agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 141
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 728

Jacq Christian - Tutanchamon ostatni sekret

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Jacq Christian - Tutanchamon ostatni sekret.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

CHRISTIAN JACQTUTANCHAMON OSTATNI SEKRET

Tajemnica życia wciąż nam umyka. Cienie się poruszają, lecz nigdy się całkiem nie rozwiewają. Howard Carter, odkrywca grobu Tutanchamona

Ta opowieść należy właściwie do dziedziny fikcji. Zmieniłem jednak nazwiska tylko niektórych postaci, bo, jak sią zdaje, czasami prawda może być nieprawdopodobna.

1 Czy chce Pan wiedzieć, kim jest naprawdę? Proszę się sta- wić w Kairze za dwa tygodnie, 28 kwietnia 1951 roku, i przyjść do kościoła Świętego Sergiusza o godzinie 20. Skontaktujemy się z Panem. W ten sposób będzie Pan miał możliwość się do- wiedzieć. W przeciwnym razie pozostanie Pan na zawsze nie- znany dla samego siebie. A Pańska egzystencja będzie jedy- nie iluzją. Odczytując po raz dziesiąty tę niewiarygodną wiadomość, Mark Wilder wpadł na jakiegoś przechodnia. Zmieszany, prze- prosił, podniósł głowę i ujrzał obelisk wzniesiony w Central Parku w 1881 roku. Nazwano go Igłą Kleopatry, ale w rze- czywistości był dziełem jednego z największych faraonów starożytnego Egiptu, Totmesa III. Powierzony opiece boga mędrców, Tota, monarcha ten długo sprawował rządy* i napi- sał Księgę tajemnej komnaty przeznaczoną do wskrzeszenia królewskiej duszy w sercu słońca. Idąc bez celu, Mark Wilder nie spodziewał się tego spo- tkania z ociosanym kamieniem, którego wierzchołek ginął w chmurach i przyciągał pozytywne siły. Wyryte na obelisku hieroglify upamiętniały święto odrodzenia Totmesa III i jego zdolność magicznego przekazywania niebiańskiej energii ro- * 1504-1450 p.n.e.

dzajowi ludzkiemu. Przypominały świat bardzo odległy od nowojorskiej wrzawy i bezwzględnego środowiska adwoka- tów - specjalistów prawa handlowego, których przedstawi- cielem, jednym z najzdolniejszych, był właśnie Mark Wilder. Przepowiadano mu wspaniałą karierę polityczną, prowadzącą co najmniej do stanowiska senatora. Zauważony przez wpły- wowych ludzi z otoczenia prezydenta, cieszył się powszech- nym uznaniem. Jako żywy symbol amerykańskiego cudu miał wszelkie zalety niezbędne do sprawowania odpowiedzialnych funkcji w służbie ojczyzny. Ale Mark pragnął złapać oddech. Mając czterdzieści dwa lata, był jeszcze w świetnej formie, startował w biegach maratońskich i stawiał czoło wytrawnym tenisistom. Ten za- twardziały stary kawaler nie musiał już udowadniać swoich kompetencji w zawodzie, w którym odnosił kolejne sukcesy i dorobił się sporego majątku. Postanowił wziąć roczny urlop i zafundować sobie podróż dookoła świata, aby doznać nowych wrażeń, zwiedzając nieznane kraje. Jego prawa ręka, Dutsy Malone, potrafi prowadzić kancelarię i załatwiać bie- żące sprawy. W razie potrzeby bez kłopotu kontaktuje się z szefem. Gdy Mark przeglądał program podróży, otrzymał ten za- dziwiający list z Kairu. Na pozór idiotyczny żart! Miesiąc wcześniej, zmagając się z nieustępliwym przeciwnikiem, któ- rego w końcu pokonał, wyrzuciłby tę przesyłkę do kosza. W przeddzień wyjazdu zreflektował się. Instynkt myśliwego ostrzegał go przed zbyt racjonalną reakcją. Przemierzywszy Central Park wielkimi krokami, dotarł wreszcie do swego luksusowego biura na Manhattanie. W cza- sie marszu często znajdował rozwiązania złożonych proble- mów, dlatego starał się jak najrzadziej korzystać z samocho- du oraz wind. Trzy pierwsze miesiące owego roku 1951 upłynęły pod znakiem głośnych triumfów jego kancelarii, uważanej za jed- ną z naj operatywniej szych w Nowym Jorku. Najlepsi eks-

