Andreas Wilhelm
Projekt Atlantyda
Tłumaczenie: Maciej Wysocki
Tytuł oryginału Projekt Atlantis
Wydanie oryginalne 2007
Wydanie polskie 2009
Otóż kiedy doszli do liter, powiedział Thot [Teut] do Tamuza:
„Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest
lekarstwem na pamięć i mądrość."
A ten mu na to:
„Thocie, mistrzu najdoskonalszy; jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, a drugi potrafi ocenić,
na co się to może przydać i w czym zaszkodzić tym, którzy się zechcą daną sztuką posługiwać. Tak
też i teraz:
Ty jesteś ojcem liter; zatem przez dobre serce dla nich przypisałeś im wartość wprost przeciwną tej,
którą one posiadają naprawdę.
Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy,
przestanie ćwiczyć pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków
obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć,
tylko środek na przypominanie sobie. Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość
prawdziwą. Posiędą bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie się im zdawało, że wiele umieją, a
po większej części nie będą umieli nic i tylko obcować z nimi będzie trudno; to będą mędrcy z pozoru,
a nie ludzie mądrzy naprawdę."
Fajdros Platon
tłum. Władysław Witwicki
ROZDZIAŁ I.
Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich na północ od Great Abaco Island,
Bahamy.
Pierwsza fala z hukiem przewaliła się przez pokład Juanity. Znajdujące się tu czułe urządzenia
elektroniczne już dawno przestały funkcjonować. Sztorm szalejący wokół statku przybierał na sile.
Reflektory nie oświetlały w zasadzie niczego oprócz przedniego pokładu i miotanych wichrem
pióropuszy piany. Morskie bryzgi i strugi deszczu smagały statek i zamieniały blask świateł w
srebrzyste wstęgi.
Juanita, będąca dawniej trawlerem, została zaprojektowana do wypraw dalekomorskich i w
przeszłości wychodziła cało z gorszych sztormów. Nuño González wiedział o tym, tak samo jak jego
ludzie. Jednak tym razem w tej podłej aurze było coś dziwnego. Załogę zaczął ogarniać zabobonny
- 1 -
niepokój, a González nie mógł dopuścić, żeby zapanował nad nimi. Nadeszła pora na działanie z
najwyższą precyzją. Kapitan nie mógł teraz pobłażać ludzkim słabościom. Morze też nie będzie
okazywać łaski.
- ¡Maldición, Raúl! - fuknął na bosmana, który właśnie nachylał się nad mapą. Zerwał ją ze stołu i
tym samym ruchem zrzucił filiżankę. - Weź się za sprzęt! W wodzie siedzi jeszcze sto tysięcy dolców.
A to nie jest twoja forsa. Do roboty!
Raúl opuścił kabinę, ale González nadal miotał przekleństwa. Spojrzał przez okno na morze. Nad
pokładem od sterburty załamywała się kolejna fala. Położył statek w dryf, żeby ułatwić holowanie
sprzętu.
Krążyli na tym obszarze już od trzech dni i sondowali dno morskie. González poświęcił całe dwa
lata na rekonstrukcję ostatniego rejsu Maria Celeste z Puerto Bello przez Hawanę aż do miejsca,
gdzie w marcu 1612 roku statek ten poszedł na dno razem z ładunkiem ponad dwustu ton srebra.
Przez sześć ostatnich miesięcy przygotowywał wyprawę, w którą zainwestował cały majątek. W
Hawanie zwerbował załogę, drużynę zahartowanych na morzu facetów, którzy przekonali go swoimi
umiejętnościami. Żadne tam kształcone głowy, sami tylko marynarze i robotnicy. Ten, kto podczas
poszukiwań skarbu chciałby deliberować nad jakimiś ale i co by było gdyby, zamiast porządnie wziąć
się do roboty, pomylił adres. Mimo tak dobranej załogi González nic był na tyle głupi, żeby uwierzyć,
że nie będzie musiał pilnować wszystkiego osobiście. Tu, na pokładzie, nikt nie miał takiego
doświadczenia jak on, nikt też poza nim samym nie był gotów utoczyć własnej krwi, żeby tylko
wszystko się udało.
Od uderzenia niespodziewanej fali statek stanął dęba, kapitan zatoczył się do przodu. To jeszcze
nie był sezon na huragany, ostatnie dane ze stacji meteorologicznej w Nassau nie wskazywały, że na
coś się zanosi. Niemniej jednak różne fenomeny pogodowe w tym rejonie nie były rzadkością, więc
González dopuszczał i taką możliwość.
Zszedł z mostka na pokład. Deszcz chlasnął go w twarz i na chwilę pozbawił tchu. Był krzepkim
mężczyzną, ale nie łudził się ani trochę, że przy porządnym sztormie zdoła utrzymać się na nogach.
Dlatego złapał się mocno relingu i lekko schylony sunął w stronę rufy, aby dopilnować porządku.
Trafił tam na Raúla i trzech innych ludzi manipulujących przy windzie żurawia bramowego.
Pierwotnie urządzenie służyło do wciągania sieci, ale później statek przebudowano według nowych
wymogów i ten sam żuraw był teraz używany do obsługiwania sprzętu podwodnego. Ludzie uwijali się
jak w ukropie. Zauważyli kapitana dopiero wtedy, gdy stanął między nimi. Zobaczył dłoń zaklinowaną
w wyciągarce i usłyszał przeraźliwy krzyk robotnika - szybko zorientował się, co się stało. Nieustannie
ściekająca z armatury deszczówka zabarwiła się ciemną czerwienią. Koledzy starali się uwolnić palce
nieszczęśnika z mechanizmu, podczas gdy Raúl naciskał nerwowo guziki sterownika windy. González
odepchnął go tak gwałtownie, że bosman runął do tyłu na deski pokładu. Potem dobrał się do
sterownika. Nie świeciła żadna kontrolka, przyciski nie reagowały. Nie było zasilania! Zakleszczony
marynarz wył z bólu i wierzgał nogami. González złapał go za nadgarstek i zobaczył, że trzy palce
utkwiły w zębatce windy. Kości na pewno zostały zgruchotane na miazgę, bo inaczej palce nie
weszłyby między tryby. Trzymały się tylko na strzępach tkanek miękkich.
- O Boże! - krzyczał robotnik. - Moja ręka!
González zdążył objąć tułów mężczyzny, gdy kolejna fala przewaliła się przez statek i zalała ich
kaskadą morskiej wody.
- Raúl! - zawołał. - Statek się obraca! Ustaw go prostopadle do fali!
Bosman popędził na mostek, a González znowu szukał stabilnego punktu oparcia. Potężnym
szarpnięciem pociągnął robotnika do tyłu i wyrwał resztki jego dłoni z zębatki windy. Tamten z
wrzaskiem zatoczył się na bok, zgiął wpół i padł na kolana.
- Wstawaj, ale już! - warknął González, nachylając się nad rannym i pomagając mu się podnieść.
- Co jest?! Nie stać mi tu, wy bezmózgie pawiany! - wrzasnął na pozostałych. - Czy ja muszę
wszystko robić sam?! Sprowadzić go pod pokład i opatrzyć! Pedro, zostajesz tutaj.
Dwaj mężczyźni chwycili rannego i ruszyli na dół, zaś González zabrał się za windę.
- Trzymaj kable! Jazda! - zawołał do robotnika i przesunął dźwignię przełączającą napęd z
elektrycznego na ręczny.
Pedro złapał za kable umocowane na żurawiu. Poczuł szarpnięcie, gdy koła zębate odblokowały
się, a fale zaczęły miotać ciężkim sprzętem zawieszonym na drugim końcu. Zacisnął chwyt i zaparł się
o jakąś stalową szynę na pokładzie. W końcu zębatka ręczna zaskoczyła i González zaczął wciągać
sprzęt, kręcąc korbą windy.
- 2 -
Tymczasem Juanita ustawiła się prostopadle do fal, które przestały zalewać ją od burty. Teraz łajba
przewalała się wzdłuż osi niczym stalowy tłok jakiejś potężnej machiny napędzanej morskim żywiołem.
Przez slip, czyli opuszczoną rampę na rufie statku, masy wodne raz po raz wdzierały się na pokład, a
cofając się do morza, tworzyły niebezpieczny prąd ssący. Burza przybierała na sile, bryzgi i deszcz
zlały się w jedno. Gonzálezowi nie udawało się schować przed sztormem, który tarmosił nim w różne
strony. Kapitan ledwie łapał oddech, już dawno przemókł do suchej nitki. Przymknął powieki,
pozostawiając jedynie wąskie szparki i niezmordowanie kręcił korbą windy. Wreszcie na końcu kabli
błysnął biało-żółty korpus sonaru. González nadal obydwiema rękami kręcił korbą. Urządzenie
powolutku zbliżało się w stronę slipu. Gumowa mata izolacyjna zabezpieczała wrażliwy sprzęt przed
uderzeniem w stalową rampę, ale i tak istniało ryzyko, że fale rąbną sonarem o statek, jeśli urządzenia
nie uda się we właściwym momencie jednym manewrem wciągnąć i zabezpieczyć.
- Łap sonar! - zawołał do Pedra. - I uważaj!
Robotnicy zdołali zrobić zaledwie jeden krok w stronę slipu, gdy Juanita znowu stanęła dęba. Pedro
przez moment miał wrażenie, że stracił grunt pod stopami. Kiedy statek ponownie runął na wodę,
hektolitry oceanu zakotłowały się i marynarz runął jak długi.
- Pedro! - zawołał González.
Tamten bił na oślep rękami wokół siebie, rozpaczliwie szukając punktu zaczepienia. Spływająca ze
slipu woda porwała go ze sobą. González zablokował windę i rzucił się na pomoc, lecz nie zdążył. Z
ledwie słyszalnym krzykiem Pedro przepadł w grzmiących falach. Przez jakąś nierzeczywistą chwilę
wicher rozrywał pióropusze piany, jakby nic się nie stało. Potem Pedro wydostał nad wodę głowę i
część korpusu. Cudem zdołał złapać wiszące w wodzie kable i utrzymać się na powierzchni. Usiłował
nabrać powietrza w płuca, ale kolejne fale raz za razem zamykały się nad nim.
González zaklął, skoczył z powrotem do żurawia i znowu zakręcił korbą. Miał nadzieję, że wciągnie
na pokład i sonar, i swojego człowieka. Jednak wiszący ciężar urósł po wielekroć, toteż mimo całej
swojej siły kapitan zwijał kable z nieznośną powolnością. Na sekundę odwrócił wzrok, aby zaprzeć się
ramionami o koło windy. Gdy tylko podniósł oczy, zamarł z przerażenia. Za slipem piętrzyła się
ogromna fala, przewyższająca Juanitę o wysokość człowieka. Z ogromną przytomnością umysłu
González objął żuraw obiema rękami i wczepił się w niego z całej siły, zanim masy wodne zaczęły
przelewać się przez rufę. Uderzyły w kapitana z takim impetem, że ścięły go z nóg. Ten ześlizgnął się
w dół. Zawisł na kolumnie żurawia. Dolna część ciała zwisała bezwładnie i przewalała się po
pokładzie, nogi bezsilnie tłukły o metalowe wsporniki. Jakaś oderwana deska przemknęła obok głowy
kapitana i uderzyła go w żebra. González skulił się z bólu, ale nie zwalniał chwytu. Zaciskał oczy i usta
z nadzieją, że to wszystko kiedyś się skończy.
Wreszcie woda spłynęła. Statek jednak co rusz stawał dęba. Kapitan z trudem podciągnął się w
górę, mocno trzymając się żurawia, potem spojrzał na rufę. Kable, z których zerwało się wszystko, co
na nich wcześniej wisiało, miotały się bezładnie.
Ryknął z wściekłości, lecz wiatr pochłonął jego krzyk. Potem coś zajaśniało. Zbliżał się jakiś statek!
Wyjrzał przez atakujące go strugi deszczu na połać wzburzonego oceanu. Jednak światło nie
pochodziło z żadnego statku. To było morze, ono samo zaczęło świecić.
Biuro stacji FOX International Channels, Los Angeles
- Do dziś jeszcze setki zwiedzających napływają do kościoła Santa María delle Grazie i podziwiają
malowidło w refektarzu. Tylko nieliczni z państwa przeczuwają, że muszą się w nim kryć jakieś
tajemnice. Nigdy zapewne się nie dowiemy, co faktycznie było intencją artysty... Nazywam się
Kathleen Denver. Towarzyszcie mi, proszę, w wędrówce pośród tajemnic naszej przeszłości i
oglądajcie kolejny odcinek „Odważ się wiedzieć”.
Rob wyłączył nagranie i odwrócił się do Kathleen.
- Możesz mi powiedzieć, co to miało być?
Kathleen opadła na oparcie i wykrzywiła usta. Nie znosiła tego lekceważącego stylu Roba. Ale znali
się już od pięciu lat i oboje byli zawodowcami, więc potrafili się dogadać nawet wtedy, gdy ich poglądy
na jakiś temat różniły się znacznie. To on swego czasu ściągnął ją do stacji FOX, przekonawszy się,
że znakomicie wygląda przed kamerą i naprawdę dobrze zna się na dziennikarstwie. Jednak odkąd
zasiadł w zarządzie, coraz częściej uważał się za kierownika programowego, mimo że stał dość
- 3 -
daleko od bieżących wydarzeń. Odpowiadał jedynie za pewien niewielki segment formatów, które
stacja kupowała dla kanału History Channel emitowanego przez FOX. Prowadzona przez Kathleen
audycja „Odważ się wiedzieć” należała do tej grupy, dlatego zaprosił ją na spotkanie.
- Nie wiem, o co ci chodzi - odparła.
- Ta kwestia na końcu: Nigdy zapewne się nie dowiemy... Ile razy to już wałkowaliśmy? Zadaniem
tej audycji nie jest sprzedawanie zagadek... My mamy dawać widzom informacje! A informacja
oznacza usunięcie niepewności. Informować oznacza: nie mącić. Mają być fakty, wiedza.... Audycja
ma tytuł „Odważ się wiedzieć”, a nie „Odważ się zgadnąć”. To nie jest żaden Czynnik PSI, okej?
- Rany, Rob, zejdź na ziemię! Wiesz tak samo dobrze jak ja, że nie możemy przedstawiać
domniemań jako faktów! Ile razy już powtarzałeś, że History Channel ma do stracenia dobrą opinię?
- Właśnie o tę opinię chodzi, moja gołąbeczko. - Rob wstukał do komputera jakieś polecenie, a
potem przekręcił płaski monitor tak, żeby mogli patrzeć na ekran z obu stron biurka. - Historyjką o
Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci nie zwabimy dzisiaj nawet myszy. To powinno polecieć trzy,
cztery lata temu. Albo... Linia krwi Jezusa Chrystusa... Jeszcze jeden półkownik- I co my tu jeszcze
mamy... Całun Turyński... Wolnomularze w Waszyngtonie... Opus Dei... Czy poza tym jest coś
nowego? Ach tak, że Wikingowie odkryli Amerykę, a historia o potopie wywodzi się z eposu o
Gilgomaszu...
- Gilgameszu - poprawiła od niechcenia Kathleen.
- Niech będzie Gilgameszu, wszystko jedno. Pytam, dlaczego ani jeden temat z powyższych mnie
nie interesuje? No, jakiś pomysł?
Kathleen przewróciła oczami. Nienawidziła tych jego przemówień.
- Powiem ci - kontynuował Rob. - Nie interesuje mnie, bo leciało to już tysiąc razy! Dlatego!... I nie
tylko ja tak sądzę!...
Znowu wklepał coś do komputera, a na monitorze pojawił się kolorowy wykres słupkowy.
- Oglądalność twojego programu znowu spadła o dwa procent... Pikujesz. A na to, szczerze
mówiąc, jesteś zbyt kosztowna.
No jasne, tu cię boli, pomyślała. Przecież na początku roku omawiała z nim plan tematów do
realizacji. Oczywiście, teraz jakakolwiek dyskusja nie ma żadnego sensu. Próba udowodnienia, kto ma
rację, doprowadzi donikąd. Koniec końców on opłacał jej pracę, a oglądalność rzeczywiście spadała,
więc tym bardziej nie warto kopać się z koniem. W gruncie rzeczy było jej to obojętne, bo zarabiała na
emisjach, a nie na oglądalności, ale Rob na pewno będzie chciał obniżyć wynagrodzenie za następne
projekty. Była przygotowana na taką ewentualność.
- Nie będę ci już oferować żadnych nowych odcinków - powiedziała.
Rob nadstawił uszu.
- Co masz na myśli? Chcesz zrezygnować?
- Masz jeszcze dwa odcinki - powiedziała. - Później będzie przerwa letnia, a później... - urwała.
- Tak...?
-...później będę miała coś innego.
- Coś innego? Chcesz sprzedawać programy innej stacji?
Uśmiechnęła się. Lubiła go drażnić. Rob starał się ukryć, że jest zdenerwowany, ale znała go dość
dobrze. Wiedziała, że nie mógł zrezygnować z niej zbyt prędko. Ona sama również nie zamierzała
zostawiać go z niczym. Mimo wszystko był rzetelnym odbiorcą usług.
- Co to, to nie - powiedziała w końcu - ale już pracuję nad nowym projektem. Do lata pierwsze
odcinki będą gotowe.
- Nowy projekt, aha. Pytanie, kto to od ciebie kupi.
- Ty, bo niby kto inny? - Kathleen uśmiechnęła się, widząc, jakie na nim zrobiła wrażenie. Podczas
fety bożonarodzeniowej dwa lata temu zbliżyli się do siebie, a Rob, młodszy od niej prawie o dziesięć
lat, przyznał, że już dawno miał na nią oko. I nie wynikało to z zakrapianego nastroju. Sama od
dłuższego czasu czuła coś podobnego. Na zakończenie wieczoru oboje wylądowali w jego
apartamencie i jego łóżku. Była to jednak tylko przygoda i nazajutrz Kathleen ostrożnie, ale z
determinacją oświadczyła, że powinni poprzestać na tej jednej nocy. Dzielnie zjadł tę żabę i od tej pory
ich współpraca układała się naprawdę dobrze. Oboje pozostali singlami, chociaż ona wiedziała, że
Rob nadal ma jakieś nadzieje. Dlatego w chwilach takich jak ta nader chętnie wykorzystywała tę jego
słabość.
- 4 -
- Ja? - odparł z uśmiechem.
- Ależ tak - odpowiedziała czule. - Nie sądziłeś chyba, że przestanę o tobie myśleć?
- Chyba głównie o mojej forsie.
- Jak możesz!
- Kathleen, moja gołąbeczko, wiesz, że nie kupię kota w worku.
- Wydaje ci się, że powinnam odkryć troszkę więcej?
- Już ja dobrze wiem, co ty masz do odkrycia... - zrobił przy tym wiele mówiącą minę, a ona ją
szczerze odwzajemniła.
- Wiem też - kontynuował - że masz na myśli tylko jedną audycję.
- Tylko jedną audycję? - odparła z udawanym oburzeniem. - W takim razie może jednak będę
musiała zgłosić się z tym do CBS.
Rob roześmiał się.
- No, dobra, dobra. Pokaż, co masz!
Uśmiechnęła się krzywo i podała mu aktówkę. Rob otworzył dokumenty i studiował je przez chwilę.
- Nowe odkrycie? - zapytał, nie podnosząc wzroku. - Ktoś coś o tym wie?
Kathleen wstała i nachyliła się nad stołem.
- Nie - odpowiedziała. - Mam to od jednego takiego informatora. Absolutna nowość, prasa jeszcze
niczego nie wie. Zdążę poskładać cały reportaż, zanim brukowce narobią szumu! I znowu będziemy
pierwsi!
Rob podniósł wzrok.
- A niby jak to wszystko ma się odbyć niewielkim kosztem?
- Pomyślałam sobie, że zmienimy deal. Ty przejmiesz koszty, a prawa do emisji podzielimy po
połowie. - Wskazała na inną stronicę dokumentu. - W zamian chciałabym dostawać progresywną
premię, według oglądalności.
Rob wpisał kilka liczb do komputera.
- Jeśli wziąć pod uwagę ostatni odcinek, to raczej generujesz straty.
- Wiem - odparła. - Ale ta nowa seria będzie prawdziwą bombą.
- Jesteś bardzo pewna siebie.
- Absolutnie tak!
Rob spoglądał na nią przez chwilę. Potem skinął głową.
- No dobra, zgadzam się. Przekażę sprawę do działu prawnego, niech oni dopną detale.
Podał jej rękę, ale ona przyciągnęła go trochę ku sobie i pocałowała w policzek.
- Dzięki, Rob, jesteś skarbem! - Potem opuściła biuro, uradowana z osiągniętego celu,
pozostawiając za sobą wzdychającego mężczyznę.
Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich na północ od Great Abaco Island,
Bahamy.
González z niedowierzaniem wpatrywał się w świecące morze. A ono zaczynało na jego oczach
promieniować, tak jakby pod wodą pojawiło się stale rosnące źródło światła. Coś, co zmierzało w
kierunku powierzchni. Bąble przebijały się przez fale i, pieniąc się, pękały. Cały obszar wokół rufy
Juanity zaczai kipieć.
Gwałtowny cios wstrząsnął statkiem i odrzucił Gonzáleza w bok. Kapitan uderzył o luk i usiłował
wczepić się w niego zdrętwiałymi palcami. Słyszał trzeszczenie kadłuba. Potem w pokład uderzyły
kolejne fale, a statek przechylił się na burtę.
González pozbierał się jakoś i zatoczył w stronę mostka. Drzwi niemal wyrwało z zawiasów. Kapitan
wpadł przez nie do środka.
- Raúl! Zabieramy się stąd, cała naprzód!
Bosman manipulował przy instrumentach pokładowych.
- 5 -
- Nie da się! - zawołał.
González rzucił się w jego stronę i odepchnął go tak mocno, że tamten zderzył się ze stojącym bez
ruchu marynarzem.
- Co to ma znaczyć?!
Wszystkie wskaźniki padły.
Najpierw uległy awarii czułe urządzenia elektroniczne, teraz cały statek był martwy.
- ¡Mierda! - zaklął González i walnął pięścią w konsolę. - To nie dzieje się naprawdę! Jazda,
wszyscy zakładać kamizelki ratunkowe. Natychmiast!
Marynarze patrzyli na niego nieprzytomnym wzrokiem, nie ruszając się z miejsca.
- Nie słyszeliście? Natychmiast!
Z wnętrza statku dobiegł odgłos kolejnego uderzenia. Przechył był coraz silniejszy. Czepiając się
szafek, González przeszedł przez kabinę dowodzenia, a potem ruszył schodkami w dół.
- Założyć kamizelki ratunkowe i na pokład! Raz, raz! - krzyknął w głąb korytarza. Przemknął obok
spanikowanych ludzi. Otworzył drzwi maszynowni i już miał ryknąć to samo, gdy gorąca chmura
cuchnącej ropą, gryzącej pary buchnęła mu w twarz. Odskoczył, ale przy kolejnym szarpnięciu Juanitą
chlusnęła na niego fala wody. Statek przeciekał! Woda zatapiała maszynownię!
González ruszył do drzwi. Musiał je zamknąć, jeśli załoga miała mieć jakąś szansę. Zaparł się o
przeciwległą ściankę ciasnego korytarza i z całej siły pchał drzwi, aż zdołał je wcisnąć tak, żeby zamek
zaskoczył. Nie była to grodź, lecz zwykłe stalowe drzwi, ale na razie musiały wystarczyć.
Pognał z powrotem przez korytarz i wspiął się na mostek. Zebrała się tam załoga. Ludzie walczyli z
przechyłem statku, opierając się o ścianę i gorączkowo usiłowali założyć kamizelki ratunkowe.
- Gdzie mechanik? - zapytał González. Miał nadzieję, że nie został zamknięty w maszynowni.
Szybkie spojrzenie w zdezorientowane twarze obecnych rozwiało złudzenia kapitana. Dla tamtego nie
było już ratunku.
Statkiem targnął potężny wstrząs. Juanita gwałtownie bujnęła się na rufę. Dwaj mężczyźni
przelecieli na drugą stronę kabiny. Jeden walnął zębami o metalową poręcz, drugi zderzył się z
futryną. Cały dziób Juanity wynurzył się z wody. Statek złapał przegłębienie na prawie dziesięć stopni.
- Trzymać się! - ryknął González. Spodziewał się, że Juanita za moment runie w wodę. Jednak
mijały straszliwe chwile i nic się nie działo.
- Padre nuestro, que estás en el cielo... - zaczął modlitwę jeden z marynarzy, pozostali pochylili
głowy.
- Zostańcie tutaj, jasne? Niech żaden z was nie schodzi na dół - zawołał González. - Jeśli Juanita
zacznie tonąć, macie się stąd wynosić!
Wyszedł na pokład. Deszcz chłostał go po twarzy i pozbawiał tchu. Kapitan przez na wpoi
przymknięte oczy znowu dostrzegł poświatę, zaczął się jej przyglądać. Pieniąca się na biało kipiel
ogarnęła obszar wokół statku. Woda zdawała się gotować i chociaż dziób Juanity unosił się teraz kilka
metrów nad powierzchnią morza, dolatujące zewsząd bryzgi sięgały aż na tę wysokość.
González złapał się relingu i ostrożnie przedzierał w stronę rufy. Nie wierzył własnym oczom.
Ocean w tym miejscu był skotłowany jeszcze mocniej, w falach na wszystkie strony przewalały się
dziwne części, nierozpoznawalne szczątki jakichś wraków.
Przez slip morze wrzuciło na statek ogromną ilość wodorostów, dryfującego śmiecia i skalnych
odłamków, które zawalały teraz dużą część tylnego pokładu. Jeszcze więcej tego paskudztwa
zdawało się wisieć w toni morskiej.
Rufa trawlera zapadła się poniżej linii wody. González z niedowierzaniem podszedł bliżej. Stał teraz
po kolana w wodzie przelewającej się po pokładzie. Z czarno połyskującej masy śmieci i szczątków
wystawało czyjeś ramię. Pedro! Porwany przez morze, wypluty i pogrzebany w splątanej kupie śmieci,
która teraz podtapiała Juanitę\
González już chciał się cofnąć, gdy dostrzegł w tej masie jakiś blask. Jego spojrzenie zawisło na
nienaturalnie błyszczącym przedmiocie, wystającym spod oplatanej wodorostami bryły koralowca.
Schylił się, żeby wydobyć ten obiekt na wierzch. Wyglądał na część jakiejś starej metalowej płytki. Nie
zwyczajnej metalowej płytki. To było złoto!
González oparł się całym ciałem o oślizgłą masę, wcisnął rękę między ociekające wodą szczątki,
rozepchał je na boki i pociągnął za grubą na palec płytkę. Jednak gdy tylko zdążył ją wyrwać, stos
śmieci stracił stabilność i osunął się w dół. Rufa statku coraz bardziej zanurzała się w morzu.
Przerażony González nie mógł się cofnąć, bo rękawem kurtki zahaczył o ostrokrawędziasty koral. Stos
- 6 -
szczątków wciągał go do morza! Rozpaczliwie próbował wyrwać się z pułapki, ale potężna fala runęła
na rufę, kryjąc wszystko w grzmiącym wirze wody i ciemności.
AUTEC - Centrum Badawcze US Navy, Andros Island, Bahamy.
- Mamy kod pięćdziesiąty, sir!
Salutujący żołnierz stał w drzwiach pomieszczenia. Komandor porucznik Walters oderwał wzrok od
papierów. Jak przez mgłę przypominał sobie, o co chodziło z tym oznaczeniem. To jakaś pilna
sprawa, tyle że odkąd stacjonował na Andros, nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło.
- Dziękuję - odpowiedział w końcu i skinął głową. - Trzeba zebrać wszystkie informacje, zaraz
przyjdę.
Gdy żołnierz odmaszerował, Walters wstał i otworzył sejf umieszczony w ścianie. Obok paru
aktualnych dokumentów projektowych leżała tu również aktówka z poufnymi instrukcjami i regulacjami
dotyczącymi podejmowania określonych środków.
Otworzył stronicę z kodem pięćdziesiątym, przeczytał kilka akapitów i odłożył dokument na miejsce.
Chwilę później wszedł do sali kontroli ruchu powietrznego i żeglugi. Obecni tam żołnierze podnieśli
wzrok i zaraz stanęli na baczność, ale Walters tylko niedbale machnął ręką. Podszedł podoficer
dyżurny.
- To ja kazałem pana zawiadomić z powodu kodu pięćdziesiątego, sir.
- No i jestem. Niech pan strzela.
- Proszę za mną, sir.
Podoficer otworzył szklane drzwi przyległej salki narad. Przyciemnił światło i uruchomił konsolę
komputerową. Na ścianie pojawił się obraz mapy z projektora.
Walters usiadł i spojrzał w tym kierunku. Była to mapa złożona ze zdjęć satelitarnych, obejmująca
obszar północnych Bahamów aż po Great Abaco Island, jak również sporą część Atlantyku leżącą na
północny wschód od tego obszaru. W stopce okna aplikacji z mapą ukazały się takie informacje, jak:
skala, data, godzina oraz kilka danych meteorologicznych.
Po mapie powędrowała czerwona kropka wskaźnika laserowego-
- Niech pan spojrzy na ten region, sir - powiedział podoficer. - Ta stop-klatka została zrobiona mniej
więcej godzinę temu. Teraz wyświetlę warstwy chmur, ale potem zobaczy pan, że wprawdzie niebo
było zachmurzone, a wiatr wiał z prędkością od dwudziestu do dwudziestu pięciu węzłów, a więc dość
mocno, na całym tym obszarze nie zanotowano żadnych sztormów ani niepogody.
Walters potarł kark. Meteorologię zdążył znienawidzić jeszcze podczas unitarki. Wprawdzie
dzisiejsze metody wizualizacji były bardziej zaawansowane, ale bynajmniej nie uatrakcyjniały tego
tematu. No dobra, brak niepogody na podejrzanym obszarze, okej, jedziemy dalej!
- Teraz powiększę odpowiedni wycinek. Odpowiada on wysokości mniej więcej pięćdziesięciu mil
morskich i, jeśli wolno mi zwrócić pańską uwagę na dane ze skanu filtra częstotliwościowego nałożone
na obraz...
O rany, marnował się tutaj prawdziwy docent, pomyślał Walters.
-... zauważy pan taką szarą plamkę. To strefa tak zwanej białej wody, widzi pan? Przez trzydzieści
minut ta strefa nieustannie się rozrastała.
- Niech pan posłucha - powiedział Walters - bardzo ciekawe to wszystko, ale gdyby gdzieś tutaj nie
było jakiegoś statku, chyba nie ogłoszono by kodu pięćdziesiątego? Niech pan przejdzie do sedna.
