ROZDZIAŁ 1
Dnia ósmego listopada Aurora Teagarden Bartell oraz Robin Hale Crusoe
wstąpili w święty związek małżeński. Uroczystość odbyła się w Kościele
Episkopalnym Świętego Jakuba. Ślubu udzielił wielebny Aubrey Scott. Oprawę
muzyczną zapewniła Emily Scott.
Panna młoda, w koronkowej sukience koloru écru, miała bukiet z rdzawych
chryzantem. Jej świadkiem była Angel Youngblood z Lawrenceton. Świadkiem
pana Crusoe był jego przyjaciel Jeff Abbott, z Austin w Teksasie.
Po podróży poślubnej, spędzonej w Savannah i Charlestone, para zamieszka
w Lawrenceton. Panna młoda zatrudniona jest w Bibliotece Hrabstwa Sparling.
Pan młody to znany powieściopisarz.
Pani Teagarden oraz pan Crusoe proszą, by zamiast prezentów ich
przyjaciele wpłacili datki na rzecz Armii Zbawienia albo Schroniska dla Zwierząt
hrabstwa Sparling.
– Popełnili tylko jeden błąd – powiedziałam, sięgając po maselniczkę.
Grubo posmarowałam swoją bułkę. Mniam. Na rękawie szlafroka miałam
okruchy i strząsnęłam je na talerz. To był dobry poranek. Niczego nie
zwymiotowałam.
– Jaki? Och, to „Bartell”? – zorientował się Robin. Czytał gazetę z Atlanty, na
tle której prasa lokalna wypadała żałośnie. Był ubrany tak, jakby miał jechać do pracy,
w oliwkowych spodniach i koszuli z długim rękawem. W jego przypadku oznaczało to,
że przeszedł z kuchni do gabinetu. – Pewnie chcieli podkreślić twój status jako
kobiety dwukrotnie zamężnej.
Nigdy nie przyjęłam nazwiska mojego pierwszego męża. Byliśmy małżeństwem
przez trzy lata, po czym zostałam wdową.
– Chyba na zawsze zostanę przy Teagarden.
– Lepsze to niż Crusoe – mruknął Robin.
Uśmiechnęłam się.
– Zależy od opinii.
– Jak się czujesz? – Spojrzał na mnie znad gazety.
– Jakbym nie miała się wyrzygać.
To była dla mnie kwestia chwili.
– Hej, no to dzień już się dobrze zapowiada – odpowiedział z uśmiechem, ale
wydawał się zaniepokojony.
Robin nie miał dotąd do czynienia na co dzień z ciężarną kobietą i wiedziałam,
że najchętniej pytałby mnie, jak się czuję, po sześć razy dziennie... gdyby wyczucie mu
nie podpowiadało, że doprowadziłby mnie tym do szału.
Nigdy wcześniej nie byłam w ciąży, więc było nas dwoje.
Zabrzęczał mój telefon. Zerknęłam na wiadomość.
– To jutro po południu idziemy do ginekologa? – zapytał. Choć wiedział, że tak,
musiał się upewnić. – A jeśli nam się nie spodoba, rozejrzymy się za kimś innym, tak?
– Tak jest – odpowiedziałam z przekonaniem. – Idziemy do Kathryn Garrison,
żeby ją poznać. Słuchaj, właśnie dostałam wiadomość z jej gabinetu. Ktoś odwołał
wizytę! Mogę przyjść już dzisiaj po południu. – Byłam mocno podekscytowana.
Uniosłam oba kciuki w górę. – Bardzo ją polecają.
– Kto? – Robin, jako twórca powieści kryminalnych, był podejrzliwy z definicji.
– Prowadziła obie ciąże Melindy i Melinda mówi, że była świetna. Chodziła do
niej też Angel.
Melinda była moją przyrodnią bratową, a Angel druhną. Obie były rozsądnymi
kobietami.
– Zdefiniuj „świetna”. – Robin chciał wiedzieć wszystko.
Uniosłam dłoń, żeby na palcach odznaczać kolejne punkty.
– Wszystkie niepokoje Melindy traktowała poważnie. Przy każdej wizycie
poświęcała tyle czasu, ile trzeba, żeby się upewnić, że Melinda wie, co się dzieje z
dzieckiem. Angel mówiła, że była spokojna i opanowana. A staż odbyła w klinice w
Miami, specjalizującej się w ciążach zagrożonych. To dobrze, prawda? Nie jestem już
taka młoda, zwłaszcza jak na pierwszą ciążę.
Próbowałam to powiedzieć zupełnie normalnie, a nie jakbym była przerażona.
– Kotku, wszystko będzie dobrze – oświadczył Robin. – To bardzo ważne,
żebyśmy oboje ufali swojemu lekarzowi. Nie chcę, żebyś choć przez chwilę się
martwiła.
– Cóż... teraz to już pozamiatane – stwierdziłam ponuro. – Właśnie dlatego nie
chciałam nikomu mówić. Czekam na to badanie. Po prostu chcę mieć pewność, że
wszystko jest w porządku. Że minął pierwszy trymestr.
– Rozumiem – powiedział Robin.