perci ubiegali się o przyjęcie do jego zespołu, ale należało pokonać przeszkodę, jaką był Dutsy Malone, człowiek o nie- zawodnej intuicji, powiernik Marka i jego jedyny prawdziwy przyjaciel. Nie zazdrościł swemu szefowi, w pełni zadowa- lała go rola zastępcy, cieszył się wyjątkowym szczęściem ro- dzinnym dzięki przeuroczej żonie i dwóm wspaniałym có- reczkom. - Ach, już wróciłeś! - zawołał Dutsy, zaciągając się ku bańskim cygarem. - Zanim się ulotnisz, musisz wyrazić opi nię na temat sążnistych akt trzech spraw. Potem ja poprowa dzę interes. A że twój rok odpoczynku nie przekroczy trzech tygodni, wkrótce życie znów potoczy się normalnym trybem. Trzy tygodnie, przesadzam... Po dwóch tygodniach spędzo nych w hotelach, na plaży, z dziewczynkami równie ładniut- kimi, jak głupiutkimi, i zwiedzaniu z przewodnikiem nudnym jak flaki z olejem wskoczysz do pierwszego samolotu lecące go do Nowego Jorku! Pewny swoich przewidywań, Dutsy Malone trzasnął sze- rokimi szelkami w kwiatki, przypatrując się mężczyźnie tchnącemu spokojną siłą, o szerokim czole, kasztanowych oczach i wysportowanej sylwetce. Od dawna darzył go szcze- rym podziwem. - Co myślisz o tym liście? - zapytał Mark, pokazując mu papier. Dutsy zakrztusił się. - Czyste szaleństwo! Nie będziesz chyba przywiązywał jakiejkolwiek wagi do bajdurzenia tego obłąkańca? I to nawet nie jest podpisane. - Nie znam Egiptu. Kraj całkiem pociągający na pierw- szy postój. - A ja znam Egipt: istna beczka z prochem! Czyżbyś za- pomniał o wojnie w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku? Izraelczycy rozłożyli Egipcjan na obie łopatki, co wy- wołało w Kairze poważne zamieszki. Trudno zliczyć napady na zachodnie placówki handlowe, domy towarowe, kina, biu-

ra angielskich i francuskich spółek i oczywiście przedsiębior- stwa żydowskie. W dzielnicy żydowskiej wybuchły bomby, zabijając dziesiątki ludzi. - Wojna się skończyła, Dutsy. - Mylisz się! Od czasu uznania Państwa Izrael przez mo- carstwa zachodnie sytuacja jest wciąż niezwykle napięta. Egipt nie zawarł pokoju, tylko podpisał zawieszenie broni, które może zostać zerwane w każdej chwili. - Król Faruk* nie uchodzi za krwiożerczego zdobywcę -zaoponował Mark Wilder. - Jest przebiegły i cierpliwy. Latem czterdziestego ósme- go roku zasekwestrował liczne dobra obywateli państw za- chodnich. Najwięksi szczęściarze byli wtedy poza Egiptem, inni dostali się do więzienia. Ograbiono wielu cudzoziemców od dawna mieszkających w kraju. A żołnierze Faruka, wspo- magani przez jego policję polityczną, nie wahali się popeł- niać morderstw i zabijać francuskich wojskowych. Jedynie Anglikom udaje się stawiać opór. Ale on chce ich wygnać, odzyskać Kanał Sueski i wystąpić jako duchowy i świecki przywódca Bliskiego Wschodu. Mark się uśmiechnął. - Jak donoszą kolorowe magazyny, raczej spędza czas, trwoniąc zawrotne sumy w kasynach Aleksandrii, Monte Car- lo i Deauville. Dutsy Malone przygryzł cygaro. - Zgoda, ten grubas jest namiętnym graczem! Podobno potrafi przepuścić ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów w je- den wieczór. Ale to niebezpieczny typ, który pozbywa się wszystkich opozycjonistów. - Ja do nich nie należę - zauważył adwokat. - Zwykły tu- rysta nie zagraża jego władzy. * O Faruku zob.: J. Bernard-Derosne, Farouk, la decheance d'un roi, Paris 1953; A. Sabet, Farouk, un roi trahi, Paris 1990; G. Sinoue, Le Colonel etl'En-fant-roi, Paris 2006.

- Nie pchaj się tam, Mark. To strata czasu. Poleniuchuj kilka dni na Karaibach i szybko wracaj. - Dowiedzieć się, kim jestem naprawdę... To kuszące. - Na miły Bóg! Chcesz wpaść w jakąś pułapkę? - Życie jest niekiedy dziwne, Dutsy. Czy akurat nie stwa- rza mi okazji do zgłębienia tajemnicy? Malone zaciśniętą pięścią postukał się w czoło. - No proszę, on mi opowiada o metafizyce! Jedź się zaba wić w Kairze, obejrzyj sobie piramidy i ten kościół Świętego Sergiusza, przekaż ode mnie pozdrowienia sfinksowi i zwijaj manatki. Mamy tu pełno roboty. 2 W sercu Starego Kairu ksiądz Pachomiusz pędził dni po- godnej starości. Czas jakby zapomniał o leciwym erudycie, który miał ogromną bibliotekę, gdzie sąsiadowały ze sobą teksty egipskie, koptyjskie, greckie i aramejskie. Ponieważ ksiądz potrafił odczytywać hieroglify, chętnie przyjmował młodych badaczy i udzielał im cennych wskazówek. Tego ranka jego gość, bardzo wzburzona sklepikarka, przyszła po innego rodzaju naukę. - Ojcze, pomóż mi, błagam cię! - Co ci się stało, moje dziecko? - Opętał mnie demon! - Skąd ta pewność? - Klienci nie kupują już u mnie koszyków, mąż przestał się mną interesować, dzieci wciąż mi dokuczają! - Zła passa. - Nie, ojcze, demon! Wczoraj miałam ręce całe zakrwa- wione. Co noc moje łóżko się rusza, meble skrzypią i jakaś czarna postać, śmiejąc się, biega po domu. Uwolnij mnie, błagam cię.