- Tak, oczywiście, sir. Chodzi o ten statek. - Na wyświetlony obraz nałożono linię kursu, na jednym
z jej końców widniało małe kółko. - Tam był trawler.
- Trawler?! - Walters jęknął. Ta sprawa na pewno nie przeszła niezauważona i oznaczała kłopoty.
- Tak, sir. Dokładniej mówiąc, kubański trawler. Sprawdziliśmy dane i stwierdziliśmy, że w ostatnich
dniach taka jednostka pływała po tym obszarze. Przy tym nie zajmowała się połowami. Otóż
namierzyliśmy echo sonaru. Zakładamy, że to jeden z tych przebudowanych statków do poszukiwania
skarbów.
- Dobra robota - powiedział Walters z ulgą. Z reguły nikt nie interesował się losem takich
prywatnych jednostek. A już na pewno nie kubańskimi poszukiwaczami skarbów.
- 7 -
- I co stało się potem? - powiedział, chcąc zaspokoić ciekawość.
- W niecały kwadrans od wpłynięcia w strefę białej wody statek zniknął z radarów.
- Zatonął?
- Prawdopodobnie tak, sir.
- Jakieś wezwania pomocy?
- Żadnych, sir.
- Dobra, dziękuję.
Walters podniósł się z miejsca. I po to ta cała rewolucja, pomyślał, choć doskonale wiedział, że
wymagały tego procedury. Szczęśliwie dla niego okoliczności zbiegły się tak, że nie musiał
podejmować dalszych czynności.
- Proszę mieć oko na ten obszar - polecił podoficerowi - i meldować mi o dalszych wydarzeniach
mających związek z tą sprawą. Wie pan, co trzeba napisać w raporcie?
- Że ściśle tajne, sir.
- Dobrze. Odmaszerować.
Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich od Great Abaco Island, Bahamy.
Przebiwszy się przez fale, González chciwie wciągnął powietrze. Po chwili znowu został wessany
pod wodę. Obracała nim na wszystkie strony, nie pozwalając zorientować się, gdzie góra, gdzie dół.
Wokół niego kotłował się grzmiący chaos baniek powietrza, piany i części z jakichś wraków. Jako
jedyny z załogi nie założył kamizelki ratunkowej, ale w tej sytuacji i tak na niewiele by się zdała. Wir
kotłujący szczątkami wciągnie go i będzie trzymał tak długo, aż utopi. Coś staranowało go z boku,
kapitan złapał się tego przedmiotu z całych sił. Był szorstki, z drzazgami... Wielka drewniana belka czy
coś takiego. Wczepił się w nią, wtulił głowę w ramiona i wraz z tą belką wpadł w prąd wodny. Potem
znowu wydostał się na powierzchnię i łapczywie chwytał powietrze. Przez moment wydawało mu się,
że widział Juanitę tańczącą na wzburzonym morzu. Nadal trzymał się kurczowo belki i ostrożnie
rozglądał na wszystkie strony. Deszcz ciągle padał, wiatr nadal zrywał szczyty pianowych pióropuszy,
ale powoli burza i morze się uspokajały. Nierzeczywista światłość znikła, a razem z nią ta biała,
skotłowana woda. Na powierzchni dryfowały kępy wodorostów, z których wystawały drewniane
szczątki i inne pozostałości. Po Juanicie zaginął wszelki ślad.
González odkrył w pewnej odległości większe skupisko dryfujących śmieci. Wierzgnął nogami, żeby
obrócić drewnianą belkę w wodzie i skierować ją ku kępie. Było tam kilka podobnych belek,
omotanych przez trawę morską i morszczyny.
Kapitan wgramolił się na tę prowizoryczną tratwę. Chwiała się i przesuwała pod jego ciężarem, ale
jakoś się trzymała. Tymczasem on, leżąc na brzuchu, zaczął poprawiać konstrukcję. Wywlekał ze
szpar długachne wstęgi wodorostów i splatał je z pozostałymi. Łapał i zsuwał drewniane drągi oraz
ułomki desek, żeby złączyć je razem.
Wydawało mu się, że śni, gdy zobaczył kolejny złoty błysk, taki sam jak w stosie wyrzuconym przez
fale na rufę Juanity. Nachylił się do przodu i sięgnął ręką głęboko pomiędzy belki. Usiłował złapać
złoty przedmiot, który wisiał wśród szczątków nieco poniżej linii wody. Była to wąska, błyszcząca
płytka, może ta sama, co przedtem. Poczuł mrowienie, gdy dotknął palcami jej powierzchni. Ten kolor!
Zdawało mu się, że odbiera wychodzące z niego ciepło. Lekko pociągnął za płytkę, lecz ona nagle
zsunęła się ku wodzie. Jaka ciężka! Trzymał ją już tylko trzema palcami. W każdej chwili złoty skarb
mógł zatonąć w głębinach.
González desperacko przesunął się na lepszą pozycję, aby móc wsunąć wolne ramię przez lukę w
tej kupie dryfujących odpadów.
- González!
Zaskoczony odwrócił głowę. Parę metrów dalej pływał jakiś człowiek.
- González! Pomóż mi!
To był Raúl, który resztkami sił usiłował utrzymać się na wodzie. Jego kamizelka ratunkowa
przepadła, on sam był wyczerpany i najwyraźniej ranny. González obrócił się ku niemu na tyle, na ile
pozwoliło mu ramię tkwiące między belkami.
- 8 -
- No, dawaj tu! Złap mnie za rękę!
Głowa Raúla zanurzyła się. Ramiona bezładnie uderzały o wodę, wypychając go na powierzchnię.
Już nie starczało mu sił na normalne pływanie.
- Ratunku! - wykrztusił, zanim kolejna fala zalała mu głowę.
González musiał mu pomóc! Lecz nie mógł ruszyć się z miejsca! Spróbował wydobyć zanurzone
ramię na powierzchnię, lecz złota płytka zawadziła po drodze o spód pływającej sterty śmieci i prawie
wyślizgnęła mu się z dłoni. Teraz już tylko czubki palców trzymały ten skarb w żelaznym uścisku.
- Jeszcze kilka metrów - desperacko wołał nad wodą i rozciągnął się najbardziej jak mógł, aby
podać Raúlowi drugą rękę. Jednak tamten był zbyt daleko. Patrzył w górę i młócił rękami wokół siebie.
W tym momencie kolejna fala chlusnęła mu w twarz. W chwilę później jedno ramię raz jeszcze
przebiło się na powierzchnię, a potem i ono przepadło w głębinie.
- Nie! - krzyknął González. W jego oczach łzy mieszały się z deszczówką, on sam gniewnie rzucał
przekleństwa w sztorm. Potem wcisnął twarz w mokre zielsko prowizorycznej tratwy. Płakał i dygotał.
Najpierw z żalu, potem z coraz większej wściekłości. Zebrał siły i w końcu przebił się drugim
ramieniem w dół, do złotej płytki. Złapał ją całą i z dziką determinacją szarpał tak długo, aż wydobył
spomiędzy szczątków na powierzchnię.
Wyczerpany przewrócił się na bok i położył skarb obok siebie. Płytka była ze złota, bez dwóch
zdań. I miała jakieś napisy! Jej powierzchnię pokrywały spiralne wzory i delikatne linie jakby z
rysunków technicznych oraz piktogramy jakiegoś nieznanego języka. Nigdy wcześniej nie widział
czegoś takiego, to nie mogło pochodzić z żadnej epoki czy cywilizacji, o której kiedykolwiek słyszał.
Podświadomie czuł, że takich płytek musiało być więcej.
González uniósł pięść w stronę morza.
- Na to złoto tutaj przysięgam, że jeszcze tu wrócę! Wydrę ci skarby i pomszczę śmierć brata!...
Raúl, słyszysz?! Ja tu wrócę. Będziesz pomszczony!
ROZDZIAŁ 2.
Las deszczowy, około sześćdziesięciu mil na północ od Flores, Gwatemala.
Patricka, jak codziennie od kilku dni, obudziło wnerwiające jazgotanie jakiegoś ptaszyska. Na
pewno nie był to jeden i ten sam okaz, lecz kolejny przedstawiciel gatunku wydającego z siebie
szczególnie ostre gwizdy.
Usiadł w hamaku. Odciągnął na bok moskitierę i przymocował do gałęzi nad sobą. Rzut oka na
zegarek zdradził mu, że było tuż po siódmej. Półmrok lasu deszczowego zaraz powinien się nieco
rozjaśnić.
- Cholerne gówno - zaklął, odkrywszy, że w nocy strącił traperki na ziemię. Zeskoczył z hamaka i
przeciągnął się jak kot.
- ¡Buenos dias, señor Patrick! - zawołał jeden z przewodników siedzących na drugim krańcu ich
niewielkiego noclegowiska.
- Nooo...bry - odburknął Patrick. Z bocznej kieszeni spodni wyciągnął paczkę papierosów,
wypstryknął z niej bezfiltrowca, rozprostował i zapalił. Po pierwszym sztachu zawiesił papierosa w
kąciku ust i schylił się po buty. Chwycił je za podeszwy, cholewkami w dół, i kilka razy uderzył nimi o
drzewo. Jeden but był pusty, ale z drugiego wypadła na podłoże gruba jak palec stonoga i raz-dwa
znikła w listowiu.
- Ej, won stąd, bo pójdziesz do gara!
Założył traperki i podszedł do paleniska. Dopóki miał przy sobie przewodników, nie musiał dbać o
prowiant. Nie musiał nawet używać kuchenki kempingowej na gaz płynny. Tamci dwaj w każdym
obozowisku rozpalali nieduże ognisko, podtrzymywali je i pichcili na nim jedzenie. Teraz
przygotowywali mocną kawę, a to z samego rana było dla Patricka niezwykle ważne.
- 9 -
Przewodników zwerbował kilka dni temu we Flores. Jechali rozklekotaną terenówką do Carmelity,
gdzie za marne grosze organizowano survivalowe wyprawy do dżungli dla żądnych przygód
mieszczuchów, którym chciało się odkrywać niby to jeszcze nigdy nieoglądane ruiny majańskie.
Tym razem wyruszyli z Carmelity w kierunku północno-wschodnim i jak zwykle zagłębili się w las.
Tyle że Francuz ani myślał zajmować się odnajdowaniem świątyń Majów. Chodziło mu o coś zupełnie
innego.
Patrick usiadł na kikucie drzewa obok ogniska, wziął od Jaimego, jednego z przewodników,
plastikowy kubek i napełnił go kawą, gotującą się na ognisku w blaszanej kance.
- Daleko jeszcze, señor Patrick? - zapytał Jaime.
- Myślę, że dotrzemy tam dzisiaj. - Upił łyczek kawy i rozejrzał się dokoła. - Gdzie Rodrigo?
- Szuka drogi, señor.
- Drogi? Nie znajdzie żadnej drogi. Nawet nie wie, dokąd idziemy!
- Tak, tak - przytakiwał Jaime. - No to szuka, gdzie się da.
Patrick potrząsnął głową. Wyciągnął i włączył odbiornik GPS. Urządzenie odbierało sygnały z kilku
satelitów i obliczało aktualną pozycję. Na wyświetlaczu pojawiła się mapa albo raczej coś, co powinno
nią być. Widać było tylko pustą przestrzeń i nieliczne drogi, od których zdążyli odejść zbyt daleko,
żeby zobaczyć je w powiększeniu. O wiele ważniejsze były inne dane, które GPS obliczył na
podstawie sygnałów z satelity.
- Jeszcze osiem kilometrów - powiedział Patrick. - A iść musimy dokładnie w tym kierunku.
Pokazał w głąb lasu, który z każdego miejsca wyglądał jednakowo. Tak naprawdę Patrick sam nie
wiedział, czy to dokładnie osiem kilometrów. Urządzenie obliczało odległość i kierunek na bazie
aktualnie mierzonej pozycji geograficznej i współrzędnych docelowych, które zostały wcześniej
zapisane w pamięci GPS. A że mieli zamiar eksplorować miejsce, którego jak dotąd nie pomierzył
żaden geodeta, ba, nawet nie zostało odkryte, toteż Patrick mógł te współrzędne określić jedynie w
przybliżeniu.
Spędził całe tygodnie w starych bibliotekach hiszpańskich w Toledo i Sewilli, a na koniec musiał
długo walczyć o pozwolenie na przeprowadzenie badań naukowych w archiwum katolickim w Rzymie.
Jednak to się opłaciło. Trafił na ślad ojca Guilherme de Navarra, dominikańskiego mnicha, który w
XVII wieku został karnie przeniesiony do kolonii Nowego Świata. Jak wielu innych duchownych w
młodym wicekrólestwie Nowej Hiszpanii miał w ramach pokuty nawracać pogan. Postać padre
Guilherme wydawała się ważna, ponieważ zachowało się kilka jego listów zawierających wzmianki na
temat pewnego bardzo szczególnego skarbu. Ojczulek wbrew oczekiwaniom nie zgłosił się do jednej z
licznych misji, lecz wyruszył w głąb puszczy Jukatanu i, nie zapytawszy nawet o pozwolenie, założył
własną misję.
Patrick pozbierał rozproszone w listach wskazówki dotyczące jej położenia, czyli odległości od
różnych miejsc i opisy znaków orientacyjnych w terenie, a następnie porównał je ze zdjęciami
satelitarnymi o najwyższej rozdzielczości. Jego własne doświadczenia wyniesione ze
środkowoamerykańskiej puszczy pomogły mu w prawidłowej ocenie zdobytych informacji.
Przeprowadził symulację czasu koniecznego do pokonania rzek i kolejnych etapów wyprawy. Dzięki
temu zdołał ustalić najbardziej prawdopodobne położenie geograficzne dawnej misji, która nigdy nie
została odnaleziona i zdążyła popaść w zapomnienie. Właśnie te dane zastosował do obliczenia
współrzędnych docelowych. Być może pomylił się w ocenie albo pomiarach, ale rzecz jasna, ani
myślał mówić o tym swoim przewodnikom.
Jak co rano, oprócz kawy przewodnicy serwowali eintopf1
z puszki podgrzewanej na ognisku. Nie
było to wymarzone śniadanie Patricka. Zresztą, na ogół nie czuł głodu zaraz po przebudzeniu. Ale
marsz przez dżunglę był wyczerpujący, więc najpóźniej po godzinie człowiek żałowałby, że nie ma nic
w żołądku.
Wyruszyli, gdy pierwsze promienie słońca zalśniły w koronach drzew, a las wypełnił się duchotą.
Otoczyło ich wszechobecne, donośne brzęczenie różnogatunkowego owadziego świata, towarzyszyły
im świdrujące uszy odgłosy ptactwa i sporadyczne powrzaskiwanie wyjców huśtających się na
wierzchołkach drzew. Patrick puścił przodem przewodników z maczetami. Potrafili odnaleźć
najłatwiejsze przejścia w tej gęstwie leśnej, która osoby z nią nieobeznane doprowadziłaby do czarnej
rozpaczy. Miejscami nie dawało się wypatrzyć żadnego przesmyku między poszyciem, lianami i
drzewami. Nie zawsze było wiadomo, czy maszerowało się jeszcze po ziemi, czy może już pomiędzy
1
Właściwie der Eintopf (z j. niem.), czyli danie z jednego garnka - typ gęstej, wieloskładnikowej, zazwyczaj mięsno-
warzywnej potrawy przyrządzanej w jednym garnku.
- 10 -
sztywnymi korzeniami powietrznymi figowców. Przewodnicy unikali roślin z trującymi cierniami,
przeganiali węże, które przerażająco często czaiły się między konarami. Jednak większości tych
zwierząt dawali święty spokój, bo wydawały się raczej niejadowite. Patrick miał nadzieję, że
przewodnicy znali się na rzeczy. On sam nie był ani przyrodnikiem, ani specem od fauny lasu
deszczowego. W zasadzie unikał zbyt bliskiego kontaktu z naturą - a akurat tu było więcej przyrody niż
gdziekolwiek indziej. Był dyplomowanym inżynierem, a nie naturszczykiem. Niemniej jednak miał jakiś
zmysł pragmatyczny i nieomylny zazwyczaj instynkt. Dlatego nie bał się nawet ryzykownych
ekspedycji. Na samym początku tego, co inni może określiliby mianem kariery, a co tak naprawdę nie
było niczym innym jak przypadkowym rozwojem, Patrick wsparł kilka badań archeologicznych swoimi
ekspertyzami technicznymi. Dopiero po jakimś czasie przyszła mu do głowy myśl, żeby korzystać ze
swojej wiedzy i zdolności na własny rachunek. Do badań starożytnych ruin używał robotów
badawczych, choć nie zawsze miał oficjalne zezwolenie. Ale dzięki temu dokonał paru sensacyjnych
znalezisk. Chodziło mu po głowie, żeby odnaleźć legendarną złotą krainę Eldorado, jednak zamiar się
nie powiódł - zbyt duża była niechęć obawiających się ryzyka sponsorów. Wreszcie poznał profesora
historii Petera Lavella. Wraz z nim zrealizował dwa projekty, które dały mu zajęcie na dłuższy czas.
Upłynęły kolejne dwa lata, a jego świerzbiły ręce, żeby znowu zabrać się za jakieś przedsięwzięcie.
Nic wielkiego, żadne Eldorado, wystarczyłby jakiś porządny skarbik. Coś, co nie było możliwe, gdy
pracował z profesorem. Teraz gra toczyła się o skarb ojca Guilherme, a Patrick miał nadzieję odnaleźć
zaginioną misję jeszcze tego samego wieczora.
Było już późne popołudnie, gdy osiągnęli współrzędne docelowe. Sygnał GPS wskazywał, że
znaleźli się na miejscu przeznaczenia z dokładnością do kilku metrów. Oczywiście, było to złudne.
Patrick krzyknął do przewodników, żeby się zatrzymali. Rozejrzał się dokoła. Las wyglądał wszędzie
tak samo, ani śladu jakichś niezwykłych struktur.
- Jesteśmy już całkiem blisko - oznajmił. - Nie ma dokładniejszych danych, musimy mieć oczy
szeroko otwarte. Miejsce, którego szukamy, zostało opuszczone kilkaset lat temu. Zdążyło zarosnąć
kilkoma pokoleniami tych dżunglowych olbrzymów. Nie możemy spodziewać się tu żadnej polanki. To
nie była duża misja. Zaledwie parę chatek, po których nie zostało nawet śladu. Ale był też budynek
centralny, wzniesiony z kamienia. Może więc znajdziemy gdzieś resztki murów. Aha, niedaleko stąd
musi znajdować się jedna cenote. Taka bardzo mała.
Przewodnicy zdawali się cieszyć zwłaszcza z tej ostatniej podpowiedzi, bo kiwnęli głowami. Gdyby
nie to, prawdopodobnie musieliby się kierować zachowaniem ptaków albo szukać roślin rosnących
zazwyczaj w pobliżu zalanych wodą studni krasowych. Cenoty powstawały z jaskiń, które przez całe
tysiąclecia wymywała w wapiennej skale deszczówka przeciekająca przez dżunglowe poszycie. Kiedy
strop takiej jaskini się załamywał, w miejscu zapadliska często powstawały okrągłe studnie. Czasami
miewały zaledwie dziesięć czy dwadzieścia metrów średnicy, ale bywały i takie o wielkości boiska
futbolowego, ze stromymi ścianami skalnymi, które opadały aż do poziomu wody gruntowej. Ludzie
zdążyli odkryć, że na półwyspie Jukatan występowało ponad tysiąc takich cenot, z których większość
była połączona w gigantyczny, może nawet największy na świecie, podziemny system zalanych wodą
jaskiń. Padre Guilherme pisał o małej cenocie w pobliżu swojej misji, o świętym miejscu Majów, lecz
Patrick nie mógł znaleźć żadnej tego typu studni na zdjęciach satelitarnych z regionu oznaczonego
współrzędnymi docelowymi. Jednak zdjęcia miały dość niską rozdzielczość, toteż obiekty o niewielkich
rozmiarach były na nich po prostu niewidoczne.
W dziesięć minut później Jaime, który oddalił się od pozostałych, zaczął nawoływać. Okazało się,
że naprawdę natrafił na cenotę. Niedużą. Patrick ocenił jej średnicę na jakieś dziesięć do dwunastu
metrów.
Leśne poszycie urywało się na jej ostrej krawędzi. Ściany opadały stromo w dół jak w szybie studni,
a gładka tafla wody spozierała w niebo niczym zielone oko.
- Świetnie - powiedział Patrick. - To już niedaleko stąd. Rozdzielamy się. Ja zatoczę łuk w prawo,
wy obaj w lewo. Ty, Jaime, zatoczysz większy łuk niż Rodrigo. Spotkamy się po drugiej stronie!
Tym razem odkrywcą okazał się Patrick. Drogę zagrodził mu jakiś wał. Leśne poszycie między
drzewami nagle wybrzuszało się w górę, jakby porastało jakąś przeszkodę. Patrick ściął maczetą kilka
roślin i razem z warstwą mchu i próchnicy usunął z tego miejsca. Pod spodem ukazał się niski murek z
kamieni, konstrukcja wykonana ręką człowieka.
Zagwizdał na palcach, aby przywołać obu przewodników, i zajął się oględzinami. Wszedł na wał i
badał jego przebieg. Rzeczywiście, niemal niewidoczny pod leśnym poszyciem mur tworzył spory
prostokąt, coś jakby fundament domu. To była ta misja!
- Tutaj jest - oznajmił, gdy nadeszli Jaime i Rodrigo. - Musimy usunąć całą roślinność wokół murów i
wewnątrz nich.
- 11 -
Mężczyźni natychmiast zabrali się do roboty. Patrick nie miał pojęcia, gdzie w tych nędznych
ruinach miałby się znajdować skarb, ale wierzył, że instynkt coś mu podpowie, gdy tylko misja
zostanie odkopana. Przypuszczał, że kształt odsłoniętych murów pozwoli odgadnąć pierwotny widok
tego miejsca i że znajdą tutaj nie tylko gołe kamienie.
Robota nawet nieźle szła wszystkim trzem, toteż jeszcze przed zmierzchem uwinęli się nie tylko z
usunięciem krzewów, pnączy i młodych drzew w środku ruin, ale uprzątnęli też metrową warstwę
poszycia narosłego w ciągu ostatnich czterech stuleci. W końcu dotarli do wyłożonego wapiennymi
płytami podłoża, które kiedyś musiało być posadzką w budynku. Płyty od dawna nie leżały równo, w
wielu miejscach zostały przesunięte, podważone przez roślinność albo przebite i rozsadzone przez
korzenie. W samym środku wyrosło wielkie drzewo z wysokimi na prawie metr korzeniami
szkarpowymi, młody olbrzym, który pewnego dnia zaanektuje całe wnętrze obmurowania. Mimo
wszystko, powoli wyłaniał się obraz skromnego domostwa, które głębię gwatemalskiej dżungli łączyło
z Hiszpanią konkwistadorów, taki nierzeczywisty pomost wiodący w przeszłość. Uwagę Patricka
zwróciła duża płyta leżąca pośród mniejszych w narożniku pomieszczenia, tuż pod ścianą. Czyżby
kiedyś było tam drewniane podwyższenie, a na nim stał ołtarz? Patrick przyniósł składany szpadel,
który należał do ekwipunku, i zeskrobał z płyty resztki ziemi. Gdy ostrze zatrzymało się na jednej z
krawędzi, odkrył w kamieniu uchwyt. Tkwił w nim prawie całkiem skorodowany cienki pierścień z
metalu. Tkwił... do chwili, kiedy Patrick niechcący oderwał go uderzeniem szpadla.
Francuz ukląkł na ziemi i rękami starał się wytrzeć płytę. Mierzyła niemal metr na metr i była dużo
staranniej wykonana aniżeli pozostałe kamienie służące za płytki podłogowe. Musiało się pod nią
znajdować wejście do jakiejś piwnicy albo grobowca. Ta płyta na pewno dawała się podważyć.
- Jaime, Rodrigo! Chodźcie tu i pomóżcie mi! - przewodnicy przerwali przygotowywanie nocnego
obozowiska. - Potrzebny nam jakiś łom... Albo lina... A najlepiej jedno i drugie.
Przewodnicy mieli podobny zmysł praktyczny jak Patrick i pojęli w lot, co trzeba robić. W kilka chwil
przeciągnęli grubą na palec linę z tworzywa sztucznego przez pierścień, przerzucili przez konar i
zawisnęli na niej całym ciężarem ciała, żeby podciągnąć płytę do góry. Patrick podważał szpadlem
przednią krawędź. Już po paru minutach kamień się poddał. Powoli uniósł się ze swego łoża i klapnął
do tyłu.
Patrick zajrzał w odsłonięty otwór, ale cofnął się na chwilę, gdy w twarz buchnęła mu fala
cuchnącego zgnilizną powietrza. Zszedł kilka kamiennych stopni w dół, nie więcej niż dwa metry, a już
się ukazało brunatno-czarne podłoże.
Patrick wrócił po ekwipunek i z latarką marki Maglite ponownie ruszył schodkami w dół.
- Cholera jasna! - zaklął, gdy wdepnął w mulistą maź. Z gęstej brei unosił się gnojówkowy odór
zgniłych szczątków roślinnych. Ostrożnie zrobił następny krok i jeszcze jeden, aż schody się
skończyły. Stanął prawie po kolana w śmierdzącej mazi. Puścił przez piwnicę snop światła z latarki.
Ściany z naturalnego kamienia, obrobionego tylko gdzieniegdzie, chyba po to, żeby nieco poszerzyć
przestrzeń, były usiane czarnymi plamami mchów i pleśni. Do pomieszczenia przebiło się przez strop
całe mnóstwo korzeni.
Patrick powoli przemieszczał się do przodu, przesuwając stopy w błocie wydającym z siebie
bulgoczące odgłosy. Przez setki lat deszcz przenikał przez poszycie leśne i tę piwnicę, zatem nie
mogło tu ocaleć nic, co było pochodzenia organicznego. Żadne księgi ojczulka ani nawet jego zwłoki,
bo wskutek wilgoci wszystko by się rozpadło. Ale jeśli padre Guilherme strzegł jakiegoś skarbu,
istniało wysokie prawdopodobieństwo, że mógł przechowywać go w tym miejscu. A jak wiadomo,
kamienie szlachetne nie ulegają rozkładowi.
- ¡Señor Patrick! Okej? - to Jaime, którego głos dobiegał tutaj od wejścia.
- Tak, spoko. Zajmijcie się ogniskiem, zaraz wracam.
Patrick ostrożnie poszedł dalej. Wywrotka w tę kloakę była ostatnią rzeczą, jakiej chciał.
Zastanawiał się, dlaczego w tym pomieszczeniu woda nie stała wyżej. Najwidoczniej skała była tutaj
wystarczająco przepuszczalna, żeby nadmiar wody gdzieś odpływał. Wszędzie tu było podobnie, toteż
w całej okolicy znajdowało się mnóstwo cenot i pomniejszych wymytych przestrzeni. Pytanie, jakim
sposobem padre znalazł tę jaskinię i dlaczego akurat tutaj wzniósł swoją misję, stanowiło nie lada
zagadkę. A może był to zwykły przypadek.
Światło latarki padło na jakieś wgłębienie w ścianie. Ktoś wykuł tam niszę w skale. Patrick podszedł
bliżej. Kończyła się na wysokości jego pasa. Wsadził nogę do środka i zamarł, gdy stopa uderzyła w
jakąś przeszkodę leżącą w mazi. Może w kamień albo w coś, co ojczulek pozostawił w tym miejscu.
Patrick myślał, czy schylić się i grzebać rękami w tej gnojówce, gdy nagle usłyszał za sobą złowrogi
zgrzyt. Głuchy łoskot mielonych kamieni.
- 12 -
- Cholera! - syknął, gdy przez podłoże przebiegł raptowny wstrząs. Potem usłyszał za sobą głośny
trzask, jakby odgłos pęknięcia. Z przerażeniem zobaczył, że coś się dzieje z podłogą. Kamień pod
nogami wydawał się jeszcze stabilny, ale przegniła breja odpływała gdzieś z ogromną szybkością.
Znowu zgrzytnęło. Tym razem spore fragmenty podłoża zawaliły się i porwały gęstą maź w dół. Cała
podłoga zaczęła się zapadać! Patrick zorientował się, że pod tą piwnicą znajdowała się pusta
przestrzeń, może nawet najprawdziwsza cenota, prowadząca wiele metrów w dół aż do poziomu wód
gruntowych! Przywarł do ściany, szukając oparcia w kamieniu.
- Hej, chłopaki! Potrzebuję pomocy! Migiem!
Pomacał stopami grunt, żeby przesunąć się w kierunku schodów. Trafił w pustkę, a w świetle latarki
zobaczył, że podłogi już tam nie było. Stał na gzymsie, który w każdej chwili mógł się pod nim
załamać.
- Rzuć mi linę! - zawołał, zobaczywszy na schodach Jaimego.
Przewodnik zniknął. Sekundy ciągnęły się bezlitośnie. Kamienie wokół Patricka jęczały od
naprężeń. Było pewne, że ten geologiczny zawał jeszcze się nie skończył. Wreszcie przewodnik
powrócił na miejsce i zaczął przymierzać się do zejścia.
- Nie schodź, zostań na górze! - zawołał Patrick. - Tutaj wszystko się chwieje!
Jaime cofnął się trochę i wrzucił końcówkę liny do piwnicy. Obciążył ją kamykiem, więc wylądowała
tuż za Patrickiem. Gdy Francuz schylał się po nią, światło latarki znowu padło w głąb niszy. Stamtąd
również odpłynęła większość błota, odkrywając jakąś skrzynię.
Skarb...!, pomyślał Patrick. Obejrzał skrzynię. Była z drewna, czarna i oślizgła. Cud, że przetrwała
tyle stuleci i się nie rozpadła. Zastanawiał się, czy była zrobiona ze szczególnie odpornego
tropikalnego drewna, czy może w jakiś sposób została zaimpregnowana. Spróbował ją podważyć.
Nasiąkła wodą i stała się ciężka jak ołów, a nie miała żadnych uchwytów. Trzeba by było ją chwycić
oburącz, ale i tak nie było pewne, czy da się ją podźwignąć.
Stojąc na wąskim gzymsie, Patrick nie miał prawie żadnego pola manewru. Nie było szans na
podniesienie skrzyni z miejsca. Musiał zabezpieczyć się liną od Jaimego, żeby nie runąć w przepaść.
