W dobie, gdy technika łączy ludzi w pary,
randka może się okazać śmiertelną pułapką
A jakaż to bestia, czując, że nadszedł jej czas,
Pełznie ku Betlejem, by się narodzić?
Yeats
Nikt nie strzela do świętego Mikołaja.
Alfred Emanuel Smith
ROZDZIAŁ 1
Śniła o śmierci.
Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne
szyby okienne do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze
kałuże krwi.
Siedziała skulona w kącie, chuda mała dziewczynka z plątaniną
kasztanowych włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w
siebie, kiedy miał trochę gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały
się teraz szkliste, a twarz przybrała ziemisty kolor. Dziewczynka jak
zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące światło, które omiatało
ściany, podłogę i... jego.
Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi.
Z jej gardła wydobył się dziki spazmatyczny jęk. W drobnej dłoni
błysnął zakrwawiony po rękojeść nóż.
Mężczyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła
unoszący się nad nim świeży zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz
drzemiące w niej zwierzę rozpoznało ten odór, który jednocześnie
przerażał i sprawiał przyjemność.
Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, a między nogami czuła
wilgoć i piekący ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz
on nie żył. Nareszcie była bezpieczna.
Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, i jej ból zmienił
się w przerażenie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie.
Jego martwe usta rozciągnęły się w uśmiechu.
Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A
teraz tatuś ukarze córeczkę.
Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła
mu z twarzy i pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem,
krzyknęła i obudziła się.
Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny
jęk, parzący gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła
powietrze w płuca.
Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą
woli. Nie była już bezradnym dzieckiem, lecz dorosła kobietą, policjantką,
która potrafi się bronić, w sytuacji kiedy sama staje się ofiarą. Zniknął też
obskurny pokój hotelowy. Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i
Roarke'a.
Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała.
Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke
wyjechał. Nie potrafiła spać w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było w
domu. Rzadko miewała koszmary, gdy leżał obok niej, i zbyt często, gdy
zostawała sama. Nienawidziła tej swojej słabości równie mocno jak
kochała męża.
Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce
grubego szarego kota, który leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią,
mrużąc różnokolorowe oczy. Galahad przywykł już do sennych
koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy budzono go o czwartej nad ranem.
- Przepraszam - mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To
cholernie głupie. On przecież nie żyje i nigdy tu nie przyjdzie. Martwi
przecież nie wracają. - Westchnęła, wpatrując się w ciemność. -
Powinnam o tym wiedzieć.
Śmierć była jej towarzyszką, ocierała się o nią każdego dnia, każdej
nocy. W ostatnich tygodniach kończącego się 2058 roku posiadanie broni
było zakazane, a medycyna nauczyła się przedłużać życie powyżej stu lat.
Mimo to ludzie wciąż się zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie
zabitych.
Nie chcąc ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła światło i
podniosła się z fotela. Nogi przestały jej drżeć, a puls wrócił do
normalnego rytmu. Ostry ból głowy, który zwykle następował po
dręczących snach, też wkrótce minie.
Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł za nią, mając nadzieję na
wczesne śniadanie i otarł się przymilnie o jej nogi.
- Najpierw ja, kolego.
Zaprogramowała autokucharza na kawę, potem postawiła na
podłodze miskę pełną chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego
ostatni posiłek w życiu.
Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas
zieleni, a nad nim czyste niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego
korzystali w tym mieście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą
oazą spokoju i wysokim murem, tętniło normalne życie i śmierć zbierała
swe żniwo.
Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując
zmniejszyć sztywność ramienia po nie zagojonej jeszcze ranie. Drobne
morderstwa, wielkie intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała
się na tym lepiej niż na kolorowym świecie pieniędzy i władzy, w jakim
obracał się jej mąż.
W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał,
zastanawiała się, jak mogli się spotkać - ona, celna i ostra jak wystrzelona
z łuku strzała policjantka, stojąca na straży prawa, i on, błyskotliwy
Irlandczyk, który przez całe życie usiłował je omijać. Połączyło ich
morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by przeżyć, obrały różne drogi
ucieczki, odnalazły się wbrew logice i rozumowi.
- O Boże, tęsknie za nim. To idiotyczne.
Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym
momencie mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie.
Nie mając wątpliwości, kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo.
Na ekranie ukazała się twarz Roarke'a. Cóż za twarz, pomyślała,
kiedy uniósł w górę czarną brew. Niewiarygodnie przystojna o rysach
poety, kształtnych ustach, wydatnych kościach policzkowych i intensywnie
błękitnych oczach, okolona grzywą gęstych czarnych włosów.
Nawet po roku małżeństwa na widok jego twarzy krew zaczynała
szybciej krążyć jej w żyłach.
- Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu
nie śpisz?
- Właśnie się obudziłam.
Wiedziała, że nić się nie ukryje przed jego uważnym wzrokiem. Na
pewno dostrzegł cienie pod oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać
sobie odwagi, wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich
rozczochranych włosach.
- Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej
roboty.
Wiedział więcej, niż mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i
ból, lecz także piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru
whisky, w których teraz czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany.
- Wracam dziś wieczorem - oznajmił.
- Przecież miałeś zostać jeszcze klika dni.
- Dziś wieczorem - powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą,
poruczniku.
- Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk,
lecz mimo to uśmiechnęła się do niego. - Chyba będę musiała poświęcić
ci trochę czasu.
- Koniecznie.
- Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem?
Właściwie to chciał poinformować ją, że zostanie jeszcze dzień lub
dwa, i namówić by przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie,
uśmiechnął się i powiedział.
- Chciałem powiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do
łóżka, Eve.
- Dobrze. - Oboje jednak wiedzieli, że tego nie zrobi. - Do zobaczenia
wieczorem. Hmm... Roarke?
- Tak?
Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić.
- Ja też za tobą tęskniłam.
Przerwała połączenie, mimo że się uśmiechnął. Już spokojniejsza,
zabrała kubek z kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień.
Nie zamierzała wymknąć się niepostrzeżenie z domu, lecz też nie
starała się hałasować. Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała
wątpliwości, że Summerset kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała uniknąć
spotkania ze sztywnym służącym Roarke'a czy jak kto woli sierżantem,
który o wszystkim wiedział, spełniał sumiennie obowiązki i stanowczo zbyt
często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne - zdaniem Eve - sprawy.
Ostatnia sprawa kryminalna zbliżyła ich do siebie, przez co oboje
czuli się niezręcznie. Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał
jej równie starannie jak ona jego.
Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła bolące ramię.
Rano, lub po długim dniu pracy, wciąż odczuwała w nim lekki ból.
Wykorzystanie broni do maksimum nie było doświadczeniem, które
chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze gorszym przeżyciem była chwila, kiedy
Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a ona była zbyt słaba, by mu
dokopać.
Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe
powietrze. Zaraz jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed
wejściem głównym po to, by rozwścieczyć Summerseta. On zaś
wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją to wkurzy. Wściekła na siebie
za to, że nie zabrała pilota do otwarcia garażu, ruszyła chodnikiem
biegnącym wokół domu. Pod stopami skrzypiała zamarznięta trawa.
Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła
dłoń na czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego
garażu.
Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające
skutery, a nawet dwuosobowy helikopter. Jej miejskie auto w kolorze
zielonego groszku wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych,
lśniących ogarów. Ale jest nowe i sprawne, pomyślała, wsuwając się za
kierownicę.
Zaskoczyło od jednego ruchu. Wydała polecenie i przez otwory
wentylacyjne dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza
rozbłysła światłami, rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy
głos poinformował ją, że wszystkie systemy są sprawne. Za żadne skarby
nie przyznałaby się, że tęskni za swym starym, kapryśnym i
zdezelowanym pojazdem.
Płynnie wyjechała z garażu na podjazd prowadzący do żelaznej
bramy posiadłości. Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie.
Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i
czyste. Drzewa rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka
warstwa szronu, mieniącego się niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w
mrocznych zakątkach, narkomani kończyli swoją nocną robotę, lecz tu
widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie aleje i spokojną
ciemność przed świtem.
Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica
reklamowa, rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z
czerwonymi policzkami i przyklejonym do ust głupim uśmiechem, który
przypominał jej przerośniętego elfa z Zeusa, przemknął po niebie w
towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho, ho, ho” i
przypominając, że najwyższy czas pomyśleć o świątecznych prezentach.
- Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne
spojrzenie i zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się
martwić o prezenty. Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś
smacznego dl Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna
pomyśleć. Cóż, do cholery, mogła kupić mężczyźnie, który nie tylko miał
wszystko, lecz był również właścicielem fabryk, które to wszystko
wytwarzały? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od robienia
zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, że Boże
Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem święty Mikołaj zachwalał
sklepy i stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple.
Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu.
Trwał tu wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali
przechodnie, z których większość była pijana, naćpana lub jednocześnie
pijana i naćpana. Obwoźni sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących
grillach. Swoich miejsc przy krawężniku musieli bronić pięściami.
Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów,
sojowych hot dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym,
monotonnym głosem o rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy
grypa ludzi weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Nad głową wesoło
dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia sterowce reklamowe zachęcały do
kupna najrozmaitszych towarów.
Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki
do towarzystwa, pomyślała. Musiały bronić swego miejsca równie
zażarcie jak sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i
przerwać bójkę, lecz mała blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i
zniknęła w tłumie.
Bardzo sprytnie, pomyślała z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa
dźwignęła się na nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.
To właśnie był jej Nowy Jork.
Z pewnym żalem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję,
zmierzając do centrum miasta. Najwyższy czas wrócić do czynnej służby,
pomyślała. Tygodnie bezczynności sprawiły, że czuła się rozdrażniona,
bezużyteczna i słaba. Z trudem przetrwała ostatni tydzień przymusowego
urlopu, na który wysłano ją, by doszła do siebie. Miała już tych wakacji
powyżej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła wrócić do pracy. Musi
tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej roboty.
Kiedy zapiszczał nadajnik, była gotowa do przyjęcia meldunku,
mimo że służbę zaczynała dopiero za trzy godziny.
- Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa.
Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie
potwierdzony. Kontakt z lokatorem mieszkania dwa A. Do wszystkich
wozów...
- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch
minut od Siódmej.
- Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji.
- Zrozumiałam. Bez odbioru.
Zatrzymała się przy krawężniku i powiodła wzrokiem po
stalowoszarym budynku. W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na
osiemnastym piętrze panowały ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia
cztery oznaczał anonimowy telefon o domowej kłótni.
Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod
ramieniem. Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale
nikt nie lubił mieszać się do nieporozumień rodzinnych. Małżeństwo, które
skacze sobie do oczu, również nie lubi, jak gliniarze próbując - licząc na
awans - powstrzymać skłóconych przed pozabijaniem się. To, że przyjęła
ten meldunek, świadczył o jej tęsknocie za czynną służbą.
Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem
dwa A. Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem
wizjera. Drzwi uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu.
Pokazała odznakę.
- Podobno macie tu jakieś kłopoty.
- Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko
dozorcą.
- Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan
lokal osiemnaście B?
- Nie ma pani klucza uniwersalnego?
- W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego
wzrostu, chudy, śmierdzący i wystraszony. - A może coś mi pan powie o
mieszkańcach tego lokalu?
- To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju.
Więcej nie wiem.
- W przeciwieństwie do innych - mruknęła Eve. - Wie pan, jak się
nazywa?
- Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć
lat. Ładna babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani
władzo, niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem.
Do cholery, jest wpół do szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu,
to chcę o tym wiedzieć. W przeciwnym razie to nie mój interes.
- W porządku - powtórzyła Eve, kiedy zatrzasnął jej drzwi przed
nosem. - Wracaj do nory, wszarzu. - machnęła ręką i poszła korytarzem
do windy. Jadąc w górę, połączyła się z centralą. - Zgłasza się porucznik
Eve Dallas. Jestem w budynku na Siódmej. Miejscowy dozorca to wesz.
Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z Marianną Hawley, mieszkanką
lokalu osiemnaście B.
- Potrzebne ci wsparcie?
- Nie. Bez odbioru.
Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze.
Jej uważny wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery
bezpieczeństwa. W korytarzu panowała absolutna cisza. Sądząc z
usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu pracownicy umysłowi o
średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej rano, w
pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do metra. Nieliczni
szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do
szkoły, inni zaś żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe
życie w zwykłym miejscu.
Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem
tego budynku, lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi
mieszkania numer osiemnaście B.
Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była
wyłączona. Instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła
dzwonek. Nie usłyszała brzęczenia, doszła więc do wniosku, że
mieszkanie musi być dźwiękochłonne. Cokolwiek działo się w środku, nie
wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana wsunęła w otwór uniwersalny
klucz i odblokowała drzwi.
Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą
rzeczą było przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do niego z
obezwładniaczem lub nożem kuchennym w ręku.
- Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w
pani mieszkaniu. Światło - poleciła.
Mieszkanie urządzone było ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory,
proste linie. Ekran rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo.
Niewiarygodnie piękna naga para, spleciona w miłosnym uścisku,
przetaczała się po łóżku usłanym płatkami róż, wydając z siebie teatralne
jęki.
Na stole stała patera wypełniona po brzegi gumowymi dropsami bez
cukru i świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do różnych
wysokości. Na przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w
bladozielonym odcieniu. Pachniało sosną i żurawinami. Pod oknem leżała
przewrócona mała choinka. Świąteczne lampki i aniołki ze słodkimi
buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane. Zniszczeniu uległo
również kilkanaście leżących pod choinką pudełek.
Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów
przemocy. Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze
ochrypłych zwierzęcych jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając
się na boki.
Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z
tych irytujących świątecznych melodii, którą wszędzie można było słyszeć.
Wycelowała broń w stronę małego korytarza, Było tam dwoje drzwi.
Jedne prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i
brzeg wanny - wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłuż ściany,
podeszła do drugich drzwi, skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła
świeży, metaliczny i kwaśny zapach śmierci.
Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w
lewo, potem w prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, że
nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony,
po czym wyszła z pokoju i przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy
odetchnęła swobodniej i podeszła do łóżka.
Dozorca miał rację. Kobieta rzeczywiście była ładna. Nie należała
do zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele
uroku, miękkie, kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie
zdążyła jeszcze zniszczyć urody. Szeroko otwarte oczy wyrażały
zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym odcieniem różu, rzęsy
przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową pomadką.
We włosach, tuż nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie
drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek.
Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch
choinkowy. Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, że to
pewnie on posłużył do uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady
świadczące o tym, że ofiarę związano i że usiłowała walczyć. Z wieży
rozrywkowej, stojącej przy łóżku, dobiegł głos piosenkarza,
zapowiadający radosne święta Bożego Narodzenia.
Eve westchnęła i wyciągnęła swój nadajnik.
- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę.
Cóż za wredny początek dnia.
Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę
ciemnymi oczami.
Pomimo skandalicznie wczesnej pory jej mundur był świeżo
odprasowany, a ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko
uczesane. Jedynym znakiem, świadczącym o brutalnym wyrwaniu jej ze
snu, było odgniecenie na policzku.
- Wredny koniec dnia - mruknęła Eve. - Wstępne oględziny
wskazują, że śmierć nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do
minuty. - Usunęła się na bok, by zrobić miejsce ekipie śledczej. - Wszystko
świadczy, że przyczyną śmierci było uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi,
że ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy, gdy została związana.
Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce.
- Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią
denatka została zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie
zdzierać płuca.
- Nie zauważyłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej
choinki. To mi wygląda na przemyślaną robotę.
Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem.
- Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z
kamer bezpieczeństwa z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.
- Tak jest.
- Postaw przy drzwiach dwóch funkcjonariuszy - dodała Eve,
podchodząc do wideokomu stojącego przy łóżku. - Niech ktoś wyłączy tą
cholerną muzykę.
- Nie jest pani w świątecznym nastroju, poruczniku. - Peabody
nacisnęła guzik starannie polakierowanym paznokciem.
- Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Skończyliście? - zwróciła
się do członków ekipy śledczej. - Obrócimy ją, zanim zostanie zabrana.
Krew zdążyła już spłynąć do pośladków, które przybrały czerwony
kolor. Żołądek i pęcherz były puste. Mimo ochraniaczy na rękach Eve
poczuła zgrubienie na skórze denatki.
- Wygląda na świeże - mruknęła. - Peabody, nagraj to na wideo,
zanim wyjdziesz. - Przyjrzała się jasnemu napisowi na prawej łopatce.
- Mojej miłości - odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie
litery na białej skórze.
