1
Śmierć była wokół niej. Towarzyszyła w dzień i w nocy. Eve
znała jej brzmienie, zapach, nawet czuła fizycznie jej obecność.
Potrafiła patrzeć prosto w ponure i przebiegłe oczy tego bez-
względnego wroga, wykorzystującego najmniejszy moment wa-
hania, by uderzyć i zwyciężyć.
Mimo że pracowała w policji już dziesięć lat, nie przyjmowała
jej ze spokojem, nie akceptowała.
Tym razem odszedł ktoś bliski.
Frank Wojinski był dobrym policjantem, choć zdaniem nie-
których zbyt pracowitym. Pamiętała go jako miłego człowieka, który
nigdy na nic się nie skarżył, nawet na nudną i żmudną papierkową
robotę i na to, że mimo iż był już po sześćdziesiątce, nadal
pozostawał w stopniu sierżanta.
Posiwiał i zestarzał się z godnością, nie korzystając z usług
popularnych w trzecim tysiącleciu chirurgów plastycznych. Teraz,
leżąc w trumnie, otoczony liliami, przypominał śpiącego mnicha z
odległych czasów.
Zresztą urodził się w końcu tysiąclecia. Pamiętał wojny
miejskie, ale nie mówił o nich tak dużo jak jego starsi koledzy. O
wiele chętniej pokazywał zdjęcia i hologramy dzieci i wnuków.
Opowiadał kiepskie dowcipy, interesował się sportem i miał słabość
do sojowych parówek.
Ten człowiek, dla którego wiele znaczyła rodzina, zapewne był
gorzko opłakiwany przez bliskich. Wszyscy, którzy go znali, kochali
go.
Zmarł, mając przed sobą jeszcze połowę życia. Jego serce, jak
się wydawało, mocne i zdrowe, ni stąd, ni zowąd przestało bić.
- Cholera jasna!
Eve odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu stojącego za nią
mężczyzny.
- Przepraszam, Feeney. Popatrzył na nią zgnębiony.
- Łatwiej bym to przyjął, gdyby zmarł na służbie. Ale we
własnym fotelu, oglądając telewizję! Tak po prostu wysiadło mu
serce? To niesprawiedliwe, Dallas. Jeszcze nie musiał umierać.
- Wiem. - Objęła kolegę i odciągnęła od trumny.
- Opiekował się mną, wyszkolił mnie i nigdy nie zawiódł -
ciągnął zbolałym i drżącym głosem. - Na Franka zawsze można było
liczyć.
- Wiem - powtórzyła, nie znajdując słów pocieszenia. Feeney
był zawsze opanowany i silny. Jego przygnębienie trochę ją
przerażało. Przeszli przez pokój, przedzierając się między krewnymi
zmarłego i jego kolegami z pracy. Oczywiście podawano tu kawę, a
raczej jej namiastkę. Tam gdzie policja i śmierć, tam też i kawa. Eve
napełniła kubek i podała go Feeneyowi.
- Nie mogę przestać o nim myśleć, nie mogę przeboleć tej
śmierci - westchnął ciężko. Ten wysoki i silny mężczyzna nie krył
głębokiego wzruszenia. - Nie rozmawiałem z Sally, to ponad moje
siły. Jest z nią moja żona.
- Nie martw się. Ja też jeszcze nie składałam Sally kondolencji.
- Chyba dla uspokojenia drżących dłoni nalała sobie kawę, chociaż
nie zamierzała jej wypić. - Zaskoczył nas wszystkich. Nie
wiedziałam, że miał kłopoty z sercem.
- Nikt o tym nie wiedział - odparł cicho. - Nikt.
Eve rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu. Wyczuwała
dokoła bezsilność, sama też czuła się bezradna wobec
przeznaczenia. Policjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy ten ginie
na służbie. Można wtedy zatrzymać i ukarać winnego, co innego,
gdy śmierć nastąpi z przyczyn naturalnych.
Urzędnik domu pogrzebowego, ubrany w tradycyjny czarny
garnitur, o twarzy bladej niczym twarze jego klientów, badawczo
lustrując salę, wygłosił zwyczajową mowę. Eve z trudem wysłuchała
pustych frazesów.
- Podejdźmy do rodziny. - Feeney skinął głową.
- Frank cię lubił, Dallas. „Ten dzieciak jest twardy i potrafi
myśleć”, mówił. Uważał, że można na tobie polegać.
Mile zaskoczona pochwałą, poczuła jeszcze większe przy-
gnębienie.
- Nie przypuszczałam, że miał o mnie tak dobre zdanie.
Popatrzył na nią uważniej. Była wysoka i szczupła. Jej
interesującą wyraźnie zarysowaną twarz wyróżniał mały dołeczek w
podbródku. Oczy miały typowy dla policjantki badawczy wyraz.
Tylko krótko obcięte złocisto kasztanowe włosy domagały się
nożyczek fryzjera.
- Miał o tobie dobre mniemanie, podobnie jak ja. Chodźmy
przywitać się z Sally i dzieciakami.
Przeszli przez salę, której i tak już ponury nastrój potęgowały
ściany wyłożone ciemną boazerią ciężkie czerwone zasłony i
duszący zapach kwiatów.
Eve zastanawiała się, dlaczego zmarłym zawsze towarzyszą
kwiaty i czerwień. Skąd taka tradycja i dlaczego ludzie nadal ją
kultywują? Postanowiła, że nie pozwoli, by, gdy nadejdzie jej czas,
wystawiono jej ciało w przegrzanym pokoju, zawalonym wieńcami,
których woń kojarzy się ze zgnilizną.
Zobaczyła Sally w otoczeniu dzieci i wnuków. Patrząc na tę
grupkę, zrozumiała, że ceremonia przeznaczona jest dla żywych.
- Ryan... - Sally wyciągnęła kruchą dłoń w stronę Feeneya, a
następnie podsunęła mu policzek do pocałunku. Zamknęła oczy i
zastygła w tej pozycji na krótką chwilę.
Ta szczupła kobieta o łagodnym głosie zawsze była dla Eve
uosobieniem delikatności. A przecież musiała mieć nerwy ze stali,
jeżeli wytrwała ponad czterdzieści lat u boku męża policjanta. Na jej
szyi dostrzegła łańcuszek z zawieszonym na nim policyjnym
sygnetem Franka.
Następny obrządek, następny symbol, podsumowała w duchu
Eve.
- Dobrze, że jesteś - cicho powiedziała Sally.
- Będzie go nam brakowało - odparł Feeney, niezręcznie
poklepując ją po ramieniu. Dławił go smutek. - Wiesz, że jeśli tylko
czegoś ci zabraknie...
- Wiem... - Sally uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Potem
zwróciła się do Eve. - Jesteśmy wdzięczni, że jesteście tu z nami.
- Frank cieszył się opinią dobrego człowieka i doskonałego
policjanta.
- Był dumny ze służby w policji - odrzekła z łagodnym
uśmiechem Sally. - Jest tu komendant Whitney z żoną i komisarz
Tibbie. I wielu innych. - Wędrowała zamglonym wzrokiem po sali. -
Tyle przyszło osób. Frank coś dla nich znaczył.
- Oczywiście, Sally. - Feeney Przestępował z nogi na nogę. -
Chyba wiesz o... funduszu dla rodzin.
Znowu się uśmiechnęła i poklepała go po dłoni.
- Dziękuję za troskę, Feeney, ale nic nam nie potrzeba. Eve,
zdaje się, że nie znasz mojej rodziny. Porucznik Dallas, moja córka
Brenda.
Niska, dość tęga. Ciemne włosy i oczy. Podobna do ojca,
notowała w pamięci Eve.
- Syn, Curtis.
Szczupły, drobna budowa, delikatne dłonie, oczy suche, ale
jest wyraźnie przybity.
- Moje wnuki.
Było ich pięcioro. Najmłodszy chłopiec w wieku około ośmiu lat
z zadartym, piegowatym nosem, przyglądał się Eve z zainte-
resowaniem.
- Dlaczego nosisz broń? - Zmieszana, zasłoniła kaburę kurtką.
- Przyjechałam prosto z komisariatu. Nie miałam czasu wrócić
do domu, aby się przebrać.
- Pete. - Curtis spojrzał na Eve przepraszająco. - Nie męcz pani
porucznik.
- Gdyby ludzie docenili siłę woli i ducha, wszelka broń stałaby
się zbędna. Mam na imię Alice.
Do przodu wysunęła się szczupła blondynka o zdumiewającej
urodzie. Zdumiewającej tym bardziej, że reszta rodziny miała dość
pospolite rysy. Dziewczyna miała rozmarzone niebieskie oczy i
piękne wydatne usta bez cienia szminki. Proste włosy opadały jej na
ramiona. Z szyi zwisał długi, sięgający pasa łańcuszek, a na nim
czarny kamień oprawiony w srebro.
- Alice, jesteś stuknięta.
Dziewczyna zerknęła przez ramię na szesnastoletniego
chłopca, oplatając dłońmi czarny kamień, jakby go przed czymś
chroniła.
- Mój brat, Jamie - rzuciła słodko. - Ciągle jeszcze sądzi, że
będę reagowała na jego impertynencje. Dziadek opowiadał mi o
pani, pani porucznik.
- Miło mi.
- A gdzie pani mąż?
Eve wyczuwała w dziewczynie nie tylko smutek, ale także
zdenerwowanie.
- Niestety nie ma go na planecie. - Spojrzała na Sally. - Jednak
przesyła wyrazy współczucia.
- Chyba niełatwo pani było robić karierę przy takim człowieku
jak Roarke - przerwała Alice. - Dziadek mówił, że jest pani bardzo
uparta i wytrwała. To prawda?