A ja wiedziałam, że naprawdę rozumie, choć nie byliśmy małżeństwem nawet
trzy tygodnie. Jednak spotykaliśmy się, zanim wyszłam za mąż po raz pierwszy, i gdy
Robin wrócił do Lawrenceton już po tym, jak owdowiałam, podjęliśmy to w tym
samym miejscu, w którym przerwaliśmy.
– No to dziś wieczorem możemy powiedzieć twojej mamie. – Robin się
uśmiechnął. Na jego wąskiej twarzy uśmiech wydawał się ogromny. – Jak myślisz, jak
zareaguje?
– Połowa jej będzie mówić: „Musiałaś wyjść za mąż! Och, Auroro!”, a druga
połowa: „Nareszcie, mój własny wnuk!”.
Robin parsknął śmiechem.
– Moja mama będzie kręcić piruety. Już straciła nadzieję, że przyczynię się do
powiększenia bandy jej wnucząt. Nasze będzie jej piątym.
Odłożył gazetę na stół i zaniósł swoje naczynia do zlewu. Wiedziałam, że gdy
wrócę z pracy, zmywarka będzie załadowana, a ekspres do kawy umyty. Oto kolejny
powód, dla którego Robin będzie lepszym mężem i ojcem niż mój własny tata.
Zostawił moją matkę i mnie, gdy byłam nastolatką, a teraz mieszkał na drugim końcu
kraju, w Los Angeles. Najlepszym, co mój ojciec zrobił po tym, jak odszedł, był mój
przyrodni brat, Phillip, który obecnie mieszkał z nami.
Skoro już mowa o Phillipie, to zauważyłam, że w jego pokoju nadal panuje
cisza.
– Słuchaj, czy Phillip mówił ci coś o swoich stopniach? – spytałam Robina. –
Powinien być już po wszystkich testach na koniec semestru.
Trzeba było wielu, wielu maili i telefonów, żeby ustalić coś na temat prywatnej
sieci nauczania szkolno–domowego Phillipa. Nigdy wcześniej o czymś takim nie
słyszałam. Byłam świadoma, że mój młodszy brat nie chodził do takiej normalnej
szkoły, ale na tym moja wiedza się kończyła.
Odkryłam, że ten system nauki domowej funkcjonuje w całym kraju. Oddział
kalifornijski zgodził się, żeby Phillip dokończył semestr online, jako że znajdował się
w innej lokalizacji geograficznej. Nasz ojciec przynajmniej załatwił co trzeba po
stronie Kalifornii. Tak szczerze, to byłam nieco zaskoczona.
– Nie sądzę, żeby wpadał w ekstazę, siedząc z laptopem w pokoju – powiedział
Robin. – Ale na pewno słuchał wykładów, a ostatni test ma dzisiaj. Jutro zaczynają się
ferie, tak jak w miejscowej szkole.
– Nie sądzisz, że pójście do tutejszej szkoły będzie dla niego szokiem?
– Sądzę, że nie może się doczekać stycznia, żeby iść do szkoły ze swoimi
nowymi przyjaciółmi. No i wie, że skoro jego mama odeszła, a Phil okazał się, cóż...
beztroskim ojcem, to pobyt tutaj to dla niego obecnie najlepsze rozwiązanie.
„Phil” to zawsze był mój ojciec, a „Phillip” mój brat. Inaczej bym się pogubiła.
– Mogę ci powiedzieć z całkowitą pewnością – ciągnął Robin – że Phillip nic
nie wspominał o tym, że chciałby się zobaczyć z ojcem. – Potem wrócił do naszego
ulubionego tematu. – Czyli wieczorem będę mógł zadzwonić do mojej matki i sióstr?
– Okay – zgodziłam się, na poły przerażona, na poły podniecona. – Jeżeli
doktor Garrison powie, że wszystko jest w porządku, dziś wieczorem wszystkim
powiemy.
Zerknęłam na swój szlafrok.
– Jeśli niedługo im nie powiemy, to jeszcze trochę i sami się zorientują.
Byłam zdumiona, podekscytowana i zaniepokojona zmianami w swoim ciele.
Większe cycki, super! I większy obwód pasa.
– Jaką miałeś wagę urodzeniową? – zapytałam.
– Rany, nie mam pojęcia. Zapytamy dziś moją mamę. Wieczorem – stanowczo
powiedział Robin.
– Okay, okay.
Chociaż fajnie będzie się podzielić dobrymi nowinami, to już nie będziemy
dłużej przebywać w naszej małej bańce. Będziemy musieli wysłuchiwać wszystkich
wskazówek i spekulacji: jakiej płci będzie dziecko, czy poród jest bezpieczny, jeśli
pierwsze dziecko rodzi się po trzydziestym piątym roku życia, i jakie powinniśmy
wybrać imię. Cieszyłam się na myśl, że będziemy mogli podzielić się tym szczęściem,
ale jednocześnie nie chciałam tego.
Na ten moment musiałam ubrać się w coś odpowiedniego do pracy w chłodny,
rześki poranek.
Do Bożego Narodzenia zostały niecałe dwa tygodnie. Jeśli kiedykolwiek
miałam założyć nowy, czerwony sweter, prezent od mojej matki, to właśnie dzisiaj.
Będzie pasował może jeszcze przez miesiąc. W tym swetrze i popielatych spodniach
czułam się radośnie i na czasie. Nałożyłam płaszcz.