- Czy radziłaś się proboszcza? - Nie może nic dla mnie zrobić! Każdy wie, że jesteś naj- większym czarownikiem w Kairze i że ocaliłeś już setki ofiar demona. Nie opuszczaj mnie, na litość boską! - Zobaczymy. Z nadzieją w oczach sklepikarka dała się zbadać. Ksiądz pomacał jej kończyny, przyłożył ucho do serca, a ręką przesunął po szyi. - Nie ulega wątpliwości - orzekł. - Nęka cię afryt, na- pastliwa istota, która zapiera ci oddech i psuje krew. - Ty... ty mnie uratujesz? - Spróbuję. Klęknij i módl się do Matki Boskiej. Opętana wykonała polecenie. Ksiądz włożył długą białą szatę, bo tylko ta barwa pozwa- lała komunikować się ze światem niewidzialnym. Następnie zajrzał do księgi czarnoksięskiej datującej się z epoki Ptole- meuszy i wypowiedział serię bardzo starych zaklęć, zwra- cając się do króla demonów. W ten sposób zmusił go do od- powiedzi i wyjawienia mu tożsamości afryta, który dręczył biedaczkę. To był złośliwy gryzoń, nasłany przez zazdrosną krewną. Pachomiusz uformował figurkę z wosku, wyrył na niej imię napastnika i wrzucił ją do tygielka z brązu. Krzywiąc się, opętana przewróciła się na plecy i skrzy- żowała ramiona. Podczas gdy afryt roztapiał się w płomieniach, ksiądz palił kadzidło i polewał święconą wodą czoło, pierś, ręce i nogi pacjentki. Uspokojona, podniosła się. - Czuję się tak dobrze, tak dobrze! - Jesteś uwolniona, moje dziecko. Pomaluj na czerwono drzwi swojej sypialni i noś ten talizman. Starzec wręczył młodej kobiecie kwadratowy skrawek lnianego płótna pokrytego niezrozumiałymi znakami.

- Ojcze... Jak mam ci się odwdzięczyć? Dam ci połowę tego, co posiadam, ja... - Niczego nie chcę, moje dziecko. Wystarczy, że widzę cię zdrową. Sklepikarka ucałowała ręce egzorcysty. - Niech Bóg zachowa cię długo przy życiu, ojcze! - Stań się wola Jego. Uszczęśliwiona sklepikarka znikła. Pachomiusz zamknął drzwi swojego domostwa na dwa spusty i wszedł do podziemnego pomieszczenia, o którego istnieniu nikt prócz niego nie wiedział. Kto by przypuszczał, że pod habitem mnicha koptyjskie-go, szanowanego przez całą społeczność chrześcijańską Kairu, ukrywa się ostatni kapłan boga Amona? Pomimo chrystianizacji Egiptu, podbitego następnie przez Arabów, tradycja inicjacyjna Starożytnych nigdy nie została przerwana. Niewątpliwie większość adeptów opuściła niegościnne odtąd ziemie, aby schronić się na Zachodzie, założyć tam wspólnoty i wznieść katedry, gdzie, w formie symbolicznej, nadal przekazywano wiedzą. Ale w samym Egipcie lepiej lub gorzej przetrwało kilka klanów. Dzisiaj temu prastaremu rodowi groziło wygaśnięcie. Podziemna kaplica Pachomiusza była domem wieczności zbudowanym przez jego przodków podczas ostatnich prze- błysków cywilizacji faraońskiej. Próg z różowego granitu, srebrna posadzka, dwa filary w kształcie lotosu, cokół na barkę słoneczną z drewna akacjowego, stół ofiarny i naos z figurką bogini Maat uosabiającej sprawiedliwość i \ad we wszechświecie. Każdego ranka, w imieniu wtajemniczonych przebywa- jących już na wiecznym Wschodzie, Pachomiusz, którego na- zwisko oznaczało „Wierny Chnumowi" - bogu garncarzowi z głową barana, mającemu za zadanie formować istoty żywe na swoim kole - odprawiał rytuał przebudzenia boskich

mocy. Zachowywał w ten sposób cząstkę harmonii w pełnym zamętu świecie, gdzie popełniano najgorsze szaleństwa i okru- cieństwa. Wkrótce jego serce przestanie bić i on sam dołączy do swoich przodków. Przedtem jednak musi przekazać niezwyk- le ważną informację i wypełnić misję, której znaczenie wy- kracza poza jego osobę i epokę. Te starania mogą się okazać daremne, ale obiecał, że je podejmie, i dotrzyma słowa, pod groźbą potępienia przez sąd Ozyrysa i ujrzenia swojej duszy wydanej na pastwę wielkiej pożeraczki. Tak więc ostatni kapłan Amona napisał do Marka Wildera, wzywając go na spotkanie, podczas którego wyjawi mu jego prawdziwą tożsamość. Ale czy znakomity amerykański adwokat, specjalista pra- wa handlowego, o nienasyconych ambicjach, zainteresuje się choć trochę tak dziwnym listem? Pachomiusz wypowiedział formuły „wyjścia na głos", „ofiary, którą składa Faraon" i „przybycia w pokoju" zespo- lonej duszy, utworzonej z Re, słońca dnia, i Ozyrysa, słońca nocy. Łagodne światło wypełniło świątynię, a celebrant po- czuł, że przenosi się do swoich poprzedników, którzy przez tysiąclecia podtrzymywali więź między tym, co widzialne, a tym, co niewidzialne. Czy Amon, „ukryty bóg", Jeden rodzący wielość i pozo- stający Jednym, zgodzi się mu odpowiedzieć? Pod koniec ceremonii Pachomiusz spojrzał na kopię listu, który wysłał do Marka Wildera. Na dole dokumentu wpisał się hieroglif dwóch nóg w ru- chu. Jego znaczenie nie budziło żadnych wątpliwości: Mark Wilder przybędzie.

