ala197251

  • Dokumenty305
  • Odsłony42 852
  • Obserwuję43
  • Rozmiar dokumentów560.3 MB
  • Ilość pobrań30 434

Alice Clayton - Nie dajesz mi spać 01 - Nie dajesz mi spać

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Alice Clayton - Nie dajesz mi spać 01 - Nie dajesz mi spać.pdf

ala197251 EBooki Alice Clayton
Użytkownik ala197251 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 283 stron)

Copyright © 2013 by Alice Clayton Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone First Gallery Books paperback edition August 2013, Gallery Books is a Division of Simon & Schuster, Inc. Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, przechowywanie lub wprowadzanie do systemu wyszukiwania, dystrybucja w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków (elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych) bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy jest zabronione. Autor: Alice Clayton Tytuł: Nie dajesz mi spać Tytuł oryginału: Wallbanger Tłumaczenie: Agnieszka Rewilak Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Maciej Kiełbas Okładka: Studio Karandasz Zdjęcie na okładce: Shutterstock.com/dpaint Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Bielsko-Biała 2014 ISBN 978-83-7642-434-7 Wydawca: Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 338282828, fax 338282829 pascal@pascal.pl www.pascal.pl eBook redaktor i konwersja: Dominik Trzebiński Du Châteaux atelier@duchateaux.pl

Dla mojej mamy, która pozwoliła mi dodać kokos do mojego tortu urodzinowego, chociaż nikt inny za nim nie przepada. Dla taty, za to, że czytał mi komiksy o Garfieldzie i oboje śmialiśmy się do łez. Dziękuję.

O Rozdział pierwszy , tak. Łup. – O, tak. Łup. Łup. Co, do cho​le​ry…? – Ooo, tak. Cu​dow​nie. Gwałtownie wybudzona ze snu, rozglądałam się nieprzytomnie po obco wy​glą​da​ją​cym po​ko​ju. Pu​dła na pod​ło​dze. Zdję​cia opar​te o ścia​nę. Moja sypialnia w nowym mieszkaniu. Musiałam to sobie przypomnieć. Położyłam dłonie na kołdrze i skupiłam uwagę na wykwintnym splocie materiału. Na​wet na wpół śpią​co za​chwy​ca​ło mnie zdo​bie​nie mo​jej po​ście​li. – Mmmm. Wła​śnie tak, skar​bie. Tak mi rób. Nie prze​sta​waj! O, ra​ju… Usiadłam, przetarłam zaspane oczy i popatrzyłam na ścianę za moimi plecami, powoli rozumiejąc, co mnie obudziło. Nadal bezmyślnie gładziłam kołdrę – przykuło to uwagę mojego cudownego kota Clive’a. Kocur podłożył pyszczek pod moją dłoń, domagając się głaskania. Pieściłam go, jednocześnie roz​glą​da​jąc się do​oko​ła i pró​bu​jąc oswo​ić no​wą prze​strzeń. Dziś się wprowadziłam do tego wspaniałego mieszkania z przestronnymi pokojami, drewnianymi podłogami i łukowatymi przejściami. Był tu nawet kominek! Oczywiście nie miałam bladego pojęcia, jak rozpala się ogień w czymś takim. Zawsze chciałam móc postawić ozdoby na półeczce nad kominkiem. Mam taki nawyk, że układam różne przedmioty w każdej wolnej przestrzeni, bez znaczenia, czy należy ona do mnie, czy nie. To chyba taka choroba zawodowa projektanta wnętrz. Czasem wkurzam moich znajomych tym ciągłym prze​sta​wia​niem ich bi​be​lo​tów. Po całym dniu spędzonym na przeprowadzce moczyłam się w niesamowitej stylowej wannie na nóżkach tak długo, aż skóra na dłoniach pomarszczyła mi się jak rodzynka. Później położyłam się do łóżka i z przyjemnością wsłuchiwałam się w odgłosy nowego domu: spokojny ruch uliczny, cicha muzyka w oddali i kojące stu​ka​nie łap mo​je​go cie​kaw​skie​go ko​ta. Wi​dzi​cie, Cli​ve ma nie​ob​cię​te pa​zu​ry… „Mój no​wy dom” – myślałam z zadowoleniem, kiedy zapadałam w łagodny sen. Dlatego byłam tak zaskoczona tą pobudką o… niech no sprawdzę… drugiej

trzy​dzie​ści nad ra​nem. Tępo wpatrywałam się w sufit, żeby na nowo wprowadzić się w stan relaksu. Na darmo jednak, bo zagłówek mojego łóżka gwałtownie poruszył się, a właściwie to ude​rzył w ścia​nę. „To chy​ba ja​kieś żar​ty”. – Ooo, Si​mon. Cu​dow​nie. Mmm. – Do​bie​gło mnie bar​dzo wy​raź​nie. „O, li​to​ści”. Rozbudziłam się jeszcze bardziej, zaintrygowało mnie to, co działo się za ścianą. Popatrzyłam na kota i mogłabym przysiąc, że mrugnął do mnie. To pewnie przemęczenie. „Zdaje się, że mnie też przydałoby się trochę takich atrak​cji”. Ostatnio u mnie posucha. Trwa ona już dość długo. Fatalny, szybki i w zupełnie nieodpowiednim momencie, jednonocny wyskok pozbawił mnie zdolności odczuwania orgazmu. Już od pół roku jest na urlopie. To bardzo długie pół​ro​cze. Obawiam się, że jestem bliska urazu nadgarstka od tych wszystkich desperackich prób samozaspokojenia. Najwidoczniej O zniknął na dobre. I nie mó​wię o pro​gra​mie Oprah. Odgoniłam rozważania nad utraconym O i zwinęłam się w kłębek. Wyglądało na to, że za ścianą zapadła cisza. Próbowałam ponownie zasnąć, a obok mnie ci​cho po​mru​ki​wał kot. Na​gle pie​kło roz​pę​ta​ło się na no​wo. – Tak! Tak! O, tak! Do​brze. Obraz, który oparłam o ścianę na półce nad łóżkiem, spadł i boleśnie uderzył mnie w głowę. Mam nauczkę – mieszkając w San Francisco, wszystko trzeba moc​no przy​wa​lić do ścia​ny. „Sko​ro już o wa​le​niu mo​wa…”. Załamując ręce i przeklinając, tak że chyba zawstydziłam Clive’a – o ile koty potrafią się zawstydzać – popatrzyłam jeszcze raz na ścianę za moimi plecami. Za​głó​wek łóż​ka ude​rzał o nią w rytm trwa​ją​cej u są​sia​dów gim​na​sty​ki. – Ooo, tak, kochanie, tak, tak, tak! – zaintonowała krzykaczka, kończąc swoją pieśń wes​tchnie​niem peł​nym za​do​wo​le​nia. I wtedy usłyszałam, z całym szacunkiem dla rzeczy świętych, klapsy. Odgłosu wymierzanych klapsów nie można pomylić z niczym innym. Tak więc za ścianą wła​śnie ktoś je do​sta​wał. – O, Si​mon. Tak. By​łam nie​grzecz​ną dziew​czyn​ką. Tak! „Nie do wiary…”. Usłyszałam jeszcze kilka uderzeń, a potem męskie gardłowe po​ję​ki​wa​nie i po​sa​py​wa​nie.