- Jeśli się nie jest upartym, przegrywa się, a ja przegrywać nie
lubię. - Popatrzyła prosto w dziwne oczy Alice, po czym pochyliła się
do Pete'a i szepnęła mu do ucha: - Kiedyś widziałam, jak Frank
sprzątnął faceta z tysiąca metrów. Twój dziadek był najlepszy. Nie
zapomnimy go - powiedziała, wysuwając do Sally dłoń na
pożegnanie.
Chciała odejść, ale Alice złapała ją za ramię. Ręka dziewczyny
lekko drżała.
- Cieszę się, że panią poznałam. Dziękuję, że pani przyszła.
Eve skinęła głową i zniknęła w tłumie. Potem dotknęła kartki,
którą Alice wsunęła do jej kieszeni.
Jeszcze pół godziny kręciła się po sali i dopiero kiedy znalazła
się w samochodzie, sięgnęła po liścik i przeczytała go.
Spotkajmy się jutro o północy w klubie „Akwarium”. Proszą nic
nikomu nie mówić. Pani życie jest w niebezpieczeństwie.
Zamiast podpisu widniał rysunek przypominający labirynt
otoczony ciemną linią koła. Poirytowana, ale też zaintrygowana
wcisnęła kartkę do kieszeni i uruchomiła samochód. Dzięki czujności
typowej dla policjantki dostrzegła kryjącą się w cieniu postać. Ktoś
ją obserwował.
Kiedy Roarke wyjeżdżał, starała się wmówić sobie, że została
sama. Ignorowała obecność Summerseta, służącego Roarke'a, co
nie stanowiło większego problemu w dużym domu, składającym się
z labiryntu pokoi.
Weszła do szerokiego holu i rzuciła zniszczoną skórzaną kurtkę
na rzeźbiony słupek, wiedząc, że doprowadzi tym Summerseta do
wściekłości. Nie znosił, kiedy coś zakłócało elegancki wygląd domu,
zwłaszcza ona.
Po pokonaniu schodów prowadzących na piętro, zamiast do
sypialni, skierowała się do swojego gabinetu. Skoro Roarke ma
jeszcze jedną noc przebywać poza planetą, postanowiła, że prześpi
się w fotelu relaksującym.
Po pracy nie miała czasu niczego przegryźć, dlatego też
natychmiast zaprogramowała kanapkę z szynką i prawdziwą kawę.
Autokucharz zrealizował zamówienie w sekundę, ale nim ugryzła
szynkę, z lubością wciągnęła w nozdrza jej zapach. W takich
chwilach dziękowała opatrzności, że jest żoną człowieka, którego
stać na kupno prawdziwego pożywienia, a nie jego chemicznych
imitacji.
Podeszła do biurka i włączyła komputer. Przełknęła kęs
kanapki i popiła łykiem kawy.
- Podaj dostępne dane na temat obiektu Alice. Nazwisko
nieznane. Matka Brenda, z domu Wojinska, dziadkowie ze strony
matki, Frank i Sally Wojinscy.
Przetwarzanie...
Zabębniła palcami o blat biurka, po czym wyciągnęła
tajemniczy list i jeszcze raz go przeczytała.
Obiekt Alice Lingstrom. Urodzona 10 czerwca 2040 roku.
Pierwsze dziecko i jedyna córka Jana Lingstroma i Brendy Wojinski,
rozwiedzeni. Zamieszkała: West Eight Street 486, apartament nr
4B, Nowy Jork. Rodzeństwo: James Lingstrom, ur. 22 marca 2042 r.
Wykształcenie: ukończona szkoła średnia, dwa semestry na stu-
diach: Harvard. Specjalizacja: antropologia. Drugi kierunek:
mitologia. Obecnie pracuje jako sprzedawczyni w sklepie „Moc
Ducha” przy West Tenth Street 228, Nowy Jork. Stanu wolnego.
- Kartoteka kryminalna?
Brak.
- Nic specjalnego - mruknęła do siebie Eve. - Dane o „Mocy
Ducha”.
„Moc Ducha”. Sklep wyznawców kultu Wicca oraz, centrum
konsultingowe, właściciel: Isis Paige i Charles Forte. Trzy lata przy
Tenth Street. Roczny dochód 125 000 dolarów. Licencjonowane
wróżki i zielarki oraz hipnoterapeuci.
- Wicca? - sarknęła. - Magia? Jezu. Co to za bagno?
Wicca, pradawna religia i sztuka, kult oparty na wierze w
naturą, która...
- Wystarczy. - Westchnęła ciężko. Nie interesuje jej definicja
magicznych wierzeń, ale odpowiedź na pytanie, dlaczego wnuczka
gliniarza zajmuje się rzucaniem uroków i czytaniem ze szklanej kuli,
a przede wszystkim, po co chce się z nią spotkać? Dowie się
wszystkiego, jeśli pójdzie do „Akwarium”. Popatrzyła na podejrzany
liścik. Z chęcią by o nim zapomniała, gdyby nie pochodził od osoby
bliskiej człowiekowi, którego szanowała.
Przypomniała sobie postać kryjącą się w cieniu.
Przeszła do łazienki i zaczęła się rozbierać. Pomyślała z żalem,
że nie będzie mogła zabrać na spotkanie Mavis, a szkoda, bo
przyjaciółce z pewnością spodobałoby się w „Akwarium”.
Prostując zmęczone po całym dniu ciało, zastanawiała się, co
będzie robiła przez resztę wieczoru. Nie przyniosła z biura niczego
do pracy. Z ostatnim zabójstwem uporała się w osiem godzin. Może
obejrzy telewizję, a może wybierze coś z arsenału Roarke'a, zejdzie
do strzelnicy i wyładuje resztki energii? Nigdy nie próbowała broni z
okresu wojen miejskich. To mogłoby być ciekawe doświadczenie.
Weszła pod prysznic.
- Pełny strumień, pulsujący - rzuciła. - 40 stopni. Żałowała, że
nie prowadzi żadnej sprawy o morderstwo.
Zajęłaby umysł, uspokoiła nerwy. Nagle z irytacją zrozumiała,
że czuje się samotna, a Roarke wyjechał dopiero przed trzema
dniami.
Każde z nich miało własne życie. Tak było przed ślubem i tak
pozostało. Ich zajęcia wymagały pełnego zaangażowania czasu i
uwagi. Choć ciągle ją to zdumiewało, jednak jej związek z Roarkiem
trwał, i to właśnie dlatego, że obydwoje są osobami niezależnymi.
Przybita własną tęsknotą, wsadziła głowę pod strumień wody.
Nie poruszyła się, kiedy poczuła na biodrach dotyk rąk, które
zaraz przesunęły się na piersi. Znała ten dotyk, znała te długie i
wąskie palce. Odchyliła głowę.
- Och, Summerset. Ty dzikusie - jęknęła, czując ucisk na
sutkach.
- I tak go nie zwolnię. - Roarke zsunął rękę na jej brzuch.
- Warto było spróbować. Wróciłeś... - przerwała, bo w tej
chwili poczuła, jak jego palce wchodzą w nią - ...wcześniej -
skończyła.
- Powiedziałbym, że zjawiłem się w samą porę. - Odwrócił ją
do siebie i mocno pocałował.
Myślał o żonie w trakcie nie kończącego się lotu na Ziemię.
Myślał właśnie o tym: o pieszczotach i wsłuchiwaniu się w jej
urywany oddech.
Ustawił ją w rogu pod ścianą i przywarł do jej bioder.
- Tęskniłaś?
Czuła bicie serca na myśl, że zaraz będą się kochać.
- Raczej nie.
- W takim razie... - Pocałował ją w czoło. - Pozwolę ci w
spokoju dokończyć kąpiel.
Natychmiast mocno zacisnęła nogi.
- Tylko spróbuj, a cię zastrzelę.
- Tak więc, w obawie o własną skórę... - szepnął i wszedł w
nią wolno, patrząc, jak mętnieje jej wzrok.
Kochali się spokojnie, z czułością, jakiej oboje po sobie nie
oczekiwali. Wreszcie osiągnęli orgazm z cichym westchnieniem.
- Witaj w domu. - Patrzyła z zachwytem na twarz męża, na
mądre niebieskie oczy, na ciemne włosy ociekające wodą.
Zawsze po rozłące, kiedy mu się przyglądała, ogarniało ją to
samo zaskakujące uczucie. Wątpiła, że kiedykolwiek przyzwyczai się
do myśli, iż nie tylko pożąda jej ciała, ale także ją kocha.
- Wszystko w porządku z ośrodkiem „Olympus”?
- Zmiany i opóźnienia. Nic poważnego. - Pomyślała, że nie
musi się martwić, bo Roarke potrafi dopilnować, żeby kosmiczna
stacja i centrum rozrywki, w które zainwestował, zostały otwarte na
czas.
Wydał polecenie zamknięcia strumienia wody, po czym sięgnął
po ręcznik, by ją wytrzeć, choć mogła wejść do kabiny suszącej.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego wolisz spać w gabinecie, kiedy
wyjeżdżam. Ja nie mogłem zasnąć w prezydenckim apartamencie. -
Wziął drugi ręcznik i okręcił jej głowę. - Zasnąć bez ciebie.
Przytuliła się do niego.
- Robimy się cholernie sentymentalni.
- Mnie to nie przeszkadza. W końcu jestem Irlandczykiem.
Uśmiechnęła się. Nie sądziła, żeby któryś z partnerów w inte-
resach męża albo któryś z jego wrogów uważał go za sentymen-
talnego.
- Żadnych nowych blizn - zaobserwował, pomagając jej włożyć
szlafrok. - Wnioskuję z tego, że ostatnie kilka dni minęły bez
wstrząsów.
