agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 141
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 728

Marcello Simoni - Zaginiona biblioteka alchemika II

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :913.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Marcello Simoni - Zaginiona biblioteka alchemika II.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 198 stron)

Marcello Simoni Zaginiona biblioteka alchemika Powieści cyklu HANDLARZ RELIKWIAMI: Handlarz ksiąg przeklętych Zaginiona biblioteka alchemika Labirynt na końcu świata Leo Simoniemu, alchemikowi formy i koloru

PROLOG ROK PAŃSKI 1227. DIECEZJA NARBONNE W najwyższym miejscu nad fasadą starego kościoła parafialnego dominował okrągły otwór, przez który nigdy nie przenikało światło, nawet w najbardziej słoneczne dni. Nazwanie go oculusem byłoby pretensjonalne; stanowił on raczej wnękę ukształtowaną przez niepogodę, oczodół ogromnej czaszki, przez który wślizgiwał się swawolny wiatr. Stojąca przed otworem samotna zakonnica omiatała wzrokiem rozległą dolinę, zielone przestrzenie i bielące się stada. Poruszała oczami niemal leniwie, nie zważając na oznaki wczesnej wiosny. Jej umysł zaprzątało coś zupełnie innego. Powróciła myślami do bolesnych czasów, co pochłonęło ją aż tak bardzo, że słyszała bicie dzwonów Świętego Dionizego, które wiele miesięcy wcześniej zapowiadały powrót Ludwika VIII do Paryża. Król krzyżowiec powrócił martwy, owinięty w wołową skórę. Zakonnica nie podzielała wszakże powszechnych poglądów, nie chciała dostrzec w tym nieszczęściu nadciągających Wielkich Żniw. To nie Jeźdźcy Apokalipsy sprowadzili ogień i miecz na jej ziemię, zasiali strach przed herezją, pozwolili przemówić fałszywym prorokom. Wszystko to nie zależało od Boga, lecz od rodzaju ludzkiego. Po części także od niej. Zamrugała powiekami, usiłując przerwać tok rozumowania, ale myśli, napływające nieustannie niczym fala przyboju, przywołały z pamięci obrazy podziemnego piekła, w którym udręki zaznają nie umarli, tylko żywi. I przez chwilę poczuła, jak oplata ją mrok Airagne... Jakiś niewieści głos przywrócił ją do rzeczywistości, chociaż zakonnica nie od razu pojęła słowa. Spuściła wzrok na położony w dole dziedziniec i posłała pełen wdzięczności uśmiech siostrze, która ją zawołała. – Co się dzieje? – zapytała, jak wyrwana z głębokiego snu. – Zejdźcie na dół, bona mater – wykrzyknęła dziewczyna. Starała się zachować spokój, z jej twarzy biła jednak trwoga. – Znaleźliśmy następnego. „Bona mater”, powtórzyła w duchu niewiasta, wyglądając przez oculus. Wprawdzie nie lubiła się tym chełpić, lecz nie była zwykłą mniszką. To ona tchnęła nowe życie w ów stary kościół, przekształcając go w schronienie dla pobożnych niewiast, w beginaż. Miejsce ukojenia na targanej wojną ziemi i sposób częściowej naprawy wyrządzonego zła. Odsunęła się powoli od oculusa, szykując się do zejścia. – Jesteś pewna? – chciała się utwierdzić. – To opętany, tak samo jak tamci. – Zapominając o powściągliwości, siostra zaczęła wrzeszczeć. – Znalazłyśmy go, jak pił z naszej studni! Zakonnica przyłożyła dłoń do piersi; twarz miała twardą niczym żołnierz. – Ma znaki? – Tak, znaki Airagne. Niewiasta przestała się dłużej wahać i czym prędzej dołączyła do swej towarzyszki, podczas gdy w głowie kłębił jej się znów natłok myśli. Może głos ludu miał słuszność, może zbliża się Apokalipsa. Schodząc po stopniach, nie zdawała sobie sprawy, że uciekła przed jedną zmorą, by trafić w środek drugiej, jeszcze gorszej. Zmory rzeczywistości.

CZĘŚĆ PIERWSZA HRABIA NIGREDO Wiedzcie wszyscy, zgłębiający mądrość, że istnieje tylko jedna zasada tej Sztuki – dla której wielu poległo – i że filozofowie uważają ją za najpotężniejszy i najwznioślejszy z żywiołów. Głupcy natomiast mają ją w pogardzie, jakby była najpodlejszą rzeczą na świecie. A zatem my ją czcimy. Turba philosophorum, XV Szukając pięknej filozofii, stwierdziliśmy, że składa się ona z czterech części, i w ten oto sposób odkryliśmy naturę każdej z nich. Pierwszą część cechuje czerń, drugą biel, trzecią żółć, a czwartą purpura. Księga Komanosa i Kleopatry, V

1 Zbrojni maszerujący brzegami Gwadalkiwiru. Ignacio z Toledo przyglądał im się ze wzniesienia, w igrających promieniach zachodzącego słońca, usiłując dostrzec barwy ich godła. Zsiadł z wozu i zdjął kaptur, który chronił go przed słońcem w porze największego skwaru, odsłaniając bystre oczy i brodę filozofa, po czym ruszył w dół zboczem, nie odrywając wzroku od manewrów wojska. Jedyny możliwy kierunek stanowiła ufortyfikowana cytadela niedaleko Kordoby. Tam znajdzie to, czego szuka, był tego pewien, przeczucie to wzbudziło w nim wszakże niepokój, chociaż niełatwo ulegał podszeptom. Przeciwnie, był człowiekiem rozsądnym, zwykłym wierzyć w to, co potrafił pojąć, i nie ufać wszystkiemu innemu. Osobliwa postawa jak na handlarza relikwiami. Wtem czyjś głos wyrwał go z zamyślenia. – Jak widzę, coś cię trapi. Zerknął w kierunku wozu. Głos należał do jego syna Uberta, siedzącego na koźle i ściskającego w dłoniach lejce. Młodzieńca o długich czarnych włosach i łagodnych bursztynowych oczach, który nie przekroczył jeszcze dwudziestu pięciu lat. – Wszystko dobrze. – Ignacio ponownie spojrzał w dół. – Ci żołnierze noszą godło Kastylii, zapewne wracają do twierdzy króla Ferdynanda III. Musimy jechać za nimi, chcę odbyć rozmowę z Jego Wysokością, zanim się ściemni. – Nie mogę w to uwierzyć. Nigdy bym nie przypuszczał, że będę musiał spotkać suwerena. – Oswajaj się z tą myślą. Nasza rodzina służy rodowi królewskiemu z Kastylii. – Ignacio uśmiechnął się z goryczą, mimo woli myśląc o ojcu, który był notariuszem króla Alfonsa IX. Rzadko go wspominał i za każdym razem kierował myśli gdzie indziej, aby odsunąć od siebie obraz owego bladego i nerwowego człowieka, który spędził dorosłe życie i starość w mroku wieży, gryzmoląc na stosach szpargałów. – Wkrótce się przekonasz, że taki „przywilej” niesie z sobą więcej ciężarów niż zaszczytów – rzekł z westchnieniem. Uberto przeciągnął się, mówiąc: – Sporo słyszałem o Ferdynandzie III. Powiadają, że jest fanatykiem religijnym, z powodu czego zwą go „Świętym”. – A w imię krucjaty przeciwko Maurom rozszerza swoje lenna na południe, wypowiadając wojnę emirowi Kordoby... Ignacio zamilkł, jego uwagę przykuł bowiem odgłos kopyt w galopie. Odwróciwszy się ku wschodowi, dostrzegł zbliżającego się pędem jeźdźca. – Willalme wrócił. – Pomachał w jego kierunku. Zrównawszy się z nimi, jeździec przystanął przed wozem, po czym zeskoczył z siodła. – Dokładnie sprawdziłem główną drogę i rozwidlenia – oznajmił, ocierając twarz i długie jasne włosy z kurzu. Po latach spędzonych w Kastylii niemal całkowicie zatracił francuską wymowę. – Nikt za nami nie jechał. – Dobrze, mój przyjacielu. – Ignacio położył mu dłoń na ramieniu. – Przywiąż konia do wozu i wsiadaj. Ruszamy dalej. Francuz posłuchał. – Odkryłeś, gdzie znajduje się obóz króla? – Chyba tak – odparł mężczyzna, sadowiąc się obok Uberta. – Wystarczy, że pojedziemy za tym oddziałem. – Wskazał rząd zbrojnych podążających ku niewielkiemu skupisku zabudowań. – Musimy dotrzeć tam jak najprędzej. Kiedy się ściemni, na tych ziemiach zaroi się od rabusiów.

