ala197251

  • Dokumenty305
  • Odsłony42 873
  • Obserwuję43
  • Rozmiar dokumentów560.3 MB
  • Ilość pobrań30 449

4. Jasinda Wilder - Tylko z TOBĄ

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

4. Jasinda Wilder - Tylko z TOBĄ.pdf

ala197251 EBooki Jasinda Wilder cykl - Tylko TY
Użytkownik ala197251 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 369 stron)

Korekta Halina Lisińska Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © kiuikson/Shutterstock Tytuł oryginału Falling Away Copyright © 2014* by Jasinda Wilder All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5681-8

Warszawa 2015. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl

Dryfowanie BEN Nie mam pojęcia, gdzie do diabła jestem. I szczerze mówiąc, nawet mało mnie to obchodzi. Wciąż jadę na zachód międzystanową osiemdziesiątką, tak jak już…, cholera, od jakiegoś miesiąca. No tak, wiem, od wybrzeża do wybrzeża da się przejechać w trzy dni, jeśli się jedzie non stop, ale mnie się nie spieszy. Nie mam wyznaczonego celu. Ja tylko po prostu… jadę. Więc tak sobie podróżuję, do czasu aż mam dosyć, i wtedy znajduję tani motel i się w nim zatrzymuję. Na dzień, czasem na dłużej, jeśli miejsce mi się podoba. Kilka razy zjechałem z osiemdziesiątki, zrobiłem sobie objazd, tak żeby się powałęsać, pojechać tam, dokąd akurat miałem ochotę. Od zawsze wiedziałem, że jestem ogromnym szczęściarzem, że mam takich rodziców. Chodzi mi o to, że nigdy mi niczego nie brakowało. Niczego, serio. Chociaż rodzice oczekiwali, że w ten czy inny sposób zapracuję na różne rzeczy. Wymagali, żebym się dobrze uczył i pomagał w domu, i takie tam, no, ale to chyba normalka. Jednak być niezależnym finansowo, móc tak podróżować, nie martwiąc się o kasę…? To daje poczucie niesamowitej wolności. Pieniądze, które mam, są moje, zaoszczędzone. Kiedy skończyłem szesnastkę, zacząłem dorabiać w

kawiarni w pobliżu szkoły, żeby mieć własne oszczędności. Pracowałem tam przez pięć lat, nawet kiedy poszedłem na studia. Prawie w ogóle nie wydawałem tego, co zarobiłem, więc trochę się uzbierało. Poza tym, gdybym potrzebował więcej, zawsze mogę zadzwonić do ojca… ale tego nie zrobię. Więc… dryfuję. I staram się nie myśleć o Kylie. Co, biorąc pod uwagę, że nie mam wiele więcej do roboty poza prowadzeniem i słuchaniem muzyki, jest… prawie niemożliwe. Więc wymyślam sobie zabawę. Jeśli udaje mi się przejechać piętnaście kilometrów bez tęsknienia za nią, bez rozmyślania, co robi, bez zastanawiania się, czy do niej zadzwonić, wtedy daję sobie całe pięć minut na pławieniu się w mojej rozpaczy. Umowa jest diabelska, żałosna jak cholera, i nienawidzę się za nią. Ale okazuje się skuteczna. Piętnaście kilometrów. Hej, patrzcie, krowy. Ile ich tam jest na tym polu? Boże, to dopiero kilometr, cholera. Zmieniam stację w radiu na Liquid Metal, daję głośniej i uważnie wsłuchuję się w słowa trzech z rzędu kawałków. No i już, piętnaście kilometrów za mną. Cholera, ale ja za nią tęsknię. Brakuje mi jej truskawkowych włosów i niebieskich oczu, i jej śmiechu. Brakuje mi tych wspólnie spędzanych dni, kiedy odrabialiśmy razem lekcje, oglądaliśmy telewizję, jeździliśmy po mieście, i przez cały ten czas zamienialiśmy

