1
Stała w Czyśćcu i patrzyła na śmierć. Krwawą, podłą i okrutną w
swej radości, która pojawiła się w tym miejscu jak rozkapryszone dziecko
kierowane pragnieniem zaspokojenia bezmyślnej brutalności.
Morderstwu rzadko towarzyszy ład. Nieważne, czy zostało starannie
i po mistrzowsku zaplanowane, czy dokonane pod wpływem szaleńczego
impulsu, zawsze pozostawia po sobie bałagan, który sprzątnąć musi ktoś
inny, a nie morderca.
Jej praca polega na przekopywaniu się przez gruzowisko zbrodni,
na zebraniu części, dopasowaniu ich i stworzeniu z nich obrazu życia,
które zostało ukradzione. Z tej ryciny musi potem sporządzić wizerunek
zabójcy.
Był rok 2059, wiosna zbliżała się niepewnymi krokami, dzień dopiero
się rozpoczynał. Eve, stąpając po morzu rozkruszonego szkła, spokojnie
przyglądała się piwnymi oczami koszmarnemu pejzażowi: rozbitym
lustrom, potłuczonym butelkom, kawałkom drewna. Roztrzaskane ekrany
na ścianach, przewrócone i powyginane przepierzenia. Droga skóra i
materiały wyściełające stołki i miejsca do siedzenia podarte na kolorowe
strzępy.
To, co jeszcze wczoraj było luksusowym klubem ze striptizem, teraz
zamieniło się w stertę drogich śmieci. To, co kiedyś było człowiekiem,
leżało pod wyginającym się w łuk barem. Teraz byłą ofiarą, zlaną własną
krwią.
Porucznik Eve Dallas ukucnęła przy trupie. Była policjantką, a więc
nieboszczyk należał do niej.
- Mężczyzna. Czarny. Koło czterdziestki. Liczne i rozległe obrażenia
głowy oraz reszty ciała. Wielokrotnie połamane kości. - Wyjęła z
przenośnego zestawu przyrząd pomiarowy, służący do zmierzenia
temperatury ciała i powietrza. - Wygląda na to, że śmierć nastąpiła po
uderzeniu w czaszkę, ale na tym się nie skończyło.
- Ktoś go stłukł pałką na kotlet.
Eve w odpowiedzi na uwagę asystentki tylko odchrząknęła. Potem
przyglądając się leżącemu przed nią dość młodemu, dobrze
zbudowanemu mężczyźnie, zapytała:
- Co widzisz, Peabody?
Asystentka automatycznie zmieniła pozycję i wytężyła wzrok.
- Denat... cóż, wygląda na to, że został zaatakowany od tyłu.
Prawdopodobnie padł już po pierwszym uderzeniu. Jednak zabójca na
tym nie poprzestał, lecz zadawał następne ciosy. Sądząc po ułożeniu plam
krwi i kierunku, w którym rozprysnął się mózg, ofiara zginęła od uderzeń
w głowę i była bita nadal, kiedy już leżała, prawdopodobnie nieprzytomna,
na podłodze. Niektóre z obrażeń z pewnością zostały zadane po zgonie.
Za narzędzie zbrodni posłużyła zapewne metalowa pałka, a ten, kto jej
użył, musiał dysponować znaczną siłą. Bardzo prawdopodobne, że
zabójca znajdował się pod wpływem środków chemicznych, ponieważ
rozmiar zniszczeń wskazuje na wzmożoną agresywność, często
demonstrowaną przez osoby zażywające zeusa.
- Czas zgonu: czwarta nad ranem - stwierdziła Eve, potem odwróciła
głowę i spojrzała na Peabody.
Były na służbie, więc asystentka miała na sobie nieskazitelnie czysty
i wyprasowany mundur, a czapka policyjna tkwiła na jej ciemnych krótkich
włosach pod przepisowym kątem. Eve uznała, że oczy Peabody,
przejrzyste i głębokie, świadczą, mimo bladości policzków spowodowanej
straszliwym obrazem, o tym że dziewczyna jakoś się trzyma.
- Motyw? - zapytała.
- Wygląda to na zabójstwo na tle rabunkowym, pani porucznik.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Kasa jest otwarta i pusta. Maszyna na żetony kredytowe
roztrzaskana.
- Hm. W takim luksusowym lokalu rachunki reguluje się zazwyczaj
żetonami kredytowymi, no ale zapewne była tu również jakaś gotówka.
- Narkoman potrafi zabić dla drobnych.
- Zgadza się. Tylko dlaczego denat znalazł się sam na sam z
narkomanem w zamkniętym klubie? Dlaczego wpuścił kogoś na prochach
za bar? I... - Palcami w rękawiczkach ochronnych Eve podniosła z krwawej
kałuży mały srebrny żeton. - Dlaczego nasz narkoman to zostawił? Wokół
ciała leży ich więcej.
- Może mu wypadły. - Ale Peabody zaczynała domyślać się, że nie
dostrzega czegoś, co widzi jej przełożona.
- Może.
Zbierając monety, Eve naliczyła ich około trzydziestu. Zamknęła je
w torebce na dowody rzeczowe i podała asystentce. Potem podniosła
pałkę. Była cała we krwi i w szarej masie mózgu. Długa i podejrzanie sporo
ważąca.
- To porządny, drogi metal. Czegoś takiego narkoman nie znajdzie
na ulicy. Prawdopodobnie okaże się, że pałka stanowiła wyposażenie
klubu i zawsze stała za barem. Okaże się też, Peabody, że nasza ofiara
znała zabójcę. Może umówiła się z nim na drinka po pracy.
Eve zmrużyła oczy, wyobrażając sobie rozwój wydarzeń.
- Może się sprzeczali, a po jakimś czasie sprzeczka zamieniła się w
poważną kłótnię. Bardzo prawdopodobne, że morderca już wcześniej miał
jakieś pretensje do ofiary. No i wiedział, gdzie znajdzie pałkę. Wszedł za
bar. Musiał to robić już nieraz, bo ofiara wcale się tym faktem nie przejęła.
Nawet nie pomyślała, żeby się obrócić.
Za to Eve się obróciła, przyglądając się pozycji ciała i otaczającym
je plamom krwi.
- Pierwsze uderzenie rzuciło go twarzą na ścianę naprzeciwko,
wyłożoną lustrem. Przyjrzyj się ranom na twarzy. To nie są zadrapania od
lecących okruchów szkła. Są zbyt długie i za głębokie. Udaje mu się
jednak odwrócić i wtedy morderca zadaje następny cios, w szczękę.
Ofiara znowu się obraca. Chwyta się za półki i ściąga je na siebie. Butelki
spadają i się tłuką. W tym momencie otrzymuje śmiertelne uderzenie. To,
przez które jego czaszka pęka jak skorupka jajka.
Znowu przykucnęła, opierając się na piętach.
- Potem morderca bije już gdzie popadnie, a następnie demoluje
pomieszczenie. Może pod wpływem emocji, a może dla zmylenia policji.
Ale jest na tyle opanowany, żeby wrócić do ciała i przed wyjściem jeszcze
raz spojrzeć na swoje dzieło. Tutaj też porzuca zbędną już pałkę.
- Chciał, żeby to wyglądało jak napad rabunkowy? Jak zabójstwo
dokonane przez narkomana?
- Taaak. Albo nasz denat był idiotą, a ja zbyt wysoko oceniam jego
poziom intelektualny. Sfilmowałaś ciało i otoczenie?
- Tak, pani porucznik.
- Przekręćmy go.
Pogruchotane kości zachrzęściły jak kamienie wrzucone do worka.
- O, cholera! - Eve sięgnęła po identyfikator leżący w kałuży tężejącej
już krwi. Starła ją zabezpieczonym palcem, odsłaniając zdjęcie i odznakę.
- Był na służbie.
- To policjant? - Peabody zbliżyła się, a wokół nagle zapadła cisza.
Członkowie ekipy z dochodzeniówki, zbierający odciski po drugiej stronie
baru, urwali rozmowę, przestali się poruszać. Z wyrazem oczekiwania w
oczach zwrócili się w stronę Eve.
- Detektyw Taj Kohli. - Podniosła się z poszarzałą twarzą. - Jeden z
nas.
Peabody przeszła po zaśmieconej podłodze do miejsca, gdzie stała
jej przełożona, która obserwowała pracowników pogotowia,
przygotowujących ciało ofiary do przewiezienia do kostnicy.
- Zebrałam podstawowe informacje, Dallas. Należał do 128 brygady,
Wydział Narkotyków. W policji pracował od ośmiu lat. Wcześniej służył w
wojsku. Miał trzydzieści siedem lat. Żonaty. Dwoje dzieci.
- Ma coś w aktach?
- Nie, pani porucznik, jest czysty.
- Musimy się dowiedzieć, czy znalazł się tu w związku z jakąś
służbową akcją, czy tylko dorabiał po godzinach. Elliot? Przynieś mi dyski
z kamer przemysłowych.
- Nie ma ich. - Do Eve zbliżył się policjant z dochodzeniówki z twarzą
wykrzywioną gniewem. - Wyczyszczone. Wszystkie. Klub ma pełny
podgląd, ale ten sukinsyn zabrał wszystkie dyski. Nie mamy nic.
Zacierał za sobą ślady. - Z ręką na biodrze Eve obróciła się dokoła.
Klub miał trzy piętra; scena znajdowała się na parterze, parkiet do
tańczenia na pierwszym i drugim, a pokoje gościnne na samej górze.
Wyliczyła, że aby kamery mogły objąć całość, musiało ich być co najmniej
dwanaście, jeśli nie więcej. Wyjęcie z nich dysków kosztowało zabójcę
sporo zabiegów i czasu. - Morderca znał to miejsce - uznała. - Albo jest
specem od systemów bezpieczeństwa. Dekoracja - mruknęła. - Te znisz-
czenia to tylko dekoracja, przykrywka. On wiedział, co robi. Panował nad
rozwojem wydarzeń. Peabody, sprawdź, do kogo należy klub, kto go
prowadzi. Chcę znać nazwiska wszystkich, którzy tu pracują.
- Pani porucznik? - Jeden z policjantów, wyglądający na
zakłopotanego, przecisnął się do Eve. - Na zewnątrz jest cywil.
- Na zewnątrz jest mnóstwo cywili. I niech tam zostaną.
- Tak, pani porucznik, ale ten chce z panią rozmawiać. Mówi, że to
jego klub. I, hm...
- I, hm, co?
- I że pani jest jego żoną.
- Przedsiębiorstwo Rozrywkowe Roarke'a - powiedziała na glos
Peabody, odczytując informację z palmtopa. Posłała przełożonej ostrożny
uśmiech. - Zgadnij, kto jest właścicielem Czyśćca?
- Mogłam się domyślić. - Eve ze zrezygnowaną miną ruszyła w
stronę frontowych drzwi.
Wyglądał identycznie jak przed dwiema godzinami, kiedy się
rozstawali, udając się do swoich zajęć. Elegancki i oszałamiająco
przystojny. Lekką kurtką, zarzuconą na czarny garnitur, poruszały
podmuchy wiatru. Bryza zmierzwiła też krucze włosy okalające poetycznie
grzeszną twarz. Wrażenie elegancji potęgowały ciemne okulary
przeciwsłoneczne.
Gdy je zdjął, odsłaniając połyskujące niebieskie oczy, napotkał
wzrok Eve. Włożył okulary do kieszeni i uniósł brew.
- Dzień dobry, pani porucznik.
- Już kiedy tu wchodziłam, miałam złe przeczucia. To miejsce do
ciebie pasuje. Dlaczego, do cholery, jesteś właścicielem prawie
wszystkiego?