Wyruszyli w drogę. Wóz pomknął wzdłuż zbocza, podskakując na każdej dziurze w polnym trakcie, a w miarę jak się zbliżał do rzeki, zanurzał się w coraz gęściejszą i bogatą w palmy daktylowe roślinność. Mimo że były to pierwsze dni lata, lekka mgła przyćmiewała barwy odległych winnic. Trzej towarzysze posuwali się po szlaku udeptanym przez zbrojnych, następnie przeprawili się przez rzekę po starym kamiennym moście, wspartym na piętnastu przęsłach, wystarczająco prędko, by zobaczyć, jak zbrojni znikają za umocnieniami skupiska zabudowań. Zanim sami zdążyli wejść, brama się zamknęła. Uberto powstrzymał konie i rozejrzał się dokoła. W obszernej dolinie panowała cisza. Obóz wznosił się na wzgórzu otoczonym pierścieniem murów. Na wierzchołku wyrastał zwieńczony wieżami castillo, pomiędzy blankami łopotały królewskie sztandary. W tej samej chwili z zarośli wyłoniła się drużyna zbrojnych i otoczyła wóz. Wszyscy odziani byli jednakowo w żelazne kolczugi, hełmy z osłonami na nos i czerwone płaszcze. Do pojazdu zbliżył się największy i najbardziej owłosiony z nich, wymachując włócznią. – Stójcie, señores! To jest warownia króla Kastylii. Ignacio, który przewidział podobną możliwość, skinął na towarzyszy, by zachowali spokój, po czym podniósł ręce i zsiadł z wozu. – Nazywam się Ignacio Alvarez z Toledo. Jestem handlarzem relikwiami i przybywam tutaj na wyraźny rozkaz Jego Wysokości króla Ferdynanda III. Wówczas naprzód wystąpił kolejny żołnierz. – Nie ufam tym łotrom! – Splunął na ziemię i obnażył miecz. – Na moje oko to szpiedzy emira. – Gdyby tak było, skończyliby tak jak tamci – roześmiał się szyderczo trzeci, wskazując cztery trupy wiszące na obwałowaniach. Wcale nie onieśmielony tym Ignacio zwrócił się do owłosionego żołnierza, który pomimo swego wyglądu sprawiał wrażenie najbardziej rozsądnego. – Mam pismo z królewską pieczęcią na poparcie moich słów. – Wskazał sakwę. – Jeżeli sobie życzycie, pokażę je wam. Żołnierz zgodził się, nakazując swym kompanom milczenie. Ignacio z Toledo wręczył mu zwój pergaminu. Żywiąc jednak przekonanie, że żaden z nich nie potrafi czytać, dodał: – Sprawdźcie pieczęć, z pewnością ją rozpoznacie. Żołnierz chwycił dokument, przebiegł wzrokiem po skreślonych inkaustem wersach i zatrzymał go na odciśniętym w wosku znaku. – Tak, to pieczęć królewska. – Oddał dokument i skłonił się lekko. – Waszmościowie wybaczą to szorstkie powitanie, lecz wojska mahometańskie obozują niedaleko i od czasu do czasu próbują wprowadzić swoich szpiegów do naszej warowni. Bądźcie spokojni, zaraz dam znak, żeby was wpuszczono. Odwróciwszy się ku murom, pomachał w stronę wieżyczki wznoszącej się obok bramy. Stojący na posterunku wartownik odpowiedział, poruszając pochodnią. – Jedźcie aż do wejścia – warknął żołnierz, mierząc wzrokiem po raz ostatni wędrowców. – Kiedy będziecie już blisko, podniosą bramę i was przepuszczą. Witajcie w Andújarze, starym mieście Illiturgum. Ignacio wsiadł na wóz, a Uberto popędził konie. Pozostawiwszy za plecami mury zewnętrzne, przecięli coś, co jeszcze niedawno stanowiło kwitnący ośrodek rolniczy i rzemieślniczy. Wzdłuż ulic wznosiły się wszelkiego rodzaju budynki, wszystkie opuszczone i strawione przez ogień. Jedynymi budowlami dającymi znak

życia były gospody, przed którymi rozprawiały o czymś gromady pijanych wojaków. Plaza del mercado mieściła obozowiska wojska, wśród którego znajdowało się trochę żołnierzy berberyjskich, zakwaterowanych z dala od regularnych oddziałów. Uberto przyglądał im się ciekawie. Nosili lekkie stroje, na które wdziewali płaszcze z kapturami, burnusy. Chociaż mogło się to wydawać dziwne, ludzie ci należeli do zastępów wielbłądników z Afryki Północnej. – Niech cię nie zaskoczy obecność mauretańskich żołnierzy – rzekł do syna Ignacio. – Kalif Maghrebu zawarł przymierze z Ferdynandem III, toteż przysłał posiłki. – Ale przecież Ferdynand walczy z emiratem Kordoby. Dlaczego mahometański kalif miałby mu pomagać? – To nie jest wojna religijna, lecz wojna interesów – wzruszył ramionami Ignacio. – Jak każda inna – skwitował Willalme. Gdy dotarli wreszcie pod zamek, wyruszył im na spotkanie rycerz w zbroi, z tarczą, na której widniał herb przedstawiający krzyż liliowy. – Señores, nie możecie jechać dalej – ostrzegł, nie okazując braku uprzejmości. – Chyba że macie glejt. – Ależ mamy, mój panie – zapewnił Ignacio. – Jego Wysokość nas oczekuje. – Moim obowiązkiem będzie to sprawdzić, a następnie eskortować was przed jego oblicze. Kupiec z Toledo pokazał pismo opatrzone królewską pieczęcią. Rycerz chwycił je dłonią w żelaznej rękawicy, uważnie przeczytał i oddał z powrotem. – Wygląda na to, że wszystko jest jak należy. – Zsunął kaptur kolczy, odsłaniając młodą ogorzałą twarz. – Jestem Martin Ruiz z Alarcón. Jedźcie za mną, wskażę wam stajnie. Rycerz ruszył przodem, zachęcił trzech podróżnych, aby powierzyli wóz i konie jednemu ze stajennych, a następnie podążyli na piechotę ku środkowi zamku, gdzie wznosił się donżon. Tymczasem zapadła noc, wartownicy rozpalali ognie wokół murów. – Jego Wysokość mieszka na szczycie donżonu – wyjaśnił Martin Ruiz z Alarcón. – O tej porze zapewne prowadzi rozmowy z dostojnikami i radą wojenną. Wspięli się po schodach na wierzchołek wieży. Otoczenie było ponure, na kamiennych, pozbawionych ozdób ścianach widniały jedynie ślady dymu pozostawione przez pochodnie. – Niech was nie zdziwi zaniedbanie tego miejsca – zaznaczył rycerz, widząc zdumione spojrzenia trójki gości. – Jego Wysokość rzadko tu bywa, wyłącznie w celach wojskowych. Ale te mury mają długą historię, sięgającą czasów Karola Wielkiego. – W każdym razie – wtrącił Uberto, zerkając porozumiewawczo na Willalme’a – ten zamek to ledwie przyczółek skierowany ku Kordobie. Powszechnie wiadomo, że Ferdynand Święty planuje decydujący atak na emirat. – Zamiary rekonkwisty Jego Wysokości są bardziej niż słuszne. – Martin Ruiz obdarzył ich wyrozumiałym grymasem. – Lecz na waszym miejscu unikałbym nazywania go „Świętym” w jego obecności. Ferdynand Kastylijski jest raczej przewrażliwiony co do pewnych określeń, choćby nawet niewinnych. – Wybaczcie bezczelność mojego syna – westchnął Ignacio, skrywając pod brodą uśmieszek zadowolenia. Wraz z upływem czasu Uberto zdradzał coraz więcej cech upodabniających go do ojca, przede wszystkim niechęć do wszelkich form władzy i upodobanie do naigrawania się z każdego, kto ulega im ze ślepym oddaniem. Pod innymi względami wszakże się odeń różnił – jego spojrzenie i słowa zawsze były czyste niczym woda źródlana, podczas gdy Ignacio się wymykał i był pełen tajemnic. Doświadczenie kazało mu przemilczać pewne sprawy, szczególnie zakazane aspekty wiedzy. W przeszłości opaczne zrozumienie jego słów kosztowało go niemal oskarżenie o czary.

Pokonawszy drugi rząd schodów, dotarli do obwieszonego arrasami westybulu, którego strzegła chmara zbrojnych i giermków. – Zaczekajcie, aż was zapowiem, a potem wchodźcie pojedynczo, bez pośpiechu. – Martin Ruiz posłał Ubertowi ostatnie, tym razem ostrzegawcze, spojrzenie. – I odzywajcie się wyłącznie wtedy, kiedy was zapytają. Po krótkim oczekiwaniu kompania została wpuszczona. Kupiec ruszył pierwszy i minąwszy westybul, przemierzył wolnym krokiem obszerne pomieszczenie. Na ścianach wyróżniały się liczne święte obrazy, w ilości przekraczającej przyjęte normy, jakby stanowiły wyraz fanatycznej pobożności mieszkańca tych murów. Pośrodku sali siedział Ferdynand III Kastylijski, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna w błękitnym aksamitnym płaszczu i tunice w szachownicę. Miał długie kasztanowe włosy opadające mu na czoło pod postacią grzywki, zaczątek brody, która uwidaczniała cofnięty podbródek, i niebieskie oczy zapatrzone w dal. Otaczały go rozmaite osobistości, doradcy, duchowni i arystokraci. Martin Ruiz utorował sobie wśród nich drogę i rozprawiał właśnie o czymś z uzbrojonym po zęby osobnikiem o dość szczególnym wyglądzie, jako że jego twarz skrywał kaptur kolczy wyposażony jedynie w dwa otwory na oczy. Poczyniwszy powyższe spostrzeżenia, kupiec z Toledo padł przed królem na kolana i oddał mu cześć poprzez rytuał całowania dłoni. Uberto i Willalme także podeszli i uklękli po jego bokach. Ferdynand III otworzył usta, dając znak, że chce przemówić, w sali zapanowała więc cisza jak makiem zasiał. – A zatem to wy jesteście Ignacio Alvarez. – Głos monarchy był niski, niemal flegmatyczny. – Cieszycie się niezwykłą sławą. Powiadają, że w młodości zrezygnowaliście z zostania clericusem, a nawet magistrem i woleliście tułacze życie. Nie zaprzeczamy, że nas to zaciekawiło. – Nie mam nic do ukrycia, sire. – Ignacio ostrożnie ważył słowa. – Pytajcie, a otrzymacie odpowiedź. Lecz wiedzcie, że jestem prostym człowiekiem, nie mam szczególnych talentów. – Sami to osądzimy, mistrzu Ignacio. – Ferdynand III wytężył wzrok, jakby chciał wypróbować szczerość swego rozmówcy. – Wiadomo nam o waszych przedsięwzięciach. Między innymi krążą słuchy, jakoby w roku 1204 udaliście się do Konstantynopola i wstąpiliście na służbę do weneckiego doży, mimo iż nałożono nań klątwę. Wiedzcie, że nie tolerujemy takiego postępowania. Rodzina związana z naszym imieniem nie może wspierać ludzi ściganych przez Stolicę Apostolską, nawet jeśli są szlachtą herbową i kondotierami – westchnął. – Ale okażemy wielkoduszność. Pominiemy waszą przeszłość milczeniem, jeśli zgodzicie się na nasze żądania. – Dlaczego zwracacie się do mnie? Ferdynand machnął ręką z rozdrażnieniem. – Wasz ojciec – rzekł – człowiek o niezwykłej bystrości umysłu, służył temu rodowi aż do śmierci, postępując zawsze w sposób nienaganny. Wymagamy od was takiego samego posłuszeństwa. Uberto łowił każdy niuans rozmowy, począwszy od pluralis maiestatis monarchy, na wymijającym tonie ojca skończywszy, nie potrafił wszakże oderwać wzroku od pewnego osobliwego szczegółu. Otóż Ferdynand trzymał w dłoni biały posążek niewiasty i od czasu do czasu głaskał go niespokojnie niemal dziecięcym ruchem. Uberto przypomniał sobie, że już słyszał o tym przedmiocie: była to słynna Madonna z kości słoniowej, z którą król nigdy się nie rozstawał, nawet na polu bitwy. Tymczasem monarcha mówił dalej: – Przede wszystkim, mistrzu Ignacio, ocenimy wasze posłuszeństwo na podstawie zadania,