Gdy przechodziłam obok pokoju Phillipa, usłyszałam, jak rozmawia przez
telefon.
– Na razie, braciszku! – zawołałam. – Powodzenia na teście!
– Na razie – odpowiedział. – Nie martwię się o test. Hej, możemy zjeść na
kolację chili?
– Powinno być w zamrażarce. Ma naklejkę. Wyjmij tylko, żeby się rozmroziło.
Byłam blisko z Phillipem, gdy był dzieckiem, ale kiedy mój ojciec i jego matka
przeprowadzili się do Kalifornii, coraz trudniej było utrzymać kontakt, póki Phillip
nie dorósł na tyle, żeby napisać do mnie maila. Raptem kilka tygodni wcześniej, gdy
jego złość na ojca była już za duża, żeby mógł wytrzymać w domu, przejechał na stopa
z Kalifornii do Georgii. (Wciąż pamiętam strach, który mi wtedy towarzyszył).
Większość facetów nie byłoby szczególnie zachwyconych, gdyby w tym samym domu
mieszkał młodszy brat nowo poślubionej żony, ale Robin podszedł do tego na
całkowitym luzie. Chyba naprawdę lubił Phillipa.
Robin wrócił do swojego gabinetu, dużego pomieszczenia na tyłach domu,
pełnego półek z książkami. Gdy przystanęłam w salonie, żeby zabrać torebkę,
spojrzałam w głąb korytarza i zobaczyłam, jak intensywnie wpatruje się w monitor.
Już był całkowicie pochłonięty pracą. Robin pisał bestsellery i właśnie dostał uwagi
redaktorskie do książki, którą niedawno skończył. Jego etyka pracy budziła mój
głęboki podziw.
Powiedziałam „do widzenia”, ale cicho. Nie byłam zaskoczona, że nie
usłyszałam odpowiedzi. Gdy Robin był ze mną, to był ze mną całkowicie, ale kiedy
pracował, był tym głęboko zaabsorbowany. Uczyłam się żyć z pisarzem. Uwielbiałam
kryminały Robina na długo przed tym, jak poznałam mężczyznę i pokochałam
również jego. Wyszłam przez drzwi kuchenne do garażu, w którym stało moje volvo.
Do pracy miałam piętnaście minut jazdy.
Kilka lat temu zajęłoby mi to maksymalnie osiem minut. Rozwój dotyczy też
ruchu ulicznego. Lawrenceton, niegdyś spokojne miasteczko, zostało zaanektowane
przez rozprzestrzeniającą się Atlantę.
Na mojej zwykłej trasie była stłuczka i miałam siedem minut opóźnienia. Gdy
wjechałam na parking za biblioteką, przeznaczony dla pracowników, byłam niemal
spóźniona. Pobiegłam do drzwi dla personelu, żałując, że nie nałożyłam rękawiczek i
szalika, gdy uderzyło mnie zimno. W ręce trzymałam klucze, bo te drzwi zawsze były
zamknięte.
Weszłam prosto do dużego pomieszczenia, które kilka lat wcześniej zostało
dobudowane do biblioteki. Mieściła się w nim mała kuchnia, przestrzeń rekreacyjna, i
część, w której naprawialiśmy książki. Po drugiej stronie holu było okno, przez które
było widać biurko przeznaczone dla sekretarki dyrektora biblioteki, a za nim drzwi do
biura Sama Clerricka. Obecnie pokój sekretarki był pusty, a drzwi do biura dyrektora
zamknięte.
Odłożyłam torebkę do małej szafki i wyszłam do holu, zmierzając w stronę
drzwi prowadzących na główny poziom biblioteki. Pomiędzy mną a drzwiami stały
dwie kobiety, głęboko pogrążone w rozmowie. Janie Spellman, bibliotekarka
komputerowa (tak o niej myślałam) gawędziła z Annette Russell, nową bibliotekarką
w dziale dziecięcym. Ponieważ przez kilka miesięcy, gdy szukano nowej pracownicy
na to miejsce, miałam tam zastępstwo, byłam zachwycona, gdy została zatrudniona
Annette.
Annette i Janie miały nieco ponad dwadzieścia lat i szybko się zaprzyjaźniły.
Janie była żywiołowa, często się uśmiechała i nosiła jaskrawe kolory, podczas gdy
Annette ubierała się i zachowywała dużo spokojniej. Włosy miała ułożone w krótkie
dredy z platynowymi pasmami. Wyglądała jak dmuchawiec. Podobało mi się to.
– Hej, Roe! – powiedziały obie z różnym poziomem entuzjazmu.
– Roe, czytałam poranną gazetę – odezwała się Janie. – To prawda?
Wyglądała niemal na zranioną, co uznałam za dziwne. Miała wielkie plany co
do Robina, a teraz sprawiała wrażenie, jakbym powinna była spytać ją o pozwolenie.
– Że wyszłam za mąż? Tak, to prawda. Robin i ja wzięliśmy ślub.
– To dlatego zrobiłaś sobie długi weekend?
– Aha. Wyjechaliśmy w krótką podróż poślubną. – Uśmiechnęłam się do nich
promiennie. Annette odwzajemniła uśmiech. Janie wyglądała na mniej... zachwyconą.