- To chyba świeży tatuaż. - Eve pochyliła się tak nisko, że omal nie
dotknęła nosem ramienia denatki. - Trzeba sprawdzić gdzie go zrobiła.
- Przepiórka na gruszy.
Eve uniosła w górę brew.
- Co?
- Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bożego Narodzenia. -
Eve najwyraźniej nadal nic nie rozumiała, więc pospiesznie wyjaśniła: - To
taka stara piosenka. Dwanaście dni Bożego Narodzenia. Każdego dnia
chłopiec daje swojej ukochanej jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na
gruszy.
- A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. -
Poczuła skurcz w żołądku na myśl o tym, co to może oznaczać. - Miejmy
nadzieję, że to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabierają
ciało - poleciła, po czym ruszyła do stojącego przy łóżku wideokomu.
Kiedy wyniesiono ciało, poleciła wyświetlić wszystkie połączenia z
ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Pierwsze pochodziło z godziny osiemnastej. Była to wesoła
rozmowa denatki z matką. Słuchając jej i patrząc na roześmianą twarz
starszej kobiety, Eve zastanawiała się, jak będzie wyglądać ta twarz, kiedy
przekaże jej wiadomość i śmierci córki.
Drugie i ostatnie połączenie z zewnątrz. Przystojny facet, pomyślała
Eve, przyglądając się twarzy mężczyzny na ekranie. Około trzydziestu
pięciu lat, miły uśmiech, wyraziste brązowe oczy. Ofiara mówiła do niego
Jerry. Lub Jer. Mnóstwo seksualnych podtekstów, żarty. A więc kochanek.
Może nawet ukochany.
Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem
znalazła kalendarz Marianny, przenośny wideokom i notes adresowy. Po
krótkim przejrzeniu ich zawartości wyłowiła nazwisko Jeremy Vandoren.
Kiedy została sama w pokoju, podeszła jeszcze raz do łóżka. Leżała
na nim zakrwawiona pościel. Ubranie kobiety było starannie pocięte i
rzucone na podłogę. Zapakowano je już do worka. W mieszkaniu
panowała cisza.
Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni
dobrowolnie, czy też zmusił ją do tego? Raport toksykologiczny wyjaśni,
czy miała we krwi jakieś nielegalne środki. Kiedy znaleźli się w sypialni,
rozciągnął ją na łóżku i przywiązał jej ręce i nogi do czterech słupków w
rogach. Następnie pociął jej ubranie. Ostrożnie, bez pośpiechu. Nie było
w nim wściekłości czy gniewu ani nawet rozpaczliwego pożądania. Robił
to na zimno, w sposób przemyślany. Potem ją zgwałcił. Miał nad nią
władzę. Broniła się, krzyczała, może nawet błagała. Sprawiło mu to
przyjemność. To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy,
bo przed oczami stanął jej własny ojciec.
Kiedy morderca zaspokoił żądzę, udusił dziewczynę, patrząc, jak
oczy wychodzą jej na wierzch. Potem ją uczesał, umalował i owinął
srebrnym łańcuchem. Czy tę spinkę do włosów przyniósł ze sobą, czy też
należała do niej? Sama sobie zrobiła ten tatuaż, czy to on ją przyozdobił.
Przeszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Była wyłożona
śnieżnobiałymi kafelkami, a w powietrzu unosił się nikły zapach środka
dezynfekcyjnego. Tu pewnie mył się po skończonej robocie, może nawet
ubierał, po czym wytarł do czysta wszystkie ślady.
Tak czy owak trzeba będzie wpuścić tu „sprzątaczy”. Najmniejszy
nawet włosek może mieć znaczenie.
Dziewczyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve.
Wspólnie planowały święta, śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach.
- Pani porucznik?
Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą w korytarzu Peabody.
- Co?
- Mam dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przy drzwiach stoi dwóch
funkcjonariuszy.
- Dobrze. - Eve przetarła dłońmi twarz. - Plombujemy mieszkanie i
zabieramy wszystko do centrali. Muszę powiadomić najbliższą rodzinę. -
Zarzuciła torbę na ramie i zabrała swój zestaw polowy. - Miałaś rację,
Peabody. To wredny początek dnia.
ROZDZIAŁ 2
Sprawdziłaś tego jej faceta?
- Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako
makler w firmie Foster, Bride i Rumsey na Wall Street. - Peabody zerknęła
do notatnika. - Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza tym bardzo
atrakcyjny okaz mężczyzny.
- Hmm. - Eve wsunęła dyskietkę do komputera. - Sprawdźmy, czy
ten bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny złożył wczoraj wieczorem wizytę
swojej dziewczynie.
- Przynieść kawy, poruczniku?
- Co?
- Przynieść kawy?
Eve wpatrywała się z uwagą w monitor.
- Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz.
Asystentka wzniosła oczy ku niebu.
- Tak, napiłabym się.
- To sobie przynieś. A przy okazji weź i dla mnie. - Ofiara wróciła do
domu o szesnastej czterdzieści pięć. - Stop - poleciła komputerowi i przez
chwilę wpatrywała się w obraz Marianny Hawley widoczny na ekranie.
Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym
jej połyskliwe kasztanowe włosy, w długim płaszczu w tym samym
odcieniu i eleganckich butach.
- Wracała z zakupów - stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve
kubek z kawą.
- Tak. U Bloomingdale'a. Obraz start - poleciła Eve.
Marianna postawiła na podłodze torby z zakupami i wyjęła kartę
magnetyczną. Jej usta poruszały się, jakby coś do siebie mówiła. Nie
raczej śpiewała, doszła do wniosku Eve. Potem odrzuciła włosy w tył,
podniosła torby, weszła do mieszkania i zamknęła drzwi. Zapaliło się
czerwone światło blokujące drzwi.
Potem na monitorze pojawili się inni lokatorzy wchodzący i
wychodzący, w pojedynkę lub parami. Toczyło się zwyczajne życie.
- Kolację zjadła w domu - stwierdziła Eve, wyobrażając sobie jej
wnętrze mieszkania.
Widziała, jak Marianna krząta się po pokojach, ubrana w proste
granatowe spodnie i biały sweter, który potem zostanie pocięty, włącza
ekran rozrywkowy, odwiesza do szafy w przedpokoju jasnoczerwony
płaszcz, kładzie na półkę beret, zdejmuje buty i rozpakowuje zakupy.
Schludna kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy, przygotowuje
się do spędzenia spokojnego wieczoru w domu.
- Około siódmej zjadła zupę zaprogramowaną w autokucharzu. - Eve
bębniła w blat biurka krótkimi, niepomalowanymi paznokciami. - Potem
rozmawiała z matka, a potem połączyła się ze swoim facetem.
W tym momencie Eve zobaczyła, że drzwi do windy się otwierają.
Uniosła w górę brwi, które skryły się pod gęstą grzywką.
- Proszę, proszę, co my tu mamy?
- Święty Mikołaj - uśmiechnęła się Peabody, zerkając na Eve przez
ramię. - Z prezentem.
Mężczyzna w czerwonym stroju, ze śnieżnobiałą brodą, niósł w
rękach wielkie pudło owinięte w srebrny papier i owiązane złotozieloną
wstążką.
- Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści
procent.
Ekran zamigotał, podany przez Eve wycinek oddzielił się, po czym
ukazał się w powiększeniu. W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło
srebrne drzewko ze złotym ptaszkiem.
- Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach.
- Ale... to przecież święty Mikołaj.
- Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kierunku jej
mieszkania - mruknęła Eve, patrząc jak postać z błyszczącym pakunkiem
w ręku podchodzi do drzwi Marianny, naciska dzwonek palcem w
rękawiczce, czeka chwilę, po czym uśmiecha się. W tym momencie
pojawia się Marianna z rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi radością
oczami. Święty Mikołaj odwraca się do kamery, uśmiech się i puszcza oko.
- Stop. A to drań. Skurwysyński żartowniś. Wydruk obrazu na ekranie
- poleciła Eve, przyglądając się krągłej twarzy o rumianych policzkach i
błyszczących niebieskich oczach. - On wiedział, że będziemy oglądać
dyskietki. Najwyraźniej go to bawi, - Przecież jest przebrany za świętego
Mikołaja. - Peabody gapiła się w ekran. - To odrażające. To po prostu...
niemożliwe.
- A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby możliwe, tak?
- Tak. Nie. - Peabody wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na
nogę. - To jest... To jest chore.