które wykonacie. Czeka was poważna misja, oto dlaczego zostaliście wezwani. Kupiec podniósł wzrok i spojrzał w źrenice króla, szukając w nich zapowiedzi tego, co go czeka, lecz dostrzegł tylko dwoje oczu bez wyrazu, przejrzystych niczym porcelana. Często znajdował się w tego rodzaju okolicznościach. To, że o jego usługi proszono na dworach wielkich panów pragnących odnaleźć relikwie świętych czy osobliwe przedmioty ukryte w odległych i niedostępnych miejscach, nie było niczym niezwykłym. Mimo wszystko Ignacio nie wyobrażał sobie, czego może się domagać król. Z drugiej strony złościło go, że w rozmowie padło słowo „posłuszeństwo”. – Wstańcie, mistrzu Ignacio. – W głosie Ferdynanda III pobrzmiewała nuta niechęci. – Powiedzcie no, słyszeliście coś o porwaniu naszej ciotki, królowej Blanki Kastylijskiej? Kupiec nie wiedział, co rzec. W ostatnich latach posunięcia królestw Kastylii i Francji stanowiły bardziej lub mniej dobitny wyraz woli obu sióstr, prawowitych córek zmarłego króla Alfonsa VIII Kastylijskiego. Pierwsza z nich, Berenguela, była matką Ferdynanda Świętego i chociaż nie sprawowała bezpośredniej władzy, zaszczepiła synowi surowe zasady religijne, które popychały go ku ekspansji królestwa i ku krucjacie przeciw hiszpańskim Maurom. Druga, Blanka, poślubiła króla Francji Ludwika VIII zwanego „Lwem”, zostawszy zaś niedawno wdową, sama przejęła władzę nad Francją, jako że delfin był jeszcze za młody. Okazało się, że Blanka potrafi rządzić silną ręką, nie tylko bowiem stawiała czoło zgrai baronów niechętnych służyć kobiecie, w której żyłach płynęła kastylijska krew, ale także poprowadziła dalej krucjatę przeciwko katarskiej herezji, rozpoczętą przez męża na ziemiach Langwedocji. Takie postępowanie przysporzyło jej potężnych wrogów, ale zapewniło też poparcie Stolicy Apostolskiej, a zwłaszcza kardynała Romana Frangipanego, papieskiego legata. Ignacio pomyślał, że uprowadzenie królowej Blanki znakomicie się wpasuje w ów polityczny zamęt. Tylko że on nic o tym nie wiedział, toteż spuścił wzrok i pokręcił przecząco głową. – Jestem zdruzgotany, sire. Mimo że utrzymuję stosunki z wieloma francuskimi kupcami i podróżnikami, nic o tym nie słyszałem. – A zatem to prawda, wieść się jeszcze nie rozeszła. – Ferdynand III postawił posążek na poręczy i zerknął w stronę rycerza w kapturze kolczy, po czym ponownie zwrócił się do kupca: – Trzeba działać szybko i z najwyższą ostrożnością. – Mamy pomóc królowej Blance Kastylijskiej? – Pytanie padło z ust nie Ignacia, lecz Uberta, który nie potrafił powstrzymać zdumienia. W jednej chwili oczy wszystkich obecnych w komnacie zwróciły się ku niemu. Kupca z Toledo ogarnęło nagłe zakłopotanie. Nie znosił dawać przedstawienia. – Wybaczcie zuchwalstwo mojego syna, Wasza Wysokość. – Spiorunowawszy wzrokiem skonsternowanego Uberta, wpatrzył się w splot perskiego dywanu pod stopami. – Wybaczcie naprawdę. – Nie widzimy powodu – zapewnił monarcha. – On ma całkowitą słuszność. – Jakże to? Za pozwoleniem... – Ignacio podniósł wzrok ze zmarszczonym czołem. – Jesteśmy prostą rodziną kupiecką... – Dobrze wiecie, że to nie do końca prawda. Tak czy inaczej wasza rola w misji pozostanie marginalna, prawdziwe zadanie będzie powierzone komu trzeba. Monarcha omiótł uważnym spojrzeniem małe zgromadzenie, po czym na jego znak wystąpił na przód mężczyzna w kapturze kolczy. Minął osłupiałego Ignacia, wykonał wymyślny ukłon przed władcą i stanął po jego lewej stronie. Kolejnym skinieniem Ferdynand III uciszył szmer panujący w komnacie. – Pojmujecie, mistrzu Ignacio? Ten człowiek pokieruje strategiczną stroną operacji i jeśli

będzie to konieczne, działaniami wojennymi, które doprowadzą do uwolnienia naszej ciotki Blanki Kastylijskiej. – Następnie zachęcił tajemniczego rycerza, aby się ujawnił: – Proszę, messer Filipie, pokażcie twarz. Usłyszawszy polecenie, mężczyzna przytknął dłonie do głowy i zdjął przykrywający ją kaptur kolczy. Odsłonił grubo ciosaną twarz przypominającą miedzianą maskę. Trwogę budziły wszakże jego oczy, w których czaiła się niezwykła przenikliwość. Nie okazując zdumienia, Ignacio przypomniał sobie, że spotkał już tego człowieka przed wieloma laty. Szepty za jego plecami uzmysłowiły mu, że Willalme i Uberto również wymieniają uwagi w tej kwestii. – Messer Filip z Lusignan – rzekł – rad jestem, widząc was w zdrowiu po tak długim czasie. – Ja też się cieszę, że mnie pamiętacie, mistrzu Ignacio – odparł rycerz, rozciągając wargi w uśmiechu. – Jakże mógłbym zapomnieć? Skorzystałem z waszej eskorty w czasie podróży do Burgos. Od tamtej pory upłynęło niemal dziesięć lat, a ja nadal mam u was dług. – Proszę was, nie czujcie się w obowiązku odwdzięczania się. Pomoc wam nie wymagała ode mnie żadnego poświęcenia. Jednakże jeśli wam na tym zależy, w przyszłości być może będziecie mieli sposobność się wypłacić. – Nie ma czasu na uprzejmości – przerwał im Ferdynand III. – Naglą pilne sprawy. Messer Filipie, zechciejcie łaskawie wyjaśnić okoliczności. Filip położył kaptur kolczy i żelazną rękawicę na stołku i zaczął mówić: – W czasie Wielkiego Postu, który właśnie minął, w Narbonne zebrał się synod, aby omówić krucjatę przeciwko langwedockim katarom. Zarazem rzucono klątwę na hrabiów Tuluzy i Foix, którzy zawarli przymierze z heretykami przeciwko Blance Kastylijskiej. – Zamilkł na chwilę, aby umożliwić obecnym zapamiętanie wiadomości. – Królowa uznała za słuszne przewodniczenie synodowi, lecz od tamtego czasu nie mieliśmy już od niej żadnych wieści. Oto w czym rzecz, wygląda na to, że Blanka rozpłynęła się we mgle. – Wbił wzrok w kupca z Toledo. – Krążą słuchy, że została uprowadzona i że jest przetrzymywana na południu Francji, przez niejakiego hrabiego Nigreda. Nic więcej nie wiemy. Ignacio pogładził brodę w zadumie. – Skąd pochodzą te wieści? – Od wielebnego Fulka, biskupa Tuluzy – odrzekł Filip. – Usłyszał je podczas egzorcyzmów opętanego. – Egzorcyzmów? Lusignan rozłożył ramiona. – Nie przekazano nam dokładnych wiadomości w tej materii. Jego Eminencja Fulk czeka na naszą delegację, aby dowiedzieć się więcej. – Po krótkiej przerwie ciągnął z większym przekonaniem: – Pojmuję wasze zakłopotanie, mistrzu Ignacio, i częściowo je podzielam. Słowa opętanego to mglista wskazówka, ale zniknięcie królowej Blanki pozostaje rzeczywiste. Nie ma co do tego wątpliwości. Przynajmniej wiemy, skąd rozpocząć poszukiwania. – Zgadzam się z wami, nie pojmuję jednak, do czego ja mógłbym się wam przydać. – Kupiec zwrócił się ku Ferdynandowi III, lecz jego wzrok napotkał szklane spojrzenie monarchy. – W grę wchodzą dyplomatyczne sztuczki, w których brak mi doświadczenia... Na te słowa z głębi komnaty dobiegł czyjś głos: – Co ty opowiadasz, Ignacio Alvarezie? Wymigujesz się od obowiązków, tak jak to zwykle czyniłeś w dzieciństwie? Ignacia przeszedł dreszcz. Znał ten głos, lecz nie słyszał go od bardzo dawna. Ujrzał, jak zza zasłony za tronem wyłania się kościsty starzec o białych włosach i skórze ciemnej niczym skórka

