przede
wszystkim kochałem ją jako człowieka. Moja żona jest zdruzgotana tą
wiadomością, dzieci Cicely są w szoku. Jedyne, co mogłem im
powiedzieć, to że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by odnaleźć tego
człowieka, który dokonał tej zbrodni, i oddać jej to, dla czego pracowała
przez całe życie - sprawiedliwość.
Whitney zajął wreszcie swoje ulubione miejsce za biurkiem, nie zrobił
tego jednak po to, by podkreślić swoją władzę, lecz ze zwykłego
zmęczenia.
- Mówię pani o tym, Dallas, by wiedziała pani od początku, że w tej
sprawie nie może oczekiwać ode mnie obiektywizmu. Żadnego. I
właśnie dlatego powierzam ją pani.
- Doceniam pańską szczerość, komendancie. - Zawahała się, lecz
tylko na moment. - Ponieważ był pan blisko związany z ofiarą, będę
musiała pana przesłuchać, i to jak najszybciej. -Patrzyła uważnie na jego
twarz, widziała, jak mruga powiekami, zaskoczony.
- Pańską żonę także, komendancie. Mogę to zrobić w pańskim domu,
jeśli pan sobie tego życzy.
- Rozumiem. - Whitney wciągnął głośno powietrze. - Właśnie dlatego
prowadzi pani to śledztwo, Dallas. Niewielu gliniarzy miałoby odwagę
przejść tak od razu do rzeczy.
Byłbym pani wdzięczny, gdyby poczekała pani z przesłuchaniem
mojej żony do jutra, może dzień dłużej. Wolałbym także, by zrobiła to
pani u nas w domu. Zorganizuję to.
- Tak jest, komendancie.
- Co zebrała pani do tej pory?
- Przeszukałam dom ofiary i jej biuro. Mam informacje dotyczące
spraw, które prowadziła, i tych, które zamknęła w przeciągu ostatnich
pięciu lat. Muszę sprawdzić nazwiska ich rodziny i znajomych,
dowiedzieć się, czy ktokolwiek z oskarżonych przez nią ludzi został
ostatnio zwolniony. Szczególnie tych skazanych za najcięższe
przestępstwa. Pani Towers wysłała za kratki sporo takich bandziorów.
- Cicely była prawdziwym tygrysem na sali sądowej. Nigdy niczego
nie przeoczyła, nie popełniła błędu. Aż do teraz.
- Co ona tam robiła, komendancie, w środku nocy? Zgodnie z tym, co
wykazała sekcja, zgon nastąpił jakiś kwadrans po pierwszej. To
nieciekawa dzielnica, napady, handlarze narkotyków, domy publiczne.
- Nie wiem. Cicely była ostrożna, lecz zarazem... pewna siebie.
-Whitney uśmiechnął się lekko. - Podziwiałem ją za to. Stawała twardo
do walki z najgorszymi szumowinami tego miasta. Ale żeby świadomie
narażać się na niebezpieczeństwo... No, nie wiem.
- Prowadziła pewną sprawę. Oskarżony, niejaki Fluentes, udusił
swoją przyjaciółkę.
Adwokat chciał przedstawić to jako zbrodnię w afekcie, ale Towers
podobno miała go już na widelcu. Sprawdzam to.
- Czy ten człowiek jest na wolności?
- Tak. Nie był wcześniej karany, ustalono bardzo niską kaucję. Jako
oskarżony o morderstwo miał nosić bransoletę identyfikacyjną, ale
każdy, kto zna się choć trochę na elektronice, poradzi sobie bez trudu z
taką zabawką. Jak pan sądzi, czy to z nim właśnie chciała się spotkać?
- Na pewno nie. Spotkanie z oskarżonym poza salą sądową to dla
szanującego się prawnika rzecz nie do pomyślenia. - Whitney pomyślał o
Cicely i energicznie pokręcił głową. - Nigdy nie podjęłaby takiego ryzyka.
Ale on mógł użyć jakichś innych sposobów, by ją tam zwabić.
- Jak już powiedziałam, sprawdzam to. Poprzedniego wieczoru była
umówiona na kolację z George'em Hammettem. Zna go pan?
- Dość słabo. Spotykał się czasem Cicely. Nic poważnego, zdaniem
mojej żony. Ona zawsze próbowała znaleźć dla niej idealnego
mężczyznę.
- Komendancie, najlepiej będzie, jeśli zapytam o to teraz, prywatnie.
Czy łączyły pana z ofiarą stosunki intymne?
Na szerokiej twarzy Whitney a drgnął lekko mięsień, jego oczy
pozostawały jednak spokojne.
- Nie. Byliśmy przyjaciółmi i oboje bardzo ceniliśmy sobie tę przyjaźń.
Właściwie ona była dla nas jeszcze jednym członkiem rodziny. Pani nie
rozumie, Dallas.
- Nie - beznamiętnym tonem odparła Eve. - Przypuszczam, że nie.
- Przepraszam. - Whitney zacisnął mocno powieki i potarł twarz
obiema dłońmi. - To było niepotrzebne i nieuczciwe. A pani musiała
zadać to pytanie. - Opuścił ręce. - Nigdy nie straciła pani kogoś
bliskiego, prawda, poruczniku Dallas?
- Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
- To po prostu rozbija człowieka na drobne kawałki - wyszeptał
Whitney.
On sam był tego żywym dowodem. Przez ostatnie dziesięć lat Eve
poznała go z różnych stron, widziała, jak był wściekły, zniecierpliwiony,
nawet okrutny. Nigdy jednak nie wydawał się tak rozbity i przygnębiony
jak teraz.
Eve pomyślała, że skoro utrata kogoś bliskiego tak bardzo może
dotknąć człowieka równie silnego jak Whitney, to powinna się cieszyć,
że nie ma rodziny i że zostały jej tylko straszliwe wspomnienia z
dzieciństwa. Jej drugie życie zaczęło się, gdy jako ośmioletnia
dziewczynka została znaleziona w Teksasie, zmaltretowana i porzucona
na pastwę losu. Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, nie miało teraz
znaczenia. Własnymi siłami stała się tym, kim teraz była, czym teraz
była. Miała kilku przyjaciół, na których jej zależało i których darzyła
zaufaniem. Jedyną osobą, która znaczyła dla niej więcej niż przyjaciele,
był Roarke. Walczył o nią, zdobywał krok po kroku, aż pozwoliła mu
zbliżyć się do siebie, dała mu więcej niż innym. Na tyle dużo, że czasami
wprawiało ją to w przerażenie - wiedziała bowiem, że Roarke nie
spocznie, dopóki nie dostanie wszystkiego.
Gdyby oddała mu wszystko, a potem go utraciła, czy też byłaby taka
zdruzgotana?
Wolała się nad tym nie zastanawiać. Odszukała w biurku resztkę
jakiegoś balonika i zjadła go, popijając kawą z automatu. Lunch był
teraz mrzonką równie nierealną jak tydzień urlopu w tropikach.
Dopijając resztki kawy, czytała dokładne sprawozdanie z sekcji zwłok.
Czas śmierci został ustalony już wcześniej. Przyczyna zgonu -przecięta
tchawica, brak powietrza i utrata krwi. Ofiara zjadła na kolację posiłek
składający się z małży, świeżych warzyw, wina, prawdziwej kawy i
owoców z bitą śmietaną. Stało się to jakieś pięć godzin przed śmiercią.
Wiadomość nadeszła bardzo szybko. Minęło zaledwie dziesięć minut
od śmierci Cicely Towers, kiedy jakiś taksówkarz, dość odważny lub dość
zdesperowany, by pracować w tej okolicy, znalazł jej ciało i zawiadomił
policję. Pierwszy wóz policyjny był na miejscu już po trzech minutach.
Zabójca działał szybko, myślała Eve. Z drugiej jednak strony
nietrudno było ukryć się w jakimś ciemnym zakątku, w samochodzie czy
w jednym z pobliskich klubów. Na pewno miał na sobie krew ofiary, tu
jednak pomógł mu ulewny deszcz, który zapewne zmył z niego wszelkie
ślady zbrodni.
Będzie musiała przeczesać tamtą okolicę, zadać pytania, na które i
tak prawdopodobnie nie otrzyma żadnych odpowiedzi. Z drugiej jednak
strony wiedziała już z doświadczenia, że tam, gdzie nie skutkują
przewidziane procedurą groźby i ostrzeżenia, wiele zdziałać mogą
łapówki.