3 Mark Wilder zasnął tuż po starcie i obudził się dopiero podczas lądowania w Kairze. Samolot uważał za idealne miejsce do relaksu. Na niebie, nieosiągalny, mógł wreszcie pogrążyć się w krzepiącym śnie. Formalności związane z przyjazdem odbywały się w we- sołym rwetesie, chociaż policjanci i celnicy nie mieli zbyt uprzejmych min. Odbierając bagaże, adwokat nauczył się pierwszego słowa arabskiego, jednego z najważniejszych: bak-szysz, co oznacza napiwek. Wyższa sztuka polegała na dozowaniu go w zależności od rozmówcy. Lotnisko zbudowane pośrodku pustyni, niedaleko Heliopolis, starożytnej osady, która stała się eleganckim przedmieściem stolicy, łączyło starą ziemię faraonów ze współczesnym światem. Kiedy Mark szukał rezydenta mającego go powitać, zgod- nie z obietnicą agencji podróży, ktoś głośno do niego za- wołał: - Mark! To ty... To naprawdę ty? - John! - Ogromnie się cieszę, że cię znów widzę! Turystyka czy interesy? - Turystyka. - Twój hotel? - Mena House. - Doskonały wybór! Podwiozę cię, jeśli chcesz. Mark dostrzegł małego człowieczka, który torując sobie przejście w tłumie, wymachiwał tabliczką z jego nazwiskiem. - Czekają na mnie i... - Nie martw się, zajmę się tym. Karzełek wydał się nadzwyczaj zadowolony z bakszyszu, a John chwycił wózek bagażowy. - Nie chciałbym zakłócać twojego programu zajęć -oznajmił Mark. - Stary, dopiero co przyleciałeś na Wschód! Tutaj godzi-

ny są elastyczne. Bądź spokojny: właśnie odwiozłem na lot- nisko klienta, a następne spotkanie mam około północy, u pewnego polityka. Kair nigdy nie śpi. A po południu urzęd- nicy robią długą sjestę. John Hopkins, energiczny ciemnowłosy czterdziestolatek średniego wzrostu, był międzynarodowym handlowcem, gład- kim w obejściu. Wielki podróżnik o żywej inteligencji, potra- fił zawierać skomplikowane kontrakty z podejrzanymi kraja- mi, parokrotnie korzystał z usług kancelarii Marka Wildera i zawsze dobrze na tym wychodził. Niezależnie od stosunków handlowych obaj mężczyźni darzyli się sympatią i rozegrali kilka efektownych partii tenisa, walcząc zaciekle, po czym oddawali się rozkoszom stołu. Mercedes Johna Hopkinsa włączył się w obłędny ruch. - Jedyna zasada kodeksu drogowego - wyjaśnił - to za straszyć przeciwnika. Tablice są czysto dekoracyjne. Witaj w Kairze, Mark! Mieście wyczerpującym, jednocześnie pro stym i pogmatwanym. Na wschodzie - stare dzielnice z niezli czonymi meczetami i bardziej lub mniej podupadłymi pałaca mi; na zachodzie - nowoczesne dzielnice, kawałek Europy z hotelami, sklepami i prywatnymi klubami. Wydaje się tam wspaniałe rauty, na których roi się od eleganckich dam. Je dwabne życie dla tych, co mają pieniądze! Mercedes wyprzedził zatłoczony autobus. U okien wisiały ludzkie grona. - Przeludnienie to największy problem - wyjaśnił John. - Szesnaście milionów mieszkańców w Kairze w tysiąc dzie więćset trzydziestym roku, a wkrótce dwadzieścia pięć! I pew nie będzie ich przybywało w szalonym tempie. Chłopi wciąż opuszczają swoje wioski i przenoszą się do miasta w nadziei, że znajdą tam lepsze warunki życia. I nie powstrzymują ich zakazy rządowe. Niemal wszędzie na chybcika buduje się domy, więc ludzie gnieżdżą się w lokalach często niehigie nicznych. To kiedyś doprowadzi do gwałtownego wybuchu. Tymczasem kraj jest bogaty, a miejscowe przedsiębiorstwa

przemysłowe dość dobrze się rozwijają. Ale tylko znikoma mniejszość korzysta z tego w pełni. Inny kłopot to galopująca inflacja, która rujnuje klasy średnie. Krótko mówiąc, bogac- two i nędza zadziwiająco sąsiadują ze sobą. Czasem racjonu-je się mąkę, cukier i naftę. A ponad połowa ziem uprawnych jest własnością poniżej dwóch procent Egipcjan. Dodaj do tego niechęć i rozczarowanie ludu po niedawnej klęsce militarnej w czterdziestym ósmym roku, a zrozumiesz powagę sytuacji. - A ty dlaczego tu się znalazłeś? - Z powodu bawełny. Dużo zainwestowałem i chcę od- zyskać swój wkład. Niestety, na aleksandryjskiej giełdzie wy- buchł skandal. Spekulanci manipulowali kursami i złapano ich na gorącym uczynku. A że małżonka jednego z ministrów maczała ręce w oszustwie, gniew wre. Powiedz, Mark... Nie pomógłbyś mi trochę uzdrowić to wszystko? - Jestem na wakacjach, John. - Znając ciebie, sądzę, że nie potrwają one dłużej niż ty- dzień. - Potrzebuję odpoczynku, a w Egipcie na pewno jest wie- le do zwiedzenia. - Nie będziesz rozczarowany! Mimo to... szybko znów nabierzesz chęci do pracy, a ja będę naprawdę potrzebował twojej pomocy, aby uniknąć bankructwa. - Zobaczymy, John. Uwaga! Podczas gdy mercedes mijał operę, drogę zajechał mu czerwony bolid. Wściekle obracając kierownicą, John zdołał uniknąć zde- rzenia i niemal otarł się o grupkę przechodniów, którzy wydali okrzyki przerażenia, po czym zatrzymał się o kilka centy- metrów od chodnika. - Tego skończonego idiotę należałoby wsadzić do ciupy! Ale nikt nie odważy się go aresztować. - Dlaczego? - zdziwił się Mark. - Bo to król Faruk we własnej osobie! Swoje rolls-roy-