daktyla. Mężczyzna miał na sobie rodzaj zakonnego habitu, z tym że bardziej wytwornego. – Mówcie śmiało, magister – skinął głową Ferdynand III. Ignacio, który przyglądał się tej scenie z rosnącym zdumieniem, podszedł do starca i nie odrywając odeń wzroku, chwycił go za rękę i padł przed nim na kolana. – Mistrzu Galibie, to naprawdę wy? Sędziwy starzec uśmiechnął się, unosząc bielusieńkie brwi. – Tak, synu, to naprawdę ja – rzekł. Wpatrując się weń ze zdziwieniem, kupiec przywołał z pamięci ich pierwsze spotkanie. Był rok 1180 i choć jeszcze dziecko, Ignacio został przyjęty do Szkoły w Toledo. Dla ojca stanowiło to powód do wielkiej dumy, jako że w miejscu tym dokonywano monumentalnego dzieła przekładu manuskryptów pochodzących ze Wschodu. W owych czasach mistrz Galib, błyskotliwy dwudziestopięciolatek, dbał o wykształcenie uczniów, pomagając uczonemu Gerardowi z Cremony, który osiadł w Toledo w celu przetłumaczenia na łacinę traktatów arabskich i greckich filozofów. To właśnie Galib zaopiekował się młodym Ignaciem i nalegał, by rozpoczął studia nad łaciną, dostrzegł bowiem jego nieprzeciętną bystrość umysłu. W tamtym okresie Gerard z Cremony był zbyt zajęty, aby zwrócić uwagę na chłopca, po jakimś czasie jednak zechciał go mieć u swego boku i uczynił jednym ze swych ulubionych uczniów. Mogło to się wydarzyć wyłącznie dzięki pośrednictwu Galiba. – Sądziłem, żeście zmarli – przyznał pogrążony we wspomnieniach Ignacio. – Nikt nie wiedział, co się z wami stało. – Po prostu oddaliłem się z Toledo – odparł magister. – Po śmierci Gerarda z Cremony przez pewien czas nauczałem nadal, potem postanowiłem wstąpić na służbę do króla Ferdynanda. – Uśmiech zamarł mu na ustach, odsłaniając wewnętrzne, pochodzące z samej głębi znużenie. – Pan zechciał zadrwić z tego biednego starca, obdarzając go niezwykłą długowiecznością... Ignacio pragnął mu zadać nieskończenie wiele pytań, lecz Galib go uprzedził: – Nie możesz nie podjąć się tej misji, synu. Twój udział jest na wagę złota. – Mówcie jaśniej, magistrze. – Nie mam na myśli wskazówek, które biskup Fulk wydobył jakoby w czasie egzorcyzmów. – Starzec uniósł kościsty palec. – Słyszałem już o hrabim Nigredzie i wiem, że otacza go zła sława. To groźny przeciwnik, alchemik. Z tego też powodu musisz towarzyszyć messer Filipowi aż do hrabstwa Tuluzy i przeprowadzić wraz z nim dochodzenie w sprawie zniknięcia królowej Blanki. Dobrze wiem, co mówię! Byłeś bezsprzecznie najlepszym uczniem Gerarda z Cremony, uzdolnionym szczególnie w naukach hermetycznych i poznawaniu świata tajemnic. Wiem również, że obrałeś profesję kupca, aby pogłębiać tego rodzaju wiedzę podczas podróży, nie zaprzeczaj. – Alchemik... – Ignacio przywdział z powrotem maskę niewzruszonej obojętności. – A zatem to wy podsunęliście moje imię do tego zadania. – Tak. – Starzec splótł ramiona. Jego drobne ciało zdawało się kulić w fałdach szaty. – Król Ferdynand poprosił, abym wskazał mu najbardziej odpowiedniego człowieka, więc natychmiast pomyślałem o tobie. Chętnie zająłbym twoje miejsce, ale jestem za stary, aby podjąć się takiego przedsięwzięcia. Cóż zatem zamierzasz? Kupiec odwrócił się ku Ubertowi i Willalme’owi, popatrzył w ich twarze i wreszcie rzekł: – Przyjmuję zadanie. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Tak czy inaczej chyba nie mam prawa kwestionować królewskiego rozkazu. – Istotnie – podsunął Filip, który przysłuchiwał się z wyraźną ciekawością. – Dziś w nocy prześpicie się w zamku, w izbie u stóp donżonu.

– Znakomicie. – Twarz Ferdynanda III pojaśniała. – Teraz, skoro sprawa została rozwiązana, możemy zasiąść do wieczerzy – to powiedziawszy, klasnął w dłonie. – Naturalnie, mistrzu Ignacio, jesteście zaproszeni razem z waszą świtą. Przemówiwszy, monarcha wstał i przemierzył komnatę, kierując się ku wyjściu, tymczasem orszak szlachty podążył za nim, rozpychając się łokciami. Zamiast się do nich przyłączyć, Ignacio odsunął się na bok. Wcale nie pragnął ruszać za kimkolwiek. W tej samej chwili czyjaś koścista dłoń chwyciła go za ramię. – Chodź za mną, synku – rzekł Galib. – Znam skrót prowadzący do jadalni.

2 Wieczerzę podano na piętrze donżonu, w jadalni, gdzie na środku stało okrągłe palenisko, wokół którego rozciągał się długi stół w kształcie podkowy. Ignacio omiótł wzrokiem twarze biesiadników, po czym jego uwaga skupiła się na Galibie, który siedział naprzeciwko z niespokojną miną. Uberto i Willalme zajęli miejsca obok nich. W nadziei, że magister będzie skłonny do wynurzeń, kupiec ulokował się przy lewym krańcu stołu, gdzie zasiadali rozproszeni pomniejsi szlachcice i niższej rangi rycerze. Tutaj jego słowa zagłuszyłby szmer rozmów. Tymczasem król Ferdynand, siedzący pośrodku podkowy, rozprawiał właśnie o czymś z Filipem z Lusignan i jakimś ponurym dominikaninem. – Coś was trapi, magistrze? – zapytał kupiec. – Później ci wyjaśnię – odparł Galib, usiłując sprawiać wrażenie pogodnego. – Teraz myślmy o rozrywce. Opowiedz mi o sobie i o swoich kompanach... Ignacio zrelacjonował mu podróże, które odbył na Wschód, wzdłuż wybrzeży Afryki i po rozmaitych krajach Europy. Następnie opisał niesamowitą pielgrzymkę wzdłuż Camino de Santiago, której się podjął latem 1218 roku. Właśnie w tych trudnych okolicznościach spotkał Filipa z Lusignan, który okazał się równie uprzejmy wobec niego co tajemniczy. W tej samej chwili do komnaty wkroczył zastęp objuczonej karafkami i wazami służby, która ustawiła się w szyku po obu stronach, po czym podała przystawki, owoce i zimne potrawy. Ignacio szykował się do stawienia czoła jednemu z najbardziej wyszukanych rytuałów występujących na dworze kastylijskim, wieczerzy, która zgodnie ze zwyczajem składała się z ponad dziesięciu dań. Wolałby dzielić skromny posiłek z kilkoma współbiesiadnikami, choćby i w półmroku gospody. Potem ogarnęła go tęsknota za domowym ogniskiem, przede wszystkim zaś za żoną Sibillą. Nie widział jej od miesięcy i czuł wyrzuty sumienia na myśl, że znów zostawił ją samą. „Jestem najgorszym mężem pod słońcem”, rzekł w duchu, i przez chwilę spróbował sobie wyobrazić, co czuje ona, sama w pustym domu, bez mężczyzny, który przysiągł ją miłować. Zawładnął nim przemożny smutek i niepowstrzymane pragnienie, by do niej pobiec. Tylko że owo poczucie winy równie błyskawicznie nim wstrząsnęło co zniknęło i w okamgnieniu twarz kupca stała się na powrót nieprzenikniona. Rozsądek sprawiał, że był zdolny kochać jedynie chwilami i w pośpiechu odsuwać od siebie uczucia. Oddalił się od domu po raz kolejny, to prawda, lecz nie dano mu wyboru. Chcąc więc całkowicie przegnać frasunek, nalał sobie puchar korzennego wina. Tymczasem Galib wypytywał Willalme’a o rodzinne miasto Béziers, które krzyżowcy obrócili w perzynę, jako że gościło katarów. Francuz wyjaśnił, że po tamtych wydarzeniach uciekł i że ocalał prawdziwym cudem. – A twoi krewni? – zapytał odruchowo starzec. – Nie żyją. – Willalme pociemniał na twarzy. W przypływie złości chwycił jabłko i pokroił je gwałtownymi ruchami. – Matka, ojciec, siostra... Wszyscy zginęli z rąk krzyżowców podczas oblężenia Béziers. Nie chcąc go krępować, Galib skorzystał z kolejnej zmiany potraw i uciął rozmowę. Smaki owoców i pasty z migdałów ustąpiły miejsca słonym smakom serów i oliwek. Uczta sprawiała wrażenie radosnej, pod pozorną swobodą kryło się wszakże powstrzymywane napięcie, widoczne na ściągniętych twarzach niektórych biesiadników. Kupiec z Toledo, któremu to nie umknęło, z nikim się jednak nie podzielił swym spostrzeżeniem.

– Pozwolicie na jedno pytanie, magistrze? – odezwał się znienacka. – Co ma z tym wszystkim wspólnego Filip z Lusignan? Kiedy go poznałem, nie należał do kastylijskiego dworu, nosił szaty templariusza i zrezygnował z tytułu szlacheckiego. – Lusignan jest jednym z najcenniejszych ambasadorów Fryderyka III we Francji – odparł Galib, odsuwając ze wstrętem półmisek mięsa w soku z kwaśnych winogron. – Przybył na dwór jakieś siedem lat temu i od tamtej pory zawsze zachowywał się nienagannie, do tego stopnia, że Jego Wysokość ułatwił mu wstąpienie do zakonu rycerskiego Calatrava i postarał się, by przyznano mu komturię. – A powiedzcie no, kim jest ten dominikanin siedzący po prawej stronie króla? Na te słowa starzec drgnął, co nie zdziwiło wszakże kupca. Ignacio zauważył spojrzenia, jakie Galib często rzucał tamtemu osobnikowi. – To Pedro Gonzalez z Palencii, osobisty spowiednik Jego Wysokości – odrzekł Galib. – Ferdynand III nie zrobi kroku, zanim się z nim nie naradzi. – Słyszałem o nim, otacza go sława wybitnego znawcy Pisma Świętego. – Ignacio pozwolił sobie na złośliwy uśmieszek. – Zechcecie mi wyjaśnić, dlaczego spoglądacie nań z taką zaciętością? – Ojciec Gonzalez to nie jest człowiek otwarty. Zbyt powściągliwy, zbyt wyrachowany. Poza tym moim zdaniem posiada wiedzę na temat uprowadzenia Blanki Kastylijskiej. Zapewne wie więcej niż daje po sobie poznać, ponieważ to właśnie on przekonał Jego Wysokość, żeby zaangażował się w to przedsięwzięcie. Ignacio zmarszczył czoło. Istotnie, po rozmowie z Ferdynandem III w jego umyśle zrodziły się wątpliwości. Niby dlaczego król Kastylii, nawet jeśli jest spokrewniony z regentką Francji, miałby jej przyjść z pomocą? Taki ruch mógłby zostać uznany za polityczną interwencję w aż nazbyt sporne sprawy ziem Langwedocji. Czy to możliwe, że po śmierci Ludwika VIII dwór paryski nie zdołał zapanować nad sytuacją? Czyżby we Francji nie było rycerzy zdolnych przyjść z pomocą królowej? I jakie korzyści mógł osiągnąć ojciec Gonzalez, wywierając wpływ na ziemie oksytańskie? Co naprawdę oznaczała wyprawa przeciwko hrabiemu Nigredowi? Unikał okazywania, że się martwi, i jął skubać jadło, które mu przyniesiono; była to pastilla z gołębia w skórce przyprawionej cynamonem. Natomiast Galib kazał sobie podać prostą zupę z żyta i groszku. W głowie Ignacia kłębiło się wszakże zbyt wiele myśli, by zdołał milczeć. – Magistrze, opowiedzcie nam o tym opętanym, którego jakoby wypytywał Fulk z Tuluzy. – Wiem o nim tyle co ty, synu. – Galib otarł usta skrajem rękawa. – Nie wyobrażam sobie, skąd biskup Fulk wytrzasnął tego opętanego, i nie mam pojęcia, co tamten mu powiedział. Sam będziesz musiał to wybadać. Jutro rano wyruszysz z Filipem z Lusignan do Tuluzy, ale misja musi pozostać absolutną tajemnicą. Otrzymacie glejt podpisany przez ojca Gonzaleza, który oddacie wyłącznie Fulkowi. – Jego głos spoważniał. – W każdym razie mam dla ciebie inne zadanie oprócz tego, które wyznaczył ci król. – Zaskakujecie mnie. Galib zmarszczył brwi. – Sprawa jest złożona – oznajmił. – Jak mówiłem, już słyszałem o hrabim Nigredzie. Moje wspomnienia sięgają wielu lat wstecz, kiedy to spotkałem pewnego Kastylijczyka z południa Francji, niejakiego Rajmunda z Péreille z rodu Mirepoix. To on wspomniał po raz pierwszy o hrabim Nigredzie i opisał go jako alchemika, ale nie przywiązywałem do tego zbytniej wagi, sądząc, że to legenda. Dopiero później odkryłem, że hrabia istnieje naprawdę. – Warto by się było spotkać z tym całym Rajmundem z Péreille – rzucił Uberto. Galib skinął potakująco głową.