- Prawie. Nie licząc pewnego młodzika, którego poniosło w
czasie erotycznej sesji z płatną panienką. Zadusił ją. - Zawiązała
szlafrok i przeczesała palcami włosy. - Przestraszył się i uciekł. Ale
widocznie dręczyły go wyrzuty sumienia i po kilku godzinach sam się
do nas zgłosił. Prokuratura podciągnęła jego czyn pod nieumyślne
spowodowanie morderstwa. Przekazałam sprawę Peabody.
- Aha. - Podszedł do kredensu i wyjął butelkę wina, po czym
nalał dwa kieliszki. - A więc było spokojnie.
- Tak, oprócz dzisiejszego pogrzebu.
Najpierw zmarszczył brwi, ale zaraz twarz mu pojaśniała.
- A tak, mówiłaś mi. Szkoda, że nie mogłem wrócić wcześniej,
żeby ci towarzyszyć.
- Feeney bardzo przeżył śmierć Franka. Chyba łatwiej by się z
nią pogodził, gdyby Frank zginął na służbie.
Roarke mocniej zmarszczył czoło.
- Wolelibyście, żeby wasz kolega został zabity, niż opuścił ten
padół łez bez cierpień?
- Przynajmniej bym to rozumiała. - Nie próbowała informować
męża, że sama też wolałaby szybką i gwałtowną śmierć. - Ale na
tym pogrzebie zdarzyło się coś dziwnego. Poznałam rodzinę Franka.
Jego najstarsza wnuczka jest dość oryginalna.
- To znaczy?
- Ma taki dziwny sposób mówienia. Wyszukałam o niej
wiadomości w komputerze.
- Sprawdzałaś ją?
- Bardzo pobieżnie. Głównie dlatego, że coś mi podrzuciła.
Eve podeszła do biurka i podała mu liścik.
- Labirynt Ziemi - rzucił Roarke po przeczytaniu listu.
- Słucham?
- Mówię o rysunku. To celtycki symbol. Potrząsnęła głową ze
zdumieniem.
- Skąd ty wiesz tyle dziwnych rzeczy?
- To wcale nie jest takie dziwne. W końcu wywodzę się z
Celtów. Ten pradawny symbol jest magiczny i święty.
- Wszystko do siebie pasuje. Wygląda na to, że dziewczyna
zajmuje się magią, chociaż ma dyplom z Harvardu. Mimo że
studiowała w najlepszej uczelni, jest teraz sprzedawczynią w jakimś
sklepie z kryształami i ziołami.
Roarke powiódł palcem po rysunku. W dzieciństwie, w
Dublinie, widział niejeden taki. Pradawne kultowe religie
wykorzystywane były przez różne gangi, ale też przez zagorzałych
pacyfistów. Oczywiście obydwie strony używały haseł religijnych
jako usprawiedliwienia dla zabijania lub ofiarowania życia.
- Domyślasz się, dlaczego chce się z tobą spotkać?
- Nie. Pewnie jej się wydaje, że zobaczyła moją aurę albo coś
takiego. Mavis, dopóki jej nie przymknęłam za wykradanie portfeli
przechodniom, prowadziła taki oszukańczy interes związany z
wróżbiarstwem. Twierdzi, że ludzie zapłacą każde pieniądze za to,
że powiesz im to, co chcą usłyszeć. A jeszcze więcej, jeśli powiesz
im to, czego nie chcą wiedzieć.
- I dlatego właśnie oszuści i politycy to ludzie tego samego
pokroju. - Uśmiechnął się. - Zakładam, że tak czy inaczej, wybierasz
się na spotkanie?
- Jasne.
Jeszcze raz zerknął na kartkę.
- Idę z tobą.
- Ale ona napisała...
- Mało istotne, co napisała. - Opróżnił kieliszek zdecydowanym
ruchem osoby, która jest przyzwyczajona, że dostaje to, czego
pragnie. - Nie będę ci wchodził w drogę, ale będę ci towarzyszył.
Mimo że „Akwarium” to w zasadzie spokojne miejsce, mogą się tam
kręcić podejrzane elementy.
- Podejrzane elementy to moje życie - zauważyła rzeczowo, po
czym przekrzywiła głowę. - Czy ty przypadkiem nie jesteś
właścicielem tego klubu?
- Nie - uśmiechnął się. - A chciałabyś?
Roześmiała się i pociągnęła go za rękę.
- Chodźmy spać.
Zrelaksowana i wtulona w męża zasnęła jak dziecko. Tym
większe było jej zdziwienie, gdy zaledwie po dwóch godzinach
całkowicie się rozbudziła. Nie męczył jej żaden koszmar, bo nie była
spocona, nie drżała i nic jej nie dolegało.
A jednak coś ją rozbudziło. Leżała nieruchomo, wpatrując się
w szerokie okno i wsłuchując w równy oddech Roarke'a.
Uniosła się i spojrzała w nogi łóżka. W jej stronę błysnęły
ciemne ślepia. W ostatniej chwili pohamowała krzyk. Zdała sobie
sprawę z ciężaru na stopach. To Galadah, pomyślała i odetchnęła.
Kot musiał wskoczyć na łóżko i to ją obudziło. Ot i cała tajemnica.
Położyła się z powrotem, przytuliła do męża, westchnęła i
zamknęła oczy.
Tylko kot, myślała, zapadając w sen.
Jednak mogłaby przysiąc, że słyszała czyjeś nucenie.
2
Następny dzień zaczął się od nawału pracy i Eve nie miała
czasu myśleć o dziwnym przebudzeniu w nocy. W mieście panował
spokój, więc uznała, że to świetny moment na porządki w biurze, a
raczej na zlecenie ich swej asystentce.
- Jak można mieć taki bałagan w komputerze. - Szczera i
solidna twarz Peabody wyrażała prawdziwe rozżalenie.
- Wiem, gdzie co mam - odparła Eve. - Uporządkuj pliki tak,
żebym nadal się orientowała, gdzie co jest, ale też żeby to miało
jakąś logikę. To zadanie jest dla ciebie za trudne?
- Dam sobie radę. - Peabody wykrzywiła twarz za jej plecami.
- To wspaniale i proszę nie robić do mnie min. Nawet jeśli
mam bałagan w komputerze, jak to ujęłaś, to dlatego, że ten rok
był trochę napięty. Ponieważ to ja cię szkolę, mogę ci zlecić tę
pracę. - Uśmiechnęła się lekko. - Mam nadzieję, że w przyszłości ty
także, Peabody, dorobisz się podwładnego, któremu będziesz zlecać
upierdliwe zajęcia.
- Pani wiara we mnie jest wzruszająca, pani porucznik. Aż
brakuje mi tchu. - Peabody syknęła w stronę komputera. - A może
duszę się, ponieważ są tu pliki sprzed pięciu lat, które już od roku
powinny być przesłane do centrali.
- Więc wyślij je teraz. - Eve uśmiechnęła się szerzej, słysząc
hurkot w komputerze, a zaraz potem zawiadomienie o błędzie
systemowym. - Życzę powodzenia.
- Technika może być naszym sprzymierzeńcem, tylko trzeba ją
rozumieć.
- Ja wszystko rozumiem - Eve dwukrotnie walnęła pięścią w
komputer. Maszyna znów zaczęła działać. - Widzisz?
- Jest pani niesamowicie delikatna, porucznik Dallas. Teraz
rozumiem, dlaczego chłopaki z laboratorium celują rzutkami w twoje
zdjęcie.
- Dalej to robią? Chryste, ale są pamiętliwi. - Ze wzruszeniem
ramion usiadła na rogu biurka. - Co wiesz na temat magii? Czarów?
- Jeśli chce pani rzucić urok na komputer, to na niewiele się
zdam. Peabody z zaciśniętymi zębami przesuwała pliki.
- Jesteś wyznawczynią Wolnej Ery - zauważyła Eve.
- Zawiesza się. No, popracuj jeszcze trochę - popędzała
komputer dziewczyna. - Tak, ale - nawiązała do stwierdzenia Eve -
wolnoerowcy nie są wyznawcami Wicca. Niby obydwie religie są
religiami Ziemi, opartymi na naturalnym porządku kosmosu, ale... ty
sukinsynu, gdzie to się podziało?
- Słucham? Gdzie co się podziało?
- Nic. - Peabody z napięciem wpatrywała się w monitor. - Nic.
Proszę się o nic nie martwić. Zresztą i tak pewnie nie potrzebowała
pani tych plików.
- Czy to jakiś żart, Peabody?
- No właśnie. Ha, ha. - Krople potu spływały po czole
policjantki. Z zawzięciem uderzała w klawiaturę. - O jest. Już po
sprawie. Wszystko wróciło na miejsce. A teraz wyślemy to do
centrali. - Odetchnęła ciężko. - Czy mogłabym się napić kawy? Żeby
zachować przytomność umysłu.
Eve spojrzała na ekran monitora, ale nie zobaczyła niczego
zatrważającego. Bez słowa wstała i zleciła autokucharzowi przy-
gotowanie kawy.
- Dlaczego interesują panią wiccanie? Chce się pani prze-
chrzcie? - Peabody uśmiechnęła się, a widząc złość w oczach
przełożonej, dodała: - Znowu tylko żartowałam.
- Widzę, że masz dzisiaj dobry humor. Jestem po prostu
ciekawa.
- No cóż, istnieje zbieżność głównych zasad w Wolnej Erze i
kulcie Wicca. Poszukiwanie harmonii, czczenie pór roku wywodzące
się z zamierzchłych czasów, całkowity zakaz używania przemocy.
- Zakaz używania przemocy? - Eve zmrużyła oczy. - A co z
urokami, zaklęciami i ofiarami? Naga dziewica na ołtarzu i czarne
koguty, którym odcina się głowy?
