ala197251

  • Dokumenty305
  • Odsłony42 873
  • Obserwuję43
  • Rozmiar dokumentów560.3 MB
  • Ilość pobrań30 449

1. J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu - Mroczny Kochanek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

1. J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu - Mroczny Kochanek.pdf

ala197251 EBooki J.R. Ward Bractwo czarnego sztyletu
Użytkownik ala197251 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

Dedykuję: Tobie, z szacunkiem i miłością.  Dziękuję, że przyszedłeś i odnalazłeś mnie,  I pokazałeś mi drogę.  To była podróż życia,  Najlepsza jaką miałam.

Glosariusz Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona   wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu  członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną  zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie  są  rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala  od  cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się  dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach  krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios  w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną partnerkę. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny  apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat  po przemianie, później  pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce,  które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i  starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Juchacz ­ wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią  właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką  legalną. Korporacja Reduktorów ­ organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji  rasy wampirów. Krwiczka ­ wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym  partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta ­ rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz  przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia  do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa.    przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan ­ pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Omega ­ złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani  Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik ­ duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów,  dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W  jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina — królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps ­ bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie  członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana ­ przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość.  Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w  świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat.  Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą  są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec ­ wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która  dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość  szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat.

Pyrokant ­ pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury  wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Reduktor ­ członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów.  Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych  wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment  we włosach, skórze i tęczówkach ­ są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne.  Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej  inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Ryth ­ rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera  dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Wampir ­ przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew  osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie  jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia,  wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie  może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie  przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i  koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z  pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia  życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki ­ samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć  bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności,  czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić  liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią  członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak  zarzucona. Zanikh ­ duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich  bliskich. Zwyrth ­ martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są  głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

Rozdział 1 HARDHY ROZEJRZAŁ SIĘ WOKÓŁ, ogarniając wzrokiem półnagie, kłębiące się w tańcu ciała na  parkiecie. Tego wieczoru w Screamerze panował tłok. Mnóstwo kobiet ubranych w skóry i facetów,  którzy wyglądali, jakby mieli dyplomy z przemocy i zbrodni. Hardhy i jego towarzysz pasowali tu jak ulał. Z tym wyjątkiem, że oni faktycznie byli  zabójcami. ­ Więc na serio to zrobisz? ­ spytał Tohrtur. Hardhy podniósł wzrok znad niskiego stolika i spojrzał drugiemu wampirowi w oczy. ­ Tak, zrobię to. Tohrtur, bawiąc się szklaneczką z whisky, uśmiechnął się ponuro, tak że widać było tylko  końcówki jego kłów. ­ Wariat z ciebie, H. ­ No, ty wiesz to najlepiej. Tohrtur uniósł szklankę w geście szacunku. ­ Ale to ty podnosisz poprzeczkę. Chcesz wziąć niewinną dziewczynę, która nie ma bladego pojęcia  o tym, w co się pakuje, i powierzyć jej przemianę komuś takiemu jak Ghrom. To szaleństwo. ­ On nie jest taki zły, na jakiego wygląda. ­ Hardhy dopił swoje piwo. — I okaż, proszę, trochę  szacunku. ­ Piekielnie gościa szanuję, ale to po prostu zły pomysł. ­ Potrzebuję go. ­ Jesteś tego pewien? Koło ich stolika przeszła kobieta w mikromini, kozakach sięgających do pół uda i  króciutkim topie zrobionym z łańcuchów. Jej oczy lśniły spod pół kilograma pudru, a chód był tak  sztuczny, jakby miała dwie pary bioder. Hardhy nie zwrócił na nią uwagi. Dziś nie był  zainteresowany seksem. ­ To moja córka, Tohr. ­ To półczłowiek, H. A wiesz, jaki on ma stosunek do ludzi. ­ Tohrtur pokręcił głową. ­ Moja  praprababcia też taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił. Hardhy podniósł rękę, by przyciągnąć uwagę kelnerki, wskazując na swoją pustą butelkę i  prawie suchą szklankę Tohrtura. ­ Nie pozwolę, by zmarło moje kolejne dziecko. Nie wtedy, gdy jest szansa na jej ocalenie. Zresztą  nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. Może skończy się tak, że szczęśliwie przeżyje swoje  życie, nic o nas nie wiedząc. Tak bywało w przeszłości. Miał nadzieję, że jego córka zostanie oszczędzona. Bo jeśli przejdzie przemianę i pozostanie  żywa, ale będzie wampirem, będą na nią polować jak na nich wszystkich. ­ Hardhy, jeśli on to w ogóle zrobi, to tylko dlatego, że jest ci coś winien, a nie dlatego, że chce. ­ Decyduję się na niego, nieważne z jakiego powodu. ­ Ale co jej dajesz? On jest mniej więcej tak opiekuńczy jak nabita spluwa, a ten pierwszy raz może  być przykry, nawet jeśli jest się przygotowanym. A ona nie jest. ­ Porozmawiam z nią. ­ Co to pomoże? Po prostu podejdziesz do niej i powiesz: Hej, wiem, że nigdy wcześniej mnie nie  widziałaś, ale jestem twoim ojcem? Aha, i jeszcze jedno ­ wygrałaś właśnie ewolucyjną loterię:  Jesteś wampirem. Jedźmy na wycieczkę do Disneylandu! ­ Nienawidzę cię. Tohrtur pochylił się do przodu, jego szerokie ramiona przesunęły się pod ciemną, skórzaną  kurtką. - Wiesz, że będę cię wspierał. Myślę po prostu, że powinieneś jeszcze to przemyśleć. Może ja 

mógłbym to zrobić ­ dodał po chwili milczenia. Hardhy rzucił mu surowe spojrzenie. ­ Chcesz spróbować potem wrócić do swojego domu?  Wellsie przebije ci serce kołkiem i zostawi na słońcu, przyjacielu. Tohrtur wykrzywił twarz. —Co racja, to racja. ­ A potem przyjdzie mnie szukać. Obaj mężczyźni się wzdrygnęli. - Poza tym... ­ Hardhy odchylił się do tyłu, gdy kelnerka stawiała ich zamówione drinki. Odczekał,  aż się oddali, mimo iż wokół dudnił ciężki rap. ­ Poza tym żyjemy w niebezpiecznych czasach. Jeśli  coś mi się stanie... ­ Ja się nią zajmę. Hardhy poklepał przyjaciela po ramieniu. ­ Wiem, że to zrobisz. ­ Ale Ghrom jest lepszy. ­ W tych słowach nie było zazdrości, tylko zwykle stwierdzenie faktu. ­ Nie ma takiego drugiego jak on. ­ I dzięki Bogu za to ­ stwierdził Tohrtur z uśmiechem. Ich Bractwo, doborowy krąg twardych wojowników wymieniających się wiedzą i  walczących ramię w ramię, było tego samego zdania. Ghrom był spuszczany z łańcucha, gdy  chodziło o zemstę i ścigał ich wrogów z determinacją graniczącą z szaleństwem. Był ostatnim z  rodu ­ jedynym wampirem czystej krwi na Ziemi i choć jego rasa czciła go jako swego króla, on  sam pogardzał swoim statusem. Niemal tragedią było to, że był on najlepszą gwarancją przeżycia  dla córki Hardhego, która była pół­wampirem. Mocna i nieskażona krew Ghroma zwiększała szansę  przetrwania przemiany, jeśli coś poszłoby nie tak. Ale Tohrtur miał rację. To jak oddanie dziewicy  oprawcy. Nagle tłum zafalował, ludzie wycofywali się, spychając stojących za nimi. Schodzili komuś  z drogi. Albo czemuś. ­ Cholera, właśnie przyszedł ­ szepnął Tohrtur, szybko wychylając resztę whisky ze szklanki. ­ Nie  gniewaj się, ale ja spadam. To nie jest rozmowa, w której muszę brać udział. Hardhy patrzył na rozstępujące się morze ludzi odsuwających się od ciemnego, górującego  nad nimi cienia. Ucieczka jest właściwym odruchem instynktu przetrwania. Ponaddwumetrowy, odziany w skórę Ghrom był uosobieniem terroru w najczystszej postaci.  Miał długie czarne włosy, które opadały prosto na dwie strony, tworząc na czole charakterystyczne  „V". Szczelnie dopasowane, okalające twarz okulary przeciwsłoneczne zasłaniały oczy, których  nikt nigdy nie widział. Jego ramiona były dwa razy szersze niż ramiona przeciętnego mężczyzny. Z  twarzą równie arystokratyczną, co brutalną, wyglądał jak król, którym był z urodzenia, i wojownik,  którym uczyniło go przeznaczenie. No i ta poprzedzająca go aura grozy była piekielnie dobrą  wizytówką. Hardhy pociągnął długi łyk piwa. Prosił Boga, by okazało się, że podjął właściwą decyzję. Beth Randall uniosła oczy, gdy jej szef oparł biodro o jej biurko. Jego oczy skoncentrowały  się od razu na dekolcie jej bluzki. - Znowu pracujesz do późna ­ mruknął. ­ Cześć, Dick. ­ „Czy nie powinieneś już iść do żony i dzieci?" ­ dodała w myślach. ­ Co robisz? ­ Korektę dla Tony ego. ­ Wiesz, że są inne sposoby, by zrobić na mnie wrażenie. Jasne, potrafiła to sobie wyobrazić. ­ Czytałeś mojego maiła, Dick? Dziś po południu byłam  na policji i rozmawiałam z Josćm i Rickiem. Przysięgają, że do miasta przyjechał handlarz bronią.  Przy dilerach narkotyków znaleźli dwa przerobione magnum. Dick pochylił się i poklepał ją po ramieniu i cofając rękę, skorzystał z okazji, by ją  pogłaskać. ­ Ty się martw o teksty i pozwól, by duzi chłopcy zajmowali się przestępcami. Nie chcielibyśmy,  byś uszkodziła tę swoją śliczną buźkę­  Uśmiechnął się, mrużąc oczy i wodząc spojrzeniem po jej 