– W istocie właśnie o to was proszę, tylko że nie możecie nikomu zdradzić tej tajemnicy. Nie możemy ufać nawet Filipowi z Lusignan, ponieważ powtórzyłby wszystko ojcu Gonzalezowi. A ja nie wierzę temu dominikaninowi. – Wahał się przez chwilę, rozglądając dokoła. – Pan na Péreille chroni heretyków, stoi po stronie katarów. Pojmujecie powód takiej ostrożności? Uberto wpatrywał się w zamyśloną twarz ojca, po czym zapytał: – Jak możemy się spotkać niepostrzeżenie z Rajmundem z Péreille? – To proste – odparł Galib. – Jeden z waszej trójki zamiast jechać do Tuluzy razem z Lusignanem, wyruszy jeszcze dziś w nocy i spotka się potajemnie z Rajmundem z Péreille. Sądzę, że ty najbardziej się nadasz do tego przedsięwzięcia, Ubercie. – Mowy nie ma – burknął kupiec. – Mój syn zostaje ze mną. – Rozumiem twoje obawy, Ignacio – nie ustępował starzec. – Ale jeśli uczynicie tak, jak wam mówię, unikniecie manipulacji ze strony brata Gonzaleza i biskupa Fulka. – A jeśli ten Rajmund z Péreille ma konszachty z hrabią Nigredem? – sprzeciwił się kupiec, wyraźnie podenerwowany. – Jeśli to on uprowadził Blankę Kastylijską? W końcu pozbycie się królowej Francji zadziałałoby na korzyść katarów. Galib pokręcił głową. – Zrażenie do siebie francuskich krzyżowców, a tym bardziej dworu paryskiego nie leży w interesie Rajmunda z Péreille – wyjaśnił. – Dysponuje tak małą liczbą zbrojnych, że potrzebuje ochrony hrabiego Foix. Brak mu środków, żeby uprowadzić królową. Poza tym, odkąd go znam, stara się pozostać w cieniu, z dala od teatru wojny. Uberto wsparł dłonie na stole i wbił wzrok w ojca. – Mistrz Galib ma słuszność – oznajmił, mrużąc oczy jak dziki kot. Otrzymał poważne zadanie do wykonania. – A zresztą doskonale sobie poradzę, nie jestem już tym niewinnym chłopcem co kiedyś. Spotkam się z Rajmundem z Péreille, wydobędę z niego potrzebne wiadomości o hrabim Nigredzie, a potem dołączę do ciebie w Tuluzie. – Wcale nie jestem przekonany – odparł Ignacio. Dobrze wiedział, że Uberto nie może się doczekać, by się sprawdzić, musiał jednak powstrzymać jego rozgorączkowanie. – Gdzie obecnie przebywa Rajmund z Péreille? Dokąd miałby się udać mój syn? Głos Galiba złagodniał: – W Pirenejach, w znanej kryjówce katarów: w twierdzy Montségur. Kupiec najwyraźniej się uspokoił. – To miejsce leży na południe od Tuluzy, niedaleko zamku Foix. Uberto powinien więc po prostu wyruszyć przede mną... – To nie będzie niebezpieczne – odrzekł magister i jął gestykulować z ożywieniem. Wydawał się tak pełen zapału wobec nowego obrotu sprawy, że o mało nie rozlał zupy z żyta. – W ten sposób zdobędziecie jakieś pewne wskazówki. A nie tylko bajdurzenie opętanego! Galib wypowiedział ostatnie słowo nieco zbyt podniesionym głosem, wywołując niespokojne szmery przy stole. Jakiś niższej rangi rycerz, który nabierał właśnie pełnymi garściami żółtawy sos, wybuchnął gromkim śmiechem. – Zostawcie mnie tego opętanego! Przekonacie się, jak prędko przywołam go do porządku. – Śmiechy w tle skłoniły go, by mówił dalej, rozejrzawszy się więc dokoła, oświadczył: – Patrzcie no, coś takiego! Na końcu stołu szepczą o alchemii, opętanych i innych tego rodzaju bzdurach. Tak jakby królowi potrzebni byli do rządzenia tacy hultaje. – Oderwał kawałek pieczeni i zanurzył w sosie, nie przejmując się, że wpycha palce aż po same kłykcie. – Co tam gadanie i zakurzone księgi! Żeby pokonać Szatana, wystarczą miecz i dobry koń. A tymczasem komu zawierzamy? Zaślinionemu staruchowi i podejrzanemu mozarabowi. Tak, moi panowie,

czyżbyście go nie rozpoznali? Mozarab, oto kim jest ten cały Ignacio z Toledo, szakal, który przyszedł nas mamić swoimi sztuczkami. – Nie zważaj na tego zwierzaka – poradził Galib, sam także mozarab. – Pewnie jest pijany jak bela. Rycerz jednak kontynuował swą przemowę: – Patrzcie, jak nasz mozarab obżera się na cudzy koszt! Kogo obchodzi jego czarnoksięskie bajdurzenie? Tymi rękami powalę każdego alchemika. Ignacio nie pozostał obojętny na te słowa, mimo że padły z ust guerrejadora króla Kastylii. Stracił zimną krew, zaniepokoiło go bowiem nowe zadanie, jakie otrzymał Uberto, poza tym dostrzegł możliwość obrócenia wszystkiego na swoją korzyść, toteż rąbnąwszy pięścią w stół, odezwał się głośno: – Zdaje się, że ten uroczy pan jest znawcą nauk tajemnych. – Jego żartobliwy przytyk przykuł z miejsca powszechną uwagę. Guerrejador wrzucił kawałek pieczeni z powrotem do sosu, powstrzymał beknięcie i poderwał się na równe nogi. – Co ty bełkoczesz, mozarabie? Chrześcijański rycerz zawsze potrafi odróżnić dobro od zła. Kupiec rozłożył ramiona, udając zdumienie. – Do kroćset, trafiłem przed oblicze wielkiego magistra. – Odczekał, aż w sali rozlegną się śmiechy, po czym jął dalej odgrywać przedstawienie: – On z pewnością zna kulty heretyków albo tajniki alchemii. – W swoim życiu nigdy nie musiałem niczego znać! – wykrzyknął rycerz, wymachując rękami ociekającymi sosem. – Nie potrzebuję dominikańskiej mądrości, żeby rozpoznać heretyka albo czarownika, kiedy na takiego trafię. To dotyczy także ciebie, ty półkrwi Saracenie! – Musiał się zorientować, że zatracił zdrowy rozsądek, bo sprostował pierwsze zdanie: – W razie wątpliwości mógłbym jednak poprosić o radę jakiegoś braciszka. – A jesteście w stanie odróżnić braciszka od heretyka? Albo filozofa od alchemika? – Ignacio podniósł palec, śmiejąc się chytrze. – Ostrożnie, mój panie. Jeśli rozumujecie w ten sposób, w końcu prędzej czy później możecie paść na kolana przed osłem. Na tę ripostę salą wstrząsnęła salwa śmiechu. Ci sami biesiadnicy, którzy dopiero co podburzali guerrejadora, teraz spijali słowa z ust kupca. Rycerz zmełł przekleństwo i nie namyślając się dwa razy, dobył dagi i zwrócił się do Ignacia: – Zobaczymy, czy jeszcze będziesz miał ochotę do żartów, nędzniku, jak obetnę ci nos i uszy! Kupiec, na którym groźba nie zrobiła wrażenia, zerknął w stronę Ferdynanda III i jego najbliższych sąsiadów. Natomiast Willalme zacisnął pięść na przywieszonym u pasa arabskim sztylecie, gotów działać, nie było jednak takiej potrzeby. Wszystko ucichło na dźwięk czyjegoś władczego głosu. – Rycerzu, natychmiast schowajcie tę broń i wracajcie na miejsce! – Ojciec Gonzalez z Palencii podniósł się gwałtownie z krzesła; na jego twarzy malowała się pogarda. – Daliście już dość dowodów grubiaństwa. – Tamten mnie obraził! – szczeknął wojak, celując dagą w Ignacia. – Odpierał wasze obelgi, mówiąc prawdę. Jesteście bestią, która potrafi tylko wymachiwać bronią. Byle zdrowy cham zdołałby się tego nauczyć z jednakową wprawą. – Gonzalez skrzywił się lekceważąco. – Posłuchajcie, jeśli nie chcecie, żeby was zakuto w łańcuchy. Wobec takiej groźby rycerz spokorniał i usiadł z powrotem, burcząc pod nosem. Dominikanin powiódł za nim wyniosłym wzrokiem, następnie rzekł do Ignacia: – Señor, w imieniu Jego Wysokości i dworu przyjmijcie wyrazy ubolewania z powodu tego,