ze sobą góra może ze sto słów, bo tak się rozumieliśmy, że słowa nie były potrzebne. A potem pogrążam się we wspomnieniach, aż ściska mnie w piersi, a oczy szczypią, i mam ochotę zjechać z tej pieprzonej drogi w rów. Próbuję na siłę pozbyć się tych myśli. Po miesiącu takiego wałęsania się docieram do Iowa. Do tego czasu jestem znudzony swoim towarzystwem i wnętrzem mojej terenówki, rzygam własnymi myślami, więc wynajmuję pokój i znajduję sobie pracę w barze jako pomoc kelnera. Bar jest mały i brudny, tuż przy autostradzie, pracuję na czarno, podając właścicielowi tylko swoje imię. W pewnym sensie jest to ekscytujące, jakbym był jakimś zbiegiem lub kimś w tym stylu. Zaprzyjaźniam się z pomocnikiem szefa kuchni, Dionem, i po zamknięciu razem pijemy i gramy w pokera na ćwierćdolarówki. Trochę kręcę z kelnerką, kobietą siedem lat ode mnie starszą, o imieniu Abby, która mieszka w tym gównianym miasteczku na zadupiu całe swoje życie. Jest córką kelnerki roznoszącej drinki, która zawędrowała do tej dziury lata temu, dała sobie zrobić dzieciaka i już nie wyjechała. Potem Abby w wieku lat dziewiętnastu też zaszła w ciążę i w ten sposób schemat się powtórzył. Smutne. Ale Abby jest miła i nie pyta, kim jestem, skąd jestem i dokąd jadę. Wystarczy jej, że może pić ze mną tanią whisky w moim pokoju hotelowym, oglądać powtórki M*A*S*H i Cheers, całować się i bawić w „błądzące dłonie”. To znaczy do chwili, gdy zaczyna naciskać,

żebyśmy posunęli się dalej, a ja nie mogę, czego Abby nie jest w stanie pojąć. Najwyraźniej wyjaśnienie, że „po prostu nie mogę” nie wystarcza, skoro widać po mnie, że… echm… bardzo mogę i chcę się posunąć dalej. Więc się pakuję, wrzucam torbę do terenówki i wyjeżdżam, o czwartej dziewiętnaście rano. Jadę na północ, do Południowej Dakoty, i ląduję w następnej dziurze z jednym skrzyżowaniem, kilka kilometrów od autostrady. Załapuję się na robotnika, rozłupuję drwa na opał, co potem zamienia się w robotę polegającą na kopaniu dołów pod ogrodzenie, które ma otaczać ranczo o powierzchni tysiąca akrów. Zostaję tam przez dwa i pół miesiąca, rozłupuję pnie, kopię doły, osadzam w nich pale i naciągam ogrodzenie. Jest to ciężka fizyczna praca, która nie zostawia mi sił na myślenie. Jednak w końcu ogrodzenie zostaje postawione, więc znowu wracam do mojej terenówki. Jadę ponownie na zachód, przez Montanę, gdzie się przekonuję, że wypasanie bydła to o wiele nudniejsze zajęcie niż sądziłem. Potem ruszam na południe, narożem Idaho, i tam na trzy miesiące zatrudniam się w jakiejś restauracji jako pomocnik głównego kucharza. Do tego czasu zdążyła nastać zima, więc skierowuję terenówkę na zachód, chcąc dotrzeć do wybrzeża. W małym przemysłowym miasteczku na obrzeżach Oregonu rozładowuję palety ze statku (co jest w tych paletach, nie mam pojęcia) i ładuję je na ciężarówki. Zostaję tam jakąś chwilę, potem jadę na południe nabrzeżną autostradą

ciągnącą się wzdłuż Pacyfiku, znajdując pracę gdzie się da, w barach, restauracjach, wykonując tymczasowe niewymagające kwalifikacji prace za gotówkę. Z czasem jest mi coraz łatwiej nie myśleć o Kylie nawet przez cały dzień. A potem dni przechodzą w tygodnie, a jeszcze później myślę o niej tylko późną nocą, tuż przed zaśnięciem. W końcu w ogóle przestaję o niej myśleć. No prawie. Raz w tygodniu karnie dzwonię do rodziców, bo w głębi serca wciąż jestem „synusiem mamusi”. Oglądam mecze taty w telewizji, śledzę, jak prowadzi w lidze w liczbie przyłożeń i jak wprowadza Tytanów do Superbowl, co jest ekscytujące, mimo że ostatecznie Tytani znowu przegrywają z pieprzonymi Patriotsami. W końcu po prawie całej zimie przepracowanej w San Diego w porcie ponownie jadę na wschód. Tym razem przejeżdżam przez pustynię i tu i tam na tydzień lub dwa robię sobie postój na przerzucanie hamburgerów, nalewanie piwa lub zmywanie garów. Ale cały czas jestem niepocieszony. Nie nieszczęśliwy, tylko… mam już chyba dosyć podróżowania. Rzygam jazdą. I sobą. Więc kiedy docieram do granic Teksasu, odkrywam, że lubię duże otwarte przestrzenie i niekończące się niebo. Jadę przez Teksas, klucząc i rozglądając się. Nie spieszę się, nie mam ściśle wyznaczonego celu. Po miesiącu lub