ustach. „Ten bajer zestarzał się już trzy lata temu" ­ pomyślała. Zaraz po tym, jak zaczęła dla niego  pracować. Papierowa torba. Potrzebowała papierowej torby, którą mogłaby zakładać na głowę, gdy  z nim rozmawiała. Może z przylepionym do niej zdjęciem jego żony. ­ Może chcesz, żebym cię odwiózł do domu? ­ spytał. „Chyba tylko wtedy, gdyby z nieba padały pinezki i szpilki, rozpustniku". ­ Dzięki, ale nie.  Beth odwróciła się z powrotem do ekranu komputera, mając nadzieję, że pojmie, co mu chciała dać  do zrozumienia. W końcu odszedł, prawdopodobnie do baru naprzeciwko, o który po drodze do domu  zahaczała większość dziennikarzy kończących pracę. Caldwell w stanie Nowy Jork nie było  specjalnie ciekawe z dziennikarskiego punktu widzenia, ale duzi chłopcy Dicka lubili stwarzać  pozory, jakby mieli jakąś społeczną misję do spełnienia. Uwielbiali przesiadywać w barze u  Charliego i opowiadać o czasach, kiedy pracowali dla większych i ważniejszych gazet. W  większości byli tacy sami jak Dick: faceci w średnim wieku, kompetentni, ale o średnich  możliwościach w tym, co robili, stojący pośrodku swojej życiowej drogi. Caldwell było  wystarczająco duże i tak blisko Nowego Jorku, że miało swój udział w paskudnych, brutalnych  przestępstwach, handlu narkotykami i prostytucji, więc byli dość zajęci. Ale „Caldwell Courier  Journal" nie byt „Timesem" i nikt z nich nigdy nie zdobędzie nagrody Pulitzera. W sumie było to  smutne. „Jasne, spójrz w lustro ­ pomyślała Beth! „Jesteś tylko podrzędnym pismakiem". Nigdy  nawet nie pracowała w jakiejś krajowej gazecie. Więc gdy już będzie po pięćdziesiątce, chyba że  coś się zmieni, będzie w jakiejś darmowej gazetce reklamowej szlifować dział ogłoszeń i  wspominać dawną glorię w „Caldwell Courier". Sięgnęła po paczkę M&JVI'sów, które zawsze  miała przy sobie. Cholerna paczka była pusta. Znowu. Właściwie powinna już pójść do domu, a po drodze kupić coś na wynos u Chińczyka.  Wychodząc z news­ roomu, który był otwartą przestrzenią przedzieloną lichymi ściankami,  zgarnęła ze stołu kolegi paczkę ciastek. Tony jadł bez przerwy. Dla niego nie istniało pojęcie  śniadania, lunchu czy kolacji. Konsumpcja była absolutną podstawą. Gdy tylko nie spał, ciągle coś  przegryzał i gdy trzeba się było doładować, jego biurko było skarbcem kalorycznych grzechów. Zerwała celofan, nie wierząc, że może jeść to sztuczne świństwo, zapaliła światło i zeszła po  schodach na Trade Street. Na zewnątrz lipcowa fala gorąca stanowiła fizyczną barierę pomiędzy nią  a jej mieszkaniem. Na szczęście chińska restauracja była w połowie drogi do domu i miała sprawną  klimatyzację. Przy dobrym układzie może się okaże, że mają dziś sporo klientów i będzie mogła  zaczekać w przyjemnym chłodzie. Kończąc ciastko, wyjęła komórkę i wciskając szybkie  wybieranie, zamówiła wołowinę z brokułami. Po drodze przyglądała się znajomym i ponurym  widokom. Na tym kawałku Trade Street znajdowały się tylko bary, kluby ze striptizem i niewielki  salon tatuażu. Chińczyk i bufet Tex­Mex były jedynymi restauracjami na ulicy. Pozostałe budynki  były biurami w latach dwudziestych. Znała tu każde pęknięcie w chodniku, potrafiła nawet przewidywać zmianę świateł na  drodze. Hałas dochodzący przez otwarte drzwi i okna także nie zawierał niespodzianek. W barze  McGridera grano bluesa. W Zero Sum zza oszklonych drzwi dochodziły beczące dźwięki techno, a  w Rubensie grzmiały maszyny karaoke. Większość miejsc miała w miarę dobrą reputację, ale było  też kilka takich, których z zasady unikała. Zwłaszcza Screamer przyciągał piekielnie dziwną  klientelę. To był jedyny próg, którego nie przekroczyłaby bez policyjnej eskorty. Nagle ogarnęła ją  fala zmęczenia. Boże, ale jest parno. Powietrze było tak ciężkie, że czuła, jakby oddychała wodą.  Miała wrażenie, że uczucie zmęczenia nie jest związane tylko z pogodą. Kiepsko czuła się od  tygodni i podejrzewała, że to początki depresji. Jej praca prowadziła donikąd. Mieszkała w miejscu,  które było jej obojętne. Miała niewielu przyjaciół, żadnego kochanka i żadnych perspektyw na  romans. Jeśli wyobrażała sobie swoją przyszłość za dziesięć lat, widziała się w Caldwell z Dickiem  i jego dużymi chłopcami i tylko dużo więcej tej samej rutyny: wstajesz, idziesz do pracy, próbujesz 

coś zmienić, przegrywasz i wracasz samotnie do domu. Może po prostu powinna sobie dać spokój. Spokój z Caldwell i z „CCJ". Spokój z  elektroniczną rodziną jej budzika, telefonu na biurku i telewizora, który przechowywał jej  marzenia, gdy spała. Bóg wie, że w mieście nie trzymało jej nic oprócz przyzwyczajenia. Ze  swoimi przybranymi rodzicami nie rozmawiała już od lat, więc nie będą za nią tęsknić. A tych kilku  przyjaciół, jakich miała, było zajętych własnymi rodzinami. Gdy usłyszała za sobą wyzywający gwizd, uniosła tylko brwi. Gdy pracujesz w pobliżu  barów, musisz się z tym liczyć. Za chwilę dał się słyszeć kolejny gwizd, po czym dwóch facetów  przebiegło przez jezdnię i ruszyło za nią. Rozejrzała się dookoła. Oddalała się od barów w stronę  długiego odcinka opuszczonych budynków przed restauracjami. Wieczór był ciemny, ale  przynajmniej świeciły się latarnie i od czasu do czasu przejeżdżał samochód. ­ Podobają mi się twoje czarne włosy ­ powiedział rosły gość, zrównując z nią krok. — Mogę ich  dotknąć? Beth wiedziała, że nie może się zatrzymać. Wyglądali jak chłopcy z college'u na wakacjach,  co oznaczało, że będą się tylko naprzykrzać, ale nie chciała ryzykować. Poza tym Chińczyk był  tylko pięć przecznic dalej. Tak czy inaczej sięgnęła do torebki po swój gaz pieprzowy. ­ Może chcesz, żeby cię gdzieś podwieźć? ­ spytał wyższy. ­ Niedaleko stąd mam samochód. Serio,  może się z nami wybierzesz na małą przejażdżkę? Uśmiechnął się i mrugnął do kolegi, tak jakby ta zagrywka miała mu załatwić numerek.  Jego kumpel roześmiał się i obszedł ją dookoła; miał cienkie blond włosy, które zwisały bezładnie. ­ Przejedźmy się na niej! ­ zasugerował blondynek. Do cholery, gdzie był jej gaz? Wyższy wyciągnął rękę, dotykając jej włosów. Beth spojrzała na niego twardo. W koszulce  polo i szortach khaki był typowym szkolnym przystojniakiem. Stuprocentowy, typowy  Amerykanin. Przyspieszyła, gdy się do niej uśmiechnął, koncentrując wzrok na przyćmionym neonie  chińskiej restauracji. Modliła się, by ktoś przechodził akurat ulicą, ale upał wypędził wszystkich  pieszych. W pobliżu nie było nikogo. ­ Chcesz mi powiedzieć, jak masz na imię? ­ spytał typowy Amerykanin. Jej serce zaczęło mocniej  bić. Gaz zostawiła w drugiej torebce. Jeszcze tylko cztery przecznice. ­ To może ja sam wymyślę ci imię? Niech się zastanowię... Może nazwę cię „kicia"? Jak ci się  podoba? Blondynek zarechotał. Beth przełknęła ślinę i sięgnęła po komórkę, w razie gdyby musiała wzywać policję.  „Uspokój się. Trzymaj fason". Wyobraziła sobie, jak dobrze będzie się czuła, gdy wreszcie dotrze do klimatyzowanego  wnętrza restauracji. Może tam zaczeka i wezwie taksówkę? Tylko po to, by uniknąć ponownych  zaczepek. ­ No chodź, kiciu ­ zagruchał typowy Amerykanin. ­ Wiem, że ci się spodobam. Jeszcze tylko trzy przecznice... Gdy tylko zeszła z krawężnika, by przejść na drugą stronę Dziesiątej ulicy, chwycił ją w  talii. Stopy znalazły się w powietrzu i gdy ciągnął ją do tyłu, zasłonił jej usta ciężką dłonią.  Walczyła jak szalona, kopiąc i bijąc, a gdy się odwróciła, uderzając go w oko, jego uścisk zelżał.  Odepchnęła go z całej siły, jej pięty wróciły na chodnik, ale oddech uwiązł w gardle. Samochód  przejechał Trade Street, więc krzyknęła, gdy rozbłysły jego światła. Ale po chwili znów ją miał. ­ Będziesz o to błagać, dziwko! ­ Amerykanin krzyknął jej do ucha, zaciskając chwyt. Wykręcił jej  szyję, aż myślała, że pęknie i wciągnął ją głębiej do cienia. Czuła zapach jego potu i młodzieżowej  wody kolońskiej. Słyszała piskliwy śmiech jego kumpla. Alejka. Wciągali ją w alejkę.