co się stało. Jeżeli czujecie się urażeni, ten nierozważny rycerz bez wahania poprosi was o wybaczenie. – Nie ma takiej potrzeby, ojcze Gonzalez – odparł z anielskim spokojem Ignacio. – Składam wam wyrazy wdzięczności, że stanęliście w mojej obronie, i Jego Wysokości, że pozwolił wam to uczynić. Na wargach brata kaznodziei wykwitł pełen zaciekawienia uśmieszek. – Ach, widzę, że znacie moje imię... – Uważam, że powinnością gościa jest poznać tożsamość tego, kto siedzi po prawej ręce gospodarza domu. – Podziwiam waszą subtelność, mistrzu Ignacio. – Ojciec Gonzalez obrzucił go równie przenikliwym co dyskretnym spojrzeniem. – Cenię ludzi myślących, do których siebie również zaliczam. Kiedy wiele lat temu okulałem, spadłszy z konia, zdałem sobie sprawę ze zbyt dużego znaczenia, jakie przywiązywałem do ciała i życia materialnego. Prawdziwa potęga tkwi w umyśle, a ja mam nadzieję, że będziecie umieli się nim posłużyć we właściwej chwili, jako że Zły szykuje się do zadania poważnego ciosu chrześcijaństwu. – Złapał za krawędzie stołu, jakby zamierzał go złamać. – Zachodowi grozi wiele plag: saraceńskie hordy, katarska herezja i zarazy. Co by się stało, gdyby zabrakło Blanki Kastylijskiej, miecza Pana i prześladowczyni heretyków? Kto zatroszczyłby się o królestwo Francji? Z pewnością nie młody delfin, który jest zbyt niedoświadczony. Królestwo ugięłoby się przed arogancją zachodnich hrabiów oraz ich protegowanych, katarów, którzy natychmiast rozpleniliby się jak karaluchy i rozlali na południe od Alp i poza Pireneje, w królestwach Aragonii i Kastylii. – Jakie widzicie na to lekarstwo, wielebny ojcze? Dominikanin rozpostarł ramiona niczym skrzydła gołębicy, po czym splótł je stanowczo. – Udajcie się czym prędzej do Tuluzy i poproście o radę biskupa Fulka. On, który poprzez egzorcyzmy potrafi dojrzeć prawdę wydarzeń, wskaże wam słuszną drogę. Oddacie mu list, który już wręczyłem messer Filipowi, a w którym potwierdzam waszą wiarę i więzy łączące was z dworem kastylijskim. Ponadto, kiedy dotrzecie na miejsce, otrzymacie eskortę rycerzy Calatravy. Dziesięciu z nich wyruszyło przed dwoma dniami i dołączą do was w pobliżu Tuluzy. – Teraz czuję się spokojniejszy – zapewnił Ignacio, w rzeczywistości pełen obaw po usłyszeniu ostatniej wiadomości. „Za dużo ludzi pod nogami”, pomyślał. – Dostaniecie sowitą zapłatę za tę usługę – oznajmił na koniec Gonzalez. – Nie mówiąc o tym, że wasza dusza osiągnie ogromną korzyść. Słudzy Chrystusa mają zapewnione miejsce w raju. Kupiec spuścił głowę, udając szczerze zaszczyconego. Jego drobne przedstawienie odniosło znakomity skutek. Sprowokowawszy tępego guerrejadora, zdołał skłonić do interwencji dominikanina, dzięki czemu udało mu się wybadać, co myśli i jakie ma wpływy na dworze. Obydwa te elementy wydały mu się nie bez znaczenia. Gonzalez zaczekał na gest Ferdynanda III, a potem usiadł z powrotem. Wieczerza dobiegła kresu. Na koniec podano szereg zimnych potraw, po czym służba postawiła na krawędziach stołu misy z wodą, aby biesiadnicy mogli opłukać ręce. Galib dopełnił posiłku, sącząc napój z porzeczek, następnie powiadomił kupca, że on i jego towarzysze zostaną ugoszczeni w izbie na dole donżonu, gdzie spędzą noc. Ostatnia wypowiedź skierowana była do Uberta: – Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zmęczony, chłopcze. Obudzę cię przed świtem. To rzekłszy, magister rozciągnął usta w niespokojnym uśmieszku, upodabniającym go mgliście do woskowej maski.

3 Nad zamkiem Andújar zapadła noc. Większość mieszkańców zdążyła się już pogrążyć we śnie, otulona ciszą, którą zakłócały co jakiś czas odgłosy kroków straży i niewyraźne dalekie krzyki zwierząt. Kupiec z Toledo wraz z Ubertem i Willalme’em znajdowali się w izbie u stóp donżonu. Wszyscy trzej leżeli na siennikach, lecz myśl o tym, co ich czeka, nie dawała im zasnąć. Wtem rozległo się pukanie. Uberto otworzył oczy i wpatrywał się w ciemność; znak ten był dla niego. Wstał już całkiem ubrany i nie potrącając wyciągniętych po jego bokach kompanów, podszedł do drzwi. W progu, podnosząc kaganek, wyłonił się z mroku Galib. – Prędko, synku, zanim ktoś mnie zobaczy – szepnął zdyszany. Uberto wpuścił go i od razu zwrócił uwagę na jego niepewny chód. Starzec nie sprawiał już wrażenia takiego żwawego jak kilka godzin wcześniej, ale był wyczerpany i słaniał się na nogach. Galib omiótł płomieniem kaganka ściany izby, oświetlając spartańskie umeblowanie ograniczające się do krzesła z wysokim oparciem i poręczami, skrzyni i trzech sienników. Wreszcie promień lampki spoczął na twarzy Ignacia, na której widniały ślady snu. – Magistrze, wszystko gotowe? – Kupiec skinął na powitanie. – Naturalnie. – Przez oczy starca przemknął błysk. – Twój syn musi pójść za mną do stajni. Willalme skoczył na równe nogi. – Odprowadzę was, tak będzie bezpieczniej – powiedział. – Nie – sprzeciwił się Galib. – Za bardzo rzucalibyśmy się w oczy. Szpiedzy Gonzaleza... – Nie zdążył dokończyć i osunął się na podłogę, jakby zakręciło mu się w głowie. – Nie czujecie się dobrze, magistrze – wtrącił Ignacio podejrzliwie, wytężywszy zaś wzrok w półmroku, dostrzegł, że starzec jest czerwony na twarzy i zlany potem. – Plamy na waszym obliczu... Nierówny oddech... Co wam jest? – Nic poważnego – uspokoił go Galib, opierając się o ścianę. – Trochę niedomagam. W moim wieku... – Spróbował się uśmiechnąć. Kiedy starzec doszedł do siebie, Willalme przysunął się do Uberta i ścisnął go za rękę. – Szerokiej drogi, przyjacielu. – Wręczył mu swój arabski puginał niespodziewanym i dość niezręcznym gestem. – Mógłby ci się przydać. Młodzieniec wpatrywał się w przedmiot w pochwie z kości słoniowej. – Przecież to twoja dżambia. Nigdy nie mógłbym przyjąć takiego podarunku... Francuz upuścił mu broń na dłonie, tak aby tamten ją złapał. – Nie upieraj się, nie cierpię długich pożegnań. Oddasz mi ją przy naszym pierwszym spotkaniu. Kupiec posłał ostatnie spojrzenie słaniającemu się na nogach Galibowi, po czym podszedł do syna i go przytulił. Ów prosty gest, mimo że podyktowany szczerymi uczuciami, sprawił mu trudność. Okazywanie miłości kosztowało go za każdym razem sporo wysiłku i wprawiało w zakłopotanie. – Przestań, ojcze. – Uberto wyswobodził się z jego ramion. – Ostatnim razem, kiedy mnie uściskałeś, miałem piętnaście lat. – Bądź ostrożny, synu – przestrzegał go Ignacio. – Gdyby coś ci się stało, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.

– Nie obawiaj się, będę działał szybko i roztropnie. Zobaczymy się w Tuluzie. Możliwe, że dotrę tam przed tobą. Gdyby było inaczej, zaczekaj na mnie albo zostaw mi wskazówki, gdzie mogę cię odnaleźć. Kupiec skinął głową. – W razie jakichś niespodziewanych przeszkód zostawię wiadomość w domu gościnnym przy katedrze. – Będę pamiętał. Nagle wkradł się między nich głuchy głos Galiba: – Pora ruszać. Po ostatnim pożegnaniu Uberto przewiesił przez ramię sakwę i wyszedł z izby w ślad za magistrem. Starzec wraz z młodzieńcem opuścili donżon i okrążyli ostrożnie posterunki straży, aż dotarli na dziedziniec, gdzie mogli iść dalej bezpiecznie skryci w cieniu roślinności. Galib słaniał się i dyszał coraz mocniej, toteż Uberto wielokrotnie chciał go wesprzeć, widząc jednak, że starzec odmawia pomocy, postanowił podążyć za nim bez zwłoki, zachowując czujność. W ciągu kilku godzin wielokrotnie zmieniał co do niego zdanie. Jak to mu się często zdarzało, gdy miał do czynienia z erudytami czy dworzanami, nie było mu łatwo od razu go zrozumieć. Z początku ocenił go jako człowieka ambitnego, któremu zależy na zjednaniu sobie króla i na sianiu podejrzeń, następnie przy stole odniósł wrażenie, że jest zalękniony i niespokojny, na koniec docenił jego bystrość umysłu i szczere uczucie dla Ignacia. Dopiero teraz wydało mu się, że wyrobił sobie dość dokładny pogląd: Galib jest uparty i dumny, nie bojaźliwy, lecz zapobiegliwy, a przede wszystkim przeświadczony, że działa dla dobra ogółu. Uberto żywił wszakże przekonanie, że coś przed nim ukrywa. Starzec nieustannie posuwał się po trawie, powłócząc nogami z zajadłością rannego żołnierza. Nie było to przedstawienie ani zachcianka znudzonego uczonego, tylko misja, którą należało wypełnić za wszelką cenę. Właśnie z tej przyczyny, a także z powodu godności w jego postawie młodzieniec mu zaufał i postanowił pomóc, nie żądając zbyt wielu wyjaśnień. Po krótkiej wędrówce dotarli do małej budowli z kamienia i gliny. Magister oparł się o ościeżnicę drzwi i rozejrzał dookoła. – Wchodź prędko – rzekł. Kiedy Uberto przekroczył próg, owionął go zapach siana i gnoju. Przenikający przez szpary w murach blask księżyca oświetlał ściany, na których wisiały przyrządy stajennego oraz końskie uprzęże na polowanie, na wojnę i na uroczystości. Starzec przeciął pomieszczenie. Przemierzywszy coś w rodzaju sieni, dotarli do wnętrza stajni. I po raz pierwszy, odkąd opuścili donżon, Galib obdarzył młodzieńca porozumiewawczym spojrzeniem. – Lubisz konie? – Cóż, tak – odparł Uberto. Magister podszedł do wspaniałego czarnego, już osiodłanego ogiera, pogładził go po grzywie, następnie upewnił się, czy wodze są dobrze przypięte i siodło przytroczone jak należy. – Na nim pomkniesz jak strzała. Był to koń pełnej krwi. Nie należał do tych wielkich turkmeńskich wierzchowców sprowadzonych do Hiszpanii, zdolnych udźwignąć ciężar żołnierzy w zbrojach. Przypominał raczej rumaki arabskie, chociaż miał bardziej masywną budowę i potężniejsze nogi. – To przepiękny okaz – przyznał Uberto. Galib uśmiechnął się z dumą. – Jego imię to Jaloque, co pochodzi od arabskiego salawk, „morski wiatr”. Podarował mi go