ce'y i cadillaki prowadzi jak wariat, bez przerwy dociskając gaz do dechy. Widziałeś kolor tej bomby na kółkach? Jaskra-woczerwony! Jest zastrzeżony dla jego ogromnego parku samochodowego, żeby policja go nie zatrzymywała. W wieku dwudziestu czterech lat miał poważny wypadek. Ale można by przysiąc, że to go zachęciło do jeszcze szybszej jazdy. Kiedyś inny psychopata próbował go wyprzedzić... Król przestrzelił opony w jego wozie! A uszy kairczyków wciąż przeszywają ryczące klaksony Faruka, które naśladują dźwięk trąbki lub melodię graną na katarynce albo skowyt rozjechanego psa. - I ten typ rządzi Egiptem? - Na razie, Mark, na razie! Trzeba przyznać, że jego poli- tyka okazuje się skuteczna i że armia, pomimo narastającego niezadowolenia, wciąż jest mu posłuszna. No, ale zapomnij o tym wszystkim i przyjemnie spędzaj czas. W Mena House nie będzie to trudne. Położony u stóp piramid luksusowy hotel był z początku pałacykiem myśliwskim kedywa Ismaila. Następnie, w 1869 roku, podczas uroczystości uświetniających otwarcie Kanału Sueskiego, budynek przyjął znamienitych gości, a w końcu udostępniono go turystom. Anglicy cenili osłonięty taras, gdzie popołudniowa herbata stawała się prawdziwą rozko- szą. Umeblowane w stylu orientalnym obszerne pokoje przy- wodziły na myśl jakiś pałac z Księgi tysiąca i jednej nocy. Basen pośrodku starannie utrzymanego ogrodu kojarzył się z oazą, w której można tylko marzyć i odpoczywać. Troskliwy personel zajął się bagażem Marka, a usłużny maître d'hôtel zaoferował dwóm Amerykanom najlepszy stolik. - Często tu przychodzę - wyznał John. - To spokojny zakątek, z dala od kairskiego zgiełku. Na przystawkę pole cam ci sałatę ze świeżą cebulką. Jako główne danie może ci zasmakuje pieczeń jagnięca z rodzynkami korynckimi. Do staniemy nawet francuskie wino!

Mark Wilder doznawał dziwnych uczuć. Po raz pierwszy w życiu stracił orientację i zastanawiał się, gdzie tak napraw- dę wylądował. Całkiem blisko wielka piramida Cheopsa była imponującym świadkiem tego spotkania, którego się wcale nie spodziewał. Ledwo otarł się o Egipt, a już wiedział, że nie przypomina on żadnego innego kraju. Pomimo nowoczesności magia dawnych epok nie zaginęła. 1 cokolwiek się stanie, Mark nie będzie żałował, że ogląda to cudownie błękitne niebo o nieza- pomnianym uroku, oddycha tym powietrzem o czystości ro- dzącej się z jego połączenia z pustynią. - Przyszła mi do głowy dziwaczna myśl, John. Czy nie jesteś przypadkiem autorem tego listu? Adwokat podał papier przyjacielowi, który go szybko przeczytał. - Nie, Mark, nie napisałem tego zaskakującego wezwa- nia! Inaczej bym je podpisał. Poza tym nie kontaktowałbym się z tobą w taki sposób! „Czy chce Pan wiedzieć, kim jest naprawdę"... Co to znaczy? - Może wkrótce zrozumiem. - Na pierwszy rzut oka to żart. - Przynajmniej pozwoli mi odkryć Egipt. - Stary Kair zasługuje na wizytę, a kościół Świętego Ser- giusza jest piękny. Nie zapomnij też o piramidach! - Zapewniam cię, że od nich właśnie rozpocznę zwie- dzanie. - Za długo nie marudź. Kiedy tylko uznasz za stosowne, zadzwoń do mnie pod ten numer. Porozmawiamy o moich kłopotach z bawełną. Nie pożałujesz, hojnie cię wynagrodzę. Do zobaczenia, Mark. Adwokat wsunął do kieszeni marynarki wizytówkę Johna Hopkinsa. Upojony wspaniałością krajobrazu, wyszedł z Mena House i skierował się w stronę płaskowyżu z piramidami.