- To obraz z literatury, choćby z Szekspira. Główne źródło
mylnych sądów. Kapłanki nie są wiedźmowatymi, przerażającymi
staruchami pichcącymi w wielkich kotłach podejrzane wywary. Nie
straszą małych dzieci. Wiccanie lubią nagość, ale nikogo nie
krzywdzą. Korzystają wyłącznie z białej magii.
- Jej przeciwieństwem jest...
- ...czarna magia.
Eve przyglądała się podwładnej.
- Ty chyba nie wierzysz w te zabobony?
- Nie. - Orzeźwiona kawą Peabody wróciła do pracy przy
komputerze. - Znam kilka podstawowych zaklęć, ponieważ mój
kuzyn przeniósł się do Wicca. Już jakiś czas należy do zgromadzenia
w Cincinnati.
- Masz kuzyna, który należy do zgromadzenia w Cincinnati? -
Eve wybuchnęła śmiechem i odstawiła na biurko kubek z kawą. -
Peabody, ty mnie ciągle zaskakujesz.
- Któregoś razu opowiem pani o mojej babci i jej pięciu
kochankach.
- Pięciu kochanków w życiu to wcale nie tak wielu.
- Nie w życiu, ale w miesiącu. Naraz. - Podniosła poważny
wzrok. - Babcia ma dziewięćdziesiąt osiem lat. Mam nadzieję, że się
w nią wrodziłam.
Eve, hamując śmiech, spojrzała na wideofon, którego brzęczyk
właśnie się odezwał.
- Dallas... - Na ekranie pojawiła się twarz komendanta
Whitneya.
- Tak, komendancie.
- Chciałbym z panią jak najszybciej porozmawiać. Proszę do
mnie.
- Tak, sir, będę za pięć minut. - Eve rozłączyła się i z nadzieją
popatrzyła na Peabody. - Może jakaś nowa sprawa. Dokończ
czyszczenie komputera. Dam ci znać, jeśli coś się wydarzy. - Na
odchodnym jeszcze się odwróciła i powiedziała: - Tylko nie zjedz
mojego batonika.
- Cholera - zaklęła pod nosem Peabody. - Czy ona zawsze musi
trafiać w dziesiątkę?
Whitney większość zawodowego życia zajmował kierownicze
stanowisko. Zależało mu na tym, by znać swoich podwładnych,
wiedzieć, w czym są najlepsi i jakie są ich słabości. Umiał też zrobić
użytek z obydwu.
Był to potężny mężczyzna o dużych dłoniach robotnika i ciem-
nych bystrych oczach, o których niejeden mówił, że są zimne.
Zachowywał wręcz przerażający spokój, ale jak to bywa, pod maską
opanowania drzemał wulkan.
Eve go szanowała, czasami lubiła i zawsze podziwiała.
Kiedy weszła do biura, Whitney siedział przy biurku i ze
zmarszczonym czołem czytał jakiś dokument. Nie oderwał wzroku,
tylko gestem dłoni wskazał na krzesło. Usiadła, przyglądając się
powietrznemu tramwajowi, przepływającemu akurat za oknem. Jak
zawsze zdziwiła ją liczba pasażerów z lornetkami i szpiegowskimi
okularami.
Zastanawiała się, co też ci ludzie spodziewają się ujrzeć za
oknami budynku policji? Torturowanie podejrzanych, strzelaninę,
zakrwawione ofiary? I dlaczego bawią ich takie fantazje?
- Widziałem panią wczoraj na pogrzebie.
Wróciła myślami do gabinetu.
- Zdaje się, że byli tam wszyscy policjanci z komendy.
- Frank był lubiany.
- To prawda.
- Nigdy pani z nim nie pracowała?
- Dał mi kilka wskazówek, kiedy zaczynałam.
Whitney, nie przestając kiwać głową, nie spuszczał z niej
wzroku.
- Był partnerem Feeneya. Potem, kiedy przeszedł ze służby na
ulicy do biura, pani została partnerką Feeneya.
Eve zaczynała czuć się nieswojo.
- Tak, sir. Feeney bardzo przejął się śmiercią Franka.
- Wiem. Dlatego nie ma go dzisiaj w pracy. - Whitney oparł
łokcie na biurku i splótł dłonie. - Pani porucznik, mamy tu do
czynienia z delikatną sprawą.
- Dotyczącą sierżanta Wojinskiego?
- Informacja, którą zamierzam pani powierzyć, jest w najwyż-
szym stopniu poufna. Oprócz pani podwładnej nikt nie może o
niczym wiedzieć. Proszę o zachowanie dyskrecji. Rozkazuję -
poprawił się - żeby pracowała pani nad tą sprawą zupełnie sama.
W tej chwili poczuła już strach. Pomyślała o Feeneyu.
- Zrozumiałam.
- Istnieją pewne okoliczności dotyczące śmierci sierżanta
Wojinskiego, które wymagają wyjaśnienia.
- Okoliczności?
- Muszę zaznajomić panią z zastrzeżonymi danymi. - Opuścił
dłonie na biurko. - Jakiś czas temu powiadomiono mnie, że sierżant
Wojinski albo prowadził śledztwo na własną rękę, albo zajął się
nielegalnym procederem.
- Narkotyki? Frank? To niemożliwe.
Whitney nawet nie mrugnął.
- Dwudziestego drugiego września tego roku jeden z detek-
tywów z wydziału do spraw narkotyków widział Wojinskiego w
obserwowanym przez policję podejrzanym centrum dystrybucji
nielegalnych substancji. W prywatnym klubie „Athame”, związanym
z jakimś kultem religijnym. W tym klubie odbywają się indywidualne
i grupowe sesje seksualne. Wydział od narkotyków ma go na oku
już od dwóch lat. Widziano, jak Frank kupował tam narkotyki.
Eve milczała, więc nabrał głęboko powietrza i kontynuował.
- Zostałem natychmiast powiadomiony o zajściu. Zwróciłem się
do Franka z prośbą o wyjaśnienie, ale on nie był skory do rozmowy.
- Zawahał się, jednak postanowił skończyć. - Szczerze mówiąc fakt,
że Frank ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, że w gruncie rzeczy
w ogóle nie chciał rozmawiać na ten temat, zupełnie mi do niego
nie pasował. Martwiłem się. Nakazałem mu zrobienie testów na
obecność w organizmie narkotyków i poradziłem, żeby wziął tydzień
urlopu. Zgodził się na wszystko. Wtedy testy nic nie wykazały. Ze
względu na jego nieskazitelną przeszłość oraz ponieważ dobrze go
znałem, to wydarzenie zostało pominięte w jego aktach. - Wstał i
odwrócił się do okna. - Być może popełniłem błąd. Gdybym wtedy
nie zostawił sprawy, może teraz Frank by żył i nie byłoby tej
rozmowy.
- Zaufał pan swojemu osądowi. Ufał pan Frankowi.
Spojrzał na nią. Jego oczy nie były zimne, tylko pełne napięcia.
- Tak, to prawda. Ale teraz mam więcej danych. Standardowa
autopsja wykazała we krwi Wojinskiego obecność naparstnicy,
środka nasercowego oraz Zeusa.
- Zeus. - Teraz Eve wstała. - Frank nie zażywał narkotyków,
komendancie. Pomijając to, jakim był człowiekiem, zażywanie tak
mocnego narkotyku jak Zeus pozostawia widoczne ślady. Widać to
po oczach, po zmianie w zachowaniu. Gdyby brał Zeusa, wiedziałby
o tym każdy funkcjonariusz w centrali. Poza tym testy by to
wykazały. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. - Wepchnęła ręce w
kieszenie, z trudem hamując przymus chodzenia. - To prawda, że
niektórzy policjanci zażywają narkotyki i na dodatek sądzą, że
odznaka chroni ich przed prawem. Ale Frank do nich nie należał.
Nie, on był czysty.
- Niemniej wykryto w jego krwi kilka narkotyków. To właśnie
przez tę mieszankę doszło do zahamowania pracy serca i śmierci.
- Podejrzewa pan, że przedawkował? - Potrząsnęła głową. - To
niemożliwe.
- Powtarzam, wykryto narkotyki.
- W takim razie musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Środki
nasercowe? - Zmarszczyła brwi. - Mówił pan, że przed kilkoma
tygodniami robił sobie badania. Dlaczego nie wykazały, że miał
kłopoty z sercem?
- Najbliższy przyjaciel Franka jest najlepszym informatykiem w
mieście.
- Feeney? - Zrobiła dwa kroki do przodu. - Myśli pan, że
Feeney go krył i wyczyścił mu akta? Do diabła, komendancie.
- Nie mogę wykluczyć takiej możliwości - odparł sucho. - Ani
pani. Przyjaźń może i zazwyczaj wpływa na obiektywizm oceny.
Ufam, że pani przyjaźń z Feeneyem nie wpłynie na pani osąd. -
Znowu podszedł do biurka, symbolu swojej władzy. - Te zarzuty i
podejrzenia trzeba bezwzględnie wyjaśnić.
Gorące języki strachu w żołądku Eve zmieniły się w prawdziwy
płomień.
- Chce pan, żebym poprowadziła dochodzenie przeciwko moim
kolegom, z których jeden nie żyje, a drugi mnie szkolił i jest moim
przyjacielem. - Położyła dłonie na biurku. - Jest także pana
przyjacielem, komendancie.
Spodziewał się gniewu. Tak jak się spodziewał, że jednak Eve
zgodzi się przyjąć sprawę.
- Wolałaby pani, żebym zlecił śledztwo komuś innemu? -
Uniósł pytająco brwi. - Chcę, żeby to było przeprowadzone po cichu.