dwóch takiego meandrowania ląduję w San Antonio. Miasto mi się podoba, więc postanawiam na jakiś czas się tu zahaczyć. Podejmuję prawdziwą pracę w barze w centrum, na umowę i w ogóle. Miesiąc później, oparty o ścianę w Starbucksie, czekam na moją mokkę, gdy nagle w oczy wpada mi ogłoszenie: „Poszukiwani zawodnicy futbolu do eksperymentalnej drugoligowej drużyny. Poszukujemy doświadczonych pełnoletnich zawodników. Otwarte eliminacje, 9 maja, Alamodome”. Bum. Po trzech sezonach na pozycji skrzydłowego w Vanderbilt, mając na koncie rekordowe wyniki w grze dołem i w przyłożeniach… dostaję się do drużyny bez żadnego problemu. Boże, jak dobrze jest znowu grać. Cholernie mi tego brakowało. Trenuję ciężej niż kiedykolwiek – biegam szybciej, skaczę wyżej, przechwytuję piłki zdawałoby się niemożliwe do przechwycenia. Liga nie płaci dużo, więc dalej pracuję w barze od dziewiątej do szesnastej, potem idę na trening, a później do domu. Staje się to moja rutyną. Zaprzyjaźniam się z chłopakami z drużyny, piję z nimi, razem chodzimy w miasto, na imprezki po meczach, urządzamy sobie ogniska w terenie, na których się uwalamy i świetnie bawimy. Wdaję się w pijackie awantury, obściskuję w ciemnych kątach z podchmielonymi dziewczynami… Ale to obściskiwanie nigdy do niczego nie prowadzi.

Nie mogę. Po prostu nie. Już rzadko kiedy myślę o Kylie i z pewnością nie pytam rodziców, co u niej. Nie chcę wiedzieć. To znaczy chcę, ale zarazem nie chcę. Kiedy z jakąś dziewczyną zaczyna być gorąco i ostro, widzę tylko Kylie, i wtedy myślę o tym, jak długo na nią czekałem, jak chciałem zachować mój pierwszy pocałunek dla niej, aż do chwili, gdy mając siedemnaście lat, upiłem się i przez przypadek zmarnowałem ten pocałunek na Allie Mercer. W głowie mam zamęt. Chcę ruszyć z miejsca, ale nie mogę. Jestem zamrożony. I nawet nie potrafię tego wyjaśnić… nie potrafię znaleźć odpowiednich słów. Dlatego w końcu daję sobie spokój z dziewczynami. I tak nie ma szans, żeby to do czegoś doprowadziło, a wydaje się nieuczciwe z mojej strony zachęcać je, dawać do zrozumienia, że do czegoś dojdzie, skoro nie dojdzie. Moja nienawiść do samego siebie okazuje się świetnym motywatorem. Wywracającą bebechy nienawiść do własnych porażek przekuwam w rewelacyjne wyniki w grze, przez co jestem zauważony przez wyszukiwaczy. No bo w końcu to przecież cały sens eksperymentalnych lig – zorganizować miejsce, inne niż uczelnie, zbierające nieoszlifowane talenty i odkrywające nieodkryty potencjał w zawodnikach. W połowie sezonu gramy mecz z Los Angeles. Jest trzecia kwarta, wygrywamy przewagą czternastu punktów, oba przyłożenia są moje. Jesteśmy na naszej