Przyglądała się właśnie zdjęciu Cicely Towers, kiedy ktoś do niej
zadzwonił.
- Dallas, wydział zabójstw.
Na ekranie pojawiła się twarz młodego mężczyzny, wykrzywiona w
chytrym uśmieszku.
- Poruczniku, co ma pani dla mnie?
Eve stłumiła paskudne przekleństwo, które cisnęło się jej na usta.
Nigdy nie miała zbyt dobrego zdania o reporterach, ale C. J. Morse był
ucieleśnieniem wszystkiego, co najgorsze w tym fachu.
Dziennikarz uśmiechnął się szeroko.
- Śmiało, Dallas. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jak stróże
prawa wypełniają swoje obowiązki. Pamiętasz?
- Nie mam nic dla ciebie.
- Nic? Chcesz, żebym oświadczył na antenie, że porucznik Eve Dallas,
najlepszy gliniarz w Nowym Jorku, nie ma nic do powiedzenia na temat
morderstwa jednej z najbardziej poważanych i najwybitniejszych postaci
naszego miasta? Mógłbym to zrobić, Dallas - mówił Morse, klikając
głośno językiem. - Mógłbym, ale to nie wyszłoby ci na dobre.
- A ty uważasz, że ma to dla mnie jakieś znaczenie? - Uśmiech Eve
był ostry jak promień lasera, jej palec zawisł nad przyciskiem
wyłączającym komunikator. - Mylisz się.
- Może nie dotyka cię to osobiście, ale na pewno stawia w złym
świetle cały wydział. - Reporter zatrzepotał swymi długimi,
dziewczęcymi rzęsami. - I komendanta Whitneya, który wbrew
procedurze oddał ci tę sprawę. Dostałoby się też Roarke'owi.
Eve wyprostowała palce, a potem powoli zacisnęła je w pięść.
- Śledztwo w sprawie zabójstwa Cicely Towers to sprawa
priorytetowa dla wydziału, komendanta Whitneya i dla mnie.
- Zacytuję to.
Pieprzony, cwany gnojek.
- A moja praca w wydziale nie ma nic wspólnego z Roarkiem.
- Hej, piękna, teraz wszystko, co dotyczy ciebie, dotyczy także
Roarke'a i vice versa. A fakt, że twój facet prowadził interesy z Cicely
Towers, jej eks-mężem i jej obecnym partnerem, może mieć tutaj
kluczowe znaczenie.
Eve nie mogła już dłużej kryć wściekłości.
- Roarke prowadzi interesy z mnóstwem różnych ludzi. Nie
wiedziałam, że wróciłeś do plotek, C. J.
Ta uwaga starła wreszcie z twarzy reportera cwany uśmieszek. CJ.
Morse zaczynał swą karierę w dziale towarzyskim, żywiącym się plotkami
i tanią sensacją. Nienawidził, gdy ktoś wypominał mu przeszłość,
szczególnie teraz, gdy trafił wreszcie do grona poważanych dziennikarzy.
- Mam kontakty, Dallas.
- Tak, i masz też pryszcz na środku czoła. Na twoim miejscu
natychmiast bym się tym zajęła. - Zakończywszy rozmowę tym tanim,
lecz satysfakcjonującym chwytem, Eve wyłączyła komunikator.
Wstała z miejsca i zaczęła przechadzać się nerwowo po pokoju,
wbijając ręce w kieszenie i wyciągając je co chwila. Do diabła, dlaczego
nazwisko Roarke'a musiało pojawić się w związku z tą właśnie sprawą?
Czy rzeczywiście wiązały go z Towers i jej przyjaciółmi jakieś ważne
interesy?
Eve opadła na krzesło i spojrzała na raporty rozłożone na biurku.
Musiała się tego dowiedzieć, i to szybko.
Przynajmniej tym razem, w przypadku tego morderstwa, Roarke miał
murowane alibi. W czasie gdy Cicely Towers umierała na ulicy, on
pieprzył się z oficerem prowadzącym śledztwo.
2
Eve wolałaby pójść do swego własnego mieszkania, choć nie
zaglądała do niego już od wielu dni. Tam mogłaby spokojnie się
przespać, pozastanawiać, prześledzić w myślach raz jeszcze ostatni
dzień życia Cicely Towers. Ostatecznie zdecydowała jednak, że pojedzie
do Roarke'a.
Była na tyle zmęczona, że powierzyła prowadzenie pojazdu
automatowi. Myślała o tym, co będzie robić po dotarciu na miejsce, i
uznała, że przede wszystkim musi się porządnie najeść. Dobrze byłoby
też znaleźć dziesięć minut na odpoczynek i oczyszczenie umysłu.
Wiosna objawiła już w pełni swe uroki. Eve poczuła, że pragnie
otworzyć szeroko okna samochodu, nie zważając na nieustający pomruk
miasta, szum silników, głosy przechodniów.
Chcąc uniknąć natrętnego wrzasku przewodników, krążących nad
centrum miasta, skręciła w Dziesiątą Ulicę. Mogła co prawda skorzystać
z krótszej drogi, wtedy jednak musiałaby wysłuchać opowieści o
niezliczonych atrakcjach turystycznych Nowego Jorku, o historii i tradycji
Broadwayu, o cudownych muzeach i świetnie zaopatrzonych sklepach z
pamiątkami.
Ponieważ trasa przewodników powietrznych prowadziła tuż nad jej
mieszkaniem, znała całą tę wyliczankę na pamięć. Nie chciała po raz
kolejny słyszeć o dogodnym połączeniu powietrznym między pasażem
handlowym przy Piątej Ulicy i Madison albo o najnowszej trasie
wjazdowej na Empire State Building.
Przy kolejnym skrzyżowaniu utworzył się niewielki korek, Eve miała
więc okazję obejrzeć reklamę, na której nieprawdopodobnie przystojny
mężczyzna i zniewalająco piękna kobieta wymieniają namiętny
pocałunek, osłodzony - jak sami informują, gdy na moment odrywają się
od siebie - odświeżaczem oddechu “Górski Potok".
Dwaj taksówkarze, którzy przed chwilą omal nie rozbili swoich
wozów, teraz obrzucali się wyzwiskami. Maxibus wypełniony po brzegi
pasażerami zatrąbił głośno, ściągając na siebie gniewne okrzyki i
przekleństwa przechodniów.
Nad skrzyżowaniem zawisł policyjny poduszkowiec. Stanowczy głos
nakazał natychmiast podjąć jazdę pod groźbą grzywny lub aresztu.
Skłóceni taksówkarze z ociąganiem zajęli miejsca w samochodach, i
pojazdy ruszyły w dół ulicy.
W miarę jak Eve opuszczała centrum i wjeżdżała na przedmieścia
zamieszkane przez bogatych i uprzywilejowanych obywateli, miasto
zmieniało swe oblicze. Szersze, czyściejsze ulice, więcej zieleni. Tutaj
samochody nie czyniły żadnego hałasu, a przechodnie nosili eleganckie
ubrania i drogie buty.
Minęła jakiegoś mężczyznę, który prowadził dwa wspaniałe dogi.
Nieznajomy bogacz nosił się wyniośle i sztywno, niczym dobrze
zaprogramowany android.
Kiedy dojechała do posiadłości Roarke'a, musiała poczekać chwilę, aż
system ochrony przy bramie potwierdzi jej tożsamość. Drzewa w
ogrodzie pokryte były różnobarwnym kwieciem, różowe i białe pąki
przeplatały się z plamami głębokiej czerwieni i błękitu.
Równo przystrzyżona, soczyście zielona trawa stanowiła doskonałe
tło dla tej orgii kolorów.
Kilkadziesiąt metrów dalej wznosiła się rezydencja Roarke'a, wyniosła
budowla z szarego kamienia. W wysokich oknach odbijały się czerwone
promienie zachodzącego słońca.
Minęło już wiele miesięcy od dnia, w którym ujrzała go po raz
pierwszy, wciąż jednak nie mogła przyzwyczaić się do przepychu i
bogactwa, jakim tchnął ten dom. Ciągle zadawała sobie pytanie, co ona
tutaj robi.
Zostawiła samochód przed granitowymi schodami i wspięła się do
wejścia. Nigdy nie pukała do tych drzwi. Była na to zbyt dumna i zbyt
uparta. Lokaj Roarke'a pogardzał nią i wcale tego nie ukrywał.