Chciała wymiotować, żółć paliła jej gardło. Szarpała się z furią, próbując uwolnić się z  uścisku. Panika dodawała jej sił, ale on był silniejszy. Pchnął ja za kontener na gruz i przygniótł swoim ciałem. Wbiła mu łokieć w żebra zaserwowała kilka kopniaków. ­ Do cholery, trzymaj jej ręce! Zdążyła mocno kopnąć blondynka w łydkę, zanim chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał  ręce nad głową. ­ Chodź, dziwko, spodoba ci się to! ­ warknął Amerykanin, próbując wepchnąć swoje kolano  między jej uda. Trzymając ją za gardło, przyparł do ceglanej ściany budynku. By rozerwać bluzkę, musiał  użyć drugiej ręki i gdy odsłonił jej usta, krzyknęła. Uderzył ją mocno, tak że pękła jej warga.  Zamroczona z bólu, poczuła, że krew zalewa jej język. ­ Jeszcze raz, a wytnę ci język! ­ Oczy Amerykanina pełne były nienawiści i pożądania, gdy zrywał  jej stanik i odsłaniał piersi. ­ Do diabła, chyba i tak to zrobię! - Hej, te cycki są prawdziwe? I spytał blondynek, tak jakby miała mu odpowiedzieć. Jego kumpel chwycił jeden z sutków i pociągnął. Syknęła z bólu, łzy sprawiły, że wszystko  zafalowało. Choć spowodował to zbyt szybki oddech. Amerykanin roześmiał się.  ­ Myślę, że jest cała naturalna, ale sprawdzisz sam, gdy z nią skończę. Gdy blondynek rechotał, jakaś głęboka część jej umysłu zaczęła działać i zaprzeczyła, że to  się rzeczywiście dzieje. Przestała walczyć, starając się sięgnąć pamięcią do treningów samoobrony.  Jej ciało zastygło w bezruchu i jedynie oddech nadal był szybki. Amerykanin dostrzegł to dopiero  po minucie. - Będziesz grzeczna? ­ spytał, przyglądając się jej bacznie. Kiwnęła wolno głową. ­ No to dobrze. ­ Nachylił się i jego oddech wypełnił jej nozdrza. Musiała walczyć ze sobą, by nie  wzdrygnąć się z obrzydzenia, czując stęchły zapach piwa i papierosów. ­ Ale jeśli znowu  krzykniesz, to cię potnę. Kapujesz? Ponownie skinęła głową. ­ Puść ją. Blondyn puścił jej ręce i zarechotał, obchodząc ich, jakby szukał najlepszego miejsca dla  siebie. Amerykanin zaczął ją obmacywać, jego dłonie przesuwały się szorstko po jej skórze...  Zmuszała się, by nie zwymiotować zjedzonego niedawno ciastka. Choć brzydziła się  przesuwających się po jej piersiach palców, sięgnęła do jego rozporka. Wciąż trzymał ją za szyję i  nie mogła dobrze oddychać, ale gdy tylko dotknęła jego krocza, jęknął i zwolnił uścisk. Szybkim  ruchem chwyciła go za jaja, wykręciła je najmocniej jak mogła i gdy upadał, walnęła go w nos.  Poczuła napływającą adrenalinę i przez ułamek sekundy żałowała, że jego kumpel jej nie  zaatakował, zamiast gapić się na nią głupkowato. ­ Pieprzcie się! ­ krzyknęła do nich obu. Beth wyskoczyła z alejki, przytrzymując bluzkę podczas biegu i nie zatrzymała się, aż  dobiegła do drzwi swojego mieszkania. Jej ręce trzęsły się tak bardzo, że nie mogła trafić kluczem  do zamka i dopiero gdy stała przed lustrem w łazience, zobaczyła, że łzy spływają jej po twarzy.  Gdy odezwało się policyjne radio, zamontowane na desce rozdzielczej jego nieoznakowanego  radiowozu, Butch 0'Neal podniósł głowę. W alejce, dość niedaleko, był ranny mężczyzna. Spojrzał  na zegarek. Było tuż po dziesiątej, co znaczyło, że zabawa dopiero się zaczyna. Piątek wieczór,  początek lipca, więc świeżo upieczone studenciki prześcigały się w głupocie. Butch pomyślał, że  ten koleś albo został napadnięty, albo dostał od kogoś nauczkę. Miał nadzieję, że chodziło o to drugie. Chwycił za słuchawkę i zameldował, że to sprawdzi, choć był specem od zabójstw, a nie zwykłym 

gliną. Miał dwie sprawy, nad którymi obecnie pracował. Topielec z rzeki Hudson i kierowca, który  uciekł z miejsca wypadku. Zawsze było miejsce na coś jeszcze. Jeśli o niego chodziło, to uważał, że  im mniej czasu spędzi w domu, tym lepiej. Nie­ pozmywane naczynia w zlewie i zmięta pościel na  łóżku nie będą za nim tęsknić. „No to zobaczmy, co tam słychać u chłopaków lata" ­ pomyślał.  Włączył syrenę i wcisnął pedał gazu.

Rozdział 2 PRZECHODZĄC PRZEZ KLUB, Ghrom spoglądał szyderczo na szybko ustępujący przed nim tłum.  W ich pocie czuć było strach i niezdrową, perwersyjną ciekawość. Wciągnął nosem odrażający  zapach. „Jak bydło" ­ pomyślał. Nawet mimo ciemnych okularów jego oczy męczyły przyćmione światła, więc przymknął  powieki. Miał taki wzrok, że byłby szczęśliwszy w totalnej ciemności. Skupiając się na swoim  słuchu, rozróżniał takty muzyki, przesuwające się stopy, szepty i dźwięk kolejnej szklanki  rozbijającej się o podłogę. Nie dbał o to, czy z czymś się zderzy. Czy będzie to krzesło, stół czy  człowiek, i tak po prostu przejdzie po tym cholerstwie. Łatwo wyczuł Hardhego, bo było to jedyne ciało w klubie, które nie śmierdziało paniką. Choć dziś nawet ten wojownik był spięty. Gdy stanął naprzeciw drugiego wampira, Ghrom otworzył oczy. Hardhy był dla niego  zamazanym kształtem, a jego ciemna karnacja i czarne ubranie jedyną informacją, jaką przekazywał  mu o nim wzrok. ­ Dokąd poszedł Tohr? ­ spytał, wyczuwając woń whisky. ­ Wyszedł na powietrze. Dzięki, że przyszedłeś. Ghrom opadł na fotel. Patrzył wprost przed siebie, gdzie tłum stopniowo pochłaniał  zrobioną przez niego ścieżkę. Mocny rap Ludacrisa zmienił się w stary, dobry kawałek Cypress Hill. Będzie nieźle. Hardhy był bezpośrednim gościem, który wiedział, że Ghrom nie znosi  marnowania czasu. Jeśli milczał, to znaczyło, że coś jest na rzeczy. Hardhy dopił swoje piwo i  westchnął głośno. ­ Mój panie... ­ Jeśli czegoś ode mnie chcesz, to nie zaczynaj z tym ­ wycedził Ghrom, wyczuwając zbliżającą się  ku nim kelnerkę. Miał wrażenie, że pomiędzy jej obcisłą bluzką i krótką spódniczką znajduje się obfity biust i  pasek nagiego ciała. ­ Napijesz się czegoś? ­ spytała wolno. Miał ochotę jej powiedzieć, żeby położyła się na stole i pozwoliła mu zająć się swoją szyją.  Ludzka krew nie utrzymałaby go długo przy życiu, ale smakowała znacznie lepiej niż ten cholerny,  rozwodniony alkohol. ­ Nie teraz ­ odpowiedział. Jego oszczędny uśmiech wzbudził niepokój i równocześnie wzmógł  pożądanie. Ghrom wciągnął jej zapach do płuc. „Nie jestem zainteresowany" ­ pomyślał. Kelnerka kiwnęła głową, ale nie odeszła. Wpatrywała się w niego. Jej krótkie blond włosy tworzyły  w ciemności aureolę dookoła jej twarzy. Jak zaczarowana, zdawała się zapominać, jak się nazywa i  kim jest. Ależ to było denerwujące. ­ To wszystko ­ mruknął ­ niczego nie potrzebuję. Gdy znikała w tłumie, Ghrom usłyszał, jak Hardhy chrząknął. ­ Dzięki, że przyszedłeś. ­ Już to mówiłeś. ­ No tak. Ty i ja znamy się od dawna. ­ Fakt. ­ Mieliśmy razem całkiem niezłe walki i skosiliśmy sporo reduktorów.

Ghrom skinął potakująco. Bractwo Czarnego Sztyletu od pokoleń chroniło rasę przed  Korporacją Reduktorów. Hardhy, Tohrtur i czterech innych. Reduktorzy mieli znaczną przewagę  liczebną nad braćmi. Bezduszne humanoidy, które służyły złowrogiemu mistrzowi ­ Omedze. Ale  Ghrom i jego wojownicy potrafili się bronić. I nie tylko. Hardhy chrząknął. ­ Po tych wszystkich latach... ­ Przejdź do rzeczy, H. Marissa musi coś załatwić dziś wieczorem. ­ Chcesz znowu użyć pokoju u mnie? Wiesz, że nie pozwalam nikomu innemu z niego korzystać. ­  Hardhy roześmiał się niezręcznie. ­ Z pewnością jej brat wolałby, żebyś się nie pokazywał w jego  domu. Ghrom skrzyżował ramiona na piersiach i odepchnął butem stolik, robiąc sobie więcej  miejsca. Miał w dupie brata Marissy, jego wrażliwość i niechęć do stylu życia, jakie prowadził  Ghrom. Agrhes był snobem i dyletantem, który miał głowę w tyłku. Kompletnie nie był w stanie  zrozumieć, jakich wrogów miała rasa i co było potrzebne, by ją ochronić. I tylko dlatego, że ten  goguś był urażony, Ghrom nie zamierzał udawać władcy, gdy wkoło mordowano cywilów.  Powinien być w terenie ze swoimi wojownikami, a nie siedzieć na jakimś tronie. Agrhes może się  wypchać. A Marissa nie powinna się przejmować postawą swego brata. ­ Niewykluczone, że skorzystam z twojego zaproszenia. ­ W porządku. ­ Teraz mów. ­ Mam córkę. Ghrom powoli odwrócił głowę.  ­ Od kiedy? ­ Od jakiegoś czasu. ­  Kto jest matką? ­ Nie znasz jej. Poza tym ona... nie żyje. Smutek Hardhego otoczył go, gryzący zapach dawnego bólu przebił się przez smród  ludzkiego potu, alkoholu i seksu w klubie. ­ Ile ma lat? ­ dociekał Ghrom. Przeczuwał, dokąd może zmierzać ta rozmowa. ­ Dwadzieścia pięć. Ghrom zaklął pod nosem.  ­ Nie proś mnie, Hardhy. Nie proś mnie, żebym to zrobił. ­ Muszę, mój panie. Twoja krew jest... - Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zamknę ci gębę. I to na zawsze. ­ Nie rozumiesz. Ona jest... Ghrom zaczął się podnosić z fotela. Hardhy chwycił go za ramię, ale zaraz puścił. ­ Jest pół­człowiekiem. ­ Jezus Maria... ­ Więc może nie przetrwać przemiany, jeśli będzie przez nią przechodzić. Jeśli jej pomożesz,  przynajmniej będzie miała szansę przeżyć. Twoja krew jest tak mocna, że znacznie zwiększyłaby  szansę przejścia przemiany przez mieszańca. Nie proszę cię, żebyś ją wziął jako krwiczkę. Albo  żeby ją chronić, bo tyle i ja mogę zrobić. Próbuję tylko... Proszę. Moi synowie nie żyją. Ona może  być wszystkim, co po mnie zostanie. I ja... Kochałem jej matkę. Gdyby był to ktokolwiek inny, Ghrom użyłby swojego ulubionego słowa: spierdalaj. Jego zdaniem ludzie istnieli tylko w dwóch pozycjach. Kobieta leżąca na plecach i facet na  brzuchu, nie oddychając. Ale Hardhy był prawie przyjacielem. Albo byłby nim, gdyby Ghrom  pozwolił mu się zbliżyć. Gdy Ghrom wstał, zamknął oczy. Zalała go nienawiść. Nie znosił siebie za to, że musi  odejść, ale nie był facetem, który mógłby pomóc jakiemuś biednemu mieszańcowi przejść przez ten 