– Czyli teraz jesteś panią Crusoe? – zapytała, jakby chciała być nieco złośliwa.
– Nie, zostałam przy Teagarden – odparłam, nie rozumiejąc, do czego pije.
Wiedziała, że spotykamy się z Robinem, nawet gdy z nim flirtowała.
– Pobraliście się w kościele? – spytała jeszcze ostrzej.
I nagle zrozumiałam. Chciała wiedzieć, dlaczego nie została zaproszona.
– Owszem – odparłam uprzejmie. – Tylko w towarzystwie rodziny i dwojga
świadków. Wiecie, to był mój drugi ślub.
Poza tym zależało nam, żeby załatwić to szybko i możliwie bez rozgłosu.
Nie byłam pewna, czy Annette wiedziała, że już byłam zamężna, a Janie
ewidentnie o tym nie pamiętała. Obie kiwnęły głowami, wyglądając na nieco
speszone.
– To ma sens – przyznała Annette.
– Wydarzyło się coś nowego i wspaniałego? – spytałam, żeby zmienić temat.
Nie byłam szczególnie zainteresowana tym, czy moje prywatne ustalenia miały
dla Annette jakiś sens, czy też nie. Być może robiłam się nieco przewrażliwiona.
– W każdym razie coś nowego – stwierdziła Janie, znowu wyglądając na
podekscytowaną. – Sam ma dziś rozmowę z kilkoma kobietami, które aplikują na
sekretarkę.
– Cudownie! – powiedziałam to ze szczerego serca. – Czuje się znacznie lepiej,
gdy ktoś oddziela go od ludzi.
– Cóż, tak na marginesie, jedną z nich jest Lizanne Sewell.
Szłam już w stronę biblioteki. Zatrzymałam się i odwróciłam, żeby popatrzeć
na Janie.
– Co jest nie tak z Lizanne? – zapytałam.
Miałam nadzieję, że nie sypię iskrami z oczu.
– Nie jest specjalnie bystra – odparła Janie takim tonem, jakby wszyscy o tym
wiedzieli i powinno to być dla mnie oczywiste.
Zapadła chwila ciszy.
– Nie wiedziałam, że Lizanne starała się o tę posadę – odrzekłam. – Ale od
dawna się przyjaźnimy. Dla Sama byłaby idealna. Bez trudu poradzi sobie z jego
kalendarzem.
Weszłam do biblioteki, żeby nie powalić Janie na ziemię i nie zrobić jej
krzywdy.
* * *
Przy biurku w recepcji pracował Perry Allison i chociaż był zajęty rozmową z
klientem, kiwnął mi głową na przywitanie. Przyjaźniłam się z matką Perry’ego, Sally,
choć była ode mnie starsza co najmniej o piętnaście lat, a Perry zaczynał być moim
przyjacielem, choć był młodszy. Miał ciężkie życie, a wydawało się, że będzie jeszcze
cięższe, bo Sally była chora.
Przeszłam za kontuar do komputera dla pracowników i przygotowałam do
wysłania noty ponaglające. Do pewnego stopnia było to zautomatyzowane, bo
nazwiska i adresy ludzi przetrzymujących książki wyskakiwały same, gdy
przekroczono termin zwrotu. Jednak część ludzi nie miała adresów mailowych i tych
trzeba było ponaglić przez telefon albo listownie, zgodnie z ich życzeniem.
Było kilka osób, które nie miały ani telefonu, ani adresu mailowego. Moim
zadaniem było ich powiadomić. Oczywiście mieliśmy standardowe pismo na taką
okoliczność. Musiałam tylko wpisać tam nazwisko klienta. Słyszałam, jak Janie śmiała
się z tych przestarzałych metod. Była dumna z tego, że wniosek o kartę biblioteczną
można było złożyć przez Internet. Dumna!
Biblioteka zawsze była nieoficjalnym centrum społecznym, z książkami,
magazynami, gazetami i wszelkimi źródłami dostępnymi dla każdego. Za darmo!
Zawsze zdumiewało mnie, jakie szczęście mieli ludzie, mając dostęp do
biblioteki publicznej, chociaż prawie każdy obywatel traktował to jako coś
oczywistego. Ale teraz, z pracownią komputerową dostępną dla każdego, w bibliotece
w Lawrenceton był jeszcze większy ruch. Od chwili otwarcia do momentu zamknięcia
bez przerwy napływali klienci. Ci, którzy nie mieli komputerów, używali ich do
sprawdzania stron dotyczących usług i sprzedaży. Czytali najnowsze wiadomości.
Szukali zastrzeżonych reklam. Brali udział w kursach online, jak mój brat w tym
właśnie momencie (taką miałam nadzieję). Oczywiście posiadacze komputerów nie
musieli już nawet przychodzić do budynku. Książki i audiobooki mogli wypożyczyć
przez Internet.