Wszelkie dane i nowe fakty ma pani bezpośrednio mnie
przekazywać. Jeśli będzie pani zmuszona porozmawiać z rodziną
Wojinskiego, proszę uczynić to dyskretnie i taktownie. Nie ma
potrzeby pogłębiać ich smutku.
- A jeśli wywącham coś, co zapaskudzi Frankowi kartotekę?
- Wtedy ja się tym zajmę.
Wyprostowała się.
- Prosi mnie pan o cholerną przysługę.
- To nie prośba, lecz rozkaz - poprawił. - Tak będzie dla pani
łatwiej, pani porucznik. - Podał jej dwie zapieczętowane dyskietki. -
Niech to pani przejrzy w domu. Proszę się komunikować ze mną za
J.D. ROBB CZARNA CEREMONIA
1 Śmierć była wokół niej. Towarzyszyła w dzień i w nocy. Eve znała jej brzmienie, zapach, nawet czuła fizycznie jej obecność. Potrafiła patrzeć prosto w ponure i przebiegłe oczy tego bez- względnego wroga, wykorzystującego najmniejszy moment wa- hania, by uderzyć i zwyciężyć. Mimo że pracowała w policji już dziesięć lat, nie przyjmowała jej ze spokojem, nie akceptowała. Tym razem odszedł ktoś bliski. Frank Wojinski był dobrym policjantem, choć zdaniem nie- których zbyt pracowitym. Pamiętała go jako miłego człowieka, który nigdy na nic się nie skarżył, nawet na nudną i żmudną papierkową robotę i na to, że mimo iż był już po sześćdziesiątce, nadal pozostawał w stopniu sierżanta. Posiwiał i zestarzał się z godnością, nie korzystając z usług popularnych w trzecim tysiącleciu chirurgów plastycznych. Teraz, leżąc w trumnie, otoczony liliami, przypominał śpiącego mnicha z odległych czasów. Zresztą urodził się w końcu tysiąclecia. Pamiętał wojny miejskie, ale nie mówił o nich tak dużo jak jego starsi koledzy. O wiele chętniej pokazywał zdjęcia i hologramy dzieci i wnuków. Opowiadał kiepskie dowcipy, interesował się sportem i miał słabość do sojowych parówek.
Ten człowiek, dla którego wiele znaczyła rodzina, zapewne był gorzko opłakiwany przez bliskich. Wszyscy, którzy go znali, kochali go. Zmarł, mając przed sobą jeszcze połowę życia. Jego serce, jak się wydawało, mocne i zdrowe, ni stąd, ni zowąd przestało bić. - Cholera jasna! Eve odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu stojącego za nią mężczyzny. - Przepraszam, Feeney. Popatrzył na nią zgnębiony. - Łatwiej bym to przyjął, gdyby zmarł na służbie. Ale we własnym fotelu, oglądając telewizję! Tak po prostu wysiadło mu serce? To niesprawiedliwe, Dallas. Jeszcze nie musiał umierać. - Wiem. - Objęła kolegę i odciągnęła od trumny. - Opiekował się mną, wyszkolił mnie i nigdy nie zawiódł - ciągnął zbolałym i drżącym głosem. - Na Franka zawsze można było liczyć. - Wiem - powtórzyła, nie znajdując słów pocieszenia. Feeney był zawsze opanowany i silny. Jego przygnębienie trochę ją przerażało. Przeszli przez pokój, przedzierając się między krewnymi zmarłego i jego kolegami z pracy. Oczywiście podawano tu kawę, a raczej jej namiastkę. Tam gdzie policja i śmierć, tam też i kawa. Eve napełniła kubek i podała go Feeneyowi. - Nie mogę przestać o nim myśleć, nie mogę przeboleć tej śmierci - westchnął ciężko. Ten wysoki i silny mężczyzna nie krył głębokiego wzruszenia. - Nie rozmawiałem z Sally, to ponad moje siły. Jest z nią moja żona.
- Nie martw się. Ja też jeszcze nie składałam Sally kondolencji. - Chyba dla uspokojenia drżących dłoni nalała sobie kawę, chociaż nie zamierzała jej wypić. - Zaskoczył nas wszystkich. Nie wiedziałam, że miał kłopoty z sercem. - Nikt o tym nie wiedział - odparł cicho. - Nikt. Eve rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu. Wyczuwała dokoła bezsilność, sama też czuła się bezradna wobec przeznaczenia. Policjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy ten ginie na służbie. Można wtedy zatrzymać i ukarać winnego, co innego, gdy śmierć nastąpi z przyczyn naturalnych. Urzędnik domu pogrzebowego, ubrany w tradycyjny czarny garnitur, o twarzy bladej niczym twarze jego klientów, badawczo lustrując salę, wygłosił zwyczajową mowę. Eve z trudem wysłuchała pustych frazesów. - Podejdźmy do rodziny. - Feeney skinął głową. - Frank cię lubił, Dallas. „Ten dzieciak jest twardy i potrafi myśleć”, mówił. Uważał, że można na tobie polegać. Mile zaskoczona pochwałą, poczuła jeszcze większe przy- gnębienie. - Nie przypuszczałam, że miał o mnie tak dobre zdanie. Popatrzył na nią uważniej. Była wysoka i szczupła. Jej interesującą wyraźnie zarysowaną twarz wyróżniał mały dołeczek w podbródku. Oczy miały typowy dla policjantki badawczy wyraz. Tylko krótko obcięte złocisto kasztanowe włosy domagały się nożyczek fryzjera.
- Miał o tobie dobre mniemanie, podobnie jak ja. Chodźmy przywitać się z Sally i dzieciakami. Przeszli przez salę, której i tak już ponury nastrój potęgowały ściany wyłożone ciemną boazerią ciężkie czerwone zasłony i duszący zapach kwiatów. Eve zastanawiała się, dlaczego zmarłym zawsze towarzyszą kwiaty i czerwień. Skąd taka tradycja i dlaczego ludzie nadal ją kultywują? Postanowiła, że nie pozwoli, by, gdy nadejdzie jej czas, wystawiono jej ciało w przegrzanym pokoju, zawalonym wieńcami, których woń kojarzy się ze zgnilizną. Zobaczyła Sally w otoczeniu dzieci i wnuków. Patrząc na tę grupkę, zrozumiała, że ceremonia przeznaczona jest dla żywych. - Ryan... - Sally wyciągnęła kruchą dłoń w stronę Feeneya, a następnie podsunęła mu policzek do pocałunku. Zamknęła oczy i zastygła w tej pozycji na krótką chwilę. Ta szczupła kobieta o łagodnym głosie zawsze była dla Eve uosobieniem delikatności. A przecież musiała mieć nerwy ze stali, jeżeli wytrwała ponad czterdzieści lat u boku męża policjanta. Na jej szyi dostrzegła łańcuszek z zawieszonym na nim policyjnym sygnetem Franka. Następny obrządek, następny symbol, podsumowała w duchu Eve. - Dobrze, że jesteś - cicho powiedziała Sally. - Będzie go nam brakowało - odparł Feeney, niezręcznie poklepując ją po ramieniu. Dławił go smutek. - Wiesz, że jeśli tylko czegoś ci zabraknie...
- Wiem... - Sally uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Potem zwróciła się do Eve. - Jesteśmy wdzięczni, że jesteście tu z nami. - Frank cieszył się opinią dobrego człowieka i doskonałego policjanta. - Był dumny ze służby w policji - odrzekła z łagodnym uśmiechem Sally. - Jest tu komendant Whitney z żoną i komisarz Tibbie. I wielu innych. - Wędrowała zamglonym wzrokiem po sali. - Tyle przyszło osób. Frank coś dla nich znaczył. - Oczywiście, Sally. - Feeney Przestępował z nogi na nogę. - Chyba wiesz o... funduszu dla rodzin. Znowu się uśmiechnęła i poklepała go po dłoni. - Dziękuję za troskę, Feeney, ale nic nam nie potrzeba. Eve, zdaje się, że nie znasz mojej rodziny. Porucznik Dallas, moja córka Brenda. Niska, dość tęga. Ciemne włosy i oczy. Podobna do ojca, notowała w pamięci Eve. - Syn, Curtis. Szczupły, drobna budowa, delikatne dłonie, oczy suche, ale jest wyraźnie przybity. - Moje wnuki. Było ich pięcioro. Najmłodszy chłopiec w wieku około ośmiu lat z zadartym, piegowatym nosem, przyglądał się Eve z zainte- resowaniem. - Dlaczego nosisz broń? - Zmieszana, zasłoniła kaburę kurtką. - Przyjechałam prosto z komisariatu. Nie miałam czasu wrócić do domu, aby się przebrać.
- Pete. - Curtis spojrzał na Eve przepraszająco. - Nie męcz pani porucznik. - Gdyby ludzie docenili siłę woli i ducha, wszelka broń stałaby się zbędna. Mam na imię Alice. Do przodu wysunęła się szczupła blondynka o zdumiewającej urodzie. Zdumiewającej tym bardziej, że reszta rodziny miała dość pospolite rysy. Dziewczyna miała rozmarzone niebieskie oczy i piękne wydatne usta bez cienia szminki. Proste włosy opadały jej na ramiona. Z szyi zwisał długi, sięgający pasa łańcuszek, a na nim czarny kamień oprawiony w srebro. - Alice, jesteś stuknięta. Dziewczyna zerknęła przez ramię na szesnastoletniego chłopca, oplatając dłońmi czarny kamień, jakby go przed czymś chroniła. - Mój brat, Jamie - rzuciła słodko. - Ciągle jeszcze sądzi, że będę reagowała na jego impertynencje. Dziadek opowiadał mi o pani, pani porucznik. - Miło mi. - A gdzie pani mąż? Eve wyczuwała w dziewczynie nie tylko smutek, ale także zdenerwowanie. - Niestety nie ma go na planecie. - Spojrzała na Sally. - Jednak przesyła wyrazy współczucia. - Chyba niełatwo pani było robić karierę przy takim człowieku jak Roarke - przerwała Alice. - Dziadek mówił, że jest pani bardzo uparta i wytrwała. To prawda?