połowie, na czterdziestu jardach, przed drugą próbą. Timo Jeffries, rozgrywający, daje sygnał, jak mamy grać, udaje przekazanie, dzięki czemu mam czas przebiec w stronę połowy przeciwnika. Rzucam się w lewo… bam, piłka trafia mnie w sam środek, i już pędzę z nią do pola punktowego. Tylko, że nie jestem sam. Obrona kryje mnie podwójnie przez ostatnie trzy ciągi i ta technika się sprawdza, niech ich szlag. Więc jest tak, że czai się na mnie dwóch obrońców, i chociaż nie mogą mnie powstrzymać przed wykonaniem przechwytu, są piekielnie szybcy i dopadają mnie w mgnieniu oka. Robię zmyłkę, udając, że chcę pobiec w prawo. Jeden obrońca się na to łapie, a ja rzucam się w lewo. Ale wtedy drugi chwyta mnie w pasie i ściąga na ziemię. Nacieram na niego i prę do przodu, usiłując pokonać jeszcze jeden, dwa jardy. Ku nam pędzą inni obrońcy. Za chwilę zaliczę glebę. I nagle widzę, jak to się dzieje, w zwolnionym tempie. Szarżuje na mnie czołowo potężny gość z dredami i piekielnym uśmiechem na twarzy. Wystawiam rękę, zaczynam się pochylać, ale on i tak na mnie leci i uderza we mnie z boku. Czuję to; jakby wpadła na mnie pieprzona ogromna ciężarówka. Tylko że facet spudłował. Zamiast walnąć w brzuch, nie trafia i jego ramię wbija się w moje prawe kolano. Słyszę trzask pękającej kości; czuję eksplozję czystego agonalnego bólu. Padam na ziemię. Nikt nie wie, co się

właśnie wydarzyło, oprócz mnie i gościa, który mnie powalił. Czyjeś ciało wbija mnie w murawę, kolejne zwala się na kolano. Słyszę czyjś wrzask. To ja. Nie słyszę gwizdka; nie czuję niczego poza bólem w nodze. – Cholera, chłopie, wszystko w porządku? – To ten gość, który na mnie wpadł. Ściągnął kask, dredy opływają wystraszoną twarz. – Nie chciałem, chłopie. Przykro mi. Wszystko okej? Z bólu nie mogę złapać oddechu. Ktoś przy mnie przyklęka, czuję dotyk czyichś dłoni na nodze. Potem mnie podnoszą i kładą na noszach. Ale robią to zbyt energicznie i nagle robi mi się słabo, ciemnieje mi przed oczyma i tracę przytomność.

I teraz co? Leżę w szpitalnym łóżku. Kolano mam zabandażowane, nogę podwieszoną. Jestem sam. Dopiero co się ocknąłem po operacji. Pamiętam, że wyraziłem zgodę na wszystko, co twierdzili, że muszą zrobić. Pamiętam, że powiedziałem, że bliskich zawiadomię później. Pamiętam maskę i to jak odpływałem w niebyt pod wpływem narkozy. A teraz jestem sam. Kolano boli i nie wiem, co dalej. Kurwa. Nie jest dobrze. Naprawdę nie jest. Nie wiem, w jakim stanie jest moje kolano, ale najprawdopodobniej stracę resztę sezonu, co najmniej. Wchodzi pielęgniarka. – Och, obudził się pan. Jak się pan czuje, panie Dorsey? Wzruszam ramionami. – Chyba dobrze. Chociaż kolano boli. – To niedopowiedzenie. Ból jest taki, że wręcz od niego umieram. – Chce pan środek przeciwbólowy? – pyta pielęgniarka. To ładna kobieta w średnim wieku o brązowych włosach i brązowych oczach. Kiwam głową. – Jasne. Chcę zapytać, ale nie pytam. Więc czekam na jej powrót. Wraca po trzydziestu minutach z papierowym kubkiem z tabletkami i z małą

puszką ginger ale. Połykam tabletki, układam się wygodniej i wreszcie zbieram się na odwagę. Plakietka na piersi pielęgniarki mówi, że kobieta ma na imię Pam. – Pam? – Dotykam bandaża na kolanie. – Jak to wygląda? Kiedy znowu będę mógł grać? Jej spojrzenie robi się mętne, nie odpowiada od razu. – Uhm, chyba lepiej, żeby porozmawiał pan z doktorem Lane’em, panie Dorsey. Próbuje się uśmiechnąć, ale uśmiech nie dociera do jej oczu. – Wszystko będzie dobrze, słonko. Wezwę doktora. Dwie godziny później wysoki, szczupły, łysiejący mężczyzna w białym kitlu wchodzi do pokoju i przysuwa sobie krzesło do łóżka. – Ben, jak się czujesz, synu? Wzruszam ramionami. – Zależy od tego, co od pana usłyszę, doktorze. Przez minutę lekarz milczy, potem odchyla się na oparcie czerwonego plastikowego krzesła dla gości i przeciągle wzdycha. – No cóż, w takim razie… nie będę ci robił wody z mózgu, synu. Porządnie sobie to kolano pogruchotałeś. – Porządnie, to znaczy jak? Nasze spojrzenia się spotykają, w oczach doktora widzę współczucie. Pieprzoną litość. – Jest źle. Bardzo źle. Taka kontuzja oznacza… koniec kariery, Ben. Przykro mi. – Kariery… – Muszę odchrząknąć i kilka razy zamrugać.