Zgodnie z jej oczekiwaniami, Summerset pojawił się w hallu niczym
obłok czarnego dymu. Na jego długiej twarzy malował się wyraz
dezaprobaty.
- Pani porucznik. - Zmierzył Eve przeciągłym spojrzeniem, jakby
chciał jej uświadomić, że jest w tym samym stroju, w którym wyszła, i
że ubranie to jest w opłakanym stanie. - Nie wiedzieliśmy, kiedy
zamierza pani powrócić, a w istocie, czy w ogóle zamierza pani wrócić.
- Doprawdy? - Eve wzruszyła ramionami. Ponieważ wiedziała, że
Summerset nie cierpi jej ubrań, podała mu swoją skórzaną kurtkę. -
Roarke jest w domu?
- W tej chwili odbiera transmisję spoza Ziemi.
- Z Ośrodka Olimpijskiego?
Summerset wydał usta.
- Nie wtrącam się do jego interesów.
Doskonale wiesz, co robi i kiedy, pomyślała i bez słowa ruszyła w
stronę schodów prowadzących na piętro.
- Idę na górę. Muszę się wykąpać - oświadczyła, wstępując na
pierwszy stopień. Spojrzała przez ramię na Summerseta. - Możesz
powiedzieć mu, gdzie jestem, kiedy już skończy się ta transmisja.
Gdy tylko zatrzasnęła drzwi apartamentu na piętrze, natychmiast
zaczęła zrzucać z siebie ubranie, znacząc drogę do łazienki układanką
butów, dżinsów, koszuli i bielizny.
Zażyczyła sobie wodę o temperaturze 102 stopni Fahrenheita i
wrzuciła do niej garść soli kąpielowych, które Roarke przywiózł jej z
Silas. Już po chwili powierzchnia wody pokryła się gęstą pianą,
roztaczającą dokoła cudowny zapach lasu.
Eve miała ochotę tarzać się ze szczęścia w ogromnej wannie, Płakać
z radości, kiedy relaksujące ciepło ogarnęło całe jej zmęczone ciało i
przenikało je aż do kości. Wzięła głęboki oddech, zanurkowała pod
wodę i policzywszy do trzydziestu, wynurzyła się ponownie, wzdychając
z rozkoszą. Potem zamknęła oczy i po chwili ogarnęło ją błogie
rozleniwienie.
Tak właśnie znalazł ją Roarke.
Ujrzawszy Eve w takiej sytuacji, większość ludzi powiedziałaby, że
jest rozluźniona. Lecz oni nie znali Eve Dallas i nie rozumieli jej tak jak
Roarke. On zbliżył się do niej bardziej i poznał ją lepiej niż każdą inną
kobietę w swym życiu. Mimo to wciąż kryła przed nim wiele tajemnic.
Zawsze pozostawała dlań fascynującą zagadką. Była naga, zanurzona
po szyję w parującej wodzie i aromatycznej pianie. Twarz miała
zaczerwienioną od gorąca, oczy zamknięte, wcale jednak nie czuła się
rozluźniona. Roarke widział, z jaką siłą zaciska dłoń na szerokiej
krawędzi wanny, widział, jak marszczy czoło, zastanawiając się nad
czymś intensywnie.
Zrozumiał, że Eve się czymś martwi. I że coś planuje. Podszedł do
wanny, szybko, lecz bezszelestnie, tak jak nauczył się w dzieciństwie, w
brudnych, niebezpiecznych dzielnicach Dublina, w jego śmierdzących
uliczkach i ciemnych zaułkach. Gdy usiadł na krawędzi, by obserwować
ją w milczeniu, Eve nie poruszyła się jeszcze przez kilka minut.
Wiedział dokładnie, kiedy wyczuła wreszcie jego obecność.
Uniosła raptownie powieki, jej brązowe oczy spojrzały z niepokojem
w rozbawione,
błękitne oczy Roarke'a. Jak zawsze sam jego widok przyprawił ją o
zawrót głowy. Jego twarz, obramowana kosmykami kruczoczarnych
włosów, przypominała oblicza aniołów ze starych płócien. To niezwykłe
piękno zawsze było dla Eve zaskoczeniem. Uniosła brwi i przechyliła
lekko głowę.
- Zboczeniec.
- To moja wanna. - Nie odrywając od niej spojrzenia, włożył rękę do
wody i przesunął dłonią po jej piersiach. - Ugotujesz się w tym.
- Odpowiada mi ta temperatura. Potrzebuję dużo ciepła.
- Miałaś trudny dzień.
On wie to najlepiej, pomyślała Eve, starając się nie okazywać urazy.
On wie wszystko.
Wzruszyła tylko ramionami, kiedy Roarke wstał i podszedł do
wbudowanego w ścianę automatycznego barku. Po chwili na półeczce
pojawiły się dwa kryształowe kieliszki z winem.
Powrócił do wanny, usiadł na krawędzi i podał Eve kieliszek. - Nie
spałaś. Nie jadłaś.
- To się da naprawić.
Wino smakowało jak płynne złoto.
- Mimo to martwię się o ciebie, poruczniku.
- Zbyt łatwo się martwisz.
- Kocham cię.
To wyznanie, uczynione cudownie aksamitnym, śpiewnym głosem,
oraz świadomość, że w jakiś niepojęty sposób jest ono prawdziwe,
sprawiało Eve przyjemność i jednocześnie wprawiało ją w zakłopotanie.
Ponieważ nie mogła dać mu żadnej odpowiedzi, wbiła spojrzenie w
wino.
Nie odezwał się, dopóki nie stłumił irytacji wywołanej brakiem reakcji
z jej strony.
- Możesz mi powiedzieć, co się stało z Cicely Towers?
- Znałeś ją - zauważyła.
- Niezbyt dobrze. Ot, zwykła znajomość, wspólne interesy, głównie
zresztą z jej byłym mężem. - Pociągnął łyk wina, przez moment patrzył
w milczeniu na kłęby pary unoszące się nad wanną. - Uważałem ją za
kobietę godną podziwu, mądrą i niebezpieczną.
Eve podniosła się gwałtownie, wzbudzając falę na powierzchni wody.
- Niebezpieczną? Dla ciebie?
- Nie bezpośrednio. - Jego usta wykrzywiły się w ledwie
dostrzegalnym uśmiechu, nim podniósł do nich kieliszek. - Dla
nielegalnych interesów, różnego rodzaju szwindli, dla chorych umysłów.
Pod tym względem była bardzo podobna do ciebie. Mam szczęście, że w
porę zszedłem z tej drogi.
Eve nie była tego całkiem pewna, odłożyła jednak ten problem na
później.
- Czy jako jej znajomy i były partner w interesach nie znasz kogoś,
kto mógłby życzyć sobie jej śmierci?
Roarke znów łyknął wina, tym razem znacznie więcej.
- Czy to przesłuchanie, poruczniku?
Rozbawienie ukryte w jego głosie nagle ją zirytowało.
- Może być - odrzekła krótko.
- Jak sobie życzysz. - Wstał, odstawił kieliszek i zaczął rozpinać
koszulę.
- Co ty robisz?
- Szykuję się do kąpieli. - Odrzucił koszulę na bok i zaczął rozpinać
spodnie. - Skoro jestem przesłuchiwany przez nagą policjantkę w mojej
własnej wannie, to powinienem przynajmniej do niej dołączyć.
- Do diabła, Roarke, to jest morderstwo. Skrzywił się, kiedy sparzyła
go gorąca woda.