- Jeśli się nie jest upartym, przegrywa się, a ja przegrywać nie lubię. - Popatrzyła prosto w dziwne oczy Alice, po czym pochyliła się do Pete'a i szepnęła mu do ucha: - Kiedyś widziałam, jak Frank sprzątnął faceta z tysiąca metrów. Twój dziadek był najlepszy. Nie zapomnimy go - powiedziała, wysuwając do Sally dłoń na pożegnanie. Chciała odejść, ale Alice złapała ją za ramię. Ręka dziewczyny lekko drżała. - Cieszę się, że panią poznałam. Dziękuję, że pani przyszła. Eve skinęła głową i zniknęła w tłumie. Potem dotknęła kartki, którą Alice wsunęła do jej kieszeni. Jeszcze pół godziny kręciła się po sali i dopiero kiedy znalazła się w samochodzie, sięgnęła po liścik i przeczytała go. Spotkajmy się jutro o północy w klubie „Akwarium”. Proszą nic nikomu nie mówić. Pani życie jest w niebezpieczeństwie. Zamiast podpisu widniał rysunek przypominający labirynt otoczony ciemną linią koła. Poirytowana, ale też zaintrygowana wcisnęła kartkę do kieszeni i uruchomiła samochód. Dzięki czujności typowej dla policjantki dostrzegła kryjącą się w cieniu postać. Ktoś ją obserwował. Kiedy Roarke wyjeżdżał, starała się wmówić sobie, że została sama. Ignorowała obecność Summerseta, służącego Roarke'a, co nie stanowiło większego problemu w dużym domu, składającym się z labiryntu pokoi.
Weszła do szerokiego holu i rzuciła zniszczoną skórzaną kurtkę na rzeźbiony słupek, wiedząc, że doprowadzi tym Summerseta do wściekłości. Nie znosił, kiedy coś zakłócało elegancki wygląd domu, zwłaszcza ona. Po pokonaniu schodów prowadzących na piętro, zamiast do sypialni, skierowała się do swojego gabinetu. Skoro Roarke ma jeszcze jedną noc przebywać poza planetą, postanowiła, że prześpi się w fotelu relaksującym. Po pracy nie miała czasu niczego przegryźć, dlatego też natychmiast zaprogramowała kanapkę z szynką i prawdziwą kawę. Autokucharz zrealizował zamówienie w sekundę, ale nim ugryzła szynkę, z lubością wciągnęła w nozdrza jej zapach. W takich chwilach dziękowała opatrzności, że jest żoną człowieka, którego stać na kupno prawdziwego pożywienia, a nie jego chemicznych imitacji. Podeszła do biurka i włączyła komputer. Przełknęła kęs kanapki i popiła łykiem kawy. - Podaj dostępne dane na temat obiektu Alice. Nazwisko nieznane. Matka Brenda, z domu Wojinska, dziadkowie ze strony matki, Frank i Sally Wojinscy. Przetwarzanie... Zabębniła palcami o blat biurka, po czym wyciągnęła tajemniczy list i jeszcze raz go przeczytała. Obiekt Alice Lingstrom. Urodzona 10 czerwca 2040 roku. Pierwsze dziecko i jedyna córka Jana Lingstroma i Brendy Wojinski, rozwiedzeni. Zamieszkała: West Eight Street 486, apartament nr
4B, Nowy Jork. Rodzeństwo: James Lingstrom, ur. 22 marca 2042 r. Wykształcenie: ukończona szkoła średnia, dwa semestry na stu- diach: Harvard. Specjalizacja: antropologia. Drugi kierunek: mitologia. Obecnie pracuje jako sprzedawczyni w sklepie „Moc Ducha” przy West Tenth Street 228, Nowy Jork. Stanu wolnego. - Kartoteka kryminalna? Brak. - Nic specjalnego - mruknęła do siebie Eve. - Dane o „Mocy Ducha”. „Moc Ducha”. Sklep wyznawców kultu Wicca oraz, centrum konsultingowe, właściciel: Isis Paige i Charles Forte. Trzy lata przy Tenth Street. Roczny dochód 125 000 dolarów. Licencjonowane wróżki i zielarki oraz hipnoterapeuci. - Wicca? - sarknęła. - Magia? Jezu. Co to za bagno? Wicca, pradawna religia i sztuka, kult oparty na wierze w naturą, która... - Wystarczy. - Westchnęła ciężko. Nie interesuje jej definicja magicznych wierzeń, ale odpowiedź na pytanie, dlaczego wnuczka gliniarza zajmuje się rzucaniem uroków i czytaniem ze szklanej kuli, a przede wszystkim, po co chce się z nią spotkać? Dowie się wszystkiego, jeśli pójdzie do „Akwarium”. Popatrzyła na podejrzany liścik. Z chęcią by o nim zapomniała, gdyby nie pochodził od osoby bliskiej człowiekowi, którego szanowała. Przypomniała sobie postać kryjącą się w cieniu.
Przeszła do łazienki i zaczęła się rozbierać. Pomyślała z żalem, że nie będzie mogła zabrać na spotkanie Mavis, a szkoda, bo przyjaciółce z pewnością spodobałoby się w „Akwarium”. Prostując zmęczone po całym dniu ciało, zastanawiała się, co będzie robiła przez resztę wieczoru. Nie przyniosła z biura niczego do pracy. Z ostatnim zabójstwem uporała się w osiem godzin. Może obejrzy telewizję, a może wybierze coś z arsenału Roarke'a, zejdzie do strzelnicy i wyładuje resztki energii? Nigdy nie próbowała broni z okresu wojen miejskich. To mogłoby być ciekawe doświadczenie. Weszła pod prysznic. - Pełny strumień, pulsujący - rzuciła. - 40 stopni. Żałowała, że nie prowadzi żadnej sprawy o morderstwo. Zajęłaby umysł, uspokoiła nerwy. Nagle z irytacją zrozumiała, że czuje się samotna, a Roarke wyjechał dopiero przed trzema dniami. Każde z nich miało własne życie. Tak było przed ślubem i tak pozostało. Ich zajęcia wymagały pełnego zaangażowania czasu i uwagi. Choć ciągle ją to zdumiewało, jednak jej związek z Roarkiem trwał, i to właśnie dlatego, że obydwoje są osobami niezależnymi. Przybita własną tęsknotą, wsadziła głowę pod strumień wody. Nie poruszyła się, kiedy poczuła na biodrach dotyk rąk, które zaraz przesunęły się na piersi. Znała ten dotyk, znała te długie i wąskie palce. Odchyliła głowę. - Och, Summerset. Ty dzikusie - jęknęła, czując ucisk na sutkach. - I tak go nie zwolnię. - Roarke zsunął rękę na jej brzuch.
- Warto było spróbować. Wróciłeś... - przerwała, bo w tej chwili poczuła, jak jego palce wchodzą w nią - ...wcześniej - skończyła. - Powiedziałbym, że zjawiłem się w samą porę. - Odwrócił ją do siebie i mocno pocałował. Myślał o żonie w trakcie nie kończącego się lotu na Ziemię. Myślał właśnie o tym: o pieszczotach i wsłuchiwaniu się w jej urywany oddech. Ustawił ją w rogu pod ścianą i przywarł do jej bioder. - Tęskniłaś? Czuła bicie serca na myśl, że zaraz będą się kochać. - Raczej nie. - W takim razie... - Pocałował ją w czoło. - Pozwolę ci w spokoju dokończyć kąpiel. Natychmiast mocno zacisnęła nogi. - Tylko spróbuj, a cię zastrzelę. - Tak więc, w obawie o własną skórę... - szepnął i wszedł w nią wolno, patrząc, jak mętnieje jej wzrok. Kochali się spokojnie, z czułością, jakiej oboje po sobie nie oczekiwali. Wreszcie osiągnęli orgazm z cichym westchnieniem. - Witaj w domu. - Patrzyła z zachwytem na twarz męża, na mądre niebieskie oczy, na ciemne włosy ociekające wodą. Zawsze po rozłące, kiedy mu się przyglądała, ogarniało ją to samo zaskakujące uczucie. Wątpiła, że kiedykolwiek przyzwyczai się do myśli, iż nie tylko pożąda jej ciała, ale także ją kocha. - Wszystko w porządku z ośrodkiem „Olympus”?
- Zmiany i opóźnienia. Nic poważnego. - Pomyślała, że nie musi się martwić, bo Roarke potrafi dopilnować, żeby kosmiczna stacja i centrum rozrywki, w które zainwestował, zostały otwarte na czas. Wydał polecenie zamknięcia strumienia wody, po czym sięgnął po ręcznik, by ją wytrzeć, choć mogła wejść do kabiny suszącej. - Zaczynam rozumieć, dlaczego wolisz spać w gabinecie, kiedy wyjeżdżam. Ja nie mogłem zasnąć w prezydenckim apartamencie. - Wziął drugi ręcznik i okręcił jej głowę. - Zasnąć bez ciebie. Przytuliła się do niego. - Robimy się cholernie sentymentalni. - Mnie to nie przeszkadza. W końcu jestem Irlandczykiem. Uśmiechnęła się. Nie sądziła, żeby któryś z partnerów w inte- resach męża albo któryś z jego wrogów uważał go za sentymen- talnego. - Żadnych nowych blizn - zaobserwował, pomagając jej włożyć szlafrok. - Wnioskuję z tego, że ostatnie kilka dni minęły bez wstrząsów. - Prawie. Nie licząc pewnego młodzika, którego poniosło w czasie erotycznej sesji z płatną panienką. Zadusił ją. - Zawiązała szlafrok i przeczesała palcami włosy. - Przestraszył się i uciekł. Ale widocznie dręczyły go wyrzuty sumienia i po kilku godzinach sam się do nas zgłosił. Prokuratura podciągnęła jego czyn pod nieumyślne spowodowanie morderstwa. Przekazałam sprawę Peabody. - Aha. - Podszedł do kredensu i wyjął butelkę wina, po czym nalał dwa kieliszki. - A więc było spokojnie.