- Ten klub to spełnienie chłopięcych marzeń. - Głos mężczyzny jakby
odbył podróż do dalekiej Irlandii i powrócił z muzycznym akcentem tego
kraju. Roarke oderwał wzrok od żony i spojrzał na policyjną taśmę
odgradzającą miejsce zdarzenia. - Wygląda na to, że obydwoje mamy
kłopoty.
- Musiałeś mówić, że jestem twoją żoną?
- Przecież jesteś - odparł beztrosko. - I z każdym dniem coraz
bardziej mnie to cieszy. - Uniósł jej dłoń i nim zdążyła ją wyrwać, potarł
kciukiem obrączkę.
- Żadnego dotykania - syknęła, co tylko wywołało u niego uśmiech
rozbawienia.
- Nie tak mówiłaś przed kilkoma godzinami. Mówiłaś...
- Zamknij się, Roarke. - Rozejrzała się, ale żadna z towarzyszących
jej osób nie znajdowała się na tyle blisko, by ich usłyszeć. - To
dochodzenie policyjne.
- Tak mi właśnie powiedziano.
- Kto ci powiedział?
- Kierownik obsługi, który znalazł ciało. Najpierw oczywiście
zadzwonił na policję - wyjaśnił - ale potem naturalnie zawiadomił mnie. Co
się stało?
Nie było sensu złościć się na to, że sprawy męża splatają się z jej
pracą. Zresztą któryś raz z kolei. Próbowała pocieszyć się myślą, że
Roarke zapewne pomoże jej przejść przez papierkową robotę.
- Czy pracuje u ciebie barman o nazwisku Kohli? Taj Kohli?
- Nie mam pojęcia. Ale mogę się dowiedzieć. - Wyciągnął z kieszeni
cienki notes elektroniczny i wstukał pytanie. - Nie żyje?
- Właśnie.
- Tak, pracował u mnie - potwierdził, a irlandzki akcent w jego głosie
przybrał bardziej metaliczny ton. - Przez ostatnie trzy miesiące. Cztery
wieczory w tygodniu. Miał rodzinę.
- Wiem. - Takie szczegóły jej mąż uważał za istotne, co zawsze
chwytało Eve za serce. - To policjant - dodała. Tym razem Roarke opuścił
brwi. - Tej informacji nie ma w twoim małym notesiku, co?
- Nie. Wygląda na to, że mój personalny nie był wystarczająco
ostrożny. Zajmę się tym. Czy wolno mi wejść do środka?
- Tak, za chwilę. Od jak dawna jesteś właścicielem tego klubu?
- Mniej więcej od czterech lat.
- Ile osób zatrudniasz na pełen lub na część etatu?
- Dostarczę pani wszystkich danych, pani porucznik, i odpowiem na
wszystkie pytania - w jego oczach, gdy wyciągał rękę do drzwi, pojawiła
się irytacja - ale najpierw chciałbym zobaczyć swój klub.
Wszedł, rozejrzał się, po czym utkwił wzrok w grubym czarnym
worku układanym na czymś, co pracownicy kostnicy nazywają
„spacerówką”.
- Jak zginął?
- Całkowicie - rzuciła Eve, a potem westchnęła, widząc, że mąż
odwraca się i patrzy na nią ze złością. - Brutalnie. Zatłuczony metalową
pałką. - Zobaczyła, że Roarke spogląda w stronę baru i przygląda się
plamom krwi, lśniącym na potłuczonym szkle niczym jakieś awangardowe
malowidło. - Po kilku pierwszych uderzeniach nic już nie czuł.
- Czy dostałaś kiedyś pałką? Ja tak - powiedział, zanim zdążyła się
odezwać. - Nic przyjemnego. Ale raczej nie można uznać, że było to
zabójstwo na tle rabunkowym, nawet jeśli się założy, że złodzieja poniosło.
- Dlaczego?
- Tu jest dużo wysokogatunkowego alkoholu, za który nasz złodziej
na jakiś czas dobrze by się urządził. Po co tłuc butelki, jeśli można je
sprzedać? Jeśli włamujesz się do takiego miejsca, to nie po forsę, ale po
trunki i może jeszcze po sprzęt.
- Wiesz to z własnego doświadczenia?
Docinek tylko go rozśmieszył.
- Naturalnie. Z doświadczenia właściciela klubu i uczciwego
obywatela.
- Racja.
- Co z dyskami z kamer bezpieczeństwa?
- Zniknęły. Zabrał wszystkie.
- To znaczy, że przygotował napad wcześniej.
- Ile jest tych kamer?
Roarke ponownie wyciągnął notes.
- Siedemnaście. Dziewięć na parterze, sześć na pierwszym piętrze
i dwie na górze, obejmujące całość. Zanim zapytasz, klub jest zamykany
o trzeciej, co znaczy, że obsługa wychodzi jakieś pół godziny później.
Ostatni pokaz, a mamy tu tylko pokazy na żywo, kończy się o drugiej.
Muzycy i artyści...
- Striptizerki.
- Jak wolisz - zgodził się bez sprzeciwu. - No więc artyści wychodzą
zaraz po występie. W ciągu godziny podam ci nazwiska i harmonogram
imprez.
- Będę wdzięczna. Dlaczego Czyściec?
- Jako nazwa? - Przez usta przemknął mu cień uśmiechu. -
Spodobała mi się. Ksiądz powie, że czyściec to miejsce, w którym można
się oczyścić, zrehabilitować. Trochę jak więzienie. Mnie zawsze kojarzył
się z ostatnim miejscem, w którym jeszcze można być człowiekiem. Zanim
wyrosną ci skrzydła lub staniesz twarzą w twarz z ogniem piekielnym.
- Co byś wolał? - zapytała zaciekawiona. - Skrzydła czy ogień?
- W tym rzecz. Najbardziej podoba mi się bycie człowiekiem. -
Przerwał, bo obok nich przejechała „spacerówka”. Roarke podniósł rękę i
pogłaskał żonę po krótko ostrzyżonych kasztanowych włosach. - Przykro
mi.
- Mnie też. Znasz jakiś powód, dla którego nowojorski policjant
miałby pracować jako tajniak w twoim Czyśćcu?
- Nie znam. Oczywiście jest możliwe, że niektórzy klienci zabawiali
się tu w sposób niekoniecznie aprobowany przez policję, ale nie
informowano mnie o niczym szczególnym. Jakieś narkotyki mogły
zmieniać właścicieli w pokojach dla gości lub pod stolikami, ale nie
dochodziło tu do większych transakcji. Wiedziałbym o tym. Striptizerki nie
sprzedają się klientom, chyba że są licencjonowane, a niektóre są. Nie
wpuszczamy tu niepełnoletnich. Ani klientów, ani pracowników. Mam
swoje zasady, pani porucznik.
- Nie napadam na ciebie. Próbuję tylko wyrobić sobie zdanie.
- Denerwuje cię, że w ogóle tu jestem.
Milczała przez chwilę, bo pracownicy kostnicy otworzyli drzwi, aby
wywieźć ciało Kohliego. Do środka wdarły się odgłosy wzmagającego się
o tej porze ruchu ulicznego. Operator ruchomego chodnika na widok ciała
w worku głośno przeklął.
- Tak, jestem zła, ale mi to minie. Kiedy byłeś tu ostatnio?
- Kilka miesięcy temu. W klubie panował spokój, więc nie musiałem
zajmować się nim osobiście.
- Kto go prowadzi?
- Rue MacLean. Porozmawiam z nią i przekażę ci informacje, które
od niej uzyskam.
- I to jak najszybciej. Chcesz teraz obejrzeć klub?
- Nie ma sensu. Zrobię to, gdy sobie przypomnę, jak wyglądał.
Chciałbym wtedy móc się do niego dostać.
- Zajmę się tym. Tak, Peabody? - rzuciła pytająco Eve, widząc, że
zbliża się jej asystentka.
- Przepraszam, ale pewnie chciałabyś to wiedzieć. Rozmawiałam z
kapitanem brygady, do której należała ofiara. Jedzie do żony Kohliego z
kimś, kto zajmuje się wspieraniem rodzin ofiar. Chce wiedzieć, czy mają
czekać, czy iść bez ciebie.
- Powiedz im, żeby zaczekali. Zaraz wyjeżdżamy i spotkamy się na
miejscu. Muszę lecieć - rzuciła do męża.
- Nie zazdroszczę pani pracy, pani porucznik. - Ponieważ tego
potrzebował, chwycił ją za rękę i mocno uścisnął. - Ale pozwolę ci do niej
powrócić. A te informacje dla ciebie postaram się zebrać jak najszybciej.
- Roarke! - zawołała za nim, gdy już stał przy drzwiach. - Przykro mi
z powodu klubu.
- To tylko drewno i szkło. Tego nie zabraknie - odparł, patrząc na
żonę przez ramię.
- Wcale tak nie myśli - mruknęła Eve, kiedy drzwi się za nim
zamknęły.
- Słucham, pani porucznik?
- Ktoś z nim zadarł i nie puści tego płazem. - Westchnęła. - Chodźmy,
Peabody. Spotkajmy się z żoną i miejmy już za sobą piekło. Zwłaszcza to.
Kohliowie mieszkali w porządnym, średniej klasy budynku na East
Side, w dzielnicy, gdzie można spotkać tylko młode małżeństwa i
emerytów. Dla snobów takie miejsca są zbyt skromne, a dla światka
przestępczego za bogate.
Prosty budynek był ładnie, a nawet elegancko przebudowany po
wojnach miejskich.
Zabezpieczenie wejścia stanowił szyfr cyfrowy.
Eve dostrzegła swoich kolegów ze 128 brygady, jeszcze zanim
zdążyła zaparkować i włączyć sygnalizację „na służbie”.
Najpierw przyjrzała się kobiecie. Zadbana blondynka w okularach
przeciwsłonecznych i tanim granatowym garniturze. Spojrzawszy na jej
buty na wąskich wysokich obcasach, Eve domyśliła się, że pracuje za
biurkiem.
Sprawiała wrażenie zarozumiałej.
Mężczyzna był barczysty i miał wystający brzuszek. Posiwiałe
miejscami włosy powiewały na wietrze wokół spokojnej, opanowanej
twarzy. Na jego nogach lśniły wypolerowane na glans policyjne buty z
ciężkimi podeszwami. Rękawy opiętej marynarki były poprzecierane na
łokciach i przy mankietach.
Długodystansowiec, uznała. Z tych, co to zaczynają od obchodów,
potem dostają służbę na ulicy, aż wreszcie na koniec trafiają za biurko.
- Porucznik Dallas. - Kobieta zrobiła krok do przodu, ale nie
wyciągnęła dłoni. - Poznaję, bo często widuję panią w mediach. - Nie było
to powiedziane z otwartą przyganą, ale jej cień pobrzmiewał jednak w
glosie policjantki. - Kapitan Roth ze 128. A to sierżant Clooney z naszej
brygady. Teraz pełni funkcję doradcy rodzinnego.
- Dziękuję, że na mnie zaczekaliście. To inspektor Peabody, moja
asystentka.
- W jakim punkcie dochodzenia pani się znajduje, pani porucznik?
- Ciało detektywa Kohliego zostało przekazane do autopsji. Ma być
potraktowane priorytetowo. Ja natomiast zaraz po wyjściu stąd napiszę
raport i przekażę go przełożonym. - Eve zamilkła, chcąc uniknąć
przekrzykiwania zatrzymującego się w pobliżu autobusu. - W tej chwili,
kapitan Roth, mogę pani powiedzieć jedynie to, że mam martwego
policjanta, który, pracując po godzinach w nocnym klubie ze striptizem,
padł ofiarą wyjątkowo brutalnego napadu. Zdarzyło się to we wczesnych
godzinach porannych. Kohli był w klubie barmanem.
- Zabójstwo na tle rabunkowym?
- Wątpliwe.
- W takim razie, jaki był, według pani, motyw?
Eve poczuła w żołądku kiełkujące ziarno niechęci. Wiedziała, że
musi być czujna, bo inaczej nasionko szybko się rozrośnie.
