agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony11 059
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 308

Sholes Lynn, Moore Joe - Zejście do piekła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Sholes Lynn, Moore Joe - Zejście do piekła.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 19 osób, 19 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 398 stron)

LYNN SHOLES JOE MOORE ZEJŚCIE DO PIEKŁA Z angielskiego przełożył ROBERT WALIŚ

Tytuł oryginału: THE HADES PROJECT Copyright © Lynn Sholes & Joe Moore 2007 All rights reserved First published by Midnight Ink, an imprint of Llewellyn Publications, USA Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2009 Polish translation copyright © Robert Waliś 2009 Redakcja: Lucyna Lewandowska Ilustracja na okładce: Getty Images/Flash Press Media Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7359-951-2 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2009. Wydanie I Druk: OpolGraf S.A., Opole

Podziękowania Za pomoc w nadaniu tej fikcyjnej opowieści realistycznego charakteru autorzy pragną podziękować następującym osobom: profesorowi Sethowi Lloydowi z wydziału inżynierii mechanicznej w Massachusetts Institute of Technology Cary E. Moore, agentce specjalnej z Biura Dochodzeń Specjalnych Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Jimmy'emu Youngowi, byłemu pracownikowi wywiadu Stanów Zjednoczonych Jimowi McCormickowi, prezesowi spółki CENCORE

Do Hadesu z każdego miejsca prowadzi to samo zejście. Anaksagoras, filozof grecki, 500-428 r. p.n.e.

Na początku Po porażce w wielkiej bitwie w niebiosach Lucyfer, Syn Po- ranka, oraz jego zbuntowane anioły zostali wygnani z raju i na całą wieczność wtrąceni do świata ciemności. Zżerany obsesyj- ną nienawiścią i żądzą odpłaty Lucyfer, współcześnie lepiej znany jako Szatan, zrealizował pierwszy punkt swojej zemsty - było to skuszenie Adama i Ewy. Widząc, że człowiek jest istotą słabą, podjął walkę z Bogiem, pragnąc przeszkodzić duszom ludzkim w wejściu do Królestwa Niebieskiego. Z każdą kolejną epoką stosował coraz bardziej wyrafinowane metody, podstępem nakłaniając człowieka do powtarzania pierworodnego grzechu Adama. Członkowie sza- tańskiego Bractwa Upadłych oraz ich potomkowie, nefilimo- wie, przemierzali ziemię w poszukiwaniu ofiar, wciąż powięk- szając zastępy potępionych, zesłanych w tę samą ciemność, z której wyrosło zło. Na ich drodze stanęła jednak pewna kobieta dzieląca z nimi pochodzenie, lecz nie potępienie. Ta kobieta uniemożliwiała Szatanowi osiągnięcie ostatecznego celu: zdobycie wszystkich ludzkich dusz i wtrącenie ich do swego Mrocznego Imperium. Tylko ona dysponowała siłą woli, która mogła go powstrzymać. 9

Była to Cotten Stone, córka jedynego upadłego anioła, który dostąpił przebaczenia. Bóg zawarł przymierze z jej ojcem Fur- mielem, Aniołem Jedenastej Godziny. W zamian za okazanie skruchy ofiarował mu śmiertelność oraz dwie córki bliźniaczki. Ponieważ jednak Furmiel nie mógł powrócić do raju, Bóg za- brał jedno z jego dzieci zaraz po urodzeniu, aby zajęło miejsce ojca w niebie. Druga córka miała zamieszkać na ziemi, aby walczyć z Szatanem. Cotten Stone odkryła swoje przeznaczenie, stając twarzą w twarz z Synem Poranka. Jego nienawiść do niej przybierała na sile z każdą kolejną konfrontacją. Pokrzyżowała jego plan do- prowadzenia do bluźnierczego powtórnego przyjścia Chrys- tusa, a kiedy zrozumiała, że Bóg dał człowiekowi wolną wolę, powstrzymała podjętą przez Lucyfera próbę nakłonienia ludz- kości do popełnienia ostatecznego grzechu przeciwko Bogu - samobójstwa. Odczytawszy wiadomość zapisaną ręką Boga na starożytnej kryształowej tabliczce, poprowadziła tych, którzy wybrali w swym życiu dobro, do nowego świata pełnego poko- ju i radości. Potem ponownie wróciła do starego świata, aby dalej pro- wadzić walkę ze swoim odwiecznym wrogiem - do świata, w którym dobro i zło toczą nieustającą wojnę. Z każdą nową bitwą nieuchronnie zbliżał się koniec czasów. Zaczęły powstawać dwie armie - Rubinowa, dowodzona przez Wielkiego Kłamcę oraz Indygo prowadzona przez córkę anioła. Wkrótce Cotten Stone znowu zostanie poddana próbie, kie- dy dojdzie do kolejnej konfrontacji sił dobra i zła.