Umocował linę do pasa. Robiąc pętlę na ręce, zastanawiał się gorączkowo, co dalej. Jeszcze jedna
lina? Nie, od strony schodów nie da się wciągnąć skrzyni na górę, bo trzeba by ją wlec po podłodze, a
wtedy na pewno wpadłaby w wyrwę przed schodami i walnęła o ścianę. Drągi! Przecież mogli ułożyć
drągi od schodów aż po gzyms i przeciągnąć po nich skrzynię do wyjścia. Nie było czasu na dalsze
przemyślenia. Przeciwległa ściana piwnicy zapadła się z nagłym trzaskiem i porwała ze sobą
fragmenty stropu. Rozległ się potężny huk i przez strop zwaliło się drzewo z korzeniami, przebiło
resztki podłogi i uderzyło jak dzida w cenotę rozwierającą się u stóp Patricka. Ze ścian wokół niego
wypadały kamienne bryły, całe pomieszczenie zdawało się implodować. Drzewo osunęło się jeszcze
niżej i rozerwało konarami kolejne części stropu. Gałęzie przemykały ze świstem obok Patricka, który
z całych sił przywarł do ściany. W końcu ten dżunglowy olbrzym zatrzymał się i zawisł górną częścią
korony w wyrwie.
- ¡Señor Patrick! W porządku? - spomiędzy gałęzi dobiegało wołanie Rodriga.
- Tak! Ale chyba nie na długo! - lina, którą rzucił mu Jaime, nie zdawała się na nic, bo plątanina
konarów zagradzała drogę do schodów prowadzących na górę. Trzeba było jakoś przedostać się
przez strop... Wyciągnąwszy ramiona, namacał krawędzie wyłamanych elementów stropu, lecz próba
podskoczenia i złapania się ich wydawała się raczej mało rozsądna. Zbyt duże było
prawdopodobieństwo, że i te skały oberwą się, a on runie w przepaść.
Kamienie pod nim już zaczęły się obluzowywać. Stopy osunęły się w pustkę. Upuścił latarkę i złapał
się gałęzi przed sobą. Osunął się nieco, ale cudem udało mu się uczepić zieleni i złapać jakiś konar.
W tej samej chwili lina umocowana do jego pasa naprężyła się. Zawisł w koronie drzewa, nogi dyndały
mu nad przepaścią. Poszukał stopami jakiegoś oparcia. Wiedział, że dopóki drzewo nie osunie się do
końca, będzie tu bezpieczny.
- Trzymam pana, señor! - usłyszał wołanie Jaimego od strony schodów. Ale to go nie uspokoiło.
Jeśli drzewo porwie go z sobą w dół, Jaime też go nie utrzyma. Trzeba przedostać się na górę!
Ostrożnie podciągnął się na wyższy konar i sprawdził, czy był wystarczająco mocny. Znajdował się
teraz tylko nieco poniżej poziomu gruntu. W normalnych warunkach wyczołganie się z tej dziury nie
byłoby żadnym problemem, ale tutaj nie mógł być pewien, czy drzewo raptownie nie osunie się niżej.
Niemniej jednak musiał zaryzykować, bo innej możliwości nie było. Odpiął naprężoną, bezużyteczną
już linę od pasa, gdy tylko Rodrigo pomiędzy konarami zrzucił mu drugą. Jej końcówka zawisła jednak
zbyt daleko. Rodrigo wciągnął linę z powrotem i rzucał tak długo, aż Patrick mógł jej dosięgnąć i
- 13 -
przywiązać się do niej. Potem Francuz rozpoczął wspinaczkę. Po kilku szarpiących nerwy minutach
wdrapał się wysoko na koronę drzewa, a następnie jednym susem zeskoczył na stały grunt.
Z ulgą usiadł na ziemi, odpiął linę i głęboko odetchnął. Zapalił papierosa, poczęstował też
przewodników, którzy uradowani poklepywali go po ramieniu. Rozejrzał się dookoła. Podłoga
niegdysiejszej misji w zasadzie znikła. Z ziejącej czernią wyrwy sterczała górna część olbrzymiego
drzewa, wyglądająca jak gigantyczny krzew. Pień zapadł się na pięć, może dziesięć metrów w głąb
cenoty i prawdopodobnie nadal nie dosięgał dna.
Skarb! Trzeba dostać się do skrzyni! Ściana, w której tkwiła nisza, jeszcze się nie zawaliła. Omówił
plan działania z Jaimem i Rodrigiem. Skrzętnie zajęli się przygotowaniami. Z lin, pasów i taśm sklecili
coś w rodzaju uprzęży górskiego wspinacza. Patrick, wyposażony w pasy, karabińczyki i maczetę,
przystąpił do kolejnego zejścia, tym razem bezpośrednio nad miejscem, gdzie znajdowała się
skrzynia. Aby nie obciążać dodatkowo kamiennego podłoża, wykorzystał drzewo. Starał się nie
zaplątać uprzęży w konarach, które mogłyby porwać go w razie osunięcia. Potem odbił się i
podtrzymywany tylko linami, zawisł w powietrzu, pomiędzy konarami a skrzynią. Wsunął ostrze
maczety pod zbutwiałe drewno, lekko podważył, przewlókł kilkakrotnie pasy wokół skrzyni i spiął je
karabińczykami. Potem chwycił osznurowaną całość rękami.
- Mam ją - zawołał. Przewodnicy zaczęli go ciągnąć w górę. Skrzynia ważyła swoje, jednak
Patrickowi udało się ją utrzymać. Przewodnicy przesunęli go na linach i opuścili na ziemię już poza
obrębem ruin. Cała akcja trwała najwyżej pięć minut, ale Patrick z wysiłku pływał we własnym pocie.
Gdy Jaime i Rodrigo wreszcie zabrali się za rozpalanie ogniska, zaczął oglądać drewno skrzyni.
Było czarne i oślizgłe od wilgoci, ale nadal zadziwiająco mocne. Skrzynia nie miała żadnych okuć, była
zamknięta na głucho ze wszystkich stron. Patrick odkrył niemal całkowicie zarośnięte otwory, w
których powinny tkwić gwoździe, o ile nie uległy całkowitemu rozpadowi. Ale jeśli drewno było
wystarczająco twarde i wodoodporne, może gwoździe przetrwały i trzymały teraz całą konstrukcję.
Wypatrzył ledwie dostrzegalną linię obiegającą górną część skrzyni. Zaczął ostrożnie wpychać tam
ostrze noża i rozwierać drewniane elementy. Stopniowo poszerzał szparę, aż wreszcie podważył
wieko. Rzeczywiście, trzymało się na długich, kutych z żelaza ćwiekach, które nadal niesamowicie
mocno tkwiły w drewnie, jakby przeminęły zaledwie dni, a nie całe stulecia.
Zajrzał do wnętrza skrzyni. Nikła nadzieja, że zawartość przetrwała w nienaruszonym stanie,
okazała się płonna. Oczywiście, woda dostała się do środka, pewnie już dawno temu. We wnętrzu
zalegała błotnista breja, taka sama jak w całej piwnicy. Patrick wsadził rękę w cuchnącą masę. Zgniła
tu jakaś substancja organiczna, może płótno albo papier. Grzebiąc w mazi, natrafił na masywny
obiekt. Wyciągnął go ze skrzyni. Był to nieduży krzyż ołtarzowy. Miał ledwo czterdzieści albo
pięćdziesiąt centymetrów wysokości. Był poczerniały i sporo ważył. Gdy Patrick starł największy brud,
zorientował się, że to nie żelazo, lecz srebro. Zaśniedziałe, ledwo rozpoznawalne, ale srebro. A
ramiona krzyża były zdobione kamieniami. Oto licząca czterysta albo i pięćset lat drogocenność z
epoki konkwistadorów!
Czy to był ten skarb, o którym pisał padre? Przecież wspominał o tym, że Majowie przynieśli mu
skarby! Nie pisałby chyba o własnym krzyżu ołtarzowym...
Patrick jeszcze raz sięgnął w głąb skrzyni. Już miał wrażenie, że wyczuł dno, gdy stwierdził
obecność czegoś innego, czegoś dużego o płaskiej powierzchni. Ledwie dał radę unieść to coś z dna
skrzyni. Pomógł sobie drugą ręką i po chwili wydobył jakąś płytę, niemal takiej samej długości i
szerokości jak skrzynia, grubą na palec. Obiekt ten był omotany organiczną, włóknistą substancją,
która niegdyś mogła być płócienną chustą, i ważył tyle, co spora płyta z ołowiu.
Patrick położył go na podołku i oczyścił ze zbutwiałych resztek. Zaparło mu dech, gdy zobaczył, co
właśnie odkrył. W twarz zaświeciło mu czyste złoto, tak lśniące jak w pierwszym dniu. Była to tablica,
usiana delikatnymi rysunkami i pieczołowicie wykonanymi znakami. Na jednej krawędzi znajdowały się
złote pierścienie. Patrick spróbował przesunąć po nich płytę. Szybko się zorientował, że ma do
czynienia z księgą. Z księgą o stronicach z cienko rozwalcowanego złota, w większości zapisaną
glifami Majów, które już kiedyś widział. Skarb ojczulka! Przekaz dawnej kultury, zapisany na
wieczność w cennym metalu, którego nie zniszczył czas. Zatem poszukiwania się opłaciły!
Cmentarz Łaciński - Terra Santa, Bab Sharq, Aleksandria.
- 14 -
Peter Lavell stał na dolnym krańcu schodów i spoglądał na portal przed wejściem do alabastrowego
grobowca. Za nim zszedł po stopniach Yves Pouilloux.
- Obiecywałem panu, że to niedaleko - powiedział Francuz.
Peter skinął głową. Był zadowolony, że drogę przez miasto przebyli w klimatyzowanym
samochodzie, bo ledwie znalazł się na zewnątrz, pot wystąpił mu na czoło. Nic dziwnego, że tak wielu
pracujących tu ludzi nosiło kapelusze albo przynajmniej czapki. Wprawdzie na terenie starego
cmentarza stały pojedyncze akacje i cyprysy, ale cienia było tu jak na lekarstwo. Ładnych parę lat
temu upały tak mu nie doskwierały, lecz teraz profesor przekroczył sześćdziesiątkę i nie był już taki
krzepki. Ten rodowity Anglik mieszkał i pracował w Hamburgu, więc ani jego biuro w muzeum
etnograficznym, ani wilgotny i wietrzny klimat europejskiej metropolii portowej nie mogły go
przygotować do przebywania w takich szerokościach geograficznych. Ale i tak nie powinien narzekać.
Profesor przypomniał sobie pobyt w Egipcie sprzed dwóch lat. W Kairze bywało jeszcze gorzej.
- Proszę ze mną, profesorze Lavell - powiedział Francuz. - Zaprowadzę pana do zespołu.
Peter ruszył za tamtym człowiekiem. Yves Pouilloux pracował dla Centre d'Etudes Alexandrines,
lokalnej organizacji francuskiej prowadzącej badania archeologiczne w Aleksandrii. Organizacja ta
działała dopiero od 1990 roku, ale już zdążyła zrobić spore postępy, zarówno w samym mieście, jak i
w rejonie portu. Koncentrowano się przede wszystkim na ptolemejskim okresie historii Egiptu, ale,
rzecz jasna, przy okazji znalezisk greckich odkrywano też pozostałości z okresu rzymskiego i
późniejsze.
Yves zaprowadził Petera do betonowego domu, przed którym stał duży namiot wyposażony w stoły.
Krzątało się przy nich mnóstwo pracowników naukowych i asystentów. Gdy tylko kierownik wykopalisk
podszedł bliżej ze swoim gościem, cały ten tłumek odwrócił się w ich stronę.
Peter został przedstawiony kilku ludziom, porozdawał oficjalne uśmiechy i w końcu przekroczył z
Yvesem próg niepozornego budynku. Znajdowało się tu tylko jedno spore pomieszczenie, ale panował
chłód, więc Peter z zadowoleniem usiadł na podstawionym krześle.
- Cieszę się bardzo, że podjął pan trudy tej podróży - powiedział Yves. - Jeszcze nie przebiliśmy się
na drugą stronę. Czekaliśmy na pana, bo pańska obecność była tu absolutnie konieczna.
- I tylko z mojego powodu kazał pan wstrzymać prace? - zapytał Peter.
- Ależ skąd! - uśmiechnął się Francuz. - Było wiele innych rzeczy do zrobienia. Poza tym
czekaliśmy tak długo, że te dwa dni mniej czy więcej nie robiły różnicy. To niewyobrażalne, jak trudno
tu dostać jakiekolwiek zezwolenie! Bukra, bukra, tak zawsze mawiają... Czyli jutro, jutro... Co równie
dobrze może oznaczać następny rok... No cóż, zapewne sam pan wie, jak to jest.
- Urzędy na całym świecie są takie same - potwierdził Peter.
- Dodatkowym utrudnieniem jest to, że jedno zezwolenie nie wystarczy. Przekonać samo SCA to
najmniejszy problem...
- Supreme Council of Antiquities, czyli ten egipski urząd do spraw starożytności?
- Tak jest.
- Miałem już wątpliwą przyjemność poznania doktora Aziza.
Peter wrócił myślami do ostatniego projektu w Kairze. Bezowocna wizyta u Aziza była aż nadto
żywym wspomnieniem... Tak samo jak i późniejsze włamanie do domu tego człowieka. Myśląc o tym,
uśmiechnął się pod nosem.
- Ale to nie doktor Aziz stanowi problem - kontynuował Francuz. - Bardzo dobrze się nam
współpracuje z SCA. Nie, nie, chodzi o coś innego. Widzi pan, obok znajduje się cmentarz
prawosławny, a po drugiej stronie katolicki. I jest ich jeszcze więcej: greko-katolicki, armeńsko-
koptyjski, koptyjski a nawet brytyjski cmentarz wojskowy. Przemijały wraz ze stuleciami, a na nich
rozpleniło się miasto. Na dawnych cmentarzyskach dzisiaj stoją budynki. Możemy kopać tylko tam,
gdzie akurat coś wyburzają, żeby postawić nowy obiekt. Wtedy - o ile w porę zjawimy się na miejscu -
mamy kilka dni na rozejrzenie się w wykopach pod fundamenty. A jeśli się rozchodzi o ten wolny
kawałek terenu... Przez sąsiedztwo cmentarzy musimy zabiegać o zezwolenia w niezliczonych
urzędach.
- Już dostał pan jedno - skonstatował Peter.
- No tak. Ale jak panu właśnie zilustrowałem, żywimy tu nadzieję na bardzo specjalne odkrycie.
- Poszukuje pan grobowca Aleksandra Wielkiego.
- 15 -
- To jeden z najsłynniejszych grobowców w historii świata! Ach, przecież panu nie trzeba tego
mówić. Przejęliśmy pracę po profesorze Fausimie el-Facharanim. Dziesięć lat temu rozpoczął badania
w tym miejscu.
Yves postawił na stole dwie szklanki i nalał wody.
Peter z podziękowaniem przyjął napój.
- Ten alabastrowy grobowiec od momentu odkrycia raz po raz był uważany za grobowiec jakiegoś
ptolemejskiego władcy- powiedział i wypił łyk wody. - Ale czy akurat Aleksandra Wielkiego? A poza
tym... Aleksandria ma za sobą burzliwą historię. Tutaj zapewne żaden kamień nie stoi na swoim
pierwotnym miejscu. Zgodnie z przekazami - albo raczej zgodnie z pewnym przekazem - grobowiec
Aleksandra Wielkiego miał znajdować się w centrum miasta. Tylko gdzie antyczne centrum miasta
może znajdować się dzisiaj?
- Bardzo słusznie, oto jest pytanie - oznajmił Yves. - Od dawna przypuszcza się, że właśnie tutaj,
pod cmentarzem łacińskim. Oczywiście, zwykłe przeczucie nie może być powodem do
rozgrzebywania fundamentów tętniącego życiem, nowoczesnego miasta.
- A teraz jest pan pewien?
- Tak. Zdołaliśmy przebadać grunt zoptymalizowanym georadarem, systematycznie poszukując
ewentualnych pustych przestrzeni i ciał obcych w warstwach skalnych. I po wielu odwiertach
badawczych mamy to, co mamy... Odsłoniliśmy korytarz oraz drzwi znajdujące się na jego końcu.
Chcieliśmy bez rozgłosu sprawdzić, co ukrywa się za tymi drzwiami i dlatego zaprosiliśmy pana tutaj!
- Jakim sposobem trafił pan akurat do mnie? - zapytał Peter. - Przecież jest tylu innych historyków,
których wiedza o Aleksandrze Wielkim jest dużo większa niż moja. Tylu specjalistów. A co z wielkimi
egiptologami? Od razu przychodzi mi na myśl Franek Goddio.
- Wszystko w swoim czasie. Jest tylko jedna taka pierwsza chwila, a ja za nic nie chciałbym dzielić
jej z autokarem pełnym gapiów. A na dodatek... - Yves zrobił przerwę i odchylił się do tyłu, skąd
wydobył jakieś pudełeczko. - A na dodatek mamy tu, w Kairze, jakiegoś protektora.
Peter spojrzał pytającym wzrokiem na Francuza.
- Otrzymałem pewne pismo od SCA, w którym pana zarekomendowano.
- Zarekomendowano mnie?... Aziz?... To nielogiczne... A poza tym... Dlaczego jego nie ma tu na
miejscu? On, jak się zdaje, nie przepuszcza żadnej okazji do pokazywania się wszędzie i wtykania
nosa w obiektyw kamery.
Yves wzruszył ramionami.
- Niech mnie pan nie pyta, dlaczego. Przyznam szczerze, że już od dawna przestałem się dziwić
różnym humorom SCA. A pan niech się po prostu cieszy. Ten pakiet doręczono dzisiaj rano na
pańskie nazwisko. - Podał profesorowi pudełko. - Nie ma nadawcy... Tylko rządek hieroglifów, tutaj,
widzi pan? One znaczą...
- Thot Wehem Ankh Neb Seshtau - dokończył Peter. - Narodzony na nowo Thot, Pan Tajemnic.
Znam tego nadawcę.
Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie przeżycia w Kairze. Kryło się za tym pewne tajne
stowarzyszenie, które niejeden raz napsuło mu krwi, zanim stało się jasne, do jakich celów dążyli jego
członkowie. Rozstali się w pokoju. Niemniej jednak nie spodziewał się, że ci ludzie jeszcze
kiedykolwiek dadzą o sobie znać. Otworzył paczuszkę. Na samym wierzchu leżała pocztówka.
Widoczek Muzeum Egipskiego w Kairze. Na odwrocie widniała tylko jedna linijka tekstu:
Wiedza, Poznanie i Mądrość. M.
Pod widokówką, zawinięta w strzęp egipskiej gazety, znajdowała się figurka, ibisogłowa postać w
kroczącej pozie. Był to bóg Thot, założyciel pisma i nauk, krzewiciel kultury w tradycji staroegipskiej.
Peter znał tę figurkę. Taka sama, a może i ta sama stała na biurku Olivera Guardnera. Owego
starszego pana, który zaprosił profesora na poszukiwania archiwum wiedzy głęboko pod powierzchnią
pustyni i pod nekropolią w Sakkarze. Wtedy Peter poznał też Melissę. Owo M. musiało być jej
podpisem. Od tej chwili nie tylko wiedział, że ktoś znowu obserwuje jego poczynania, lecz także miał
świadomość, że jest mile widziany i że Melissa rozszerzyła sferę swych pozytywnych wpływów nawet
na urząd do spraw starożytności. Było to piękne uczucie i poza tymi słowami na pocztówce wszystko
inne było już po prostu zbędne.
- Prezencik? - zapytał Yves.
- 16 -
- Błogosławieństwo. Od dobrych przyjaciół - odpowiedział Peter.
- Cudownie. Zatem możemy udać się na wykopalisko. Jest pan gotów?
- Tak, zgoda.
Francuz wyszedł z Peterem na zewnątrz. Poprowadził go aż do głębokiego na dwa metry szybu,
nad którym rozpięto wielki namiot. Przecisnęli się pod nisko zawieszoną płachtą i zeszli na dół po kilku
stopniach wyrąbanych w ziemi. Na dnie wykopu znajdował się odsłonięty stopień wąskich kamiennych
schodów, które prowadziły przez opadający ukośnie korytarzyk - w podobny sposób jak w grobowcach
Doliny Królów.
Yves od jednego z asystentów wziął latarkę.
- Idziemy, profesorze Lavell - powiedział i wszedł do korytarza.
Pokonali zaledwie kilka metrów, a Petera dopadło uczucie trwogi. Gdy tylko poczuł ciężar skał i
ziemi nad sobą, mimo blasku światła wpadającego z wejścia za nim i stożka światła z latarki przed
nim, ciemność przyszła do niego. Zauważył, że z wiekiem coraz trudniej tolerował mrok. Nie był to
żaden konkretny lęk ani nawet nieokreślony zabobonny strach, lecz poczucie chwiejności, utraty
orientacji i bezpieczeństwa. Może czynnikiem wyzwalającym były przeżycia sprzed paru lat na
południu Francji? W Sakkarze nie potrafił opanować tego uczucia. Być może istniała jakaś przyczyna
w psychice, jakaś zmiana, której nie był do końca świadomy. W niektórych momentach miał wrażenie,
że już rozumie, o co chodzi. Ale za każdym razem wymykało mu się to i znikało, jak pamięć marzenia
sennego.
- Jesteśmy na miejscu!
Peter niemal zderzył się z Francuzem, gdy ten niespodziewanie się zatrzymał. Korytarz rozszerzał
się i przechodził w pewnego rodzaju hol. Był niemal całkowicie pozbawiony dekoracji poza dwiema
postaciami namalowanymi na ścianie tuż przed nimi. Yves puścił na nie snop światła z latarki.
Malowidła częściowo wykruszyły się razem z białym tynkiem, ale nadal były czytelne. Peter
zidentyfikował w nich bogów z egipskiego panteonu. Po prawej stał Thot z przyborami piśmiennymi w
ręku, a po lewej było widać Anubisa, strażnika krainy umarłych.
- Sądząc po stylu, to malowidła ptolemejskie... - zauważył Peter. - Imitacja staroegipskiego
malarstwa naściennego... Ale widoczna jest też wyraźnie grecka domieszka...
- Bardzo trafna uwaga! - powiedział Yves. - Za tą ścianą znajduje się komora.
Nacisnął nożny włącznik światła. Zapaliły się dwa stojące na statywach reflektory diodowe. W rogu
pomieszczenia była ustawiona kamera wideo. Wszystkie kable biegły po podłożu i przez korytarz aż
do wyjścia. Na początku Peter w ogóle ich nie zauważył. Przez chwilę czuł się tak, jakby został
przeniesiony z powrotem do tajemnej jaskini na południu Francji, którą badał razem z Patrickiem.
Dziwne... Zajmował się pracą nad historią, odkryciami i teoriami innych, ale przeżycia ostatnich paru
lat coraz częściej kazały mu patrzeć we własne wnętrze. Był na wyprawie w poszukiwaniu wiedzy,
prawdy, prapoczątków. Ujawniał powiązania między kulturami, religiami i mądrościami z dawnych
czasów, a przy tej demistyfikacji wymykała się mu jakaś istotna część własnego ja. Poprzysiągł sobie,
że w przyszłości poświęci sobie dużo więcej uwagi.
- Dokładnie zbadaliśmy tę ścianę - zaczął właśnie objaśniać Francuz. - Dlatego częściowo wiemy
już, co się za nią kryje. Jest tam pusta przestrzeń o objętości około pięćdziesięciu metrów
sześciennych. Wywierciliśmy cienkie otwory i pobraliśmy próbki, które poddaliśmy analizom
mikrobiologicznym.
- Aby wykluczyć obecność toksycznych zarodników pleśniowych albo innych zanieczyszczeń?
- Właśnie. I oczywiście zmierzyliśmy temperaturę, wilgotność i wszelkie potencjalne izotopy. Nasi
technicy potrafią lepiej objaśnić szczegóły, wiem już jednak, że ta komora nie była otwierana od
dobrych dwóch tysięcy lat.
- O, więc można panu pogratulować!
- Byliśmy bardzo poruszeni - przytaknął Yves. - I wtedy wysłaliśmy panu zaproszenie. Potem
wprowadziliśmy przez przewiert malutką kamerę endoskopową, żeby porobić trochę ujęć z komory.
Widzi pan, tam?
Podszedł do ściany i pokazał jakiś rowek.
- Właśnie przecięliśmy ścianę specjalną piłą do kamieni. Mozolna robota, bo musieliśmy ciąć z
wielką precyzją. Za to teraz możemy wydobyć ze ściany cały ten blok.
Kilku pracowników z ekipy archeologicznej weszło do pomieszczenia. Pchali przed sobą nieduży
wózek z podnośnikiem, który ustawili na jednym poziomie ze skalnym blokiem wyciętym w ścianie.
- 17 -
Któraś z asystentek włączyła kamerę, a pozostali pomocnicy umocowali w bloku dwa uchwyty z
olbrzymimi przyssawkami, połączonymi ze sprężarką, która miała wytworzyć podciśnienie. Maszyna
zamruczała i gdy po pewnym czasie niezbędne podciśnienie zostało osiągnięte, asystenci zaczęli
wyciągać blok milimetr po milimetrze. Trwało to dobre kilka minut. Pracownicy ostrożnie ustawili wyjęty
blok na wózku transportowym. Potem odciągnęli pojazd na bok, żeby puścić Yvesa i Petera przodem.
Naukowcy zajrzeli przez otwór do komory, śledzeni od tyłu przez kobietę z kamerą. Przez chwilę
panowało milczenie, a oni oglądali ściany wyłożone lśniącym, mlecznobiałym kamieniem. Byli
pierwszymi ludźmi od dwóch tysięcy lat, którym ukazał się ten widok.
- To nie jest grobowiec - odezwał się w końcu Francuz.
- No, nie jest - potwierdził Peter. - To coś bardziej cennego!
Pod ścianami komory stały kamienne regały, wszystkie z polerowanego alabastru. Na nich leżały
setki, a może i tysiące niezwykle starannie wykonanych pojemników z tego samego materiału. Był to
jakby ogromny magazyn z kanopami. Tyle tylko, że one różniły się znacznie od owych dzbankowatych
naczyń, jakie w starożytnym Egipcie służyły do przechowywania cennych wnętrzności wyjętych z
mumii. Nie miały pokrywek z dorabianymi horusowymi czy też anubisowymi główkami, lecz
najzwyczajniejsze zamknięcia. A w pojemnikach nie spoczywały niczyje wnętrzności, lecz dokumenty.
To pomieszczenie stanowiło archiwum, archiwum wiedzy.
- Pan nie odnalazł komory grobowej Aleksandra Wielkiego - powiedział Peter, nie mogąc złapać
tchu. - Pan odnalazł część Biblioteki Aleksandryjskiej!
Kobieta z zarzuconą na ramię kamerą uśmiechnęła się do siebie. Nikt inny nie zdołałby znaleźć się
tak blisko miejsca akcji. Ale Kathleen Denver znowu dopięła swego.
ROZDZIAŁ 3.
Biuro generała Carlosa Cabrery, Hawana, Kuba.
- Co za impertynent z pana, González! Jak pan w ogóle śmie pokazywać mi się na oczy i stawiać
jakieś wymagania?!
González wiedział, że Cabrera nie będzie zadowolony. Od katastrofy, podczas której kubański
kapitan ledwie uniknął utonięcia i stracił Juanitę oraz całą załogę, zdążyły upłynąć zaledwie dwa
tygodnie. Ale on mógłby przeczekać nawet dwa lata. Cabrerze i tak nie sprawiłoby to różnicy. Ciąg
dalszy musi nastąpić... i nastąpi! González uczyniłby wszystko, żeby jak najszybciej wypłynąć w
morze. Poskromi tę bestię, wydrze jej skarby i pomści brata. Dla spokoju dusz ich obu. Cabrera był
zawzięty. Nazywano go Tigre, bo budził strach... najpierw ryczał, zaraz potem gryzł... Ale to wszystko
było niczym wobec świętej misji Gonzáleza.
Generał Cabrera siedział za biurkiem i gromił wzrokiem stojącego przed nim Gonzáleza.
- W zasadzie mógłbym pana od razu przymknąć!
- Generale, niech pan posłucha. Okazuję pańskiej siostrze wielkie współczucie, modlę się za nią.
- Skradł pan jej honor, zrobił pan z niej wdowę. Pan się za nią modli?! Raczej niech pan zacznie
modlić się za siebie! Tej krzywdy nigdy pan nie naprawi!
- Generale, nie wiem, co powiedzieć. Boli mnie to tak samo jak pana! Nie tylko pańskiej siostrze
stała się krzywda, ja sam straciłem wszystko, co posiadałem. A mój brat...
- Pański brat, González, gówno mnie obchodzi! Gdyby moja siostra nie wyszła za tego pańskiego
nieudolnego brata-bękarta, byłaby szczęśliwa do dzisiaj.
- Ależ proszę, niech pan posłucha, co mam do zaoferowania.
- Co mi pan może zaoferować?
- Chodzi o złoto... Mnóstwo złota...
Cabrera już gotował się do odpowiedzi, ale jednak wziął głęboki oddech.
- Dwie minuty - powiedział w końcu. - A potem nie chcę pana więcej widzieć.
- 18 -
Wielka aula, Muzeum Etnograficzne, Hamburg.
- Atlantyda, panie i panowie! Jedna z najstarszych, może największa legenda naszej pamięci
kulturowej.
Na gigantycznym ekranie pojawiła się starodawna rycina przedstawiająca wyspę, przy brzegu której
znajdowało się jakieś miasto otoczone kilkoma pierścieniowatymi fosami.
Na scenie, przed pulpitem prelegenckim stał profesor Peter Lavell i spoglądał w górę. Ta wielka
aula była ozdobą muzeum i spokojnie mogła równać się z aulą szacownego uniwersytetu. Miała
piętnaście metrów wysokości i mieściła dwieście osób, które zasiadały na fotelach w lekko łukowatych
galeryjkach jak w amfiteatrze. Galeryjki, podłogi, schody, część okładzin ściennych i kunsztowny strop
kasetonowy wykonano z ciemnego drewna. Sala była wspaniała, jakby wzięta prosto z powieści
przygodowej z przełomu wieków.
Bilety na wieczorną prelekcję pod tytułem Atlantyda - mit a rzeczywistość zostały szybko
wyprzedane. Temat wykładu przyciągnął mieszaną publiczność złożoną z archeologów-amatorów,
ciekawskich, sceptyków i ezoteryków. Peter Lavell, profesor historii ukierunkowany na antropologię
oraz mitologię, cieszył się sławą nieortodoksyjnego myśliciela. Nie był autorem sensacyjnych odkryć w
terenie, za to stworzył wiele kontrowersyjnych i szeroko dyskutowanych teorii oraz publikacji, które co
prawda dopiero po latach, ale nader często znajdowały potwierdzenie w znaleziskach.
- Zapewne państwo zgodzą się ze mną - kontynuował Peter - że mało który temat przykuwał
wyobraźnię ludzi przez tyle wieków, a i dzisiaj pojawia się raz po raz przy różnych okazjach.