Doceniałam fakt, że biblioteka była tak istotna w życiu tych, którym służyła. To,
że człowiek nie może sobie pozwolić na komputer, nie powinno oznaczać, że nie ma
dostępu do tych wszystkich niesamowitych informacji, zgadza się? A jeśli było się
osobą starszą, niepełnosprawną albo po prostu ogromnie zajętą, to oferowanie
książek w najprostszy możliwy sposób naprawdę miało sens. Ja jednak zawsze
lubiłam druk. Uwielbiałam trzymać prawdziwą książkę. Uwielbiałam przewracać
strony. Uwielbiałam nosić książki ze sobą, wyciągać je z torebki podczas lunchu, żeby
poczytać kilka minut w czasie przerwy. Jakoś nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, co
ludzie robią w wolnych chwilach, jeśli nie czytają. Jednak coraz wyraźniej docierało
do mnie, że takie podejście pasuje bardziej do siedemdziesięciosześcio– niż
trzydziestosześciolatki.
I było jeszcze mnóstwo prawdziwych, fizycznych książek, którymi należało się
zająć już teraz. Skończyłam wypełniać ponaglenia i ułożyłam zwrócone książki na
wózku w kolejności, w jakiej miały trafić na półki. Na dolną półkę wózka załadowałam
stołek. Choć przy regałach stały taborety, stwierdziłam, że szybciej jest wziąć jeden po
prostu ze sobą. Gdy ma się zaledwie niecałe pięć stóp wzrostu, i to przy dobrych
wiatrach, trzeba myśleć z wyprzedzeniem.
Ostrożnie prowadziłam wózek. W bibliotece panował ruch. Większość klientów
stanowili dorośli, bo dzieciaki były w szkole – jakkolwiek za dwa dni miały zacząć się
ferie świąteczne. Nie spieszyłam się i witałam ze wszystkimi, ponieważ uważałam to
za część swojej pracy i lubiłam ją.
W połowie pracy przy półkach poczułam gwałtowną potrzebę skorzystania z
łazienki. Z książki o ciąży wiedziałam, że to typowe, choć wchodziłam w tę fazę
szybciej, niż przewidywałam.
Nie miałam czasu, żeby skorzystać z łazienki na zapleczu, więc zanurkowałam
do najbliższej damskiej ubikacji i schowałam się w kabinie. Kilka minut później
wyszłam, czując się o wiele lepiej. Gdy podeszłam do umywalki, zobaczyłam matkę
Perry’ego wpatrującą się w lustro.
– Sally? – odezwałam się.
Ostatnio nie rozmawiałam z Perrym o tym, co o jej stanie powiedział lekarz.
Sally raptem przed miesiącem skończyła pięćdziesiąt jeden lat.
– Roe, od roku cię nie widziałam – pogodnie powiedziała Sally.
Gdy stałam tam zakłopotana, z innej kabiny wyszła Tiffany Andrews. Nie
znałam jej zbyt dobrze. Z tego, co pamiętałam, miała córkę Siennę i uczyła tańca we
własnym studio. Miała na sobie biały sweterek i czarną spódnicę i w pierwszej chwili
pomyślałam, że wygląda jak hostessa w jakiejś miłej restauracji.
Kiwnęła nam głową i umyła ręce. Miałam nadzieję, że wyjdzie, ale zaczęła
kopać w torebce w poszukiwaniu przyborów do makijażu.
– Sally, jakieś dwa tygodnie temu widziałyśmy się w Powozowni –
przypomniałam jej delikatnie.
Robin i ja świętowaliśmy nasze sekretne, dobre nowiny. Sally siedziała po
drugiej stronie jadalni z Perrym i jego chłopakiem, Keithem Winslowem, doradcą
finansowym.
– W Powozowni? – niepewnie zapytała Sally.
– W restauracji – powiedziałam, uśmiechając się z niejakim trudem.
Sally stanowczo się pogorszyło.
– Aha – odrzekła, wyraźnie dochodząc do wniosku, że coś sobie wymyśliłam. –
No to do zobaczenia. – Popatrzyła na mnie podejrzliwie.
Zaryzykowałam kolejne pytanie.
– Przyszłaś zobaczyć się z Perrym?
Sally spojrzała na mnie pustym wzrokiem.
– No dobrze, to do zobaczenia! – pożegnałam się, próbując nie brzmieć zbyt
radośnie, zbyt pogodnie.
Tiffany Andrews popatrywała to na mnie, to na Sally.
Wyszłam z toalety poszukać Perry’ego. Z ulgą zobaczyłam, jak wraca do biurka
przy drzwiach wejściowych. Wzięłam kilka głębokich oddechów i weszłam za ladę,
żeby z nim porozmawiać.
– Perry – zaczęłam cicho, próbując zachować spokój. Perry był już
przyzwyczajony do wstrząsów.
– Co tam? – zapytał równie ściszonym głosem, odwracając się do mnie.
– Twoja mama jest w damskiej toalecie. Pogubiła się – powiedziałam wprost,
nie mogąc wymyślić sposobu, żeby zrobić to łagodniej.
– Dlaczego nie zabrałaś jej ze sobą? – spytał.
– Bo mi nie ufa – wyjaśniłam.
Bałam się, że jeśli zacznę Sally na coś namawiać, zbuntuje się i zrobi scenę.
Czułam się jak tchórz. Byłam tchórzem.
Z łazienki wyłoniła się Tiffany Andrews i energicznie podeszła do drzwi na
zaplecze. Weszła pomimo znaku TYLKO DLA PERSONELU. Może ona też starała się
o pracę sekretarki? Ale w następnej chwili zauważyłam, jak Perry posmutniał, i
zapomniałam o niej.