- Tak, oprócz dzisiejszego pogrzebu. Najpierw zmarszczył brwi, ale zaraz twarz mu pojaśniała. - A tak, mówiłaś mi. Szkoda, że nie mogłem wrócić wcześniej, żeby ci towarzyszyć. - Feeney bardzo przeżył śmierć Franka. Chyba łatwiej by się z nią pogodził, gdyby Frank zginął na służbie. Roarke mocniej zmarszczył czoło. - Wolelibyście, żeby wasz kolega został zabity, niż opuścił ten padół łez bez cierpień? - Przynajmniej bym to rozumiała. - Nie próbowała informować męża, że sama też wolałaby szybką i gwałtowną śmierć. - Ale na tym pogrzebie zdarzyło się coś dziwnego. Poznałam rodzinę Franka. Jego najstarsza wnuczka jest dość oryginalna. - To znaczy? - Ma taki dziwny sposób mówienia. Wyszukałam o niej wiadomości w komputerze. - Sprawdzałaś ją? - Bardzo pobieżnie. Głównie dlatego, że coś mi podrzuciła. Eve podeszła do biurka i podała mu liścik. - Labirynt Ziemi - rzucił Roarke po przeczytaniu listu. - Słucham? - Mówię o rysunku. To celtycki symbol. Potrząsnęła głową ze zdumieniem. - Skąd ty wiesz tyle dziwnych rzeczy? - To wcale nie jest takie dziwne. W końcu wywodzę się z Celtów. Ten pradawny symbol jest magiczny i święty.
- Wszystko do siebie pasuje. Wygląda na to, że dziewczyna zajmuje się magią, chociaż ma dyplom z Harvardu. Mimo że studiowała w najlepszej uczelni, jest teraz sprzedawczynią w jakimś sklepie z kryształami i ziołami. Roarke powiódł palcem po rysunku. W dzieciństwie, w Dublinie, widział niejeden taki. Pradawne kultowe religie wykorzystywane były przez różne gangi, ale też przez zagorzałych pacyfistów. Oczywiście obydwie strony używały haseł religijnych jako usprawiedliwienia dla zabijania lub ofiarowania życia. - Domyślasz się, dlaczego chce się z tobą spotkać? - Nie. Pewnie jej się wydaje, że zobaczyła moją aurę albo coś takiego. Mavis, dopóki jej nie przymknęłam za wykradanie portfeli przechodniom, prowadziła taki oszukańczy interes związany z wróżbiarstwem. Twierdzi, że ludzie zapłacą każde pieniądze za to, że powiesz im to, co chcą usłyszeć. A jeszcze więcej, jeśli powiesz im to, czego nie chcą wiedzieć. - I dlatego właśnie oszuści i politycy to ludzie tego samego pokroju. - Uśmiechnął się. - Zakładam, że tak czy inaczej, wybierasz się na spotkanie? - Jasne. Jeszcze raz zerknął na kartkę. - Idę z tobą. - Ale ona napisała... - Mało istotne, co napisała. - Opróżnił kieliszek zdecydowanym ruchem osoby, która jest przyzwyczajona, że dostaje to, czego pragnie. - Nie będę ci wchodził w drogę, ale będę ci towarzyszył.
Mimo że „Akwarium” to w zasadzie spokojne miejsce, mogą się tam kręcić podejrzane elementy. - Podejrzane elementy to moje życie - zauważyła rzeczowo, po czym przekrzywiła głowę. - Czy ty przypadkiem nie jesteś właścicielem tego klubu? - Nie - uśmiechnął się. - A chciałabyś? Roześmiała się i pociągnęła go za rękę. - Chodźmy spać. Zrelaksowana i wtulona w męża zasnęła jak dziecko. Tym większe było jej zdziwienie, gdy zaledwie po dwóch godzinach całkowicie się rozbudziła. Nie męczył jej żaden koszmar, bo nie była spocona, nie drżała i nic jej nie dolegało. A jednak coś ją rozbudziło. Leżała nieruchomo, wpatrując się w szerokie okno i wsłuchując w równy oddech Roarke'a. Uniosła się i spojrzała w nogi łóżka. W jej stronę błysnęły ciemne ślepia. W ostatniej chwili pohamowała krzyk. Zdała sobie sprawę z ciężaru na stopach. To Galadah, pomyślała i odetchnęła. Kot musiał wskoczyć na łóżko i to ją obudziło. Ot i cała tajemnica. Położyła się z powrotem, przytuliła do męża, westchnęła i zamknęła oczy. Tylko kot, myślała, zapadając w sen. Jednak mogłaby przysiąc, że słyszała czyjeś nucenie.
2 Następny dzień zaczął się od nawału pracy i Eve nie miała czasu myśleć o dziwnym przebudzeniu w nocy. W mieście panował spokój, więc uznała, że to świetny moment na porządki w biurze, a raczej na zlecenie ich swej asystentce. - Jak można mieć taki bałagan w komputerze. - Szczera i solidna twarz Peabody wyrażała prawdziwe rozżalenie. - Wiem, gdzie co mam - odparła Eve. - Uporządkuj pliki tak, żebym nadal się orientowała, gdzie co jest, ale też żeby to miało jakąś logikę. To zadanie jest dla ciebie za trudne? - Dam sobie radę. - Peabody wykrzywiła twarz za jej plecami. - To wspaniale i proszę nie robić do mnie min. Nawet jeśli mam bałagan w komputerze, jak to ujęłaś, to dlatego, że ten rok był trochę napięty. Ponieważ to ja cię szkolę, mogę ci zlecić tę pracę. - Uśmiechnęła się lekko. - Mam nadzieję, że w przyszłości ty także, Peabody, dorobisz się podwładnego, któremu będziesz zlecać upierdliwe zajęcia. - Pani wiara we mnie jest wzruszająca, pani porucznik. Aż brakuje mi tchu. - Peabody syknęła w stronę komputera. - A może duszę się, ponieważ są tu pliki sprzed pięciu lat, które już od roku powinny być przesłane do centrali. - Więc wyślij je teraz. - Eve uśmiechnęła się szerzej, słysząc hurkot w komputerze, a zaraz potem zawiadomienie o błędzie systemowym. - Życzę powodzenia.
- Technika może być naszym sprzymierzeńcem, tylko trzeba ją rozumieć. - Ja wszystko rozumiem - Eve dwukrotnie walnęła pięścią w komputer. Maszyna znów zaczęła działać. - Widzisz? - Jest pani niesamowicie delikatna, porucznik Dallas. Teraz rozumiem, dlaczego chłopaki z laboratorium celują rzutkami w twoje zdjęcie. - Dalej to robią? Chryste, ale są pamiętliwi. - Ze wzruszeniem ramion usiadła na rogu biurka. - Co wiesz na temat magii? Czarów? - Jeśli chce pani rzucić urok na komputer, to na niewiele się zdam. Peabody z zaciśniętymi zębami przesuwała pliki. - Jesteś wyznawczynią Wolnej Ery - zauważyła Eve. - Zawiesza się. No, popracuj jeszcze trochę - popędzała komputer dziewczyna. - Tak, ale - nawiązała do stwierdzenia Eve - wolnoerowcy nie są wyznawcami Wicca. Niby obydwie religie są religiami Ziemi, opartymi na naturalnym porządku kosmosu, ale... ty sukinsynu, gdzie to się podziało? - Słucham? Gdzie co się podziało? - Nic. - Peabody z napięciem wpatrywała się w monitor. - Nic. Proszę się o nic nie martwić. Zresztą i tak pewnie nie potrzebowała pani tych plików. - Czy to jakiś żart, Peabody? - No właśnie. Ha, ha. - Krople potu spływały po czole policjantki. Z zawzięciem uderzała w klawiaturę. - O jest. Już po sprawie. Wszystko wróciło na miejsce. A teraz wyślemy to do
centrali. - Odetchnęła ciężko. - Czy mogłabym się napić kawy? Żeby zachować przytomność umysłu. Eve spojrzała na ekran monitora, ale nie zobaczyła niczego zatrważającego. Bez słowa wstała i zleciła autokucharzowi przy- gotowanie kawy. - Dlaczego interesują panią wiccanie? Chce się pani prze- chrzcie? - Peabody uśmiechnęła się, a widząc złość w oczach przełożonej, dodała: - Znowu tylko żartowałam. - Widzę, że masz dzisiaj dobry humor. Jestem po prostu ciekawa. - No cóż, istnieje zbieżność głównych zasad w Wolnej Erze i kulcie Wicca. Poszukiwanie harmonii, czczenie pór roku wywodzące się z zamierzchłych czasów, całkowity zakaz używania przemocy. - Zakaz używania przemocy? - Eve zmrużyła oczy. - A co z urokami, zaklęciami i ofiarami? Naga dziewica na ołtarzu i czarne koguty, którym odcina się głowy? - To obraz z literatury, choćby z Szekspira. Główne źródło mylnych sądów. Kapłanki nie są wiedźmowatymi, przerażającymi staruchami pichcącymi w wielkich kotłach podejrzane wywary. Nie straszą małych dzieci. Wiccanie lubią nagość, ale nikogo nie krzywdzą. Korzystają wyłącznie z białej magii. - Jej przeciwieństwem jest... - ...czarna magia. Eve przyglądała się podwładnej. - Ty chyba nie wierzysz w te zabobony?