- Nie musisz mi o tym przypominać. - Usadowił się po drugiej stronie
NORA ROBERTS SŁAWA I ŚMIERĆ
Sława była wtedy tania... Umierając, zachowali ją na wieki. Dryden Zaślepiony ambicją podlejszego gatunku. Shakespeare
1 Zmarli byli jej specjalnością. Żyła z nimi, pracowała z nimi, zgłębiała ich tajemnice. Śniła o nich. A ponieważ wciąż wydawało jej się, że to mało, gdzieś w głębi serca opłakiwała ich serdecznie. Dziesięć lat pracy w zawodzie policjantki stępiło jej wrażliwość, pozwoliło przyjmować śmierć z klinicznym, cynicznym niemal chłodem. Dlatego scena zbrodni, na którą właśnie patrzyła, zbrodni popełnionej na zaśmieconej, zalanej deszczem ulicy, wydawała jej się aż nazbyt zwyczajna. Mimo to wciąż ją przeżywała. Morderstwo wprawdzie już nie szokowało, lecz nadal budziło w niej odrazę. Zamordowana kobieta była kiedyś prawdziwą pięknością. Jej długie jasne włosy rozsypały się na chodniku niczym złote promienie słońca. W szeroko otwartych, fiołkowych oczach widniał wyraz bezgranicznego zdumienia i strachu, który pozostawia po sobie śmierć. Po bladych, bezkrwistych policzkach spływały krople deszczu. Kobieta ubrana była w elegancki kostium, dopasowany kolorem do jej oczu. Starannie zapięta marynarka kontrastowała rażąco z pomiętą spódnicą, odsłaniającą jej szczupłe uda. Dyskretna, lecz kosztowna biżuteria zdobiła palce ofiary, płatki uszu i klapę marynarki. Obok wyprostowanej ręki leżała torebka ze złotą zapinką. Kobieta miała poderżnięte gardło. Porucznik Eve Dallas przykucnęła obok martwego ciała i przyglądała mu się uważnie. Widok i zapach śmierci były jej dobrze znane, ale za każdym razem,
w każdym przypadku pojawiało się coś nowego. Zarówno ofiara, jak i morderca zostawiali swój własny niepowtarzalny ślad, swój styl, a to czyniło zabójstwo sprawą osobistą. Ekipa dochodzeniowa była już na miejscu. Scena zbrodni otoczona została wysokimi ekranami, które chroniły ją przed wzrokiem gapiów. Ulicę zamknięto dla ruchu, lecz o tak wczesnej porze nie było to dla kierowców szczególnym utrudnieniem. Zza drzwi pobliskiego seksklubu dochodziło miarowe dudnienie, któremu towarzyszyły wrzaski rozbawionych gości. Pulsujący neon nad wejściem oblewał ciało kobiety upiornym blaskiem. Eve mogła zamknąć ten lokal na resztę nocy, uznała jednak, że wywołałoby to tylko niepotrzebne zamieszanie. Nawet w roku 2058, kiedy broń została zdelegalizowana, kiedy testy genetyczne pozwalały wyeliminować zbrodnicze skłonności, nim mogły objawić się w pełni, wciąż zdarzały się morderstwa. I dochodziło do nich tak często, że goście nocnego klubu z pewnością nie byliby zadowoleni, gdyby ktoś przerwał im zabawę z tak błahego powodu jak czyjaś śmierć. Obok pracującej bezgłośnie kamery stał umundurowany policjant. Za jego plecami czekała na swą kolej grupa pracowników z ekipy dochodzeniowej. Skuleni i okryci szczelnie płaszczami przeciwdeszczowymi, rozmawiali wesoło o sporcie i zakupach. Nie spojrzeli jeszcze nawet na ciało martwej kobiety, nie rozpoznali jej. Czy to lepiej, że ją znałam? - myślała Eve, patrząc na ślady krwi, mknące powoli w strugach deszczu. Jej znajomość z prokurator Cicely Towers ograniczała się wyłącznie do spraw zawodowych, lecz Eve mimo to zdążyła sobie wyrobić zdanie na jej temat. Kobieta sukcesu, myślała, silna i nieustępliwa, która
zawsze dochodziła sprawiedliwości. Czy właśnie to sprowadziło ją tutaj, do tej zakazanej dzielnicy? Eve westchnęła ciężko i sięgnęła do torebki zmarłej kobiety, by potwierdzić jej tożsamość. - Cicely Towers - mówiła do dyktafonu. - Kobieta, czterdzieści pięć lat, rozwiedziona. Zamieszkała 2132 East 83, numer 61B. Motyw rabunkowy wykluczony. Ofiara ma na sobie biżuterię i około... - przejrzała szybko zawartość portfela - dwudziestu dolarów gotówką, czterdzieści żetonów kredytowych i sześć kart kredytowych. Brak śladów walki, napaść na tle seksualnym raczej mało prawdopodobna. Spojrzała na nieruchome ciało kobiety. Co ty tu, do diabła, robiłaś, Towers? - zastanawiała się Eve. Tu, w tej brudnej dziurze, z dala od twojego eleganckiego mieszkania? I ubrana jak na ważne spotkanie, dodała w myślach. Eve dobrze znała styl Cicely Towers, nieraz podziwiała jej strój na sali sądowej i w telewizji. Wyraźne, zdecydowane kolory, doskonale dobrane dodatki, nie pozbawione kobiecego wdzięku. Eve wstała i odruchowo wytarła wilgotne na kolanach dżinsy. - Morderstwo - orzekła krótko. - Zajmijcie się nią. Eve wcale nie była zaskoczona, kiedy ujrzała grupę dziennikarzy oczekujących na nią przed wejściem do budynku, w którym kiedyś mieszkała Cicely Towers. Nie zniechęcał ich nawet fakt, że była trzecia nad ranem i że lało jak z cebra. W oczach reporterów Eve dojrzała wilczy głód i żądzę sensacji. Wiadomość traktowano jak zdobycz, a wzrost oglądalności - jak trofeum. Mogła zignorować kamery skierowane w jej stronę, zbyć milczeniem
grad pytań, jakim zasypali ją dziennikarze. Zdążyła się już niemal przyzwyczaić do tego, że nie jest osobą anonimową. Sprawa, którą prowadziła i zamknęła minionej zimy, uczyniła z niej osobę publiczną. Ta sprawa, myślała, obrzucając lodowatym spojrzeniem reportera, który miał czelność stanąć na jej drodze, i związek z Roarkiem. Wtedy także chodziło o morderstwo, a śmierć, choćby najbardziej niezwykła, szybko nudziła się mediom. Natomiast Roarke zawsze wzbudzał ich zainteresowanie. - Co pani już wie, poruczniku? Czy są pierwsi podejrzani? Zna pani motyw? Czy potwierdza pani informację, że morderca pozbawił ofiarę głowy? Eve zwolniła kroku i ogarnęła spojrzeniem tłum przemoczonych i żądnych sensacji reporterów. Sama także była mokra, zmęczona i zziębnięta, wiedziała jednak, że musi uważać na to stado drapieżników. Nauczyła się już, że jeśli odda mediom choćby najdrobniejszą cząstkę siebie, bezlitośnie ją wykorzystają, wysysając z niej ostatnią kroplę krwi. - Na razie nie mam dla państwa żadnych informacji prócz tej, że wydział zabójstw prowadzi śledztwo w sprawie śmierci prokurator Cecily Towers. - Czy to właśnie pani zajmuje się tą sprawą? - Jestem oficerem prowadzącym - odparła krótko, minęła dwóch umundurowanych policjantów i weszła do budynku. Holl pełen był kwiatów. Długie rzędy rozłożystych, barwnych roślin, zwisające pędy okryte białymi pąkami przywodziły jej na myśl wiosnę w jakimś egzotycznym miejscu - na przykład na wyspie, na której spędziła z Roarkiem trzy cudowne dni po zakończeniu ostatniego śledztwa. Nie uśmiechnęła się nawet do tych wspomnień, choć zrobiłaby to