Wstałam z łóżka, odsunęłam je o kilka centymetrów od ściany i z powrotem wsko​czy​łam pod koł​drę, nie spusz​cza​jąc oka z wez​gło​wia. Zasypiając, obiecałam sobie, że będę walić pięściami w ścianę, jeśli ponownie usły​szę choć​by pi​śnię​cie. Choć​by jęk​nię​cie. Al​bo od​głos klap​sa. Wi​taj​cie, są​sie​dzi.

P Rozdział drugi ierwszy poranek w nowym miejscu rozpoczęłam od wypicia kawy i zjedzenia resz​tek pącz​ka z wczo​raj​szej pa​ra​pe​tów​ki. W duchu przeklinałam nocne popisy sąsiadów, bo nie czułam się tak wyspana, jakbym chciała, a czekało mnie zamieszanie z rozpakowywaniem się. Dziewczyna została porządnie przeleciana, otrzymała kilka klapsów, miała orgazm, spała. To samo spotkało Simona. Założyłam, że to jego imię – w końcu osóbka lubiąca klapsy ciągle się tak do niego zwracała. Poważnie, raczej nie mogła zmyślić tego imienia. Jest przecież wiele innych i to bardziej seksownych, któ​re moż​na wy​krzy​ki​wać w fer​wo​rze unie​sień. Unie​sie​nia. „Je​zu, jak mi ich bra​ku​je”. – Nadal nic, co O? – Westchnęłam, patrząc w dół. Gdy mijał czwarty miesiąc bez O, zaczęłam z nim rozmawiać, jakby był żywą istotą. Dawno temu, kiedy jeszcze poruszał moim światem, wydawał się bardzo realny. Teraz, po tym, jak go straciłam, nie wiem, czy w ogóle bym go rozpoznała, gdyby wrócił. „To żałosne, kiedy dziewczyna nie potrafi rozpoznać własnego orgazmu”. Tęsknie patrzyłam przez okno na pa​no​ra​mę San Fran​ci​sco. Rozprostowałam nogi i podeszłam do zlewu, żeby umyć kubek po kawie. Odłożyłam naczynie do wyschnięcia, zebrałam jasnoblond kosmyki włosów w kucyk i przebiegłam wzrokiem po otaczającym mnie rozgardiaszu. Nieważne, jak dobrze to zaplanowałam, nieważne, jak dokładnie oznaczyłam kartony, nieważne, ile razy powtarzałam temu idiocie od przeprowadzek, że jeśli na pudle by​ło na​pi​sa​ne „kuch​nia”, to nie na​le​ża​ło go da​wać do ła​zien​ki. – To co, Clive? Zaczniemy tu czy w salonie? – Kot leżał zwinięty w kłębek na szerokim parapecie. Muszę przyznać, że szukając nowego mieszkania, zawsze zwracałam uwagę na parapety. Clive lubił obserwować świat, a mnie cieszył wi​dok ko​ta cze​ka​ją​ce​go na mój po​wrót z pra​cy. W tej chwili popatrzył na mnie i miałam wrażenie, że kiwnął łebkiem w stro​nę sa​lo​nu. – Niech będzie salon – powiedziałam głośno, zdając sobie sprawę, że odkąd wsta​łam, ode​zwa​łam się kil​ka ra​zy i za każ​dym ra​zem mó​wi​łam do ko​ta. No tak… Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy Clive uważnie przyglądał się gołębiowi, a ja układałam płyty DVD, w korytarzu usłyszałam głosy. Moi głośni sąsiedzi! O mało co nie potknęłam się o jedno z pudeł, biegnąc do drzwi, żeby wyjrzeć na korytarz przez wizjer. „No naprawdę jestem nienormalna”. Nie

mo​głam się po​wstrzy​mać przed pod​glą​da​niem. Niewiele widziałam, ale słyszałam ich rozmowę. Męski, łagodny głos w to​wa​rzy​stwie dam​skich wes​tchnień. – Si​mon, mi​nio​na noc by​ła fan​ta​stycz​na. – Dzisiejszy poranek też był wspaniały – stwierdził, po czym złożył na jej ustach cho​ler​nie na​mięt​ny po​ca​łu​nek. Aha. Rano musieli być w innym pokoju. Nic nie słyszałam. Mocno przy​ci​ska​łam oko do wi​zje​ra. „Zu​peł​nie szur​nię​ta”. – Tak, to prawda. Zadzwonisz niedługo? – zapytała, nachylając się po kolejny po​ca​łu​nek. – Oczywiście. Zadzwonię, gdy wrócę do miasta – obiecał i z plaskiem położył dłonie na jej pośladkach. Dziewczyna zachichotała i odwróciła się w stronę scho​dów. Wyglądało na to, że to nic poważnego. „Pa, pa, Panno Klapsiaro”. Simon szybko wrócił do mieszkania i nie zdążyłam mu się przyjrzeć. „Ciekawe. Czyli, że la​ska z nim nie miesz​ka”. Nie padły żadne czułe słówka, kiedy wychodziła, ale nie wydawali się sobą skrępowani. Bezwiednie włożyłam koniuszek kucyka do ust. Oczywiście, że mu​sie​li się czuć swo​bod​nie, przy ca​łym tym da​wa​niu klap​sów. Wróciłam do alfabetycznego układania płyt, odsunąwszy na bok myśli o klapsach i Simonie. „Niesamowity Simon. Niezła nazwa dla zespołu”. Zajęłam się li​te​rą H. Akurat kładłam na półce Czarnoksiężnika z Oz obok Charliego i fabryki czekolady, gdy usłyszałam pukanie. Zza drzwi dobiegały odgłosy szamotaniny, które spra​wi​ły, że sze​ro​ko się uśmiech​nę​łam. – Nie upuść te​go, wa​riat​ko – pa​dło siar​czy​ście. – Prze​stań się wy​mą​drzać i w ogó​le to za​mknij się – od​pa​ro​wa​ła dru​ga oso​ba. Z westchnieniem otworzyłam drzwi, za którymi stały Sophia i Mimi, moje dwie naj​lep​sze przy​ja​ciół​ki, trzy​ma​ją​ce ol​brzy​mie pu​dło. – Dziew​czy​ny, bez kłót​ni. Oby​dwie je​ste​ście uro​cze. – Ro​ze​śmia​łam się gło​śno. – Ha, ha, śmiesz​ne – rzu​ci​ła Mi​mi, wcho​dząc do miesz​ka​nia. – Co to jest, do diabła? Nie wierzę, że wniosłyście to po schodach na czwarte piętro! – Moje przyjaciółki nie zajmowały się czynnościami, które mógł wykonać za nie ktoś in​ny. – Czekałyśmy na dole w taksówce, licząc, że ktoś się napatoczy, ale nic z tego. Więc wtargałyśmy to same. Mamy parapetówę! – relacjonowała Sophia. Kiedy