– Koniec kariery. Pan żartuje. Niech pan mi powie, że pan… to są jakieś żarty, do cholery. Doktor Lane kręci głową. – Przykro mi, Ben. Będziesz musiał przejść intensywną fizykoterapię, żeby móc chodzić. Po kilku miesiącach pracy może nawet będziesz mógł przebiec krótki odcinek. Ale futbol? To już za tobą, synu. Ile jeszcze razy ten człowiek nazwie mnie synem podczas tej rozmowy? Kiwam głową i gapię się na kolano, nie na lekarza. To tylko przekaziciel złych wieści, niczemu nie jest winien. Rozkwaszając mu nos, niczego nie osiągnę, może oprócz tego, że wyjdę na chama. – Mógłbym na chwilę zostać sam? – pytam. Lekarz wstaje, ale nie wychodzi od razu. – Musisz jeszcze powiadomić rodzinę? Kiwam głową. – Taa… Ale nawet po jego wyjściu i chociaż mam przy sobie moją komórkę, nie dzwonię. I nie bardzo wiem, dlaczego tego nie robię. Chociaż to nieprawda. Rodzice zmuszą mnie do powrotu do domu, będę musiał oglądać Kylie z Ozem. Kilka tygodni wcześniej mamie się wymsknęło, że niedawno się pobrali. Więc teraz Kylie to Kylie Hyde. Wyszła za niego. Upiłem się, kiedy się dowiedziałem. Następnego dnia nie poszedłem do pracy. I na trening. Nie mogę wrócić.

Przed moim wyjazdem ojciec wykupił dla mnie polisę zdrowotną, która prawie w całości pokryje koszt operacji i pobytu w szpitalu. Resztę mogę dopłacić z własnej kieszeni. Rodzice nie muszą mnie odwiedzać. Nie chcę, żeby mnie odwiedzali. Będą smutni i będą mówili, że wszystko będzie dobrze. A wcale tak nie jest. Już nigdy więcej nie będę grał w futbol. Siedząc samotnie w szpitalnym łóżku, jestem bliski rozpłakania się. Ale w końcu nie płaczę. Do domu jadę taksówką. Wpada Timo, bierze kluczyki i przywozi moją terenówkę. Dziękuję mu i Timo wychodzi, chociaż widać, że chętnie by został, posiedział u mnie. Ale to kolega od futbolu, nie potrafię teraz dać sobie z tym rady. Wertuję folder z instrukcjami, który dostałem przy wypisie ze szpitala. W pierwszej kolejności przebiegam listę ambulatoryjnych fizykoterapeutów dostępnych w okolicy. Wybieram tego, który urzęduje najbliżej. To jakieś trzy kilometry od miejsca, w którym mieszkam. Będę mógł tam jeździć taksówką, zanim wymyślę inny sposób przemieszczania się. O samodzielnym prowadzeniu samochodu w najbliższej przyszłości nie mam nawet co marzyć. W domu na terapię woziliby mnie rodzice. Może nawet Colt i Nell. Tutaj? Jestem tylko ja. Ale chcę to zrobić sam.