Poziom zagrożenia Rizben Mace stał w środku wyrzeźbionego na kamiennej posadzce pentagramu, którego pięć wierzchołków sterczało na wszystkie strony niczym ostrza starożytnej broni. Przed nim klęczało sześcioro dzieci ubranych w czarne szaty i kryjących twarze pod kapturami. Odziany w rubinowoczerwoną szatę Mace w jednej dłoni trzymał złoty kielich, a w drugiej wysadzany klejnotami sztylet. Powiedział głośno: - Przyzywam Samaela, Strażnika Bramy. - Samael! - powtórzyły chórem dzieci. Przez tarczę błyszczącego jak blady reflektor punktowy księżyca przepłynęła smużka oparów. Płomienie świec zamigotały w nocnym powietrzu, rzucając pomarańczowy blask na tę scenerię. Wokół kamiennego tarasu stały mroczne postacie w czarnych szatach trzymające w dło- niach pochodnie. - Przyzywam Azazela, Strażnika Płomienia, Iskrę w Oku Wielkiej Ciemności - rzekł Mace. Cienkie głosiki ponownie powtórzyły za nim: - Azazel! Pochodnie zapłonęły jaśniej. 11

- Przyzywam Światło Powietrza, Syna Poranka. - Syn Poranka! - zawołały dzieci. Z góry uderzył gorący podmuch. Mace wciąż trzymał w wyciągniętych rękach sztylet i złoty kielich. Płomienie odbijały się od wypolerowanego metalu, jakby wewnątrz naczynia płonął ogień. Po chwili uniósł kielich do ust i pociągnął długi łyk. Wino go rozgrzało. Z niecierp- liwością oczekiwał inicjacji - ceremonii towarzyszącej oficjalnej prezentacji najmłodszych wojowników Lucyferowi, Synowi Poranka. Byli oni potomstwem upadłych aniołów, ostatnimi nefili- mami w szeregach Rubinowej Armii przygotowującej się do ostatecznej bitwy. Mace uniósł kielich, aby zobaczyli go wszy- scy obecni. - W imię twego potężnego miecza i krwi dającej ci moc zwyciężania, wejdź w umysły, serca i dusze tych młodych wo- jowników i napełnij ich swą straszliwą, miażdżącą siłą - mówił dalej. Wysoko uniósł ręce, a dzieci wstały i utworzyły pojedynczy rząd. Każde po kolei ucałowało ostrze sztyletu i wypiło łyk z kielicha. Kiedy skończyły, powróciły na swoje miejsca i zdjęły kaptury, odsłaniając młode twarze. Mace szeroko rozłożył ramiona. - Wielki Synu Poranka, spójrz, oto najnowsi żołnierze w twej zwycięskiej armii. • • • Po skończonej ceremonii opuścił budynek i po trzech po- ziomach wąskich stopni zszedł na chodnik. Było to zawsze nie- co szokujące - przejście ze średniowiecznego dziedzińca ukry- tego głęboko w sercu budynku na rozświetloną waszyngtońską ulicę i zamiana ceremonialnej szaty na garnitur. 12