- Na tym etapie dochodzenia nie chciałabym formułować opinii na
temat motywu. Kapitan Roth, czy zamierza pani stać na ulicy i zadawać
mi te wszystkie pytania, czy może woli przeczytać mój raport, kiedy już go
oddam?
Roth otworzyła usta, potem wciągnęła głośno powietrze.
- Chcę być dobrze zrozumiana, pani porucznik. Detektyw Kohli
pracował pod moimi rozkazami przez pięć lat. Będę mówić otwarcie.
Zależy mi na tym, by to śledztwo było prowadzone z całym poświęceniem.
- Podzielam pani uczucia związane z tą sprawą, kapitan Roth. Mogę
jedynie zapewnić, że jak długo będę prowadzić śledztwo, poświecę mu się
całkowicie. - Zdejmij te przeklęte okulary, myślała Eve. Chcę zobaczyć
twoje oczy. - Oczywiście wolno pani zwrócić się z prośbą o zmianę
prowadzącego - ciągnęła. - Ale nie będę ukrywała, że nie zrzeknę się tej
funkcji łatwo. Stałam nad Kohlim dziś rano. Widziałam, co mu zrobiono.
Jestem pewna, że nie bardziej niż ja pragnie pani ująć zabójcę.
- Pani kapitan. - Do przodu wysunął się Clooney, kładąc lekko dłoń
na łokciu Roth. Pod jego jasnoniebieskimi oczami wiła się gęstwina
zmarszczek. Sprawiały, że wyglądał na zmęczonego i godnego zaufania.
- Pani porucznik, w tej chwili wszyscy jesteśmy podekscytowani. Ale
pamiętajmy, że mamy tu zadanie do wykonania. Podniósł głowę i spojrzał
na okna cztery piętra wyżej. - Nasze uczucia w niczym nie dorównują
uczuciom kobiety, którą zaraz spotkamy.
- Masz rację. Masz rację, Art. Miejmy to za sobą.
Roth zwróciła się w stronę drzwi wejściowych, używając do ich
otwarcia uniwersalnego klucza.
- Pani porucznik? - Clooney zaczekał na Eve. - Domyślam się, że
będzie pani chciała przesłuchać Patsy, żonę Taja. Muszę jednak prosić,
aby potraktowała ją pani łagodnie. Wiem, przez co za chwilę przejdzie.
Kilka miesięcy temu straciłem syna. Był na służbie. To przerażające i
rozrywające serce doświadczenie.
- Nie zamierzam kopać leżącego, Clooney. - Eve weszła do
budynku, zatrzymała się i odwróciła. - Nie znałam go - powiedziała już
spokojniej - ale został zamordowany i był policjantem. To mi wystarcza. W
porządku?
- Tak. Oczywiście.
- Chryste, nienawidzę tego - rzuciła, idąc za Roth do windy. - Jak pan
to robi? - zapytała Clooneya. - Chodzi mi o wspieranie rodzin ofiar. Jak
pan to znosi?
- Mówiąc szczerze, wybrali mnie, bo potrafię zachować spokój.
Medytacja - dodał z uśmiechem. - Przyjąłem tę funkcję na próbę, ale
przekonałem się, że mogę robić coś dobrego. Wiem, co czują rodziny
ofiar... na każdym etapie.
Zacisnął usta i wszedł do windy. Na jego twarzy już dawno nie było
uśmiechu.
- Potrafię to znieść, ponieważ mogę pomóc... choćby troszeczkę. To
ważne, że jestem policjantem. A w ciągu ostatnich kilku miesięcy
przekonałem się, że jeszcze istotniejszy jest fakt, że sam przeżyłem
podobną stratę. Czy straciła pani kogoś z rodziny, pani porucznik?
Niczym błyskawica przez umysł Eve przemknął obraz obskurnego
pokoju, w którym znajdował się zakrwawiony mężczyzna i ona z
połamanymi kośćmi, wciśnięta w róg.
- Nie mam rodziny.
- Cóż... - mruknął posępnie Clooney. Winda zatrzymała się na
czwartym piętrze.
Wiedzieli, że żona Kohliego się domyśli. Partnerka policjanta wie,
gdy tylko otworzy drzwi. Wypowiadane słowa nieco się różnią i to, jak
brzmią, tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. W chwili kiedy drzwi się
otwierają, czyjeś życie zmienia się nieodwracalnie.
Nie mieli nawet szansy zapukać, nim się zaczęło.
Patsy Kohli była ładną kobietą o gładkiej hebanowej cerze i krótkich
kręconych, ciemnych włosach. Była ubrana do wyjścia, a na piersiach
miała nosidełko z niemowlęciem. Obok niej stał mały chłopiec, trzymający
matkę za rękę i podskakujący niecierpliwie.
- Chodźmy na huśtawkę! Na huśtawkę!
Ale jego matka zamarła w miejscu, a radość, która przed chwilą
lśniła w jej oczach, zaczęła szybko niknąć. Podniosła rękę, przyciskając
nią niemowlę do serca.
- Taj.
Roth zdjęła okulary. Jej niebieskie oczy było chłodne, oficjalne i bez
wyrazu.
- Patsy. Musimy wejść.
- Taj. - Wdowa nie ruszyła się z miejsca, wolno kręcąc głową. - Taj.
- No, Patsy. - Clooney objął ją ramieniem. - Może usiądziemy?
- Nie. Nie. Nie.
Chłopczyk zaczął płakać, pokrzykiwać i ciągnąć matkę za rękę.
Zarówno Roth, jak i Eve spojrzały na niego w panice. Peabody weszła do
mieszkania i ukucnęła przy nim.
- Cześć.
- Idziemy na huśtawkę - powiedział żałośnie chłopczyk, a po jego
pucołowatych policzkach zaczęły spływać wielkie łzy.
- Pani porucznik, może pójdę z chłopcem na spacer? - za-
proponowała Peabody.
- Dobry pomysł. Bardzo dobry. - W odpowiedzi na coraz głośniejszy
płacz dziecka w żołądku Eve rosła bolesna gruda. - Pani Kohli, jeśli się
pani zgodzi, moja asystentka zabierze syna na krótki spacer. Myślę, że tak
będzie najlepiej.
- Chad. - Patsy spojrzała w dół, jakby budziła się ze snu. - Szliśmy
do parku. Dwie przecznice stąd. Na huśtawki.
- Zabiorę go tam, pani Kohli. Będzie ze mną bezpieczny. - Z
pewnością, która wywołała zdumienie Eve, Peabody podniosła chłopca i
posadziła go sobie na biodrze. - Hej, Chad, lubisz sojowe hot dogi?
- Patsy, daj mi córeczkę. - Clooney delikatnie rozpiął nosidełko i wyjął
z niego niemowlę. Następnie, ku zaskoczeniu i przerażeniu Eve, podał jej
dziecko.
- Och, proszę posłuchać, ja nie mogę...
Ale Clooney już prowadził wdowę do kanapy, pozostawiając Eve z
ciężarem w dłoniach. Krzywiąc się, spojrzała w dół i gdy duże czarne oczy
popatrzyły na nią z ciekawością, poczuła, że jej dłonie zaczynają się pocić.
Dziecko zakwiliło, więc Eve pospiesznie rozejrzała się po pokoju w
poszukiwaniu pomocy. Clooney i Roth już otoczyli Patsy. Cichy głos
mężczyzny brzmiał jak mruczenie. Pokój, w którym się znajdowali, był
mały. Na dywanie leżały dziecięce zabawki. Roznosił się tu zapach,
którego Eve nie znała; talku, kredek i słodyczy. Zapach dzieci.
W końcu dostrzegła leżący na podłodze koło krzesła kosz ze
starannie złożonym praniem. Doskonale, uznała, i z ostrożnością osoby
niosącej bombę domowej roboty położyła na nim niemowlę.
- Zostań tu - szepnęła, niezręcznie głaszcząc ciemną główkę. I
znowu zaczęła oddychać spokojniej.
Spojrzała na pokój. Zobaczyła, że kobieta na kanapie skuliła się i
kołysze równomiernie z rękami w dłoniach Clooneya. Nie wydawała z
siebie żadnego dźwięku, a łzy spływały jej po twarzy jak deszcz.
Eve trzymała się z boku, przyglądając się pracy Clooneya, patrząc
na wspierającą wdowę parę, otaczającą ją z dwóch stron. To, pomyślała,
jest teraz jej rodzina. Być może to mało, ale w chwilach takich jak ta jest
wszystkim.
Smutek opadł na pokój jak mgła. Eve wiedziała, że minie wiele
czasu, zanim ta mgła się uniesie.
- To moja wina. Moja wina. - Były to pierwsze słowa wypowiedziane
przez Patsy, odkąd usiadła na kanapie.
- Nie. - Clooney uścisnął jej rękę, czekając, aż na niego spojrzy.
Wiedział, że kobieta musi popatrzeć mu w oczy, zobaczyć w nich
pocieszenie i nadzieję. - Z pewnością nie.
- Nigdy by tam nie pracował, gdyby nie ja. Po urodzeniu Jilly nie
wróciłam do pracy. Chciałam zostać w domu. Pieniądze, które mogłam
zarobić, były o wiele mniejsze niż...
- Patsy, Taj cieszył się, że chcesz zostać w domu z dziećmi. Był taki
dumny z nich i z ciebie.
- Nie mogę... Chad. - Uwolniła dłonie i przycisnęła je do twarzy. - Jak
ja mu to powiem. Jak będziemy mogli żyć bez Taja? Gdzie on jest? -
Opuściła ręce i rozejrzała się niewidzącym wzrokiem po pokoju. - Muszę
pójść i go zobaczyć. Może nastąpiła pomyłka.
Eve wiedziała, że nadeszła jej kolej.
- Przykro mi, pani Kohli, ale nie było pomyłki. Jestem porucznik
Dallas. Prowadzę śledztwo.
- Widziała pani Taja. - Wdowa wstała roztrzęsiona.
- Tak. Przykro mi, bardzo przykro z powodu tego, co panią spotkało.
Czy może pani ze mną porozmawiać, pani Kohli? Pomóc mi znaleźć
osobę, która to zrobiła?
- Porucznik Dallas - zaczęła Roth, ale Patsy potrząsnęła głową.
- Nie, nie. Chcę mówić. Taj by tego chciał. Chciałby... Gdzie jest Jilly?
Gdzie moje dziecko?
- Ja, eee... - Czując, że znowu się poci, Eve wskazała kosz z
bielizną.
- Och. - Patsy otarła łzy z twarzy i uśmiechnęła się. - Jest taka dobra.
Taka słodka. Prawie nie płacze. Położę ją w kołysce.
- Ja to zrobię, Patsy. - Clooney wstał. - Ty porozmawiaj z panią
porucznik. - Zerknął na Eve ze współczuciem i zrozumieniem. - Tego
chciałby Taj. Czy chcesz, żebyśmy do kogoś zatelefonowali, żeby do
ciebie przyjechał? Może do siostry?
- Tak. - Wdowa westchnęła. - Tak, proszę. Zadzwońcie po Carlę.
- Kapitan Roth tym się zajmie, prawda pani kapitan? A ja położę
dziecko.
Roth przez chwilę się wahała. Miała zaciśnięte zęby. Clooney
łagodnie przejął dowodzenie, a jego przełożona nie należała do osób,
które lubią dostawać rozkazy od podwładnych.
- Tak, oczywiście. - Posyłając Eve ostrzegawcze spojrzenie,
przeszła do drugiego pokoju.
- Pracowała pani z Tajem? - spytała wdowa.
- Nie.
- Nie, oczywiście, że nie. - Patsy potarła czoło. - Pani musi być z
Wydziału Zabójstw. - Zaczynała się łamać, z jej ust wymknął się przeciągły
jęk, ale po chwili, co Eve obserwowała z wielkim podziwem, wzięła się w
garść. - Co chce pani wiedzieć?