- Ale również bardzo sprytne. - Eve czekała, aż komputer wydrukuje
portret mężczyzny. - Nikt przecież nie zamknie Mikołajowi drzwi przed
nosem. - Obraz start. Mężczyzna wszedł do mieszkania i korytarz
opustoszał. Timer u dołu ekranu wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą
trzydzieści trzy.
Nie śpieszył się, pomyślała Eve. Prawie dwie i pół godziny. Sznur,
którym ją związał, i wszystko, co mogło być mu potrzebne, znajdowało się
zapewne w tym wielkim błyszczącym pudle.
O jedenastej z windy wysiadła jakaś para i śmiejąc się, zapewne po
lekkim rauszu, przeszła obok drzwi Marianny, nie mając pojęcia, co dzieje
się w środku.
Strach i ból. Morderstwo.
Drzwi mieszkania otworzyły się pół godziny po północy. Wyszedł
przez nie mężczyzna w czerwonym stroju ze srebrnym pudłem w ręku. Na
rumianej twarzy widniał szeroki, niemal dziki uśmiech. Ponownie spojrzał
w kamerę. W jego oczach płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął
do windy.
- Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć
sto siedemdziesiąt sześć H. Ile Mówiłaś jest tych dni w piosence.
- Dwanaście. - Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w
gardle. - Dwanaście dni.
- Lepiej dowiedzmy się, czy Hawley była jego jedyną miłością, czy
ma jeszcze jedenaście innych. - Eve wstała. - Chodźmy pogadać z tym jej
facetem.
Jeremy Vondoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak
małe, że mieściło się w nich zaledwie biurko z komputerem, system
łączności i fotel na trzech kółkach. Do cienkich ścianek przyczepione były
raporty z giełdy, repertuar teatrów, kartka świąteczna przedstawiająca
kobietę o ponętnych kształtach, obsypaną płatkami śniegu, i fotografia
Marianny Hawley.
Zerknąwszy na wchodzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dalej stukał w
klawiaturę komputera, mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką.
- Comsat pięć i osiem, Kenmart spadł do trzech siedemdziesiąt pięć,
Nie, Roarke Industries podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy
przewidują, że w ciągu dnia skoczy jeszcze o dwa.
Eve uniosła brew i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. Za chwilę
będziemy rozmawiać o morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia
miliony. Przedziwnie ten los się plecie.
- Załatwione.
Vondoren nacisnął jeden z klawiszy i na ekranie pojawiła się
plątanina tajemniczych cyfr i symboli. Eve odczekała kolejne trzydzieści
sekund, po czy wyciągnęła odznakę i podstawiła ją Vandorenowi pod nos.
Zamrugał, odwrócił się i spojrzał na nią.
- Załatwione. Oczywiście. Dzięki. - Vondoren odsunął na bok
mikrofon i uśmiechnął się niepewnie. Kąciki warg lekko mu drżały. - Czym
mogę służyć, poruczniku?
- Jeremy Vondoren.
- Tak. - Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się po stojącej z tyłu
Peabody i wróciły do Eve. - Czyżbym miał jakieś kłopoty?
- A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vondoren?
- Nie przypominam sobie. - Ponownie uśmiechnął się, ukazując mały
dołeczek w policzku. - Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy
miałem osiem lat.
- Czy zna pan Mariannę Hawley?
- Oczywiście. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Mari zwędziła
cukierki? - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - O co chodzi? Czy coś
się stało?
Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, że
zobaczy Mariannę.
- Przykro mi, pani Vondoren. - Eve nigdy nie umiała przekazywać
złych wiadomości, postanowiła więc, że zrobi to szybko. - Panna Hawley
nie żyje.
- Nie, to nieprawda - powiedział, przenosząc ciemne oczy na Eve. -
To niemożliwe. Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się
na kolację dziś na siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka.
- Nie ma żadnej pomyłki. Przykro mi - powtórzyła Eve. - Wczoraj
wieczorem Marianna Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu.
- Marianna? Zamordowana? - Kręcił głową, jakby nie rozumiał
znaczenia tych słów. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. - Odwrócił
się w stronę podręcznego wideokomu. - Zaraz się z nią połączę. Jest teraz
w pracy.
- Panie Vondoren. - Eve położyła mu rękę na ramieniu i lekko
pchnęła go na fotel. Sama nie miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na
brzegu biurka. - Została zidentyfikowana na podstawie linii papilarnych i
kodu DNA - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Jeśli pan może, to
chciałabym, żeby potwierdził pan jej tożsamość.
- Jej tożsamość... - Poderwał się z miejsca, uderzając Eve w ramię.
Nie zagojona rana natychmiast dała o sobie znać. - Dobrze, pójdę z panią,
by udowodnić, że to nie ona. To nie może być Marianna.
Kostnica nie należała do przyjemnych miejsc. Komuś, kto w
przepływie optymizmu lub wisielczego humoru pozawieszał u sufitu
czerwone i zielone kule, a drzwi ozdobił ohydnymi złotymi girlandami,
udało się jedynie wywołać głupi uśmieszek na twarzach wchodzących tu
ludzi.
Eve stała przy oszklonej ścianie i czuła, podobnie jak wiele razy
przedtem, że ciałem mężczyzny wstrząsa dreszcz na widok
nieruchomego ciała Marianny Hawley.
Przykryto ją prześcieradłem, by oszczędzić najbliższym widoku jej
nagości, nacięcia w kształcie litery Y i stempla na stopie z nazwiskiem i
numerem.
- Nie. - Vondoren przycisnął dłonie do szyby. - Nie, nie, nie, to
nieprawda. Marianno.
Eve delikatnie położyła mu rękę na ramieniu. Trząsł się cały i dłońmi
zaciśniętymi w pięści uderzył o szklaną barierę.
- Proszę tylko kiwnąć głową, jeśli rozpoznaje pan Mariannę Hawley.
Skinął głową i rozpłakał się.
- Peabody, znajdź jakieś puste pomieszczenie... I przynieś szklankę
wody.
W tym momencie Vondoren przytulił się do Eve i ukrył twarz na
ramieniu. Objęła go, dając jednocześnie znak obsłudze, by zasłonili szybę.
- Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd.
Otoczyła go ramieniem, myśląc w duchu, że wolałaby raczej
zmierzyć się z uzbrojoną bandą niż pocieszać pogrążonego w żalu
człowieka, który stracił ukochaną osobę. Czuła się bezradna, bo ni mogła
mu pomóc. Mimo to szeptała ciche słowa otuchy, prowadząc przez
wyłożony terakotą hall do drzwi, gdzie czekała na nią Peabody.
- Tu możemy wejść - powiedziała cicho asystentka. - Zaraz
przyniosę wodę.
- Usiądźmy. - Eve zaprowadziła go do krzesła, z kieszeni marynarki
wyciągnęła chusteczkę i wcisnęła mu do ręki. - Przykro mi, że stracił pan
bliską osobę - powiedziała, jak zwykle w takich wypadkach, po raz kolejny
uświadamiając sobie niestosowność tych słów.
- Kto mógł skrzywdzić Mariannę? I dlaczego?
- Moim zadaniem jest się tego dowiedzieć. I dowiem się.
Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że Vondoren podniósł na Eve
zaczerwienione, pełne smutku oczy. Z wyraźnym trudem odetchnął
głęboko.
- Ja... Ona była wyjątkowa. - Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej
małe aksamitne pudełko. - Miałem jej to wręczyć dziś wieczorem.
Chciałem zaczekać do Wigilii, bo Marianna uwielbiała święta, ale nie
mogłem już dłużej czekać.
Trzęsącymi się palcami otworzył pudełeczko. Na aksamitnej
poduszeczce leżał pierścionek zaręczynowy z brylantem.
- Chciałem dziś poprosić ją o rękę. I Zostałbym przyjęty. Kochaliśmy
się. Czy to... - Zamknął pudełko i schował je do kieszeni. - Czy to był napad
rabunkowy?
- Przypuszczamy, że nie. Jak dawno pan ją znał?
- Sześć miesięcy, prawie siedem. - Spojrzał na Peabody, która
przyniosła mu szklankę wody. - dziękuję. To były najszczęśliwsze miesiące
w moim życiu - dodał.
- Jak się poznaliście?
- Przez agencję matrymonialną „Szczęśliwy Związek”.
- Korzystał pan z usług agencji matrymonialnej? - spytała z
niedowierzaniem Peabody.
Spuścił głowę i westchnął.