Sięgnął do kieszeni i wyłączył w swoim telefonie alarm wi- bracyjny. SMS otrzymany podczas ceremonii zmusił go do przyspieszenia obrzędu. Wolałby się nikomu nie tłumaczyć, co go zatrzymało. Stojąc na chodniku, spojrzał w prawo, na przypominającego sfinksa granitowego lwa strzegącego wejścia. Lew miał głowę kobiety, a jego szyję oplatała kobra. Taki sam lew stał po lewej stronie. Przy krawężniku czekała na niego limuzyna z agentem FBI trzymającym otwarte drzwi. Przed nią niczym wilk czaił się czarny Chevrolet suburban z lasem anten na dachu. Dwa poli- cyjne radiowozy, jeden zaparkowany przed tą niewielką kara- waną, a drugi z tyłu, również czekały w pełnej gotowości, a ich błyskające niebieskie i czerwone światła rzucały hipnotyczny blask na wysokie brązowe wejście do świątyni za plecami Ma- ce'a. Kiedy wślizgnął się na tył limuzyny, ciężkie, opancerzone drzwi zamknęły się za nim z hukiem. Karawana natychmiast ruszyła z jękiem syren i rykiem silników. Gdy Mace spoglądał na zegarek, przyspieszenie wcisnęło go w głębokie, obite skórą siedzenie. Było kilka minut po 23.00. - Co mamy? - spytał swojego siedzącego naprzeciwko do- radcę. - Jakąś godzinę temu otrzymaliśmy informację o wyraź- nym wzroście liczby komputerowych włamań na całym świe- cie. Kilka rejonów Azji i Afryki straciło dostęp do Internetu i coraz częściej zdarza się to także w Europie. Trzy czwarte na- szych stacji monitorujących zmaga się z jednoczesnymi ataka- mi, a ponad czterysta tysięcy serwerów zostało zainfekowa- nych i zamkniętych. - Tylko Internet? - Na razie tak. - Jakie adresy źródłowe? - spytał Mace. - Głównie z Chin, kilka z Malezji. 13

- Przypadkowe cele czy skoncentrowany atak? - Wygląda na to pierwsze, ale na ogromną skalę. - Czy ktoś już powiadomił prezydenta? - Jeszcze nie. - Zróbcie to. - Mace potarł twarz dłonią. Wciąż czuł zapach dymu pochodni i smak słodkiego wina na ustach. - Zasugeruję podniesienie poziomu zagrożenia do pomarańczowego dla konkretnych obiektów. Na razie lepiej nie wywoływać ogólnej paniki. - Oczywiście, proszę pana. - Doradca wziął jeden z kilku te- lefonów umieszczonych na konsoli komunikacyjnej i wcisnął guzik z napisem: PREZYDENT. Po chwili powiedział do słu- chawki: - Sekretarz bezpieczeństwa krajowego do pana prezy- denta.

Mauzoleum Cotten Stone przyglądała się masywnym kolumnom we- wnątrz katedry Wniebowzięcia i podziwiała malowidła ota- czające każdą z nich. Kościół był jedną z najstarszych budowli w obrębie murów Kremla. - Nic nie jest dziełem przypadku w tej katedrze, panno Stone - powiedział prezydent Federacji Rosyjskiej nieco suro- wą angielszczyzną. - Kolumny podtrzymują sufit, a święci pod- trzymują kościół. Dlatego właśnie namalowano ich na kolum- nach - dodał, wskazując strzeliste konstrukcje nad ich głowa- mi. - To wszystko zapiera dech w piersiach, panie prezydencie - stwierdziła Cotten, spoglądając na wiekowe dzieła sztuki. Towarzyszył im niewielki zespół kamerzystów i dźwiękow- ców z Satellite News Network oraz garstka agentów prezyden- ckiej służby bezpieczeństwa. Spacerowali po wnętrzu budynku skąpanym w blasku reflektorów - każdy ich krok i słowo odbi- jały się echem od murów i milkły pośród świętych cieni. Minę- ły już godziny otwarcia i w katedrze Wniebowzięcia nie było turystów. Zatrzymali się przed ikonostazą, zbiorem sześćdziesięciu dziewięciu ikon pokrywających ścianę od podłogi do sufitu. 15