od​sta​wi​ły kar​ton, usia​dła w fo​te​lu przy ko​min​ku. – Przestań się w końcu przeprowadzać. Mam dość ciągłego kupowania ci prezentów. – Mimi zaśmiała się, wykonując teatralny gest rękami i kładąc się na ka​na​pie. Lek​ko szturch​nę​łam pu​dło sto​pą. – Co to jest? Nigdy nie oczekiwałam od was prezentów. A już na pewno nie pro​si​łam o so​ko​wi​rów​kę z te​le​za​ku​pów, któ​rą da​ły​ście mi w ze​szłym ro​ku. – Okaż choć trochę wdzięczności. Po prostu otwórz to – rozkazała Sophia, wskazując pakunek środkowym palcem, który chwilę później wyprostowała w mo​ją stro​nę. Zrezygnowana usiadłam na podłodze obok prezentu. Wstążka z malutkimi ananasami przywiązanymi do niej zdradziła mi, że to coś ze sklepu Williams So​no​ma. Kar​ton był bar​dzo cięż​ki. – Co wyście wymyśliły? – zapytałam, przyłapując Mimi na puszczaniu oczka do Sophii. Rozwiązałam wstążkę i otworzyłam pudło. Zobaczywszy, co w nim jest, ucie​szy​łam się jak głu​pia. – Dziew​czy​ny! To zbyt dro​gie! – Wiemy, jak bardzo tęsknisz za poprzednim. – Uśmiechnęła się do mnie Mi​mi. Lata temu dostałam od mojej nieżyjącej już ciotki mikser marki KitchenAid. Miał ponad czterdzieści lat, ale nadal działał bez zarzutu. Dawniej te rzeczy robiono tak, aby służyły latami. Kilka miesięcy temu mój robot dokonał żywota w pięknym stylu. Akurat wrzucałam do wymieszania składniki na chleb z cukinii, kiedy z urządzenia zaczęło się dymić. Nie miałam wyjścia i z bólem serca mu​sia​łam go wy​rzu​cić. Patrzyłam na nowiuteńki mikser KitchenAid w kolorze nierdzewnej stali, a przed ocza​mi tań​czy​ły mi róż​ne ciast​ka i cia​stecz​ka. – Dziewczyny, jest piękny – piałam z zachwytu, wpatrując się z radością w moje nowe cacko. Delikatnie wyjęłam urządzenie z pudełka. Z podziwem przebiegłam palcami po gładkich krawędziach obudowy. Na skórze czułam przy​jem​ny chłód me​ta​lu. Wes​tchnę​łam urze​czo​na i przy​tu​li​łam do sie​bie mik​ser. – Zo​sta​wić was sa​mych? – spy​ta​ła So​phia. – Nie. Chcę, żebyście były świadkami naszej miłości. Wiecie, to chyba jedyne urządzenie mechaniczne, które będzie mi dawało jakąkolwiek przyjemność w nadchodzącej przyszłości. Dzięki. Wykosztowałyście się. Naprawdę jestem wam wdzięcz​na – za​pew​nia​łam. Pojawił się Clive i obwąchawszy urządzenie, zwinnie wskoczył do pustego już

pu​dła. – Kochana, obiecaj tylko, że będziesz nam donosiła smakołyki. To nam wszyst​ko wy​na​gro​dzi. – Mi​mi wsta​ła i po​pa​trzy​ła na mnie wy​cze​ku​ją​co. – Co? – za​py​ta​łam nie​pew​nie. – Caroline, czy mogę zacząć z twoimi szufladami? – rzuciła pytanie i udała się ma​ły​mi kro​ka​mi w stro​nę sy​pial​ni. – Czy co możesz zacząć z moimi szufladami? – odpowiedziałam pytaniem, moc​niej za​cią​ga​jąc pa​sek w ta​lii. – Kuchnia! Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła w niej wszystko po​ukła​dać! – oznaj​mi​ła ener​gicz​nie, prze​bie​ra​jąc w miej​scu no​ga​mi. – O, kurczę. Jasne! Do dzieła! Baw się dobrze, wariatko – zawołałam za nią, bo przy​ja​ciół​ka po​bie​gła już do kuch​ni. Mimi zawodowo zajmowała się zagospodarowywaniem przestrzeni mieszkań. W czasie studiów na uniwersytecie w Berkley doprowadzała nas do szału swoją obsesyjną dbałością o szczegóły. Pewnego dnia Sophia zasugerowała jej, żeby zajęła się profesjonalnym urządzaniem przestrzeni. Od ukończenia studiów Mimi nie robiła nic innego. Pracowała chyba już w całym stanie, pomagając różnym rodzinom zebrać ich manele do kupy. Biuro projektowe, w którym jestem zatrudniona, czasem korzystało z jej porad. Wystąpiła nawet w kilku odcinkach programu o planowaniu wnętrz, które kręcono w San Francisco. Była stwo​rzo​na do tej pra​cy. Pozwoliłam, żeby Mimi robiła to, co chce. Wiedziałam, że będę zachwycona efektem jej pracy. Razem z Sophią nadal obijałyśmy się w salonie, przeglądając płyty DVD i śmiejąc się z filmów, które obejrzałyśmy lata temu. Zatrzymywałyśmy się na każdej produkcji z lat osiemdziesiątych, w której występowała paczka naszych ulubionych aktorów, i usiłowałyśmy sobie przypomnieć, czy Bedner i Claire zostali parą. Sophia twierdziła, że nie, a po​nad​to ja upie​ra​łam się, że Cla​ire nie do​sta​ła kol​czy​ka z po​wro​tem… *** Wieczorem po wyjściu przyjaciółek rozsiadłam się razem z kotem na kanapie, żeby na kanale kulinarnym obejrzeć powtórki Bosonogiej Contessy. Fantazjowałam, że z pomocą nowego miksera przyrządzam różne wspaniałości w kuchni podobnej do tej z programu. Z rozmarzenia wyrwał mnie dźwięk kroków w korytarzu i czyjaś rozmowa. Skrzywiłam się, patrząc na Clive’a. Pewnie wróciła Pan​na Klap​sia​ra. Zerwałam się z kanapy i pobiegłam w stronę drzwi, by znowu przylgnąć

do wizjera i spróbować przyjrzeć się sąsiadowi. Tym razem też mi się nie udało. Widziałam jedynie jego plecy, gdy wchodził do mieszkania za dość wysoką ko​bie​tą o dłu​gich brą​zo​wych wło​sach. „Cie​ka​we. Dwie ko​bie​ty w dwa dni. Mę​ska dziw​ka”. Drzwi sąsiada zamknęły się, a do moich stóp łasił się, cicho pomrukując, Cli​ve. – Nie mogę cię tu wypuścić, głuptasku – gadałam do kota, biorąc go na ręce. Wtuliłam się policzkiem w jego miękkie futro i uśmiechnęłam się, gdy przekręcił się brzuszkiem do góry. Clive jest moją prywatną męską dziwką. Oddałby się każ​de​mu, kto po​gła​skał​by go po brzu​chu. Wróciłam na kanapę, żeby zobaczyć, jak Ina Garten uczy widzów, w jaki sposób z prostotą i elegancją przygotować kolację w Hamptons. I z zasobnym port​fe​lem. Parę godzin później z odciśniętą na czole fakturą kanapy poszłam do sypialni. Mimi poukładała wszystkie moje rzeczy tak, że jedyne, co mi pozostało do zrobienia, to zawiesić zdjęcia i poustawiać różne drobiazgi. Z rozmysłem zdjęłam fotki z półki nad łóżkiem. Tej nocy nie chciałam ryzykować. Stałam na środku pokoju i nasłuchiwałam odgłosów zza ściany. Cisza i spokój na froncie. Zapowiadało się dobrze. Może poprzednia noc była tylko jednorazowym wy​bry​kiem. Szykując się do spania, popatrzyłam na oprawione fotografie mojej rodziny i przyjaciół. Ja i rodzice w Tahoe na nartach. Ja z przyjaciółkami przy Coit Tower. Sophia uwielbiała robić zdjęcia ze wszystkim, co ma falliczny kształt. Była wiolonczelistką w orkiestrze symfonicznej San Francisco i mimo że całe życie spędziła pośród instrumentów muzycznych, nigdy nie potrafiła odpuścić sobie żar​tu, kie​dy wi​dzia​ła flet. By​ła po​krę​co​na. Obecnie żadna z naszej trójki nie była w związku. Wyjątkowa sytuacja. Zazwyczaj przynajmniej jedna z nas z kimś się spotykała, ale odkąd Sophia zerwała ze swoim ostatnim chłopakiem, dopadła nas wszystkie klątwa. Na szczęście dla przyjaciółek ich przeklęcie nie było tak silne jak moje. Z tego, co wie​dzia​łam, utrzy​my​wa​ły kon​takt ze swo​imi O. Przeszył mnie nieprzyjemny dreszcz na wspomnienie nocy, kiedy O poszedł swoją drogą. Po kilku fatalnych pierwszych randkach byłam tak wyposzczona i sfrustrowana, że zdecydowałam się pójść z facetem, którego nie chciałabym już nigdy więcej spotkać. Nie miałam nic przeciwko przelotnym przygodom. Przeżyłam wiele poranków przepełnionych wstydem. Ale z nim? Powinnam była