Perry wszedł do łazienki, a ja zatrzymałam dwudziestoparolatkę, która chciała
wejść za nim. Poprosiłam ją grzecznie, żeby udała się do łazienki na drugim piętrze, a
ona pokazała mi środkowy palec. Do czegoś takiego nie doszłoby nawet dziesięć lat
wcześniej. Przynajmniej oddaliła się we właściwym kierunku.
Perry nie potrzebował dużo czasu, żeby namówić Sally do wyjścia.
Było zupełnie tak, jakby ktoś przełączył jakąś dźwignię. Sally wyglądała, jakby
wszystko było z nią w porządku.
– Synu, nie mogę uwierzyć, że wszedłeś do damskiej toalety – powiedziała z
uśmiechem, ale zaskoczona. – Co według ciebie mogło mi się tam stać?
Z wielką ulgą odwróciłam się, żeby wrócić do biurka, ale w tym właśnie
momencie mnie dostrzegła.
– Roe Teagarden! – wykrzyknęła. – Nie widziałam cię od wieków!
– Sally, miło cię widzieć. Muszę wracać do pracy, ale zadzwonię do ciebie –
rzuciłam przez ramię i uciekłam.
Taaa. Tchórz.
Ostrzeżona, przechwyciłam Lizanne, gdy przyszła na swoją rozmowę
kwalifikacyjną. Ku mojej uldze była ubrana jak trzeba, w wełniane spodnie, dość
wąskie (choć nie opięte), i niezbyt obcisłą bluzkę. Sam nie lubił kobiet, które
podkreślały swoją kobiecość. Tiffany, z jej mocnym makijażem, nie przypadnie mu do
gustu.
– Roe? – zdziwiła się, gdy dopadłam ją tuż przy drzwiach wejściowych.
– Chcesz tę pracę? – spytałam szeptem. Spojrzałam w jej oszałamiające,
brązowe oczy.
Kiwnęła głową. Lizanne zawsze była piękna, a macierzyństwo tego nie
zmieniło, choć oczywiście dojrzała... jak my wszyscy.
– To leć do łazienki i zetrzyj szminkę – powiedziałam. – A gdy Sam będzie ci
zadawał pytania, zapewnij go, że jesteś w stanie zrobić wszystko, o co poprosi, i
będziesz zwracać się do niego tylko wtedy, gdy to będzie naprawdę konieczne.
Bądź jak kojący balsam. On chce mieć barykadę.
Kiwnęła głową.
– Z tym dam sobie radę.
To była prawda – Lizanne zawsze była najbardziej zrelaksowaną osobą, jaką
znałam, i najbardziej kompetentną.
Chciałam ją wypytać o mnóstwo rzeczy, ale zerknęła na zegarek, wskazując, że
nie ma czasu, więc wskazałam jej drzwi na zaplecze. Lizanne właśnie rozwiodła się z
miejscowym prawnikiem i obiecującym politykiem, Bubbą Sewellem. Rozwód
wywołał masę plotek, w większości nieprawdziwych.
Nie zobaczyłam się z nią ponownie, choć w nadziei, że ją złapię, zjadłam sałatkę
na zapleczu. Przepracowałam kolejne dwie godziny. A potem wreszcie przyszedł czas
na moją wizytę u lekarza. Gdy zabrałam płaszcz i torebkę, wysłałam do Robina
wiadomość, że już jadę. Zauważyłam, że mam SMS–a od Phillipa. „Musze z tb
porozmawiać”, pisał. Odpisałam mu: „Jasne. Zobaczymy się w domu za godzinę–
półtorej”.
„Moze tk, moze nie”, odpowiedział. „Josh ma wpasc po szkole”.
Josh Finstermeyer i jego siostra bliźniaczka szybko zaprzyjaźnili się z
Phillipem. Mieszkali niedaleko mojego domu. Bliźniaki chodziły do miejscowej szkoły
średniej i były bystrymi dzieciakami. A dodatkowo, jako że oboje skończyli szesnaście
lat (byli o kilka miesięcy starsi od Phillipa), mogli prowadzić samochód bez opieki
osoby dorosłej.
„OK, do zobaczenia, mam nowiny”, napisałam.
Odpowiedział emotikonką wyrażającą zaskoczenie.
„Dość typowa wymiana wiadomości z piętnastolatkiem”, pomyślałam, a potem
skupiłam się na tym, co może mi powiedzieć lekarz.
ROZDZIAŁ 2
Gdy w poczekalni doktor Garrison wraz z Robinem wypełniliśmy milion
formularzy, wyszeptałam:
– No i tyle w kwestii konspiracji. Prosto stąd pojedziemy do mojej matki.
Robin kiwnął głową.
– I tak się zaraz rozniesie, że tu byliśmy – mruknął.
Już zauważyłam trzy kobiety, z którymi chodziłam do liceum, choć były kilka
klas niżej. Prawdę mówiąc, w poczekalni nie było ani jednej kobiety w moim wieku.