- Przedstawiono tu całą historią biblijną, od Starego Te- stamentu po Sąd Ostateczny. - Prezydent zatoczył łuk ręką. - Wydaje mi się, że zobaczyliśmy już wszystko. - Panie prezydencie, nie wiem, jak panu dziękować, że ze- chciał pan pokazać niezwykłe skarby tego wspaniałego kościoła widzom SNN. - To dziedzictwo naszej matki Rosji - odparł prezydent. - Jesteśmy dumni, że możemy je pokazać światu. - Nic dziwnego - stwierdziła Cotten i wyciągnęła rękę, aby uścisnąć mu dłoń, ale nagle wnętrzem katedry wstrząsnął ogłuszający huk. Wybuch był tak potężny, że przewrócił ją na posadzkę. W jednej chwili zgasły wszystkie żyrandole, pogrążając olbrzymi kościół w ciemności. Na ścianach świątyni zapalił się rząd świateł awaryjnych. Ogłuszona Cotten uniosła głowę i zobaczyła kamerzystę SNN leżącego na ziemi; reflektor na jego kamerze był roztrza- skany. W kilku miejscach wewnątrz kościoła pojawiły się nie- wielkie punkciki światła - były to błyski wystrzałów. Strzelcy musieli używać tłumików, bo Cotten usłyszała jedynie odgłos pocisków uderzających w miękkie ciała otaczających ją ludzi. Kamerzysta krzyknął, jednak w ciemnościach Cotten nie wi- działa, jak poważnie został ranny. - Dostałeś?! - zawołała, ale nie otrzymała odpowiedzi. Agenci służby bezpieczeństwa natychmiast wyciągnęli broń i odpowiedzieli ogniem. Kilka metrów dalej wybuchł kolejny granat hukowy, wstrzą- sając katedrą tak mocno, że Cotten wydawało się, iż za chwilę runie sufit i przewrócą się święte kolumny. Prezydent chwycił ją za rękę i podniósł z ziemi. - Tędy! Trzymaj nisko głowę! - Co się dzieje, do diabła? Kto do nas strzela? - To mogą być czeczeńscy rebelianci. Zamachowcy. 16

Pociski trafiły w marmur, wyrzucając w górę kawałki ka- mienia, które uderzyły Cotten w nogi, kiedy prezydent wpychał ją za jedną z potężnych kolumn. Obok niego dwóch agentów służby bezpieczeństwa strzelało z pistoletów. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że jej dźwiękowiec wstaje z podłogi, zamierzając ruszyć za nią, lecz po chwili pada pod gradem kul. Kamerzysta leżał bez ruchu, zwinięty w kłę- bek. Niedaleko niego spoczywały ciała trzech Rosjan. Jeden z agentów odwrócił się do swojego dowódcy i po- wiedział coś szybko. Jego rosyjski brzmiał jak nagranie odtwo- rzone z podwójną prędkością. Drugi wystrzelił serię pocisków w stronę napastników. - Nie podnoś głowy! - krzyknął do Cotten prezydent i cała czwórka poderwała się do biegu, przecinając otwartą prze- strzeń dzielącą ich od następnej kolumny. Gdy grad pocisków dziurawił pięćsetletnie arcydzieło ponad ich głowami, przykucnęli za słupem. Wybuchł kolejny granat hukowy - supernowa rozświetlająca ciemności. Dowódca agentów próbował skontaktować się z kimś przez krótkofalówkę, ale bezskutecznie. Prezydent odwrócił się do Cotten. - Straciliśmy łączność, a oni zablokowali wyjścia. - Jak się stąd wydostaniemy? - zapytała. Seria pocisków wbiła się w kolumnę, zasypując ich odpry- skami wiekowych arcydzieł. - Pomodlimy się razem z carem - odparł prezydent, po czym wydał jakieś polecenia agentom. Zanim Cotten zdążyła poprosić o wyjaśnienia, już biegli w stronę przeciwległego narożnika katedry. Ujrzała tam niewielką, może sześciometrową konstrukcję, zanurzoną w dziwnym świecie cieni i otoczoną metalową ba- rierką. Miała podstawę o powierzchni około trzech metrów 17