wiedzieć, jak to się skończy. Przeklęty Cory Weinstein. Jego rodzina miała sieć pizzerii rozsianych po całym Zachodnim Wybrzeżu. Brzmi super, co? Tylko tak brzmi. Okazał się całkiem sympatyczny, ale nudny. Wszystko przez to, że od dawna nie byłam z mężczyzną. Kilka drinków i pogaduchy w samochodzie spra​wi​ły, że ule​głam i po​zwo​li​łam Co​ry’emu, by zro​bił ze mną, co chciał. Do tamtej nocy byłam zwolenniczką teorii, że seks jest jak pizza. Nawet jeśli nie smakuje, to i tak jest całkiem niezły. Teraz nie znoszę pizzy. Z kilku po​wo​dów. To był najgorszy rodzaj seksu. W stylu karabinu maszynowego: bang, bang, bang. Trzydzieści sekund dla cycków, minuta poświęcona na macanie punktu, jakiś centymetr poniżej tego właściwego, a potem pchnięcie. I wysunięcie. I pchnię​cie. I wy​su​nię​cie. I pchnię​cie. I wy​su​nię​cie. Przynajmniej szybko było po wszystkim, no nie? Jasne, że nie. Ten koszmar ciągnął się całe wieki. Tak naprawdę było to jakieś pół godziny pchnięć i wy​su​nięć. Mia​łam wra​że​nie, jak​by ktoś he​blo​wał mo​ją bied​ną mu​szel​kę. Zanim to coś dobiegło końca i Cory, opadając na mnie, krzyknął: „Jak dobrze!”, w myślach zdążyłam zrobić porządki w przyprawach i właśnie zaczęłam przeglądać środki czystości pod zlewem. Ubrałam się, co nie zabrało mi zbyt wie​le cza​su, bo wła​ści​wie wca​le nie by​łam ro​ze​bra​na, i wy​szłam. Następnego dnia po tym, jak Caroline Dolna odpoczęła, postanowiłam zafundować jej subtelną sesję samozaspokojenia z kochankiem ze snów każdej kobiety – George’em Clooneyem, czyli doktorem Rossem. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu O nie pojawił się. Pomyślałam, że może potrzeba mu jeszcze więcej czasu, żeby otrząsnąć się z zespołu stresu pourazowego wywołanego przez chłop​ta​sia od piz​zy. A kolejnej nocy co? Nic. Tydzień po tygodniu, a tu ani śladu po O. W końcu tygodnie przerodziły się w ciągnące się w nieskończoność miesiące, a we mnie na​ra​sta​ła nie​na​wiść do Co​ry’ego We​in​ste​ina. Pie​przo​ny ka​łasz​ni​kow. Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się myśli o O i weszłam do łóżka. Clive czekał, aż się ułożę, po czym usadowił się w zgięciu moich kolan. Kiedy gasiłam świa​tło, sen​nie za​mru​czał. – Do​bra​noc, pa​nie Cli​ve – wy​szep​ta​łam i od ra​zu za​snę​łam. *** Łup. – O, tak. Łup. Łup.

– O, tak. „Nie do wia​ry…”. Tym razem przebudziłam się szybciej, bo wiedziałam, co słyszę. Usiadłam na łóżku i wpatrywałam się w ścianę za mną. Łóżko stało w bezpiecznej odległości od niej, tak że nie czułam drgań, ale z całą pewnością był tam jakiś ruch. Na​gle usły​sza​łam… sy​cze​nie? Popatrzyłam na Clive’a, który z nastroszonym ogonem i wygiętym grzbietem bie​gał wte i we​wte w no​gach łóż​ka. – Mały, spokojnie. To tylko nasi hałaśliwi sąsiedzi – próbowałam uspokoić ko​ta. Wy​cią​gnę​łam rę​kę, że​by go po​gła​skać, i wte​dy usły​sza​łam zna​jo​my dźwięk. – Mia​aau​uu. Zamarłam i nasłuchiwałam, przyglądając się jednocześnie kotu, który zdawał się mó​wić: „to nie ja”. – Mia​aau​uu! O, tak! Miiiau​uu! Miauczała dziewczyna za ścianą. Co, do diabła, oni biorą, że się tak za​cho​wu​ją? W tym momencie Clive całkowicie oszalał i rzucił się w stronę ściany, próbując wspiąć się po niej. Usiłował przedostać się na drugą stronę do źródła miau​cze​nia i jed​no​cze​śnie sam prze​raź​li​wie miau​czał. – Ooo, tak. Bar​dzo do​brze, Si​mon. Mmmm. Miau. Miau. Miau! Panie Jezu, zostałam zaatakowana przez marcujące koty. Kobieta miała obcy akcent, ale nie potrafiłam go określić. Z pewnością europejski. Czeski? Może polski? Nie wierzyłam, że po pierwszej w nocy staram się odgadnąć narodowość ko​bie​ty, któ​rą ktoś po​su​wa w miesz​ka​niu obok. Próbowałam złapać i uspokoić kota, ale bez skutku. Owszem, był wykastrowany, ale i tak pozostał chłopcem i też pragnął tego, co się działo za ścianą. Nie przerywał swoich kocich wrzasków, które mieszały się z miauczeniem sąsiadki. Jedyne, co mogłam zrobić, to śmiać się z komizmu tej sy​tu​acji. Mo​je ży​cie prze​ista​cza​ło się w te​atr ab​sur​du z ko​cim chó​rem w tle. Moją uwagę przykuło jęczenie Simona – niskie i gardłowe. Clive i kobieta nadal się przekrzykiwali, ale ja słuchałam tylko głosu Simona. Kiedy mruknął, po​now​nie za​czę​ło się wa​le​nie w ścia​nę. Zmie​rzał do me​ty. Kobieta miauczała coraz głośniej, zbliżając się do orgazmu. Miauczenie prze​szło w idio​tycz​ne wrza​ski, aż w koń​cu wy​krzyk​nę​ła: „Da! Da! Da!”. No ja​sne. By​ła Ro​sjan​ką. Po​zdro​wie​nia z Mo​skwy.

Ostatni stukot, ostatni jęk i miauknięcie. Potem wszystko się błogo uciszyło. Za wyjątkiem kota. Nie przestawał wołać za swoją utraconą miłością aż do cu​dow​nej czwar​tej nad ra​nem. Tak oto za​czę​ła się zim​na woj​na.