- Pani mąż nie przyszedł rano do domu? Nie zmartwiło to pani?
- Nie. - Wdowa wyciągnęła rękę do tyłu, objęła oparcie kanapy i
pochyliła się. - Powiedział, że prawdopodobnie prosto z klubu pojedzie na
posterunek. Czasami tak robił. I powiedział, że ma się z kimś spotkać po
zamknięciu lokalu.
- Z kim?
- Tego nie mówił, tylko to, że ma się z kimś spotkać.
- Czy zna pani kogoś, kto mu źle życzył, pani Kohli?
- Był policjantem - odparła kobieta po prostu. - Czy zna pani kogoś,
kto źle pani życzy, pani porucznik?
Ma słuszność, pomyślała Eve i skinęła głową.
- Może ktoś szczególny? Ktoś, o kim pani wspominał.
- Nie. Taj nie przenosił spraw zawodowych do domu. Myślę, że wziął
to sobie za punkt honoru. Nie chciał nas niczym martwić. Nawet nie
wiedziałam, nad czym pracuje. Nie lubił o tym mówić. Ale martwił się. -
Wdowa złożyła mocno splecione dłonie na kolanach i zapatrzyła się na
nie. Wpatrywała się, jak zauważyła Eve, w złotą obrączkę. - Wiem, że
czymś się martwił. Zapytałam go o to, ale mnie zbył. To cały Taj - udało jej
się wydusić z drżących w lekkim uśmiechu ust. - Właśnie taki. Niektórzy
powiedzieliby, że był mężczyzną dominującym. Taki chyba był, a w
pewnych sprawach kierował się bardzo staroświeckimi zasadami. Był
dobrym człowiekiem. Wspaniałym ojcem. Kochał swoją pracę. - Zacisnęła
usta. - Byłby dumny, gdyby zginął na służbie. Ale nie tak. Nie w ten sposób.
Ktokolwiek to uczynił, pozbawił go tego. Zabrał go mnie i dzieciom. Jak to
możliwe? Pani porucznik, jak to możliwe?
Ponieważ nie istniała odpowiedź na to pytanie, Eve mogła jedynie
zadawać następne.
2
- To było trudne.
- Tak. - Eve odjechała od krawężnika, starając się zrzucić z siebie
ciężar, który wyniosła na barkach z mieszkania wdowy. - Patsy będzie się
trzymała. Dla dzieci. Jest silna.
- Wspaniałe te jej dzieciaki. Mały to prawdziwy spryciarz. Naciągnął
mnie na sojowego hot doga, trzy czekoladki i loda.
- Pewnie nieźle cię wymęczył.
Peabody uśmiechnęła się łagodnie.
- Mam siostrzeńca w jego wieku.
- Masz siostrzeńców w każdym wieku.
- Mniej więcej.
- Wytłumacz mi pewną rzecz, skoro masz takie doświadczenie w
sprawach rodzinnych. Jest mąż i żona. Kochają się, są dobrym, oddanym
sobie małżeństwem, mają dzieci. Dlaczego w takim razie żona,
wyglądająca na osobą zaradną i inteligentną, nic nie wie na temat pracy
męża? Nie ma pojęcia, czym on się na co dzień zajmuje?
- Może mąż lubi zostawiać pracę za drzwiami mieszkania.
- Jakoś to do mnie nie przemawia - mruknęła Eve. - Jeśli się z kimś
żyje, wie się, czym partner się zajmuje, o czym myśli, czym się martwi.
Patsy powiedziała, że Kohliego coś niepokoiło, ale nie wiedziała co. I
wcale nie nalegała, żeby jej to wyjawił. - Pokręciła głową i zmarszczyła
czoło. Przebijała się przez gęsty ruch uliczny. - Nie rozumiem tego.
- Twój związek z Roarkiem charakteryzuje inna dynamika.
- Co to, do cholery, ma znaczyć?!
- Cóż. - Peabody omiotła wzrokiem profil przełożonej. - Próbowałam
łagodnie powiedzieć, że żadne z was nie zgodziłoby się na ukrywanie
czegokolwiek przed drugim. Gdy z jednym dzieje się coś dziwnego,
drugie, widząc to, docieka tak długo, aż się wszystkiego dowie. Obydwoje
jesteście wścibscy i na tyle sprytni, że nie dajecie się wywieść w pole. Ale
pomyśl na przykład o mojej ciotce Miriam.
- Muszę?
- Chodzi mi o to, że jest żoną wujka Jima już od czterdziestu lat.
Wujek codziennie rano wychodzi do pracy i wieczorem wraca do domu.
Mają czworo dzieci, ośmioro... nie... dziewięcioro wnuków i są bardzo
szczęśliwi. Ciocia nie wie nawet, ile jej mąż zarabia. On po prostu daje jej
pieniądze...
Eve o mały włos najechałaby na tył taksówki.
- Co?
- No, mówiłam, że waszym związkiem rządzi inna dynamika. Tam
wujek daje cioci pieniądze na życie i dom. Ona go pyta, jak mu minął dzień,
on odpowiada, że dobrze, i na tym kończy się rozmowa na temat jego
pracy. - Peabody wzruszyła ramionami. - Tak to się między nimi układa.
Natomiast moja kuzynka Freida...
- Rozumiem już, o co ci chodzi, Peabody. - Eve włączyła pokładowy
wideofon i połączyła się z policyjnym prosektorium.
Od razu przełączono ją na numer Morse'a.
- Nadal nim się zajmuję, Dallas. - Na twarzy lekarza rysował się
zadziwiająco poważny wyraz. - To masakra.
- Wiem. Masz już wyniki toksykologiczne?
- Tym się zająłem w pierwszej kolejności. Nie znajdował się pod
działaniem narkotyków. Tuż przed śmiercią wypił kilka piw i jadł orzeszki.
Wygląda na to, że został uderzony w chwili, gdy przełykał piwo. Ostatni
treściwy posiłek, który spożył jakieś sześć godzin przed zgonem, składał
się z kanapki z kurczakiem i sałatki z makaronem. Popił to kawą. W tym
momencie mogę powiedzieć ci na pewno tylko to, że był w doskonałej
formie fizycznej, zanim jakiś sukinsyn nie rozkwasił tego biedaka na
kawałki.
- W porządku. Zgon nastąpił od uderzenia w czaszkę?
- Czy nie mówiłem, że nadal się nim zajmuję? - Głos Morse'a nagle
stał się ostry jak promień lasera. Zanim Eve zdążyła coś powiedzieć,
lekarz podniósł rękę w plastikowej rękawiczce, do łokcia umazaną we krwi.
- Przepraszam. Ale mogę ci już coś jednak powiedzieć. Zabójca zaszedł
ofiarę od tyłu. Pierwsze uderzenie trafiło Kohliego w tył głowy. Rany na
twarzy wskazują, że upadł na szkło. Następny cios, w szczękę, powalił go
na ziemię. Potem ten sukinsyn otworzył mu czaszkę jak jakiś orzech. Na
szczęście Kohli już tego nie czuł, bo nie żył. Również inne obrażenia
zostały zadane po zgonie. Jeszcze ich wszystkich nie policzyłem.
- Powiedziałeś mi to, co chciałam wiedzieć. Przepraszam, że tak
nalegałam.
- Nie, to moja wina. - Morse wydął policzki. - Znałem go, więc to
osobista sprawa. Był porządnym facetem, lubił pokazywać zdjęcia i
hologramy swoich dzieciaków. Nieczęsto spotyka się u nas wesołych
ludzi. - Zmrużył oczy. - Cieszę się, że to ty prowadzisz śledztwo, Dallas.
Dostaniesz mój raport pod koniec zmiany.
Przerwał połączenie, pozostawiając Eve wpatrzoną w pusty monitor.
- Był lubiany - rzuciła. - Kto więc żywił urazę do tego porządnego
faceta, dumnego tatusia i kochającego męża? Kto odważył się zamienić
go w krwawą miazgę, wiedząc, że koledzy policjanci zrobią wszystko, aby
odnaleźć zabójcę? Mimo że był tak ceniony, ktoś musiał go bardzo
nienawidzić.
- Ktoś, kogo wsadził do więzienia? - zasugerowała Peabody. Nie
wolno bać się zbirów, których się przymknęło, pomyślała Eve. Ale trzeba
o nich pamiętać.
- Jeśli policjant umawia się na drinka i odwraca plecami do kogoś,
kogo wysłał wcześniej do pierdla, sam się prosi o kłopoty - powiedziała. -
Musimy się pospieszyć ze zbieraniem informacji o Kohlim. Chcę się
dowiedzieć, jak przebiegała jego służba.
Eve po wejściu na komendę skierowała się prosto do swojego
pokoju, ale na drodze stanęła jej kobieta, która podniosła się z ławki dla
oczekujących.
- Porucznik Dallas?
- Zgadza się.
- Nazywam się MacLean. Rue MacLean. Właśnie usłyszałam o Taju.
Ja... - Uniosła dłonie. - Roarke wspomniał mi, że chce się pani ze mną
zobaczyć, więc postanowiłam przyjść sama od razu. Chcę pomóc.
- Doceniam to. Proszę chwileczkę zaczekać. Peabody. - Eve
odeszła na bok wraz z asystentką. - Zajrzyj do akt Kohliego, potem
sprawdź jego finanse.
- Finanse?
- Tak. Jeśli napotkasz jakieś trudności, dzwoń do Wydziału
Elektronicznego, do Feeneya. Poszperaj trochę w komputerze. Dowiedz
się, z kim się przyjaźnił w pracy. Nie opowiadał o niej żonie, ale może
znalazł sobie kogoś innego, komu się zwierzał. Chcę wiedzieć, czy miał
jakieś hobby, zainteresowania. I sprawdź, w jakich śledztwach
uczestniczył. Chcę zobaczyć jego życie jak na dłoni.
- Tak, pani porucznik.
- Pani MacLean? Przejdziemy do pokoju przesłuchań. Moje biuro
jest zbyt ciasne.
- Jak pani sobie życzy. Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Po
prostu nie rozumiem, jak coś takiego mogło się wydarzyć.
- Zaraz o tym porozmawiamy. - I nagramy to, pomyślała Eve,
prowadząc Rue MacLean przez labirynt korytarzy do miejsca przesłuchań.
- Chciałabym nagrywać naszą rozmowę - zapowiedziała, gestem dłoni
zapraszając kobietę do kwadratowego pokoju, w którym stały jedynie stół
i dwa krzesła.
- Oczywiście. Pragnę tylko pomóc.
- Proszę usiąść. - Eve włączyła magnetofon. - Porucznik Eve Dallas.
Przesłuchanie Rue MacLean. Pani MacLean zgłosiła dobrowolną chęć
współpracy i zgodziła się na zarejestrowanie jej zeznań dotyczących
funkcjonariusza Taja Kohliego. Wydział Zabójstw. Doceniam fakt, że sama
się pani do mnie pofatygowała, pani MacLean.
- Nie wiem, co pani powiedzieć, żeby było pomocne w śledztwie.
- Prowadzi pani klub, w którym Taj Kohli pracował jako barman?
Eve, przyglądając się rozmówczyni, od razu zrozumiała, dlaczego
mąż ją zatrudnił. Przed nią siedziała energiczna, elegancka i ładna
kobieta. Jej fiołkowe oczy, teraz przepełnione przejęciem, lśniły w
kremowej twarzy jak klejnoty.
Miała delikatne rysy, niemal arystokratyczne, ale dość zdecydowany
podbródek. Była zgrabna, drobna i doskonale ubrana. Wysmukłe ciało
zakończone parą oszałamiających nóg opinała śliwkowa garsonka.
Włosy koloru słońca były zaczesane gładko do tyłu, na co może
sobie pozwolić tylko osoba pewna siebie, mająca doskonale
ukształtowaną czaszkę.