kwadratowych, a wieńczące ją spiczaste iglice sprawiały, że przypominała miniaturową pagodę o białej, bogato rzeźbionej fasadzie. Kiedy ku niej biegli, prezydent krzyknął przez ramię: - W środku znajduje się fotel modlitewny Iwana Groźnego! Dwaj agenci osłaniali ich oboje ogniem, gdy przechodzili przez metalową barierkę. - Tędy - powiedział prezydent, wślizgując się w wąską przestrzeń pomiędzy murem kościoła i ścianą ozdobnej kon- strukcji. Po chwili otworzył znajdujące się z boku drzwi i wprowadził Cotten do wnętrza miniaturowej pagody. W środ- ku ujrzała wyściełane krzesło, na którym car zasiadał niegdyś podczas nabożeństwa. Prezydent odsunął mebel, odsłaniając pokrywę włazu w podłodze. W tym samym momencie jeden z towarzyszących im agen- tów upadł nagle, trzymając się za gardło, a spomiędzy jego palców trysnęła krew. Po chwili pociski trafiły także drugiego z agentów, rzucając nim o barierkę. Jego broń z głuchym odgło- sem upadła obok fotela modlitewnego. Prezydent otworzył właz. Gdy pokrywa uderzyła o drew- nianą podłogę, nagle osunął się na kolana - pocisk trafił go w ramię. - Weź pistolet - polecił Cotten, z trudem wydobywając z siebie słowa. Pociski odpryskiwały kawałki bogato zdobionych ścian kon- strukcji. Chroniąc twarz przed fruwającymi wokół drzazgami, Cotten chwyciła pistolet martwego agenta. Kiedy się odwróciła, prezydent już znikał w otworze. - Pospiesz się! - krzyknął do niej. Usiadła na krawędzi włazu i stopą poszukała pierwszego stopnia schodów. Wokół wciąż śmigały pociski i drewniane szczątki. W końcu wymacała stopień i ruszyła w dół. 18

Po pokonaniu kilkunastu stopni dotarła do platformy. Prezydent oparł się o ścianę i jęknął. - Znajdź włącznik światła - powiedział. Cotten przeciągnęła dłonią po zimnej kamiennej ścianie i natrafiła na mały okrągły przycisk. Kiedy go wcisnęła, zapaliła się żarówka pod platformą. Zobaczyła schody prowadzące w dół. Pod prezydentem ugięły się nogi. Wyciągnął do niej rękę. - Proszę się oprzeć na moich plecach - powiedziała, wciska- jąc pistolet zabitego agenta za pasek spódnicy. Kiedy poczuła na sobie ciężar ciała mężczyzny, ostrożnie ru- szyła w dół wąskiego zejścia, podtrzymując prezydenta i opie- rając się rękami o ściany. Na dole schody przechodziły w wąski tunel prowadzący w ciemność. Tym razem znacznie szybciej znalazła kolejny włącznik światła. Zapalił się rząd żarówek biegnący wzdłuż środkowej części sufitu na całej długości tunelu. - Ruszajmy... - stęknął prezydent. Obejrzała się i zobaczyła, że rękaw jego marynarki przybrał ciemnoczerwoną barwę, nasiąkając krwią. Mężczyzna miał twarz wykrzywioną bólem i na wpół przymknięte oczy. Wystrzelone przez otwarty właz pociski uderzyły w plat- formę znajdującą się w połowie schodów, zasypując ich wió- rami. Cotten poprowadziła prezydenta tunelem, który po chwili rozszerzył się i rozdzielił na dwa korytarze. - Którędy mam iść? - zapytała i uskoczyła, kiedy pociski trafiły w ścianę obok niej. - Trzymaj się lewej strony - powiedział bardzo cicho prezy- dent. Mając teraz odrobinę więcej przestrzeni, oparła jego rękę na swoim ramieniu, objęła go w pasie i ruszyła tunelem. Za ich plecami rozległy się czyjeś kroki. 19