W Rozdział trzeci końcu kot się uspokoił, ale i tak byłam porządnie rozbudzona i zmęczona. Na domiar złego musiałam wstać za mniej więcej godzinę. Nie miałam co liczyć na wyspanie się, więc uznałam, że będzie lepiej, jeśli wstanę i zrobię śnia​da​nie. – Głupia Kicia – rzuciłam w stronę ściany za plecami. Poszłam do salonu, włączyłam telewizor, a potem nastawiłam w kuchni kawę. Promienie budzącego się dnia wkra​da​ły się przez okna, a Cli​ve ła​sił mi się do nóg. – Teraz chcesz pieszczot ode mnie, tak? Po tym, jak w nocy porzuciłeś mnie dla ja​kiejś Ki​ci? Drań z cie​bie, kot​ku – szep​ta​łam, głasz​cząc go sto​pą. Rozłożył się na podłodze i prężył przede mną. Dobrze wiedział, że nie po​tra​fię się te​mu oprzeć. Za​śmia​łam się i uklę​kłam obok nie​go. – Wiem, wiem. Przymilasz się, bo jestem twoim żywicielem. – Westchnęłam i po​gła​ska​łam go po brzusz​ku. Clive nie przestawał się łasić, więc nasypałam mu karmy do miseczki. Teraz, gdy dostał to, co chciał, poszłam w odstawkę. Kiedy zmierzałam do łazienki, z korytarza dobiegły mnie głosy. Faktycznie przerodziłam się w podglądaczkę, bo od ra​zu przy​war​łam do wi​zje​ra, że​by zo​ba​czyć, co sły​chać u Si​mo​na i Ki​ci. Mój sąsiad stał w progu mieszkania tak głęboko, że nie widziałam jego twarzy, a Kicia była na korytarzu. Dostrzegłam jego dłoń, bo głaskał ją po długich włosach. Nawet przez te cholerne drzwi słyszałam, jak dziewczyna rozkosznie mru​czy. – Mrrr, Simon. Ta noc była… mrrr – zamruczała, opierając policzek o jego dłoń. – To prawda. Wspaniałe podsumowanie wczorajszej nocy i dzisiejszego po​ran​ka – po​wie​dział ci​cho, a po​tem oby​dwo​je się za​śmia​li. Nie​źle, ko​lej​ne dwa w jed​nym. – Zadzwonisz, jak wrócisz do miasta? – zapytała kobieta. Simon odgarnął jej wło​sy z twa​rzy. Wy​po​czę​tej twa​rzy. Za​zdro​ści​łam jej. – Jasne, możesz być tego pewna – odpowiedział i przyciągnął kochankę do siebie po to, jak się domyśliłam, żeby pocałować ją ogniście. Kobieta zgięła jedną nogę w kolanie, unosząc ją jak w romantycznej scenie filmowej. Prawie wy​bi​łam so​bie oko, wci​ska​jąc je z nie​do​wie​rza​niem w wi​zjer. – Da swidanija – wyszeptała ze wschodnim akcentem. Brzmiał przyjemniej, kie​dy nie miau​cza​ła jak kot​ka na go​rą​cym da​chu.

– Na ra​zie! – Si​mon ro​ze​śmiał się, a je​go dziew​czy​na z wdzię​kiem ode​szła. Liczyłam, że go zobaczę, zanim wejdzie do mieszkania, ale nic z tego. Znowu się nie udało. Szczerze mówiąc, po klapsach i miauczeniu umierałam z ciekawości, żeby zobaczyć, jak wygląda. Za tamtymi drzwiami odbywały się interesujące schadzki erotyczne. Nie rozumiałam tylko, czemu musieli tak wpływać na mój sen. Oderwałam się od drzwi i poszłam pod prysznic. Zastanawiałam się, co takiego musi zrobić facet, żeby doprowadzić kobietę do miau​cze​nia. O wpół do ósmej siedziałam w trolejbusie i robiłam plan dnia. Miałam spotkanie z nowym klientem, potem chciałam dopieścić świeżo naszkicowany pro​jekt, a póź​niej szłam z sze​fo​wą na lunch. Uśmiech​nę​łam się na myśl o Jil​lian. Jillian Sinclair była właścicielką biura projektowego, w którym miałam szczęście być praktykantką na ostatnim roku studiów. Zbliżała się do czterdziestki, ale wyglądała na mniej niż trzydzieści lat. Dość wcześnie wypracowała sobie renomę w światku projektantów. Działała niekonwencjonalnie. Była jednym z pierwszych projektantów, którzy zanegowali styl shabby chic. Wyznaczała nowe trendy. Wprowadzała stonowaną kolorystykę i geometryczne zdobienia, budząc w ten sposób do życia nowoczesność, która stała się ostatnim krzykiem mody. Zatrudniła mnie, kiedy skończył mi się staż. Dzięki niej zdobyłam bezcenne doświadczenie. Wysoko stawiała poprzeczkę i była wymagająca, ale miała także niesamowitą intuicję oraz bardzo wyczulone oko na de​ta​le. A co oka​za​ło się naj​faj​niej​sze w pra​cy z nią? Lu​bi​ła się ba​wić. Wyskoczyłam z trolejbusu i popatrzyłam na budynek naszego biura. Znajdowało się ono w uroczej dzielnicy Russian Hill z bajkowymi posiadłościami, spokojnymi ulicami i niesamowitym widokiem ze szczytu wzgórza. Niektóre z dużych domów zostały przekształcone na powierzchnie handlowe, a budynek na​sze​go biu​ra był naj​ład​niej​szy. Weszłam do środka nieco ociężale. Jillian kazała każdemu z projektantów urządzić swój gabinet po swojemu. Miało to pokazywać klientom, czego mogą się spodziewać. Długo zastanawiałam się nad urządzeniem mojego miejsca pracy. Welurowe zasłony kontrastowały z ciemnoszarymi ścianami. Zdecydowałam się na ciemne, hebanowe biurko i fotel obleczony miękkim, złotym jak szampan jedwabiem. Pomieszczenie miało wytworny charakter i wymyślne dodatki, takie jak kolekcja reklam zup Campbell z lat trzydziestych i czterdziestych. Znalazłam całą ich stertę na wyprzedaży garażowej. Wszystkie były wycięte z magazynu „Life”. Oprawiłam je i zawiesiłam na ścianach. Uśmiechałam się za każdym