Należałoby zatem sądzić, że od jakiegoś czasu mamy pewną wiedzę o Atlantydzie... W końcu
poszukiwania tego zaginionego kontynentu trwają od ponad dwóch tysięcy lat... Ale cóż wiemy
naprawdę?... Naszym najważniejszym źródłem jest Platon, który w dialogu Kritias zamieszcza dość
precyzyjne informacje o Atlantydzie.
W sali dały się słyszeć pomruki i pojedyncze okrzyki. Peter Lavell podniósł rękę w uspokajającym
geście. Nie zanudzić jednej i nie przeforsować drugiej połowy publiczności o zróżnicowanym poziomie
wiedzy - o, to zawsze była niełatwa sztuka.
- Wiem, wiem. Dzisiaj badacze przytaczają niezliczoną liczbę cytatów z innych autorów razem z
sugestią, że być może chodzi o jedno i to samo miejsce. Według kilku chodliwych teorii, Atlantydę
możemy ulokować w okolicach Helgolandu, w Turcji, w okolicach Thiry, Cypru, na południu Hiszpanii,
na Azorach, u wybrzeży Afryki Zachodniej, na Antarktydzie albo nieopodal Kuby. Chodzi jednak o
nowożytne wnioski i powiązania, jedynie bazujące na źródłach, a datowane niemal tysiąc lat po
Platonie. Źródłem pierwotnym jednoznacznie wymieniającym z nazwy i opisującym Atlantydę
pozostaje jednak Platon. Napisał Kritiasa, a pięć lat wcześniej po raz pierwszy wspomniał Atlantydę w
dziele Timaios. I tam wyjaśnił, skąd pochodzą jego informacje... W tym liczącym ponad dwa tysiące
trzysta lat tekście czterej ludzie... notabene wymyśleni... prowadzą dialog, w którym Kritias, jeden z
czwórki, oświadcza, że zna tę historię z opowieści dziadka, Kritiasa Starszego. Kritias Starszy
rzekomo usłyszał ją z ust swego ojca, Dropidesa. Z kolei Dropidesowi przekazał tę opowieść jego
krewniak, będący jednocześnie przyjacielem Solona. A wreszcie Solonowi - na dwieście lat przed
Platonem - zdradził ją pewien kapłan egipski. Zatem proszę sobie wyobrazić... Historię o Atlantydzie
ktoś zamieszcza w jakiejś księdze w formie opowieści kogoś innego, kto ponoć usłyszał tę opowieść
od jeszcze kogoś innego, kto ją usłyszał od jeszcze kogoś, kto też ją gdzieś tam zasłyszał... A w ogóle
kapłan, od którego rozpoczyna się cała ta zabawa w głuchy telefon, twierdzi, że wszystko rozegrało
się dziewięć tysięcy lat przed jego własną epoką. Aż trudno powstrzymać się od pytania, co za pamięć
musiał mieć ten człowiek.
Odzewem publiczności była krótka salwa śmiechu.
- Państwa reakcja pokazuje pewien kłopot z historią Platona. Otóż stoi ona na fundamencie ze
źdźbeł słomy, a to dla każdego naukowca jest niewiarygodne. Dlatego między innymi liczbę
poważnych badaczy zajmujących się Atlantydą można porachować na palcach jednej ręki. Pewnie, że
istnieje moc literatury na ten temat. Znajdą ją państwo w formie historii przygodowych albo
pseudonaukowych książek tematycznych, które figurują przeważnie w dziale ezoterycznym waszych
księgarń.
Peter uśmiechnął się lekko.
- 19 -
- I dlatego również ja nie będę państwu opowiadał, co sam myślę o Atlantydzie. Za to wyłożę kilka
chodliwych teorii o tym zatopionym kontynencie. Platon opisuje nie tylko wyspę, jej warunki
geograficzne i zagładę, przedstawia też kulturę Atlantydów w zupełnie podobny sposób jak Herodot w
swojej Historii. Tyle że Platon nie był znany jako reporter-podróżnik, zatem od zawsze zadawano
sobie pytanie, czy jego dialogi... co do jednego... nie mają charakteru czysto alegorycznego.
Przerwał na chwilę.
- Podejście analityczne zakłada istnienie tylko trzech możliwości... Wszystko jest wymysłem,
wszystko jest prawdą albo jest mieszanką faktów i mitów. Jak wspomniano, większość naukowców
zadowala się wariantem pierwszym, a dialogi skazuje na banicję do dziedziny literatury lub... co
najwyżej... filozofii. Możliwość, że mamy do czynienia z kompletną i bezpośrednią relacją, prawie
wcale nie jest brana pod uwagę, ponieważ dialogi Platońskie zawierają ewidentne błędy. Tak na
przykład, Platon opisuje, że Atlantydzi byli w stanie wojny z Atenami, z miastem, które... są na to
dowody... dziewięć tysięcy lat przed Chrystusem nie istniało. Tak więc pozostaje ostatnia opcja...
forma mieszana... Atlantyda jest przypowieścią, która zawiera nieznanej wielkości jądro prawdy.
Każda z tych teorii, które dzisiaj państwu przedstawię, dobiera sobie jakąś liczbę aspektów z
Platońskich relacji. Fascynujące, że orędownicy określonej opcji są pewni, że akurat ich wybór jest
właściwy, a każdą inną teorię można obalić twierdzeniami na temat dosłowności Platona. To, co
państwo dzisiaj zobaczą, nie jest nauką. To kwestia wiary... a jak podkreślałem podczas innych moich
prelekcji, biada temu, kto zrównuje wiarę z wiedzą!
Te ostatnie słowa wywarły na publiczności niezwykłe wrażenie.
Patrick Nevreux siedział w trzecim rzędzie i obserwował ukradkiem, w jak różny sposób reagowali
słuchacze. Niektórzy spuścili wzrok, inni kiwali głowami, niektórzy unosili brwi, zakładali ręce, jeszcze
inni przewracali oczami.
Patrick przyszedł na tę prelekcję, bo został zaproszony przez starego przyjaciela. Byli razem na
południu Francji i w Egipcie. Dokonali tam kilku fantastycznych odkryć i przetrwali parę sytuacji, gdy
robiło się naprawdę gorąco. I mimo że pochodzili z różnych krajów i różnili się wiekiem, wytworzyła się
między nimi przyjacielska więź. Patrick dopiero co wrócił z Ameryki Środkowej. Opowiedział Peterowi
o swoim znalezisku z nadzieją, że znajdzie w nim kogoś, kto będzie potrafił pomóc w
zaklasyfikowaniu, datowaniu, wycenieniu, a może nawet i w przetłumaczeniu tej księgi. Niedługo po
tym otrzymał zaproszenie do Hamburga.
Prelekcja trwała ponad godzinę, wspomagana ilustracjami i mapami, które Peter puszczał z
projektora na ekran. Potem nastąpił kwadrans na zadawanie pytań przez zgromadzonych. Gdy
włączono światło i słuchacze opuścili salę, Patrick wstał i podszedł do sceny.
- Czy da mi pan autograf, profesorze? - zawołał i zaśmiał się, gdy zdziwiony Peter obrócił się w jego
stronę.
- Patrick! Co za niespodzianka, spodziewałem się pana najwcześniej jutro.
Francuz podszedł do niego, chwycił za ramię i uśmiechnął się szeroko.
- Jakżeż mógłbym odmówić sobie obecności na pańskiej prelekcji?
- To zazwyczaj najpewniejsza droga do rozproszenia pańskiej uwagi - odparł Peter ze śmiechem,
dobrze wiedząc, jak bardzo Patrickowi nie podobała się jego tendencja do przemawiania ex cathedra.
- Co też pan mówi? To było lepsze niż Discovery Channel... Atlantyda... O, mój Boże...
- Jeszcze odechce się panu śmiać. Nawet pan nie przeczuwa, dlaczego przysłałem zaproszenie.
- A ja znam pana zbyt dobrze, żeby to mogło być z powodu Atlantydy. Chodzi o tę złotą księgę,
prawda?
- Niech się pan tak nie niecierpliwi! W zasadzie jeszcze tu pana nie ma. O ile się nie mylę, najpierw
chciałby pan coś zjeść, mam rację?
- Spadajmy stąd i zapalmy jednego. Tu nie można sobie pofajczyć, bo zaraz cała buda pójdzie z
dymem... A jedzenie... O, bardzo chętnie!
Podczas gdy Patrick wyławiał z kieszeni paczkę papierosów i rozglądał się po sali, Peter spakował
materiały i upewnił się, że jego asystenci dopilnują spraw technicznych. Potem poszli schodami w
górę do wyjścia z auli i opuścili muzeum przez foyer.
Gdy dwie godziny później wrócili, fasadę budynku oświetlały reflektory.
- Piękny budynek - zauważył Patrick.
- 20 -
- Z zewnątrz tak, w rzeczy samej - potwierdził Peter. - Ale pan już raz był tutaj. Obejrzał pan
pomieszczenia ekspozycyjne?
- Pobieżnie. Wszystko troszkę trąci prowincją, nie uważa pan?
Peter westchnął.
- Ma pan rację. Mało dotacji... Własne zbiory mają już za sobą najlepsze czasy, a tylko raz na jakiś
czas goszczą tu niewielkie wystawy objazdowe... Hańba... W przerwach muzeum próbuje przyciągnąć
ludzi, organizując prelekcje ze slajdami, wieczorki literackie i inne imprezy kulturalne. Brakuje
porządnego mecenatu.
Przez boczny korytarz Peter zaprowadził Francuza do swojego biura. Regały były zastawione
skrupulatnie posortowanymi książkami, a na biurku panował nieskazitelny porządek. Patrick zajął
miejsce na uderzająco staroświeckim krześle przy stole i uśmiechnął się lekko.
- Czyżbym się mylił, czy może jednak to jest ciągle to samo krzesło?
- Naturalnie - odparł Peter. - Ma dobre pięćdziesiąt lat i cudownie pełni swoją służbę.
Otworzył okno i usiadł za stołem. Otworzył szufladę, wyjął przybory i zaczął nabijać fajkę.
- Czy w tym kraju palenie w biurach nie jest zabronione?
- Zdziwiłbym się, gdyby to nagle zaczęło panu przeszkadzać - odparł szelmowsko profesor. -
Opowiem panu, czego się doszukałem.
Z innej szuflady Peter wydobył aktówkę. Gdy ją otworzył, ukazały się wielkoformatowe zdjęcia
poszczególnych stronic złotej księgi, którą Patrick znalazł w Gwatemali. Były tam również papiery z
rysunkami wielu glifów, a także ich tłumaczenia.
- Pan się zna trochę na ludach mezoamerykańskich, zgadza się?
- Tak... - powiedział Patrick. - Zapewne nie tak dobrze jak pan, ale w każdym razie lepiej niż na
starożytnych Egipcjanach, jeśli pan do tego pije.
- Dobrze. Zatem nie muszę tłumaczyć wszystkiego od początku...
- O, dzięki.
-... chociaż zapewne nie zaszkodzi, jeśli raz jeszcze przypomnę w skrócie chronologię wydarzeń.
- Hm... Tego się chyba nie da uniknąć - westchnął Patrick z nutą rezygnacji, po czym z papierosem
w ręku rozparł się na krześle.
- Mówiąc o Mezoameryce, tak właściwie nie mamy na myśli regionu geograficznego, lecz pewien
obszar kulturowy, który z biegiem stuleci nieustannie zmieniał granice. Z grubsza chodzi tu o obszar
rozciągający się od południowej części Meksyku poprzez Gwatemalę i Belize aż po Honduras. To, co
pan tutaj znalazł - wskazał fotografię - jest artefaktem Majów. Oni mieszkali w regionie jukatańskim.
Gdy w XVII wieku przybyli hiszpańscy konkwistadorzy, na miejscu pozostały już tylko resztki tej
kultury. Majowie przeżywali okres rozkwitu prawie sześćset lat wcześniej, ale potem imperium upadło.
Zostało tylko kilka większych miast. W tym czasie panami Mezoameryki byli Aztekowie, mieszkający
dalej na zachód, na południu Meksyku. W 1520 roku Cortez podbił ich ostatniego władcę, Montezumę.
I chociaż Hiszpanie w swoim misjonarskim zapale, zmierzającym do wykorzenienia pogańskich
obyczajów i pism Azteków, dokonali wielu zniszczeń, i tak przetrwało stosunkowo dużo przekazów,
które w późniejszych czasach zostały na nowo zebrane przez historyków. Z Majami rzecz się miała
inaczej. Oprócz kamiennych steli, które zawierają przede wszystkim oficjalne imiona albo daty, na
świecie uchowały się jedynie cztery świadectwa piśmienne, tak zwane kodeksy. Zatem niewiele wiemy
o samorozumieniu Majów, o ich świecie abstrakcji, kulturze, historii czy religii. Wielu rzeczy możemy
się tylko domyślać. Odnaleziona przez pana księga to kompletny kodeks, dwa razy dłuższy od
wszystkich pozostałych kodeksów majańskich. Rzecz kosztowna nie tylko pod względem
materialnym... choć warta zapewne kilkaset tysięcy euro... Z historycznego punktu widzenia wręcz
bezcenna... Rzecz jedyna w swoim rodzaju... i nie ma na nią ceny... Czy pan to rozumie?... Patrick
pokiwał głową, szczerząc się w uśmiechu.
- No, o tyle o ile. Dlatego nie przytaszczyłem tego w bagażu podręcznym... Wybaczy pan, mam
nadzieję?...
- Gdzie to jest?
- W sejfie bankowym.
- Dobrze! Bo na tym historia się nie kończy... Postarałem się o tłumaczenie... Kompletna analiza i
przekład zapewne zajmie sporo czasu, może całe lata. Ale już pierwsza odsłona ujawniła sensacyjną
legendę o Stworzeniu, której do tej pory nie znaliśmy. Powiedzmy zresztą raczej... Nie wiedzieliśmy,
- 21 -
że znali ją Majowie... Istnieje fascynujący mit Azteków o Stworzeniu oraz o rodowodzie tego
plemienia. Historia przytoczona w pańskiej księdze jest o wiele starsza od mitu Azteków...
- Jednak można przypuszczać, że ta złota księga jest dużo młodsza - powiedział Patrick. - Została
napisana wtedy, gdy już rządzili Aztekowie, a ich wierzenia i mity rozprzestrzeniły się również w
kierunku Gwatemali.
- Tak, prawda. Z biegiem czasu pismo majańskie ulegało zmianom. W pańskiej księdze
zastosowano glify, które wyszły z użycia na długo przed Aztekami. Te glify wskazują na początek
naszej ery.
- No dobra, ale teraz szczerze... To chyba nie kręci aż tak bardzo, co?
- Zna pan podania Azteków?
- O tyle, o ile. Przybyli z jakiejś wyspy na jakimś morzu i długo wędrowali przez ląd w poszukiwaniu
nowej ojczyzny. Potem ujrzeli znak. Orła na kaktusie, który wyrastał z jakiegoś głazu czy czegoś tam,
no i założyli sobie miasto Tenochtitlan, czyli dzisiejsze Mexico City.
- Tak. Zgadza się. Legenda o rodowodzie i wędrówce Azteków jest dobrze usytuowana w czasie i
prowadzi do pierwszego wieku po Chrystusie... Nasze średniowiecze... Nie ma co porównywać z
historiami o Stworzeniu, jakie znamy z Bliskiego Wschodu czy Azji, zresztą znacznie starszymi.
- No, mówię przecież. Ta historia nieszczególnie kręci. - Patrick dmuchnął kłębem dymu.
- Sama w sobie nie... - przytaknął Peter. - Ale Aztekowie byli nie tyle wielkimi wynalazcami, co
gorliwymi naśladowcami. Chętnie korzystali z dorobku innych. Tak więc czcili Tolteków, a ruiny ich
kultury w Teotihuacan zinterpretowali jako miejsce narodzin swych bogów... Nie przeczuwali nawet, że
to miasto było starsze od Tolteków. Należało już do Olmeków, którzy mieszkali tu jeszcze przed
Majami. Aztekowie przejęli od innych zasady pisma obrazkowego, projekt pięćdziesięciodwuletniego
kalendarza i wiele elementów architektury.
Peter wskazał ustnikiem fajki leżące przed sobą kartki.
- A ten kodeks dowodzi, że także i ta malutka historia o początkach Azteków została przez nich
jedynie przejęta po kimś innym i zaadaptowana... że była w obiegu już w czasach Majów, a wywodzi
się nie z roku tysięcznego po Chrystusie, lecz z początków kalendarza Majów, który można wyliczyć
na rok 3114 przed Chrystusem.
- No, kto by pomyślał.
- Oczywiście, nie możemy wiedzieć, czy Majowie nie przejęli tego mitu po Olmekach i nie
zaadoptowali go do swoich potrzeb. Ale najbardziej interesujące jest to, że także w tym najstarszym
znanym nam ujęciu, znaczącą rolę odgrywa pochodzenie z pewnej wyspy... Z rajskiej wyspy, którą
trzeba było opuścić, gdy została zniszczona przez bogów.
- Co to za wyspa?
- Według znanej wersji azteckiej była zlokalizowana gdzieś na północny zachód od Tenochitlan.
Natomiast starsza wersja majańska wskazuje, że ta wyspa leżała gdzieś na wschodzie... A więc w
Zatoce Meksykańskiej albo nawet dalej, na otwartych wodach Atlantyku. W obu wersjach nosi tę samą
nazwę... Azlán...
Patrick przez dłuższą chwilę niemo spoglądał na Anglika. Potem roześmiał się.
- Chyba nie chce mi pan teraz wmówić, że ma pan na myśli Atlantydę... Czy może jednak?.
Peter milczał z tajemniczą miną.
- A więc naprawdę! - Patrick znów się roześmiał. - Na to wpadło wielu innych przed panem, stary
druhu... Atlantyda!... Jeszcze bardziej zwariowany pomysł od mojego zamiaru poszukiwania Eldorado!
- Myśli pan?...
- I jeszcze jak myślę! Niechże pan przyzna się od razu, jakie ziółko przypala pan w tej swojej
fajeczce.
Peter wypuścił kłąb dymu z fajki.
- Holger Danske Mango Vanilla. Co prawda wyśmiewany przez tradycjonalistów, bo za bardzo im
pachnie aromatyzowanym sosem, a za mało tytoniem, lecz ja wiem swoje.
- To tylko żart.
- No, to go panu zepsułem.
Patrick obrzucił Anglika uważnym spojrzeniem. Od kiedy poznał Petera, pozwalał sobie niejeden
raz zażartować jego kosztem i doskonale się orientował, kiedy profesor mówi serio.
- Pan mówi poważnie, co nie?
- 22 -
- W rzeczy samej.
Patrick potrząsnął głową i zgasił papierosa.
- Dopiero przed paroma godzinami wygłosił pan długachną prelekcję o tym, jak wątpliwa jest ta
legenda i jak się ją ocenia, a tu nagle sam pan zaczyna w ten deseń? Co to ma być?
- Nie powiedziałem, co sam sądzę na temat rozmaitych interpretacji. A poza tym nie muszę dzielić
się z całym światem teorią, którą najpierw chciałbym sprawdzić.
- Pan chciałby ją sprawdzić? Czyżby zachciało się panu poszukiwania Atlantydy?
- A tak. I pomyślałem sobie, że zapewne zechce mi pan towarzyszyć.
Patrick wstał.
- Ale chwila... moment... Przecież pan wygłosił kazanie o chwiejnych podstawach, na których opiera
się ta cała historyjka z Atlantydą! - chodził po biurze w tę i z powrotem. - To legenda.... Poszukiwania
tego lądu trwają od dobrych dwóch tysięcy lat... Byłoby kompletnym nonsensem wierzyć, że uda się
odnaleźć Atlantydę tylko dlatego, że pan w tym swoim biurze przetłumaczył początek starego tekstu
Majów.
Peter nie dał się zirytować.
- Układał pan kiedyś puzzle?
- Jako dziecko.
- Poszukiwanie odpowiedzi często porównuje się z zabawą puzzlami. Są pojedyncze elemenciki,
które same w sobie nie mają sensu, ale wspólnie tworzą jednak jakiś obraz. To porównanie jest
złudne. Przy układaniu puzzli pracuje się według wzoru, a sam obraz buduje się krok po kroku. I tak
postępuje większość badaczy... Zaczynają od teorii, domniemania, jakiegoś quasi-wzoru
antycypowanej odpowiedzi, a potem tak długo szukają kawałków puzzli, aż uda im się uzupełnić
obraz. Biorą te elementy, które im pasują, inne zostawiają na boku. Na końcu wychodzi im
odzwierciedlenie tego ich wzoru, częstokroć jakieś takie krzywe i koślawe. Lecz twierdzą, że im się
udało. W rzeczywistości mierzą swój sukces według tego, jak duże jest podobieństwo odpowiedzi do
ich pierwotnego zamysłu, nie zaś według tego, jak wiele elementów pozostało nieuwzględnionych, ani
jak wiele supozycji było potrzebnych po to, aby jako tako złożyć ten obrazek. A jak mówi
doświadczenie, najprawdopodobniejsza okazuje się taka teoria, która wymaga jak najmniej supozycji,
czyli najprostsza.
- Ma pan na myśli brzytwę Ockbama.
- O, pan zna to ze swojej pracy inżyniera? Racja, zasada minimalizmu Ockhama, która zresztą była
już znana w czasach Arystotelesa. Mówiąc prosto... Jeśli istnieją rozmaite hipotezy, które próbują
objaśnić to samo zagadnienie, zawsze należy preferować tę z nich, która wymaga mniejszej liczby
złożonych korelacji i domniemań.
- A co to ma wspólnego z Atlantydą?
- Cóż, jeśli spojrzy pan na te wszystkie teorie mówiące o poszukiwaniu Atlantydy, zobaczy pan, że
ludzie prawie zawsze pracowali w oparciu o całą masę supozycji. Przyjmowano, iż Platon nie mówił o
dziewięciu tysiącach lat przed swoją erą, lecz tylko dziewięciuset... Przyjmowano, że nie chodziło mu
o lokalizację po tamtej stronie Słupów Heraklesa, lecz o obszar przed mml... Przyjmowano, że
poszukiwana wyspa była o wiele mniejsza niż w jego opisie... Przyjmowano, że to wszystko było
przypowieścią... I tak dalej... Nie dało się inaczej, bowiem dostarczone przez Platona kawałki puzzli na
pozór nie potrafiły stworzyć obrazu, który pokrywałby się z naszą współczesną wiedzą o przeszłości i
świecie. Tak więc spróbowano... Jak pan to nazwał?... Spróbowano podejścia heurystycznego.
Antycypowano jakieś tam rozwiązania i sprawdzono, czy dało się je wyprowadzić poprzez projekcję
wsteczną. Oto przykład... Przyjmijmy, że zatopienie Atlantydy oznaczało wybuch wulkanu na wyspie
Thira... Co zatem trzeba było zmienić w historycznej opowieści Platona, aby pasowała do obrazka?...
Rozumie się samo przez się, że przeprowadzając dostateczną liczbę supozycji i adaptacji, można
ulokować legendarne imperium na Helgolandzie albo i na Antarktydzie.
Patrick ponownie zajął miejsce i przybrał nieco znudzoną minę.
- Ciekaw jestem, do czego pan zmierza.
- Naprawdę?
- Właściwie to nie.
- No, tego mogłem oczekiwać. Ale niech pan posłucha. Mamy dość poszlak. Nawet kilka więcej niż
ci, którzy dotychczas poszukiwali Atlantydy. Mamy kodeks Majów z legendą o ich rodowodzie,
mówiący, że praojcowie Majów pochodzą z pewnej, leżącej na wschodzie, rajskiej wyspy, która
- 23 -
zatonęła. Po raz pierwszy mamy do czynienia z faktami będącymi odbiciem legendy z opowieści
Platona, chociaż ten nasz Grek znacznie bardziej zagłębia się w detale. Do tego dochodzą
zrealizowane przez nas projekty. Przypomina pan sobie rysunek koncentrycznych kręgów znaleziony
we Francji? Powtarzał się w tajemnej jaskini w tym regionie i w kawernie pod Sakkarą. - Peter
wyciągnął rysuneczek, który wcześniej pokazał na swojej prelekcji.
Patrick w ułamku sekundy rozpoznał ten symbol.
- O, już lepiej... - powiedział Peter na widok uniesionych brwi Francuza. - Oto szkic stolicy
Atlantydy, tak jak opisuje go Platon. Metropolię otaczają trzy kanały wodne... Są też ulice, które z
zewnątrz prowadzą prosto do centrum.
- Pan myśli... - Patrick zawahał się z wypowiedzeniem tego na głos.
- Te niezrozumiałe dla nas i najwidoczniej wysoko stechnicyzowane pozostałości po nieznanej i
dawno temu zaginionej kulturze, które znaleźliśmy... zarówno we Francji jak i w Egipcie... zawierały
plan Atlantydy.
Patrick milczał i spoglądał na symbol. Utworzyła się tutaj nieoczekiwana i z gruntu surrealistyczna
korelacja.
- Ale to może być przypadek - powiedział w końcu. - Atlantyda wcale nie musiała istnieć, żeby ktoś
mógł opracować podobny wzór.
- Na tym nie koniec - upierał sie Peter. - Jaskinia we Francji była wypełniona inskrypcjami.
Przeważnie zawierały mity o Stworzeniu. Chociaż były również takie, które opowiadały o potopie. Już
wtedy zastanawialiśmy się, na co miały nas nakierować. Teraz objawia się to z całą jasnością... Miały
nas nakierować na wspólne pochodzenie... pochodzenie, które miało początek w zagładzie.
- Ale...
- A w Sakkarze - kontynuował Peter. - Te dwie wielkie kolumny w Komnacie Zapisków! Według
legendy były to kolumny znalezione przez Noego po potopie... zawierały mądrości świata... Pamięta
pan jeszcze? Ta wolnomularka... która zresztą udawała... opowiadała nam o nich w Notre Dame.
- Muszę powiedzieć - wydusił wreszcie z siebie Patrick, opadając na oparcie krzesła - że to
wszystko mnie naprawdę zdumiewa... Pewnie przez cały ten czas poszukiwaliśmy jakiejś zaginionej
kultury, która inspirowała starożytnych Egipcjan, a może nawet ich prowadziła... Jacyś ludzie
pozostawili po sobie archiwa wiedzy o nieznanej nam funkcji... Nie wiemy, ile mają lat... Ale wygląda
na to, że teraz pan sam zaczyna bawić się w to, co pan negował! Pan chciałby zobaczyć Atlantydę i
naraz wszędzie odkrywa pan wskazówki.
- Niewykluczone. Świetna dedukcja - odparł Peter, uśmiechając się pod nosem.
- I jeszcze jedno... Jeśli nawet to prawda... Jeśli to są wskazówki, i tak nie wiemy, gdzie szukać.
Tak samo jak pozostali.
- I oto właśnie mylny wniosek! - wypalił Peter, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Otóż pan
jeszcze nie wie, co ja wiem... Co takiego mam w tej szufladzie...
Spojrzał na Francuza, nie spuszczając zeń wzroku, i ewidentnie delektował się tą chwilą. Patrick nie
dał mu satysfakcji i nie pytał dalej, chociaż paliła go ciekawość, jakiego królika profesor teraz
wyciągnie z kapelusza. Poszukiwanie Atlantydy byłoby ostatnim zadaniem, jakiego podjąłby się
kiedykolwiek jako inżynier, samozwańczy badacz terenowy, a tym bardziej jako poszukiwacz skarbów.
Nie mówiąc już o tym, że nie spodziewałby się tego po tak poważnym naukowcu jak Peter Lavell,
który wprawdzie cenił sobie niekonwencjonalne przemyślenia i korelacje, ale jednocześnie był w
każdym calu realistą i nigdy nie pozwoliłby sobie na kompromitację przed opinią publiczną. Jeśli Peter
uparcie wierzył w jakąś ideę, niewątpliwie miało to mocne podstawy. Jednak Patrick musiał przyznać,
że ich dotychczasowe odkrycia, przedstawione w tym świetle, wskazywały na osobliwą, nieomal
naturalną logikę. Jego instynkt budził się, nieomylny znak, że w pobliżu czyhało coś dużego. Od
- 24 -
tamtego przeżycia w jaskini wiedzy na południu Francji nachodziły go przeczucia, a ostatnio, podczas
realizacji kolejnego projektu w Egipcie, nawiedzały go wizje, które podpowiadały mu właściwe kierunki.
No i teraz, w biurze Petera, mając w uszach słowa profesora, a przed oczyma widok tego tajemnego
symbolu - to, co prześladowało go od dłuższego czasu - Patrick poczuł, jak silnie zareagowały jego
wewnętrzne anteny.
Peter otworzył szufladę biurka i wydobył kolejną aktówkę. Miarowymi ruchami najpierw odłożył na
bok dokumenty o Majach, potem przesunął teczkę w stronę Patricka i otworzył ją. W środku
znajdowały się fotografie, które zaczął układać przed Francuzem. Na zdjęciach widniały antyczne
rękopisy, będące w zaawansowanym stadium rozpadu, zawierające tekst napisany alfabetem
greckim.
- Dwa tygodnie temu - oznajmił Peter - zostałem zaproszony na wykopaliska do Aleksandrii.
Rzekomo odnaleziono tam grobowiec Aleksandra Wielkiego. Jednak pomieszczenie, przy którego
otwarciu mogłem być obecny, nie było żadnym grobowcem. Okazało się, że to biblioteka z mnóstwem
rękopisów, liczących sobie około dwóch tysięcy lat.
Patrick wziął fotografie do ręki. Dokumenty ze zdjęć przypominały pozostałości po zwojach z
Qumran.
- Wie pan, dlaczego zaproszono mnie do Aleksandrii?
Patrick wzruszył ramionami.
- Proszę spojrzeć na regał.
Patrick odwrócił wzrok i odkrył statuetkę. Gdzieś już ją widział. Pochodziła ze starożytnego Egiptu i
przedstawiała boga Thota.
- Czy to... - zaczął.
- Tak, to jest to. Figurka z biurka Olivera Guardnera. Organizacja prowadząca wykopaliska w
Aleksandrii otrzymała od SCA z Kairu dobitną prośbę, żeby włączyć mnie do ekipy, a gdy
przyjechałem na miejsce, przekazano mi paczuszkę z tym podarkiem i widokówką od Melissy!
- Od Melissy? Naszej Melissy z muzeum? - Patrick aż nazbyt dokładnie pamiętał tę rudaskę, której
wdzięk omotał go na dłuższy czas. Zbliżyli się do siebie, a potem wspólnie zakończyli projekt... i
rozstali się.