Przed nimi otwierało się kilka dużych rur kanalizacyjnych oraz kolejne korytarze. - Panie prezydencie, którędy teraz? Uniósł głowę. - Cały czas w lewo. Kroki stawały się coraz głośniejsze. Może nie wiedzą, że mam broń, pomyślała Cotten. Mogłaby zyskać kilka sekund, być może minutę, gdyby oddała kilka strzałów. Wyszarpnęła pistolet zza paska i popatrzyła na niego, modląc się, aby po pociągnięciu za spust wystrzelił. Rosyjski agent mógł przed śmiercią opróżnić magazynek. - Po prostu zrób to, Cotten - powiedziała do siebie. Wyjrzała za róg. Przypominające kosmitów postacie w czarnych strojach po- spiesznie przesuwały się jedna za drugą wąskim tunelem. Ści- gający ich rebelianci mieli na sobie hełmy i grube kamizelki kuloodporne, a ich twarze zakrywały dziwne przyrządy - praw- dopodobnie były to noktowizory. Cotten wycelowała w pierw- szego z nich i pociągnęła za spust. Między kamiennymi ścianami tunelu wystrzał zabrzmiał ogłuszająco. Odrzut targnął jej ręką w górę. Natychmiast przy- gotowała się do kolejnego strzału, jednak tym razem trzymała pistolet obiema rękami. Zaczęła strzelać raz za razem. Pierwszy rebeliant upadł. Cotten nie wiedziała, czy go zabi- ła, ale na pewno dostał. Potem na ziemię runął drugi i trzeci zamachowiec. Z tyłu odezwały się kolejne wystrzały, a w po- wietrze wzbiły się ostre kawałki skały i drewniane drzazgi. - Może pan iść dalej? - zapytała prezydenta. Kiwnął głową. Wiedziała, że wkrótce pojawią się kolejni zamachowcy, ale miała nadzieję, że nie od razu. Jeżeli nie będą wiedzieli, w którym miejscu wąskiego korytarza ponownie się - 20

zatrzyma i zacznie strzelać, zachowają większą ostrożność, a to da jej pewną przewagę. Kiedy oboje skręcili za róg, ujrzeli kamienne stopnie pnące się po łuku. - Na górę, na górę! - zawołał prezydent. Cotten z trudem zaczęła wpychać go po schodach. W końcu znaleźli się na kamiennej platformie i stanęli przed dużymi czarnymi drzwiami. Prezydent wyciągnął rękę i popchnął je, ale nawet nie drgnęły. - Spróbujmy razem - zaproponowała Cotten. - Na trzy. Zamrugał oczami i kiwnął głową. - Raz, dwa, trzy! - zakomenderowała Cotten i uderzyła ra- mieniem w drzwi. Ustąpiły z głośnym metalicznym zgrzytem. Za nimi znajdował się niewielki pokoik wyglądający jak składzik. Cotten wcisnęła przycisk zapalający górne światło. Rozglądając się wokół, doszła do wniosku, że pomieszczenie od dawna nie było używane, być może nawet od wielu lat. Jednak ktoś zadbał o to, aby działało oświetlenie. Czyżby była to droga ucieczki przygotowana właśnie na taką okazję? - Zablokuj drzwi - polecił jej prezydent. Zasunęła rygiel. - Co teraz? - zapytała. Prezydent wskazał kolejne drzwi w przeciwległej ścianie. - Tam. Cotten nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Kiedy się ot- worzyły, ujrzała krótki, łagodnie oświetlony korytarz, którego posadzkę, sufit i ściany były wykonane z błyszczącego ciemne- go materiału przypominającego czarny marmur. Nagle usły- szała walenie w drzwi prowadzące do tunelu - rebelianci zostali zatrzymani. Ale na jak długo? Prezydent wskazał koniec korytarza. 21

- Ruszajmy dalej. Po kilku krokach weszli do jakiegoś przestronnego po- mieszczenia, również czarnego jak węgiel i delikatnie oświe- tlonego. Na jego ścianach wymalowano duże symbole błyska- wic, a podłogę pokrywał gruby czerwony dywan. Pośrodku stała długa szklana gablota, węższa przy podstawie i rozszerza- jąca się ku górze. Miała grube szklane ściany wzmocnione me- talową ramą i wydawała się świecić w mroku. Cotten potrzebowała zaledwie kilku sekund, aby uświado- mić sobie, na co patrzy. Sarkofag. Tuż przed nią, chronione przez szkło, spoczywało ciało męż- czyzny o woskowej twarzy. Jego głowa opierała się na białej poduszce. Był ubrany w czarny garnitur, białą koszulę z kołnie- rzykiem i krawat. Miał zaciśniętą prawą dłoń. - Czy to... - zaczęła niepewnie Cotten. - Tak - odparł prezydent i gestem polecił jej obejść gablotę. Znajdujący się po przeciwnej stronie szeroki korytarz pro- wadził do głównego wejścia. - Jesteśmy zamknięci? - spytała Cotten. - Drzwi zaprojektowano w taki sposób, aby w razie ko- nieczności można było je otworzyć od wewnątrz - uspokoił ją prezydent. Oparł się o ścianę i wcisnął duży czerwony guzik obok drzwi. Otworzyły się z głośnym szumem. Natychmiast zawyły alarmy i syreny, a w górze rozbłysły migające czerwone świa- tła. Kiedy wyszli na chłodny moskiewski wieczór, Cotten ujrzała niezwykły widok - szeroki strumień policyjnych i wojskowych samochodów pędzących przez plac Czerwony. Zmierzały w 22