ra​zem, gdy na nie pa​trzy​łam. Parę minut poświęciłam na wyrzucenie kwiatów z zeszłego tygodnia i ułożenie nowych. W każdy poniedziałek kupowałam bukiety do biura w pobliskiej kwiaciarni. Wybierałam różne gatunki, ale trzymałam się tej samej palety barw. Najbardziej lubiłam intensywne, pomarańczowe i różowe kolory oraz brzoskwiniowe i ciepłe złote odcienie. Dziś wybrałam róże herbaciane o ko​ra​lo​wych płat​kach z ma​li​no​wą ob​wód​ką. Ziewnęłam i gotowa do rozpoczęcia pracy usiadłam za biurkiem. Kątem oka zobaczyłam Jillian przemykającą obok moich drzwi, więc pomachałam do niej. Cofnęła się, żeby zajrzeć do mnie. Wysoka, smukła i urocza. Dzisiaj cała była ubrana na czarno. Wyjątek stanowiły fuksjowe czółenka bez palców. Wyglądała sty​lo​wo i osza​ła​mia​ją​co. – Cześć, dziew​czy​no! Jak miesz​ka​nie? – za​py​ta​ła, sia​da​jąc na​prze​ciw​ko mnie. – Super. Jeszcze raz bardzo dziękuję. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę za to. Je​steś nie​za​stą​pio​na – roz​pły​wa​łam się. Jillian podnajęła mi mieszkanie, które należało do niej, odkąd przyjechała lata temu do San Francisco. Teraz wykańczała dom w Sausalito. W porównaniu z wysokością czynszów, które płaciło się w mieście, opłata za jej mieszkanie to pikuś. Dzięki regulacji czynszów była obrzydliwie niska. Chciałam nadal wy​chwa​lać mo​ją sze​fo​wą, ale ona prze​rwa​ła mi ru​chem rę​ki. – Już dobrze. To nic takiego. Pewnie powinnam się pozbyć tego mieszkania, ale to było moje pierwsze dorosłe gniazdko. Szkoda je stracić ze względu na czynsz. Zresztą, podoba mi się to, że ktoś w nim mieszka. No i to wspaniałe są​siedz​two. Uśmiech​nę​ła się, a ja ziew​nę​łam. Nie umknę​ło to jej uwa​dze. – Caroline, jest poniedziałkowy poranek, a ty już ziewasz? – Popatrzyła na mnie z na​ga​ną. Ro​ze​śmia​łam się. – Jillian, kiedy tam ostatnio nocowałaś? – zapytałam, po czym upiłam łyk ka​wy. To już trze​ci ku​bek. Nie​dłu​go bę​dę le​wi​to​wać. – Matko, dawno temu. Może z rok? Benjamina nie było w mieście, a ja nadal miałam tam łóżko. Czasem, gdy pracowałam do późna, zostawałam tutaj na noc. Cze​mu py​tasz? Benjamin to jej narzeczony. Milioner zawdzięczający sukces samemu sobie, inwestor lubiący ryzykowne transakcje i zniewalający przystojniak. Durzyłyśmy się w nim z przy​ja​ciół​ka​mi.

– Sły​sza​łaś kie​dyś ja​kieś ha​ła​sy zza ścia​ny? – py​ta​łam da​lej. – Nie. Nie przy​po​mi​nam so​bie. Ja​kie ha​ła​sy? – Zwy​kłe póź​no​noc​ne od​gło​sy. – Nigdy. Nie wiem, kto tam teraz mieszka, ale wydaje mi się, że ktoś się tam wprowadził właśnie mniej więcej rok temu. A może rok wcześniej? Nigdy go nie spo​tka​łam. O co cho​dzi? Co sły​sza​łaś? Z za​kło​po​ta​niem po​pi​ja​łam ka​wę. – Czekaj… Późnonocne odgłosy? Caroline? Poważnie? Słyszałaś, jak ktoś upra​wia seks? – do​py​ty​wa​ła się. Z głuchym odgłosem wsparłam głowę o biurko. Matko. To wywoływało złe skojarzenia. Żadnego stukania. Popatrzyłam na Jillian, która zanosiła się śmie​chem. – Caroline, skąd mogłam wiedzieć! Mój sąsiad był po osiemdziesiątce i jedyne dźwięki, jakie dobiegały z jego sypialni, to muzyka z ulubionego serialu. Jak teraz o tym my​ślę, to za​ska​ku​ją​co do​brze by​ło sły​chać te​le​wi​zor – przy​po​mnia​ła so​bie. – Widzisz, teraz to nie odgłosy serialu dobiegają zza ściany. Słychać porządne ry​pan​ko. Nie ża​den słod​ki czy nud​ny seks. Ra​czej… cie​ka​wy. – Uśmiech​nę​łam się. – Co sły​sza​łaś? – za​in​te​re​so​wa​ła się ży​wo sze​fo​wa. Nieważne, ile masz lat i z jakiego pochodzisz środowiska. Każdego z nas dotyczą dwie uniwersalne prawdy. Zawsze będziemy się śmiali z bąków puszczonych w niewłaściwym momencie i zawsze będziemy chcieli wiedzieć, co in​ni ro​bią w swo​ich sy​pial​niach. – Mówię ci, Jillian. Po raz pierwszy w życiu słyszałam coś takiego. Pierwszej no​cy ła​do​wa​li w ścia​nę tak moc​no, że spadł z niej ob​raz i wal​nął mnie w gło​wę. Pa​trzy​ła ze zdu​mie​niem i z co​raz więk​szą cie​ka​wo​ścią. – Nie ga​daj! – Powaga. A później, o Jezu, usłyszałam, jak ktoś dostaje klapsy. – Rozmawiałam z moją szefową o klapsach w łóżku. Rozumiecie, czemu uwiel​bia​łam mo​ją pra​cę? – Nie​ee – rzu​ci​ła z nie​do​wie​rza​niem i za​chi​cho​ta​ły​śmy jak li​ce​alist​ki. – Taaak. Moje łóżko się poruszało. Dasz wiarę? Rano widziałam Pannę Klap​sia​rę, jak wy​cho​dzi​ła. – Nada​łaś jej ksyw​kę? – Ja​sne! A tej no​cy… – Dwie no​ce z rzę​du! Pan​na Klap​sia​ra do​sta​ła swo​je klap​sy? – Nie, zeszłą noc umiliła mi swoimi dziwactwami Rosjanka, którą nazwałam

Ki​cią – cią​gnę​łam. – Ki​cią? Cze​mu? – Bo są​siad do​pro​wa​dził ją do miau​cze​nia. Jil​lian za​śmia​ła się tak gło​śno, że zwa​bi​ło to do nas Ste​ve’a z księ​go​wo​ści. – Co was tak ba​wi, kwocz​ki? – za​py​tał, krę​cąc gło​wą. – Nic takiego – odpowiedziałyśmy chóralnie i ponownie zaniosłyśmy się śmie​chem. – Dwie no​ce i dwie ko​bie​ty. Im​po​nu​ją​ce – wes​tchnę​ła Jil​lian. – Daj spo​kój. Nie. Mę​ska dziw​ka. Tak. – Wiesz, jak ma na imię? – W zasadzie tak. Nazywa się Simon. Wiem, bo Panna Klapsiara i Kicia wykrzykiwały to imię non stop. Udało mi się je wyłapać pomiędzy walnięciami o ścia​nę. Głu​pi wal​l​ban​ger1) – mam​ro​ta​łam. 1) Slan​go​we okre​śle​nie na sto​su​nek sek​su​al​ny, w cza​sie któ​re​go wez​gło​wie łóż​ka gło​śno ude​rza o ścia​nę, co iry​tu​je są​sia​dów (przy​pi​sy po​cho​dzą od tłu​ma​cza). Jil​lian przez chwi​lę sie​dzia​ła ci​cho, a po​tem uśmiech​nę​ła się od ucha do ucha. – Si​mon Wal​l​ban​ger – do​bre! – Jasne. Podoba ci się, bo to nie twój kot próbował spółkować z Kicią przez ścia​nę. – Za​śmia​łam się ża​ło​śnie i z po​wro​tem po​ło​ży​łam gło​wę na biur​ku. – Spoko, bierzmy się do pracy – postanowiła Jillian, przecierając załzawione od śmiechu oczy. – Musisz dziś usidlić tych nowych klientów. O której mają przyjść? – A, tak. Państwo Nicholson są umówieni na pierwszą. Mam już gotową prezentację dla nich i projekt. Myślę, że spodoba im się mój pomysł na reorganizację ich sypialni. Zaproponuję im też wykonanie przylegającego po​ko​ju dzien​ne​go i no​wiu​teń​kiej ła​zien​ki. Bę​dzie su​per. – Z pew​no​ścią. Omó​wisz swo​je po​my​sły przy lun​chu? – Ja​sne, przy​go​to​wa​łam się do te​go – za​pew​ni​łam, gdy już sta​ła w drzwiach. – Jeśli uda ci się ich złapać, będzie to naprawdę wielka rzecz dla firmy – powiedziała, patrząc na mnie badawczo przez okulary w szylkretowych opraw​kach. – Po​cze​kaj, aż zo​ba​czysz, jak za​aran​żo​wa​łam ich po​kój do ki​na do​mo​we​go. – Nie ma​ją po​ko​ju do ki​na do​mo​we​go. – Jesz​cze nie – od​par​łam z dia​bel​skim uśmiesz​kiem. – Nie​źle – po​chwa​li​ła i po​szła do swo​je​go ga​bi​ne​tu.