zapewne w innych okolicznościach, tylko szybkim krokiem przekroczyła wyłożony płytkami hali i stanęła przed pierwszą z brzegu windą. Dokoła aż roiło się od umundurowanych policjantów. Dwaj funkcjonariusze sprawdzali informacje zarejestrowane w komputerze ochrony, inni obserwowali wejście do budynku, jeszcze inni stali przy windach. Eve pomyślała, że jest ich tutaj zdecydowanie zbyt wielu, z drugiej jednak strony, kiedy ginął ktoś związany z policją czy wymiarem sprawiedliwości, sprawa nabierała wyjątkowego wymiaru. - Czy mieszkanie zostało już zabezpieczone? - spytała najbliższego policjanta. - Tak jest. Nie wpuszczaliśmy tam nikogo od momentu, gdy pani do nas zadzwoniła, to jest od drugiej dziesięć. - Chcę dostać kopie wszystkich dyskietek ochrony. - Eve weszła do windy. - Na razie z ostatnich dwudziestu czterech godzin. - Spojrzała na nazwisko wyszyte na mundurze policjanta. -Postaraj się, żeby dotarły do mnie w ciągu najbliższej godziny, Biggs. Poziom sześćdziesiąt jeden - rzuciła do mikrofonu i drzwi windy zamknęły się bezszelestnie. Na sześćdziesiątym pierwszym piętrze przywitała ją absolutna cisza. Podłoga wąskiego korytarza, podobnego do korytarzy wszystkich budynków mieszkalnych wzniesionych w ciągu ostatniego półwiecza, pokryta była grubym, miękkim dywanem. Na kremowych ścianach wisiały w równych odstępach lustra, które powiększały optycznie niewielką przestrzeń. Eve pomyślała, że w rzeczywistości przestrzeń nie była wcale problemem dla mieszkańców tego budynku. Na całym piętrze znajdowały się tylko trzy apartamenty. Korzystając ze swej uniwersalnej, policyjnej karty, Eve odkodowała
zamki apartamentu 61-B i weszła do eleganckiego wnętrza. Rozejrzawszy się dokoła, uznała, że Cicely Towers lubiła żyć dobrze i nie szczędziła na to pieniędzy. Nie tracąc czasu na dłuższe rozmyślania, wpięła w kieszeń miniaturową kamerę wideo i rozpoczęła dokładniejsze oględziny lokalu. Od razu rozpoznała dwa obrazy uznanego współczesnego artysty, zdobiące różowe ściany pomieszczenia, w którym znajdowała się konsola komunikacyjna w kształcie wielkiej podkowy, pomalowanej w zielono-różowe paski. To dzięki znajomości z Roarkiem potrafiła bez trudu zidentyfikować dzieła sztuki i domyślić się, jakie pieniądze wyłożyła Cicely Towers w pozornie prosty i niewyszukany wystrój pokoju. Ciekawe, ile rocznie wyciąga prokurator? - zastanawiała się, spoglądając na bogate wnętrza. Mieszkanie utrzymane było w idealnym porządku, każdy przedmiot miał tutaj swoje miejsce. Eve pamiętała Cicely Towers właśnie jako kobietę niezwykle uporządkowaną, wręcz pedantkę. Ta skrupulatność dotyczyła nie tylko jej wyglądu, ale także pracy i sposobu zachowania. Co więc taka elegancka, bystra i uporządkowana kobieta robiła w paskudnej dzielnicy w środku paskudnej nocy? Eve przechadzała się powoli po mieszkaniu. Podłoga wyłożona białym drewnem lśniła jak lustro w tych nielicznych miejscach, gdzie nie zakrywały jej piękne dywany dopasowane barwą do ścian i mebli. Honorowe miejsce na stole zajmowały oprawione w drewno hologramy dwójki dzieci na różnych etapach ich rozwoju, od niemowlęctwa do pierwszych lat studiów; chłopiec i dziewczyna, oboje bardzo ładni, uśmiechnięci. To dziwne, pomyślała Eve. Pracowała z Cicely Towers od lat,
rozpracowywały razem wiele spraw. Czy wiedziała, że ona ma dzieci? Kręcąc głową, podeszła do małego komputera wbudowanego w stylowe biurko ustawione w rogu pokoju. Ponownie użyła uniwersalnej karty, by go uruchomić. - Pokaż mi wszystkie spotkania Cicely Towers zaplanowane na drugiego maja. - Eve wydęła lekko usta, czytając dane wyświetlone na monitorze komputera. Godzina w ekskluzywnym klubie zdrowotnym, potem cały dzień pracy w sądzie, o szóstej spotkanie z uznanym adwokatem, a potem kolacja. Eve uniosła nagle brwi, zaskoczona. Kolacja z George'em Hammettem. Pamiętała, że Roarke prowadzi jakieś interesy z Hammettem. Sama miała okazję spotkać go już dwa razy i wiedziała, że jest czarującym, inteligentnym mężczyzną, który zarabia ogromne pieniądze i bez skrupułów wydaje je na luksusowe życie. Kolacja z Hammettem była ostatnim punktem dnia Cicely Towers. - Wydrukuj - mruknęła, a po chwili schowała kartkę do kieszeni. Potem przeszła do telełącza i poprosiła o wykaz wszystkich rozmów przeprowadzonych przez Cicely Towers w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Wiedziała, że być może będzie musiała sięgnąć jeszcze głębiej, na razie jednak poprzestała na takim wydruku, by potem zająć się dokładnym przeszukaniem mieszkania. Po dwóch godzinach bolała ją już głowa, a oczy piekły z niewyspania. Poprzedniego wieczoru kochała się z Roarkiem, i krótki, ledwie godzinny sen nie wystarczył jej na zregenerowanie nadwątlonych sił. - Według zebranych dotychczas informacji - mówiła ze znużeniem do dyktafonu - ofiara mieszkała sama. Nic nie wskazuje na to, by została zmuszona do opuszczenia swego apartamentu siłą. Zapisy z komputera i
telełącza nie wyjaśniają, dlaczego znalazła się o tej porze na miejscu morderstwa. Oficer prowadzący zabezpieczył wszystkie dane do dalszego badania, skonfiskowane zostaną dyskietki ochrony budynku. Oficer prowadzący opuszcza w tej chwili mieszkanie ofiary i udaje się do jej biura w Ratuszu. Porucznik Eve Dallas, piąta osiem. Wyłączyła dyktafon i kamerę, włożyła je do torby i wyszła. Było już dobrze po dziesiątej, kiedy Eve wróciła do centrali. Poganiana głośnym burczeniem w żołądku najpierw zajrzała do stołówki i stwierdziła z rozczarowaniem, choć bez zaskoczenia, że wszystkie lepsze potrawy zniknęły już z jadłospisu. Po krótkim namyśle zdecydowała się na kanapki sojowe i napój, który bez większego powodzenia udawał kawę. Eve pochłonęła posiłek w ciągu kilku minut, nie zastanawiając się nad jego smakiem czy zapachem, i dopiero wtedy przeszła do biura. Ledwie usiadła za biurkiem, rozjarzył się ekran jej telełącza. - Poruczniku. Stłumiła westchnienie i spojrzała na szeroką, posępną twarz Whitneya. - Słucham, panie komendancie. - Proszę przyjść do mojego biura, natychmiast. Nie zdążyła nawet zamknąć ust, gdy monitor znów stał się czarny. Do diabła, zaklęła w duchu. Potarła twarz obiema dłońmi, potem przeciągnęła nimi przez swe krótkie, brązowe włosy. Nie miała nawet czasu, by sprawdzić wiadomości przesłane na jej komputer, poinformować Roarke'a, co się z nią dzieje, czy zdrzemnąć się choćby przez dziesięć minut, o czym marzyła przed wejściem do biura.