stronę wejścia do Kremla przy wieży Zbawiciela, jednak kiedy w mauzoleum zawyły syreny, wiele z nich zwolniło i zmieniło kierunek. - Tutaj! - krzyknęła Cotten, machając rękami. - Pomóżcie nam! Nagle wydało jej się, że prezydent stał się dwa razy cięższy. Po chwili ugięły się pod nim nogi i osunął się na ziemię. Upadła tuż przy nim na zimny bruk przed Mauzoleum Le- nina.

Skutki - Rosjanie okrzyknęli cię narodową bohaterką - poin- formował ją szef działu wiadomości SNN, kiedy rozmawiał z nią przez telefon. - Słyszałam o tym - odparła. Patrzyła na rzekę Moskwę ze swojego pokoju na dziesiątym piętrze hotelu Rossija, dwadzieścia godzin po ataku czeczeń- skich rebeliantów na prezydenta. Obserwując statek wyciecz- kowy płynący rzeką, wyobraziła sobie Teda Casselmana - swo- jego szefa, przyjaciela i mentora. Ten czterdziestoośmioletni czarnoskóry mężczyzna o sercu pluszowego misia zawsze był dla niej jak ojciec, odkąd ponad siedem lat temu rozpoczęła pracę w Satellite News Network. Poważne problemy zdro- wotne trochę go spowolniły, ale wciąż dowodził działem wia- domości. Zawsze pomagał Cotten podnosić się po upadkach i osiągać jeszcze większe wyżyny. Bez jego wskazówek i wsparcia jej kariera telewizyjnej korespondentki nigdy nie nabrałaby rozpędu. - Zdjęcie, na którym stoisz obok prezydenta Rosji w jego pokoju szpitalnym, ukazało się na pierwszych stronach wszyst- kich gazet na świecie - dodał Ted. Patrzyła, jak statek wycieczkowy powoli znika za zakrętem. 24

- Tak mi żal tych, którzy zginęli - powiedziała. - Dopiero co ich spotkałam, kilka minut przed nagraniem. Ledwie zdążyłam poznać ich imiona. - Nasza moskiewska agencja poinformowała mnie, że ka- merzysta przeżyje. Jest w kiepskim stanie, ale chyba się z tego wyliże. Dźwiękowiec pochodził z Mińska. Jego ciało jutro pole- ci do kraju. Załatwimy wszystkie formalności. Cotten pokręciła głową. - Wciąż nie mogę zapomnieć tych krzyków i odgłosów ciał padających na posadzkę, pocisków uderzających w ciała i ka- mień... Chyba je będę słyszeć do końca życia. W słuchawce zapadła długa cisza. - Widziałem wszystkie reportaże i wywiady na ten temat, oczywiście łącznie z twoim - odezwał się w końcu Ted. - Wła- dze nie puszczają pary z ust. Czy wiedzą już, jak rebelianci do- stali się do środka? - Słyszałam, że aresztowano sześciu wysokich rangą ofice- rów z armii rosyjskiej, sympatyków zamachowców, którzy po- mogli im zdobyć fałszywe dokumenty i broń. Niezły bajzel. Każdy w Kremlu ogląda się teraz przez ramię. - Gdyby to się stało w dawnych złych czasach, po prostu by ich rozstrzelano. - To wciąż możliwe. - Wybrali doskonały moment na próbę zamachu - stwier- dził Ted. - Sytuacja była idealna: mała grupa, słaba ochrona, pusty kościół. - Wszystko było bardzo dobrze zaplanowane. Jak na ironię, prezydent właśnie mówił mi wtedy, że w tej rosyjskiej świątyni nic nie jest dziełem przypadku. Nie mylił się. - Jak duże są straty? - spytał Ted. - Ogromne. Kustosz oświadczył, że o ponownym otwarciu będzie można pomyśleć dopiero za kilka lat. Ale i tak niemal żadnego z elementów wystroju katedry nie da się zastąpić. 25