bolesny i niebezpieczny czas. Łagodność i litość nie były częścią jego charakteru. ­ Nie mogę tego zrobić. Nawet dla ciebie. Agonia Hardhego uderzyła go pełną mocą i Ghrom aż się zachwiał. Ścisnął wampira za  ramię. ­ Jeśli naprawdę ją kochasz, to zrób coś dla niej i poszukaj kogoś innego. Odwrócił się i szybko wyszedł z baru. Po drodze do drzwi wyczyścił wspomnienie o sobie z  pamięci krótkoterminowej każdego człowieka, który był w klubie. Mocniejsi pomyślą, że się im  przyśnił. Słabsi w ogóle nie będą go pamiętać. Na ulicy skierował się w najciemniejszy kąt, żeby  móc się zdematerializować. Przeszedł obok jakiejś kobiety, robiącej komuś loda w mroku, lumpa  leżącego w alkoholowym amoku i dilera narkotyków, kłócącego się przez komórkę o cenę kokainy. Ghrom od razu wiedział, że ktoś go śledzi. Wiedział też, kto to jest. Słodki zapach zasypki dla  niemowląt zdradzał wszystko. Uśmiechnął się szeroko, rozpiął swoją skórzaną kurtkę i wyciągnął  jedną ze swoich hira shuriken. Stalowa gwiazdka do rzucania dobrze leżała w jego dłoni. Sto  gramów śmierci gotowe do lotu. Z bronią w ręce Ghrom nie zwolnił kroku, choć chciał zniknąć w ciemnościach. Pragnął  walki po tym, jak spławił Hardhego, a członek Korporacji Reduktorów za jego plecami miał  zajebiste wyczucie czasu. Zabicie bezdusznego humanoida było dokładnie tym, czego teraz  potrzebował, by móc się odprężyć. Wciągając reduktora w głębokie ciemności, ciało Ghroma gotowało się do walki. Serce  pompowało równo, muskuły w ramionach i udach drgały w oczekiwaniu. Usłyszał dźwięk  odbezpieczania broni i w myślach kalkulował trajektorię lotu kuli. Była wycelowana w tył jego  głowy. Odwrócił się płynnym ruchem, dokładnie w momencie, gdy kula z hukiem opuściła lufę.  Pochylił się i rzucił gwiazdkę, która rozbłysła srebrem, wirując w śmiertelnym łuku. Reduktor  dostał prosto w szyję. Gwiazdka przeszła na wylot, szybując gdzieś dalej w ciemnościach. Pistolet  upadł na ziemię, dzwoniąc po asfalcie. Reduktor chwycił się oburącz za szyję i upadł na kolana. Ghrom podszedł i przeszukał mu kieszenie. Wyjął portfel i telefon komórkowy, po czym  włożył je do swojej kurtki. Z kabury na piersiach wyjął długi nóż o czarnym ostrzu. Był  zawiedziony, że walka nie trwała dłużej, ale sądząc po długich, ciemnych, kręconych włosach, był  to nowy rekrut. Szybkim pchnięciem położył reduktora na plecach, podrzucił nóż w powietrzu,  łapiąc go w dłoń. Ostrze przeszło przez ciało, kości i dotarło do pustki, gdzie kiedyś było serce. Reduktor wydał zduszony okrzyk i zdezintegrował się w błysku światła. Ghrom wytarł ostrze o swoje skórzane spodnie, włożył je z powrotem do pochwy i wstał.  Rozejrzał się wokół i zniknął. Hardhy pił trzecie piwo. Para gotyckich ślicznotek zaproponowała mu pomoc w  zapomnieniu o kłopotach. Podziękował i nie skorzystał. Wyszedł z baru i skierował się do swojego BMW650i, zaparkowanego nieprzepisowo w  alejce za klubem. Jak każdy prawdziwy wampir, mógł się w każdej chwili zdematerializować i  przenieść na sporą odległość, ale było to dość trudne, gdy konieczne było przenoszenie czegoś  ciężkiego. No i nie robiło się tego na widoku. Zresztą super było mieć fajny samochód. Hardhy wsiadł do beemki i zamknął drzwi. Z nieba zaczął padać deszcz, pokrywając szybę  grubymi łzami. Istniały przecież różne możliwości. Wzmianka o bracie Marissy dała mu do myślenia.  Agrhes był medykiem, bardzo oddanym uzdrowicielem rasy. Może on mógłby pomóc? W każdym  razie warto było spróbować. Zaaferowany planami, Hardhy włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił.  Silnik za­ rzęził. Znowu przekręcił kluczyk i w momencie, gdy usłyszał rytmiczne klikanie,  przeszyło go straszne przeczucie. Bomba, przymocowana do podwozia i ręcznie wpleciona w  system elektryczny pojazdu, wybuchła. Jego ostatnią myślą, gdy pochłaniała go fala białego gorąca,  było to, że córka nie miała okazji go poznać. I już tej okazji mieć nie będzie.

Rozdział 3 BETH SIEDZIAŁA POD PRYSZNICEM PRZEZ TRZY KWADRANSE, zużywając pół butelki żelu i prawie  stapiając przylegającą do ściany tapetę, bo odkręcona woda była tak gorąca. Wytarła się i założyła  szlafrok, próbując po raz kolejny nie dostrzec w lustrze swojego odbicia. Usta miała kompletnie  rozwalone. Weszła do swojej kawalerki. Klimatyzacja wysiadła już kilka tygodni temu, więc pokój był  prawie tak duszny jak łazienka. Spojrzała na swoje dwa okna i rozsuwane drzwi, prowadzące na  zaniedbane podwórze. Chciała je wszystkie otworzyć, ale zamiast tego sprawdziła tylko zamki. Miała zszargane nerwy, ale przynajmniej jej ciało szybko odzyskiwało równowagę. Wrócił  potężny apetyt, więc weszła do małej kuchni. Resztki kurczaka sprzed czterech dni wyglądały  zachęcająco, ale gdy odchyliła folię, poczuła zapach przepoconych skarpetek. Wyrzuciła jedzenie  do kosza i włożyła do mikrofalówki gotowy posiłek. Jadła makaron z serem na stojąco,  podtrzymując małą, plastikową tackę uchwytem do garnków. To nie mogło nawet w części  zaspokoić jej głodu, więc zjadła kolejną porcję. Myśl o przybraniu kilkunastu kilogramów w ciągu  jednej nocy zdawała się cholernie kusząca. Nic nie mogła poradzić na to, że miała niezłą twarz, ale  mogła się założyć, że jej niedoszły gwałciciel, ten mizoginiczny neandertalczyk, wolał swoje ofiary  ze zgrabnym tyłkiem. Mrugnęła oczami, próbując wyrzucić z myśli jego twarz. Boże, wciąż czuła jego dłonie, te ohydne, ciężkie paluchy gniotące jej piersi. Powinna to  zgłosić. Powinna iść na policję, tyle że nie chciała wychodzić z mieszkania. Przynajmniej do rana. Usiadła na materacu, który służył jej za łóżko i sofę, podkurczając pod siebie nogi. Jej  żołądek rozpracowywał powoli hamburgera z serem. Poczuła się niedobrze, jej ciałem wstrząsnęły  dreszcze. Usłyszała ciche miauknięcie i podniosła głowę. ­ Cześć, Bu ­ powiedziała, poruszając palcami bez przekonania. Biedny kot gdzieś się schował, gdy  weszła do domu, zrywając z siebie ubranie i rozrzucając je po pokoju. Czarny kot podszedł i miaucząc, wskoczył jej z gracją na kolana. Jego wielkie, zielone oczy  wyglądały na zmartwione. ­ Przepraszam za ten dramatyzm ­ szepnęła, robiąc mu miejsce. Mrucząc, potarł łeb o jej ramię. Był ciepły i przyjemnie ciężki. Nie wiedziała, jak długo tak  siedziała, głaszcząc jego delikatne, miękkie futro. Podskoczyła, gdy zadzwonił telefon. Sięgając po  słuchawkę, nie zmieniła rytmu głaskania. Lata spędzone z Bu doprowadziły do perfekcji  koordynację głaskania i rozmów przez telefon. ­ Halo? ­ spytała, myśląc o tym, że jest już po północy, co wykluczało sprzedawców telefonicznych  i sugerowało albo kogoś z pracy, albo jakiegoś świra. ­ Czołem B. Zakładaj swoje buciki do tańca. Samochód jakiegoś gościa wybuchł przy Screamerze.  Z nim w środku. Beth zamknęła oczy, chciało jej się płakać. Jose de la Cruz był jednym z policyjnych  detektywów, ale także kimś w rodzaju przyjaciela. W zasadzie, gdyby się nad tym zastanowić, to  mogła tak powiedzieć o większości kobiet i mężczyzn noszących niebieskie mundury. Ponieważ  spędzała tyle czasu w komendzie, dość dobrze ich poznała, a Jose był jednym z jej ulubieńców. ­ Hej, jesteś tam? Powiedz mu. Powiedz, co się stało. Tylko otwórz usta. Wstyd i wspomnienie horroru sprawiły, że słowa zamarły jej na ustach. ­ Jestem tu, Jose. ­ Odgarnęła ciemne włosy z twarzy i odchrząknęła. ­ Nie mogę dziś przyjść. ­ Jasne. Od kiedy zaczęłaś odrzucać konkretne namiary? ­ Roześmiał się. ­ Ale nie bój nic. Sprawę  prowadzi Twardziel. Twardziel to detektyw z działu zabójstw, Brian 0'Neal, lepiej znany jako Twardziel lub po  prostu sir.