- Czyściec. Tak, zarządzam tym klubem od czterech lat.
- A wcześniej czym się pani zajmowała?
- Byłam hostessą w innym małym śródmiejskim klubie. Jeszcze
wcześniej byłam tancerką. Artystką - dodała z lekkim uśmiechem. -
Uznałam, że już dosyć sceny, i postanowiłam znaleźć takie zajęcie, przy
którym nie musiałabym z siebie niczego zdejmować. Roarke dał mi taką
szansę, najpierw w Trends, gdzie pracowałam jako hostessa, potem w
Czyśćcu, którego jestem szefową. Pani mąż ceni osoby ambitne, pani
porucznik.
W tę uliczkę lepiej nie wchodzić przy włączonym magnetofonie,
J. D. ROBB ZAPŁACISZ KRWIĄ
1 Stała w Czyśćcu i patrzyła na śmierć. Krwawą, podłą i okrutną w swej radości, która pojawiła się w tym miejscu jak rozkapryszone dziecko kierowane pragnieniem zaspokojenia bezmyślnej brutalności. Morderstwu rzadko towarzyszy ład. Nieważne, czy zostało starannie i po mistrzowsku zaplanowane, czy dokonane pod wpływem szaleńczego impulsu, zawsze pozostawia po sobie bałagan, który sprzątnąć musi ktoś inny, a nie morderca. Jej praca polega na przekopywaniu się przez gruzowisko zbrodni, na zebraniu części, dopasowaniu ich i stworzeniu z nich obrazu życia, które zostało ukradzione. Z tej ryciny musi potem sporządzić wizerunek zabójcy. Był rok 2059, wiosna zbliżała się niepewnymi krokami, dzień dopiero się rozpoczynał. Eve, stąpając po morzu rozkruszonego szkła, spokojnie przyglądała się piwnymi oczami koszmarnemu pejzażowi: rozbitym lustrom, potłuczonym butelkom, kawałkom drewna. Roztrzaskane ekrany na ścianach, przewrócone i powyginane przepierzenia. Droga skóra i materiały wyściełające stołki i miejsca do siedzenia podarte na kolorowe strzępy. To, co jeszcze wczoraj było luksusowym klubem ze striptizem, teraz zamieniło się w stertę drogich śmieci. To, co kiedyś było człowiekiem, leżało pod wyginającym się w łuk barem. Teraz byłą ofiarą, zlaną własną krwią. Porucznik Eve Dallas ukucnęła przy trupie. Była policjantką, a więc nieboszczyk należał do niej. - Mężczyzna. Czarny. Koło czterdziestki. Liczne i rozległe obrażenia głowy oraz reszty ciała. Wielokrotnie połamane kości. - Wyjęła z przenośnego zestawu przyrząd pomiarowy, służący do zmierzenia temperatury ciała i powietrza. - Wygląda na to, że śmierć nastąpiła po
uderzeniu w czaszkę, ale na tym się nie skończyło. - Ktoś go stłukł pałką na kotlet. Eve w odpowiedzi na uwagę asystentki tylko odchrząknęła. Potem przyglądając się leżącemu przed nią dość młodemu, dobrze zbudowanemu mężczyźnie, zapytała: - Co widzisz, Peabody? Asystentka automatycznie zmieniła pozycję i wytężyła wzrok. - Denat... cóż, wygląda na to, że został zaatakowany od tyłu. Prawdopodobnie padł już po pierwszym uderzeniu. Jednak zabójca na tym nie poprzestał, lecz zadawał następne ciosy. Sądząc po ułożeniu plam krwi i kierunku, w którym rozprysnął się mózg, ofiara zginęła od uderzeń w głowę i była bita nadal, kiedy już leżała, prawdopodobnie nieprzytomna, na podłodze. Niektóre z obrażeń z pewnością zostały zadane po zgonie. Za narzędzie zbrodni posłużyła zapewne metalowa pałka, a ten, kto jej użył, musiał dysponować znaczną siłą. Bardzo prawdopodobne, że zabójca znajdował się pod wpływem środków chemicznych, ponieważ rozmiar zniszczeń wskazuje na wzmożoną agresywność, często demonstrowaną przez osoby zażywające zeusa. - Czas zgonu: czwarta nad ranem - stwierdziła Eve, potem odwróciła głowę i spojrzała na Peabody. Były na służbie, więc asystentka miała na sobie nieskazitelnie czysty i wyprasowany mundur, a czapka policyjna tkwiła na jej ciemnych krótkich włosach pod przepisowym kątem. Eve uznała, że oczy Peabody, przejrzyste i głębokie, świadczą, mimo bladości policzków spowodowanej straszliwym obrazem, o tym że dziewczyna jakoś się trzyma. - Motyw? - zapytała. - Wygląda to na zabójstwo na tle rabunkowym, pani porucznik. - Dlaczego tak sądzisz? - Kasa jest otwarta i pusta. Maszyna na żetony kredytowe
roztrzaskana. - Hm. W takim luksusowym lokalu rachunki reguluje się zazwyczaj żetonami kredytowymi, no ale zapewne była tu również jakaś gotówka. - Narkoman potrafi zabić dla drobnych. - Zgadza się. Tylko dlaczego denat znalazł się sam na sam z narkomanem w zamkniętym klubie? Dlaczego wpuścił kogoś na prochach za bar? I... - Palcami w rękawiczkach ochronnych Eve podniosła z krwawej kałuży mały srebrny żeton. - Dlaczego nasz narkoman to zostawił? Wokół ciała leży ich więcej. - Może mu wypadły. - Ale Peabody zaczynała domyślać się, że nie dostrzega czegoś, co widzi jej przełożona. - Może. Zbierając monety, Eve naliczyła ich około trzydziestu. Zamknęła je w torebce na dowody rzeczowe i podała asystentce. Potem podniosła pałkę. Była cała we krwi i w szarej masie mózgu. Długa i podejrzanie sporo ważąca. - To porządny, drogi metal. Czegoś takiego narkoman nie znajdzie na ulicy. Prawdopodobnie okaże się, że pałka stanowiła wyposażenie klubu i zawsze stała za barem. Okaże się też, Peabody, że nasza ofiara znała zabójcę. Może umówiła się z nim na drinka po pracy. Eve zmrużyła oczy, wyobrażając sobie rozwój wydarzeń. - Może się sprzeczali, a po jakimś czasie sprzeczka zamieniła się w poważną kłótnię. Bardzo prawdopodobne, że morderca już wcześniej miał jakieś pretensje do ofiary. No i wiedział, gdzie znajdzie pałkę. Wszedł za bar. Musiał to robić już nieraz, bo ofiara wcale się tym faktem nie przejęła. Nawet nie pomyślała, żeby się obrócić. Za to Eve się obróciła, przyglądając się pozycji ciała i otaczającym je plamom krwi. - Pierwsze uderzenie rzuciło go twarzą na ścianę naprzeciwko,
wyłożoną lustrem. Przyjrzyj się ranom na twarzy. To nie są zadrapania od lecących okruchów szkła. Są zbyt długie i za głębokie. Udaje mu się jednak odwrócić i wtedy morderca zadaje następny cios, w szczękę. Ofiara znowu się obraca. Chwyta się za półki i ściąga je na siebie. Butelki spadają i się tłuką. W tym momencie otrzymuje śmiertelne uderzenie. To, przez które jego czaszka pęka jak skorupka jajka. Znowu przykucnęła, opierając się na piętach. - Potem morderca bije już gdzie popadnie, a następnie demoluje pomieszczenie. Może pod wpływem emocji, a może dla zmylenia policji. Ale jest na tyle opanowany, żeby wrócić do ciała i przed wyjściem jeszcze raz spojrzeć na swoje dzieło. Tutaj też porzuca zbędną już pałkę. - Chciał, żeby to wyglądało jak napad rabunkowy? Jak zabójstwo dokonane przez narkomana? - Taaak. Albo nasz denat był idiotą, a ja zbyt wysoko oceniam jego poziom intelektualny. Sfilmowałaś ciało i otoczenie? - Tak, pani porucznik. - Przekręćmy go. Pogruchotane kości zachrzęściły jak kamienie wrzucone do worka. - O, cholera! - Eve sięgnęła po identyfikator leżący w kałuży tężejącej już krwi. Starła ją zabezpieczonym palcem, odsłaniając zdjęcie i odznakę. - Był na służbie. - To policjant? - Peabody zbliżyła się, a wokół nagle zapadła cisza. Członkowie ekipy z dochodzeniówki, zbierający odciski po drugiej stronie baru, urwali rozmowę, przestali się poruszać. Z wyrazem oczekiwania w oczach zwrócili się w stronę Eve. - Detektyw Taj Kohli. - Podniosła się z poszarzałą twarzą. - Jeden z nas. Peabody przeszła po zaśmieconej podłodze do miejsca, gdzie stała jej przełożona, która obserwowała pracowników pogotowia,
przygotowujących ciało ofiary do przewiezienia do kostnicy. - Zebrałam podstawowe informacje, Dallas. Należał do 128 brygady, Wydział Narkotyków. W policji pracował od ośmiu lat. Wcześniej służył w wojsku. Miał trzydzieści siedem lat. Żonaty. Dwoje dzieci. - Ma coś w aktach? - Nie, pani porucznik, jest czysty. - Musimy się dowiedzieć, czy znalazł się tu w związku z jakąś służbową akcją, czy tylko dorabiał po godzinach. Elliot? Przynieś mi dyski z kamer przemysłowych. - Nie ma ich. - Do Eve zbliżył się policjant z dochodzeniówki z twarzą wykrzywioną gniewem. - Wyczyszczone. Wszystkie. Klub ma pełny podgląd, ale ten sukinsyn zabrał wszystkie dyski. Nie mamy nic. Zacierał za sobą ślady. - Z ręką na biodrze Eve obróciła się dokoła. Klub miał trzy piętra; scena znajdowała się na parterze, parkiet do tańczenia na pierwszym i drugim, a pokoje gościnne na samej górze. Wyliczyła, że aby kamery mogły objąć całość, musiało ich być co najmniej dwanaście, jeśli nie więcej. Wyjęcie z nich dysków kosztowało zabójcę sporo zabiegów i czasu. - Morderca znał to miejsce - uznała. - Albo jest specem od systemów bezpieczeństwa. Dekoracja - mruknęła. - Te znisz- czenia to tylko dekoracja, przykrywka. On wiedział, co robi. Panował nad rozwojem wydarzeń. Peabody, sprawdź, do kogo należy klub, kto go prowadzi. Chcę znać nazwiska wszystkich, którzy tu pracują. - Pani porucznik? - Jeden z policjantów, wyglądający na zakłopotanego, przecisnął się do Eve. - Na zewnątrz jest cywil. - Na zewnątrz jest mnóstwo cywili. I niech tam zostaną. - Tak, pani porucznik, ale ten chce z panią rozmawiać. Mówi, że to jego klub. I, hm... - I, hm, co? - I że pani jest jego żoną.