- Zrobiłem to pod wpływem impulsu. Większość czasu spędzam w
pracy i rzadko gdzieś wychodzę. Dwa lata temu rozwiodłem się i chyba
dlatego kobiety mnie onieśmielają. W każdym razie żadna z tych, z którymi
się spotykałem... Po prostu nie pasowaliśmy do siebie. Pewnego wieczoru
zobaczyłem w komputerze reklamę agencji i postanowiłem spróbować.
Pociągnął łyk wody.
- Marianna była trzecią dziewczyną, z którą się spotkałem. Z dwoma
pierwszymi poszedłem na drinka i na tym się skończyło. Kiedy jednak
poznałem Mariannę, poczułem, że to może być coś ważnego. - Zamknął
oczy i odetchnął głęboko. - Ona jest... wspaniała. Ma w sobie tyle życia,
tyle entuzjazmu. Lubiła swoją pracę, mieszkanie, założyła kółko teatralne.
Wystawiała sztuki.
Eve zauważyła, że przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i
bezskutecznie usiłuje oswoić się z czasem przeszły.
- Zaczęliście się spotykać - podpowiedziała mu.
- Tak. Postanowiliśmy umówić się na drinka, bez żadnych
zobowiązań, ale w końcu poszliśmy na kolację, potem na kawę i
przegadaliśmy kilka godzin. Było to dla nas coś ważnego.
- Czy ona czuła to samo.
- Tak. Nie speszyliśmy się. Kilka wspólnych kolacji, teatr. Oboje
lubiliśmy chodzić do teatru. Potem zaczęliśmy spędzać razem sobotnie
popołudnia. Teatr, muzeum albo spacer. Pojechaliśmy do jej rodzinnego
miasta. Przedstawiła mnie rodzicom. Czwartego czerwca poszliśmy do
J. D. ROBB RANDKA ZE ŚMIERCIĄ
W dobie, gdy technika łączy ludzi w pary, randka może się okazać śmiertelną pułapką A jakaż to bestia, czując, że nadszedł jej czas, Pełznie ku Betlejem, by się narodzić? Yeats Nikt nie strzela do świętego Mikołaja. Alfred Emanuel Smith
ROZDZIAŁ 1 Śniła o śmierci. Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne szyby okienne do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kałuże krwi. Siedziała skulona w kącie, chuda mała dziewczynka z plątaniną kasztanowych włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w siebie, kiedy miał trochę gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkliste, a twarz przybrała ziemisty kolor. Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące światło, które omiatało ściany, podłogę i... jego. Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi. Z jej gardła wydobył się dziki spazmatyczny jęk. W drobnej dłoni błysnął zakrwawiony po rękojeść nóż. Mężczyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad nim świeży zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz drzemiące w niej zwierzę rozpoznało ten odór, który jednocześnie przerażał i sprawiał przyjemność. Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, a między nogami czuła wilgoć i piekący ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył. Nareszcie była bezpieczna. Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, i jej ból zmienił się w przerażenie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie. Jego martwe usta rozciągnęły się w uśmiechu. Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze córeczkę. Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła mu z twarzy i pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i obudziła się.
Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny jęk, parzący gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca. Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą woli. Nie była już bezradnym dzieckiem, lecz dorosła kobietą, policjantką, która potrafi się bronić, w sytuacji kiedy sama staje się ofiarą. Zniknął też obskurny pokój hotelowy. Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i Roarke'a. Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała. Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke wyjechał. Nie potrafiła spać w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było w domu. Rzadko miewała koszmary, gdy leżał obok niej, i zbyt często, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej swojej słabości równie mocno jak kochała męża. Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce grubego szarego kota, który leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mrużąc różnokolorowe oczy. Galahad przywykł już do sennych koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy budzono go o czwartej nad ranem. - Przepraszam - mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To cholernie głupie. On przecież nie żyje i nigdy tu nie przyjdzie. Martwi przecież nie wracają. - Westchnęła, wpatrując się w ciemność. - Powinnam o tym wiedzieć. Śmierć była jej towarzyszką, ocierała się o nią każdego dnia, każdej nocy. W ostatnich tygodniach kończącego się 2058 roku posiadanie broni było zakazane, a medycyna nauczyła się przedłużać życie powyżej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie zabitych. Nie chcąc ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła światło i podniosła się z fotela. Nogi przestały jej drżeć, a puls wrócił do
normalnego rytmu. Ostry ból głowy, który zwykle następował po dręczących snach, też wkrótce minie. Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł za nią, mając nadzieję na wczesne śniadanie i otarł się przymilnie o jej nogi. - Najpierw ja, kolego. Zaprogramowała autokucharza na kawę, potem postawiła na podłodze miskę pełną chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu. Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad nim czyste niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego korzystali w tym mieście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą oazą spokoju i wysokim murem, tętniło normalne życie i śmierć zbierała swe żniwo. Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując zmniejszyć sztywność ramienia po nie zagojonej jeszcze ranie. Drobne morderstwa, wielkie intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała się na tym lepiej niż na kolorowym świecie pieniędzy i władzy, w jakim obracał się jej mąż. W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała się, jak mogli się spotkać - ona, celna i ostra jak wystrzelona z łuku strzała policjantka, stojąca na straży prawa, i on, błyskotliwy Irlandczyk, który przez całe życie usiłował je omijać. Połączyło ich morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by przeżyć, obrały różne drogi ucieczki, odnalazły się wbrew logice i rozumowi. - O Boże, tęsknie za nim. To idiotyczne. Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym momencie mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie. Nie mając wątpliwości, kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo. Na ekranie ukazała się twarz Roarke'a. Cóż za twarz, pomyślała,
kiedy uniósł w górę czarną brew. Niewiarygodnie przystojna o rysach poety, kształtnych ustach, wydatnych kościach policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą gęstych czarnych włosów. Nawet po roku małżeństwa na widok jego twarzy krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach. - Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu nie śpisz? - Właśnie się obudziłam. Wiedziała, że nić się nie ukryje przed jego uważnym wzrokiem. Na pewno dostrzegł cienie pod oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich rozczochranych włosach. - Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej roboty. Wiedział więcej, niż mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru whisky, w których teraz czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany. - Wracam dziś wieczorem - oznajmił. - Przecież miałeś zostać jeszcze klika dni. - Dziś wieczorem - powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą, poruczniku. - Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk, lecz mimo to uśmiechnęła się do niego. - Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu. - Koniecznie. - Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem? Właściwie to chciał poinformować ją, że zostanie jeszcze dzień lub dwa, i namówić by przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się i powiedział.
- Chciałem powiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do łóżka, Eve. - Dobrze. - Oboje jednak wiedzieli, że tego nie zrobi. - Do zobaczenia wieczorem. Hmm... Roarke? - Tak? Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić. - Ja też za tobą tęskniłam. Przerwała połączenie, mimo że się uśmiechnął. Już spokojniejsza, zabrała kubek z kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień. Nie zamierzała wymknąć się niepostrzeżenie z domu, lecz też nie starała się hałasować. Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, że Summerset kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała uniknąć spotkania ze sztywnym służącym Roarke'a czy jak kto woli sierżantem, który o wszystkim wiedział, spełniał sumiennie obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne - zdaniem Eve - sprawy. Ostatnia sprawa kryminalna zbliżyła ich do siebie, przez co oboje czuli się niezręcznie. Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie jak ona jego. Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła bolące ramię. Rano, lub po długim dniu pracy, wciąż odczuwała w nim lekki ból. Wykorzystanie broni do maksimum nie było doświadczeniem, które chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze gorszym przeżyciem była chwila, kiedy Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a ona była zbyt słaba, by mu dokopać. Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by rozwścieczyć Summerseta. On zaś wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją to wkurzy. Wściekła na siebie
za to, że nie zabrała pilota do otwarcia garażu, ruszyła chodnikiem biegnącym wokół domu. Pod stopami skrzypiała zamarznięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła dłoń na czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego garażu. Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające skutery, a nawet dwuosobowy helikopter. Jej miejskie auto w kolorze zielonego groszku wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych, lśniących ogarów. Ale jest nowe i sprawne, pomyślała, wsuwając się za kierownicę. Zaskoczyło od jednego ruchu. Wydała polecenie i przez otwory wentylacyjne dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza rozbłysła światłami, rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy głos poinformował ją, że wszystkie systemy są sprawne. Za żadne skarby nie przyznałaby się, że tęskni za swym starym, kapryśnym i zdezelowanym pojazdem. Płynnie wyjechała z garażu na podjazd prowadzący do żelaznej bramy posiadłości. Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie. Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i czyste. Drzewa rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka warstwa szronu, mieniącego się niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w mrocznych zakątkach, narkomani kończyli swoją nocną robotę, lecz tu widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie aleje i spokojną ciemność przed świtem. Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica reklamowa, rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z czerwonymi policzkami i przyklejonym do ust głupim uśmiechem, który przypominał jej przerośniętego elfa z Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho, ho, ho” i
przypominając, że najwyższy czas pomyśleć o świątecznych prezentach. - Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne spojrzenie i zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty. Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś smacznego dl Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pomyśleć. Cóż, do cholery, mogła kupić mężczyźnie, który nie tylko miał wszystko, lecz był również właścicielem fabryk, które to wszystko wytwarzały? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od robienia zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, że Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem święty Mikołaj zachwalał sklepy i stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple. Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu. Trwał tu wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z których większość była pijana, naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących grillach. Swoich miejsc przy krawężniku musieli bronić pięściami. Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym, monotonnym głosem o rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy grypa ludzi weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Nad głową wesoło dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia sterowce reklamowe zachęcały do kupna najrozmaitszych towarów. Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki do towarzystwa, pomyślała. Musiały bronić swego miejsca równie zażarcie jak sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i zniknęła w tłumie. Bardzo sprytnie, pomyślała z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa dźwignęła się na nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.