­ Serio nie dam rady... Nie dziś. ­ Tracisz czas na kogoś? ­ W jego głosie wyczuwało się zainteresowanie. Josć był żonaty, i to  szczęśliwie. Ale wiedziała, że na komendzie wszyscy się nad nią zastanawiają. Kobieta z takim  wyglądem jak ona bez faceta? Coś musi być na rzeczy. ­ No tracisz? ­ Boże, nie, no coś ty. Przez chwilę panowała cisza, gdy jej kolega gliniarz ewidentnie coś wyczuł. ­ Co się dzieje? ­ Wszystko w porządku. Jestem po prostu zmęczona. Wpadnę jutro na komendę. Wtedy złoży raport. Jutro będzie wystarczająco silna, by opowiedzieć o tym, co się stało i  się nie załamać. - Mam podjechać? ­ Nie, ale dzięki. Wszystko jest w porządku. Odłożyła słuchawkę. Piętnaście minut później była już w świeżo wypranych dżinsach i koszulce spadającej nieco  poniżej pupy. Zadzwoniła po taksówkę. Przed wyjściem przeszukała szafę, aż znalazła swoją drugą  torebkę. Ściskając mocno w dłoni puszkę z gazem pieprzowym, wyszła z mieszkania. Pokonując tych kilka kilometrów, jakie dzieliły ją od drzwi do miejsca, gdzie wybuchła  bomba, odzyska siły i opowie wszystko Josowi. Choć przerażało ją to, że miała odtworzyć atak na siebie, nie pozwoli, by ten dupek pozostał  na wolności i zrobił to samo komuś innemu. Nawet jeśli go nie złapią, to ona będzie pewna, że  zrobiła wszystko, by go dorwać. Ghrom zmaterializował się w salonie domu Hardhego. Cholera, zapomniał już, jak  wspaniale mieszkał ten wampir. Choć H był wojownikiem, miał gust arystokraty. Zaczynał jako wysoko urodzony władca,  princeps, i wciąż cenił sobie dobre życie. Jego dziewiętnastowieczna rezydencja była zadbana,  pełna antyków i dzieł sztuki. Była też bezpieczna jak sejf w banku. Ale delikatna żółć ścian salonu drażniła oczy Ghroma. ­ Co za mila niespodzianka, mój panie. Lokaj Fritz wszedł z holu i skłonił się nisko, gasząc światła, by oszczędzić wzrok Ghroma.  Starzec był jak zwykle ubrany w czarną liberię. Spędził u Hardhego około stu lat i był psańcem, co  znaczyło, że mógł wychodzić w trakcie dnia, ale starzał się szybciej od wampirów. Jego gatunek  służył arystokratom i wojownikom od tysięcy lat. ­ Czy zostaniesz z nami dłużej, panie? Ghrom potrząsnął przecząco głową. Nie, jeśli będzie mógł temu zapobiec. ­ Najwyżej godzinę. ­ Twój pokój jest gotowy, panie. Będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebował. B Fritz skłonił się  ponownie w pas i wycofał z pokoju, zamykając za sobą podwójne drzwi. Ghrom podszedł do ponaddwumetrowej wielkości portretu, który, jak mu powiedziano,  przedstawiał króla Francji. Nacisnął dłonią na prawą część ciężkiej, złotej ramy i płótno odsłoniło  korytarz z ciemnego kamienia, oświetlony gazowymi lampami. Schody prowadziły w głąb ziemi. Na dole znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne  prowadziły do wystawnego apartamentu Hardhego. Drugie wiodły do czegoś, co Ghrom mógł  nazwać swoim domem z dala od domu. Większość dni przesypiał w magazynie w Nowym Jorku,  wewnątrz stalowego pokoju wyposażonego w system zamków rodem z Fort Knox. Jednak nigdy  nie zaprosiłby tam Marissy ani nawet żadnego z jej braci. Cenił swoją prywatność. Gdy wszedł do  środka, świece umieszczone wokół na ścianach zapłonęły na jego życzenie. Ich złocisty blask  ledwo przebijał się przez mrok. W trosce o wzrok Ghroma Hardhy pomalował wysokie na sześć  metrów ściany i sufit na czarno. W jednym rogu stało masywne łóżko, nakryte czarną pościelą i  górą poduszek. Naprzeciw znajdowała się skórzana sofa, panoramiczny telewizor i drzwi  prowadzące do czarnej, marmurowej łazienki. Była też szafa pełna broni i ubrań.

Z jakiegoś powodu Hardhy zawsze naciskał, żeby zatrzymywał się w jego rezydencji.  Piekielnie tajemnicza sprawa Nie mogło chodzić o kwestię obrony, bo Hardhy dałby sobie  radę sam, a myśl, że taki wampir jak H mógłby się czuć samotny, była po prostu śmieszna. Ghrom wyczuł Marissę, zanim weszła do pokoju. Wyprzedzał ją zapach świeżej bryzy znad  oceanu. „Zakończmy to" ­ pomyślał. Chciał jak najszybciej wrócić na ulice. Poczuł tylko przedsmak  bitwy i chciał, by dziś wieczorem walka całkowicie go pochłonęła. Odwrócił się. Gdy skłoniła ku niemu swe drobne ciało, wyczuł w powietrzu wokół niej oddanie i  zakłopotanie. ­ Mój panie ­ powiedziała. Choć nie widział zbyt dobrze, zauważył, że miała na sobie rodzaj luźnego i powłóczystego  stroju z szyfonu. Jej długie blond włosy opadały na ramiona i plecy. Wiedział, że ubiera się tak, by  sprawić mu przyjemność, ale zdecydowanie wolał, żeby się tak nie starała. Zdjął swoją skórzaną  kurtkę i kaburę na noże, które nosił na piersiach. Przeklęci rodzice. Czemu dali mu taką samicę?  Taką... delikatną. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdował przed przemianą,  może bali się, że ktoś mocniejszy mógłby go skrzywdzić. Ghrom naprężył muskuły. Grube bicepsy uniosły się, aż jedno ramię zachrzęściło z wysiłku.  Gdyby tylko mogli go teraz zobaczyć. Ich mały chłopczyk zmienił się w pewnego swoich racji,  zimnego zabójcę. „Pewnie lepiej, że nie żyją" ­ pomyślał. Nie zaakceptowaliby tego, kim się stał. Chociaż  może, gdyby dożyli starości, on byłby inny. Marissa poruszyła się nerwowo. ­ Wybacz, że ci przeszkadzam, Ale nie mogłam już dłużej czekać. Ghrom skierował się do łazienki. ­ Potrzebujesz mnie, więc jestem. Odkręcił wodę i podwinął mankiety swojej czarnej koszuli. W zagęszczających się kłębach  pary zmywał z dłoni brud, pot i śmierć. Potem użył mydła, by umyć pokryte rytualnymi tatuażami  ramiona. Opłukał się, wytarł i podszedł do sofy. Usiadł i czekał, zaciskając mocno zęby. Jak długo  to robili? Całe wieki. Ale za każdym razem Marissa potrzebowała trochę czasu, zanim się do niego  zbliżyła. Gdyby był to ktokolwiek inny, to jego cierpliwość wyczerpałaby się po kilku chwilach, ale  jej pozwalał na więcej. Prawda była taka, że było mu jej żal, bo została zmuszona do tego, by być jego krwiczką.  Mówił wiele razy, że uwolni ją od umowy i pozwoli, by znalazła sobie prawdziwego partnera.  Kogoś, kto nie tylko zabije każdego, kto jej zagraża, ale też ją pokocha. Jednak, choć Marissa była  tak delikatna, nie chciała z niego zrezygnować. Pewnie sądziła, że żadna inna samica go nie zechce  i że nikt inny nie nakarmi bestii, gdy będzie tego potrzebować, co sprawiłoby, że ich rasa straciłaby  swój najsilniejszy ród. Ich króla. Przywódcę, który nie chciał być wodzem. Jasne, był cholernie dobrą zdobyczą. Trzymał się od niej z daleka, chyba że musiał się  dokrwić, co ze względu na jego rodowód nie było zbyt częste. Nigdy nie wiedziała, gdzie jest ani co  robi. Spędzała długie, samotne dni w domu swego brata, poświęcając swoje życie, by utrzymać  przy życiu ostatniego wampira czystej krwi. Jedynego bez nawet kropli ludzkiej krwi. Szczerze mówiąc, nie wiedział, jak to wszystko znosiła. Nagle miał ochotę zakląć. Dziś wieczorem zapowiadała się prawdziwa uczta dla jego ego.  Najpierw Hardhy. Teraz ona. Śledził ją wzrokiem, gdy przesuwała się po pokoju, krążąc, była coraz bliżej. Rozluźnił  mięśnie twarzy, oddychał równo i trwał w bezruchu. To była najtrudniejsza część bycia z nią.  Panikował, nie mogąc się poruszyć i wiedział, że gdy ona zacznie się posilać, uczucie dławienia się  będzie jeszcze gorsze. ­ Byłeś zajęty, mój panie? ­ spytała łagodnie.

Skinął potakująco, myśląc, że jeśli mu się poszczęści to przed świtem będzie jeszcze  bardziej zajęty. Wreszcie Marissa stanęła przed nim i poczuł, jak jej głód przebija się przez  zakłopotanie. Wyczuł też jej pragnienie. Pożądała go, ale akurat to jej uczucie zablokował. Za  żadną cenę nie będzie uprawiał z nią seksu. Nie wyobrażał sobie, że mógłby skazać Marissę na to,  co robił z ciałami innych kobiet. Nigdy nie pragnął jej mieć w ten sposób. Nawet na początku. ­ Chodź tutaj ­ powiedział, wskazując ręką. Opuścił ramię, nadgarstkiem do góry. ­ Jesteś  zagłodzona. Nie powinnaś tak długo zwlekać, zanim mnie wezwiesz. Marissa uklękła na podłodze obok jego kolan. Jej strój spływał wokół jej ciała i jego stóp.  Jej palce były ciepłe, gdy dotykała wytatuowanych na jego skórze ciemnych liter starożytnego  języka, opisujących jego rodowód. Była tak blisko, że zobaczył otwierające się usta i błysk białych  kłów, zanim zagłębiła je w jego żyle. Gdy zaczęła pić, Ghrom zamknął oczy i odchylił do tyłu  głowę. Po chwili ogarnęła go panika. Wolnym ramieniem chwycił brzeg kanapy, jego mięśnie  skurczone były w wysiłku, gdy próbował utrzymać ciało w bezruchu. Spokój, musi zachować  spokój. Wkrótce będzie po wszystkim i będzie wolny. Gdy dziesięć minut później Marissa uniosła głowę, odskoczył gwałtownie i zaczął chodzić,  by pozbyć się uczucia niepokoju, czując niezdrową ulgę, że może się już poruszać. Gdy już  oprzytomniał, podszedł do niej. Była syta, wchłaniając siłę, jaką dawało jej zmieszanie ich krwi.  Nie podobało mu się, że leży na podłodze, więc wziął ją na ręce i właśnie miał zawołać Fritza, by  zaniósł ją do domu jej brata, gdy ktoś rytmicznie zapukał. Ghrom spojrzał na drzwi z  niezdowoleniem, podszedł do łóżka i położył ją na nim. ­ Dziękuję, mój panie ­ wyszeptała. ­ Pójdę do domu. Zawahał się. Przykrył jej nogi, podszedł do drzwi i otworzył je szybko. Fritz był czymś bardzo podekscytowany. Ghrom wyślizgnął się na zewnątrz, dokładnie  zamykając za sobą drzwi. Miał właśnie spytać, co u diabła usprawiedliwia to najście, gdy zapach  lokaja przeniknął przez jego poirytowanie. Wiedział bez pytania, że śmierć złożyła mu kolejną wizytę. Hardhy odszedł. ­ Panie... ­ W jaki sposób? ­ warknął. Z bólem będzie radził sobie później. Najpierw potrzebuje informacji. ­ Samochód... ­ Widać było, że lokaj ledwo panuje nad sobą, jego głos był piskliwy i cienki, jak  jego stare ciało. ­ Bomba, panie. Samochód. Na zewnątrz klubu. Dzwonił Tohrtur. Widział to. ­ Ghrom pomyślał o reduktorze, którego zabił. Chciałby wiedzieć, czy to był ten, który to zrobił.  Łajdacy, nie mieli już honoru. Przynajmniej ich przodkowie, setki lat wcześniej, walczyli jak  wojownicy. Ten nowy gatunek to byli tchórze, chowający się za technologią. ­ Zwołaj Bractwo ­ wycedził. ­ Powiedz, żeby przyszli natychmiast. - Tak, oczywiście. A ty, panie? Hardhy prosił, by ci to przekazać ­ lokaj coś wyjął ­ gdyby nie było  cię, panie, przy nim, gdy będzie umierał. Ghrom wziął kopertę i wrócił do komnaty, nie mogąc zaoferować współczucia Fritzowi ani  nikomu innemu. Marissy już nie było, co było dla niej dobre. Włożył ostatnią wiadomość od  Hardhego za pas i uwolnił swój gniew. Świece wybuchły i rozsypały się po podłodze, gdy dookoła niego zawirował cyklon  wściekłości. Coraz mocniej, szybciej, ciemniej, aż meble uniosły się ponad podłogę i krążyły wokół  niego. Ghrom odchylił głowę do tyłu i ryknął.