- Przedsiębiorstwo Rozrywkowe Roarke'a - powiedziała na glos Peabody, odczytując informację z palmtopa. Posłała przełożonej ostrożny uśmiech. - Zgadnij, kto jest właścicielem Czyśćca? - Mogłam się domyślić. - Eve ze zrezygnowaną miną ruszyła w stronę frontowych drzwi. Wyglądał identycznie jak przed dwiema godzinami, kiedy się rozstawali, udając się do swoich zajęć. Elegancki i oszałamiająco przystojny. Lekką kurtką, zarzuconą na czarny garnitur, poruszały podmuchy wiatru. Bryza zmierzwiła też krucze włosy okalające poetycznie grzeszną twarz. Wrażenie elegancji potęgowały ciemne okulary przeciwsłoneczne. Gdy je zdjął, odsłaniając połyskujące niebieskie oczy, napotkał wzrok Eve. Włożył okulary do kieszeni i uniósł brew. - Dzień dobry, pani porucznik. - Już kiedy tu wchodziłam, miałam złe przeczucia. To miejsce do ciebie pasuje. Dlaczego, do cholery, jesteś właścicielem prawie wszystkiego? - Ten klub to spełnienie chłopięcych marzeń. - Głos mężczyzny jakby odbył podróż do dalekiej Irlandii i powrócił z muzycznym akcentem tego kraju. Roarke oderwał wzrok od żony i spojrzał na policyjną taśmę odgradzającą miejsce zdarzenia. - Wygląda na to, że obydwoje mamy kłopoty. - Musiałeś mówić, że jestem twoją żoną? - Przecież jesteś - odparł beztrosko. - I z każdym dniem coraz bardziej mnie to cieszy. - Uniósł jej dłoń i nim zdążyła ją wyrwać, potarł kciukiem obrączkę. - Żadnego dotykania - syknęła, co tylko wywołało u niego uśmiech rozbawienia.
- Nie tak mówiłaś przed kilkoma godzinami. Mówiłaś... - Zamknij się, Roarke. - Rozejrzała się, ale żadna z towarzyszących jej osób nie znajdowała się na tyle blisko, by ich usłyszeć. - To dochodzenie policyjne. - Tak mi właśnie powiedziano. - Kto ci powiedział? - Kierownik obsługi, który znalazł ciało. Najpierw oczywiście zadzwonił na policję - wyjaśnił - ale potem naturalnie zawiadomił mnie. Co się stało? Nie było sensu złościć się na to, że sprawy męża splatają się z jej pracą. Zresztą któryś raz z kolei. Próbowała pocieszyć się myślą, że Roarke zapewne pomoże jej przejść przez papierkową robotę. - Czy pracuje u ciebie barman o nazwisku Kohli? Taj Kohli? - Nie mam pojęcia. Ale mogę się dowiedzieć. - Wyciągnął z kieszeni cienki notes elektroniczny i wstukał pytanie. - Nie żyje? - Właśnie. - Tak, pracował u mnie - potwierdził, a irlandzki akcent w jego głosie przybrał bardziej metaliczny ton. - Przez ostatnie trzy miesiące. Cztery wieczory w tygodniu. Miał rodzinę. - Wiem. - Takie szczegóły jej mąż uważał za istotne, co zawsze chwytało Eve za serce. - To policjant - dodała. Tym razem Roarke opuścił brwi. - Tej informacji nie ma w twoim małym notesiku, co? - Nie. Wygląda na to, że mój personalny nie był wystarczająco ostrożny. Zajmę się tym. Czy wolno mi wejść do środka? - Tak, za chwilę. Od jak dawna jesteś właścicielem tego klubu? - Mniej więcej od czterech lat. - Ile osób zatrudniasz na pełen lub na część etatu? - Dostarczę pani wszystkich danych, pani porucznik, i odpowiem na wszystkie pytania - w jego oczach, gdy wyciągał rękę do drzwi, pojawiła
się irytacja - ale najpierw chciałbym zobaczyć swój klub. Wszedł, rozejrzał się, po czym utkwił wzrok w grubym czarnym worku układanym na czymś, co pracownicy kostnicy nazywają „spacerówką”. - Jak zginął? - Całkowicie - rzuciła Eve, a potem westchnęła, widząc, że mąż odwraca się i patrzy na nią ze złością. - Brutalnie. Zatłuczony metalową pałką. - Zobaczyła, że Roarke spogląda w stronę baru i przygląda się plamom krwi, lśniącym na potłuczonym szkle niczym jakieś awangardowe malowidło. - Po kilku pierwszych uderzeniach nic już nie czuł. - Czy dostałaś kiedyś pałką? Ja tak - powiedział, zanim zdążyła się odezwać. - Nic przyjemnego. Ale raczej nie można uznać, że było to zabójstwo na tle rabunkowym, nawet jeśli się założy, że złodzieja poniosło. - Dlaczego? - Tu jest dużo wysokogatunkowego alkoholu, za który nasz złodziej na jakiś czas dobrze by się urządził. Po co tłuc butelki, jeśli można je sprzedać? Jeśli włamujesz się do takiego miejsca, to nie po forsę, ale po trunki i może jeszcze po sprzęt. - Wiesz to z własnego doświadczenia? Docinek tylko go rozśmieszył. - Naturalnie. Z doświadczenia właściciela klubu i uczciwego obywatela. - Racja. - Co z dyskami z kamer bezpieczeństwa? - Zniknęły. Zabrał wszystkie. - To znaczy, że przygotował napad wcześniej. - Ile jest tych kamer? Roarke ponownie wyciągnął notes. - Siedemnaście. Dziewięć na parterze, sześć na pierwszym piętrze
i dwie na górze, obejmujące całość. Zanim zapytasz, klub jest zamykany o trzeciej, co znaczy, że obsługa wychodzi jakieś pół godziny później. Ostatni pokaz, a mamy tu tylko pokazy na żywo, kończy się o drugiej. Muzycy i artyści... - Striptizerki. - Jak wolisz - zgodził się bez sprzeciwu. - No więc artyści wychodzą zaraz po występie. W ciągu godziny podam ci nazwiska i harmonogram imprez. - Będę wdzięczna. Dlaczego Czyściec? - Jako nazwa? - Przez usta przemknął mu cień uśmiechu. - Spodobała mi się. Ksiądz powie, że czyściec to miejsce, w którym można się oczyścić, zrehabilitować. Trochę jak więzienie. Mnie zawsze kojarzył się z ostatnim miejscem, w którym jeszcze można być człowiekiem. Zanim wyrosną ci skrzydła lub staniesz twarzą w twarz z ogniem piekielnym. - Co byś wolał? - zapytała zaciekawiona. - Skrzydła czy ogień? - W tym rzecz. Najbardziej podoba mi się bycie człowiekiem. - Przerwał, bo obok nich przejechała „spacerówka”. Roarke podniósł rękę i pogłaskał żonę po krótko ostrzyżonych kasztanowych włosach. - Przykro mi. - Mnie też. Znasz jakiś powód, dla którego nowojorski policjant miałby pracować jako tajniak w twoim Czyśćcu? - Nie znam. Oczywiście jest możliwe, że niektórzy klienci zabawiali się tu w sposób niekoniecznie aprobowany przez policję, ale nie informowano mnie o niczym szczególnym. Jakieś narkotyki mogły zmieniać właścicieli w pokojach dla gości lub pod stolikami, ale nie dochodziło tu do większych transakcji. Wiedziałbym o tym. Striptizerki nie sprzedają się klientom, chyba że są licencjonowane, a niektóre są. Nie wpuszczamy tu niepełnoletnich. Ani klientów, ani pracowników. Mam swoje zasady, pani porucznik.
- Nie napadam na ciebie. Próbuję tylko wyrobić sobie zdanie. - Denerwuje cię, że w ogóle tu jestem. Milczała przez chwilę, bo pracownicy kostnicy otworzyli drzwi, aby wywieźć ciało Kohliego. Do środka wdarły się odgłosy wzmagającego się o tej porze ruchu ulicznego. Operator ruchomego chodnika na widok ciała w worku głośno przeklął. - Tak, jestem zła, ale mi to minie. Kiedy byłeś tu ostatnio? - Kilka miesięcy temu. W klubie panował spokój, więc nie musiałem zajmować się nim osobiście. - Kto go prowadzi? - Rue MacLean. Porozmawiam z nią i przekażę ci informacje, które od niej uzyskam. - I to jak najszybciej. Chcesz teraz obejrzeć klub? - Nie ma sensu. Zrobię to, gdy sobie przypomnę, jak wyglądał. Chciałbym wtedy móc się do niego dostać. - Zajmę się tym. Tak, Peabody? - rzuciła pytająco Eve, widząc, że zbliża się jej asystentka. - Przepraszam, ale pewnie chciałabyś to wiedzieć. Rozmawiałam z kapitanem brygady, do której należała ofiara. Jedzie do żony Kohliego z kimś, kto zajmuje się wspieraniem rodzin ofiar. Chce wiedzieć, czy mają czekać, czy iść bez ciebie. - Powiedz im, żeby zaczekali. Zaraz wyjeżdżamy i spotkamy się na miejscu. Muszę lecieć - rzuciła do męża. - Nie zazdroszczę pani pracy, pani porucznik. - Ponieważ tego potrzebował, chwycił ją za rękę i mocno uścisnął. - Ale pozwolę ci do niej powrócić. A te informacje dla ciebie postaram się zebrać jak najszybciej. - Roarke! - zawołała za nim, gdy już stał przy drzwiach. - Przykro mi z powodu klubu. - To tylko drewno i szkło. Tego nie zabraknie - odparł, patrząc na
żonę przez ramię. - Wcale tak nie myśli - mruknęła Eve, kiedy drzwi się za nim zamknęły. - Słucham, pani porucznik? - Ktoś z nim zadarł i nie puści tego płazem. - Westchnęła. - Chodźmy, Peabody. Spotkajmy się z żoną i miejmy już za sobą piekło. Zwłaszcza to. Kohliowie mieszkali w porządnym, średniej klasy budynku na East Side, w dzielnicy, gdzie można spotkać tylko młode małżeństwa i emerytów. Dla snobów takie miejsca są zbyt skromne, a dla światka przestępczego za bogate. Prosty budynek był ładnie, a nawet elegancko przebudowany po wojnach miejskich. Zabezpieczenie wejścia stanowił szyfr cyfrowy. Eve dostrzegła swoich kolegów ze 128 brygady, jeszcze zanim zdążyła zaparkować i włączyć sygnalizację „na służbie”. Najpierw przyjrzała się kobiecie. Zadbana blondynka w okularach przeciwsłonecznych i tanim granatowym garniturze. Spojrzawszy na jej buty na wąskich wysokich obcasach, Eve domyśliła się, że pracuje za biurkiem. Sprawiała wrażenie zarozumiałej. Mężczyzna był barczysty i miał wystający brzuszek. Posiwiałe miejscami włosy powiewały na wietrze wokół spokojnej, opanowanej twarzy. Na jego nogach lśniły wypolerowane na glans policyjne buty z ciężkimi podeszwami. Rękawy opiętej marynarki były poprzecierane na łokciach i przy mankietach. Długodystansowiec, uznała. Z tych, co to zaczynają od obchodów, potem dostają służbę na ulicy, aż wreszcie na koniec trafiają za biurko. - Porucznik Dallas. - Kobieta zrobiła krok do przodu, ale nie
wyciągnęła dłoni. - Poznaję, bo często widuję panią w mediach. - Nie było to powiedziane z otwartą przyganą, ale jej cień pobrzmiewał jednak w glosie policjantki. - Kapitan Roth ze 128. A to sierżant Clooney z naszej brygady. Teraz pełni funkcję doradcy rodzinnego. - Dziękuję, że na mnie zaczekaliście. To inspektor Peabody, moja asystentka. - W jakim punkcie dochodzenia pani się znajduje, pani porucznik? - Ciało detektywa Kohliego zostało przekazane do autopsji. Ma być potraktowane priorytetowo. Ja natomiast zaraz po wyjściu stąd napiszę raport i przekażę go przełożonym. - Eve zamilkła, chcąc uniknąć przekrzykiwania zatrzymującego się w pobliżu autobusu. - W tej chwili, kapitan Roth, mogę pani powiedzieć jedynie to, że mam martwego policjanta, który, pracując po godzinach w nocnym klubie ze striptizem, padł ofiarą wyjątkowo brutalnego napadu. Zdarzyło się to we wczesnych godzinach porannych. Kohli był w klubie barmanem. - Zabójstwo na tle rabunkowym? - Wątpliwe. - W takim razie, jaki był, według pani, motyw? Eve poczuła w żołądku kiełkujące ziarno niechęci. Wiedziała, że musi być czujna, bo inaczej nasionko szybko się rozrośnie. - Na tym etapie dochodzenia nie chciałabym formułować opinii na temat motywu. Kapitan Roth, czy zamierza pani stać na ulicy i zadawać mi te wszystkie pytania, czy może woli przeczytać mój raport, kiedy już go oddam? Roth otworzyła usta, potem wciągnęła głośno powietrze. - Chcę być dobrze zrozumiana, pani porucznik. Detektyw Kohli pracował pod moimi rozkazami przez pięć lat. Będę mówić otwarcie. Zależy mi na tym, by to śledztwo było prowadzone z całym poświęceniem. - Podzielam pani uczucia związane z tą sprawą, kapitan Roth. Mogę
jedynie zapewnić, że jak długo będę prowadzić śledztwo, poświecę mu się całkowicie. - Zdejmij te przeklęte okulary, myślała Eve. Chcę zobaczyć twoje oczy. - Oczywiście wolno pani zwrócić się z prośbą o zmianę prowadzącego - ciągnęła. - Ale nie będę ukrywała, że nie zrzeknę się tej funkcji łatwo. Stałam nad Kohlim dziś rano. Widziałam, co mu zrobiono. Jestem pewna, że nie bardziej niż ja pragnie pani ująć zabójcę. - Pani kapitan. - Do przodu wysunął się Clooney, kładąc lekko dłoń na łokciu Roth. Pod jego jasnoniebieskimi oczami wiła się gęstwina zmarszczek. Sprawiały, że wyglądał na zmęczonego i godnego zaufania. - Pani porucznik, w tej chwili wszyscy jesteśmy podekscytowani. Ale pamiętajmy, że mamy tu zadanie do wykonania. Podniósł głowę i spojrzał na okna cztery piętra wyżej. - Nasze uczucia w niczym nie dorównują uczuciom kobiety, którą zaraz spotkamy. - Masz rację. Masz rację, Art. Miejmy to za sobą. Roth zwróciła się w stronę drzwi wejściowych, używając do ich otwarcia uniwersalnego klucza. - Pani porucznik? - Clooney zaczekał na Eve. - Domyślam się, że będzie pani chciała przesłuchać Patsy, żonę Taja. Muszę jednak prosić, aby potraktowała ją pani łagodnie. Wiem, przez co za chwilę przejdzie. Kilka miesięcy temu straciłem syna. Był na służbie. To przerażające i rozrywające serce doświadczenie. - Nie zamierzam kopać leżącego, Clooney. - Eve weszła do budynku, zatrzymała się i odwróciła. - Nie znałam go - powiedziała już spokojniej - ale został zamordowany i był policjantem. To mi wystarcza. W porządku? - Tak. Oczywiście. - Chryste, nienawidzę tego - rzuciła, idąc za Roth do windy. - Jak pan to robi? - zapytała Clooneya. - Chodzi mi o wspieranie rodzin ofiar. Jak pan to znosi?