Wstała ponownie, poruszała ramionami, by odegnać od siebie znużenie, potem zdjęła kurtkę. Skórzane okrycie chroniło ją przed deszczem, ale tutaj nie było już potrzebne. Nie zwracając uwagi na wciąż wilgotne dżinsy, zgromadziła wszystkie dane, które udało jej się do tej pory zdobyć. Łudziła się nadzieją, że w biurze komendanta zostanie poczęstowana kolejnym kubkiem kawy. Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi w gabinecie przełożonego, zrozumiała, że kawa będzie musiała poczekać. Whitney nie siedział za biurkiem, jak to miał w zwyczaju. Stał obok przeszklonej ściany i patrzył na panoramę miasta, któremu służył i które chronił od ponad trzydziestu lat. Pozornie rozluźniony, trzymał za plecami złączone dłonie, lecz tej postawie przeczyły zbielałe od kurczowego uścisku kostki. Eve przyglądała się przez chwilę szerokim plecom i krótko przyciętym, szpakowatym włosom człowieka, który przed kilkoma miesiącami zrezygnował z posady naczelnego komendanta policji, by zostać tu, w swym macierzystym wydziale. - Jestem, panie komendancie. - Przestało padać. Zdumiona Eve zmrużyła oczy, szybko jednak wróciła do beznamiętnego wyrazu twarzy. - Tak jest. - W gruncie rzeczy to dobre miasto, Dallas. Łatwo o tym zapomnieć, pracując w naszym fachu, ale to dobre miasto. Szczególnie teraz muszę o tym pamiętać. Eve milczała. Nie miała nic do powiedzenia. Czekała. - Wyznaczyłem panią na oficera prowadzącego. Teoretycznie
powinna zajmować się tym Deblinsky. Chciałem wiedzieć, czy nie robiła pani z tego powodu żadnych trudności. - Deblinsky jest dobrą policjantką. - Owszem. Ale pani jest lepsza. Eve była zadowolona, że Whitney stoi zwrócony do niej tyłem, nie mogła bowiem powstrzymać grymasu zaskoczenia. - Doceniam pańskie zaufanie, komendancie. - Zasłużyła pani na nie. Postąpiłem wbrew procedurze i oddałem pani tę sprawę ze względów osobistych. Potrzebuję kogoś najlepszego, kogoś, kto zrobi wszystko, by dopaść tego człowieka. - Większość z nas znała prokurator Towers, komendancie. W całym Nowym Jorku nie ma chyba gliniarza, który nie zrobiłby wszystkiego, byle tylko złapać mordercę. Whitney westchnął ciężko, a westchnienie to niczym fala przebiegło przez całe jego ciało. Potem odwrócił się i przez chwilę patrzył na kobietę, której powierzył tak ważną dla siebie sprawę. Była szczupła, wydawała się wręcz chuda, wiedział jednak, że to tylko pozory i że Eve Dallas jest niezwykle silna i wytrzymała. Teraz na jej twarzy widoczne były oznaki zmęczenia, miała podkrążone oczy, była blada. Nie mógł jednak pozwolić sobie na współczucie. Nie teraz. - Cicely Towers była moją przyjaciółką... bliską przyjaciółką. - Rozumiem. - Eve nie była pewna, czy rzeczywiście rozumie. - Przykro mi, komendancie. - Znałem ją od lat. Razem zaczynaliśmy, napalony policjant i świeżo upieczona prawniczka. Moja żona i ja jesteśmy rodzicami chrzestnymi jej
syna. - Zamilkł na chwilę, jakby nie mógł zapanować nad emocjami. - Poinformowałem już o wszystkim jej dzieci. Moja żona spotka się z nimi. Zostaną u nas do pogrzebu. -Odchrząknął głośno i zacisnął mocniej usta. - Cicely należała do kręgu moich najbliższych i najstarszych przyjaciół, darzyłem ją szacunkiem i podziwem ze względu na jej osiągnięcia zawodowe, ale przede wszystkim kochałem ją jako człowieka. Moja żona jest zdruzgotana tą wiadomością, dzieci Cicely są w szoku. Jedyne, co mogłem im powiedzieć, to że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by odnaleźć tego człowieka, który dokonał tej zbrodni, i oddać jej to, dla czego pracowała przez całe życie - sprawiedliwość. Whitney zajął wreszcie swoje ulubione miejsce za biurkiem, nie zrobił tego jednak po to, by podkreślić swoją władzę, lecz ze zwykłego zmęczenia. - Mówię pani o tym, Dallas, by wiedziała pani od początku, że w tej sprawie nie może oczekiwać ode mnie obiektywizmu. Żadnego. I właśnie dlatego powierzam ją pani. - Doceniam pańską szczerość, komendancie. - Zawahała się, lecz tylko na moment. - Ponieważ był pan blisko związany z ofiarą, będę musiała pana przesłuchać, i to jak najszybciej. -Patrzyła uważnie na jego twarz, widziała, jak mruga powiekami, zaskoczony. - Pańską żonę także, komendancie. Mogę to zrobić w pańskim domu, jeśli pan sobie tego życzy. - Rozumiem. - Whitney wciągnął głośno powietrze. - Właśnie dlatego prowadzi pani to śledztwo, Dallas. Niewielu gliniarzy miałoby odwagę przejść tak od razu do rzeczy. Byłbym pani wdzięczny, gdyby poczekała pani z przesłuchaniem
mojej żony do jutra, może dzień dłużej. Wolałbym także, by zrobiła to pani u nas w domu. Zorganizuję to. - Tak jest, komendancie. - Co zebrała pani do tej pory? - Przeszukałam dom ofiary i jej biuro. Mam informacje dotyczące spraw, które prowadziła, i tych, które zamknęła w przeciągu ostatnich pięciu lat. Muszę sprawdzić nazwiska ich rodziny i znajomych, dowiedzieć się, czy ktokolwiek z oskarżonych przez nią ludzi został ostatnio zwolniony. Szczególnie tych skazanych za najcięższe przestępstwa. Pani Towers wysłała za kratki sporo takich bandziorów. - Cicely była prawdziwym tygrysem na sali sądowej. Nigdy niczego nie przeoczyła, nie popełniła błędu. Aż do teraz. - Co ona tam robiła, komendancie, w środku nocy? Zgodnie z tym, co wykazała sekcja, zgon nastąpił jakiś kwadrans po pierwszej. To nieciekawa dzielnica, napady, handlarze narkotyków, domy publiczne. - Nie wiem. Cicely była ostrożna, lecz zarazem... pewna siebie. -Whitney uśmiechnął się lekko. - Podziwiałem ją za to. Stawała twardo do walki z najgorszymi szumowinami tego miasta. Ale żeby świadomie narażać się na niebezpieczeństwo... No, nie wiem. - Prowadziła pewną sprawę. Oskarżony, niejaki Fluentes, udusił swoją przyjaciółkę. Adwokat chciał przedstawić to jako zbrodnię w afekcie, ale Towers podobno miała go już na widelcu. Sprawdzam to. - Czy ten człowiek jest na wolności? - Tak. Nie był wcześniej karany, ustalono bardzo niską kaucję. Jako oskarżony o morderstwo miał nosić bransoletę identyfikacyjną, ale każdy, kto zna się choć trochę na elektronice, poradzi sobie bez trudu z
taką zabawką. Jak pan sądzi, czy to z nim właśnie chciała się spotkać? - Na pewno nie. Spotkanie z oskarżonym poza salą sądową to dla szanującego się prawnika rzecz nie do pomyślenia. - Whitney pomyślał o Cicely i energicznie pokręcił głową. - Nigdy nie podjęłaby takiego ryzyka. Ale on mógł użyć jakichś innych sposobów, by ją tam zwabić. - Jak już powiedziałam, sprawdzam to. Poprzedniego wieczoru była umówiona na kolację z George'em Hammettem. Zna go pan? - Dość słabo. Spotykał się czasem Cicely. Nic poważnego, zdaniem mojej żony. Ona zawsze próbowała znaleźć dla niej idealnego mężczyznę. - Komendancie, najlepiej będzie, jeśli zapytam o to teraz, prywatnie. Czy łączyły pana z ofiarą stosunki intymne? Na szerokiej twarzy Whitney a drgnął lekko mięsień, jego oczy pozostawały jednak spokojne. - Nie. Byliśmy przyjaciółmi i oboje bardzo ceniliśmy sobie tę przyjaźń. Właściwie ona była dla nas jeszcze jednym członkiem rodziny. Pani nie rozumie, Dallas. - Nie - beznamiętnym tonem odparła Eve. - Przypuszczam, że nie. - Przepraszam. - Whitney zacisnął mocno powieki i potarł twarz obiema dłońmi. - To było niepotrzebne i nieuczciwe. A pani musiała zadać to pytanie. - Opuścił ręce. - Nigdy nie straciła pani kogoś bliskiego, prawda, poruczniku Dallas? - Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. - To po prostu rozbija człowieka na drobne kawałki - wyszeptał Whitney. On sam był tego żywym dowodem. Przez ostatnie dziesięć lat Eve poznała go z różnych stron, widziała, jak był wściekły, zniecierpliwiony,