Rozdział 4 GDY BETH DOTARŁA TAKSÓWKA DO SCREAMERA, miejsce zbrodni było już zabezpieczone. Alejka  była odgrodzona i oświetlona biało­niebieskimi błyskami kogutów na policyjnych samochodach.  Pojawił się też opancerzony pojazd policyjnych saperów. Wszędzie kręcili się gliniarze, zarówno w  mundurach, jak i w cywilu. Wokół zebrał się też obowiązkowy tłum pijanych kibiców, paląc i  rozmawiając. W trakcie swej pracy reportera odkryła, że morderstwa były w Caldwell popularnymi  wydarzeniami. Oczywiście dla wszystkich oprócz mężczyzny czy kobiety, którzy akurat umierali.  Dla ofiary, jak to sobie wyobrażała, śmierć była samotną sprawą, nawet jeśli on czy ona patrzyli w  twarz swojego mordercy. Przez niektóre mosty przechodzi się samotnie i nieważne, kto nas do tego  zmusił. Beth zakryła ręką usta. Swąd spalonego metalu i żrącej chemii wypełnił jej nozdrza. ­ Hej, Beth! ­ Jeden z gliniarzy kiwnął do niej ręką. ­ Jeśli chcesz podejść bliżej, przejdź od tyłu  przez Screamera. Jest korytarz... ­ W zasadzie chciałabym zobaczyć się z Josem. Jest w pobliżu? Policjant rozejrzał się wokół. ­ Był tu minutę temu. Może wrócił na posterunek. Ricky! Widziałeś Josego? Butch 0'Neal stanął przed nią i posłał drugiemu policjantowi wrogie spojrzenie. ­ No proszę, co za niespodzianka. Beth się cofnęła. Twardziel był kawałem faceta. Wielkie ciało, głęboki głos i  mnóstwo arogancji. Podejrzewała, że wiele kobiet musiało go uważać za atrakcyjnego, ponieważ  faktycznie był przystojniakiem w takim typowo twardym, męskim wydaniu. Ale Beth nigdy nie  poczuła tej iskry. W sumie nie poczuła iskry do żadnego faceta. -Co słychać, Randall? ­ Włożył do ust kawałek gumy do żucia i zrolował sreberko w kulkę. Zaczął  pracować szczęką, jakby był sfrustrowany. Nie tyle żuł, co mielił. ­ Szukam tylko Josego. Nie interesuje mnie, co się stało. ­ Jasne. ­ Jego spojrzenie skupiło się na jej twarzy. Z ciemnymi brwiami i zapadniętymi oczami  zawsze wyglądał, jakby był trochę zły, ale nagle jego twarz się zmieniła. ­ Przejdziesz się ze mną  sekundkę? - Serio, szukam tylko Josćgo... Jej ramię znalazło się w żelaznym uścisku. ­ Chodź ze mną. ­ Butch wciągnął ją w boczną część alejki, z dala od tłumu. ­ Co się, do cholery,  stało z twoją twarzą? Uniosła rękę i zasłoniła rozbitą wargę. Musiała wciąż być w szoku, bo kompletnie o tym  zapomniała. ­ To może powtórzę ­ powiedział. ­ Co się, do cholery, stało? ­ Ja... ­ słowa nie mogły jej przejść przez gardło. ­ Ja byłam. .. Nie będzie płakać. Nie przed Twardzielem. - Chcę się widzieć z Josem. ­ Nie ma go tu, więc nie możesz go widzieć. A teraz mów. ­ Butch ścisnął ją z dwóch stron  ramionami, jakby czując, że może uciec. Był tylko niewiele wyższy, ale miał przynajmniej  kilkadziesiąt kilogramów muskułów więcej. Ogarnął ją strach, jak czekan wbijając się w pierś, ale  na dziś miała dość bycia ofiarą czyjejś dominacji. ­ Odwal się, 0'Neal! ­ Położyła mu dłonie na klatce i odepchnęła. Odsunął się. Troszkę. ­ Beth, powiedz... ­ Jeśli mnie nie puścisz ­ jej spojrzenie spotkało się z jego ­ to napiszę artykuł o twoich metodach  przesłuchań. Tych, po których wychodzi się w gipsie i zawożą cię na prześwietlenie. Wiesz, o czym  mówię?

Jego oczy znowu się zwęziły, ale cofnął ręce, unosząc je w górę, jakby się poddawał. ­ Dobra. ­ Zostawił ją, wracając do zbiegowiska. Oparła się o ścianę budynku, nie mając pewności,  czy jej nogi będą jeszcze działać jak wcześniej. Spojrzała na ziemię, próbując odzyskać siły i  zauważyła coś metalowego. Przykucnęła, patrząc na metalową gwiazdkę do rzucania. ­ Hej, Ricky! ­ krzyknęła, sprowadzając policjanta, i wskazała na ziemię. ­ Ślad. Zostawiła go, by zajął się swoją pracą i wyszła na Trade Street, by złapać taksówkę. Nie  wytrzyma tego dłużej. Jutro złoży oficjalne zeznania u Josego. Z samego rana. Kiedy Ghrom wrócił do salonu, był już opanowany. Miał przypasaną broń, a kurtka, którą  trzymał w ręce, była ciężka od gwiazdek i noży, których lubił używać. Tohrtur był pierwszym członkiem Bractwa, który przyszedł. Jego oczy płonęły bólem i  żądzą zemsty, ciemny błękit stał się tak wyraźny, że nawet Ghrom go zauważył. Gdy Tohr oparł się  o jedną z żółtych ścian Hardhego, do pokoju wszedł Vrhedny. Kozia bródka, którą ostatnio  zapuścił, sprawiała, że wyglądał groźniej niż zwykle, choć to tatuaż umieszczony wokół lewego oka  czynił go prawdziwie złowieszczym. Dziś wieczorem jego czapeczka Red Soxówbyła opuszczona  tak nisko, że prawie nie było widać żadnego ze skomplikowanych wzorów na czole. Jego lewa dłoń  były jak zwykle zakryta czarną rękawicą, by przypadkiem kogoś nie dotknąć. Co było pozytywne.  Cholerna służba publiczna. Następny był Rankohr. Jego aroganckie maniery były teraz nieco stonowane, w  uszanowaniu tego, co ich tu dziś sprowadziło. Rankohr był potężnym samcem. Wielkim, silnym,  mocniejszym niż inni wojownicy. Miał też wśród wampirów legendarną reputację seksualnego  ogiera o hollywoodzkiej urodzie. Kobiety, wampiry i ludzie, stratowałyby własne dzieci, żeby go  dopaść. Przynajmniej do momentu, kiedy nie odkryły jego ciemnej strony. Kiedy z Rankohra  wydobywał się jego demon, każdy się modlił i szukał schronienia. Członkowie Bractwa także. Ostatnim, który przekroczył próg, był Furiath. Już prawie nie było widać, że utykał. Jego  proteza została ostatnio wymieniona na tytanowo­węglowe, kompozytowe dzieło sztuki. Z jego  fantastyczną grzywą wielokolorowych włosów, Furiath powinien być w superlidze najbardziej  pożądanych facetów, ale trzymał się twardo swojego postanowienia o celibacie. W jego życiu było  miejsce tylko na jedną, jedyną miłość i od lat go to powoli wykańczało. ­ Gdzie twój bliźniak, gościu? ­ spytał Ghrom. ­ Z już idzie. Spóźnienie Zbihra nie było wielką niespodzianką. Postawa Z wobec świata zamykała się w  dwóch słowach ­ „pierdol się". Chodzący, czasem odzywający się, choć najczęściej przeklinający  skurwysyn, który swoją nienawiścią, zwłaszcza do kobiet, bił wszelkie rekordy. Na szczęście z  powodu swojej pooranej bliznami twarzy i ściętych przy czaszce włosów wyglądał wystarczająco  strasznie, by wszyscy omijali go z daleka. Wykradziony rodzinie, gdy był niemowlęciem, był  juchaczem, niewolnikiem krwi i jego pani traktowała go z niezwykłą brutalnością. Furiath szukał  swojego brata bliźniaka przez prawie sto lat i ocalił go w ostatnim momencie, gdy ten został już  niemal na śmierć zakatowany. Zanurzenie w słonym morzu utrwaliło rany na ciele i oprócz  labiryntu blizn, nosił wciąż tatuaże niewolnika. Miał też różnego rodzaju okaleczenia, które sam  sobie zrobił tylko dlatego, że lubił uczucie bólu. Spośród członków Bractwa Z był zdecydowanie najgroźniejszy. Po tym, co przeszedł, miał  w dupie wszystko i wszystkich. Łącznie ze swoim bratem. Nawet Ghrom miał się na baczności przy  tym wojowniku. Tak. Bractwo Czarnego Sztyletu było piekielną grupą. Jedyną, która stała między zwykłymi  wampirami i reduktorami. Krzyżując ręce na piersiach, Ghrom rozejrzał się po pokoju, przyglądając się każdemu i  oceniając ich mocne strony które równocześnie stanowiły ich przekleństwo. Śmierć Hardhego uświadomiła mu, że mimo sukcesów w walce z mordercami ich rasy,  członkowie Bractwa byli bardzo nieliczni w zestawieniu z niewyczerpanymi, samoodradzającymi  się zastępami reduktorów. Prawda jest taka, że nigdy nie brakuje ludzi zainteresowanych zbrodnią i 