To pieprzona głupota, nawet ja to wiem. Powinienem zadzwonić do ojca i opowiedzieć mu, co się stało, pozwolić mu przyjechać i zabrać się do domu. Tylko co potem? Powrót do Vanderbilt? Gdzie wszyscy mnie znają, gdzie cała uczelnia będzie gadała o mojej zrujnowanej karierze futbolisty? Już i tak było źle, kiedy rzuciłem studia pod koniec pierwszego roku i zniknąłem, ale gdybym miał się pokazać półtora roku później, na pieprzonym wózku inwalidzkim…? Kurwa, nie. Następnego dnia rano, zamroczony bólem, wspomagając się kulami, kuśtykam do kuchni i robię sobie kawę. Łatwiej mi ją pić na stojąco niż siadać, żeby zaraz potem musieć wstawać. Zamawiam taksówkę i podaję kierowcy adres gabinetu fizykoterapeutycznego. Gabinet mieści się w małym centrum handlowym, jest na froncie, upakowany między fryzjerem i pralnią. Fizykoterapia i Fitness Leveaux. Płacę za taksówkę, chwytam kule i opierając się na nich, wysiadam. Próbuję złapać równowagę, poprawiam kule i ruszam na wizytę. Na dworze jest gorąco jak cholera i kiedy docieram do drzwi, cały ociekam potem. W środku z głośników płynie piosenka Alana Jacksona i jest bosko chłodno, tak jak to lubią w Teksasie. Gabinet zajmuje dość niewielką powierzchnię, jest zastawiony różnego rodzaju przyrządami do podnoszenia ciężarów, obciążnikami, bieżniami, steperami. Z boku ciągnie się krótki pas do chodzenia. Rozglądam się po siłowni: są tam starszy mężczyzna trenujący na przyrządzie do

wzmacniania nóg, otyła kobieta, która zalewając się potem i ciężko dysząc, dzielnie ćwiczy na stairmasterze. Jakaś kobieta o zaplecionych w warkocz jasnych włosach stoi przy młodym czarnym chłopaku, który na jednej nodze od kolana w dół ma protezę. Kobieta dopinguje chłopaka, kiedy ten przykuca, podnosi drążek bez obciążników, prostuje się wraz z nim, unosi go nad głowę, potem się schyla, kuca i odkłada drążek. Moje wejście obwieszcza dźwięk dzwonka przy drzwiach. Blondynka klepie młodego chłopaka po plecach. – Tak trzymaj, Nick. Świetnie ci idzie. Jeszcze sześć powtórzeń, okej? Zaraz do ciebie wracam. Kobieta podchodzi do mnie. Na twarzy ma promienny, ciepły uśmiech. Jest niesamowicie ładna. Nie bardzo wysoka, ma może z metr sześćdziesiąt siedem, ale widać, że jest w doskonałej formie. Wyciąga do mnie dłoń, a ja ją przyjmuję i lekko ściskając, potrząsam nią. – Witam – mówi blondynka. – Nazywam się Cheyenne Leveaux. W czym mogę pomóc? Mam ochotę spojrzeć w dół, otaksować ją całą, ale jest mi głupio, więc nie odrywam wzroku od jej twarzy. – Dzień dobry. Ben Dorsey. Doznałem ostatnio kontuzji kolana i w szpitalu podano mi pani adres. Cheyenne kiwa głową. – Jasne. Może przejdźmy do biura, to wszystko ustalimy. – Ruchem głowy pokazuje na drzwi w głębi. Mijamy chłopaka z protezą. – Super, Nick. Dobrze ci poszedł ten zestaw. Myślę, że na dzisiaj wystarczy. Widzimy się w

środę, zgadza się? – Tak, zgadza. Do zobaczenia w środę, Cheyenne. – Nick macha na pożegnanie. Widać, że biuro Cheyenne to przerobione na pokój pomieszczenie magazynowe. Mieszczą się tu tylko maleńkie biurko z przedpotopowym laptopem, szafka na akta i zamiast krzesła piłka rehabilitacyjna. Pod ścianą stoi złożone składane krzesło. Cheyenne je rozkłada i czeka, aż ostrożnie, powoli na nim usiądę. To ciekawe: gdy siadam, uważnie mnie obserwuje. Przygląda się, w jaki sposób to robię, ale nie wykonuje żadnego gestu, który by świadczył o tym, że chciałaby mi pomóc. Kiedy już moje kule lądują między moimi nogami, ona też siada, tyle że na piłce, która lekko się pod nią ugina. – No więc, Ben, opowiedz mi, co się stało. Wzruszam ramionami. – Futbol. Doznałem kontuzji na boisku, przeszedłem operację i… mogę zapomnieć o piłce. – Wydaje się, że to straszliwie niesprawiedliwe, co? – Opiera się plecami o ścianę, krzyżuje nogi w kostkach i kładzie stopy na blacie biurka. Teraz gdy w trakcie rozmowy mogę się jej lepiej przyjrzeć, uzmysławiam sobie, że ma więcej lat niż początkowo założyłem. Wprawdzie już wtedy uważałem, że musi być starsza, jednak teraz widzę, że to nie jest kwestia zaledwie kilku lat. Wygląda na niesamowicie wysportowaną, jest ubrana w obcisłe spodnie do jogi i