- Od niej właśnie. Na widokówce było napisane Wiedza, Poznanie i Mądrość, nic więcej. Ale było
jasne, że koniecznie musiałem tam się pojawić. Najwidoczniej dlatego, że ona wiedziała, co tam
znajdziemy.
Patrick zdębiał. Melissa została w Kairze. Przejęła zadanie polegające na opiekowaniu się
spuścizną, którą odkryli. I teraz, z oddali, wskazywała im nową drogę!
- Niechże pan powie - zaczął naciskać Patrick, bo już nie mógł wytrzymać. - Co pan znalazł?
Peter roześmiał się.
- No, nareszcie zaiskrzyło! Nie będę pana dłużej męczył. Zostałem tam nie tylko zaproszony...
Otrzymałem zlecenie oględzin znalezionych dokumentów. To skarby, mówię panu! Odratowane albo
skopiowane dokumenty, fragmenty tego, co niegdyś mogło być Biblioteką Aleksandryjską. I jest coś,
co przebija wszystko, co pan tu widzi. Pamięta pan, co mówiłem o Platońskich dialogach Timaios oraz
Kritias? To jedyne pierwotne źródło mitu o Atlantydzie... Opisy Platona zawierały wiele szczegółów,
jednak były obarczone istotnym defektem... Otóż decydujący dialog, Kritias, był niekompletny! Platon
pisał, że Zeus zgromadził swych bogów, ale tekst urywa się na słowach: A zebrawszy, powiedział...
To, co tu leży przed panem, mój przyjacielu, jest kompletną, trzykrotnie dłuższą wersją relacji Platona
o imperium Atlantydy, o jego zagładzie... i jego dokładnym położeniu geograficznym!
ROZDZIAŁ 4.
AUTEC- Centrum Badawcze US Navy, Andros Island, Bahamy.
- 25 -
Andreas Wilhelm Projekt Atlantyda Tłumaczenie: Maciej Wysocki Tytuł oryginału Projekt Atlantis Wydanie oryginalne 2007 Wydanie polskie 2009 Otóż kiedy doszli do liter, powiedział Thot [Teut] do Tamuza: „Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." A ten mu na to: „Thocie, mistrzu najdoskonalszy; jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, a drugi potrafi ocenić, na co się to może przydać i w czym zaszkodzić tym, którzy się zechcą daną sztuką posługiwać. Tak też i teraz: Ty jesteś ojcem liter; zatem przez dobre serce dla nich przypisałeś im wartość wprost przeciwną tej, którą one posiadają naprawdę. Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy, przestanie ćwiczyć pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie. Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą. Posiędą bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie się im zdawało, że wiele umieją, a po większej części nie będą umieli nic i tylko obcować z nimi będzie trudno; to będą mędrcy z pozoru, a nie ludzie mądrzy naprawdę." Fajdros Platon tłum. Władysław Witwicki ROZDZIAŁ I. Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich na północ od Great Abaco Island, Bahamy. Pierwsza fala z hukiem przewaliła się przez pokład Juanity. Znajdujące się tu czułe urządzenia elektroniczne już dawno przestały funkcjonować. Sztorm szalejący wokół statku przybierał na sile. Reflektory nie oświetlały w zasadzie niczego oprócz przedniego pokładu i miotanych wichrem pióropuszy piany. Morskie bryzgi i strugi deszczu smagały statek i zamieniały blask świateł w srebrzyste wstęgi. Juanita, będąca dawniej trawlerem, została zaprojektowana do wypraw dalekomorskich i w przeszłości wychodziła cało z gorszych sztormów. Nuño González wiedział o tym, tak samo jak jego ludzie. Jednak tym razem w tej podłej aurze było coś dziwnego. Załogę zaczął ogarniać zabobonny - 1 -
niepokój, a González nie mógł dopuścić, żeby zapanował nad nimi. Nadeszła pora na działanie z najwyższą precyzją. Kapitan nie mógł teraz pobłażać ludzkim słabościom. Morze też nie będzie okazywać łaski. - ¡Maldición, Raúl! - fuknął na bosmana, który właśnie nachylał się nad mapą. Zerwał ją ze stołu i tym samym ruchem zrzucił filiżankę. - Weź się za sprzęt! W wodzie siedzi jeszcze sto tysięcy dolców. A to nie jest twoja forsa. Do roboty! Raúl opuścił kabinę, ale González nadal miotał przekleństwa. Spojrzał przez okno na morze. Nad pokładem od sterburty załamywała się kolejna fala. Położył statek w dryf, żeby ułatwić holowanie sprzętu. Krążyli na tym obszarze już od trzech dni i sondowali dno morskie. González poświęcił całe dwa lata na rekonstrukcję ostatniego rejsu Maria Celeste z Puerto Bello przez Hawanę aż do miejsca, gdzie w marcu 1612 roku statek ten poszedł na dno razem z ładunkiem ponad dwustu ton srebra. Przez sześć ostatnich miesięcy przygotowywał wyprawę, w którą zainwestował cały majątek. W Hawanie zwerbował załogę, drużynę zahartowanych na morzu facetów, którzy przekonali go swoimi umiejętnościami. Żadne tam kształcone głowy, sami tylko marynarze i robotnicy. Ten, kto podczas poszukiwań skarbu chciałby deliberować nad jakimiś ale i co by było gdyby, zamiast porządnie wziąć się do roboty, pomylił adres. Mimo tak dobranej załogi González nic był na tyle głupi, żeby uwierzyć, że nie będzie musiał pilnować wszystkiego osobiście. Tu, na pokładzie, nikt nie miał takiego doświadczenia jak on, nikt też poza nim samym nie był gotów utoczyć własnej krwi, żeby tylko wszystko się udało. Od uderzenia niespodziewanej fali statek stanął dęba, kapitan zatoczył się do przodu. To jeszcze nie był sezon na huragany, ostatnie dane ze stacji meteorologicznej w Nassau nie wskazywały, że na coś się zanosi. Niemniej jednak różne fenomeny pogodowe w tym rejonie nie były rzadkością, więc González dopuszczał i taką możliwość. Zszedł z mostka na pokład. Deszcz chlasnął go w twarz i na chwilę pozbawił tchu. Był krzepkim mężczyzną, ale nie łudził się ani trochę, że przy porządnym sztormie zdoła utrzymać się na nogach. Dlatego złapał się mocno relingu i lekko schylony sunął w stronę rufy, aby dopilnować porządku. Trafił tam na Raúla i trzech innych ludzi manipulujących przy windzie żurawia bramowego. Pierwotnie urządzenie służyło do wciągania sieci, ale później statek przebudowano według nowych wymogów i ten sam żuraw był teraz używany do obsługiwania sprzętu podwodnego. Ludzie uwijali się jak w ukropie. Zauważyli kapitana dopiero wtedy, gdy stanął między nimi. Zobaczył dłoń zaklinowaną w wyciągarce i usłyszał przeraźliwy krzyk robotnika - szybko zorientował się, co się stało. Nieustannie ściekająca z armatury deszczówka zabarwiła się ciemną czerwienią. Koledzy starali się uwolnić palce nieszczęśnika z mechanizmu, podczas gdy Raúl naciskał nerwowo guziki sterownika windy. González odepchnął go tak gwałtownie, że bosman runął do tyłu na deski pokładu. Potem dobrał się do sterownika. Nie świeciła żadna kontrolka, przyciski nie reagowały. Nie było zasilania! Zakleszczony marynarz wył z bólu i wierzgał nogami. González złapał go za nadgarstek i zobaczył, że trzy palce utkwiły w zębatce windy. Kości na pewno zostały zgruchotane na miazgę, bo inaczej palce nie weszłyby między tryby. Trzymały się tylko na strzępach tkanek miękkich. - O Boże! - krzyczał robotnik. - Moja ręka! González zdążył objąć tułów mężczyzny, gdy kolejna fala przewaliła się przez statek i zalała ich kaskadą morskiej wody. - Raúl! - zawołał. - Statek się obraca! Ustaw go prostopadle do fali! Bosman popędził na mostek, a González znowu szukał stabilnego punktu oparcia. Potężnym szarpnięciem pociągnął robotnika do tyłu i wyrwał resztki jego dłoni z zębatki windy. Tamten z wrzaskiem zatoczył się na bok, zgiął wpół i padł na kolana. - Wstawaj, ale już! - warknął González, nachylając się nad rannym i pomagając mu się podnieść. - Co jest?! Nie stać mi tu, wy bezmózgie pawiany! - wrzasnął na pozostałych. - Czy ja muszę wszystko robić sam?! Sprowadzić go pod pokład i opatrzyć! Pedro, zostajesz tutaj. Dwaj mężczyźni chwycili rannego i ruszyli na dół, zaś González zabrał się za windę. - Trzymaj kable! Jazda! - zawołał do robotnika i przesunął dźwignię przełączającą napęd z elektrycznego na ręczny. Pedro złapał za kable umocowane na żurawiu. Poczuł szarpnięcie, gdy koła zębate odblokowały się, a fale zaczęły miotać ciężkim sprzętem zawieszonym na drugim końcu. Zacisnął chwyt i zaparł się o jakąś stalową szynę na pokładzie. W końcu zębatka ręczna zaskoczyła i González zaczął wciągać sprzęt, kręcąc korbą windy. - 2 -
Tymczasem Juanita ustawiła się prostopadle do fal, które przestały zalewać ją od burty. Teraz łajba przewalała się wzdłuż osi niczym stalowy tłok jakiejś potężnej machiny napędzanej morskim żywiołem. Przez slip, czyli opuszczoną rampę na rufie statku, masy wodne raz po raz wdzierały się na pokład, a cofając się do morza, tworzyły niebezpieczny prąd ssący. Burza przybierała na sile, bryzgi i deszcz zlały się w jedno. Gonzálezowi nie udawało się schować przed sztormem, który tarmosił nim w różne strony. Kapitan ledwie łapał oddech, już dawno przemókł do suchej nitki. Przymknął powieki, pozostawiając jedynie wąskie szparki i niezmordowanie kręcił korbą windy. Wreszcie na końcu kabli błysnął biało-żółty korpus sonaru. González nadal obydwiema rękami kręcił korbą. Urządzenie powolutku zbliżało się w stronę slipu. Gumowa mata izolacyjna zabezpieczała wrażliwy sprzęt przed uderzeniem w stalową rampę, ale i tak istniało ryzyko, że fale rąbną sonarem o statek, jeśli urządzenia nie uda się we właściwym momencie jednym manewrem wciągnąć i zabezpieczyć. - Łap sonar! - zawołał do Pedra. - I uważaj! Robotnicy zdołali zrobić zaledwie jeden krok w stronę slipu, gdy Juanita znowu stanęła dęba. Pedro przez moment miał wrażenie, że stracił grunt pod stopami. Kiedy statek ponownie runął na wodę, hektolitry oceanu zakotłowały się i marynarz runął jak długi. - Pedro! - zawołał González. Tamten bił na oślep rękami wokół siebie, rozpaczliwie szukając punktu zaczepienia. Spływająca ze slipu woda porwała go ze sobą. González zablokował windę i rzucił się na pomoc, lecz nie zdążył. Z ledwie słyszalnym krzykiem Pedro przepadł w grzmiących falach. Przez jakąś nierzeczywistą chwilę wicher rozrywał pióropusze piany, jakby nic się nie stało. Potem Pedro wydostał nad wodę głowę i część korpusu. Cudem zdołał złapać wiszące w wodzie kable i utrzymać się na powierzchni. Usiłował nabrać powietrza w płuca, ale kolejne fale raz za razem zamykały się nad nim. González zaklął, skoczył z powrotem do żurawia i znowu zakręcił korbą. Miał nadzieję, że wciągnie na pokład i sonar, i swojego człowieka. Jednak wiszący ciężar urósł po wielekroć, toteż mimo całej swojej siły kapitan zwijał kable z nieznośną powolnością. Na sekundę odwrócił wzrok, aby zaprzeć się ramionami o koło windy. Gdy tylko podniósł oczy, zamarł z przerażenia. Za slipem piętrzyła się ogromna fala, przewyższająca Juanitę o wysokość człowieka. Z ogromną przytomnością umysłu González objął żuraw obiema rękami i wczepił się w niego z całej siły, zanim masy wodne zaczęły przelewać się przez rufę. Uderzyły w kapitana z takim impetem, że ścięły go z nóg. Ten ześlizgnął się w dół. Zawisł na kolumnie żurawia. Dolna część ciała zwisała bezwładnie i przewalała się po pokładzie, nogi bezsilnie tłukły o metalowe wsporniki. Jakaś oderwana deska przemknęła obok głowy kapitana i uderzyła go w żebra. González skulił się z bólu, ale nie zwalniał chwytu. Zaciskał oczy i usta z nadzieją, że to wszystko kiedyś się skończy. Wreszcie woda spłynęła. Statek jednak co rusz stawał dęba. Kapitan z trudem podciągnął się w górę, mocno trzymając się żurawia, potem spojrzał na rufę. Kable, z których zerwało się wszystko, co na nich wcześniej wisiało, miotały się bezładnie. Ryknął z wściekłości, lecz wiatr pochłonął jego krzyk. Potem coś zajaśniało. Zbliżał się jakiś statek! Wyjrzał przez atakujące go strugi deszczu na połać wzburzonego oceanu. Jednak światło nie pochodziło z żadnego statku. To było morze, ono samo zaczęło świecić. Biuro stacji FOX International Channels, Los Angeles - Do dziś jeszcze setki zwiedzających napływają do kościoła Santa María delle Grazie i podziwiają malowidło w refektarzu. Tylko nieliczni z państwa przeczuwają, że muszą się w nim kryć jakieś tajemnice. Nigdy zapewne się nie dowiemy, co faktycznie było intencją artysty... Nazywam się Kathleen Denver. Towarzyszcie mi, proszę, w wędrówce pośród tajemnic naszej przeszłości i oglądajcie kolejny odcinek „Odważ się wiedzieć”. Rob wyłączył nagranie i odwrócił się do Kathleen. - Możesz mi powiedzieć, co to miało być? Kathleen opadła na oparcie i wykrzywiła usta. Nie znosiła tego lekceważącego stylu Roba. Ale znali się już od pięciu lat i oboje byli zawodowcami, więc potrafili się dogadać nawet wtedy, gdy ich poglądy na jakiś temat różniły się znacznie. To on swego czasu ściągnął ją do stacji FOX, przekonawszy się, że znakomicie wygląda przed kamerą i naprawdę dobrze zna się na dziennikarstwie. Jednak odkąd zasiadł w zarządzie, coraz częściej uważał się za kierownika programowego, mimo że stał dość - 3 -
daleko od bieżących wydarzeń. Odpowiadał jedynie za pewien niewielki segment formatów, które stacja kupowała dla kanału History Channel emitowanego przez FOX. Prowadzona przez Kathleen audycja „Odważ się wiedzieć” należała do tej grupy, dlatego zaprosił ją na spotkanie. - Nie wiem, o co ci chodzi - odparła. - Ta kwestia na końcu: Nigdy zapewne się nie dowiemy... Ile razy to już wałkowaliśmy? Zadaniem tej audycji nie jest sprzedawanie zagadek... My mamy dawać widzom informacje! A informacja oznacza usunięcie niepewności. Informować oznacza: nie mącić. Mają być fakty, wiedza.... Audycja ma tytuł „Odważ się wiedzieć”, a nie „Odważ się zgadnąć”. To nie jest żaden Czynnik PSI, okej? - Rany, Rob, zejdź na ziemię! Wiesz tak samo dobrze jak ja, że nie możemy przedstawiać domniemań jako faktów! Ile razy już powtarzałeś, że History Channel ma do stracenia dobrą opinię? - Właśnie o tę opinię chodzi, moja gołąbeczko. - Rob wstukał do komputera jakieś polecenie, a potem przekręcił płaski monitor tak, żeby mogli patrzeć na ekran z obu stron biurka. - Historyjką o Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci nie zwabimy dzisiaj nawet myszy. To powinno polecieć trzy, cztery lata temu. Albo... Linia krwi Jezusa Chrystusa... Jeszcze jeden półkownik- I co my tu jeszcze mamy... Całun Turyński... Wolnomularze w Waszyngtonie... Opus Dei... Czy poza tym jest coś nowego? Ach tak, że Wikingowie odkryli Amerykę, a historia o potopie wywodzi się z eposu o Gilgomaszu... - Gilgameszu - poprawiła od niechcenia Kathleen. - Niech będzie Gilgameszu, wszystko jedno. Pytam, dlaczego ani jeden temat z powyższych mnie nie interesuje? No, jakiś pomysł? Kathleen przewróciła oczami. Nienawidziła tych jego przemówień. - Powiem ci - kontynuował Rob. - Nie interesuje mnie, bo leciało to już tysiąc razy! Dlatego!... I nie tylko ja tak sądzę!... Znowu wklepał coś do komputera, a na monitorze pojawił się kolorowy wykres słupkowy. - Oglądalność twojego programu znowu spadła o dwa procent... Pikujesz. A na to, szczerze mówiąc, jesteś zbyt kosztowna. No jasne, tu cię boli, pomyślała. Przecież na początku roku omawiała z nim plan tematów do realizacji. Oczywiście, teraz jakakolwiek dyskusja nie ma żadnego sensu. Próba udowodnienia, kto ma rację, doprowadzi donikąd. Koniec końców on opłacał jej pracę, a oglądalność rzeczywiście spadała, więc tym bardziej nie warto kopać się z koniem. W gruncie rzeczy było jej to obojętne, bo zarabiała na emisjach, a nie na oglądalności, ale Rob na pewno będzie chciał obniżyć wynagrodzenie za następne projekty. Była przygotowana na taką ewentualność. - Nie będę ci już oferować żadnych nowych odcinków - powiedziała. Rob nadstawił uszu. - Co masz na myśli? Chcesz zrezygnować? - Masz jeszcze dwa odcinki - powiedziała. - Później będzie przerwa letnia, a później... - urwała. - Tak...? -...później będę miała coś innego. - Coś innego? Chcesz sprzedawać programy innej stacji? Uśmiechnęła się. Lubiła go drażnić. Rob starał się ukryć, że jest zdenerwowany, ale znała go dość dobrze. Wiedziała, że nie mógł zrezygnować z niej zbyt prędko. Ona sama również nie zamierzała zostawiać go z niczym. Mimo wszystko był rzetelnym odbiorcą usług. - Co to, to nie - powiedziała w końcu - ale już pracuję nad nowym projektem. Do lata pierwsze odcinki będą gotowe. - Nowy projekt, aha. Pytanie, kto to od ciebie kupi. - Ty, bo niby kto inny? - Kathleen uśmiechnęła się, widząc, jakie na nim zrobiła wrażenie. Podczas fety bożonarodzeniowej dwa lata temu zbliżyli się do siebie, a Rob, młodszy od niej prawie o dziesięć lat, przyznał, że już dawno miał na nią oko. I nie wynikało to z zakrapianego nastroju. Sama od dłuższego czasu czuła coś podobnego. Na zakończenie wieczoru oboje wylądowali w jego apartamencie i jego łóżku. Była to jednak tylko przygoda i nazajutrz Kathleen ostrożnie, ale z determinacją oświadczyła, że powinni poprzestać na tej jednej nocy. Dzielnie zjadł tę żabę i od tej pory ich współpraca układała się naprawdę dobrze. Oboje pozostali singlami, chociaż ona wiedziała, że Rob nadal ma jakieś nadzieje. Dlatego w chwilach takich jak ta nader chętnie wykorzystywała tę jego słabość. - 4 -
- Ja? - odparł z uśmiechem. - Ależ tak - odpowiedziała czule. - Nie sądziłeś chyba, że przestanę o tobie myśleć? - Chyba głównie o mojej forsie. - Jak możesz! - Kathleen, moja gołąbeczko, wiesz, że nie kupię kota w worku. - Wydaje ci się, że powinnam odkryć troszkę więcej? - Już ja dobrze wiem, co ty masz do odkrycia... - zrobił przy tym wiele mówiącą minę, a ona ją szczerze odwzajemniła. - Wiem też - kontynuował - że masz na myśli tylko jedną audycję. - Tylko jedną audycję? - odparła z udawanym oburzeniem. - W takim razie może jednak będę musiała zgłosić się z tym do CBS. Rob roześmiał się. - No, dobra, dobra. Pokaż, co masz! Uśmiechnęła się krzywo i podała mu aktówkę. Rob otworzył dokumenty i studiował je przez chwilę. - Nowe odkrycie? - zapytał, nie podnosząc wzroku. - Ktoś coś o tym wie? Kathleen wstała i nachyliła się nad stołem. - Nie - odpowiedziała. - Mam to od jednego takiego informatora. Absolutna nowość, prasa jeszcze niczego nie wie. Zdążę poskładać cały reportaż, zanim brukowce narobią szumu! I znowu będziemy pierwsi! Rob podniósł wzrok. - A niby jak to wszystko ma się odbyć niewielkim kosztem? - Pomyślałam sobie, że zmienimy deal. Ty przejmiesz koszty, a prawa do emisji podzielimy po połowie. - Wskazała na inną stronicę dokumentu. - W zamian chciałabym dostawać progresywną premię, według oglądalności. Rob wpisał kilka liczb do komputera. - Jeśli wziąć pod uwagę ostatni odcinek, to raczej generujesz straty. - Wiem - odparła. - Ale ta nowa seria będzie prawdziwą bombą. - Jesteś bardzo pewna siebie. - Absolutnie tak! Rob spoglądał na nią przez chwilę. Potem skinął głową. - No dobra, zgadzam się. Przekażę sprawę do działu prawnego, niech oni dopną detale. Podał jej rękę, ale ona przyciągnęła go trochę ku sobie i pocałowała w policzek. - Dzięki, Rob, jesteś skarbem! - Potem opuściła biuro, uradowana z osiągniętego celu, pozostawiając za sobą wzdychającego mężczyznę. Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich na północ od Great Abaco Island, Bahamy. González z niedowierzaniem wpatrywał się w świecące morze. A ono zaczynało na jego oczach promieniować, tak jakby pod wodą pojawiło się stale rosnące źródło światła. Coś, co zmierzało w kierunku powierzchni. Bąble przebijały się przez fale i, pieniąc się, pękały. Cały obszar wokół rufy Juanity zaczai kipieć. Gwałtowny cios wstrząsnął statkiem i odrzucił Gonzáleza w bok. Kapitan uderzył o luk i usiłował wczepić się w niego zdrętwiałymi palcami. Słyszał trzeszczenie kadłuba. Potem w pokład uderzyły kolejne fale, a statek przechylił się na burtę. González pozbierał się jakoś i zatoczył w stronę mostka. Drzwi niemal wyrwało z zawiasów. Kapitan wpadł przez nie do środka. - Raúl! Zabieramy się stąd, cała naprzód! Bosman manipulował przy instrumentach pokładowych. - 5 -
- Nie da się! - zawołał. González rzucił się w jego stronę i odepchnął go tak mocno, że tamten zderzył się ze stojącym bez ruchu marynarzem. - Co to ma znaczyć?! Wszystkie wskaźniki padły. Najpierw uległy awarii czułe urządzenia elektroniczne, teraz cały statek był martwy. - ¡Mierda! - zaklął González i walnął pięścią w konsolę. - To nie dzieje się naprawdę! Jazda, wszyscy zakładać kamizelki ratunkowe. Natychmiast! Marynarze patrzyli na niego nieprzytomnym wzrokiem, nie ruszając się z miejsca. - Nie słyszeliście? Natychmiast! Z wnętrza statku dobiegł odgłos kolejnego uderzenia. Przechył był coraz silniejszy. Czepiając się szafek, González przeszedł przez kabinę dowodzenia, a potem ruszył schodkami w dół. - Założyć kamizelki ratunkowe i na pokład! Raz, raz! - krzyknął w głąb korytarza. Przemknął obok spanikowanych ludzi. Otworzył drzwi maszynowni i już miał ryknąć to samo, gdy gorąca chmura cuchnącej ropą, gryzącej pary buchnęła mu w twarz. Odskoczył, ale przy kolejnym szarpnięciu Juanitą chlusnęła na niego fala wody. Statek przeciekał! Woda zatapiała maszynownię! González ruszył do drzwi. Musiał je zamknąć, jeśli załoga miała mieć jakąś szansę. Zaparł się o przeciwległą ściankę ciasnego korytarza i z całej siły pchał drzwi, aż zdołał je wcisnąć tak, żeby zamek zaskoczył. Nie była to grodź, lecz zwykłe stalowe drzwi, ale na razie musiały wystarczyć. Pognał z powrotem przez korytarz i wspiął się na mostek. Zebrała się tam załoga. Ludzie walczyli z przechyłem statku, opierając się o ścianę i gorączkowo usiłowali założyć kamizelki ratunkowe. - Gdzie mechanik? - zapytał González. Miał nadzieję, że nie został zamknięty w maszynowni. Szybkie spojrzenie w zdezorientowane twarze obecnych rozwiało złudzenia kapitana. Dla tamtego nie było już ratunku. Statkiem targnął potężny wstrząs. Juanita gwałtownie bujnęła się na rufę. Dwaj mężczyźni przelecieli na drugą stronę kabiny. Jeden walnął zębami o metalową poręcz, drugi zderzył się z futryną. Cały dziób Juanity wynurzył się z wody. Statek złapał przegłębienie na prawie dziesięć stopni. - Trzymać się! - ryknął González. Spodziewał się, że Juanita za moment runie w wodę. Jednak mijały straszliwe chwile i nic się nie działo. - Padre nuestro, que estás en el cielo... - zaczął modlitwę jeden z marynarzy, pozostali pochylili głowy. - Zostańcie tutaj, jasne? Niech żaden z was nie schodzi na dół - zawołał González. - Jeśli Juanita zacznie tonąć, macie się stąd wynosić! Wyszedł na pokład. Deszcz chłostał go po twarzy i pozbawiał tchu. Kapitan przez na wpoi przymknięte oczy znowu dostrzegł poświatę, zaczął się jej przyglądać. Pieniąca się na biało kipiel ogarnęła obszar wokół statku. Woda zdawała się gotować i chociaż dziób Juanity unosił się teraz kilka metrów nad powierzchnią morza, dolatujące zewsząd bryzgi sięgały aż na tę wysokość. González złapał się relingu i ostrożnie przedzierał w stronę rufy. Nie wierzył własnym oczom. Ocean w tym miejscu był skotłowany jeszcze mocniej, w falach na wszystkie strony przewalały się dziwne części, nierozpoznawalne szczątki jakichś wraków. Przez slip morze wrzuciło na statek ogromną ilość wodorostów, dryfującego śmiecia i skalnych odłamków, które zawalały teraz dużą część tylnego pokładu. Jeszcze więcej tego paskudztwa zdawało się wisieć w toni morskiej. Rufa trawlera zapadła się poniżej linii wody. González z niedowierzaniem podszedł bliżej. Stał teraz po kolana w wodzie przelewającej się po pokładzie. Z czarno połyskującej masy śmieci i szczątków wystawało czyjeś ramię. Pedro! Porwany przez morze, wypluty i pogrzebany w splątanej kupie śmieci, która teraz podtapiała Juanitę\ González już chciał się cofnąć, gdy dostrzegł w tej masie jakiś blask. Jego spojrzenie zawisło na nienaturalnie błyszczącym przedmiocie, wystającym spod oplatanej wodorostami bryły koralowca. Schylił się, żeby wydobyć ten obiekt na wierzch. Wyglądał na część jakiejś starej metalowej płytki. Nie zwyczajnej metalowej płytki. To było złoto! González oparł się całym ciałem o oślizgłą masę, wcisnął rękę między ociekające wodą szczątki, rozepchał je na boki i pociągnął za grubą na palec płytkę. Jednak gdy tylko zdążył ją wyrwać, stos śmieci stracił stabilność i osunął się w dół. Rufa statku coraz bardziej zanurzała się w morzu. Przerażony González nie mógł się cofnąć, bo rękawem kurtki zahaczył o ostrokrawędziasty koral. Stos - 6 -
szczątków wciągał go do morza! Rozpaczliwie próbował wyrwać się z pułapki, ale potężna fala runęła na rufę, kryjąc wszystko w grzmiącym wirze wody i ciemności. AUTEC - Centrum Badawcze US Navy, Andros Island, Bahamy. - Mamy kod pięćdziesiąty, sir! Salutujący żołnierz stał w drzwiach pomieszczenia. Komandor porucznik Walters oderwał wzrok od papierów. Jak przez mgłę przypominał sobie, o co chodziło z tym oznaczeniem. To jakaś pilna sprawa, tyle że odkąd stacjonował na Andros, nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło. - Dziękuję - odpowiedział w końcu i skinął głową. - Trzeba zebrać wszystkie informacje, zaraz przyjdę. Gdy żołnierz odmaszerował, Walters wstał i otworzył sejf umieszczony w ścianie. Obok paru aktualnych dokumentów projektowych leżała tu również aktówka z poufnymi instrukcjami i regulacjami dotyczącymi podejmowania określonych środków. Otworzył stronicę z kodem pięćdziesiątym, przeczytał kilka akapitów i odłożył dokument na miejsce. Chwilę później wszedł do sali kontroli ruchu powietrznego i żeglugi. Obecni tam żołnierze podnieśli wzrok i zaraz stanęli na baczność, ale Walters tylko niedbale machnął ręką. Podszedł podoficer dyżurny. - To ja kazałem pana zawiadomić z powodu kodu pięćdziesiątego, sir. - No i jestem. Niech pan strzela. - Proszę za mną, sir. Podoficer otworzył szklane drzwi przyległej salki narad. Przyciemnił światło i uruchomił konsolę komputerową. Na ścianie pojawił się obraz mapy z projektora. Walters usiadł i spojrzał w tym kierunku. Była to mapa złożona ze zdjęć satelitarnych, obejmująca obszar północnych Bahamów aż po Great Abaco Island, jak również sporą część Atlantyku leżącą na północny wschód od tego obszaru. W stopce okna aplikacji z mapą ukazały się takie informacje, jak: skala, data, godzina oraz kilka danych meteorologicznych. Po mapie powędrowała czerwona kropka wskaźnika laserowego- - Niech pan spojrzy na ten region, sir - powiedział podoficer. - Ta stop-klatka została zrobiona mniej więcej godzinę temu. Teraz wyświetlę warstwy chmur, ale potem zobaczy pan, że wprawdzie niebo było zachmurzone, a wiatr wiał z prędkością od dwudziestu do dwudziestu pięciu węzłów, a więc dość mocno, na całym tym obszarze nie zanotowano żadnych sztormów ani niepogody. Walters potarł kark. Meteorologię zdążył znienawidzić jeszcze podczas unitarki. Wprawdzie dzisiejsze metody wizualizacji były bardziej zaawansowane, ale bynajmniej nie uatrakcyjniały tego tematu. No dobra, brak niepogody na podejrzanym obszarze, okej, jedziemy dalej! - Teraz powiększę odpowiedni wycinek. Odpowiada on wysokości mniej więcej pięćdziesięciu mil morskich i, jeśli wolno mi zwrócić pańską uwagę na dane ze skanu filtra częstotliwościowego nałożone na obraz... O rany, marnował się tutaj prawdziwy docent, pomyślał Walters. -... zauważy pan taką szarą plamkę. To strefa tak zwanej białej wody, widzi pan? Przez trzydzieści minut ta strefa nieustannie się rozrastała. - Niech pan posłucha - powiedział Walters - bardzo ciekawe to wszystko, ale gdyby gdzieś tutaj nie było jakiegoś statku, chyba nie ogłoszono by kodu pięćdziesiątego? Niech pan przejdzie do sedna. - Tak, oczywiście, sir. Chodzi o ten statek. - Na wyświetlony obraz nałożono linię kursu, na jednym z jej końców widniało małe kółko. - Tam był trawler. - Trawler?! - Walters jęknął. Ta sprawa na pewno nie przeszła niezauważona i oznaczała kłopoty. - Tak, sir. Dokładniej mówiąc, kubański trawler. Sprawdziliśmy dane i stwierdziliśmy, że w ostatnich dniach taka jednostka pływała po tym obszarze. Przy tym nie zajmowała się połowami. Otóż namierzyliśmy echo sonaru. Zakładamy, że to jeden z tych przebudowanych statków do poszukiwania skarbów. - Dobra robota - powiedział Walters z ulgą. Z reguły nikt nie interesował się losem takich prywatnych jednostek. A już na pewno nie kubańskimi poszukiwaczami skarbów. - 7 -