zdolnych do dokonania morderstwa. Statystyka po prostu nie była dla rasy łaskawa. Nie było ucieczki od faktu, że wampiry nie  żyją wiecznie i że któryś z członków Bractwa może zostać zgładzony. Co momentalnie zmieniało  równowagę sił na korzyść wrogów rasy. Do diabla, przecież ta równowaga i tak była już zakłócona. Odkąd, wiele wieków temu,  Omega stworzył Korporację Reduktorów, liczba wampirów malała aż do momentu, gdy zostało  jedynie kilka enklaw populacji. Ich gatunek był bliski zagłady. Mimo iż Bractwo było nadzwyczaj  dobre w tym, co robiło. Gdyby Ghrom był innego rodzaju królem, takim jak jego ojciec, który  pragnął być adorowany jako ojciec wampirzej rodziny, to może przyszłość byłaby bardziej  obiecująca. Ale syn nie był taki jak ojciec. Ghrom był wojownikiem, a nie przywódcą. Czuł się  lepiej ze sztyletem w dłoni, niż będąc wielbionym. Skupił się na braciach. Wojownicy patrzyli na niego wyczekująco. Ich szacunek go drażnił. - Atak na Hardhego odbieram bardzo osobiście ­ powiedział. Bracia mruknęli z aprobatą. Ghrom wyciągnął portfel i komórkę, którą zabrał zabitemu przez niego członkowi  Korporacji. ­ Mam to od reduktora, którego spotkałem dziś wieczorem za Screamerem. Ktoś może się tym  zająć? Rzucił przedmioty w górę. Furiath złapał oba i przekazał telefon Yrhednemu. ­ Musimy znowu zrobić obławę ­ stwierdził, krążąc po pokoju. - Dokładnie tak ­ mruknął Rankohr. Usłyszeli metaliczny dźwięk i zaraz potem nóż wbijany w stół.  ­ Musimy ich dorwać tam, gdzie trenują. Gdzie mieszkają. Co oznaczało, że bracia będą musieli przeprowadzić rekonesans. Członkowie Korporacji  Reduktorów nie byli głupi. Regularnie zmieniali centra operacyjne, ciągle przenosząc z miejsca na  miejsce ośrodki rekrutacyjne i treningowe. Członkowie Bractwa z reguły bowiem sami wystawiali  się na cel i walczyli z tymi, którzy ich namierzyli. Czasami Bractwo ruszało na wypady w grupie,  zabijając od razu tuziny reduktorów. Jednak tę ofensywną taktykę rzadko stosowano. Zmasowane  ataki były skuteczne, ale jednocześnie ryzykowne. Wielkie bitwy z reguły przyciągały uwagę  ludzkiej policji, a w interesie wszystkich było nierobienie wokół siebie zamieszania. ­ Jest prawo jazdy ­ mruknął Furiath. ­ Adres miejscowy, więc sprawdzę. ­ Jak się nazywał? ­ spytał Ghrom. ­ Robert Strauss. Vrhedny zaklął, przeglądając telefon. ­ Dużo tu nie ma. Jakieś gówno w rejestrze połączeń i  jakieś szybkie wybierania. Wrzucę to do komputera i sprawdzę, kto dzwonił do niego i do kogo on  dzwonił. Ghrom zacisnął szczęki. Niecierpliwość i wściekłość tworzyły cholernie trudny do  przełknięcia koktajl. ­ Nie muszę wam mówić, żebyście działali szybko. Nie wiadomo, czy  reduktor, którego dziś załatwiłem, był tym, który to zrobił, więc myślę, że powinniśmy oczyścić  całą okolicę. Zabić ich wszystkich, nieważne, jaki wyniknie z tego burdel. Otworzyły się drzwi i do środka wszedł Zbihr. Ghrom spojrzał gniewnie. ­ Miło, że wpadłeś Z. Byteś zajęty panienkami dziś wieczorem? ­ A może byś się tak odpierdolił, co? ­ Zbihr stanął w rogu, z dala od reszty. ­ A ty gdzie będziesz, panie? ­ spytał Tohrtur spokojnym tonem. Dobry stary Tohr. Zawsze stara się zachować spokój, w zależności od sytuacji przez zmianę  tematu, interwencję albo przymus. ­ Tutaj. Zostanę tutaj. Jeśli reduktor, który zabił Hardhego żyje i jest zainteresowany przedłużeniem  zabawy, to chcę być osiągalny i łatwy do znalezienia. Gdy wojownicy wyszli, Ghrom założył kurtkę i poczuł za pasem kopertę Hardhego. Z  przodu było coś napisane i jak sądził, było to jego imię. Rozerwał kopertę. Gdy wyciągał kremową  kartkę, na ziemię wypadła fotografia. Podniósł ją i miał wrażenie, że jest na niej kobieta z długimi, 

ciemnymi włosami. Ghrom spojrzał na list. Litery tworzyły zamazany ciąg, którego nie rozszyfruje,  choćby nie wiadomo jak wysilał swój wzrok. ­ Fritz! ­ zawołał. Lokaj przyszedł natychmiast. ­ Czytaj. Fritz wziął kartkę i pochylił nad nią głowę w milczeniu. - Głośno ­ warknął Ghrom. ­ Och, przepraszam, panie. ­ Fritz chrząknął. ­ „Jeśli jeszcze z tobą nie rozmawiałem, to spytaj o  szczegóły Tohr­ tura*. Numer 1188 Redd Avenue, apartament IB. Nazywa się Elizabeth Randall.  PS. Dom i Fritz należą do ciebie, jeśli ona nie dożyje dorosłości. Przepraszam, że tak szybko się to  skończyło. H." − Sukinsyn ­ szepnął Ghrom.

Rozdział 5 BETH PRZEBRAŁA SIĘ W SWÓJ NOCNY STRÓJ, składający się z bokserek i t­shirtu, i zaczęła  rozkładać materac, gdy nagle Bu zaczął miauczeć przed szklanymi, rozsuwanymi drzwiami.  Chodził w kółko, wpatrując się w coś na zewnątrz. ­ Czy znowu próbujesz dostać się do kotka pani Di? Już raz spróbowaliśmy i nie wyszło to nam na  dobre, pamiętasz? Odwróciła się gwałtownie, gdy ktoś zaczął walić w drzwi. Serce przyspieszyło rytm.  Podeszła i zerknęła przez judasz. Kiedy zobaczyła, kto to jest, odskoczyła gwałtownie i oparła się  plecami o tanie, drewniane panele. Znowu gwałtowne pukanie. ­ Wiem, że tam jesteś ­ powiedział Twardziel ­ i nie dam za wygraną. Odblokowała zamek i otworzyła szeroko drzwi. Zanim zdążyła wysłać go do diabła,  wtargnął do środka. Bu wygiął grzbiet i zasyczał. ­ Mnie też jest miło cię poznać, panterko ­ głęboki głos Butcha zdawał się zupełnie nie pasować do  jej mieszkania. ­ Jak się dostałeś do budynku? ­ spytała, zamykając drzwi. ­ Włamałem się. ­ Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego wybrałeś ten budynek na włam, panie władzo? Wzruszył ramionami i rozsiadł się w jej podniszczonym fotelu. ­ Myślałem, że odwiedzę znajomą. ­ Więc czego chcesz? ­ Niezłe masz to mieszkanko ­ powiedział, rozglądając się wokół. ­ Jesteś kiepskim kłamcą. ­ Hej, przynajmniej masz tu czysto, czego nie mogę powiedzieć o moim chlewie. ­ Jego ciemne,  orzechowe oczy zatrzymały się na jej twarzy. ­ A teraz pogadajmy o tym, co takiego się wydarzyło,  kiedy wyszłaś dziś z pracy, dobra? Beth skrzyżowała ręce na piersiach. Roześmiał się cicho.  ­ Kurczę, co takiego ma w sobie Jose czego ja nie mam? ­ Masz kartkę i długopis? Lista będzie długa. ­ Auuu. Zimna jesteś, wiesz? ­ W jego głosie słychać było rozbawienie. ­ Czy ty lubisz tylko tych  facetów, którzy już są zajęci? ­ Słuchaj, jestem wykończona... ­ Fakt, późno skończyłaś dziś pracę. Jakiś kwadrans przed dziesiątą. Rozmawiałem z twoim szefem.  Dick mówił, że wciąż byłaś przy biurku, gdy on wychodził do Charliego. Poszłaś pieszo wzdłuż  Trade Street, prawda? Założę się, że robisz tak codziennie. I byłaś sama. Przez jakiś czas. Beth przełknęła ślinę, gdy cichy dźwięk przyciągnął jej wzrok do szklanych drzwi. Bu  znowu zaczął krążyć i miauczeć, jego oczy szukały czegoś w ciemnościach. ­ Powiesz mi teraz, co się stało, gdy doszłaś do skrzyżowania Trade z Dziesiątą ulicą? ­ Spojrzał na  nią z sympatią. ­ Skąd ty... ­ Po prostu ze mną porozmawiaj, a ja ci obiecuję, że załatwię tego skurwysyna raz a dobrze. Ghrom stał na zewnątrz, patrząc na córkę Hardhego. Była wysoka jak na samicę  człowieków i miała czarne włosy, ale to jedyne szczegóły, jakie mógł dostrzec swoimi oczami.  Wciągnął powietrze, ale nie mógł poczuć jej zapachu. Miała pozamykane okna i drzwi, a wiejący  od zachodu wiatr niósł słodkawy smrodek rozkładających się śmieci. Jednak przez zamknięte drzwi 

słyszał jej głos. Z kimś rozmawiała. Z mężczyzną, którego najwyraźniej nie lubiła czy któremu nie  ufała, bo jej słowa były krótkie i oschłe. ­ Ułatwię ci to tak, jak tylko będę potrafił ­ powiedział ów facet. Ghrom zobaczył, jak Beth podchodzi do szklanych drzwi i wygląda na zewnątrz.  Patrzyła wprost na niego, ale wiedział, że nie może go dojrzeć. Był głęboko w cieniu. Otworzyła drzwi i wystawiła na zewnątrz głowę, blokując kotu drogę swoją nogą. Ghrom  wciągnął powietrze i poczuł, jak dociera do niego jej zapach. Pachniała naprawdę pięknie. Jak  kwiat. Może kwitnąca w nocy róża. Wciągnął do płuc jeszcze więcej powietrza i zamknął oczy, gdy  jego ciało reagowało i czuł, jak krew płynie szybciej. Hardhy miał rację ­ była bliska przemiany.  Czuł to w niej. Mieszaniec czy nie, i tak będzie przechodzić przemianę. Zamknęła tylko siatkę na owady w wejściu i odwróciła się z powrotem do mężczyzny.  Teraz, gdy drzwi były otwarte, jej głos był znacznie wyraźniejszy i Ghrom pomyślał, że bardzo mu  się podoba zmysłowość w jej tonie. ­ Przeszli za mną na drugą stronę ulicy. Było ich dwóch. Wyższy wciągnął mnie do alejki i... Słysząc to, Ghrom wyprostował się nagle. ­ Próbowałam z nim walczyć, naprawdę. Ale był silniejszy ode mnie i potem jego kumpel  przytrzymał mnie za ręce. ­ Jej głos się załamywał. ­ Powiedział, że wytnie mi język, jeśli będę  krzyczeć i na serio myślałam, że mnie zabije. Potem rozerwał mi bluzkę i stanik. Byłam o krok od...  Ale uwolniłam się i uciekłam. Miał niebieskie oczy, brązowe włosy i kolczyk, taki diamencik w  lewym uchu. Nosił ciemnoniebieską koszulkę polo i krótkie spodenki w kolorze khaki. Nie  widziałam zbyt dobrze jego butów. Jego kolega to krótko ostrzyżony blondyn, bez kolczyków, w  białym t­shircie z nazwą tej lokalnej grupy „To­ mato Eater". Mężczyzna podniósł się i podszedł do niej. Objął ją ramieniem i próbował przytulić, ale  odsunęła się na pewną odległość. ­ Naprawdę myślisz, że można ich dopaść? ­ spytała. Mężczyzna skinął głową. ­ Tak właśnie myślę. Butch opuszczał mieszkanie Beth Randall w podłym nastroju. Rozmowa z zaatakowaną  kobietą nigdy nie była jego ulubionym zajęciem. W przypadku Beth było to dodatkowo przykre, bo  od jakiegoś czasu ją znał i można powiedzieć, że mu się podobała. Fakt, że była piękną kobietą, nie  mial tu specjalnego znaczenia, ale jej spuchnięte usta i siniaki wokół szyi były teraz denerwującymi  minusami w jej normalnie perfekcyjnej fizjonomii. Beth Randall była po prostu niesamowicie i  niepowtarzalnie piękna. Miała długie i gęste, czarne włosy, nieprawdopodobnie jasne, niebieskie  oczy, bladokremową cerę i usta stworzone do męskich pocałunków. No i jej figura. Długie nogi,  wąska talia i perfekcyjnie proporcjonalne piersi. Wszyscy faceci na komendzie się w niej kochali i  Butch musiał przyznać, że była bardzo w porządku, bo nigdy tego nie wykorzystywała, by wydobyć  od chłopaków jakieś tajne informacje z dochodzeń czy inne sekrety. Była we wszystkim  profesjonalistką. Nigdy się z żadnym z nich nie umawiała, choć większość dałaby sobie obciąć jaja,  żeby tylko potrzymać ją za rękę. Jedno było pewne: ten, który ją napadł, popełnił cholerny błąd, wybierając właśnie ją.  Wszyscy gliniarze będą chcieli dopaść tego głupca, jak już się dowiedzą, kim jest. A Butch lubił dużo gadać. Wsiadł do swojego nieoznakowanego radiowozu i pojechał do szpitala świętego Franciszka,  po drugiej stronie miasta. Zaparkował przy krawężniku na wprost izby przyjęć i wszedł do środka Strażnik przy drzwiach uśmiechnął się do niego. −  Do kostnicy, panie władzo? ­  Nie. Tylko kogoś odwiedzam. Strażnik kiwnął jedynie głową. Butch przeszedł obok poczekalni izby przyjęć z plastikowymi kwiatami, podniszczonymi  kolorowymi pismami i niespokojnymi pacjentami. Otwierając podwójne drzwi, skierował się do 