Wszystkie były albo o pięć do dziesięciu lat młodsze, albo ponad dwadzieścia
lat starsze. To niemal wprawiało w zakłopotanie. Na szczęście musiałam się skupić na
formularzu, który miałam w rękach. Część dokumentów wypełniłam już online; nie
wiedziałam, że to była zaledwie rozgrzewka.
Wreszcie wywołała mnie pielęgniarka z tabliczką JENNINGS, R.N. na piersi.
Robin ruszył za mną, jakby to było oczywiste. Ciśnienie krwi, wzrost, waga, więcej
pytań. Pójście do lekarza to była masa roboty. Gdy siostra Jennings wpuściła mnie do
gabinetu, czułam się tak, jakbym zdała jakiś test.
W narożniku stała mała leżanka osłonięta parawanem. Zdjęłam ubranie i
nałożyłam papierowy, różowy szlafrok. Nagle ogarnęło mnie potworne przerażenie. A
co, jeśli testy ciążowe (ostatecznie zrobiłam trzy) pokazały błędny wynik? Co, jeżeli
moje piersi są opuchnięte i bolesne przez jakąś chorobę, a nie dlatego, że noszę w
sobie dziecko? Co, jeśli coś jest nie tak? Przysiadłam na brzeżku leżanki.
Spróbowałam uśmiechnąć się do Robina. Ulżyło mi, gdy zobaczyłam, że jest równie
zdenerwowany jak ja. Nie wytrzymałabym, gdyby próbował zbywać moje obawy.
Po jakimś roku do środka weszła Kathryn Garrison i uścisnęła moją dłoń. Była
krzepką kobietą po czterdziestce, miała krótkie blond włosy i naprawdę koszmarne
okulary w czarnych oprawkach. Nie malowała się. I nosiła adidasy. Cóż, w porządku.
– Pani Teagarden – powiedziała, przyciągając sobie do biurka taboret na
kółkach. – I pan Crusoe, jak się domyślam? Hej, nie jest pan czasem spokrewniony z
tym pisarzem?
– To ja jestem tym pisarzem – wyjaśnił Robin i uśmiechnął się uśmiechem dla
publiczności.
– Ooo, znana osobistość! Uwielbiam pańskie książki!
To zwykle przełamywało lody, bo ja też uwielbiałam książki Robina. Ale to nie
była odpowiednia chwila na podziwianie jego talentu.
– Bardzo mi miło. Ale dziś jesteśmy trochę niespokojni i chcielibyśmy się
upewnić, czy wszystko jest w porządku – powiedział Robin.
– Jasne, rozumiem! – potaknęła doktor Garrison i zwróciła się do mnie: –
Kilka szybkich pytań. Robiła pani test ciążowy?
– Trzy – odparłam. – Wszystkie wyszły pozytywnie.
– I to pani pierwsza ciąża.
– Tak.
Zaznaczyłam to w każdym formularzu, jaki wypełniłam.
– Zbadam panią – oświadczyła. – Panie Crusoe, czy może pan wyjść na chwilę?
– Zrobił to niechętnie. – Auroro, zsuń się proszę na sam brzeg i oprzyj stopy na...
Okay. Rozluźnij się, proszę.
Nie byłam pewna, czy dam radę, ale się starałam. Doktor Garrison, badając
mnie, patrzyła w przestrzeń, jakby w rogu widziała ducha. Podała mi rękę, pomagając
się podnieść, i zawołała Robina z powrotem do gabinetu.
– Och, na Boga, tak – powiedziała z uśmiechem. – Z całą pewnością mamy
ciążę. Gratulacje dla pierwiastki!
To znaczyło, że byłam kobietą, która była pierwszy raz w ciąży, przypomniałam
sobie wyjaśnienia z broszur w poczekalni. Wypuściłam powietrze, które
wstrzymywałam. Uśmiechałam się jak głupia, tak samo jak Robin. Po policzkach
spłynęły mi łzy. Oficjalnie będziemy mieli dziecko.
Gdy zdołałam jako tako nad sobą zapanować, doktor Garrison wróciła na swój
stołek i zadała mi kilka bardzo osobistych pytań.
– Zrobimy USG – powiedziała wreszcie. – W ten sposób uzyskamy więcej
informacji i podam wam datę porodu, skoro nie jest pani pewna, kiedy miała pani
ostatnią miesiączkę.
– Okay – zgodziłam się, czując, że wszystko idzie bardzo szybko.
– Proszę się znowu położyć, a ja poproszę siostrę Jennings, żeby przywiozła
ultrasonograf.
Zdjęła strzemiona i rozciągnęła leżankę tak, żebym mogła oprzeć nogi. Przy
tym badaniu Robin najwyraźniej nie musiał wychodzić.
– Zobaczymy dziecko? – zapytał tak, jakby nie miał śmiałości liczyć na coś
takiego.
– Och, tak – odpowiedziała z uśmiechem doktor Garrison. – Z pewnością. Ale
nie sądźcie, że będzie jakoś szczególnie przypominało niemowlę.
Przygotowanie do USG trochę potrwało, a potem na brzuchu poczułam zimny
żel i doktor Garrison zaczęła przesuwać po nim głowicą urządzenia. Robin i ja
wpatrywaliśmy się w monitor, przerażeni i zafascynowani. Rzucił mi dzikie
spojrzenie, jak koń, który ma ponieść. Ja pewnie wyglądałam na równie
zdenerwowaną.