Nicholsonowie byli smakowitym kąskiem. W zeszłym roku Mimi pracowała dla bogatej hrabianki Natalie Nicholson, organizując jej biuro. Poleciła mnie, gdy na tapetę mieli wejść projektanci wnętrz. Od razu wzięłam się do zmiany ich sy​pial​ni. Wal​l​ban​ger, pffff. *** – Caroline, wspaniale. To naprawdę rewelacja. – Natalie zachwycała się, gdy odprowadzałam ich do wyjścia. Prawie dwie godziny spędziliśmy nad projektami. W kilku kluczowych sprawach poszliśmy na kompromis i wie​dzia​łam, że to bę​dzie eks​cy​tu​ją​ce za​da​nie. – Sądzisz, że jesteś dla nas odpowiednim projektantem? – zapytał Sam, obej​mu​jąc żo​nę w ta​lii i ba​wiąc się jej ku​cy​kiem. – A jak my​ślisz? – dro​czy​łam się z uśmie​chem. – Będzie się nam doskonale współpracowało – stwierdziła Natalie, ściskając mo​ją rę​kę. W środ​ku ska​ka​łam ze szczę​ścia, ale nie da​łam nic po so​bie po​znać. – Doskonale. Niedługo się odezwę i będziemy mogli opracować har​mo​no​gram – obie​ca​łam i przy​trzy​ma​łam dla nich drzwi. Stałam w progu, odprowadzając ich wzrokiem. W końcu weszłam do biura i po​pa​trzy​łam na re​cep​cjo​nist​kę Ash​ley. Dziew​czy​na spoj​rza​ła na mnie py​ta​ją​co. – I? – za​py​ta​ła w koń​cu. – O, tak. Są moi. – Zaczęłyśmy piszczeć i tańczyć z radości. Jillian, która aku​rat scho​dzi​ła po scho​dach, sta​nę​ła jak wry​ta. – Co wy, do dia​bła, wy​ra​bia​cie? – za​py​ta​ła z sze​ro​kim uśmie​chem. – Ni​chol​so​no​wie za​trud​ni​li Ca​ro​li​ne! – wy​krzy​cza​ła Ash​ley. – Super. – Szefowa uściskała mnie przelotnie. – Jestem z ciebie dumna, ma​ła – wy​szep​ta​ła. Pro​mie​nia​łam. Cho​ler​nie pro​mie​nia​łam. Tanecznym krokiem, od czasu do czasu podskakując i uśmiechając się, wróciłam do swojego gabinetu. Usiadłam za biurkiem, zakręciłam się na krześle i po​pa​trzy​łam na za​to​kę. „Ca​ro​li​ne, nie​źle to ro​ze​gra​łaś. Na​praw​dę nie​źle”. *** Wieczorem wyszłyśmy z Mimi i Sophią, żeby uczcić mój sukces i chyba wypiłam morze margarity. Potem jeszcze wlałam w siebie kilka kieliszków tequili. Kiedy dziewczyny odprowadzały mnie do drzwi mieszkania, zlizywałam z nad​garst​ka sól, któ​rej już daw​no tam nie by​ło.

– Sophio, jesteś taka śliczna. Wiesz o tym, prawda? – ćwierkałam, opierając się o przy​ja​ciół​kę, kie​dy wcho​dzi​ły​śmy po scho​dach. – Tak, Caroline, jestem śliczna. Przecież to oczywiste – odpowiedziała. Sophia była bardzo wysoka i miała ognistorude włosy. Zdawała sobie sprawę ze swojej uro​dy. Mi​mi za​śmia​ła się, czym zwró​ci​ła mo​ją uwa​gę. – A ty, Mimi, jesteś moją najlepszą przyjaciółką. I jesteś taka malutka! Pewnie mogłabym zmieścić cię w kieszeni. – Chichotałam, próbując włożyć dłoń do kieszeni. Mimi była niziutką Filipinką o karmelowej cerze i kruczoczarnych wło​sach. – Szkoda, że nie powstrzymałyśmy jej zaraz po tym, jak zjadłyśmy całe guacamole – gderała Mimi. – Nie możemy jej pozwalać pić bez przekąsek. – Wcią​gnę​ła mnie na ostat​nie kil​ka stop​ni. – Nie mówcie o mnie tak, jakby mnie tu nie było – marudziłam, ściągając kurt​kę i pró​bu​jąc roz​piąć ko​szu​lę. – Spoko, może wyluzuj z rozbieraniem się w korytarzu, co? – odparowała Sophia i wyjęła klucze z mojej torebki, żeby otworzyć drzwi. Próbowałam po​ca​ło​wać ją w po​li​czek, ale mnie ode​pchnę​ła. – Cuchniesz tequilą i seksualną desperacją. Odsuń się ode mnie. – Śmiejąc się, otworzyła drzwi. W drodze do sypialni kątem oka zobaczyłam Clive’a siedzącego na pa​ra​pe​cie. – Cześć, kot​ku. Jak się ma mój cu​dow​ny chłop​czyk? – nu​ci​łam. Rzucił mi gniewne spojrzenie, zeskoczył z parapetu i poszedł do salonu. Nie lubił, gdy piłam. Wystawiłam język w jego stronę. Padłam na łóżko i przyglądałam się dziewczynom, które stały w drzwiach. Uśmiechały się złośliwie, jakby chciały powiedzieć: „Jesteś zalana, a my nie, więc mamy prawo ci do​ku​czać”. – Dziewczyny, wyluzujcie. Setki razy widziałam was dużo bardziej wstawione – wytknęłam im. Zdjęłam spodnie i bluzkę. Nie pytajcie, dlaczego zo​sta​łam w szpil​kach, bo sa​ma nie wiem. Przyjaciółki odchyliły kołdrę, żebym mogła pod nią wejść. Leżąc, wpatrywałam się w nie. Opatuliły mnie tak szczelnie, że spod przykrycia wystawały mi tylko oczy, nos i roz​czo​chra​ne wło​sy. – Czemu pokój się kręci? Co zrobiłyście z mieszkaniem Jillian? Zabije mnie, jeśli z mojego powodu podniosą jej czynsz! – wykrzyczałam. Zaczęłam jęczeć, bo ca​ła sy​pial​nia wi​ro​wa​ła.