- Mówiąc szczerze, wybrali mnie, bo potrafię zachować spokój. Medytacja - dodał z uśmiechem. - Przyjąłem tę funkcję na próbę, ale przekonałem się, że mogę robić coś dobrego. Wiem, co czują rodziny ofiar... na każdym etapie. Zacisnął usta i wszedł do windy. Na jego twarzy już dawno nie było uśmiechu. - Potrafię to znieść, ponieważ mogę pomóc... choćby troszeczkę. To ważne, że jestem policjantem. A w ciągu ostatnich kilku miesięcy przekonałem się, że jeszcze istotniejszy jest fakt, że sam przeżyłem podobną stratę. Czy straciła pani kogoś z rodziny, pani porucznik? Niczym błyskawica przez umysł Eve przemknął obraz obskurnego pokoju, w którym znajdował się zakrwawiony mężczyzna i ona z połamanymi kośćmi, wciśnięta w róg. - Nie mam rodziny. - Cóż... - mruknął posępnie Clooney. Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Wiedzieli, że żona Kohliego się domyśli. Partnerka policjanta wie, gdy tylko otworzy drzwi. Wypowiadane słowa nieco się różnią i to, jak brzmią, tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. W chwili kiedy drzwi się otwierają, czyjeś życie zmienia się nieodwracalnie. Nie mieli nawet szansy zapukać, nim się zaczęło. Patsy Kohli była ładną kobietą o gładkiej hebanowej cerze i krótkich kręconych, ciemnych włosach. Była ubrana do wyjścia, a na piersiach miała nosidełko z niemowlęciem. Obok niej stał mały chłopiec, trzymający matkę za rękę i podskakujący niecierpliwie. - Chodźmy na huśtawkę! Na huśtawkę! Ale jego matka zamarła w miejscu, a radość, która przed chwilą lśniła w jej oczach, zaczęła szybko niknąć. Podniosła rękę, przyciskając nią niemowlę do serca.
- Taj. Roth zdjęła okulary. Jej niebieskie oczy było chłodne, oficjalne i bez wyrazu. - Patsy. Musimy wejść. - Taj. - Wdowa nie ruszyła się z miejsca, wolno kręcąc głową. - Taj. - No, Patsy. - Clooney objął ją ramieniem. - Może usiądziemy? - Nie. Nie. Nie. Chłopczyk zaczął płakać, pokrzykiwać i ciągnąć matkę za rękę. Zarówno Roth, jak i Eve spojrzały na niego w panice. Peabody weszła do mieszkania i ukucnęła przy nim. - Cześć. - Idziemy na huśtawkę - powiedział żałośnie chłopczyk, a po jego pucołowatych policzkach zaczęły spływać wielkie łzy. - Pani porucznik, może pójdę z chłopcem na spacer? - za- proponowała Peabody. - Dobry pomysł. Bardzo dobry. - W odpowiedzi na coraz głośniejszy płacz dziecka w żołądku Eve rosła bolesna gruda. - Pani Kohli, jeśli się pani zgodzi, moja asystentka zabierze syna na krótki spacer. Myślę, że tak będzie najlepiej. - Chad. - Patsy spojrzała w dół, jakby budziła się ze snu. - Szliśmy do parku. Dwie przecznice stąd. Na huśtawki. - Zabiorę go tam, pani Kohli. Będzie ze mną bezpieczny. - Z pewnością, która wywołała zdumienie Eve, Peabody podniosła chłopca i posadziła go sobie na biodrze. - Hej, Chad, lubisz sojowe hot dogi? - Patsy, daj mi córeczkę. - Clooney delikatnie rozpiął nosidełko i wyjął z niego niemowlę. Następnie, ku zaskoczeniu i przerażeniu Eve, podał jej dziecko. - Och, proszę posłuchać, ja nie mogę... Ale Clooney już prowadził wdowę do kanapy, pozostawiając Eve z
ciężarem w dłoniach. Krzywiąc się, spojrzała w dół i gdy duże czarne oczy popatrzyły na nią z ciekawością, poczuła, że jej dłonie zaczynają się pocić. Dziecko zakwiliło, więc Eve pospiesznie rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu pomocy. Clooney i Roth już otoczyli Patsy. Cichy głos mężczyzny brzmiał jak mruczenie. Pokój, w którym się znajdowali, był mały. Na dywanie leżały dziecięce zabawki. Roznosił się tu zapach, którego Eve nie znała; talku, kredek i słodyczy. Zapach dzieci. W końcu dostrzegła leżący na podłodze koło krzesła kosz ze starannie złożonym praniem. Doskonale, uznała, i z ostrożnością osoby niosącej bombę domowej roboty położyła na nim niemowlę. - Zostań tu - szepnęła, niezręcznie głaszcząc ciemną główkę. I znowu zaczęła oddychać spokojniej. Spojrzała na pokój. Zobaczyła, że kobieta na kanapie skuliła się i kołysze równomiernie z rękami w dłoniach Clooneya. Nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, a łzy spływały jej po twarzy jak deszcz. Eve trzymała się z boku, przyglądając się pracy Clooneya, patrząc na wspierającą wdowę parę, otaczającą ją z dwóch stron. To, pomyślała, jest teraz jej rodzina. Być może to mało, ale w chwilach takich jak ta jest wszystkim. Smutek opadł na pokój jak mgła. Eve wiedziała, że minie wiele czasu, zanim ta mgła się uniesie. - To moja wina. Moja wina. - Były to pierwsze słowa wypowiedziane przez Patsy, odkąd usiadła na kanapie. - Nie. - Clooney uścisnął jej rękę, czekając, aż na niego spojrzy. Wiedział, że kobieta musi popatrzeć mu w oczy, zobaczyć w nich pocieszenie i nadzieję. - Z pewnością nie. - Nigdy by tam nie pracował, gdyby nie ja. Po urodzeniu Jilly nie wróciłam do pracy. Chciałam zostać w domu. Pieniądze, które mogłam zarobić, były o wiele mniejsze niż...
- Patsy, Taj cieszył się, że chcesz zostać w domu z dziećmi. Był taki dumny z nich i z ciebie. - Nie mogę... Chad. - Uwolniła dłonie i przycisnęła je do twarzy. - Jak ja mu to powiem. Jak będziemy mogli żyć bez Taja? Gdzie on jest? - Opuściła ręce i rozejrzała się niewidzącym wzrokiem po pokoju. - Muszę pójść i go zobaczyć. Może nastąpiła pomyłka. Eve wiedziała, że nadeszła jej kolej. - Przykro mi, pani Kohli, ale nie było pomyłki. Jestem porucznik Dallas. Prowadzę śledztwo. - Widziała pani Taja. - Wdowa wstała roztrzęsiona. - Tak. Przykro mi, bardzo przykro z powodu tego, co panią spotkało. Czy może pani ze mną porozmawiać, pani Kohli? Pomóc mi znaleźć osobę, która to zrobiła? - Porucznik Dallas - zaczęła Roth, ale Patsy potrząsnęła głową. - Nie, nie. Chcę mówić. Taj by tego chciał. Chciałby... Gdzie jest Jilly? Gdzie moje dziecko? - Ja, eee... - Czując, że znowu się poci, Eve wskazała kosz z bielizną. - Och. - Patsy otarła łzy z twarzy i uśmiechnęła się. - Jest taka dobra. Taka słodka. Prawie nie płacze. Położę ją w kołysce. - Ja to zrobię, Patsy. - Clooney wstał. - Ty porozmawiaj z panią porucznik. - Zerknął na Eve ze współczuciem i zrozumieniem. - Tego chciałby Taj. Czy chcesz, żebyśmy do kogoś zatelefonowali, żeby do ciebie przyjechał? Może do siostry? - Tak. - Wdowa westchnęła. - Tak, proszę. Zadzwońcie po Carlę. - Kapitan Roth tym się zajmie, prawda pani kapitan? A ja położę dziecko. Roth przez chwilę się wahała. Miała zaciśnięte zęby. Clooney łagodnie przejął dowodzenie, a jego przełożona nie należała do osób,
które lubią dostawać rozkazy od podwładnych. - Tak, oczywiście. - Posyłając Eve ostrzegawcze spojrzenie, przeszła do drugiego pokoju. - Pracowała pani z Tajem? - spytała wdowa. - Nie. - Nie, oczywiście, że nie. - Patsy potarła czoło. - Pani musi być z Wydziału Zabójstw. - Zaczynała się łamać, z jej ust wymknął się przeciągły jęk, ale po chwili, co Eve obserwowała z wielkim podziwem, wzięła się w garść. - Co chce pani wiedzieć? - Pani mąż nie przyszedł rano do domu? Nie zmartwiło to pani? - Nie. - Wdowa wyciągnęła rękę do tyłu, objęła oparcie kanapy i pochyliła się. - Powiedział, że prawdopodobnie prosto z klubu pojedzie na posterunek. Czasami tak robił. I powiedział, że ma się z kimś spotkać po zamknięciu lokalu. - Z kim? - Tego nie mówił, tylko to, że ma się z kimś spotkać. - Czy zna pani kogoś, kto mu źle życzył, pani Kohli? - Był policjantem - odparła kobieta po prostu. - Czy zna pani kogoś, kto źle pani życzy, pani porucznik? Ma słuszność, pomyślała Eve i skinęła głową. - Może ktoś szczególny? Ktoś, o kim pani wspominał. - Nie. Taj nie przenosił spraw zawodowych do domu. Myślę, że wziął to sobie za punkt honoru. Nie chciał nas niczym martwić. Nawet nie wiedziałam, nad czym pracuje. Nie lubił o tym mówić. Ale martwił się. - Wdowa złożyła mocno splecione dłonie na kolanach i zapatrzyła się na nie. Wpatrywała się, jak zauważyła Eve, w złotą obrączkę. - Wiem, że czymś się martwił. Zapytałam go o to, ale mnie zbył. To cały Taj - udało jej się wydusić z drżących w lekkim uśmiechu ust. - Właśnie taki. Niektórzy powiedzieliby, że był mężczyzną dominującym. Taki chyba był, a w
pewnych sprawach kierował się bardzo staroświeckimi zasadami. Był dobrym człowiekiem. Wspaniałym ojcem. Kochał swoją pracę. - Zacisnęła usta. - Byłby dumny, gdyby zginął na służbie. Ale nie tak. Nie w ten sposób. Ktokolwiek to uczynił, pozbawił go tego. Zabrał go mnie i dzieciom. Jak to możliwe? Pani porucznik, jak to możliwe? Ponieważ nie istniała odpowiedź na to pytanie, Eve mogła jedynie zadawać następne.