4 Świetnie przespana noc, wystawne śniadanie w ogrodzie Mena House, zwiedzanie wielkiej piramidy Cheopsa, długi spacer po płaskowyżu Gizy, aby dokładniej obejrzeć wszyst- kie trzy piramidy... Mark Wilder zapomniał o biznesie, No- wym Jorku, Ameryce i świecie współczesnym. Zachwycając się doskonałością kamiennych gigantów, czuł się w pewnym sensie unicestwiony, a zarazem przyciągany przez światło słońca tak szczodrego, że wypłaszało spod budowli licznych turystów źle znoszących duże upały. Według tubylców ten koniec kwietnia pobił wszelkie rekordy. O zachodzie Mark znów pomyślał o dziwnym spotkaniu. Zafundował sobie miejscowe piwo, a potem wziął prysznic i włożył letni garnitur. Ledwo wyszedł z hotelu, przy podeście stanęła błyszcząca nowością taksówka. Wyskoczył z niej uśmiechnięty pięćdzie-sięciolatek z brzuszkiem. - Do usług! Nikt nie zna Kairu lepiej ode mnie. Dokąd chce pan jechać? - Do Starego Kairu. - Proszę wsiadać. Obniżę panu cenę. - Najpierw ponegocjujemy. Wóz był czyściutki, więc adwokat nie poskąpił pieniędzy. - Nazywam się Hosni i mam ośmioro dzieci - oznajmił szofer. - Z jakiego pan jest kraju? - Z Ameryki. - Oj, my bardzo lubimy Amerykanów! Walczyli o wol- ność. Anglicy i Francuzi to kolonizatorzy. Jak sobie pójdą, nie będziemy za nimi tęsknić. Pan pierwszy raz w Egipcie? - Tak. - Witamy u nas! Gościnność tutaj to rzecz święta. Długo pan zostanie? - To zależy. - Przede wszystkim niech się pan nie spieszy! Trzeba

umieć cieszyć się każdą chwilą i powoli odkrywać uroki Ka- iru. Zaczyna pan od kościołów chrześcijańskich? - W istocie. - Chrześcijanie i muzułmanie żyją u nas zgodnie. Daw- niej tolerowało się żydów. Odeszli po utworzeniu w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku Państwa Izrael. Inch Allah! Niech pan koniecznie pozwiedza meczety: są wspa- niałe. - Nie omieszkam. - Czym się pan zajmuje? — Handlem. - Ach, handel! Też kiedyś miałem ochotę rozkręcić jakiś interes. Ale Bóg zadecydował inaczej. Czy później z Kairu pojedzie pan do Luksoru? - Jeszcze nie wiem. - Sprawy handlowe? - Właśnie. To przesłuchanie zirytowało Marka. Domyślny taksówkarz skupił się na prowadzeniu, wymagającym nie lada zręczności. Gdy zbliżyli się do starych dzielnic, adwokat odkrył barw- ny świat, który przeraziłby wielu przedstawicieli amerykań- skich wyższych sfer: osły obładowane lucerną, błotnistą zie- mię, ohydne smrody i zapach przypraw, kuchnie na świeżym powietrzu, kobiety w czarnych chustach obok młodych dziew- czyn ubranych w stylu zachodnim, osobników w garniturach i tarbuszach mijających mężczyzn w galabijach, tradycyjnych różnokolorowych strojach, kurniki na balkonach, kozy na da- chach, ożywienie połączone z ospałością... To widowisko cał- kowicie pochłaniało Marka Wildera. - Kair jest matką świata - rzekł szofer. - Tutaj wszystkie marzenia stają się rzeczywistością. Rozciągając się częściowo na terenie dawnego Fostat, Sta- ry Kair był zamknięty murami egipskiego Babilonu, miejsca, gdzie siły światła ścierały się z siłami ciemności. Taksówka stanęła.

- Właściwie dokąd chce pan iść? - Zamierzam pospacerować. - Nie radzę. - Czyżby to było niebezpieczne? - Nie, ale może pan w ten sposób przegapić interesujące budynki. Wszystko jest bardziej lub mniej ukryte, a mury ze- wnętrzne kościołów nie mają w sobie nic ciekawego. Bez do- brego przewodnika omija się to, co najważniejsze. - Proszę mnie zaprowadzić do kościoła Świętego Ser- giusza. - Świetny wybór! Polecam panu kryptę, gdzie Jezus, Dzie- wica i Józef długo przebywali, chroniąc się przed zimnem i gorącem. Tam również została zaniesiona kołyska z małym Mojżeszem, wyłowionym z wody. Później pewnie pójdzie pan do muzeum... - Wolę dokładnie zwiedzić jakiś zabytek niż rozmieniać się na drobne. - Do usług. Obaj mężczyźni zapuścili się w labirynt uliczek, gdzie bawiły się dzieci. Na ścianach domów Mark spostrzegł przed- stawienia świętego Jerzego pokonującego smoka; kilka bal- konów zdobiły girlandy elektrycznych światełek okalających wizerunek Chrystusa. Tu i ówdzie - ciężkie drewniane drzwi nabijane gwoździami. Taksówkarz poprowadził swego klienta przez muzealny ogród, po czym obaj zeszli po schodkach na wąską uliczkę opadającą ku kościołowi Świętego Sergiusza, którego środ- kowe wejście było zamurowane. - Może pan wejść drzwiami na prawo. Niech się pan nie śpieszy, czekam tutaj. Mark ujrzał małą bazylikę. W nawie głównej obramowa- nej bocznymi ciągnęły się dwa rzędy marmurowych kolumn. Po stronie wschodniej znajdowały się trzy sanktuaria oddzie- lone od nawy głównej przegrodą ozdobioną geometrycznymi motywami, gwiazdami i krzyżami.