nawet okrutny. Nigdy jednak nie wydawał się tak rozbity i przygnębiony jak teraz. Eve pomyślała, że skoro utrata kogoś bliskiego tak bardzo może dotknąć człowieka równie silnego jak Whitney, to powinna się cieszyć, że nie ma rodziny i że zostały jej tylko straszliwe wspomnienia z dzieciństwa. Jej drugie życie zaczęło się, gdy jako ośmioletnia dziewczynka została znaleziona w Teksasie, zmaltretowana i porzucona na pastwę losu. Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, nie miało teraz znaczenia. Własnymi siłami stała się tym, kim teraz była, czym teraz była. Miała kilku przyjaciół, na których jej zależało i których darzyła zaufaniem. Jedyną osobą, która znaczyła dla niej więcej niż przyjaciele, był Roarke. Walczył o nią, zdobywał krok po kroku, aż pozwoliła mu zbliżyć się do siebie, dała mu więcej niż innym. Na tyle dużo, że czasami wprawiało ją to w przerażenie - wiedziała bowiem, że Roarke nie spocznie, dopóki nie dostanie wszystkiego. Gdyby oddała mu wszystko, a potem go utraciła, czy też byłaby taka zdruzgotana? Wolała się nad tym nie zastanawiać. Odszukała w biurku resztkę jakiegoś balonika i zjadła go, popijając kawą z automatu. Lunch był teraz mrzonką równie nierealną jak tydzień urlopu w tropikach. Dopijając resztki kawy, czytała dokładne sprawozdanie z sekcji zwłok. Czas śmierci został ustalony już wcześniej. Przyczyna zgonu -przecięta tchawica, brak powietrza i utrata krwi. Ofiara zjadła na kolację posiłek składający się z małży, świeżych warzyw, wina, prawdziwej kawy i owoców z bitą śmietaną. Stało się to jakieś pięć godzin przed śmiercią. Wiadomość nadeszła bardzo szybko. Minęło zaledwie dziesięć minut od śmierci Cicely Towers, kiedy jakiś taksówkarz, dość odważny lub dość
zdesperowany, by pracować w tej okolicy, znalazł jej ciało i zawiadomił policję. Pierwszy wóz policyjny był na miejscu już po trzech minutach. Zabójca działał szybko, myślała Eve. Z drugiej jednak strony nietrudno było ukryć się w jakimś ciemnym zakątku, w samochodzie czy w jednym z pobliskich klubów. Na pewno miał na sobie krew ofiary, tu jednak pomógł mu ulewny deszcz, który zapewne zmył z niego wszelkie ślady zbrodni. Będzie musiała przeczesać tamtą okolicę, zadać pytania, na które i tak prawdopodobnie nie otrzyma żadnych odpowiedzi. Z drugiej jednak strony wiedziała już z doświadczenia, że tam, gdzie nie skutkują przewidziane procedurą groźby i ostrzeżenia, wiele zdziałać mogą łapówki. Przyglądała się właśnie zdjęciu Cicely Towers, kiedy ktoś do niej zadzwonił. - Dallas, wydział zabójstw. Na ekranie pojawiła się twarz młodego mężczyzny, wykrzywiona w chytrym uśmieszku. - Poruczniku, co ma pani dla mnie? Eve stłumiła paskudne przekleństwo, które cisnęło się jej na usta. Nigdy nie miała zbyt dobrego zdania o reporterach, ale C. J. Morse był ucieleśnieniem wszystkiego, co najgorsze w tym fachu. Dziennikarz uśmiechnął się szeroko. - Śmiało, Dallas. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jak stróże prawa wypełniają swoje obowiązki. Pamiętasz? - Nie mam nic dla ciebie. - Nic? Chcesz, żebym oświadczył na antenie, że porucznik Eve Dallas,
najlepszy gliniarz w Nowym Jorku, nie ma nic do powiedzenia na temat morderstwa jednej z najbardziej poważanych i najwybitniejszych postaci naszego miasta? Mógłbym to zrobić, Dallas - mówił Morse, klikając głośno językiem. - Mógłbym, ale to nie wyszłoby ci na dobre. - A ty uważasz, że ma to dla mnie jakieś znaczenie? - Uśmiech Eve był ostry jak promień lasera, jej palec zawisł nad przyciskiem wyłączającym komunikator. - Mylisz się. - Może nie dotyka cię to osobiście, ale na pewno stawia w złym świetle cały wydział. - Reporter zatrzepotał swymi długimi, dziewczęcymi rzęsami. - I komendanta Whitneya, który wbrew procedurze oddał ci tę sprawę. Dostałoby się też Roarke'owi. Eve wyprostowała palce, a potem powoli zacisnęła je w pięść. - Śledztwo w sprawie zabójstwa Cicely Towers to sprawa priorytetowa dla wydziału, komendanta Whitneya i dla mnie. - Zacytuję to. Pieprzony, cwany gnojek. - A moja praca w wydziale nie ma nic wspólnego z Roarkiem. - Hej, piękna, teraz wszystko, co dotyczy ciebie, dotyczy także Roarke'a i vice versa. A fakt, że twój facet prowadził interesy z Cicely Towers, jej eks-mężem i jej obecnym partnerem, może mieć tutaj kluczowe znaczenie. Eve nie mogła już dłużej kryć wściekłości. - Roarke prowadzi interesy z mnóstwem różnych ludzi. Nie wiedziałam, że wróciłeś do plotek, C. J. Ta uwaga starła wreszcie z twarzy reportera cwany uśmieszek. CJ. Morse zaczynał swą karierę w dziale towarzyskim, żywiącym się plotkami i tanią sensacją. Nienawidził, gdy ktoś wypominał mu przeszłość,
szczególnie teraz, gdy trafił wreszcie do grona poważanych dziennikarzy. - Mam kontakty, Dallas. - Tak, i masz też pryszcz na środku czoła. Na twoim miejscu natychmiast bym się tym zajęła. - Zakończywszy rozmowę tym tanim, lecz satysfakcjonującym chwytem, Eve wyłączyła komunikator. Wstała z miejsca i zaczęła przechadzać się nerwowo po pokoju, wbijając ręce w kieszenie i wyciągając je co chwila. Do diabła, dlaczego nazwisko Roarke'a musiało pojawić się w związku z tą właśnie sprawą? Czy rzeczywiście wiązały go z Towers i jej przyjaciółmi jakieś ważne interesy? Eve opadła na krzesło i spojrzała na raporty rozłożone na biurku. Musiała się tego dowiedzieć, i to szybko. Przynajmniej tym razem, w przypadku tego morderstwa, Roarke miał murowane alibi. W czasie gdy Cicely Towers umierała na ulicy, on pieprzył się z oficerem prowadzącym śledztwo. 2 Eve wolałaby pójść do swego własnego mieszkania, choć nie zaglądała do niego już od wielu dni. Tam mogłaby spokojnie się przespać, pozastanawiać, prześledzić w myślach raz jeszcze ostatni dzień życia Cicely Towers. Ostatecznie zdecydowała jednak, że pojedzie do Roarke'a. Była na tyle zmęczona, że powierzyła prowadzenie pojazdu automatowi. Myślała o tym, co będzie robić po dotarciu na miejsce, i uznała, że przede wszystkim musi się porządnie najeść. Dobrze byłoby też znaleźć dziesięć minut na odpoczynek i oczyszczenie umysłu.
Wiosna objawiła już w pełni swe uroki. Eve poczuła, że pragnie otworzyć szeroko okna samochodu, nie zważając na nieustający pomruk miasta, szum silników, głosy przechodniów. Chcąc uniknąć natrętnego wrzasku przewodników, krążących nad centrum miasta, skręciła w Dziesiątą Ulicę. Mogła co prawda skorzystać z krótszej drogi, wtedy jednak musiałaby wysłuchać opowieści o niezliczonych atrakcjach turystycznych Nowego Jorku, o historii i tradycji Broadwayu, o cudownych muzeach i świetnie zaopatrzonych sklepach z pamiątkami. Ponieważ trasa przewodników powietrznych prowadziła tuż nad jej mieszkaniem, znała całą tę wyliczankę na pamięć. Nie chciała po raz kolejny słyszeć o dogodnym połączeniu powietrznym między pasażem handlowym przy Piątej Ulicy i Madison albo o najnowszej trasie wjazdowej na Empire State Building. Przy kolejnym skrzyżowaniu utworzył się niewielki korek, Eve miała więc okazję obejrzeć reklamę, na której nieprawdopodobnie przystojny mężczyzna i zniewalająco piękna kobieta wymieniają namiętny pocałunek, osłodzony - jak sami informują, gdy na moment odrywają się od siebie - odświeżaczem oddechu “Górski Potok". Dwaj taksówkarze, którzy przed chwilą omal nie rozbili swoich wozów, teraz obrzucali się wyzwiskami. Maxibus wypełniony po brzegi pasażerami zatrąbił głośno, ściągając na siebie gniewne okrzyki i przekleństwa przechodniów. Nad skrzyżowaniem zawisł policyjny poduszkowiec. Stanowczy głos nakazał natychmiast podjąć jazdę pod groźbą grzywny lub aresztu. Skłóceni taksówkarze z ociąganiem zajęli miejsca w samochodach, i pojazdy ruszyły w dół ulicy.