2 - To było trudne. - Tak. - Eve odjechała od krawężnika, starając się zrzucić z siebie ciężar, który wyniosła na barkach z mieszkania wdowy. - Patsy będzie się trzymała. Dla dzieci. Jest silna. - Wspaniałe te jej dzieciaki. Mały to prawdziwy spryciarz. Naciągnął mnie na sojowego hot doga, trzy czekoladki i loda. - Pewnie nieźle cię wymęczył. Peabody uśmiechnęła się łagodnie. - Mam siostrzeńca w jego wieku. - Masz siostrzeńców w każdym wieku. - Mniej więcej. - Wytłumacz mi pewną rzecz, skoro masz takie doświadczenie w sprawach rodzinnych. Jest mąż i żona. Kochają się, są dobrym, oddanym sobie małżeństwem, mają dzieci. Dlaczego w takim razie żona, wyglądająca na osobą zaradną i inteligentną, nic nie wie na temat pracy męża? Nie ma pojęcia, czym on się na co dzień zajmuje? - Może mąż lubi zostawiać pracę za drzwiami mieszkania. - Jakoś to do mnie nie przemawia - mruknęła Eve. - Jeśli się z kimś żyje, wie się, czym partner się zajmuje, o czym myśli, czym się martwi. Patsy powiedziała, że Kohliego coś niepokoiło, ale nie wiedziała co. I wcale nie nalegała, żeby jej to wyjawił. - Pokręciła głową i zmarszczyła czoło. Przebijała się przez gęsty ruch uliczny. - Nie rozumiem tego. - Twój związek z Roarkiem charakteryzuje inna dynamika. - Co to, do cholery, ma znaczyć?! - Cóż. - Peabody omiotła wzrokiem profil przełożonej. - Próbowałam łagodnie powiedzieć, że żadne z was nie zgodziłoby się na ukrywanie czegokolwiek przed drugim. Gdy z jednym dzieje się coś dziwnego, drugie, widząc to, docieka tak długo, aż się wszystkiego dowie. Obydwoje
jesteście wścibscy i na tyle sprytni, że nie dajecie się wywieść w pole. Ale pomyśl na przykład o mojej ciotce Miriam. - Muszę? - Chodzi mi o to, że jest żoną wujka Jima już od czterdziestu lat. Wujek codziennie rano wychodzi do pracy i wieczorem wraca do domu. Mają czworo dzieci, ośmioro... nie... dziewięcioro wnuków i są bardzo szczęśliwi. Ciocia nie wie nawet, ile jej mąż zarabia. On po prostu daje jej pieniądze... Eve o mały włos najechałaby na tył taksówki. - Co? - No, mówiłam, że waszym związkiem rządzi inna dynamika. Tam wujek daje cioci pieniądze na życie i dom. Ona go pyta, jak mu minął dzień, on odpowiada, że dobrze, i na tym kończy się rozmowa na temat jego pracy. - Peabody wzruszyła ramionami. - Tak to się między nimi układa. Natomiast moja kuzynka Freida... - Rozumiem już, o co ci chodzi, Peabody. - Eve włączyła pokładowy wideofon i połączyła się z policyjnym prosektorium. Od razu przełączono ją na numer Morse'a. - Nadal nim się zajmuję, Dallas. - Na twarzy lekarza rysował się zadziwiająco poważny wyraz. - To masakra. - Wiem. Masz już wyniki toksykologiczne? - Tym się zająłem w pierwszej kolejności. Nie znajdował się pod działaniem narkotyków. Tuż przed śmiercią wypił kilka piw i jadł orzeszki. Wygląda na to, że został uderzony w chwili, gdy przełykał piwo. Ostatni treściwy posiłek, który spożył jakieś sześć godzin przed zgonem, składał się z kanapki z kurczakiem i sałatki z makaronem. Popił to kawą. W tym momencie mogę powiedzieć ci na pewno tylko to, że był w doskonałej formie fizycznej, zanim jakiś sukinsyn nie rozkwasił tego biedaka na kawałki.
- W porządku. Zgon nastąpił od uderzenia w czaszkę? - Czy nie mówiłem, że nadal się nim zajmuję? - Głos Morse'a nagle stał się ostry jak promień lasera. Zanim Eve zdążyła coś powiedzieć, lekarz podniósł rękę w plastikowej rękawiczce, do łokcia umazaną we krwi. - Przepraszam. Ale mogę ci już coś jednak powiedzieć. Zabójca zaszedł ofiarę od tyłu. Pierwsze uderzenie trafiło Kohliego w tył głowy. Rany na twarzy wskazują, że upadł na szkło. Następny cios, w szczękę, powalił go na ziemię. Potem ten sukinsyn otworzył mu czaszkę jak jakiś orzech. Na szczęście Kohli już tego nie czuł, bo nie żył. Również inne obrażenia zostały zadane po zgonie. Jeszcze ich wszystkich nie policzyłem. - Powiedziałeś mi to, co chciałam wiedzieć. Przepraszam, że tak nalegałam. - Nie, to moja wina. - Morse wydął policzki. - Znałem go, więc to osobista sprawa. Był porządnym facetem, lubił pokazywać zdjęcia i hologramy swoich dzieciaków. Nieczęsto spotyka się u nas wesołych ludzi. - Zmrużył oczy. - Cieszę się, że to ty prowadzisz śledztwo, Dallas. Dostaniesz mój raport pod koniec zmiany. Przerwał połączenie, pozostawiając Eve wpatrzoną w pusty monitor. - Był lubiany - rzuciła. - Kto więc żywił urazę do tego porządnego faceta, dumnego tatusia i kochającego męża? Kto odważył się zamienić go w krwawą miazgę, wiedząc, że koledzy policjanci zrobią wszystko, aby odnaleźć zabójcę? Mimo że był tak ceniony, ktoś musiał go bardzo nienawidzić. - Ktoś, kogo wsadził do więzienia? - zasugerowała Peabody. Nie wolno bać się zbirów, których się przymknęło, pomyślała Eve. Ale trzeba o nich pamiętać. - Jeśli policjant umawia się na drinka i odwraca plecami do kogoś, kogo wysłał wcześniej do pierdla, sam się prosi o kłopoty - powiedziała. - Musimy się pospieszyć ze zbieraniem informacji o Kohlim. Chcę się
dowiedzieć, jak przebiegała jego służba. Eve po wejściu na komendę skierowała się prosto do swojego pokoju, ale na drodze stanęła jej kobieta, która podniosła się z ławki dla oczekujących. - Porucznik Dallas? - Zgadza się. - Nazywam się MacLean. Rue MacLean. Właśnie usłyszałam o Taju. Ja... - Uniosła dłonie. - Roarke wspomniał mi, że chce się pani ze mną zobaczyć, więc postanowiłam przyjść sama od razu. Chcę pomóc. - Doceniam to. Proszę chwileczkę zaczekać. Peabody. - Eve odeszła na bok wraz z asystentką. - Zajrzyj do akt Kohliego, potem sprawdź jego finanse. - Finanse? - Tak. Jeśli napotkasz jakieś trudności, dzwoń do Wydziału Elektronicznego, do Feeneya. Poszperaj trochę w komputerze. Dowiedz się, z kim się przyjaźnił w pracy. Nie opowiadał o niej żonie, ale może znalazł sobie kogoś innego, komu się zwierzał. Chcę wiedzieć, czy miał jakieś hobby, zainteresowania. I sprawdź, w jakich śledztwach uczestniczył. Chcę zobaczyć jego życie jak na dłoni. - Tak, pani porucznik. - Pani MacLean? Przejdziemy do pokoju przesłuchań. Moje biuro jest zbyt ciasne. - Jak pani sobie życzy. Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Po prostu nie rozumiem, jak coś takiego mogło się wydarzyć. - Zaraz o tym porozmawiamy. - I nagramy to, pomyślała Eve, prowadząc Rue MacLean przez labirynt korytarzy do miejsca przesłuchań. - Chciałabym nagrywać naszą rozmowę - zapowiedziała, gestem dłoni zapraszając kobietę do kwadratowego pokoju, w którym stały jedynie stół
i dwa krzesła. - Oczywiście. Pragnę tylko pomóc. - Proszę usiąść. - Eve włączyła magnetofon. - Porucznik Eve Dallas. Przesłuchanie Rue MacLean. Pani MacLean zgłosiła dobrowolną chęć współpracy i zgodziła się na zarejestrowanie jej zeznań dotyczących funkcjonariusza Taja Kohliego. Wydział Zabójstw. Doceniam fakt, że sama się pani do mnie pofatygowała, pani MacLean. - Nie wiem, co pani powiedzieć, żeby było pomocne w śledztwie. - Prowadzi pani klub, w którym Taj Kohli pracował jako barman? Eve, przyglądając się rozmówczyni, od razu zrozumiała, dlaczego mąż ją zatrudnił. Przed nią siedziała energiczna, elegancka i ładna kobieta. Jej fiołkowe oczy, teraz przepełnione przejęciem, lśniły w kremowej twarzy jak klejnoty. Miała delikatne rysy, niemal arystokratyczne, ale dość zdecydowany podbródek. Była zgrabna, drobna i doskonale ubrana. Wysmukłe ciało zakończone parą oszałamiających nóg opinała śliwkowa garsonka. Włosy koloru słońca były zaczesane gładko do tyłu, na co może sobie pozwolić tylko osoba pewna siebie, mająca doskonale ukształtowaną czaszkę. - Czyściec. Tak, zarządzam tym klubem od czterech lat. - A wcześniej czym się pani zajmowała? - Byłam hostessą w innym małym śródmiejskim klubie. Jeszcze wcześniej byłam tancerką. Artystką - dodała z lekkim uśmiechem. - Uznałam, że już dosyć sceny, i postanowiłam znaleźć takie zajęcie, przy którym nie musiałabym z siebie niczego zdejmować. Roarke dał mi taką szansę, najpierw w Trends, gdzie pracowałam jako hostessa, potem w Czyśćcu, którego jestem szefową. Pani mąż ceni osoby ambitne, pani porucznik. W tę uliczkę lepiej nie wchodzić przy włączonym magnetofonie,