- I co stało się potem? - powiedział, chcąc zaspokoić ciekawość. - W niecały kwadrans od wpłynięcia w strefę białej wody statek zniknął z radarów. - Zatonął? - Prawdopodobnie tak, sir. - Jakieś wezwania pomocy? - Żadnych, sir. - Dobra, dziękuję. Walters podniósł się z miejsca. I po to ta cała rewolucja, pomyślał, choć doskonale wiedział, że wymagały tego procedury. Szczęśliwie dla niego okoliczności zbiegły się tak, że nie musiał podejmować dalszych czynności. - Proszę mieć oko na ten obszar - polecił podoficerowi - i meldować mi o dalszych wydarzeniach mających związek z tą sprawą. Wie pan, co trzeba napisać w raporcie? - Że ściśle tajne, sir. - Dobrze. Odmaszerować. Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich od Great Abaco Island, Bahamy. Przebiwszy się przez fale, González chciwie wciągnął powietrze. Po chwili znowu został wessany pod wodę. Obracała nim na wszystkie strony, nie pozwalając zorientować się, gdzie góra, gdzie dół. Wokół niego kotłował się grzmiący chaos baniek powietrza, piany i części z jakichś wraków. Jako jedyny z załogi nie założył kamizelki ratunkowej, ale w tej sytuacji i tak na niewiele by się zdała. Wir kotłujący szczątkami wciągnie go i będzie trzymał tak długo, aż utopi. Coś staranowało go z boku, kapitan złapał się tego przedmiotu z całych sił. Był szorstki, z drzazgami... Wielka drewniana belka czy coś takiego. Wczepił się w nią, wtulił głowę w ramiona i wraz z tą belką wpadł w prąd wodny. Potem znowu wydostał się na powierzchnię i łapczywie chwytał powietrze. Przez moment wydawało mu się, że widział Juanitę tańczącą na wzburzonym morzu. Nadal trzymał się kurczowo belki i ostrożnie rozglądał na wszystkie strony. Deszcz ciągle padał, wiatr nadal zrywał szczyty pianowych pióropuszy, ale powoli burza i morze się uspokajały. Nierzeczywista światłość znikła, a razem z nią ta biała, skotłowana woda. Na powierzchni dryfowały kępy wodorostów, z których wystawały drewniane szczątki i inne pozostałości. Po Juanicie zaginął wszelki ślad. González odkrył w pewnej odległości większe skupisko dryfujących śmieci. Wierzgnął nogami, żeby obrócić drewnianą belkę w wodzie i skierować ją ku kępie. Było tam kilka podobnych belek, omotanych przez trawę morską i morszczyny. Kapitan wgramolił się na tę prowizoryczną tratwę. Chwiała się i przesuwała pod jego ciężarem, ale jakoś się trzymała. Tymczasem on, leżąc na brzuchu, zaczął poprawiać konstrukcję. Wywlekał ze szpar długachne wstęgi wodorostów i splatał je z pozostałymi. Łapał i zsuwał drewniane drągi oraz ułomki desek, żeby złączyć je razem. Wydawało mu się, że śni, gdy zobaczył kolejny złoty błysk, taki sam jak w stosie wyrzuconym przez fale na rufę Juanity. Nachylił się do przodu i sięgnął ręką głęboko pomiędzy belki. Usiłował złapać złoty przedmiot, który wisiał wśród szczątków nieco poniżej linii wody. Była to wąska, błyszcząca płytka, może ta sama, co przedtem. Poczuł mrowienie, gdy dotknął palcami jej powierzchni. Ten kolor! Zdawało mu się, że odbiera wychodzące z niego ciepło. Lekko pociągnął za płytkę, lecz ona nagle zsunęła się ku wodzie. Jaka ciężka! Trzymał ją już tylko trzema palcami. W każdej chwili złoty skarb mógł zatonąć w głębinach. González desperacko przesunął się na lepszą pozycję, aby móc wsunąć wolne ramię przez lukę w tej kupie dryfujących odpadów. - González! Zaskoczony odwrócił głowę. Parę metrów dalej pływał jakiś człowiek. - González! Pomóż mi! To był Raúl, który resztkami sił usiłował utrzymać się na wodzie. Jego kamizelka ratunkowa przepadła, on sam był wyczerpany i najwyraźniej ranny. González obrócił się ku niemu na tyle, na ile pozwoliło mu ramię tkwiące między belkami. - 8 -
- No, dawaj tu! Złap mnie za rękę! Głowa Raúla zanurzyła się. Ramiona bezładnie uderzały o wodę, wypychając go na powierzchnię. Już nie starczało mu sił na normalne pływanie. - Ratunku! - wykrztusił, zanim kolejna fala zalała mu głowę. González musiał mu pomóc! Lecz nie mógł ruszyć się z miejsca! Spróbował wydobyć zanurzone ramię na powierzchnię, lecz złota płytka zawadziła po drodze o spód pływającej sterty śmieci i prawie wyślizgnęła mu się z dłoni. Teraz już tylko czubki palców trzymały ten skarb w żelaznym uścisku. - Jeszcze kilka metrów - desperacko wołał nad wodą i rozciągnął się najbardziej jak mógł, aby podać Raúlowi drugą rękę. Jednak tamten był zbyt daleko. Patrzył w górę i młócił rękami wokół siebie. W tym momencie kolejna fala chlusnęła mu w twarz. W chwilę później jedno ramię raz jeszcze przebiło się na powierzchnię, a potem i ono przepadło w głębinie. - Nie! - krzyknął González. W jego oczach łzy mieszały się z deszczówką, on sam gniewnie rzucał przekleństwa w sztorm. Potem wcisnął twarz w mokre zielsko prowizorycznej tratwy. Płakał i dygotał. Najpierw z żalu, potem z coraz większej wściekłości. Zebrał siły i w końcu przebił się drugim ramieniem w dół, do złotej płytki. Złapał ją całą i z dziką determinacją szarpał tak długo, aż wydobył spomiędzy szczątków na powierzchnię. Wyczerpany przewrócił się na bok i położył skarb obok siebie. Płytka była ze złota, bez dwóch zdań. I miała jakieś napisy! Jej powierzchnię pokrywały spiralne wzory i delikatne linie jakby z rysunków technicznych oraz piktogramy jakiegoś nieznanego języka. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, to nie mogło pochodzić z żadnej epoki czy cywilizacji, o której kiedykolwiek słyszał. Podświadomie czuł, że takich płytek musiało być więcej. González uniósł pięść w stronę morza. - Na to złoto tutaj przysięgam, że jeszcze tu wrócę! Wydrę ci skarby i pomszczę śmierć brata!... Raúl, słyszysz?! Ja tu wrócę. Będziesz pomszczony! ROZDZIAŁ 2. Las deszczowy, około sześćdziesięciu mil na północ od Flores, Gwatemala. Patricka, jak codziennie od kilku dni, obudziło wnerwiające jazgotanie jakiegoś ptaszyska. Na pewno nie był to jeden i ten sam okaz, lecz kolejny przedstawiciel gatunku wydającego z siebie szczególnie ostre gwizdy. Usiadł w hamaku. Odciągnął na bok moskitierę i przymocował do gałęzi nad sobą. Rzut oka na zegarek zdradził mu, że było tuż po siódmej. Półmrok lasu deszczowego zaraz powinien się nieco rozjaśnić. - Cholerne gówno - zaklął, odkrywszy, że w nocy strącił traperki na ziemię. Zeskoczył z hamaka i przeciągnął się jak kot. - ¡Buenos dias, señor Patrick! - zawołał jeden z przewodników siedzących na drugim krańcu ich niewielkiego noclegowiska. - Nooo...bry - odburknął Patrick. Z bocznej kieszeni spodni wyciągnął paczkę papierosów, wypstryknął z niej bezfiltrowca, rozprostował i zapalił. Po pierwszym sztachu zawiesił papierosa w kąciku ust i schylił się po buty. Chwycił je za podeszwy, cholewkami w dół, i kilka razy uderzył nimi o drzewo. Jeden but był pusty, ale z drugiego wypadła na podłoże gruba jak palec stonoga i raz-dwa znikła w listowiu. - Ej, won stąd, bo pójdziesz do gara! Założył traperki i podszedł do paleniska. Dopóki miał przy sobie przewodników, nie musiał dbać o prowiant. Nie musiał nawet używać kuchenki kempingowej na gaz płynny. Tamci dwaj w każdym obozowisku rozpalali nieduże ognisko, podtrzymywali je i pichcili na nim jedzenie. Teraz przygotowywali mocną kawę, a to z samego rana było dla Patricka niezwykle ważne. - 9 -
Przewodników zwerbował kilka dni temu we Flores. Jechali rozklekotaną terenówką do Carmelity, gdzie za marne grosze organizowano survivalowe wyprawy do dżungli dla żądnych przygód mieszczuchów, którym chciało się odkrywać niby to jeszcze nigdy nieoglądane ruiny majańskie. Tym razem wyruszyli z Carmelity w kierunku północno-wschodnim i jak zwykle zagłębili się w las. Tyle że Francuz ani myślał zajmować się odnajdowaniem świątyń Majów. Chodziło mu o coś zupełnie innego. Patrick usiadł na kikucie drzewa obok ogniska, wziął od Jaimego, jednego z przewodników, plastikowy kubek i napełnił go kawą, gotującą się na ognisku w blaszanej kance. - Daleko jeszcze, señor Patrick? - zapytał Jaime. - Myślę, że dotrzemy tam dzisiaj. - Upił łyczek kawy i rozejrzał się dokoła. - Gdzie Rodrigo? - Szuka drogi, señor. - Drogi? Nie znajdzie żadnej drogi. Nawet nie wie, dokąd idziemy! - Tak, tak - przytakiwał Jaime. - No to szuka, gdzie się da. Patrick potrząsnął głową. Wyciągnął i włączył odbiornik GPS. Urządzenie odbierało sygnały z kilku satelitów i obliczało aktualną pozycję. Na wyświetlaczu pojawiła się mapa albo raczej coś, co powinno nią być. Widać było tylko pustą przestrzeń i nieliczne drogi, od których zdążyli odejść zbyt daleko, żeby zobaczyć je w powiększeniu. O wiele ważniejsze były inne dane, które GPS obliczył na podstawie sygnałów z satelity. - Jeszcze osiem kilometrów - powiedział Patrick. - A iść musimy dokładnie w tym kierunku. Pokazał w głąb lasu, który z każdego miejsca wyglądał jednakowo. Tak naprawdę Patrick sam nie wiedział, czy to dokładnie osiem kilometrów. Urządzenie obliczało odległość i kierunek na bazie aktualnie mierzonej pozycji geograficznej i współrzędnych docelowych, które zostały wcześniej zapisane w pamięci GPS. A że mieli zamiar eksplorować miejsce, którego jak dotąd nie pomierzył żaden geodeta, ba, nawet nie zostało odkryte, toteż Patrick mógł te współrzędne określić jedynie w przybliżeniu. Spędził całe tygodnie w starych bibliotekach hiszpańskich w Toledo i Sewilli, a na koniec musiał długo walczyć o pozwolenie na przeprowadzenie badań naukowych w archiwum katolickim w Rzymie. Jednak to się opłaciło. Trafił na ślad ojca Guilherme de Navarra, dominikańskiego mnicha, który w XVII wieku został karnie przeniesiony do kolonii Nowego Świata. Jak wielu innych duchownych w młodym wicekrólestwie Nowej Hiszpanii miał w ramach pokuty nawracać pogan. Postać padre Guilherme wydawała się ważna, ponieważ zachowało się kilka jego listów zawierających wzmianki na temat pewnego bardzo szczególnego skarbu. Ojczulek wbrew oczekiwaniom nie zgłosił się do jednej z licznych misji, lecz wyruszył w głąb puszczy Jukatanu i, nie zapytawszy nawet o pozwolenie, założył własną misję. Patrick pozbierał rozproszone w listach wskazówki dotyczące jej położenia, czyli odległości od różnych miejsc i opisy znaków orientacyjnych w terenie, a następnie porównał je ze zdjęciami satelitarnymi o najwyższej rozdzielczości. Jego własne doświadczenia wyniesione ze środkowoamerykańskiej puszczy pomogły mu w prawidłowej ocenie zdobytych informacji. Przeprowadził symulację czasu koniecznego do pokonania rzek i kolejnych etapów wyprawy. Dzięki temu zdołał ustalić najbardziej prawdopodobne położenie geograficzne dawnej misji, która nigdy nie została odnaleziona i zdążyła popaść w zapomnienie. Właśnie te dane zastosował do obliczenia współrzędnych docelowych. Być może pomylił się w ocenie albo pomiarach, ale rzecz jasna, ani myślał mówić o tym swoim przewodnikom. Jak co rano, oprócz kawy przewodnicy serwowali eintopf1 z puszki podgrzewanej na ognisku. Nie było to wymarzone śniadanie Patricka. Zresztą, na ogół nie czuł głodu zaraz po przebudzeniu. Ale marsz przez dżunglę był wyczerpujący, więc najpóźniej po godzinie człowiek żałowałby, że nie ma nic w żołądku. Wyruszyli, gdy pierwsze promienie słońca zalśniły w koronach drzew, a las wypełnił się duchotą. Otoczyło ich wszechobecne, donośne brzęczenie różnogatunkowego owadziego świata, towarzyszyły im świdrujące uszy odgłosy ptactwa i sporadyczne powrzaskiwanie wyjców huśtających się na wierzchołkach drzew. Patrick puścił przodem przewodników z maczetami. Potrafili odnaleźć najłatwiejsze przejścia w tej gęstwie leśnej, która osoby z nią nieobeznane doprowadziłaby do czarnej rozpaczy. Miejscami nie dawało się wypatrzyć żadnego przesmyku między poszyciem, lianami i drzewami. Nie zawsze było wiadomo, czy maszerowało się jeszcze po ziemi, czy może już pomiędzy 1 Właściwie der Eintopf (z j. niem.), czyli danie z jednego garnka - typ gęstej, wieloskładnikowej, zazwyczaj mięsno- warzywnej potrawy przyrządzanej w jednym garnku. - 10 -
sztywnymi korzeniami powietrznymi figowców. Przewodnicy unikali roślin z trującymi cierniami, przeganiali węże, które przerażająco często czaiły się między konarami. Jednak większości tych zwierząt dawali święty spokój, bo wydawały się raczej niejadowite. Patrick miał nadzieję, że przewodnicy znali się na rzeczy. On sam nie był ani przyrodnikiem, ani specem od fauny lasu deszczowego. W zasadzie unikał zbyt bliskiego kontaktu z naturą - a akurat tu było więcej przyrody niż gdziekolwiek indziej. Był dyplomowanym inżynierem, a nie naturszczykiem. Niemniej jednak miał jakiś zmysł pragmatyczny i nieomylny zazwyczaj instynkt. Dlatego nie bał się nawet ryzykownych ekspedycji. Na samym początku tego, co inni może określiliby mianem kariery, a co tak naprawdę nie było niczym innym jak przypadkowym rozwojem, Patrick wsparł kilka badań archeologicznych swoimi ekspertyzami technicznymi. Dopiero po jakimś czasie przyszła mu do głowy myśl, żeby korzystać ze swojej wiedzy i zdolności na własny rachunek. Do badań starożytnych ruin używał robotów badawczych, choć nie zawsze miał oficjalne zezwolenie. Ale dzięki temu dokonał paru sensacyjnych znalezisk. Chodziło mu po głowie, żeby odnaleźć legendarną złotą krainę Eldorado, jednak zamiar się nie powiódł - zbyt duża była niechęć obawiających się ryzyka sponsorów. Wreszcie poznał profesora historii Petera Lavella. Wraz z nim zrealizował dwa projekty, które dały mu zajęcie na dłuższy czas. Upłynęły kolejne dwa lata, a jego świerzbiły ręce, żeby znowu zabrać się za jakieś przedsięwzięcie. Nic wielkiego, żadne Eldorado, wystarczyłby jakiś porządny skarbik. Coś, co nie było możliwe, gdy pracował z profesorem. Teraz gra toczyła się o skarb ojca Guilherme, a Patrick miał nadzieję odnaleźć zaginioną misję jeszcze tego samego wieczora. Było już późne popołudnie, gdy osiągnęli współrzędne docelowe. Sygnał GPS wskazywał, że znaleźli się na miejscu przeznaczenia z dokładnością do kilku metrów. Oczywiście, było to złudne. Patrick krzyknął do przewodników, żeby się zatrzymali. Rozejrzał się dokoła. Las wyglądał wszędzie tak samo, ani śladu jakichś niezwykłych struktur. - Jesteśmy już całkiem blisko - oznajmił. - Nie ma dokładniejszych danych, musimy mieć oczy szeroko otwarte. Miejsce, którego szukamy, zostało opuszczone kilkaset lat temu. Zdążyło zarosnąć kilkoma pokoleniami tych dżunglowych olbrzymów. Nie możemy spodziewać się tu żadnej polanki. To nie była duża misja. Zaledwie parę chatek, po których nie zostało nawet śladu. Ale był też budynek centralny, wzniesiony z kamienia. Może więc znajdziemy gdzieś resztki murów. Aha, niedaleko stąd musi znajdować się jedna cenote. Taka bardzo mała. Przewodnicy zdawali się cieszyć zwłaszcza z tej ostatniej podpowiedzi, bo kiwnęli głowami. Gdyby nie to, prawdopodobnie musieliby się kierować zachowaniem ptaków albo szukać roślin rosnących zazwyczaj w pobliżu zalanych wodą studni krasowych. Cenoty powstawały z jaskiń, które przez całe tysiąclecia wymywała w wapiennej skale deszczówka przeciekająca przez dżunglowe poszycie. Kiedy strop takiej jaskini się załamywał, w miejscu zapadliska często powstawały okrągłe studnie. Czasami miewały zaledwie dziesięć czy dwadzieścia metrów średnicy, ale bywały i takie o wielkości boiska futbolowego, ze stromymi ścianami skalnymi, które opadały aż do poziomu wody gruntowej. Ludzie zdążyli odkryć, że na półwyspie Jukatan występowało ponad tysiąc takich cenot, z których większość była połączona w gigantyczny, może nawet największy na świecie, podziemny system zalanych wodą jaskiń. Padre Guilherme pisał o małej cenocie w pobliżu swojej misji, o świętym miejscu Majów, lecz Patrick nie mógł znaleźć żadnej tego typu studni na zdjęciach satelitarnych z regionu oznaczonego współrzędnymi docelowymi. Jednak zdjęcia miały dość niską rozdzielczość, toteż obiekty o niewielkich rozmiarach były na nich po prostu niewidoczne. W dziesięć minut później Jaime, który oddalił się od pozostałych, zaczął nawoływać. Okazało się, że naprawdę natrafił na cenotę. Niedużą. Patrick ocenił jej średnicę na jakieś dziesięć do dwunastu metrów. Leśne poszycie urywało się na jej ostrej krawędzi. Ściany opadały stromo w dół jak w szybie studni, a gładka tafla wody spozierała w niebo niczym zielone oko. - Świetnie - powiedział Patrick. - To już niedaleko stąd. Rozdzielamy się. Ja zatoczę łuk w prawo, wy obaj w lewo. Ty, Jaime, zatoczysz większy łuk niż Rodrigo. Spotkamy się po drugiej stronie! Tym razem odkrywcą okazał się Patrick. Drogę zagrodził mu jakiś wał. Leśne poszycie między drzewami nagle wybrzuszało się w górę, jakby porastało jakąś przeszkodę. Patrick ściął maczetą kilka roślin i razem z warstwą mchu i próchnicy usunął z tego miejsca. Pod spodem ukazał się niski murek z kamieni, konstrukcja wykonana ręką człowieka. Zagwizdał na palcach, aby przywołać obu przewodników, i zajął się oględzinami. Wszedł na wał i badał jego przebieg. Rzeczywiście, niemal niewidoczny pod leśnym poszyciem mur tworzył spory prostokąt, coś jakby fundament domu. To była ta misja! - Tutaj jest - oznajmił, gdy nadeszli Jaime i Rodrigo. - Musimy usunąć całą roślinność wokół murów i wewnątrz nich. - 11 -
Mężczyźni natychmiast zabrali się do roboty. Patrick nie miał pojęcia, gdzie w tych nędznych ruinach miałby się znajdować skarb, ale wierzył, że instynkt coś mu podpowie, gdy tylko misja zostanie odkopana. Przypuszczał, że kształt odsłoniętych murów pozwoli odgadnąć pierwotny widok tego miejsca i że znajdą tutaj nie tylko gołe kamienie. Robota nawet nieźle szła wszystkim trzem, toteż jeszcze przed zmierzchem uwinęli się nie tylko z usunięciem krzewów, pnączy i młodych drzew w środku ruin, ale uprzątnęli też metrową warstwę poszycia narosłego w ciągu ostatnich czterech stuleci. W końcu dotarli do wyłożonego wapiennymi płytami podłoża, które kiedyś musiało być posadzką w budynku. Płyty od dawna nie leżały równo, w wielu miejscach zostały przesunięte, podważone przez roślinność albo przebite i rozsadzone przez korzenie. W samym środku wyrosło wielkie drzewo z wysokimi na prawie metr korzeniami szkarpowymi, młody olbrzym, który pewnego dnia zaanektuje całe wnętrze obmurowania. Mimo wszystko, powoli wyłaniał się obraz skromnego domostwa, które głębię gwatemalskiej dżungli łączyło z Hiszpanią konkwistadorów, taki nierzeczywisty pomost wiodący w przeszłość. Uwagę Patricka zwróciła duża płyta leżąca pośród mniejszych w narożniku pomieszczenia, tuż pod ścianą. Czyżby kiedyś było tam drewniane podwyższenie, a na nim stał ołtarz? Patrick przyniósł składany szpadel, który należał do ekwipunku, i zeskrobał z płyty resztki ziemi. Gdy ostrze zatrzymało się na jednej z krawędzi, odkrył w kamieniu uchwyt. Tkwił w nim prawie całkiem skorodowany cienki pierścień z metalu. Tkwił... do chwili, kiedy Patrick niechcący oderwał go uderzeniem szpadla. Francuz ukląkł na ziemi i rękami starał się wytrzeć płytę. Mierzyła niemal metr na metr i była dużo staranniej wykonana aniżeli pozostałe kamienie służące za płytki podłogowe. Musiało się pod nią znajdować wejście do jakiejś piwnicy albo grobowca. Ta płyta na pewno dawała się podważyć. - Jaime, Rodrigo! Chodźcie tu i pomóżcie mi! - przewodnicy przerwali przygotowywanie nocnego obozowiska. - Potrzebny nam jakiś łom... Albo lina... A najlepiej jedno i drugie. Przewodnicy mieli podobny zmysł praktyczny jak Patrick i pojęli w lot, co trzeba robić. W kilka chwil przeciągnęli grubą na palec linę z tworzywa sztucznego przez pierścień, przerzucili przez konar i zawisnęli na niej całym ciężarem ciała, żeby podciągnąć płytę do góry. Patrick podważał szpadlem przednią krawędź. Już po paru minutach kamień się poddał. Powoli uniósł się ze swego łoża i klapnął do tyłu. Patrick zajrzał w odsłonięty otwór, ale cofnął się na chwilę, gdy w twarz buchnęła mu fala cuchnącego zgnilizną powietrza. Zszedł kilka kamiennych stopni w dół, nie więcej niż dwa metry, a już się ukazało brunatno-czarne podłoże. Patrick wrócił po ekwipunek i z latarką marki Maglite ponownie ruszył schodkami w dół. - Cholera jasna! - zaklął, gdy wdepnął w mulistą maź. Z gęstej brei unosił się gnojówkowy odór zgniłych szczątków roślinnych. Ostrożnie zrobił następny krok i jeszcze jeden, aż schody się skończyły. Stanął prawie po kolana w śmierdzącej mazi. Puścił przez piwnicę snop światła z latarki. Ściany z naturalnego kamienia, obrobionego tylko gdzieniegdzie, chyba po to, żeby nieco poszerzyć przestrzeń, były usiane czarnymi plamami mchów i pleśni. Do pomieszczenia przebiło się przez strop całe mnóstwo korzeni. Patrick powoli przemieszczał się do przodu, przesuwając stopy w błocie wydającym z siebie bulgoczące odgłosy. Przez setki lat deszcz przenikał przez poszycie leśne i tę piwnicę, zatem nie mogło tu ocaleć nic, co było pochodzenia organicznego. Żadne księgi ojczulka ani nawet jego zwłoki, bo wskutek wilgoci wszystko by się rozpadło. Ale jeśli padre Guilherme strzegł jakiegoś skarbu, istniało wysokie prawdopodobieństwo, że mógł przechowywać go w tym miejscu. A jak wiadomo, kamienie szlachetne nie ulegają rozkładowi. - ¡Señor Patrick! Okej? - to Jaime, którego głos dobiegał tutaj od wejścia. - Tak, spoko. Zajmijcie się ogniskiem, zaraz wracam. Patrick ostrożnie poszedł dalej. Wywrotka w tę kloakę była ostatnią rzeczą, jakiej chciał. Zastanawiał się, dlaczego w tym pomieszczeniu woda nie stała wyżej. Najwidoczniej skała była tutaj wystarczająco przepuszczalna, żeby nadmiar wody gdzieś odpływał. Wszędzie tu było podobnie, toteż w całej okolicy znajdowało się mnóstwo cenot i pomniejszych wymytych przestrzeni. Pytanie, jakim sposobem padre znalazł tę jaskinię i dlaczego akurat tutaj wzniósł swoją misję, stanowiło nie lada zagadkę. A może był to zwykły przypadek. Światło latarki padło na jakieś wgłębienie w ścianie. Ktoś wykuł tam niszę w skale. Patrick podszedł bliżej. Kończyła się na wysokości jego pasa. Wsadził nogę do środka i zamarł, gdy stopa uderzyła w jakąś przeszkodę leżącą w mazi. Może w kamień albo w coś, co ojczulek pozostawił w tym miejscu. Patrick myślał, czy schylić się i grzebać rękami w tej gnojówce, gdy nagle usłyszał za sobą złowrogi zgrzyt. Głuchy łoskot mielonych kamieni. - 12 -