– Pokój się nie kręci. Oddychaj – powiedziała rozbawiona Mimi i poklepała mnie po ra​mie​niu. – I ten stukot. Co to jest, do cholery? – wyszeptałam prosto w pachę Mimi, któ​rą na​stęp​nie po​wą​cha​łam i po​chwa​li​łam jej wy​bór dez​odo​ran​tu. – Caroline, nic nie stuka. Chryste, chyba wypiłaś więcej, niż przypuszczałam – stwier​dzi​ła So​phia, sia​da​jąc w no​gach łóż​ka. – Też to sły​szę. A ty nie? – spy​ta​ła ci​cho Mi​mi. Sophia nie odpowiedziała. We trzy nasłuchiwałyśmy. Z oddali dobiegł nas po​je​dyn​czy stu​kot, a po nim na​stą​pi​ło jęk​nię​cie. – Ślicznotki, usiądźcie wygodnie. Za chwilę poznacie Pana Wallbangera – po​in​for​mo​wa​łam je. Przy​ja​ciół​ki wy​glą​da​ły na zdzi​wio​ne, ale o nic nie py​ta​ły. Panna Klapsiara czy Kicia? Clive przyszedł do nas i wskoczył na łóżko, za​pew​ne spo​dzie​wa​jąc się tej dru​giej. W na​pię​ciu ga​pił się na ścia​nę. Cała nasza czwórka siedziała i czekała. Nie potrafię opisać, na co byliśmy na​ra​że​ni w tym cza​sie. – O, tak. Łup. – Tak. Łup. Łup. Sophia i Mimi popatrzyły na mnie i kota. Możecie nie wierzyć, ale i ja, i on kręciliśmy z niedowierzaniem głowami. Sophia dyskretnie uśmiechnęła się. Ja skupiłam się na dobiegającym zza ściany głosie. Był inny. O niższej barwie i nie​ste​ty nie do​sły​sza​łam słów. To nie by​ła ani Pan​na Klap​sia​ra, ani Ki​cia. – Mmm, Si​mon – śmie​szek – do​kład​nie – śmie​szek – tu – śmie​szek. Że co? – Tak, tak – parsknięcie – tak! Kurwa, kurwa – śmiech przypominający rże​nie – tak, kur​wa. Dziew​czy​na chi​cho​ta​ła. By​ła nie​zno​śną Chi​chot​ką. Wybuchnęłyśmy śmiechem, gdy kobieta, zbliżając się do orgazmu, na zmianę re​cho​ta​ła i par​ska​ła. Cli​ve szyb​ko zro​zu​miał, że je​go uko​cha​na nie po​ja​wi się, więc po​śpiesz​nie uciekł do kuch​ni. – Co to, do dia​bła, ma być? – wy​szep​ta​ła ze zdzi​wie​niem Mi​mi. – Erotyczna tortura, na którą jestem skazana od dwóch nocy. Nie macie po​ję​cia, jak to jest – na​rze​ka​łam, czu​jąc dzia​ła​nie te​qu​ili. – Ktoś obraca Chichotkę w ten sposób przez dwie ostatnie noce? – zapytała głośno Sophia i zakryła usta dłonią, kiedy zza ściany dobiegła nas kolejna

mie​szan​ka śmie​chu i po​ję​ki​wa​nia. – O, nie. Dziś po raz pierwszy mam przyjemność ją słyszeć. Pierwszą noc spędziła tam Panna Klapsiara. Była bardzo, ale to bardzo niegrzeczną dziewczynką i musiała zostać ukarana. Wczorajszej nocy debiutowała Kicia, wiel​ka mi​łość Cli​ve’a. – Cze​mu na​zy​wasz ją Ki​cią? – prze​rwa​ła mi So​phia. – Ponieważ miauczy w czasie szczytowania – wyjaśniłam i schowałam się pod kołdrę. Alkohol powoli przestawał działać. Brak snu, który mi dokuczał, odkąd się wpro​wa​dzi​łam do te​go przy​byt​ku roz​pu​sty, za​czął o so​bie da​wać znać. Przy​ja​ciół​ki unio​sły koł​drę. – O, tak. To ta​kie, ha, ha, ha, ha, cu​dow​ne! – krzy​cza​ła la​ska za ścia​ną. – Twój sąsiad potrafi doprowadzić kobietę do miauczenia? – spytała z nie​do​wie​rza​niem So​phia. – Naj​wy​raź​niej tak. – Stłu​mi​łam śmiech, czu​jąc ogar​nia​ją​ce mnie nud​no​ści. – Czemu ona się śmieje? Kto się śmieje w czasie takiego fajnego bzykanka? – do​cie​ka​ła Mi​mi. – Nie mam pojęcia, ale dobrze wiedzieć, że się dziewczyna fajnie bawi – stwierdziła Sophia, którą wyraźnie śmieszył szczególnie głośny chichot sąsiadki. „Śmiej się, śmiej, cio​ciu Fan​ny”. – Wi​dzia​łaś go już? – za​py​ta​ła Mi​mi wpa​trzo​na w ścia​nę. – Nie. Ale pra​cu​ję nad tym przez mo​ją dziur​kę do pod​glą​da​nia. – Cieszę się, że choć jedna dziurka ma trochę przyjemności – wyszeptała So​phia. Wbi​łam w nią wzrok. – Je​steś uro​cza. Wi​dzia​łam go tyl​ko z ty​łu – od​po​wie​dzia​łam, sia​da​jąc. – Brawo, trzy noce i każda z inną. To świadczy o jego niesamowitej kondycji – sko​men​to​wa​ła Mi​mi i spoj​rza​ła na ścia​nę z po​dzi​wem. – To świadczy o jego obleśności i nic więcej. Nie mogę przez to spać. Moja bied​na ścia​na! – za​wy​łam ża​ło​śnie, sły​sząc gar​dło​we mę​skie jęk​nię​cie. – Co two​ja ścia​na ma… – za​czę​ła So​phia, ale prze​rwa​łam jej ge​stem. – Cier​pli​wo​ści – po​wie​dzia​łam. On zmie​rzał do fi​ni​szu. Ściana zaczęła się trząść w rytm uderzeń, a chichotanie kobiety stawało się co​raz gło​śniej​sze. So​phia i Mi​mi za​mar​ły ze zdzi​wie​nia. Ja tyl​ko krę​ci​łam gło​wą. Słyszałam jęki Simona i wiedziałam, że niedługo dojdzie. W pewnym mo​men​cie je​go po​ję​ki​wa​nia zo​sta​ły za​głu​szo​ne przez Chi​chot​kę. – Och – śmieszek – właśnie – śmieszek – tak – śmieszek – nie – śmieszek –

przestawaj – śmieszek – nie przestawaj – śmieszek – ooo – śmieszek – matko – prych​nię​cie – nie – śmie​szek – prze​sta​waj! – śmie​szek. „Prze​stań, pro​szę. Pro​szę. Pro​szę”. Prych​nię​cie. Po ostatnim chichocie i jęknięciu zapanowała cisza. Dziewczyny wymieniały spoj​rze​nia, aż w koń​cu po​sta​no​wi​ły się ode​zwać. – O – za​czę​ła So​phia. – Mój – do​da​ła Mi​mi. – Bo​że – do​koń​czy​ły chó​rem. – Dla​te​go nie sy​piam – wes​tchnę​łam. Dochodziłyśmy do siebie po występie Chichotki, podczas gdy w rogu pokoju Cli​ve w naj​lep​sze ba​wił się pi​łecz​ką. Chi​chot​ko, cie​bie nie zno​szę naj​bar​dziej…