sterylnych, białych pomieszczeń. Skinął głową pielęgniarkom i lekarzom, których znał, i podszedł  do okienka rejestracji. ­ Cześć, Doug. Kojarzysz tego gościa, którego przywieźliśmy z rozchrzanionym nosem? Lekarz spojrzał znad kartoteki. -Jasne. Właśnie mają go wypisać. Jest z tyłu, w pokoju 28. ­ Internista roześmiał się cicho. ­ Ale  mówię ci, że nos to najmniejszy z problemów tego gościa. Przez jakiś czas nie będzie śpiewał  niskim głosem. ­ Dzięki, przyjacielu. A tak w ogóle, jak tam żona? ­ W porządku. Ma termin za tydzień. ­ Daj znać, jak poszło. Zanim wszedł do pokoju 28, rozejrzał się po korytarzu. Było cicho. Ani śladu szpitalnego  personelu, żadnych odwiedzających czy pacjentów. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Billy Riddle uniósł głowę. Pod jego nosem był biały bandaż, jakby przytrzymując mu mózg.  ­ Co tam, szefie? Znaleźliście tego gościa, który mnie załatwił? Mają mnie właśnie wypisać i  czułbym się lepiej, gdybym wiedział, że już go macie. Butch zamknął drzwi i cicho przekręcił zamek. Uśmiechał się, gdy podchodził do łóżka, patrząc na diamencik w lewym uchu gościa. ­ Jak tam nos, Billy, mój chłopcze? ­ Już całkiem nieźle. A pielęgniarka to niezła szpara... Butch chwycił gnojka za niebieską koszulkę polo i szarpnął, stawiając go na nogi. Potem  pchnął go na ścianę z taką siłą, że zadygotała cała maszyneria za łóżkiem. Przysunął się tak blisko,  że mogliby się pocałować. ­ Dobrze się dziś bawiłeś? Billy patrzył na niego szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. ­ O czym pan mówi? Butch znowu pchnął z siłą. ­ Zostałeś rozpoznany przez kobietę, którą usiłowałeś zgwałcić. ­ To nie byłem ja! ­ Nie pierdol. A za twoją głupią groźbę o twoim nożu i jej języku mogę cię wysłać nawet do pierdla  w Dannemora. Miałeś kiedyś chłopaka, Billy? Myślę, że taki ładny, biały chłopczyk jak ty będzie  tam popularny. Gość zbladł jak ściana.  ­Nie dotknąłem jej! ­ Coś ci powiem, Billy. Jeśli będziesz grzeczny i powiesz mi, gdzie jest twój kumpel, to może  nawet stąd wyjdziesz o własnych siłach. Inaczej zabiorę cię na komendę na noszach. Przez moment zdawało się, że Billy rozważa tę propozycję. Po chwili zaczął szybko  wyrzucać z siebie słowa. ­ To ona tego chciała! Błagała mnie... Butch podniósł kolano i przycisnął je do krocza chłopaka. Billy wrzasnął cienkim głosem. ­ Czy to właśnie dlatego będziesz przez następny tydzień sikał na siedząco? Gdy gnojek zaczął coś paplać, Butch puścił go i patrzył, jak ten osuwa się na podłogę. Kiedy  Billy zobaczył wyciągnięte kajdanki, jego miauczenie stało się jeszcze głośniejsze. Butch podniósł go z siłą i niezbyt delikatnie, łącząc nadgarstki, założył mu kajdanki. - Jesteś aresztowany. Cokolwiek powiesz, może być użyte w sądzie przeciw tobie. Masz prawo do  obrony... ­ Masz w ogóle pojęcie, kim jest mój ojciec? ­ wrzasnął Billy, jakby odzyskując głos. ­ Możesz się  pożegnać z odznaką! ­ Jeśli nie stać cię na to, obrońca zostanie ci przydzielony z urzędu. Czy zrozumiałeś swoje prawa? ­ Pierdol się! Butch chwycił go za tyl głowy i wcisnął jego rozwalony nos w linoleum. ­ Czy zrozumiałeś  swoje prawa?

Billy jęknął i skinął głową, zostawiając na podłodze świeże ślady krwi. − Świetnie. Teraz zajmiemy się sprawami papierkowymi. Naprawdę nie lubię omijać normalnych  policyjnych procedur.

Rozdział 6 ­ Bu, PRZESTANIESZ WRESZCIE? ­ Beth uderzyła dłonią w poduszkę i odwróciła się twarzą do kota, który  spojrzał na nią i zamiauczał. W świetle dochodzącym z zostawionej w kuchni lampy widziała, jak  drapie szklane drzwi. ­ O nie, panie Bu. Jesteś kotem domowym. Domowym, rozumiesz? Uwierz mi, że wielki świat  wcale nie jest taki pociągający przy bliższym poznaniu. Zamknęła drzwi i gdy po chwili usłyszała kolejne płaczliwe miauknięcie, zaklęła i zsunęła  kołdrę. Podeszła do drzwi i spojrzała na zewnątrz. Wtedy zobaczyła mężczyznę. Stał pod ścianą na podwórzu. Ciemny kształt, znacznie  większy od znajomych cieni rzucanych przez kosze na śmieci czy pokryty mchem stół ogrodowy.  Trzęsącymi się dłońmi sprawdziła zamek w drzwiach i podeszła do okien. Wszystko było  pozamykane. Opuściła zasłony, chwyciła za telefon i wróciła pod szklane drzwi, stając przy Bu. Mężczyzna się poruszył. Cholera! Szedł w jej kierunku. Znowu sprawdziła zamek w drzwiach i cofając się, potknęła o brzeg  materaca. Upadając, wypuściła z ręki telefon, prosto na podłogę. Głowa podskoczyła, gdy jej ciało  uderzyło mocno o materac. W niepojęty sposób drzwi się otworzyły, jakby nie były zamknięte, jakby w ogóle nie było  w nich zamka. Wciąż leżąc na plecach, zaczęła wierzgać nogami, próbując oddalić się od niego, plątała się  w pościeli. Był potężny, jego ramiona były szerokie jak dąb, a nogi tak mocne jak słupy. Nie mogła  dojrzeć jego twarzy, ale bijąca od niego groza była jak pistolet skierowany w jej pierś. Jęknęła,  spadając na podłogę. Czołgając się, starała się odsunąć jak najdalej od napastnika. Jej palce i kolana  skrzypiały na twardym drewnie. Jego coraz bliższe kroki za nią były jak grzmoty. Skulona jak  zwierzę, zaślepiona strachem, uderzyła w stół, nie czując żadnego bólu. Łzy leciały jej po  policzkach, gdy błagała o litość. Dotarła do drzwi frontowych i... Obudziła się. Miała otwarte usta, a potworny dźwięk niszczył ciszę świtu. To była ona ­  krzyczała z całych sił. Zacisnęła mocno usta i rzeczywiście odczuła ulgę w uszach. Wstała z łóżka i  podeszła do rozsuwanych drzwi, witając pierwsze promienie słońca z taką radością, że zakręciło się  jej w głowie. Gdy jej serce zaczęło już bić normalniej, wzięła głęboki oddech i sprawdziła drzwi.  Wszystko było w porządku. Roześmiała się nerwowo. Oczywiście po tym wszystkim, co się  wydarzyło, miała po prostu zły sen. Pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie miała z tego powodu  gęsią skórkę i nie tylko. Odwróciła się i poszła wziąć prysznic. Czuła się półżywa, ale samotne przebywanie w  mieszkaniu wydawało się jej teraz beznadziejnym pomysłem. Zatęskniła za hałasem w jej redakcji,  chciała być w pobliżu innych pracowników, telefonów i stert papierów. Tam będzie się czuła  bezpieczniej. Właśnie miała wejść do łazienki, gdy poczuła ostry ból w stopie. Podniosła nogę i z  naskórka na pięcie wyjęła okruch ceramiki. Schylając się, znalazła potłuczoną na kawałki wazę,  która zwykle stała na stole. Zmarszczyła brwi i zaczęła sprzątać. Musiała ją stłuc, gdy wróciła do  domu zaraz po ataku. Gdy Ghrom zszedł do podziemi pod domem Hardhego, odczuł straszne zmęczenie. Zamknął  za sobą drzwi na zamek, wyjął broń i wyciągnął z szafy podniszczoną walizkę. Mruknął pod nosem,  gdy ją otworzył i wyjął kawał czarnego marmuru. Miał ponad metr kwadratowy powierzchni i  grubość około dziesięciu centymetrów. Położył go na środku pokoju, podszedł znowu do walizki,  wyciągnął z niej welwetową torebkę i rzucił ją na łóżko.