- Cholera! - syknął, gdy przez podłoże przebiegł raptowny wstrząs. Potem usłyszał za sobą głośny trzask, jakby odgłos pęknięcia. Z przerażeniem zobaczył, że coś się dzieje z podłogą. Kamień pod nogami wydawał się jeszcze stabilny, ale przegniła breja odpływała gdzieś z ogromną szybkością. Znowu zgrzytnęło. Tym razem spore fragmenty podłoża zawaliły się i porwały gęstą maź w dół. Cała podłoga zaczęła się zapadać! Patrick zorientował się, że pod tą piwnicą znajdowała się pusta przestrzeń, może nawet najprawdziwsza cenota, prowadząca wiele metrów w dół aż do poziomu wód gruntowych! Przywarł do ściany, szukając oparcia w kamieniu. - Hej, chłopaki! Potrzebuję pomocy! Migiem! Pomacał stopami grunt, żeby przesunąć się w kierunku schodów. Trafił w pustkę, a w świetle latarki zobaczył, że podłogi już tam nie było. Stał na gzymsie, który w każdej chwili mógł się pod nim załamać. - Rzuć mi linę! - zawołał, zobaczywszy na schodach Jaimego. Przewodnik zniknął. Sekundy ciągnęły się bezlitośnie. Kamienie wokół Patricka jęczały od naprężeń. Było pewne, że ten geologiczny zawał jeszcze się nie skończył. Wreszcie przewodnik powrócił na miejsce i zaczął przymierzać się do zejścia. - Nie schodź, zostań na górze! - zawołał Patrick. - Tutaj wszystko się chwieje! Jaime cofnął się trochę i wrzucił końcówkę liny do piwnicy. Obciążył ją kamykiem, więc wylądowała tuż za Patrickiem. Gdy Francuz schylał się po nią, światło latarki znowu padło w głąb niszy. Stamtąd również odpłynęła większość błota, odkrywając jakąś skrzynię. Skarb...!, pomyślał Patrick. Obejrzał skrzynię. Była z drewna, czarna i oślizgła. Cud, że przetrwała tyle stuleci i się nie rozpadła. Zastanawiał się, czy była zrobiona ze szczególnie odpornego tropikalnego drewna, czy może w jakiś sposób została zaimpregnowana. Spróbował ją podważyć. Nasiąkła wodą i stała się ciężka jak ołów, a nie miała żadnych uchwytów. Trzeba by było ją chwycić oburącz, ale i tak nie było pewne, czy da się ją podźwignąć. Stojąc na wąskim gzymsie, Patrick nie miał prawie żadnego pola manewru. Nie było szans na podniesienie skrzyni z miejsca. Musiał zabezpieczyć się liną od Jaimego, żeby nie runąć w przepaść. Umocował linę do pasa. Robiąc pętlę na ręce, zastanawiał się gorączkowo, co dalej. Jeszcze jedna lina? Nie, od strony schodów nie da się wciągnąć skrzyni na górę, bo trzeba by ją wlec po podłodze, a wtedy na pewno wpadłaby w wyrwę przed schodami i walnęła o ścianę. Drągi! Przecież mogli ułożyć drągi od schodów aż po gzyms i przeciągnąć po nich skrzynię do wyjścia. Nie było czasu na dalsze przemyślenia. Przeciwległa ściana piwnicy zapadła się z nagłym trzaskiem i porwała ze sobą fragmenty stropu. Rozległ się potężny huk i przez strop zwaliło się drzewo z korzeniami, przebiło resztki podłogi i uderzyło jak dzida w cenotę rozwierającą się u stóp Patricka. Ze ścian wokół niego wypadały kamienne bryły, całe pomieszczenie zdawało się implodować. Drzewo osunęło się jeszcze niżej i rozerwało konarami kolejne części stropu. Gałęzie przemykały ze świstem obok Patricka, który z całych sił przywarł do ściany. W końcu ten dżunglowy olbrzym zatrzymał się i zawisł górną częścią korony w wyrwie. - ¡Señor Patrick! W porządku? - spomiędzy gałęzi dobiegało wołanie Rodriga. - Tak! Ale chyba nie na długo! - lina, którą rzucił mu Jaime, nie zdawała się na nic, bo plątanina konarów zagradzała drogę do schodów prowadzących na górę. Trzeba było jakoś przedostać się przez strop... Wyciągnąwszy ramiona, namacał krawędzie wyłamanych elementów stropu, lecz próba podskoczenia i złapania się ich wydawała się raczej mało rozsądna. Zbyt duże było prawdopodobieństwo, że i te skały oberwą się, a on runie w przepaść. Kamienie pod nim już zaczęły się obluzowywać. Stopy osunęły się w pustkę. Upuścił latarkę i złapał się gałęzi przed sobą. Osunął się nieco, ale cudem udało mu się uczepić zieleni i złapać jakiś konar. W tej samej chwili lina umocowana do jego pasa naprężyła się. Zawisł w koronie drzewa, nogi dyndały mu nad przepaścią. Poszukał stopami jakiegoś oparcia. Wiedział, że dopóki drzewo nie osunie się do końca, będzie tu bezpieczny. - Trzymam pana, señor! - usłyszał wołanie Jaimego od strony schodów. Ale to go nie uspokoiło. Jeśli drzewo porwie go z sobą w dół, Jaime też go nie utrzyma. Trzeba przedostać się na górę! Ostrożnie podciągnął się na wyższy konar i sprawdził, czy był wystarczająco mocny. Znajdował się teraz tylko nieco poniżej poziomu gruntu. W normalnych warunkach wyczołganie się z tej dziury nie byłoby żadnym problemem, ale tutaj nie mógł być pewien, czy drzewo raptownie nie osunie się niżej. Niemniej jednak musiał zaryzykować, bo innej możliwości nie było. Odpiął naprężoną, bezużyteczną już linę od pasa, gdy tylko Rodrigo pomiędzy konarami zrzucił mu drugą. Jej końcówka zawisła jednak zbyt daleko. Rodrigo wciągnął linę z powrotem i rzucał tak długo, aż Patrick mógł jej dosięgnąć i - 13 -
przywiązać się do niej. Potem Francuz rozpoczął wspinaczkę. Po kilku szarpiących nerwy minutach wdrapał się wysoko na koronę drzewa, a następnie jednym susem zeskoczył na stały grunt. Z ulgą usiadł na ziemi, odpiął linę i głęboko odetchnął. Zapalił papierosa, poczęstował też przewodników, którzy uradowani poklepywali go po ramieniu. Rozejrzał się dookoła. Podłoga niegdysiejszej misji w zasadzie znikła. Z ziejącej czernią wyrwy sterczała górna część olbrzymiego drzewa, wyglądająca jak gigantyczny krzew. Pień zapadł się na pięć, może dziesięć metrów w głąb cenoty i prawdopodobnie nadal nie dosięgał dna. Skarb! Trzeba dostać się do skrzyni! Ściana, w której tkwiła nisza, jeszcze się nie zawaliła. Omówił plan działania z Jaimem i Rodrigiem. Skrzętnie zajęli się przygotowaniami. Z lin, pasów i taśm sklecili coś w rodzaju uprzęży górskiego wspinacza. Patrick, wyposażony w pasy, karabińczyki i maczetę, przystąpił do kolejnego zejścia, tym razem bezpośrednio nad miejscem, gdzie znajdowała się skrzynia. Aby nie obciążać dodatkowo kamiennego podłoża, wykorzystał drzewo. Starał się nie zaplątać uprzęży w konarach, które mogłyby porwać go w razie osunięcia. Potem odbił się i podtrzymywany tylko linami, zawisł w powietrzu, pomiędzy konarami a skrzynią. Wsunął ostrze maczety pod zbutwiałe drewno, lekko podważył, przewlókł kilkakrotnie pasy wokół skrzyni i spiął je karabińczykami. Potem chwycił osznurowaną całość rękami. - Mam ją - zawołał. Przewodnicy zaczęli go ciągnąć w górę. Skrzynia ważyła swoje, jednak Patrickowi udało się ją utrzymać. Przewodnicy przesunęli go na linach i opuścili na ziemię już poza obrębem ruin. Cała akcja trwała najwyżej pięć minut, ale Patrick z wysiłku pływał we własnym pocie. Gdy Jaime i Rodrigo wreszcie zabrali się za rozpalanie ogniska, zaczął oglądać drewno skrzyni. Było czarne i oślizgłe od wilgoci, ale nadal zadziwiająco mocne. Skrzynia nie miała żadnych okuć, była zamknięta na głucho ze wszystkich stron. Patrick odkrył niemal całkowicie zarośnięte otwory, w których powinny tkwić gwoździe, o ile nie uległy całkowitemu rozpadowi. Ale jeśli drewno było wystarczająco twarde i wodoodporne, może gwoździe przetrwały i trzymały teraz całą konstrukcję. Wypatrzył ledwie dostrzegalną linię obiegającą górną część skrzyni. Zaczął ostrożnie wpychać tam ostrze noża i rozwierać drewniane elementy. Stopniowo poszerzał szparę, aż wreszcie podważył wieko. Rzeczywiście, trzymało się na długich, kutych z żelaza ćwiekach, które nadal niesamowicie mocno tkwiły w drewnie, jakby przeminęły zaledwie dni, a nie całe stulecia. Zajrzał do wnętrza skrzyni. Nikła nadzieja, że zawartość przetrwała w nienaruszonym stanie, okazała się płonna. Oczywiście, woda dostała się do środka, pewnie już dawno temu. We wnętrzu zalegała błotnista breja, taka sama jak w całej piwnicy. Patrick wsadził rękę w cuchnącą masę. Zgniła tu jakaś substancja organiczna, może płótno albo papier. Grzebiąc w mazi, natrafił na masywny obiekt. Wyciągnął go ze skrzyni. Był to nieduży krzyż ołtarzowy. Miał ledwo czterdzieści albo pięćdziesiąt centymetrów wysokości. Był poczerniały i sporo ważył. Gdy Patrick starł największy brud, zorientował się, że to nie żelazo, lecz srebro. Zaśniedziałe, ledwo rozpoznawalne, ale srebro. A ramiona krzyża były zdobione kamieniami. Oto licząca czterysta albo i pięćset lat drogocenność z epoki konkwistadorów! Czy to był ten skarb, o którym pisał padre? Przecież wspominał o tym, że Majowie przynieśli mu skarby! Nie pisałby chyba o własnym krzyżu ołtarzowym... Patrick jeszcze raz sięgnął w głąb skrzyni. Już miał wrażenie, że wyczuł dno, gdy stwierdził obecność czegoś innego, czegoś dużego o płaskiej powierzchni. Ledwie dał radę unieść to coś z dna skrzyni. Pomógł sobie drugą ręką i po chwili wydobył jakąś płytę, niemal takiej samej długości i szerokości jak skrzynia, grubą na palec. Obiekt ten był omotany organiczną, włóknistą substancją, która niegdyś mogła być płócienną chustą, i ważył tyle, co spora płyta z ołowiu. Patrick położył go na podołku i oczyścił ze zbutwiałych resztek. Zaparło mu dech, gdy zobaczył, co właśnie odkrył. W twarz zaświeciło mu czyste złoto, tak lśniące jak w pierwszym dniu. Była to tablica, usiana delikatnymi rysunkami i pieczołowicie wykonanymi znakami. Na jednej krawędzi znajdowały się złote pierścienie. Patrick spróbował przesunąć po nich płytę. Szybko się zorientował, że ma do czynienia z księgą. Z księgą o stronicach z cienko rozwalcowanego złota, w większości zapisaną glifami Majów, które już kiedyś widział. Skarb ojczulka! Przekaz dawnej kultury, zapisany na wieczność w cennym metalu, którego nie zniszczył czas. Zatem poszukiwania się opłaciły! Cmentarz Łaciński - Terra Santa, Bab Sharq, Aleksandria. - 14 -
Peter Lavell stał na dolnym krańcu schodów i spoglądał na portal przed wejściem do alabastrowego grobowca. Za nim zszedł po stopniach Yves Pouilloux. - Obiecywałem panu, że to niedaleko - powiedział Francuz. Peter skinął głową. Był zadowolony, że drogę przez miasto przebyli w klimatyzowanym samochodzie, bo ledwie znalazł się na zewnątrz, pot wystąpił mu na czoło. Nic dziwnego, że tak wielu pracujących tu ludzi nosiło kapelusze albo przynajmniej czapki. Wprawdzie na terenie starego cmentarza stały pojedyncze akacje i cyprysy, ale cienia było tu jak na lekarstwo. Ładnych parę lat temu upały tak mu nie doskwierały, lecz teraz profesor przekroczył sześćdziesiątkę i nie był już taki krzepki. Ten rodowity Anglik mieszkał i pracował w Hamburgu, więc ani jego biuro w muzeum etnograficznym, ani wilgotny i wietrzny klimat europejskiej metropolii portowej nie mogły go przygotować do przebywania w takich szerokościach geograficznych. Ale i tak nie powinien narzekać. Profesor przypomniał sobie pobyt w Egipcie sprzed dwóch lat. W Kairze bywało jeszcze gorzej. - Proszę ze mną, profesorze Lavell - powiedział Francuz. - Zaprowadzę pana do zespołu. Peter ruszył za tamtym człowiekiem. Yves Pouilloux pracował dla Centre d'Etudes Alexandrines, lokalnej organizacji francuskiej prowadzącej badania archeologiczne w Aleksandrii. Organizacja ta działała dopiero od 1990 roku, ale już zdążyła zrobić spore postępy, zarówno w samym mieście, jak i w rejonie portu. Koncentrowano się przede wszystkim na ptolemejskim okresie historii Egiptu, ale, rzecz jasna, przy okazji znalezisk greckich odkrywano też pozostałości z okresu rzymskiego i późniejsze. Yves zaprowadził Petera do betonowego domu, przed którym stał duży namiot wyposażony w stoły. Krzątało się przy nich mnóstwo pracowników naukowych i asystentów. Gdy tylko kierownik wykopalisk podszedł bliżej ze swoim gościem, cały ten tłumek odwrócił się w ich stronę. Peter został przedstawiony kilku ludziom, porozdawał oficjalne uśmiechy i w końcu przekroczył z Yvesem próg niepozornego budynku. Znajdowało się tu tylko jedno spore pomieszczenie, ale panował chłód, więc Peter z zadowoleniem usiadł na podstawionym krześle. - Cieszę się bardzo, że podjął pan trudy tej podróży - powiedział Yves. - Jeszcze nie przebiliśmy się na drugą stronę. Czekaliśmy na pana, bo pańska obecność była tu absolutnie konieczna. - I tylko z mojego powodu kazał pan wstrzymać prace? - zapytał Peter. - Ależ skąd! - uśmiechnął się Francuz. - Było wiele innych rzeczy do zrobienia. Poza tym czekaliśmy tak długo, że te dwa dni mniej czy więcej nie robiły różnicy. To niewyobrażalne, jak trudno tu dostać jakiekolwiek zezwolenie! Bukra, bukra, tak zawsze mawiają... Czyli jutro, jutro... Co równie dobrze może oznaczać następny rok... No cóż, zapewne sam pan wie, jak to jest. - Urzędy na całym świecie są takie same - potwierdził Peter. - Dodatkowym utrudnieniem jest to, że jedno zezwolenie nie wystarczy. Przekonać samo SCA to najmniejszy problem... - Supreme Council of Antiquities, czyli ten egipski urząd do spraw starożytności? - Tak jest. - Miałem już wątpliwą przyjemność poznania doktora Aziza. Peter wrócił myślami do ostatniego projektu w Kairze. Bezowocna wizyta u Aziza była aż nadto żywym wspomnieniem... Tak samo jak i późniejsze włamanie do domu tego człowieka. Myśląc o tym, uśmiechnął się pod nosem. - Ale to nie doktor Aziz stanowi problem - kontynuował Francuz. - Bardzo dobrze się nam współpracuje z SCA. Nie, nie, chodzi o coś innego. Widzi pan, obok znajduje się cmentarz prawosławny, a po drugiej stronie katolicki. I jest ich jeszcze więcej: greko-katolicki, armeńsko- koptyjski, koptyjski a nawet brytyjski cmentarz wojskowy. Przemijały wraz ze stuleciami, a na nich rozpleniło się miasto. Na dawnych cmentarzyskach dzisiaj stoją budynki. Możemy kopać tylko tam, gdzie akurat coś wyburzają, żeby postawić nowy obiekt. Wtedy - o ile w porę zjawimy się na miejscu - mamy kilka dni na rozejrzenie się w wykopach pod fundamenty. A jeśli się rozchodzi o ten wolny kawałek terenu... Przez sąsiedztwo cmentarzy musimy zabiegać o zezwolenia w niezliczonych urzędach. - Już dostał pan jedno - skonstatował Peter. - No tak. Ale jak panu właśnie zilustrowałem, żywimy tu nadzieję na bardzo specjalne odkrycie. - Poszukuje pan grobowca Aleksandra Wielkiego. - 15 -
- To jeden z najsłynniejszych grobowców w historii świata! Ach, przecież panu nie trzeba tego mówić. Przejęliśmy pracę po profesorze Fausimie el-Facharanim. Dziesięć lat temu rozpoczął badania w tym miejscu. Yves postawił na stole dwie szklanki i nalał wody. Peter z podziękowaniem przyjął napój. - Ten alabastrowy grobowiec od momentu odkrycia raz po raz był uważany za grobowiec jakiegoś ptolemejskiego władcy- powiedział i wypił łyk wody. - Ale czy akurat Aleksandra Wielkiego? A poza tym... Aleksandria ma za sobą burzliwą historię. Tutaj zapewne żaden kamień nie stoi na swoim pierwotnym miejscu. Zgodnie z przekazami - albo raczej zgodnie z pewnym przekazem - grobowiec Aleksandra Wielkiego miał znajdować się w centrum miasta. Tylko gdzie antyczne centrum miasta może znajdować się dzisiaj? - Bardzo słusznie, oto jest pytanie - oznajmił Yves. - Od dawna przypuszcza się, że właśnie tutaj, pod cmentarzem łacińskim. Oczywiście, zwykłe przeczucie nie może być powodem do rozgrzebywania fundamentów tętniącego życiem, nowoczesnego miasta. - A teraz jest pan pewien? - Tak. Zdołaliśmy przebadać grunt zoptymalizowanym georadarem, systematycznie poszukując ewentualnych pustych przestrzeni i ciał obcych w warstwach skalnych. I po wielu odwiertach badawczych mamy to, co mamy... Odsłoniliśmy korytarz oraz drzwi znajdujące się na jego końcu. Chcieliśmy bez rozgłosu sprawdzić, co ukrywa się za tymi drzwiami i dlatego zaprosiliśmy pana tutaj! - Jakim sposobem trafił pan akurat do mnie? - zapytał Peter. - Przecież jest tylu innych historyków, których wiedza o Aleksandrze Wielkim jest dużo większa niż moja. Tylu specjalistów. A co z wielkimi egiptologami? Od razu przychodzi mi na myśl Franek Goddio. - Wszystko w swoim czasie. Jest tylko jedna taka pierwsza chwila, a ja za nic nie chciałbym dzielić jej z autokarem pełnym gapiów. A na dodatek... - Yves zrobił przerwę i odchylił się do tyłu, skąd wydobył jakieś pudełeczko. - A na dodatek mamy tu, w Kairze, jakiegoś protektora. Peter spojrzał pytającym wzrokiem na Francuza. - Otrzymałem pewne pismo od SCA, w którym pana zarekomendowano. - Zarekomendowano mnie?... Aziz?... To nielogiczne... A poza tym... Dlaczego jego nie ma tu na miejscu? On, jak się zdaje, nie przepuszcza żadnej okazji do pokazywania się wszędzie i wtykania nosa w obiektyw kamery. Yves wzruszył ramionami. - Niech mnie pan nie pyta, dlaczego. Przyznam szczerze, że już od dawna przestałem się dziwić różnym humorom SCA. A pan niech się po prostu cieszy. Ten pakiet doręczono dzisiaj rano na pańskie nazwisko. - Podał profesorowi pudełko. - Nie ma nadawcy... Tylko rządek hieroglifów, tutaj, widzi pan? One znaczą... - Thot Wehem Ankh Neb Seshtau - dokończył Peter. - Narodzony na nowo Thot, Pan Tajemnic. Znam tego nadawcę. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie przeżycia w Kairze. Kryło się za tym pewne tajne stowarzyszenie, które niejeden raz napsuło mu krwi, zanim stało się jasne, do jakich celów dążyli jego członkowie. Rozstali się w pokoju. Niemniej jednak nie spodziewał się, że ci ludzie jeszcze kiedykolwiek dadzą o sobie znać. Otworzył paczuszkę. Na samym wierzchu leżała pocztówka. Widoczek Muzeum Egipskiego w Kairze. Na odwrocie widniała tylko jedna linijka tekstu: Wiedza, Poznanie i Mądrość. M. Pod widokówką, zawinięta w strzęp egipskiej gazety, znajdowała się figurka, ibisogłowa postać w kroczącej pozie. Był to bóg Thot, założyciel pisma i nauk, krzewiciel kultury w tradycji staroegipskiej. Peter znał tę figurkę. Taka sama, a może i ta sama stała na biurku Olivera Guardnera. Owego starszego pana, który zaprosił profesora na poszukiwania archiwum wiedzy głęboko pod powierzchnią pustyni i pod nekropolią w Sakkarze. Wtedy Peter poznał też Melissę. Owo M. musiało być jej podpisem. Od tej chwili nie tylko wiedział, że ktoś znowu obserwuje jego poczynania, lecz także miał świadomość, że jest mile widziany i że Melissa rozszerzyła sferę swych pozytywnych wpływów nawet na urząd do spraw starożytności. Było to piękne uczucie i poza tymi słowami na pocztówce wszystko inne było już po prostu zbędne. - Prezencik? - zapytał Yves. - 16 -
- Błogosławieństwo. Od dobrych przyjaciół - odpowiedział Peter. - Cudownie. Zatem możemy udać się na wykopalisko. Jest pan gotów? - Tak, zgoda. Francuz wyszedł z Peterem na zewnątrz. Poprowadził go aż do głębokiego na dwa metry szybu, nad którym rozpięto wielki namiot. Przecisnęli się pod nisko zawieszoną płachtą i zeszli na dół po kilku stopniach wyrąbanych w ziemi. Na dnie wykopu znajdował się odsłonięty stopień wąskich kamiennych schodów, które prowadziły przez opadający ukośnie korytarzyk - w podobny sposób jak w grobowcach Doliny Królów. Yves od jednego z asystentów wziął latarkę. - Idziemy, profesorze Lavell - powiedział i wszedł do korytarza. Pokonali zaledwie kilka metrów, a Petera dopadło uczucie trwogi. Gdy tylko poczuł ciężar skał i ziemi nad sobą, mimo blasku światła wpadającego z wejścia za nim i stożka światła z latarki przed nim, ciemność przyszła do niego. Zauważył, że z wiekiem coraz trudniej tolerował mrok. Nie był to żaden konkretny lęk ani nawet nieokreślony zabobonny strach, lecz poczucie chwiejności, utraty orientacji i bezpieczeństwa. Może czynnikiem wyzwalającym były przeżycia sprzed paru lat na południu Francji? W Sakkarze nie potrafił opanować tego uczucia. Być może istniała jakaś przyczyna w psychice, jakaś zmiana, której nie był do końca świadomy. W niektórych momentach miał wrażenie, że już rozumie, o co chodzi. Ale za każdym razem wymykało mu się to i znikało, jak pamięć marzenia sennego. - Jesteśmy na miejscu! Peter niemal zderzył się z Francuzem, gdy ten niespodziewanie się zatrzymał. Korytarz rozszerzał się i przechodził w pewnego rodzaju hol. Był niemal całkowicie pozbawiony dekoracji poza dwiema postaciami namalowanymi na ścianie tuż przed nimi. Yves puścił na nie snop światła z latarki. Malowidła częściowo wykruszyły się razem z białym tynkiem, ale nadal były czytelne. Peter zidentyfikował w nich bogów z egipskiego panteonu. Po prawej stał Thot z przyborami piśmiennymi w ręku, a po lewej było widać Anubisa, strażnika krainy umarłych. - Sądząc po stylu, to malowidła ptolemejskie... - zauważył Peter. - Imitacja staroegipskiego malarstwa naściennego... Ale widoczna jest też wyraźnie grecka domieszka... - Bardzo trafna uwaga! - powiedział Yves. - Za tą ścianą znajduje się komora. Nacisnął nożny włącznik światła. Zapaliły się dwa stojące na statywach reflektory diodowe. W rogu pomieszczenia była ustawiona kamera wideo. Wszystkie kable biegły po podłożu i przez korytarz aż do wyjścia. Na początku Peter w ogóle ich nie zauważył. Przez chwilę czuł się tak, jakby został przeniesiony z powrotem do tajemnej jaskini na południu Francji, którą badał razem z Patrickiem. Dziwne... Zajmował się pracą nad historią, odkryciami i teoriami innych, ale przeżycia ostatnich paru lat coraz częściej kazały mu patrzeć we własne wnętrze. Był na wyprawie w poszukiwaniu wiedzy, prawdy, prapoczątków. Ujawniał powiązania między kulturami, religiami i mądrościami z dawnych czasów, a przy tej demistyfikacji wymykała się mu jakaś istotna część własnego ja. Poprzysiągł sobie, że w przyszłości poświęci sobie dużo więcej uwagi. - Dokładnie zbadaliśmy tę ścianę - zaczął właśnie objaśniać Francuz. - Dlatego częściowo wiemy już, co się za nią kryje. Jest tam pusta przestrzeń o objętości około pięćdziesięciu metrów sześciennych. Wywierciliśmy cienkie otwory i pobraliśmy próbki, które poddaliśmy analizom mikrobiologicznym. - Aby wykluczyć obecność toksycznych zarodników pleśniowych albo innych zanieczyszczeń? - Właśnie. I oczywiście zmierzyliśmy temperaturę, wilgotność i wszelkie potencjalne izotopy. Nasi technicy potrafią lepiej objaśnić szczegóły, wiem już jednak, że ta komora nie była otwierana od dobrych dwóch tysięcy lat. - O, więc można panu pogratulować! - Byliśmy bardzo poruszeni - przytaknął Yves. - I wtedy wysłaliśmy panu zaproszenie. Potem wprowadziliśmy przez przewiert malutką kamerę endoskopową, żeby porobić trochę ujęć z komory. Widzi pan, tam? Podszedł do ściany i pokazał jakiś rowek. - Właśnie przecięliśmy ścianę specjalną piłą do kamieni. Mozolna robota, bo musieliśmy ciąć z wielką precyzją. Za to teraz możemy wydobyć ze ściany cały ten blok. Kilku pracowników z ekipy archeologicznej weszło do pomieszczenia. Pchali przed sobą nieduży wózek z podnośnikiem, który ustawili na jednym poziomie ze skalnym blokiem wyciętym w ścianie. - 17 -
Któraś z asystentek włączyła kamerę, a pozostali pomocnicy umocowali w bloku dwa uchwyty z olbrzymimi przyssawkami, połączonymi ze sprężarką, która miała wytworzyć podciśnienie. Maszyna zamruczała i gdy po pewnym czasie niezbędne podciśnienie zostało osiągnięte, asystenci zaczęli wyciągać blok milimetr po milimetrze. Trwało to dobre kilka minut. Pracownicy ostrożnie ustawili wyjęty blok na wózku transportowym. Potem odciągnęli pojazd na bok, żeby puścić Yvesa i Petera przodem. Naukowcy zajrzeli przez otwór do komory, śledzeni od tyłu przez kobietę z kamerą. Przez chwilę panowało milczenie, a oni oglądali ściany wyłożone lśniącym, mlecznobiałym kamieniem. Byli pierwszymi ludźmi od dwóch tysięcy lat, którym ukazał się ten widok. - To nie jest grobowiec - odezwał się w końcu Francuz. - No, nie jest - potwierdził Peter. - To coś bardziej cennego! Pod ścianami komory stały kamienne regały, wszystkie z polerowanego alabastru. Na nich leżały setki, a może i tysiące niezwykle starannie wykonanych pojemników z tego samego materiału. Był to jakby ogromny magazyn z kanopami. Tyle tylko, że one różniły się znacznie od owych dzbankowatych naczyń, jakie w starożytnym Egipcie służyły do przechowywania cennych wnętrzności wyjętych z mumii. Nie miały pokrywek z dorabianymi horusowymi czy też anubisowymi główkami, lecz najzwyczajniejsze zamknięcia. A w pojemnikach nie spoczywały niczyje wnętrzności, lecz dokumenty. To pomieszczenie stanowiło archiwum, archiwum wiedzy. - Pan nie odnalazł komory grobowej Aleksandra Wielkiego - powiedział Peter, nie mogąc złapać tchu. - Pan odnalazł część Biblioteki Aleksandryjskiej! Kobieta z zarzuconą na ramię kamerą uśmiechnęła się do siebie. Nikt inny nie zdołałby znaleźć się tak blisko miejsca akcji. Ale Kathleen Denver znowu dopięła swego. ROZDZIAŁ 3. Biuro generała Carlosa Cabrery, Hawana, Kuba. - Co za impertynent z pana, González! Jak pan w ogóle śmie pokazywać mi się na oczy i stawiać jakieś wymagania?! González wiedział, że Cabrera nie będzie zadowolony. Od katastrofy, podczas której kubański kapitan ledwie uniknął utonięcia i stracił Juanitę oraz całą załogę, zdążyły upłynąć zaledwie dwa tygodnie. Ale on mógłby przeczekać nawet dwa lata. Cabrerze i tak nie sprawiłoby to różnicy. Ciąg dalszy musi nastąpić... i nastąpi! González uczyniłby wszystko, żeby jak najszybciej wypłynąć w morze. Poskromi tę bestię, wydrze jej skarby i pomści brata. Dla spokoju dusz ich obu. Cabrera był zawzięty. Nazywano go Tigre, bo budził strach... najpierw ryczał, zaraz potem gryzł... Ale to wszystko było niczym wobec świętej misji Gonzáleza. Generał Cabrera siedział za biurkiem i gromił wzrokiem stojącego przed nim Gonzáleza. - W zasadzie mógłbym pana od razu przymknąć! - Generale, niech pan posłucha. Okazuję pańskiej siostrze wielkie współczucie, modlę się za nią. - Skradł pan jej honor, zrobił pan z niej wdowę. Pan się za nią modli?! Raczej niech pan zacznie modlić się za siebie! Tej krzywdy nigdy pan nie naprawi! - Generale, nie wiem, co powiedzieć. Boli mnie to tak samo jak pana! Nie tylko pańskiej siostrze stała się krzywda, ja sam straciłem wszystko, co posiadałem. A mój brat... - Pański brat, González, gówno mnie obchodzi! Gdyby moja siostra nie wyszła za tego pańskiego nieudolnego brata-bękarta, byłaby szczęśliwa do dzisiaj. - Ależ proszę, niech pan posłucha, co mam do zaoferowania. - Co mi pan może zaoferować? - Chodzi o złoto... Mnóstwo złota... Cabrera już gotował się do odpowiedzi, ale jednak wziął głęboki oddech. - Dwie minuty - powiedział w końcu. - A potem nie chcę pana więcej widzieć. - 18 -
Wielka aula, Muzeum Etnograficzne, Hamburg. - Atlantyda, panie i panowie! Jedna z najstarszych, może największa legenda naszej pamięci kulturowej. Na gigantycznym ekranie pojawiła się starodawna rycina przedstawiająca wyspę, przy brzegu której znajdowało się jakieś miasto otoczone kilkoma pierścieniowatymi fosami. Na scenie, przed pulpitem prelegenckim stał profesor Peter Lavell i spoglądał w górę. Ta wielka aula była ozdobą muzeum i spokojnie mogła równać się z aulą szacownego uniwersytetu. Miała piętnaście metrów wysokości i mieściła dwieście osób, które zasiadały na fotelach w lekko łukowatych galeryjkach jak w amfiteatrze. Galeryjki, podłogi, schody, część okładzin ściennych i kunsztowny strop kasetonowy wykonano z ciemnego drewna. Sala była wspaniała, jakby wzięta prosto z powieści przygodowej z przełomu wieków. Bilety na wieczorną prelekcję pod tytułem Atlantyda - mit a rzeczywistość zostały szybko wyprzedane. Temat wykładu przyciągnął mieszaną publiczność złożoną z archeologów-amatorów, ciekawskich, sceptyków i ezoteryków. Peter Lavell, profesor historii ukierunkowany na antropologię oraz mitologię, cieszył się sławą nieortodoksyjnego myśliciela. Nie był autorem sensacyjnych odkryć w terenie, za to stworzył wiele kontrowersyjnych i szeroko dyskutowanych teorii oraz publikacji, które co prawda dopiero po latach, ale nader często znajdowały potwierdzenie w znaleziskach. - Zapewne państwo zgodzą się ze mną - kontynuował Peter - że mało który temat przykuwał wyobraźnię ludzi przez tyle wieków, a i dzisiaj pojawia się raz po raz przy różnych okazjach. Należałoby zatem sądzić, że od jakiegoś czasu mamy pewną wiedzę o Atlantydzie... W końcu poszukiwania tego zaginionego kontynentu trwają od ponad dwóch tysięcy lat... Ale cóż wiemy naprawdę?... Naszym najważniejszym źródłem jest Platon, który w dialogu Kritias zamieszcza dość precyzyjne informacje o Atlantydzie. W sali dały się słyszeć pomruki i pojedyncze okrzyki. Peter Lavell podniósł rękę w uspokajającym geście. Nie zanudzić jednej i nie przeforsować drugiej połowy publiczności o zróżnicowanym poziomie wiedzy - o, to zawsze była niełatwa sztuka. - Wiem, wiem. Dzisiaj badacze przytaczają niezliczoną liczbę cytatów z innych autorów razem z sugestią, że być może chodzi o jedno i to samo miejsce. Według kilku chodliwych teorii, Atlantydę możemy ulokować w okolicach Helgolandu, w Turcji, w okolicach Thiry, Cypru, na południu Hiszpanii, na Azorach, u wybrzeży Afryki Zachodniej, na Antarktydzie albo nieopodal Kuby. Chodzi jednak o nowożytne wnioski i powiązania, jedynie bazujące na źródłach, a datowane niemal tysiąc lat po Platonie. Źródłem pierwotnym jednoznacznie wymieniającym z nazwy i opisującym Atlantydę pozostaje jednak Platon. Napisał Kritiasa, a pięć lat wcześniej po raz pierwszy wspomniał Atlantydę w dziele Timaios. I tam wyjaśnił, skąd pochodzą jego informacje... W tym liczącym ponad dwa tysiące trzysta lat tekście czterej ludzie... notabene wymyśleni... prowadzą dialog, w którym Kritias, jeden z czwórki, oświadcza, że zna tę historię z opowieści dziadka, Kritiasa Starszego. Kritias Starszy rzekomo usłyszał ją z ust swego ojca, Dropidesa. Z kolei Dropidesowi przekazał tę opowieść jego krewniak, będący jednocześnie przyjacielem Solona. A wreszcie Solonowi - na dwieście lat przed Platonem - zdradził ją pewien kapłan egipski. Zatem proszę sobie wyobrazić... Historię o Atlantydzie ktoś zamieszcza w jakiejś księdze w formie opowieści kogoś innego, kto ponoć usłyszał tę opowieść od jeszcze kogoś innego, kto ją usłyszał od jeszcze kogoś, kto też ją gdzieś tam zasłyszał... A w ogóle kapłan, od którego rozpoczyna się cała ta zabawa w głuchy telefon, twierdzi, że wszystko rozegrało się dziewięć tysięcy lat przed jego własną epoką. Aż trudno powstrzymać się od pytania, co za pamięć musiał mieć ten człowiek. Odzewem publiczności była krótka salwa śmiechu. - Państwa reakcja pokazuje pewien kłopot z historią Platona. Otóż stoi ona na fundamencie ze źdźbeł słomy, a to dla każdego naukowca jest niewiarygodne. Dlatego między innymi liczbę poważnych badaczy zajmujących się Atlantydą można porachować na palcach jednej ręki. Pewnie, że istnieje moc literatury na ten temat. Znajdą ją państwo w formie historii przygodowych albo pseudonaukowych książek tematycznych, które figurują przeważnie w dziale ezoterycznym waszych księgarń. Peter uśmiechnął się lekko. - 19 -