kalif Abu al-Ala Idris al Mamun, pan Maghrebu, w zamian za kilka traktatów astrologicznych. Berberyjscy łucznicy dosiadają zwierząt tej samej rasy... Teraz należy do ciebie. Młodzieniec skinął głową na znak wdzięczności i zbliżył się do konia. Pogłaskał go po pysku i po szyi, na koniec spostrzegł łuk do polowań przytroczony do tylnego łęku. – To na wszelki wypadek – wyjaśnił Galib, wręczając mu kołczan przypinany u pasa. – Może ci się przydać. Uberto skinął głową. Przypiął kołczan z prawej strony, wsunął stopę w strzemię i z obrotem wskoczył na grzbiet. Rumak drobił przez kilka chwil, po czym potrząsnął łbem i zarżał. – Nie trzeba będzie cię popędzać ostrogami, prawda, Jaloque? – szepnął młodzieniec zwierzęciu do ucha, głaszcząc je po grzywie. – Zdaje się, że już nie możesz się doczekać, aby puścić się galopem. Galib, który znów spoważniał, wydobył z rękawa dokument i wręczył mu go z pewnym pośpiechem. – Oddasz ten list Rajmundowi z Péreille, jak dotrzesz do twierdzy Montségur. Napisałem mu, żeby przekazał wszystko, co wie o hrabim Nigredzie, i proszę także, aby udostępnił ci kopię pewnego rzadkiego manuskryptu z dziedziny alchemii, który jest w jego posiadaniu: Turba philosophorum. Myślę, że może się okazać bardzo przydatny tobie i twojemu ojcu, abyście zrozumieli posunięcia wroga. I bądź spokojny, pan na Péreille zna mnie od dawna i nie zawaha się udzielić ci pomocy. – Uczynię, jak mówicie, magistrze. – Dobrze, synku. A teraz posłuchaj: kiedy wydostaniesz się z zamku, nie kieruj się do głównej bramy, tylko w przeciwną stronę. Jedź wzdłuż murów aż do małej furtki. Tam czeka na ciebie dwóch wartowników, którzy są ze mną w zmowie. – Wręczył mu sakiewkę pełną monet. – Daj im to, a przepuszczą cię bez wahania. Uberto wziął sakiewkę i zważywszy ją w dłoni, przytroczył do pasa obok dżambii. – Powiedzcie mojemu ojcu, żeby czekał na mnie w Tuluzie. Spiął konia i opuścił truchtem stajnię. Starzec patrzył, jak się oddala, aż niespodziewany ból w piersiach kazał mu uklęknąć na ziemi. – Pamiętaj! – wykrzyknął, ściskając wściekle w palcach kępkę słomy. – Pamiętaj o Turba philosophorum! Uberto, który był już daleko, nie odwracając się, skinął głową na znak, że zrozumiał. Postać młodego jeźdźca, coraz bardziej odległa, rozpłynęła się w mroku nocy. Próbując wrócić do swych komnat, Galib uzmysłowił sobie, że nie zostało mu już wiele życia. Jego ciało niszczyła jakaś tajemnicza trucizna. Może połknął ją przy wieczerzy, zmieszaną z zupą z żyta albo z napojem z porzeczek. Albo wlano mu ją później, w czasie snu, przed potajemnym spotkaniem z Ubertem. Tak czy inaczej ta przeklęta substancja zaczynała zaburzać jego osąd rzeczywistości. Światła pochodni wyłaniały się z ciemności z oślepiającą jasnością, wydłużając się niczym rogi ślimaka. W nozdrza bił go silny i odpychający zapach żywicy i saletry, zawroty głowy nie pozwalały posuwać się naprzód, podczas gdy z każdym krokiem czuł coraz bardziej, że się dusi. Oto dlaczego tak mocno pospieszał Uberta, nawet jeśli mógł się wydać przy tym obcesowy, a nawet podejrzany. Od jakiejś godziny odczuwał objawy zatrucia, a doświadczenie w tej materii kazało mu natychmiast przypisać je truciźnie. Musiał działać, dopóki zachował jeszcze trzeźwość umysłu. I udało mu się. Zdołał skierować chłopca na właściwą drogę. Teraz nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do mieszkania i przewertować parę ksiąg w poszukiwaniu odpowiedniego antidotum, nawet jeśli uważał, że to niemal próżny trud.

Najpierw jednak musi znaleźć sposób, aby powiadomić Ignacia o swych przypuszczeniach. Droga wiodąca do donżonu zdawała się nie mieć końca, ponadto fale nieznośnego gorąca na twarzy i w piersiach kazały mu co chwila przystawać, żeby odzyskać oddech. Niespodziewanie przy którymś postoju z rzędu wyrosła przed nim jakaś postać otulona czarnym płaszczem. Spotkanie było tak nieoczekiwane, że starzec cofnął się o krok i o mało nie upadł. – Ktoście? – zapytał od razu, natychmiast jednak się opamiętał. – Ach, ja was znam... – Dobrze – odparł zakapturzony osobnik. – Dzięki temu okażecie się bardziej rozmowni i wyjawicie mi, dokąd wysłaliście chłopca w takim pośpiechu. – Wy... Przeklęty. – Starzec przyłożył dłoń do piersi. – A więc to wy mnie otruliście... – Jesteście bystrzy, magistrze. Czytacie w ludziach niemal tak samo dobrze jak w księgach. – Postać zbliżyła się wolno. – Co do ksiąg, przypuszczam, że wiecie, czego szukam. Jazda, powiedzcie mi, gdzie jest Turba philosophorum. Galib cofnął się po raz wtóry. – Nic wam nie powiem. – Cierpliwości – westchnął zakapturzony osobnik. – Chcecie coś wiedzieć? Dawka trucizny, którą wam podsunąłem, nie byłaby śmiertelna dla zdrowego człowieka, tylko że wy jesteście już starzy. Być może będzie to kwestia paru chwil... Zdaje się, że już oddychacie z trudem. Magister o mało nie zasłabł, lecz wytrzymał i opanowawszy się siłą, oparł się o ścianę. Właśnie wtedy w ostatnim przebłysku przytomności dostrzegł, że na szyi mężczyzny w płaszczu coś lśni: złoty wisior w kształcie ośmionogiego owada. – Znak Airagne! – zawołał ze zgrozą. – Tego przeklętego miejsca... – Owszem, zamku Airagne – odrzekł cień, krocząc groźnie. – Airagne, siedziba hrabiego Nigreda... Ależ oczywiście. W takim razie wy... – Dużo wiecie, magistrze. Właściwie za dużo. – Zakapturzony osobnik rzucił się na niego. Starzec, który już niemal majaczył, nie widział zbliżającej się doń ludzkiej postaci, tylko osiem długich smukłych odnóży, którymi kierowały wybałuszone, błyskające w ciemności oczy. – Airagne! – usiłował krzyknąć, walcząc z uczuciem duszności, lecz przerażenie ścisnęło go za gardło. Kiedy poczuł na sobie owo potworne stworzenie, zawładnął nim strach i jego serce przestało bić.