To właśnie był jej Nowy Jork. Z pewnym żalem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję, zmierzając do centrum miasta. Najwyższy czas wrócić do czynnej służby, pomyślała. Tygodnie bezczynności sprawiły, że czuła się rozdrażniona, bezużyteczna i słaba. Z trudem przetrwała ostatni tydzień przymusowego urlopu, na który wysłano ją, by doszła do siebie. Miała już tych wakacji powyżej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła wrócić do pracy. Musi tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej roboty. Kiedy zapiszczał nadajnik, była gotowa do przyjęcia meldunku, mimo że służbę zaczynała dopiero za trzy godziny. - Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie potwierdzony. Kontakt z lokatorem mieszkania dwa A. Do wszystkich wozów... - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej. - Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji. - Zrozumiałam. Bez odbioru. Zatrzymała się przy krawężniku i powiodła wzrokiem po stalowoszarym budynku. W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na osiemnastym piętrze panowały ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia cztery oznaczał anonimowy telefon o domowej kłótni. Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod ramieniem. Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale nikt nie lubił mieszać się do nieporozumień rodzinnych. Małżeństwo, które skacze sobie do oczu, również nie lubi, jak gliniarze próbując - licząc na awans - powstrzymać skłóconych przed pozabijaniem się. To, że przyjęła ten meldunek, świadczył o jej tęsknocie za czynną służbą. Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem
dwa A. Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu. Pokazała odznakę. - Podobno macie tu jakieś kłopoty. - Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko dozorcą. - Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan lokal osiemnaście B? - Nie ma pani klucza uniwersalnego? - W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy, śmierdzący i wystraszony. - A może coś mi pan powie o mieszkańcach tego lokalu? - To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie wiem. - W przeciwieństwie do innych - mruknęła Eve. - Wie pan, jak się nazywa? - Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu, to chcę o tym wiedzieć. W przeciwnym razie to nie mój interes. - W porządku - powtórzyła Eve, kiedy zatrzasnął jej drzwi przed nosem. - Wracaj do nory, wszarzu. - machnęła ręką i poszła korytarzem do windy. Jadąc w górę, połączyła się z centralą. - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w budynku na Siódmej. Miejscowy dozorca to wesz. Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B. - Potrzebne ci wsparcie? - Nie. Bez odbioru.
Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze. Jej uważny wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu panowała absolutna cisza. Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu pracownicy umysłowi o średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do metra. Nieliczni szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni zaś żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe życie w zwykłym miejscu. Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku, lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B. Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była wyłączona. Instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła dzwonek. Nie usłyszała brzęczenia, doszła więc do wniosku, że mieszkanie musi być dźwiękochłonne. Cokolwiek działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi. Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą rzeczą było przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do niego z obezwładniaczem lub nożem kuchennym w ręku. - Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w pani mieszkaniu. Światło - poleciła. Mieszkanie urządzone było ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory, proste linie. Ekran rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna naga para, spleciona w miłosnym uścisku, przetaczała się po łóżku usłanym płatkami róż, wydając z siebie teatralne jęki. Na stole stała patera wypełniona po brzegi gumowymi dropsami bez
cukru i świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do różnych wysokości. Na przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w bladozielonym odcieniu. Pachniało sosną i żurawinami. Pod oknem leżała przewrócona mała choinka. Świąteczne lampki i aniołki ze słodkimi buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane. Zniszczeniu uległo również kilkanaście leżących pod choinką pudełek. Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy. Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze ochrypłych zwierzęcych jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając się na boki. Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z tych irytujących świątecznych melodii, którą wszędzie można było słyszeć. Wycelowała broń w stronę małego korytarza, Było tam dwoje drzwi. Jedne prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny - wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłuż ściany, podeszła do drugich drzwi, skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła świeży, metaliczny i kwaśny zapach śmierci. Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w lewo, potem w prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, że nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do łóżka. Dozorca miał rację. Kobieta rzeczywiście była ładna. Nie należała do zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele uroku, miękkie, kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie zdążyła jeszcze zniszczyć urody. Szeroko otwarte oczy wyrażały zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym odcieniem różu, rzęsy przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową pomadką. We włosach, tuż nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie
drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek. Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch choinkowy. Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, że to pewnie on posłużył do uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady świadczące o tym, że ofiarę związano i że usiłowała walczyć. Z wieży rozrywkowej, stojącej przy łóżku, dobiegł głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bożego Narodzenia. Eve westchnęła i wyciągnęła swój nadajnik. - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę. Cóż za wredny początek dnia. Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami. Pomimo skandalicznie wczesnej pory jej mundur był świeżo odprasowany, a ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko uczesane. Jedynym znakiem, świadczącym o brutalnym wyrwaniu jej ze snu, było odgniecenie na policzku. - Wredny koniec dnia - mruknęła Eve. - Wstępne oględziny wskazują, że śmierć nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. - Usunęła się na bok, by zrobić miejsce ekipie śledczej. - Wszystko świadczy, że przyczyną śmierci było uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi, że ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy, gdy została związana. Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce. - Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią denatka została zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca. - Nie zauważyłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej choinki. To mi wygląda na przemyślaną robotę. Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem.
- Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer bezpieczeństwa z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał. - Tak jest. - Postaw przy drzwiach dwóch funkcjonariuszy - dodała Eve, podchodząc do wideokomu stojącego przy łóżku. - Niech ktoś wyłączy tą cholerną muzykę. - Nie jest pani w świątecznym nastroju, poruczniku. - Peabody nacisnęła guzik starannie polakierowanym paznokciem. - Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Skończyliście? - zwróciła się do członków ekipy śledczej. - Obrócimy ją, zanim zostanie zabrana. Krew zdążyła już spłynąć do pośladków, które przybrały czerwony kolor. Żołądek i pęcherz były puste. Mimo ochraniaczy na rękach Eve poczuła zgrubienie na skórze denatki. - Wygląda na świeże - mruknęła. - Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyjdziesz. - Przyjrzała się jasnemu napisowi na prawej łopatce. - Mojej miłości - odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie litery na białej skórze. - To chyba świeży tatuaż. - Eve pochyliła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem ramienia denatki. - Trzeba sprawdzić gdzie go zrobiła. - Przepiórka na gruszy. Eve uniosła w górę brew. - Co? - Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bożego Narodzenia. - Eve najwyraźniej nadal nic nie rozumiała, więc pospiesznie wyjaśniła: - To taka stara piosenka. Dwanaście dni Bożego Narodzenia. Każdego dnia chłopiec daje swojej ukochanej jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na gruszy. - A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. - Poczuła skurcz w żołądku na myśl o tym, co to może oznaczać. - Miejmy
nadzieję, że to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabierają ciało - poleciła, po czym ruszyła do stojącego przy łóżku wideokomu. Kiedy wyniesiono ciało, poleciła wyświetlić wszystkie połączenia z ostatnich dwudziestu czterech godzin. Pierwsze pochodziło z godziny osiemnastej. Była to wesoła rozmowa denatki z matką. Słuchając jej i patrząc na roześmianą twarz starszej kobiety, Eve zastanawiała się, jak będzie wyglądać ta twarz, kiedy przekaże jej wiadomość i śmierci córki. Drugie i ostatnie połączenie z zewnątrz. Przystojny facet, pomyślała Eve, przyglądając się twarzy mężczyzny na ekranie. Około trzydziestu pięciu lat, miły uśmiech, wyraziste brązowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnóstwo seksualnych podtekstów, żarty. A więc kochanek. Może nawet ukochany. Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem znalazła kalendarz Marianny, przenośny wideokom i notes adresowy. Po krótkim przejrzeniu ich zawartości wyłowiła nazwisko Jeremy Vandoren. Kiedy została sama w pokoju, podeszła jeszcze raz do łóżka. Leżała na nim zakrwawiona pościel. Ubranie kobiety było starannie pocięte i rzucone na podłogę. Zapakowano je już do worka. W mieszkaniu panowała cisza. Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobrowolnie, czy też zmusił ją do tego? Raport toksykologiczny wyjaśni, czy miała we krwi jakieś nielegalne środki. Kiedy znaleźli się w sypialni, rozciągnął ją na łóżku i przywiązał jej ręce i nogi do czterech słupków w rogach. Następnie pociął jej ubranie. Ostrożnie, bez pośpiechu. Nie było w nim wściekłości czy gniewu ani nawet rozpaczliwego pożądania. Robił to na zimno, w sposób przemyślany. Potem ją zgwałcił. Miał nad nią władzę. Broniła się, krzyczała, może nawet błagała. Sprawiło mu to przyjemność. To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy,
bo przed oczami stanął jej własny ojciec. Kiedy morderca zaspokoił żądzę, udusił dziewczynę, patrząc, jak oczy wychodzą jej na wierzch. Potem ją uczesał, umalował i owinął srebrnym łańcuchem. Czy tę spinkę do włosów przyniósł ze sobą, czy też należała do niej? Sama sobie zrobiła ten tatuaż, czy to on ją przyozdobił. Przeszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Była wyłożona śnieżnobiałymi kafelkami, a w powietrzu unosił się nikły zapach środka dezynfekcyjnego. Tu pewnie mył się po skończonej robocie, może nawet ubierał, po czym wytarł do czysta wszystkie ślady. Tak czy owak trzeba będzie wpuścić tu „sprzątaczy”. Najmniejszy nawet włosek może mieć znaczenie. Dziewczyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspólnie planowały święta, śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach. - Pani porucznik? Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą w korytarzu Peabody. - Co? - Mam dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przy drzwiach stoi dwóch funkcjonariuszy. - Dobrze. - Eve przetarła dłońmi twarz. - Plombujemy mieszkanie i zabieramy wszystko do centrali. Muszę powiadomić najbliższą rodzinę. - Zarzuciła torbę na ramie i zabrała swój zestaw polowy. - Miałaś rację, Peabody. To wredny początek dnia.
ROZDZIAŁ 2 Sprawdziłaś tego jej faceta? - Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako makler w firmie Foster, Bride i Rumsey na Wall Street. - Peabody zerknęła do notatnika. - Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza tym bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny. - Hmm. - Eve wsunęła dyskietkę do komputera. - Sprawdźmy, czy ten bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny złożył wczoraj wieczorem wizytę swojej dziewczynie. - Przynieść kawy, poruczniku? - Co? - Przynieść kawy? Eve wpatrywała się z uwagą w monitor. - Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz. Asystentka wzniosła oczy ku niebu. - Tak, napiłabym się. - To sobie przynieś. A przy okazji weź i dla mnie. - Ofiara wróciła do domu o szesnastej czterdzieści pięć. - Stop - poleciła komputerowi i przez chwilę wpatrywała się w obraz Marianny Hawley widoczny na ekranie. Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym jej połyskliwe kasztanowe włosy, w długim płaszczu w tym samym odcieniu i eleganckich butach. - Wracała z zakupów - stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve kubek z kawą. - Tak. U Bloomingdale'a. Obraz start - poleciła Eve. Marianna postawiła na podłodze torby z zakupami i wyjęła kartę magnetyczną. Jej usta poruszały się, jakby coś do siebie mówiła. Nie raczej śpiewała, doszła do wniosku Eve. Potem odrzuciła włosy w tył, podniosła torby, weszła do mieszkania i zamknęła drzwi. Zapaliło się
czerwone światło blokujące drzwi. Potem na monitorze pojawili się inni lokatorzy wchodzący i wychodzący, w pojedynkę lub parami. Toczyło się zwyczajne życie. - Kolację zjadła w domu - stwierdziła Eve, wyobrażając sobie jej wnętrze mieszkania. Widziała, jak Marianna krząta się po pokojach, ubrana w proste granatowe spodnie i biały sweter, który potem zostanie pocięty, włącza ekran rozrywkowy, odwiesza do szafy w przedpokoju jasnoczerwony płaszcz, kładzie na półkę beret, zdejmuje buty i rozpakowuje zakupy. Schludna kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy, przygotowuje się do spędzenia spokojnego wieczoru w domu. - Około siódmej zjadła zupę zaprogramowaną w autokucharzu. - Eve bębniła w blat biurka krótkimi, niepomalowanymi paznokciami. - Potem rozmawiała z matka, a potem połączyła się ze swoim facetem. W tym momencie Eve zobaczyła, że drzwi do windy się otwierają. Uniosła w górę brwi, które skryły się pod gęstą grzywką. - Proszę, proszę, co my tu mamy? - Święty Mikołaj - uśmiechnęła się Peabody, zerkając na Eve przez ramię. - Z prezentem. Mężczyzna w czerwonym stroju, ze śnieżnobiałą brodą, niósł w rękach wielkie pudło owinięte w srebrny papier i owiązane złotozieloną wstążką. - Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści procent. Ekran zamigotał, podany przez Eve wycinek oddzielił się, po czym ukazał się w powiększeniu. W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze złotym ptaszkiem. - Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach. - Ale... to przecież święty Mikołaj.
- Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kierunku jej mieszkania - mruknęła Eve, patrząc jak postać z błyszczącym pakunkiem w ręku podchodzi do drzwi Marianny, naciska dzwonek palcem w rękawiczce, czeka chwilę, po czym uśmiecha się. W tym momencie pojawia się Marianna z rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi radością oczami. Święty Mikołaj odwraca się do kamery, uśmiech się i puszcza oko. - Stop. A to drań. Skurwysyński żartowniś. Wydruk obrazu na ekranie - poleciła Eve, przyglądając się krągłej twarzy o rumianych policzkach i błyszczących niebieskich oczach. - On wiedział, że będziemy oglądać dyskietki. Najwyraźniej go to bawi, - Przecież jest przebrany za świętego Mikołaja. - Peabody gapiła się w ekran. - To odrażające. To po prostu... niemożliwe. - A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby możliwe, tak? - Tak. Nie. - Peabody wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na nogę. - To jest... To jest chore. - Ale również bardzo sprytne. - Eve czekała, aż komputer wydrukuje portret mężczyzny. - Nikt przecież nie zamknie Mikołajowi drzwi przed nosem. - Obraz start. Mężczyzna wszedł do mieszkania i korytarz opustoszał. Timer u dołu ekranu wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści trzy. Nie śpieszył się, pomyślała Eve. Prawie dwie i pół godziny. Sznur, którym ją związał, i wszystko, co mogło być mu potrzebne, znajdowało się zapewne w tym wielkim błyszczącym pudle. O jedenastej z windy wysiadła jakaś para i śmiejąc się, zapewne po lekkim rauszu, przeszła obok drzwi Marianny, nie mając pojęcia, co dzieje się w środku. Strach i ból. Morderstwo. Drzwi mieszkania otworzyły się pół godziny po północy. Wyszedł przez nie mężczyzna w czerwonym stroju ze srebrnym pudłem w ręku. Na
rumianej twarzy widniał szeroki, niemal dziki uśmiech. Ponownie spojrzał w kamerę. W jego oczach płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął do windy. - Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć sto siedemdziesiąt sześć H. Ile Mówiłaś jest tych dni w piosence. - Dwanaście. - Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gardle. - Dwanaście dni. - Lepiej dowiedzmy się, czy Hawley była jego jedyną miłością, czy ma jeszcze jedenaście innych. - Eve wstała. - Chodźmy pogadać z tym jej facetem. Jeremy Vondoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak małe, że mieściło się w nich zaledwie biurko z komputerem, system łączności i fotel na trzech kółkach. Do cienkich ścianek przyczepione były raporty z giełdy, repertuar teatrów, kartka świąteczna przedstawiająca kobietę o ponętnych kształtach, obsypaną płatkami śniegu, i fotografia Marianny Hawley. Zerknąwszy na wchodzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dalej stukał w klawiaturę komputera, mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką. - Comsat pięć i osiem, Kenmart spadł do trzech siedemdziesiąt pięć, Nie, Roarke Industries podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy przewidują, że w ciągu dnia skoczy jeszcze o dwa. Eve uniosła brew i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. Za chwilę będziemy rozmawiać o morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia miliony. Przedziwnie ten los się plecie. - Załatwione. Vondoren nacisnął jeden z klawiszy i na ekranie pojawiła się plątanina tajemniczych cyfr i symboli. Eve odczekała kolejne trzydzieści sekund, po czy wyciągnęła odznakę i podstawiła ją Vandorenowi pod nos.