- Nie. - Orzeźwiona kawą Peabody wróciła do pracy przy komputerze. - Znam kilka podstawowych zaklęć, ponieważ mój kuzyn przeniósł się do Wicca. Już jakiś czas należy do zgromadzenia w Cincinnati. - Masz kuzyna, który należy do zgromadzenia w Cincinnati? - Eve wybuchnęła śmiechem i odstawiła na biurko kubek z kawą. - Peabody, ty mnie ciągle zaskakujesz. - Któregoś razu opowiem pani o mojej babci i jej pięciu kochankach. - Pięciu kochanków w życiu to wcale nie tak wielu. - Nie w życiu, ale w miesiącu. Naraz. - Podniosła poważny wzrok. - Babcia ma dziewięćdziesiąt osiem lat. Mam nadzieję, że się w nią wrodziłam. Eve, hamując śmiech, spojrzała na wideofon, którego brzęczyk właśnie się odezwał. - Dallas... - Na ekranie pojawiła się twarz komendanta Whitneya. - Tak, komendancie. - Chciałbym z panią jak najszybciej porozmawiać. Proszę do mnie. - Tak, sir, będę za pięć minut. - Eve rozłączyła się i z nadzieją popatrzyła na Peabody. - Może jakaś nowa sprawa. Dokończ czyszczenie komputera. Dam ci znać, jeśli coś się wydarzy. - Na odchodnym jeszcze się odwróciła i powiedziała: - Tylko nie zjedz mojego batonika.
- Cholera - zaklęła pod nosem Peabody. - Czy ona zawsze musi trafiać w dziesiątkę? Whitney większość zawodowego życia zajmował kierownicze stanowisko. Zależało mu na tym, by znać swoich podwładnych, wiedzieć, w czym są najlepsi i jakie są ich słabości. Umiał też zrobić użytek z obydwu. Był to potężny mężczyzna o dużych dłoniach robotnika i ciem- nych bystrych oczach, o których niejeden mówił, że są zimne. Zachowywał wręcz przerażający spokój, ale jak to bywa, pod maską opanowania drzemał wulkan. Eve go szanowała, czasami lubiła i zawsze podziwiała. Kiedy weszła do biura, Whitney siedział przy biurku i ze zmarszczonym czołem czytał jakiś dokument. Nie oderwał wzroku, tylko gestem dłoni wskazał na krzesło. Usiadła, przyglądając się powietrznemu tramwajowi, przepływającemu akurat za oknem. Jak zawsze zdziwiła ją liczba pasażerów z lornetkami i szpiegowskimi okularami. Zastanawiała się, co też ci ludzie spodziewają się ujrzeć za oknami budynku policji? Torturowanie podejrzanych, strzelaninę, zakrwawione ofiary? I dlaczego bawią ich takie fantazje? - Widziałem panią wczoraj na pogrzebie. Wróciła myślami do gabinetu. - Zdaje się, że byli tam wszyscy policjanci z komendy. - Frank był lubiany. - To prawda.
- Nigdy pani z nim nie pracowała? - Dał mi kilka wskazówek, kiedy zaczynałam. Whitney, nie przestając kiwać głową, nie spuszczał z niej wzroku. - Był partnerem Feeneya. Potem, kiedy przeszedł ze służby na ulicy do biura, pani została partnerką Feeneya. Eve zaczynała czuć się nieswojo. - Tak, sir. Feeney bardzo przejął się śmiercią Franka. - Wiem. Dlatego nie ma go dzisiaj w pracy. - Whitney oparł łokcie na biurku i splótł dłonie. - Pani porucznik, mamy tu do czynienia z delikatną sprawą. - Dotyczącą sierżanta Wojinskiego? - Informacja, którą zamierzam pani powierzyć, jest w najwyż- szym stopniu poufna. Oprócz pani podwładnej nikt nie może o niczym wiedzieć. Proszę o zachowanie dyskrecji. Rozkazuję - poprawił się - żeby pracowała pani nad tą sprawą zupełnie sama. W tej chwili poczuła już strach. Pomyślała o Feeneyu. - Zrozumiałam. - Istnieją pewne okoliczności dotyczące śmierci sierżanta Wojinskiego, które wymagają wyjaśnienia. - Okoliczności? - Muszę zaznajomić panią z zastrzeżonymi danymi. - Opuścił dłonie na biurko. - Jakiś czas temu powiadomiono mnie, że sierżant Wojinski albo prowadził śledztwo na własną rękę, albo zajął się nielegalnym procederem. - Narkotyki? Frank? To niemożliwe.
Whitney nawet nie mrugnął. - Dwudziestego drugiego września tego roku jeden z detek- tywów z wydziału do spraw narkotyków widział Wojinskiego w obserwowanym przez policję podejrzanym centrum dystrybucji nielegalnych substancji. W prywatnym klubie „Athame”, związanym z jakimś kultem religijnym. W tym klubie odbywają się indywidualne i grupowe sesje seksualne. Wydział od narkotyków ma go na oku już od dwóch lat. Widziano, jak Frank kupował tam narkotyki. Eve milczała, więc nabrał głęboko powietrza i kontynuował. - Zostałem natychmiast powiadomiony o zajściu. Zwróciłem się do Franka z prośbą o wyjaśnienie, ale on nie był skory do rozmowy. - Zawahał się, jednak postanowił skończyć. - Szczerze mówiąc fakt, że Frank ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, że w gruncie rzeczy w ogóle nie chciał rozmawiać na ten temat, zupełnie mi do niego nie pasował. Martwiłem się. Nakazałem mu zrobienie testów na obecność w organizmie narkotyków i poradziłem, żeby wziął tydzień urlopu. Zgodził się na wszystko. Wtedy testy nic nie wykazały. Ze względu na jego nieskazitelną przeszłość oraz ponieważ dobrze go znałem, to wydarzenie zostało pominięte w jego aktach. - Wstał i odwrócił się do okna. - Być może popełniłem błąd. Gdybym wtedy nie zostawił sprawy, może teraz Frank by żył i nie byłoby tej rozmowy. - Zaufał pan swojemu osądowi. Ufał pan Frankowi. Spojrzał na nią. Jego oczy nie były zimne, tylko pełne napięcia.
- Tak, to prawda. Ale teraz mam więcej danych. Standardowa autopsja wykazała we krwi Wojinskiego obecność naparstnicy, środka nasercowego oraz Zeusa. - Zeus. - Teraz Eve wstała. - Frank nie zażywał narkotyków, komendancie. Pomijając to, jakim był człowiekiem, zażywanie tak mocnego narkotyku jak Zeus pozostawia widoczne ślady. Widać to po oczach, po zmianie w zachowaniu. Gdyby brał Zeusa, wiedziałby o tym każdy funkcjonariusz w centrali. Poza tym testy by to wykazały. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. - Wepchnęła ręce w kieszenie, z trudem hamując przymus chodzenia. - To prawda, że niektórzy policjanci zażywają narkotyki i na dodatek sądzą, że odznaka chroni ich przed prawem. Ale Frank do nich nie należał. Nie, on był czysty. - Niemniej wykryto w jego krwi kilka narkotyków. To właśnie przez tę mieszankę doszło do zahamowania pracy serca i śmierci. - Podejrzewa pan, że przedawkował? - Potrząsnęła głową. - To niemożliwe. - Powtarzam, wykryto narkotyki. - W takim razie musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Środki nasercowe? - Zmarszczyła brwi. - Mówił pan, że przed kilkoma tygodniami robił sobie badania. Dlaczego nie wykazały, że miał kłopoty z sercem? - Najbliższy przyjaciel Franka jest najlepszym informatykiem w mieście. - Feeney? - Zrobiła dwa kroki do przodu. - Myśli pan, że Feeney go krył i wyczyścił mu akta? Do diabła, komendancie.
- Nie mogę wykluczyć takiej możliwości - odparł sucho. - Ani pani. Przyjaźń może i zazwyczaj wpływa na obiektywizm oceny. Ufam, że pani przyjaźń z Feeneyem nie wpłynie na pani osąd. - Znowu podszedł do biurka, symbolu swojej władzy. - Te zarzuty i podejrzenia trzeba bezwzględnie wyjaśnić. Gorące języki strachu w żołądku Eve zmieniły się w prawdziwy płomień. - Chce pan, żebym poprowadziła dochodzenie przeciwko moim kolegom, z których jeden nie żyje, a drugi mnie szkolił i jest moim przyjacielem. - Położyła dłonie na biurku. - Jest także pana przyjacielem, komendancie. Spodziewał się gniewu. Tak jak się spodziewał, że jednak Eve zgodzi się przyjąć sprawę. - Wolałaby pani, żebym zlecił śledztwo komuś innemu? - Uniósł pytająco brwi. - Chcę, żeby to było przeprowadzone po cichu. Wszelkie dane i nowe fakty ma pani bezpośrednio mnie przekazywać. Jeśli będzie pani zmuszona porozmawiać z rodziną Wojinskiego, proszę uczynić to dyskretnie i taktownie. Nie ma potrzeby pogłębiać ich smutku. - A jeśli wywącham coś, co zapaskudzi Frankowi kartotekę? - Wtedy ja się tym zajmę. Wyprostowała się. - Prosi mnie pan o cholerną przysługę. - To nie prośba, lecz rozkaz - poprawił. - Tak będzie dla pani łatwiej, pani porucznik. - Podał jej dwie zapieczętowane dyskietki. - Niech to pani przejrzy w domu. Proszę się komunikować ze mną za