W miarę jak Eve opuszczała centrum i wjeżdżała na przedmieścia zamieszkane przez bogatych i uprzywilejowanych obywateli, miasto zmieniało swe oblicze. Szersze, czyściejsze ulice, więcej zieleni. Tutaj samochody nie czyniły żadnego hałasu, a przechodnie nosili eleganckie ubrania i drogie buty. Minęła jakiegoś mężczyznę, który prowadził dwa wspaniałe dogi. Nieznajomy bogacz nosił się wyniośle i sztywno, niczym dobrze zaprogramowany android. Kiedy dojechała do posiadłości Roarke'a, musiała poczekać chwilę, aż system ochrony przy bramie potwierdzi jej tożsamość. Drzewa w ogrodzie pokryte były różnobarwnym kwieciem, różowe i białe pąki przeplatały się z plamami głębokiej czerwieni i błękitu. Równo przystrzyżona, soczyście zielona trawa stanowiła doskonałe tło dla tej orgii kolorów. Kilkadziesiąt metrów dalej wznosiła się rezydencja Roarke'a, wyniosła budowla z szarego kamienia. W wysokich oknach odbijały się czerwone promienie zachodzącego słońca. Minęło już wiele miesięcy od dnia, w którym ujrzała go po raz pierwszy, wciąż jednak nie mogła przyzwyczaić się do przepychu i bogactwa, jakim tchnął ten dom. Ciągle zadawała sobie pytanie, co ona tutaj robi. Zostawiła samochód przed granitowymi schodami i wspięła się do wejścia. Nigdy nie pukała do tych drzwi. Była na to zbyt dumna i zbyt uparta. Lokaj Roarke'a pogardzał nią i wcale tego nie ukrywał. Zgodnie z jej oczekiwaniami, Summerset pojawił się w hallu niczym obłok czarnego dymu. Na jego długiej twarzy malował się wyraz dezaprobaty.
- Pani porucznik. - Zmierzył Eve przeciągłym spojrzeniem, jakby chciał jej uświadomić, że jest w tym samym stroju, w którym wyszła, i że ubranie to jest w opłakanym stanie. - Nie wiedzieliśmy, kiedy zamierza pani powrócić, a w istocie, czy w ogóle zamierza pani wrócić. - Doprawdy? - Eve wzruszyła ramionami. Ponieważ wiedziała, że Summerset nie cierpi jej ubrań, podała mu swoją skórzaną kurtkę. - Roarke jest w domu? - W tej chwili odbiera transmisję spoza Ziemi. - Z Ośrodka Olimpijskiego? Summerset wydał usta. - Nie wtrącam się do jego interesów. Doskonale wiesz, co robi i kiedy, pomyślała i bez słowa ruszyła w stronę schodów prowadzących na piętro. - Idę na górę. Muszę się wykąpać - oświadczyła, wstępując na pierwszy stopień. Spojrzała przez ramię na Summerseta. - Możesz powiedzieć mu, gdzie jestem, kiedy już skończy się ta transmisja. Gdy tylko zatrzasnęła drzwi apartamentu na piętrze, natychmiast zaczęła zrzucać z siebie ubranie, znacząc drogę do łazienki układanką butów, dżinsów, koszuli i bielizny. Zażyczyła sobie wodę o temperaturze 102 stopni Fahrenheita i wrzuciła do niej garść soli kąpielowych, które Roarke przywiózł jej z Silas. Już po chwili powierzchnia wody pokryła się gęstą pianą, roztaczającą dokoła cudowny zapach lasu. Eve miała ochotę tarzać się ze szczęścia w ogromnej wannie, Płakać z radości, kiedy relaksujące ciepło ogarnęło całe jej zmęczone ciało i przenikało je aż do kości. Wzięła głęboki oddech, zanurkowała pod wodę i policzywszy do trzydziestu, wynurzyła się ponownie, wzdychając
z rozkoszą. Potem zamknęła oczy i po chwili ogarnęło ją błogie rozleniwienie. Tak właśnie znalazł ją Roarke. Ujrzawszy Eve w takiej sytuacji, większość ludzi powiedziałaby, że jest rozluźniona. Lecz oni nie znali Eve Dallas i nie rozumieli jej tak jak Roarke. On zbliżył się do niej bardziej i poznał ją lepiej niż każdą inną kobietę w swym życiu. Mimo to wciąż kryła przed nim wiele tajemnic. Zawsze pozostawała dlań fascynującą zagadką. Była naga, zanurzona po szyję w parującej wodzie i aromatycznej pianie. Twarz miała zaczerwienioną od gorąca, oczy zamknięte, wcale jednak nie czuła się rozluźniona. Roarke widział, z jaką siłą zaciska dłoń na szerokiej krawędzi wanny, widział, jak marszczy czoło, zastanawiając się nad czymś intensywnie. Zrozumiał, że Eve się czymś martwi. I że coś planuje. Podszedł do wanny, szybko, lecz bezszelestnie, tak jak nauczył się w dzieciństwie, w brudnych, niebezpiecznych dzielnicach Dublina, w jego śmierdzących uliczkach i ciemnych zaułkach. Gdy usiadł na krawędzi, by obserwować ją w milczeniu, Eve nie poruszyła się jeszcze przez kilka minut. Wiedział dokładnie, kiedy wyczuła wreszcie jego obecność. Uniosła raptownie powieki, jej brązowe oczy spojrzały z niepokojem w rozbawione, błękitne oczy Roarke'a. Jak zawsze sam jego widok przyprawił ją o zawrót głowy. Jego twarz, obramowana kosmykami kruczoczarnych włosów, przypominała oblicza aniołów ze starych płócien. To niezwykłe piękno zawsze było dla Eve zaskoczeniem. Uniosła brwi i przechyliła lekko głowę.
- Zboczeniec. - To moja wanna. - Nie odrywając od niej spojrzenia, włożył rękę do wody i przesunął dłonią po jej piersiach. - Ugotujesz się w tym. - Odpowiada mi ta temperatura. Potrzebuję dużo ciepła. - Miałaś trudny dzień. On wie to najlepiej, pomyślała Eve, starając się nie okazywać urazy. On wie wszystko. Wzruszyła tylko ramionami, kiedy Roarke wstał i podszedł do wbudowanego w ścianę automatycznego barku. Po chwili na półeczce pojawiły się dwa kryształowe kieliszki z winem. Powrócił do wanny, usiadł na krawędzi i podał Eve kieliszek. - Nie spałaś. Nie jadłaś. - To się da naprawić. Wino smakowało jak płynne złoto. - Mimo to martwię się o ciebie, poruczniku. - Zbyt łatwo się martwisz. - Kocham cię. To wyznanie, uczynione cudownie aksamitnym, śpiewnym głosem, oraz świadomość, że w jakiś niepojęty sposób jest ono prawdziwe, sprawiało Eve przyjemność i jednocześnie wprawiało ją w zakłopotanie. Ponieważ nie mogła dać mu żadnej odpowiedzi, wbiła spojrzenie w wino. Nie odezwał się, dopóki nie stłumił irytacji wywołanej brakiem reakcji z jej strony. - Możesz mi powiedzieć, co się stało z Cicely Towers? - Znałeś ją - zauważyła. - Niezbyt dobrze. Ot, zwykła znajomość, wspólne interesy, głównie
zresztą z jej byłym mężem. - Pociągnął łyk wina, przez moment patrzył w milczeniu na kłęby pary unoszące się nad wanną. - Uważałem ją za kobietę godną podziwu, mądrą i niebezpieczną. Eve podniosła się gwałtownie, wzbudzając falę na powierzchni wody. - Niebezpieczną? Dla ciebie? - Nie bezpośrednio. - Jego usta wykrzywiły się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu, nim podniósł do nich kieliszek. - Dla nielegalnych interesów, różnego rodzaju szwindli, dla chorych umysłów. Pod tym względem była bardzo podobna do ciebie. Mam szczęście, że w porę zszedłem z tej drogi. Eve nie była tego całkiem pewna, odłożyła jednak ten problem na później. - Czy jako jej znajomy i były partner w interesach nie znasz kogoś, kto mógłby życzyć sobie jej śmierci? Roarke znów łyknął wina, tym razem znacznie więcej. - Czy to przesłuchanie, poruczniku? Rozbawienie ukryte w jego głosie nagle ją zirytowało. - Może być - odrzekła krótko. - Jak sobie życzysz. - Wstał, odstawił kieliszek i zaczął rozpinać koszulę. - Co ty robisz? - Szykuję się do kąpieli. - Odrzucił koszulę na bok i zaczął rozpinać spodnie. - Skoro jestem przesłuchiwany przez nagą policjantkę w mojej własnej wannie, to powinienem przynajmniej do niej dołączyć. - Do diabła, Roarke, to jest morderstwo. Skrzywił się, kiedy sparzyła go gorąca woda. - Nie musisz mi o tym przypominać. - Usadowił się po drugiej stronie