Zamrugał, odwrócił się i spojrzał na nią. - Załatwione. Oczywiście. Dzięki. - Vondoren odsunął na bok mikrofon i uśmiechnął się niepewnie. Kąciki warg lekko mu drżały. - Czym mogę służyć, poruczniku? - Jeremy Vondoren. - Tak. - Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się po stojącej z tyłu Peabody i wróciły do Eve. - Czyżbym miał jakieś kłopoty? - A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vondoren? - Nie przypominam sobie. - Ponownie uśmiechnął się, ukazując mały dołeczek w policzku. - Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy miałem osiem lat. - Czy zna pan Mariannę Hawley? - Oczywiście. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Mari zwędziła cukierki? - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - O co chodzi? Czy coś się stało? Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, że zobaczy Mariannę. - Przykro mi, pani Vondoren. - Eve nigdy nie umiała przekazywać złych wiadomości, postanowiła więc, że zrobi to szybko. - Panna Hawley nie żyje. - Nie, to nieprawda - powiedział, przenosząc ciemne oczy na Eve. - To niemożliwe. Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się na kolację dziś na siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka. - Nie ma żadnej pomyłki. Przykro mi - powtórzyła Eve. - Wczoraj wieczorem Marianna Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu. - Marianna? Zamordowana? - Kręcił głową, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. - Odwrócił się w stronę podręcznego wideokomu. - Zaraz się z nią połączę. Jest teraz w pracy.
- Panie Vondoren. - Eve położyła mu rękę na ramieniu i lekko pchnęła go na fotel. Sama nie miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na brzegu biurka. - Została zidentyfikowana na podstawie linii papilarnych i kodu DNA - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Jeśli pan może, to chciałabym, żeby potwierdził pan jej tożsamość. - Jej tożsamość... - Poderwał się z miejsca, uderzając Eve w ramię. Nie zagojona rana natychmiast dała o sobie znać. - Dobrze, pójdę z panią, by udowodnić, że to nie ona. To nie może być Marianna. Kostnica nie należała do przyjemnych miejsc. Komuś, kto w przepływie optymizmu lub wisielczego humoru pozawieszał u sufitu czerwone i zielone kule, a drzwi ozdobił ohydnymi złotymi girlandami, udało się jedynie wywołać głupi uśmieszek na twarzach wchodzących tu ludzi. Eve stała przy oszklonej ścianie i czuła, podobnie jak wiele razy przedtem, że ciałem mężczyzny wstrząsa dreszcz na widok nieruchomego ciała Marianny Hawley. Przykryto ją prześcieradłem, by oszczędzić najbliższym widoku jej nagości, nacięcia w kształcie litery Y i stempla na stopie z nazwiskiem i numerem. - Nie. - Vondoren przycisnął dłonie do szyby. - Nie, nie, nie, to nieprawda. Marianno. Eve delikatnie położyła mu rękę na ramieniu. Trząsł się cały i dłońmi zaciśniętymi w pięści uderzył o szklaną barierę. - Proszę tylko kiwnąć głową, jeśli rozpoznaje pan Mariannę Hawley. Skinął głową i rozpłakał się. - Peabody, znajdź jakieś puste pomieszczenie... I przynieś szklankę wody. W tym momencie Vondoren przytulił się do Eve i ukrył twarz na ramieniu. Objęła go, dając jednocześnie znak obsłudze, by zasłonili szybę.
- Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd. Otoczyła go ramieniem, myśląc w duchu, że wolałaby raczej zmierzyć się z uzbrojoną bandą niż pocieszać pogrążonego w żalu człowieka, który stracił ukochaną osobę. Czuła się bezradna, bo ni mogła mu pomóc. Mimo to szeptała ciche słowa otuchy, prowadząc przez wyłożony terakotą hall do drzwi, gdzie czekała na nią Peabody. - Tu możemy wejść - powiedziała cicho asystentka. - Zaraz przyniosę wodę. - Usiądźmy. - Eve zaprowadziła go do krzesła, z kieszeni marynarki wyciągnęła chusteczkę i wcisnęła mu do ręki. - Przykro mi, że stracił pan bliską osobę - powiedziała, jak zwykle w takich wypadkach, po raz kolejny uświadamiając sobie niestosowność tych słów. - Kto mógł skrzywdzić Mariannę? I dlaczego? - Moim zadaniem jest się tego dowiedzieć. I dowiem się. Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że Vondoren podniósł na Eve zaczerwienione, pełne smutku oczy. Z wyraźnym trudem odetchnął głęboko. - Ja... Ona była wyjątkowa. - Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej małe aksamitne pudełko. - Miałem jej to wręczyć dziś wieczorem. Chciałem zaczekać do Wigilii, bo Marianna uwielbiała święta, ale nie mogłem już dłużej czekać. Trzęsącymi się palcami otworzył pudełeczko. Na aksamitnej poduszeczce leżał pierścionek zaręczynowy z brylantem. - Chciałem dziś poprosić ją o rękę. I Zostałbym przyjęty. Kochaliśmy się. Czy to... - Zamknął pudełko i schował je do kieszeni. - Czy to był napad rabunkowy? - Przypuszczamy, że nie. Jak dawno pan ją znał? - Sześć miesięcy, prawie siedem. - Spojrzał na Peabody, która przyniosła mu szklankę wody. - dziękuję. To były najszczęśliwsze miesiące
w moim życiu - dodał. - Jak się poznaliście? - Przez agencję matrymonialną „Szczęśliwy Związek”. - Korzystał pan z usług agencji matrymonialnej? - spytała z niedowierzaniem Peabody. Spuścił głowę i westchnął. - Zrobiłem to pod wpływem impulsu. Większość czasu spędzam w pracy i rzadko gdzieś wychodzę. Dwa lata temu rozwiodłem się i chyba dlatego kobiety mnie onieśmielają. W każdym razie żadna z tych, z którymi się spotykałem... Po prostu nie pasowaliśmy do siebie. Pewnego wieczoru zobaczyłem w komputerze reklamę agencji i postanowiłem spróbować. Pociągnął łyk wody. - Marianna była trzecią dziewczyną, z którą się spotkałem. Z dwoma pierwszymi poszedłem na drinka i na tym się skończyło. Kiedy jednak poznałem Mariannę, poczułem, że to może być coś ważnego. - Zamknął oczy i odetchnął głęboko. - Ona jest... wspaniała. Ma w sobie tyle życia, tyle entuzjazmu. Lubiła swoją pracę, mieszkanie, założyła kółko teatralne. Wystawiała sztuki. Eve zauważyła, że przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i bezskutecznie usiłuje oswoić się z czasem przeszły. - Zaczęliście się spotykać - podpowiedziała mu. - Tak. Postanowiliśmy umówić się na drinka, bez żadnych zobowiązań, ale w końcu poszliśmy na kolację, potem na kawę i przegadaliśmy kilka godzin. Było to dla nas coś ważnego. - Czy ona czuła to samo. - Tak. Nie speszyliśmy się. Kilka wspólnych kolacji, teatr. Oboje lubiliśmy chodzić do teatru. Potem zaczęliśmy spędzać razem sobotnie popołudnia. Teatr, muzeum albo spacer. Pojechaliśmy do jej rodzinnego miasta. Przedstawiła mnie rodzicom. Czwartego czerwca poszliśmy do