Zniszczeniu uległy gromadzone przez wieki dzieła sztuki. - A jak twoje obrażenia? Cotten zerknęła na bandaże na swojej nodze i ręce. - Co moja umowa mówi o rencie? - Nie masz żadnej umowy. - W takim razie będę musiała sobie jakoś poradzić. - Spiskowcy chyba nie byli zachwyceni twoją obecnością. Czujesz się bezpieczna? - Rząd opróżnił całe piętro, na którym znajduje się mój po- kój, i postawił przed moimi drzwiami dwóch potężnie wygląda- jących Rosjan. - Jestem pod wrażeniem. - Kiedy ktoś ratuje życie prezydentowi, chyba zasługuje na towarzystwo facetów uzbrojonych w karabiny maszynowe. Ted się roześmiał. - Dzwonił John - powiedział. - Telefonował też na moją komórkę, ale byłam wtedy na żywo w BBC - odparła. Przywołała w myślach twarz Johna Tylera, jego uśmiech i oczy - najbardziej niebieskie, jakie kiedykolwiek widziała. Prawdopodobnie był jedynym mężczyzną, którego naprawdę kochała. Zawsze pragniesz tego, czego nie możesz mieć, pomyślała. Kardynał John Tyler był dyrektorem Venatori, supertajnej watykańskiej agencji wywiadowczej, i najważniejszą osobą w jej życiu. Poznali się wiele lat temu, kiedy ona była początkują- cą reporterką, a on księdzem na urlopie, zwolnionym z obo- wiązków, ale nie ze ślubów. Wspólnie odkryli i powstrzymali próbę bluźnierczego sklonowania Chrystusa, którą media na- zwały Spiskiem Graala. - Zamierzam do niego zadzwonić, kiedy tylko znajdę trochę czasu na zebranie myśli - dodała po chwili. 26

- Zapewniłem go, że jesteś cała, tylko trochę poobijana. Powiedział, że oglądał wszystkie wiadomości. Zresztą jestem pewien, że Rosjanie poinformowali już Watykan o wszystkim. On się o ciebie martwi, Cotten. - Wiem - odparła, zamykając oczy. - Ted, jestem wykoń- czona. Muszę się trochę przespać przed jutrzejszym lotem. - Wobec tego nie zajmuję ci już czasu, dziecinko. Uważaj na siebie i wróć do nas bezpiecznie. - Umowa stoi. - Aha, zanim zapomnę: ktoś jeszcze do ciebie dzwonił. To znaczy nie licząc lawiny próśb o wywiad. - Kto? - Powiedziała, że jest twoją starą przyjaciółką z rodzinnego miasteczka. Zobaczyła cię w telewizji i musi się z tobą jak naj- szybciej skontaktować. Chodzi o jej córkę. - Zapisałeś nazwisko? - zapytała Cotten. Usłyszała w słuchawce szelest papieru. - Mam je. Jordan, Lindsay Jordan. Powiedziałem jej, gdzie mieszkasz. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Brzmiała wiarygodnie. - Nie, wszystko w porządku. Od wieków nie miałam z nią kontaktu. - No dobra, dziecinko. Odpocznij teraz trochę. Nie możemy się już doczekać twojego powrotu. - Ja też. Dzięki, Ted - odparła Cotten. Wcisnęła przycisk kończący rozmowę. Zamierzała wstrzy- mać się z telefonem do Johna do chwili, gdy odzyska jasność umysłu. Teraz chciała się tylko wyspać. Patrzyła, jak blakną ostatnie promienie zachodzącego słoń- ca, a stolica Rosji okrywa się błyszczącym płaszczem budzą- cych się do życia miejskich świateł. Lindsay Jordan była jej najbliższą przyjaciółka z czasów dzieciństwa. Dlaczego zadzwoniła do niej po tylu latach?