sportowy biustonosz, dzięki czemu wyraźnie widać pięknie wyrzeźbiony kaloryfer na brzuchu, którego z pewnością pozazdrościłby jej niejeden facet. Nogi i ramiona też ma równie pięknie umięśnione. Ale w kącikach oczu dostrzegam zmarszczki, a w spojrzeniu tę twardość, znużoną światem mądrość, której się nabywa jedynie z wiekiem. – Co się wydaje niesprawiedliwe? – pytam. – To, jak szybko nasze marzenia mogą nam zostać odebrane. Potrząsam głową. – Do mnie to jeszcze nie dociera. Ciągle mi się wydaje, że coś się da z tym zrobić i w przyszłym sezonie wrócę do gry. – Diagnoza lekarska była jednoznaczna, prawda? Kiwam głową. – Taa…, doktor Lane wyraził się jasno. Powiedział, że zajmie mi to miesiące, zanim będę mógł chodzić bez laski, a jeśli chodzi o bieganie i to tylko na krótkie dystanse, nawet jeszcze dłużej. Sport wyczynowy w moim przypadku w ogóle nie wchodzi w grę. Co do tego był stanowczy. Cheyenne wzdycha współczująco. – Bardzo dobrze znam doktora Lane’a. To świetny lekarz. Ale jestem przekonana, że uda nam się cię doprowadzić do sprawności szybciej, jeśli tylko będzie ci na tym zależało. Nie mogę ci obiecać cudów, twoja kariera futbolowa z pewnością jest skończona, ale chodzić

będziesz mógł już niedługo. – Wbija we mnie wymowne spojrzenie. – Pod warunkiem, że będziesz ciężko pracował. Wszystko zależy od ciebie. – Wygląda, że wie pani, o czym mówi. Cheyenne wzrusza ramionami. – Fizykoterapią zajmuję się od ośmiu lat, a wcześniej przez dziesięć byłam pielęgniarką na ostrym dyżurze. I tak, znam to również z własnego doświadczenia. – Jakiego, jeśli wolno spytać? Uśmiecha się i, o Boże, ten uśmiech to wyraz czystego ciepła. – Cóż, byłam tancerką. Balet i taniec współczesny. Mama zapisała mnie na lekcje tańca, gdy miałam cztery lata. Jako siedmiolatka startowałam z zespołem w zawodach tanecznych. Potem dostałam się do Juilliard. Spędziłam tam dwa wspaniałe lata. Później… Boże, to było takie idiotyczne. Jeździłam z chłopakiem na łyżwach w Rockefeller Center, pośliznęłam się i upadłam. Skręciłam kostkę. I kiedy leżałam na lodzie, mój chłopak, który chciał mnie wyminąć, żeby się na mnie nie przewrócić, przejechał mi łyżwą po nodze, po ścięgnie Achillesa. Wszystko ładnie się zagoiło, mogę biegać, chodzić, nie mam z tym żadnych problemów, ale taniec zawodowy musiałam porzucić. Kostka i ścięgno nie wytrzymałyby wysiłku. Próbowałam. Oszukiwałam się przez cały rok, w końcu jednak mój doradca powiedział: Cheyenne, chyba musisz spojrzeć prawdzie w oczy. – Cheyenne wzrusza

ramionami, ale widzę, że to nadal dla niej trudne. – Pewnie mogłabym tańczyć dalej. Mogłam trochę wyluzować, dłużej odpocząć. Mogłam wstąpić do jakiegoś zespołu. Ale ja byłam ambitna. Chciałam być najlepsza, a skoro nie mogłam… cóż, nie było warto zawracać sobie głowy. Więc rzuciłam taniec, wyjechałam z Nowego Jorku… Potem urodziłam córkę i poszłam do szkoły pielęgniarskiej. – Ma pani córkę? – Ta rozmowa jest zadziwiająco osobista, jak na rozmowę z rehabilitantką. Wcale nie jestem przekonany, że one zawsze tak przebiegają. Cheyenne się uśmiecha. – Tak. Jest w twoim wieku. Wyjechała na studia. Nie bardzo wiem, co mam na to odpowiedzieć, więc przez chwilę milczę, potem zmieniam temat. – Więc od czego zaczniemy? Cheyenne ściąga nogi z biurka, otwiera szufladę szafki na akta i wyciąga z niej teczkę. Potem podaje mi stosik kartek. – Cóż, oczywiście od papierkowych formalności. Proszę to wypełnić, a ja zaraz wrócę. Muszę zajrzeć do pacjentów. Skupiam się na wypisywaniu formularza, myśląc przy okazji, że przynajmniej chętnie będę tu przychodził. Żadne zaskoczenie, skoro mam taką śliczną fizykoterapeutkę. Ustalamy, że zaczniemy od trzech spotkań tygodniowo.