- I dlatego również ja nie będę państwu opowiadał, co sam myślę o Atlantydzie. Za to wyłożę kilka chodliwych teorii o tym zatopionym kontynencie. Platon opisuje nie tylko wyspę, jej warunki geograficzne i zagładę, przedstawia też kulturę Atlantydów w zupełnie podobny sposób jak Herodot w swojej Historii. Tyle że Platon nie był znany jako reporter-podróżnik, zatem od zawsze zadawano sobie pytanie, czy jego dialogi... co do jednego... nie mają charakteru czysto alegorycznego. Przerwał na chwilę. - Podejście analityczne zakłada istnienie tylko trzech możliwości... Wszystko jest wymysłem, wszystko jest prawdą albo jest mieszanką faktów i mitów. Jak wspomniano, większość naukowców zadowala się wariantem pierwszym, a dialogi skazuje na banicję do dziedziny literatury lub... co najwyżej... filozofii. Możliwość, że mamy do czynienia z kompletną i bezpośrednią relacją, prawie wcale nie jest brana pod uwagę, ponieważ dialogi Platońskie zawierają ewidentne błędy. Tak na przykład, Platon opisuje, że Atlantydzi byli w stanie wojny z Atenami, z miastem, które... są na to dowody... dziewięć tysięcy lat przed Chrystusem nie istniało. Tak więc pozostaje ostatnia opcja... forma mieszana... Atlantyda jest przypowieścią, która zawiera nieznanej wielkości jądro prawdy. Każda z tych teorii, które dzisiaj państwu przedstawię, dobiera sobie jakąś liczbę aspektów z Platońskich relacji. Fascynujące, że orędownicy określonej opcji są pewni, że akurat ich wybór jest właściwy, a każdą inną teorię można obalić twierdzeniami na temat dosłowności Platona. To, co państwo dzisiaj zobaczą, nie jest nauką. To kwestia wiary... a jak podkreślałem podczas innych moich prelekcji, biada temu, kto zrównuje wiarę z wiedzą! Te ostatnie słowa wywarły na publiczności niezwykłe wrażenie. Patrick Nevreux siedział w trzecim rzędzie i obserwował ukradkiem, w jak różny sposób reagowali słuchacze. Niektórzy spuścili wzrok, inni kiwali głowami, niektórzy unosili brwi, zakładali ręce, jeszcze inni przewracali oczami. Patrick przyszedł na tę prelekcję, bo został zaproszony przez starego przyjaciela. Byli razem na południu Francji i w Egipcie. Dokonali tam kilku fantastycznych odkryć i przetrwali parę sytuacji, gdy robiło się naprawdę gorąco. I mimo że pochodzili z różnych krajów i różnili się wiekiem, wytworzyła się między nimi przyjacielska więź. Patrick dopiero co wrócił z Ameryki Środkowej. Opowiedział Peterowi o swoim znalezisku z nadzieją, że znajdzie w nim kogoś, kto będzie potrafił pomóc w zaklasyfikowaniu, datowaniu, wycenieniu, a może nawet i w przetłumaczeniu tej księgi. Niedługo po tym otrzymał zaproszenie do Hamburga. Prelekcja trwała ponad godzinę, wspomagana ilustracjami i mapami, które Peter puszczał z projektora na ekran. Potem nastąpił kwadrans na zadawanie pytań przez zgromadzonych. Gdy włączono światło i słuchacze opuścili salę, Patrick wstał i podszedł do sceny. - Czy da mi pan autograf, profesorze? - zawołał i zaśmiał się, gdy zdziwiony Peter obrócił się w jego stronę. - Patrick! Co za niespodzianka, spodziewałem się pana najwcześniej jutro. Francuz podszedł do niego, chwycił za ramię i uśmiechnął się szeroko. - Jakżeż mógłbym odmówić sobie obecności na pańskiej prelekcji? - To zazwyczaj najpewniejsza droga do rozproszenia pańskiej uwagi - odparł Peter ze śmiechem, dobrze wiedząc, jak bardzo Patrickowi nie podobała się jego tendencja do przemawiania ex cathedra. - Co też pan mówi? To było lepsze niż Discovery Channel... Atlantyda... O, mój Boże... - Jeszcze odechce się panu śmiać. Nawet pan nie przeczuwa, dlaczego przysłałem zaproszenie. - A ja znam pana zbyt dobrze, żeby to mogło być z powodu Atlantydy. Chodzi o tę złotą księgę, prawda? - Niech się pan tak nie niecierpliwi! W zasadzie jeszcze tu pana nie ma. O ile się nie mylę, najpierw chciałby pan coś zjeść, mam rację? - Spadajmy stąd i zapalmy jednego. Tu nie można sobie pofajczyć, bo zaraz cała buda pójdzie z dymem... A jedzenie... O, bardzo chętnie! Podczas gdy Patrick wyławiał z kieszeni paczkę papierosów i rozglądał się po sali, Peter spakował materiały i upewnił się, że jego asystenci dopilnują spraw technicznych. Potem poszli schodami w górę do wyjścia z auli i opuścili muzeum przez foyer. Gdy dwie godziny później wrócili, fasadę budynku oświetlały reflektory. - Piękny budynek - zauważył Patrick. - 20 -
- Z zewnątrz tak, w rzeczy samej - potwierdził Peter. - Ale pan już raz był tutaj. Obejrzał pan pomieszczenia ekspozycyjne? - Pobieżnie. Wszystko troszkę trąci prowincją, nie uważa pan? Peter westchnął. - Ma pan rację. Mało dotacji... Własne zbiory mają już za sobą najlepsze czasy, a tylko raz na jakiś czas goszczą tu niewielkie wystawy objazdowe... Hańba... W przerwach muzeum próbuje przyciągnąć ludzi, organizując prelekcje ze slajdami, wieczorki literackie i inne imprezy kulturalne. Brakuje porządnego mecenatu. Przez boczny korytarz Peter zaprowadził Francuza do swojego biura. Regały były zastawione skrupulatnie posortowanymi książkami, a na biurku panował nieskazitelny porządek. Patrick zajął miejsce na uderzająco staroświeckim krześle przy stole i uśmiechnął się lekko. - Czyżbym się mylił, czy może jednak to jest ciągle to samo krzesło? - Naturalnie - odparł Peter. - Ma dobre pięćdziesiąt lat i cudownie pełni swoją służbę. Otworzył okno i usiadł za stołem. Otworzył szufladę, wyjął przybory i zaczął nabijać fajkę. - Czy w tym kraju palenie w biurach nie jest zabronione? - Zdziwiłbym się, gdyby to nagle zaczęło panu przeszkadzać - odparł szelmowsko profesor. - Opowiem panu, czego się doszukałem. Z innej szuflady Peter wydobył aktówkę. Gdy ją otworzył, ukazały się wielkoformatowe zdjęcia poszczególnych stronic złotej księgi, którą Patrick znalazł w Gwatemali. Były tam również papiery z rysunkami wielu glifów, a także ich tłumaczenia. - Pan się zna trochę na ludach mezoamerykańskich, zgadza się? - Tak... - powiedział Patrick. - Zapewne nie tak dobrze jak pan, ale w każdym razie lepiej niż na starożytnych Egipcjanach, jeśli pan do tego pije. - Dobrze. Zatem nie muszę tłumaczyć wszystkiego od początku... - O, dzięki. -... chociaż zapewne nie zaszkodzi, jeśli raz jeszcze przypomnę w skrócie chronologię wydarzeń. - Hm... Tego się chyba nie da uniknąć - westchnął Patrick z nutą rezygnacji, po czym z papierosem w ręku rozparł się na krześle. - Mówiąc o Mezoameryce, tak właściwie nie mamy na myśli regionu geograficznego, lecz pewien obszar kulturowy, który z biegiem stuleci nieustannie zmieniał granice. Z grubsza chodzi tu o obszar rozciągający się od południowej części Meksyku poprzez Gwatemalę i Belize aż po Honduras. To, co pan tutaj znalazł - wskazał fotografię - jest artefaktem Majów. Oni mieszkali w regionie jukatańskim. Gdy w XVII wieku przybyli hiszpańscy konkwistadorzy, na miejscu pozostały już tylko resztki tej kultury. Majowie przeżywali okres rozkwitu prawie sześćset lat wcześniej, ale potem imperium upadło. Zostało tylko kilka większych miast. W tym czasie panami Mezoameryki byli Aztekowie, mieszkający dalej na zachód, na południu Meksyku. W 1520 roku Cortez podbił ich ostatniego władcę, Montezumę. I chociaż Hiszpanie w swoim misjonarskim zapale, zmierzającym do wykorzenienia pogańskich obyczajów i pism Azteków, dokonali wielu zniszczeń, i tak przetrwało stosunkowo dużo przekazów, które w późniejszych czasach zostały na nowo zebrane przez historyków. Z Majami rzecz się miała inaczej. Oprócz kamiennych steli, które zawierają przede wszystkim oficjalne imiona albo daty, na świecie uchowały się jedynie cztery świadectwa piśmienne, tak zwane kodeksy. Zatem niewiele wiemy o samorozumieniu Majów, o ich świecie abstrakcji, kulturze, historii czy religii. Wielu rzeczy możemy się tylko domyślać. Odnaleziona przez pana księga to kompletny kodeks, dwa razy dłuższy od wszystkich pozostałych kodeksów majańskich. Rzecz kosztowna nie tylko pod względem materialnym... choć warta zapewne kilkaset tysięcy euro... Z historycznego punktu widzenia wręcz bezcenna... Rzecz jedyna w swoim rodzaju... i nie ma na nią ceny... Czy pan to rozumie?... Patrick pokiwał głową, szczerząc się w uśmiechu. - No, o tyle o ile. Dlatego nie przytaszczyłem tego w bagażu podręcznym... Wybaczy pan, mam nadzieję?... - Gdzie to jest? - W sejfie bankowym. - Dobrze! Bo na tym historia się nie kończy... Postarałem się o tłumaczenie... Kompletna analiza i przekład zapewne zajmie sporo czasu, może całe lata. Ale już pierwsza odsłona ujawniła sensacyjną legendę o Stworzeniu, której do tej pory nie znaliśmy. Powiedzmy zresztą raczej... Nie wiedzieliśmy, - 21 -
że znali ją Majowie... Istnieje fascynujący mit Azteków o Stworzeniu oraz o rodowodzie tego plemienia. Historia przytoczona w pańskiej księdze jest o wiele starsza od mitu Azteków... - Jednak można przypuszczać, że ta złota księga jest dużo młodsza - powiedział Patrick. - Została napisana wtedy, gdy już rządzili Aztekowie, a ich wierzenia i mity rozprzestrzeniły się również w kierunku Gwatemali. - Tak, prawda. Z biegiem czasu pismo majańskie ulegało zmianom. W pańskiej księdze zastosowano glify, które wyszły z użycia na długo przed Aztekami. Te glify wskazują na początek naszej ery. - No dobra, ale teraz szczerze... To chyba nie kręci aż tak bardzo, co? - Zna pan podania Azteków? - O tyle, o ile. Przybyli z jakiejś wyspy na jakimś morzu i długo wędrowali przez ląd w poszukiwaniu nowej ojczyzny. Potem ujrzeli znak. Orła na kaktusie, który wyrastał z jakiegoś głazu czy czegoś tam, no i założyli sobie miasto Tenochtitlan, czyli dzisiejsze Mexico City. - Tak. Zgadza się. Legenda o rodowodzie i wędrówce Azteków jest dobrze usytuowana w czasie i prowadzi do pierwszego wieku po Chrystusie... Nasze średniowiecze... Nie ma co porównywać z historiami o Stworzeniu, jakie znamy z Bliskiego Wschodu czy Azji, zresztą znacznie starszymi. - No, mówię przecież. Ta historia nieszczególnie kręci. - Patrick dmuchnął kłębem dymu. - Sama w sobie nie... - przytaknął Peter. - Ale Aztekowie byli nie tyle wielkimi wynalazcami, co gorliwymi naśladowcami. Chętnie korzystali z dorobku innych. Tak więc czcili Tolteków, a ruiny ich kultury w Teotihuacan zinterpretowali jako miejsce narodzin swych bogów... Nie przeczuwali nawet, że to miasto było starsze od Tolteków. Należało już do Olmeków, którzy mieszkali tu jeszcze przed Majami. Aztekowie przejęli od innych zasady pisma obrazkowego, projekt pięćdziesięciodwuletniego kalendarza i wiele elementów architektury. Peter wskazał ustnikiem fajki leżące przed sobą kartki. - A ten kodeks dowodzi, że także i ta malutka historia o początkach Azteków została przez nich jedynie przejęta po kimś innym i zaadaptowana... że była w obiegu już w czasach Majów, a wywodzi się nie z roku tysięcznego po Chrystusie, lecz z początków kalendarza Majów, który można wyliczyć na rok 3114 przed Chrystusem. - No, kto by pomyślał. - Oczywiście, nie możemy wiedzieć, czy Majowie nie przejęli tego mitu po Olmekach i nie zaadoptowali go do swoich potrzeb. Ale najbardziej interesujące jest to, że także w tym najstarszym znanym nam ujęciu, znaczącą rolę odgrywa pochodzenie z pewnej wyspy... Z rajskiej wyspy, którą trzeba było opuścić, gdy została zniszczona przez bogów. - Co to za wyspa? - Według znanej wersji azteckiej była zlokalizowana gdzieś na północny zachód od Tenochitlan. Natomiast starsza wersja majańska wskazuje, że ta wyspa leżała gdzieś na wschodzie... A więc w Zatoce Meksykańskiej albo nawet dalej, na otwartych wodach Atlantyku. W obu wersjach nosi tę samą nazwę... Azlán... Patrick przez dłuższą chwilę niemo spoglądał na Anglika. Potem roześmiał się. - Chyba nie chce mi pan teraz wmówić, że ma pan na myśli Atlantydę... Czy może jednak?. Peter milczał z tajemniczą miną. - A więc naprawdę! - Patrick znów się roześmiał. - Na to wpadło wielu innych przed panem, stary druhu... Atlantyda!... Jeszcze bardziej zwariowany pomysł od mojego zamiaru poszukiwania Eldorado! - Myśli pan?... - I jeszcze jak myślę! Niechże pan przyzna się od razu, jakie ziółko przypala pan w tej swojej fajeczce. Peter wypuścił kłąb dymu z fajki. - Holger Danske Mango Vanilla. Co prawda wyśmiewany przez tradycjonalistów, bo za bardzo im pachnie aromatyzowanym sosem, a za mało tytoniem, lecz ja wiem swoje. - To tylko żart. - No, to go panu zepsułem. Patrick obrzucił Anglika uważnym spojrzeniem. Od kiedy poznał Petera, pozwalał sobie niejeden raz zażartować jego kosztem i doskonale się orientował, kiedy profesor mówi serio. - Pan mówi poważnie, co nie? - 22 -
- W rzeczy samej. Patrick potrząsnął głową i zgasił papierosa. - Dopiero przed paroma godzinami wygłosił pan długachną prelekcję o tym, jak wątpliwa jest ta legenda i jak się ją ocenia, a tu nagle sam pan zaczyna w ten deseń? Co to ma być? - Nie powiedziałem, co sam sądzę na temat rozmaitych interpretacji. A poza tym nie muszę dzielić się z całym światem teorią, którą najpierw chciałbym sprawdzić. - Pan chciałby ją sprawdzić? Czyżby zachciało się panu poszukiwania Atlantydy? - A tak. I pomyślałem sobie, że zapewne zechce mi pan towarzyszyć. Patrick wstał. - Ale chwila... moment... Przecież pan wygłosił kazanie o chwiejnych podstawach, na których opiera się ta cała historyjka z Atlantydą! - chodził po biurze w tę i z powrotem. - To legenda.... Poszukiwania tego lądu trwają od dobrych dwóch tysięcy lat... Byłoby kompletnym nonsensem wierzyć, że uda się odnaleźć Atlantydę tylko dlatego, że pan w tym swoim biurze przetłumaczył początek starego tekstu Majów. Peter nie dał się zirytować. - Układał pan kiedyś puzzle? - Jako dziecko. - Poszukiwanie odpowiedzi często porównuje się z zabawą puzzlami. Są pojedyncze elemenciki, które same w sobie nie mają sensu, ale wspólnie tworzą jednak jakiś obraz. To porównanie jest złudne. Przy układaniu puzzli pracuje się według wzoru, a sam obraz buduje się krok po kroku. I tak postępuje większość badaczy... Zaczynają od teorii, domniemania, jakiegoś quasi-wzoru antycypowanej odpowiedzi, a potem tak długo szukają kawałków puzzli, aż uda im się uzupełnić obraz. Biorą te elementy, które im pasują, inne zostawiają na boku. Na końcu wychodzi im odzwierciedlenie tego ich wzoru, częstokroć jakieś takie krzywe i koślawe. Lecz twierdzą, że im się udało. W rzeczywistości mierzą swój sukces według tego, jak duże jest podobieństwo odpowiedzi do ich pierwotnego zamysłu, nie zaś według tego, jak wiele elementów pozostało nieuwzględnionych, ani jak wiele supozycji było potrzebnych po to, aby jako tako złożyć ten obrazek. A jak mówi doświadczenie, najprawdopodobniejsza okazuje się taka teoria, która wymaga jak najmniej supozycji, czyli najprostsza. - Ma pan na myśli brzytwę Ockbama. - O, pan zna to ze swojej pracy inżyniera? Racja, zasada minimalizmu Ockhama, która zresztą była już znana w czasach Arystotelesa. Mówiąc prosto... Jeśli istnieją rozmaite hipotezy, które próbują objaśnić to samo zagadnienie, zawsze należy preferować tę z nich, która wymaga mniejszej liczby złożonych korelacji i domniemań. - A co to ma wspólnego z Atlantydą? - Cóż, jeśli spojrzy pan na te wszystkie teorie mówiące o poszukiwaniu Atlantydy, zobaczy pan, że ludzie prawie zawsze pracowali w oparciu o całą masę supozycji. Przyjmowano, iż Platon nie mówił o dziewięciu tysiącach lat przed swoją erą, lecz tylko dziewięciuset... Przyjmowano, że nie chodziło mu o lokalizację po tamtej stronie Słupów Heraklesa, lecz o obszar przed mml... Przyjmowano, że poszukiwana wyspa była o wiele mniejsza niż w jego opisie... Przyjmowano, że to wszystko było przypowieścią... I tak dalej... Nie dało się inaczej, bowiem dostarczone przez Platona kawałki puzzli na pozór nie potrafiły stworzyć obrazu, który pokrywałby się z naszą współczesną wiedzą o przeszłości i świecie. Tak więc spróbowano... Jak pan to nazwał?... Spróbowano podejścia heurystycznego. Antycypowano jakieś tam rozwiązania i sprawdzono, czy dało się je wyprowadzić poprzez projekcję wsteczną. Oto przykład... Przyjmijmy, że zatopienie Atlantydy oznaczało wybuch wulkanu na wyspie Thira... Co zatem trzeba było zmienić w historycznej opowieści Platona, aby pasowała do obrazka?... Rozumie się samo przez się, że przeprowadzając dostateczną liczbę supozycji i adaptacji, można ulokować legendarne imperium na Helgolandzie albo i na Antarktydzie. Patrick ponownie zajął miejsce i przybrał nieco znudzoną minę. - Ciekaw jestem, do czego pan zmierza. - Naprawdę? - Właściwie to nie. - No, tego mogłem oczekiwać. Ale niech pan posłucha. Mamy dość poszlak. Nawet kilka więcej niż ci, którzy dotychczas poszukiwali Atlantydy. Mamy kodeks Majów z legendą o ich rodowodzie, mówiący, że praojcowie Majów pochodzą z pewnej, leżącej na wschodzie, rajskiej wyspy, która - 23 -
zatonęła. Po raz pierwszy mamy do czynienia z faktami będącymi odbiciem legendy z opowieści Platona, chociaż ten nasz Grek znacznie bardziej zagłębia się w detale. Do tego dochodzą zrealizowane przez nas projekty. Przypomina pan sobie rysunek koncentrycznych kręgów znaleziony we Francji? Powtarzał się w tajemnej jaskini w tym regionie i w kawernie pod Sakkarą. - Peter wyciągnął rysuneczek, który wcześniej pokazał na swojej prelekcji. Patrick w ułamku sekundy rozpoznał ten symbol. - O, już lepiej... - powiedział Peter na widok uniesionych brwi Francuza. - Oto szkic stolicy Atlantydy, tak jak opisuje go Platon. Metropolię otaczają trzy kanały wodne... Są też ulice, które z zewnątrz prowadzą prosto do centrum. - Pan myśli... - Patrick zawahał się z wypowiedzeniem tego na głos. - Te niezrozumiałe dla nas i najwidoczniej wysoko stechnicyzowane pozostałości po nieznanej i dawno temu zaginionej kulturze, które znaleźliśmy... zarówno we Francji jak i w Egipcie... zawierały plan Atlantydy. Patrick milczał i spoglądał na symbol. Utworzyła się tutaj nieoczekiwana i z gruntu surrealistyczna korelacja. - Ale to może być przypadek - powiedział w końcu. - Atlantyda wcale nie musiała istnieć, żeby ktoś mógł opracować podobny wzór. - Na tym nie koniec - upierał sie Peter. - Jaskinia we Francji była wypełniona inskrypcjami. Przeważnie zawierały mity o Stworzeniu. Chociaż były również takie, które opowiadały o potopie. Już wtedy zastanawialiśmy się, na co miały nas nakierować. Teraz objawia się to z całą jasnością... Miały nas nakierować na wspólne pochodzenie... pochodzenie, które miało początek w zagładzie. - Ale... - A w Sakkarze - kontynuował Peter. - Te dwie wielkie kolumny w Komnacie Zapisków! Według legendy były to kolumny znalezione przez Noego po potopie... zawierały mądrości świata... Pamięta pan jeszcze? Ta wolnomularka... która zresztą udawała... opowiadała nam o nich w Notre Dame. - Muszę powiedzieć - wydusił wreszcie z siebie Patrick, opadając na oparcie krzesła - że to wszystko mnie naprawdę zdumiewa... Pewnie przez cały ten czas poszukiwaliśmy jakiejś zaginionej kultury, która inspirowała starożytnych Egipcjan, a może nawet ich prowadziła... Jacyś ludzie pozostawili po sobie archiwa wiedzy o nieznanej nam funkcji... Nie wiemy, ile mają lat... Ale wygląda na to, że teraz pan sam zaczyna bawić się w to, co pan negował! Pan chciałby zobaczyć Atlantydę i naraz wszędzie odkrywa pan wskazówki. - Niewykluczone. Świetna dedukcja - odparł Peter, uśmiechając się pod nosem. - I jeszcze jedno... Jeśli nawet to prawda... Jeśli to są wskazówki, i tak nie wiemy, gdzie szukać. Tak samo jak pozostali. - I oto właśnie mylny wniosek! - wypalił Peter, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Otóż pan jeszcze nie wie, co ja wiem... Co takiego mam w tej szufladzie... Spojrzał na Francuza, nie spuszczając zeń wzroku, i ewidentnie delektował się tą chwilą. Patrick nie dał mu satysfakcji i nie pytał dalej, chociaż paliła go ciekawość, jakiego królika profesor teraz wyciągnie z kapelusza. Poszukiwanie Atlantydy byłoby ostatnim zadaniem, jakiego podjąłby się kiedykolwiek jako inżynier, samozwańczy badacz terenowy, a tym bardziej jako poszukiwacz skarbów. Nie mówiąc już o tym, że nie spodziewałby się tego po tak poważnym naukowcu jak Peter Lavell, który wprawdzie cenił sobie niekonwencjonalne przemyślenia i korelacje, ale jednocześnie był w każdym calu realistą i nigdy nie pozwoliłby sobie na kompromitację przed opinią publiczną. Jeśli Peter uparcie wierzył w jakąś ideę, niewątpliwie miało to mocne podstawy. Jednak Patrick musiał przyznać, że ich dotychczasowe odkrycia, przedstawione w tym świetle, wskazywały na osobliwą, nieomal naturalną logikę. Jego instynkt budził się, nieomylny znak, że w pobliżu czyhało coś dużego. Od - 24 -
tamtego przeżycia w jaskini wiedzy na południu Francji nachodziły go przeczucia, a ostatnio, podczas realizacji kolejnego projektu w Egipcie, nawiedzały go wizje, które podpowiadały mu właściwe kierunki. No i teraz, w biurze Petera, mając w uszach słowa profesora, a przed oczyma widok tego tajemnego symbolu - to, co prześladowało go od dłuższego czasu - Patrick poczuł, jak silnie zareagowały jego wewnętrzne anteny. Peter otworzył szufladę biurka i wydobył kolejną aktówkę. Miarowymi ruchami najpierw odłożył na bok dokumenty o Majach, potem przesunął teczkę w stronę Patricka i otworzył ją. W środku znajdowały się fotografie, które zaczął układać przed Francuzem. Na zdjęciach widniały antyczne rękopisy, będące w zaawansowanym stadium rozpadu, zawierające tekst napisany alfabetem greckim. - Dwa tygodnie temu - oznajmił Peter - zostałem zaproszony na wykopaliska do Aleksandrii. Rzekomo odnaleziono tam grobowiec Aleksandra Wielkiego. Jednak pomieszczenie, przy którego otwarciu mogłem być obecny, nie było żadnym grobowcem. Okazało się, że to biblioteka z mnóstwem rękopisów, liczących sobie około dwóch tysięcy lat. Patrick wziął fotografie do ręki. Dokumenty ze zdjęć przypominały pozostałości po zwojach z Qumran. - Wie pan, dlaczego zaproszono mnie do Aleksandrii? Patrick wzruszył ramionami. - Proszę spojrzeć na regał. Patrick odwrócił wzrok i odkrył statuetkę. Gdzieś już ją widział. Pochodziła ze starożytnego Egiptu i przedstawiała boga Thota. - Czy to... - zaczął. - Tak, to jest to. Figurka z biurka Olivera Guardnera. Organizacja prowadząca wykopaliska w Aleksandrii otrzymała od SCA z Kairu dobitną prośbę, żeby włączyć mnie do ekipy, a gdy przyjechałem na miejsce, przekazano mi paczuszkę z tym podarkiem i widokówką od Melissy! - Od Melissy? Naszej Melissy z muzeum? - Patrick aż nazbyt dokładnie pamiętał tę rudaskę, której wdzięk omotał go na dłuższy czas. Zbliżyli się do siebie, a potem wspólnie zakończyli projekt... i rozstali się. - Od niej właśnie. Na widokówce było napisane Wiedza, Poznanie i Mądrość, nic więcej. Ale było jasne, że koniecznie musiałem tam się pojawić. Najwidoczniej dlatego, że ona wiedziała, co tam znajdziemy. Patrick zdębiał. Melissa została w Kairze. Przejęła zadanie polegające na opiekowaniu się spuścizną, którą odkryli. I teraz, z oddali, wskazywała im nową drogę! - Niechże pan powie - zaczął naciskać Patrick, bo już nie mógł wytrzymać. - Co pan znalazł? Peter roześmiał się. - No, nareszcie zaiskrzyło! Nie będę pana dłużej męczył. Zostałem tam nie tylko zaproszony... Otrzymałem zlecenie oględzin znalezionych dokumentów. To skarby, mówię panu! Odratowane albo skopiowane dokumenty, fragmenty tego, co niegdyś mogło być Biblioteką Aleksandryjską. I jest coś, co przebija wszystko, co pan tu widzi. Pamięta pan, co mówiłem o Platońskich dialogach Timaios oraz Kritias? To jedyne pierwotne źródło mitu o Atlantydzie... Opisy Platona zawierały wiele szczegółów, jednak były obarczone istotnym defektem... Otóż decydujący dialog, Kritias, był niekompletny! Platon pisał, że Zeus zgromadził swych bogów, ale tekst urywa się na słowach: A zebrawszy, powiedział... To, co tu leży przed panem, mój przyjacielu, jest kompletną, trzykrotnie dłuższą wersją relacji Platona o imperium Atlantydy, o jego zagładzie... i jego dokładnym położeniu geograficznym! ROZDZIAŁ 4. AUTEC- Centrum Badawcze US Navy, Andros Island, Bahamy. - 25 -