Żywego ducha. Amerykanin skierował się ku wejściu do krypty i zszedł po schodach na dół. Niski sufit, ciężka atmosfera... Święta Rodzina musiała tam spędzić trudne chwile. Mark poczekał cierpliwie do godziny dwudziestej. Wciąż nikt nie nadchodził, chociaż dawno minęła wyzna- czona pora. List był więc kiepskim żartem. Chyba że... Wyszedł na zewnątrz. Szofer siedział, paląc papierosa. - Udana wizyta? - Pasjonująca. - Czy chce pan wrócić do Mena House? - Nie, trochę się powłóczę. - Mogę pana zabrać do świetnej restauracji... - W porządku, bracie. Oto ustalona cena i jeszcze sowity bakszysz. Miłego wieczoru! Zanim kierowca zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Mark oddalił się szybkim krokiem i wmieszał w tłum. Po mniej więcej dziesięciu minutach kupił jaśmin od ura- dowanego tym chłopaczka i przy okazji sprawdził, czy tak- sówkarz go nie śledzi. Uspokojony spytał jakiegoś starca o nobliwym wyglądzie, jak wydostać się ze Starego Kairu i wrócić do centrum miasta. Przechodzień uprzejmie go poinformował, posługując się mieszaniną francuszczyzny i angielszczyzny. - Czy nie potrzebuje pan przewodnika? Mark się odwrócił. Głos należał do kobiety około trzydziestki, o czarnych wło- sach i jasnozielonych oczach, przypominającej boginie nama- lowane na ścianach domów wieczności faraonów. Łączyła urodę z wręcz zniewalającym wdziękiem i gracją. - No cóż... Czemu nie? - Dlaczego nie przyszedł pan sam na spotkanie, panie Wilder?

5 Gdy Mark ochłonął ze zdumienia, sytuacja nawet mu się dość spodobała. - Mówi pani doskonale po angielsku. - To niezbędne, jeśli się wykonuje zawód przewodnika turystycznego. Posługuję się również innymi językami. Pro- szę iść za mną. Będziemy się zachowywać jak przewodnik i jego klient, pragnący odkrywać bogactwa znajdujące się w Starym Kairze, od muzealnego ogrodu po cmentarz kop-tyjski. Nikt więc nie będzie się dziwił, że ze sobą rozma- wiamy. - Skoro zna pani moje nazwisko, czy mogę wiedzieć, jak pani się nazywa? - Ateja. - A więc to pani napisała do mnie i wyznaczyła mi spo- tkanie w kościele Świętego Sergiusza? - Nie, panie Wilder. - No to... kto?>' - Pańskie podejrzane zachowanie nie pozwala mi udzielić odpowiedzi. Nie przybył pan na spotkanie o dwudziestej i myślę, że nie będzie następnego. Zirytowany adwokat stanął jak wryty i spojrzał młodej ko- biecie prosto w oczy. - Podejrzane zachowanie... Co to znaczy? Potraktowałem poważnie anonimowy list o niewiarygodnej treści, posłucha łem wskazówek, a pani oskarża mnie o nie wiadomo jaki wy stępek! Proszę przyznać, że chodziło o głupi żart, i poprze stańmy na tym! W oczach młodej kobiety zapłonęły iskry. - Czy uważa pan prawdę za żart, panie Wilder? - Jaką prawdę? - Tę, która pana dotyczy. - Ach tak, zapomniałem! Dowiedzieć się, kim naprawdę jestem...

- Otóż to. - Niech pani ze mnie nie kpi i zdradzi mi motywację au- tora tego listu. - Słabo pan zna Egipt, jak sądzę. - To moja pierwsza podróż. - A jednak na lotnisku czekał na pana jakiś człowiek. - Skąd pani to wie? - Przyglądałam się wszystkiemu. - Pani mnie szpieguje! - Nie miałam do pana najmniejszego zaufania, panie Wil- der, i nie myliłam się. Proszę mi zadać pytanie o kościoły chrześcijańskie. Szybko! Kątem oka Ateja obserwowała ubranego po europejsku wąsacza, który zbliżał się do nich. - A pobyt Świętej Rodziny w Egipcie to na serio? - Całkowicie. Zresztą nie należałoby mówić o „ucieczce do Egiptu", lecz raczej o powrocie do źródeł. Chrystus nie przyjechał tu po to, by się ukrywać. Pobierał od mędrców na- uki, przekazane następnie Kościołowi koptyjskiemu, który je przechowuje w swoich świątyniach. Przewodniczka rozpoczęła wykład o architekturze wczes- nochrześcijańskich bazylik. Wąsacz się oddalił. - To inspektor nadzorujący przewodników - wyjaśniła Ateja. - Uważa mnie za kompetentną i pisze o mnie bardzo pochlebne raporty. - Tym lepiej dla pani! Człowiek, który mnie zagadnął na lotnisku, nazywa się John Hopkins. To stary przyjaciel. Zna- lazł się tam przypadkiem. - Wierzy pan w przypadek? - zagadnęła młoda kobieta, uśmiechając się. - Sugeruje pani, że John na mnie czatował? - Kiedy się pan z nim znów zobaczy, proszę go o to zapy- tać. Co on robi w Egipcie? - Zainwestował w bawełnę. Jest handlowcem międzyna-