4 ZAMEK AIRAGNE List pierwszy – Nigredo. Mater luminosa, zapisuję te stronice ku Twojej chwale, któraś była mi dobrą żywicielką et magistra. Twoja opowieść o ogrodzie alchemii nie była kłamliwa. Odnalazłam ów ogród w mrokach klasztoru, za posępnym portalem Nigredo. Tak nazywam pierwszy trud Dzieła, dlatego też materia, którą należy ukształtować, znajduje się jeszcze w czarnym i niedoskonałym stanie. Owa czarność przypomina mi surową wełnę, której brak na razie formy i delikatności. Nikt by nie uznał, że jest warta więcej niż uncja kamienia winnego, chociaż skrywa zdumiewające przymioty. W Nigredo, ciemnym brzuchu ziemi, czai się ogromna tajemnica. Kardynał Romano Frangipane skrzywił się z powątpiewaniem i odłożył list do szkatułki, w której go znalazł, wraz z innymi, jeszcze nieprzeczytanymi. Kto mógł napisać podobne brednie? Z pewnością jakaś siostra, która dostała obłędu w klauzurze, albo może jakaś beginka. Drganie lewej powieki zapowiadało nadciągający ból głowy. Prałat westchnął, czekając z rezygnacją na boleść, nieuniknione następstwo jego zmian nastroju. Wprawdzie cierpiał na owe ataki już od młodości, ostatnio wszakże się nasiliły, zmuszając go, by szukał schronienia w idealnych ciemnościach i ciszy. W końcu, powiedział sobie, zaostrzenie dolegliwości nerwowych to zwykła rzecz w pewnych okolicznościach, zwłaszcza w stanie uwięzienia. Gnił w tej wieży od tygodni, a może od miesięcy. Trudno to ustalić. Za biforiami widać było ołowiane niebo, przesłonięte mgłą i ciemnym dymem, które nie pozwalały śledzić następowania po sobie dnia i nocy. Zachowanie jasności umysłu i zdrowego rozsądku już było cudem. Odgłos lekkich kroków poprzedził pojawienie się damy o rudych włosach zebranych w warkocz i upiętych w kok. Frangipane powitał ją z szacunkiem, po czym wyprostował swe potężne ciało i splótł palce na brzuchu, pokazując z ostentacją sześć złotych pierścieni. – Wyglądacie na strapioną, Wasza Wysokość – zauważył prałat. – Jak mogłabym nie być strapiona, eminencjo? Kardynał poczuł ukłucie w lewej skroni, po którym nastąpił pulsujący ból rozgałęziający się na czoło. – Nie poddawajcie się, moja królowo. Wyście Blanka Kastylijska, królowa Francji. Wkrótce przybędą wam z odsieczą. Dama spojrzała nań z przyganą. – Kardynale od Świętego Anioła, oszczędźcie mi z łaski swojej podobnego gadania. Na te słowa ból głowy przybrał na sile, budząc we Frangipanem pragnienie, żeby złapać tę niewiastę za gardło i udusić. Był to gwałtowny impuls, podobnie jak gwałtowna była niechęć, jaką żywił do niej, otaczającego ją nimbu zmysłowości i pychy. Nieprzypadkowo na dworze nadano jej przydomek „Pani Hersent”, od wilczycy z Powieści o Lisie. On zaś w tej chwili postrzegał ją właśnie tak: jako niewiastę zuchwałą i rozwiązłą. W miarę jak kłębiące się uczucia wypływały na wierzch, kardynał legat rozważał możliwość spoliczkowania Pani Hersent jak byle nierządnicy za trzy grosze, po czym narzuciwszy sobie spokój, zacisnął zęby i obdarzył ją ojcowskim uśmiechem. – Wasza Królewska Mość, musicie zachować cierpliwość i siłę. Przekonacie się, że wasze wojsko weźmie ten zamek szturmem, a wtedy hrabia Nigredo będzie musiał was uwolnić.

– To nie takie proste. – Blanka podeszła do prałata, kręcąc biodrami w niebieskiej sukni. Nie skończyła jeszcze czterdziestu lat i chociaż dopiero co wydała na świat jedenaste dziecko, wyglądała świeżo niczym róża. – Udajecie, że nie rozumiecie? Nasze wojsko się rozpierzchło i błąka się bezładnie po Langwedocji. Namiestnik Humbert z Beaujeu, który nim dowodzi, został zamurowany w tej wieży razem z nami. Kardynał od Świętego Anioła był zmuszony ponownie przytaknąć, nie mogąc oderwać od niej oczu. Ból wywołał lekkie zawroty głowy, które przyćmiły niedawną brutalność. Teraz pozwalał sobie na zupełnie inne fantazje. Wyobrażał sobie, że muska jej szyję delikatnymi dotknięciami, po czym schodzi niżej, pod szaty... Przycisnął kciuk i palec wskazujący do czoła, jakby chciał zapobiec rozpłataniu czaszki na pół. Dlaczego dręczą go pragnienia, których nigdy nie odczuwał? Gdyby mógł przynajmniej opłukać twarz lodowatą wodą! Zwalczył niezdrowe żądze i zmusił się, by powiedzieć obojętnym tonem: – Na pewno ktoś inny zastąpi Humberta z Beaujeu, naszego namiestnika, i stanie na czele wojsk. – Może macie słuszność – odrzekła Blanka, która najwyraźniej nie zauważyła jego walki wewnętrznej. – Ale powiedzcie no, nie ma żadnych wieści od naszego dozorcy? – Jeszcze się nie pokazał. – Nie pojmuję – westchnęła. – Okoliczności są dziwne – zgodził się kardynał od Świętego Anioła. – Hrabia Nigredo jeszcze nie zdradził swych zamiarów. Poprzestaje na przetrzymywaniu nas w niewoli. Prawdopodobnie to mu wystarcza do osiągnięcia celów. – Co macie na myśli? Frangipane rozłożył ramiona, spoglądając zamglonym wzrokiem. – Hrabia Nigredo liczy na to, że więżąc królową, kardynała legata, który jej doradza, i namiestnika wojsk królewskich, będzie trzymał w szachu dwór francuski. – Opuścił dłonie na potężne uda. Od kilku chwil ból głowy zaczął słabnąć, kardynał zaś spostrzegł, że odzyskuje nad sobą panowanie. – Tak czy inaczej po śmierci waszego męża lojalność królewskich baronów się ulotniła. Na wielu z nich nie można polegać, gdyż stali się przekupni. – Byli tacy już wcześniej, eminencjo. Moje dążenie do kontynuowania krucjaty w Langwedocji miało na celu nie co innego jak tylko związanie ich z Koroną. – Blanka skrzywiła się niepocieszona. – Sami mi to doradzaliście, nie pamiętacie? Dzięki krucjacie miałam podporządkować sobie szlachtę i zyskać przychylność Stolicy Apostolskiej. – W istocie tak się stało – odparł kardynał. – Z drugiej strony jestem przekonany, że za imieniem hrabiego Nigreda kryje się wrogi nam przedstawiciel szlachty. – To dlatego, że wcale nie zażądano od nas okupu? – Prawdopodobnie, moja królowo. – Frangipane rozejrzał się dokoła, przepatrując ciemność izby. – Ale czy można wiedzieć, gdzie się podział Humbert z Beaujeu? Nie widzę go od wielu godzin. Przed udzieleniem odpowiedzi Blanka Kastylijska podeszła do biforium w poszukiwaniu promieni słońca. Zobaczyła wszakże jedynie mgłę. Prałat spoglądał na nią z prawdziwym nabożeństwem. Teraz widział ją lekką, zwiewną niczym anioł. Dzika Pani Hersent zniknęła, ustępując miejsca bezbronnej istocie. – Pan na Beaujeu zszedł na sam dół wieży w poszukiwaniu drogi ucieczki – wyjawiła Blanka. – Mam nadzieję, że nie da się schwytać strażom. – Ten człowiek jest szalony! – wykrzyknął kardynał od Świętego Anioła, któremu nie podobały się pomysły podyktowane przez instynkt. – Mam nadzieję, że jego pragnienie walecznych czynów nie sprowadzi na nas nieszczęścia.

Humbert z Beaujeu zszedł na dół wieży, w której go więziono. Nie było to łatwe, zdołał jednak uśpić czujność straży, przemykając pod ścianami i wykorzystując wnęki w murach. Głównego wejścia strzeżono zbyt mocno, aby próbował się przez nie przedostać, toteż udał się do podziemi, które okazały się niespodziewanie obszerne i zawiłe. Przesycało je ciepłe i zepsute powietrze. Humbert podążał korytarzem wiodącym w dół, tymczasem liczba pochodni umieszczonych na ścianach zaczęła maleć, ustępując niemal całkowitym ciemnościom. W pewnej chwili musiał posuwać się po omacku, opierając się o mury, aż wreszcie spostrzegł, że ściany z grubo ciosanego kamienia prowadzą do nieregularnego pomieszczenia wykutego w skale. Korytarz zamienił się w tunel. Namiestnik ruszył dalej ze szczerym zamiarem znalezienia drogi ucieczki, aby dołączyć do swego wojska i przygotować przeciwnatarcie. Trzeba działać, jeśli chce ocalić królową. Tunel przywiódł go przed ogromny portal o konturach zarysowanych ciosami kilofa. Humbert dostrzegł w jego kształcie coś pierwotnego, co głęboko nim wstrząsnęło. Niemniej jednak przekroczył próg, lecz fala kwaśnej pary zmusiła go, by się natychmiast cofnął. Wyziewy miały zapach kuźni, z tym że były o wiele silniejsze i niemal nie pozwalały oddychać. Przemógł niepokój i zasłoniwszy twarz dłońmi, posuwał się dalej z przymkniętymi oczami, aż ku swemu ogromnemu zdumieniu stanął przed krawędzią. Z gardła wyrwał mu się okrzyk przerażenia i wówczas pojął, że znajduje się nad przepaścią. Przed jego oczami otwierał się spadek w kształcie lejka. Zakrzywione ściany przecinały wykute w granicie schody, które biegły w dół, zwężając się coraz bardziej. Humbert zupełnie nie wiedział, gdzie jest, mimo to wydął pierś, zbierając się na odwagę, i rozpoczął schodzenie. Schody były strome i bez poręczy – jeden fałszywy krok, a runąłby w przepaść. W dodatku im niżej się zapuszczał, tym robiło się goręcej. Drogę oświetlał mu wszakże nikły blask od dołu, dodając otuchy. Posuwał się tuż przy samej ścianie, czepiając się występów skalnych. Nie przestawał zadawać sobie pytania, dokąd te schody go zaprowadzą. Ostatni rząd stopni zakończył się w pomieszczeniu usianym kotłami i kamiennymi wannami; ulatniały się z nich te same opary, które uderzały go w nozdrza na szczycie schodów. Humbert usłyszał rytmiczne dudnienie, coś jak bardzo głęboki oddech, które przypominało gwizdanie wichru w górskich jamach. Namiestnik nie zorientował się w porę, że ma przed sobą człowieka w łachmanach. Tamten szedł ku niemu z wyciągniętymi ramionami i szeroko otwartymi ustami, wykrzywionymi w grymasie trwogi. Humbert zdołał go ominąć, lecz spostrzegł, że za nim tłoczą się kolejni osobnicy. Był to tłum odtrąconych, w ogromnej większości noszących ślady poparzeń i ran. Wielu wymachiwało hakami, łańcuchami albo innym żelastwem. – Nie zbliżajcie się, nędznicy! – zawołał namiestnik, cofając się ku schodom. Ciżba rzuciła się ku niemu, mrucząc kantylenę sprowadzającą się ciągle do tego samego zdania: „Miscete, coquite, abluite et coagulate!”. – Nie zbliżajcie się! – krzyknął po raz wtóry Humbert z Beaujeu. Lecz masa odtrąconych przysuwała się coraz bardziej. „Miscete, coquite, abluite et coagulate!”. – Nie zbliżajcie się!