Mam przychodzić wieczorami, na dziewiętnastą. Jak dla mnie to dość późno, ale Cheyenne twierdzi, że pracuje w dziwnych porach, głównie dlatego, że jej klienci ustalają spotkania na godziny przed pracą lub po. Jeśli chodzi o moją w barze, to kończy się na tym, że muszę z niej zrezygnować. Nie ma szans, żebym w najbliższym czasie wytrzymał całą zmianę na nogach, a właściciel nie może trzymać dla mnie stanowiska w nieskończoność. Ale mam wystarczająco dużo odłożonej kasy, żeby sobie pozwolić na krótką przerwę. W tym momencie moim największym wrogiem jest nuda. Odkrywam, że niedaleko miejsca, gdzie mieszkam, jest przystanek autobusowy, i że zatrzymujący się tam autobus jeździ zarówno pod siłownię, jak i do biblioteki. Więc właśnie w niej spędzam mnóstwo czasu, czytając. Mogę sobie tam siedzieć z książką w kącie tak długo, jak długo zechcę, co w ostateczności bardzo często oznacza od otwarcia aż do zamknięcia. Kiedy już w pełni do mnie dotarło, że nie mam co marzyć o futbolu, postanowiłem się odsunąć od kolegów z zespołu, co zresztą, szczerze mówiąc, nie było szczególnie trudne. Chłopaki znali mnie z boiska, z siłowni, chodziliśmy razem na imprezy. Żaden z nich nie wiedział, skąd przyjechałem i dlaczego jestem w San Antonio sam, więc było mi łatwo się wycofać i powrócić do samotnego życia. Terapia jest cholernie trudna. Jak na taką słodką i ciepłą kobietę, Cheyenne okazuje się zadziwiająco wymagająca. Nieugięcie zmusza mnie do

przekraczania granic, chociaż zarazem przez cały czas bardzo mnie wspiera, dopinguje, zawsze jest uprzejma i miła. Ma też dryg do wyciągania ze mnie różnych rzeczy, gdy razem pracujemy, chociaż nie jest wścibska i nie zadaje wielu osobistych pytań. Ale jakoś tak wychodzi, że jednak jej o sobie opowiadam. O swoim dzieciństwie, o ojcu, sławnej gwieździe futbolu, o mamie i jej pracy z osobami z wadami wymowy. Udaje mi się nawet mimochodem wspomnieć o Kylie, nie rozklejając się przy tym kompletnie, choć sądząc po tym, jak Cheyenne szybko przeszła do następnego tematu, zdaje się, że chyba jednak mówiłem o Kylie przesadnie zdawkowo. Z wolna Cheyenne staje się moim przyjacielem. Przyłapuję się na tym, że wyczekuję poniedziałkowych, środowych i piątkowych wieczorów. Kończymy na tym, że zawsze po sesji siedzimy razem na atlasie, drzwi siłowni są zamknięte, i rozmawiamy. Cheyenne opowiada mi o czasach, gdy tańczyła w Nowym Jorku, o tym, jak z przyjaciółmi chodziła do Central Parku lub do Bryant Parku, i jak tam tańczyli, tak dla zabawy, i jak przyciągali swoim tańcem tłumy, chociaż przecież tylko się wygłupiali. Opowiada o tym, jaka była wściekła, kiedy musiała podjąć decyzję o porzuceniu tańca, że ten gniew utrzymywał się w niej bardzo długo, że miała żal do życia, że musiała pożegnać się ze swoimi marzeniami. Doskonale to wszystko rozumiem. Też jestem wściekły. Nienawidzę tego gościa, który mi pogruchotał kolano.