rodowym, który przebywa tam, dokąd wezwą go korzystne interesy. Jutro wyjedzie do Chin albo do Indii. Moja kancela- ria pomaga mu w sporządzaniu skomplikowanych umów. - I pan nie wiedział o jego obecności w Kairze? - Oczywiście, że nie! Na prawej ręce Ateja nosiła złotą bransoletkę z ogniwami w kształcie kluczy życia. Klejnot ten był cacuszkiem, wyko- nanym przez nadzwyczaj utalentowanego złotnika. - Gdzie pan się zatrzymał? - W Mena House. Mam ogromny pokój. Z okna rozciąga się bajeczny widok na płaskowyż piramid. Żadna fotografia nie odda ich potęgi. Nawet jeśli list był farsą, nie żałuję tej podróży. - Czy to pan wybrał taksówkarza? - Nie, sam podjechał. Zadał mi tysiąc pytań i uparł się, że posłuży mi za przewodnika. Ponieważ wydał mi się zbyt na- trętny, pozbyłem się go po wyjściu z kościoła Świętego Ser- giusza. - Czy podał swoje nazwisko? - Hosni. - Ten facet należy do policji politycznej króla Faruka: ma za zadanie tropić cudzoziemców. - Ale... ja dopiero co przyjechałem! - Gość Mena House to nie byle kto i z pewnością zasłu- guje na szczególną uwagę. Umykając przed Hosnim, naraża się pan na poważne kłopoty. Chyba Dutsy miał rację - pomyślał adwokat. Są kraje spo- kojniejsze niż Egipt. - Niech pani posłucha, nie chcę się wikłać w nieczyste sprawki. Albo się pani wytłumaczy, albo wracam do Nowego Jorku. - Jak pan sobie życzy, panie Wilder. W ten sposób nigdy się pan nie dowie, kim jest naprawdę, i spędzi resztę życia, żałując tego. Poważny ton zrobił wrażenie na adwokacie, który wyka-

zywał szczególny dar do demaskowania blagierów i kłam- ców. Z całą pewnością Ateja nie miała z nimi nic wspólnego. - Niech mi pani przynajmniej powie, czy zna pani autora tego listu! - Znam go. - I ufa mu pani? - Czczę go. Zważywszy na jego pozycję, musi pozostać nieuchwytny i nie narażać się na żadne niebezpieczeństwo. Obecność pańskiego „przyjaciela" na lotnisku, a także tajne- go wywiadowcy z policji Faruka budzi niepokój. Wydaje mi się pan osobą niebezpieczną, panie Wilder. - Powtarzam, że John jest moim starym przyjacielem. I nadzorowano mnie jak pierwszego lepszego cudzoziemca rezydującego w Mena House i wyprawiającego się samotnie na ulice Kairu. - To bardzo optymistyczna ocena sytuacji. - Dlaczego nie miałaby być prawdziwa? - Ponieważ przypadek nie istnieje. Nieustannie czujna, Ateja bez przerwy obserwowała prze- chodniów. - Mam pana umówić na następne spotkanie czy pozwo- lić, by tkwił pan w niewiedzy? W końcu może pan woli nic nie wiedzieć. - Najpierw rozbudza pani moją ciekawość, wymaga bez- względnej współpracy, a teraz mnie pani odpycha! Czy nie za dużo okrucieństwa? Młoda kobieta znów się uśmiechnęła. Mark miał ochotę ponownie ją zobaczyć, chociaż kusiło go też spotkanie z enig- matyczną osobą, którą czciła. - Czy pan szczerze pragnie poznać prawdę? - Pragnę tego, Atejo. Namyślała się dłuższą chwilę. - Jutro o godzinie dwudziestej niech pan wyjdzie z Mena House i przez dziesięć minut podąża w kierunku Kairu. Za trzyma się koło pana jakiś samochód. Szofer wymówi moje

imię, pan powie: „Niech Bóg pana błogosławi", a on odpo- wie: „Niech Święta Rodzina ma pana w swojej opiece". Za- wiezie pana do autora listu i przekona się pan, kim jest na- prawdę. 6 Dworzec Kobri el-Limun obsługiwał kairskie przedmie- ścia. Panował tam nieustanny ruch, tym bardziej że przybli- żone godziny odjazdu pociągów powodowały chaos, z czego korzystał Mahmud, ginąc w tłumie. Znał wszystkich policjan- tów w cywilu z tego sektora. Domorośli, niedostatecznie wy- szkoleni, od czasu do czasu zatrzymywali jakiegoś nieboraka i poddawali go ostremu przesłuchaniu. Południowe słońce prażyło. Żadnego intruza na horyzon- cie. Sfory Faruka będą się rozkoszować długą sjestą po obfi- tym obiedzie, a Mahmud będzie mógł bez obawy rozmówić się ze swoim wywiadowcą. W wieku trzydziestu dwóch lat, smukły, o żywym spojrze- niu, Mahmud umiał poruszać się bez zwracania na siebie uwagi. Dlatego też tajne rewolucyjne ugrupowanie Wolnych Oficerów wybrało go na łącznika kontaktującego się z liczny- mi agentami, którzy mieli zbierać informacje niezbędne do przygotowania gruntownej zmiany reżimu. Sromotna klęska z 1948 roku wpędziła egipską armię w stan niepewności i rozżalenia. A przecież wielu żołnierzy dzielnie się biło. Szybko jednak stwierdzili, że w porównaniu z walecznymi i dobrze wyekwipowanymi Izraelczykami dys- ponują niesprawną bronią. Działa eksplodowały, rozszarpując artylerzystów, karabiny się zacinały, oddziałom brakowało żywności i opieki medycznej, wydawano bezsensowne rozka- zy, wkrótce potem odwoływane, i nie było żadnej spójnej strategii. Krótko mówiąc, wysłano całą armię na rzeź! Kto był za to odpowiedzialny? Na tę zaprogramowaną po-