– Aha, jest wasze dziecko! – rzuciła radośnie doktor Garrison.
Nasze dziecko wyglądało jak dwa wiotko połączone bąble. Przyjaciółki mówiły
mi, jakie to było niepokojące, a teraz sama tego doświadczyłam. Potem dziecko
poruszyło się. Żyło!
– Ono się rusza – powiedziałam i znowu zaczęłam płakać.
– Zobaczmy – mruknęła doktor Garrison i poruszyła głowicą raz jeszcze. Nagle
w gabinecie rozległ się rytmiczny, świszczący dźwięk. – Tak, słychać serduszko.
– Nasze dziecko ma serce – z dumą oświadczył Robin, a ja nawet nie
pomyślałam, że to dziwne.
– Strasznie dziwny dźwięk – stwierdziłam.
Bicie serca zawsze wyobrażałam sobie jak uderzenia bębna albo stukanie
kopyt, ale to brzmiało raczej jak woda przelewająca się w wiadrze.
Doktor Garrison kiwnęła głową.
– Absolutnie normalny – zapewniła i pozwoliła nam patrzeć i słuchać dalej,
podczas gdy sama sięgnęła do laptopa. – Dobrze – dodała po chwili. – Dziecko ma w
przybliżeniu jedenaście tygodni.
– Nasze dziecko – z przejęciem powiedział Robin.
– Tak, panie Crusoe. Pan i pani Teagarden około dwudziestego pierwszego
lipca będziecie mieli dziecko.
Gdy szliśmy do mojego samochodu, uświadomiłam sobie, że nic poza tym z tej
wizyty nie zapamiętałam, choć Robin ściskał dużą kopertę zawierającą receptę na
witaminy ciążowe, skierowanie na badania za cztery tygodnie i jakąś tonę materiałów
dotyczących rozwoju dziecka, narodzin i możliwych rodzajów porodu oraz tego, jak
dbać o siebie w czasie ciąży. Szybki rzut oka pozwolił mi na stwierdzenie, że byłam nie
tylko pierwiastką, ale starą pierwiastką. Koszmar. Miałam ponad trzydzieści pięć lat,
ale doktor Garrison zapewniła mnie kilkakrotnie, że mój wiek wcale nie musi
oznaczać jakichkolwiek problemów z donoszeniem i urodzeniem dziecka.
Nasz dom stał po drodze do domu mojej matki, więc zostawiliśmy tam
samochód Robina. Nie wchodziliśmy do środka. Nie zajrzeliśmy do Phillipa.
Nawet o tym nie pomyślałam.
Gdy Robin wsiadł do mojego auta, wciąż trzymając tę wielką kopertę,
siedzieliśmy przez chwilę, gapiąc się na siebie: oszołomieni, podekscytowani,
przerażeni. Potem się objęliśmy, co było trudne w samochodzie i w płaszczach. To
dziecko nagle stało się bardzo realne. Byliśmy zbyt podnieceni, żeby prowadzić spójną
rozmowę. Rzucaliśmy jakieś przypadkowe uwagi.
– Następną książkę powinienem oddać czternastego lipca – powiedział Robin.
– Muszę tak zaplanować pracę, żeby skończyć wcześniej.
– Dobry pomysł – uznałam. – Muszę sprawdzić, czy w bibliotece są urlopy
macierzyńskie. I chyba będziemy musieli urządzić ten pokój obok Phillipa?
– Na to wygląda – przyznał Robin. – Całe szczęście, że mamy gabinet.
– Tak, słabo mi na myśl o kolejnej przeprowadzce.
– Oooch... – zamyślił się. – Może poczekamy, aż będzie trochę starsze. Może
powinniśmy się przenieść gdzieś w pobliże szkoły.
– Szkoła – powiedziałam przytłoczona. – Może na razie skupmy się na tym,
żeby się szczęśliwie urodziło, okay? O szkołę zaczniemy się martwić za kilka lat.
– Jasne, masz rację – przyznał nieobecnym tonem człowieka, który zastanawia
się, czy jego dziecko powinno pójść na Harvard. – Myślisz, że może być rude jak ja?
Parsknęłam śmiechem, a Robin mi zawtórował.
– Chyba nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa – stwierdziłam i znowu
zaczęłam płakać. To już robiła się prawidłowość.
– Jedźmy do twojej mamy – powiedział Robin. Sprawiał wrażenie, jakby też
miał się rozpłakać.
Moja matka i John byli zaskoczeni, widząc nas w drzwiach o godzinie
szesnastej trzydzieści. Matka jak zawsze była doskonała w każdym calu, od stóp po
najmniejszy włosek na głowie – nadal ubierała się tak, jakby szła do biura, choć teraz
była częściowo na emeryturze. Automatycznie przyjrzałam się Johnowi – on również
dobrze się prezentował. Kilka lat wcześniej miał atak serca i wciąż się o niego
martwiłam.
– Przyszliście na kolację? – spytała nas matka. Zerknęła na zegarek. – Mogę
was poczęstować grzankami z serem i zupą.
– Nie, nie, wpadliśmy tylko, żeby wam coś powiedzieć. – Wierciłam się przez
chwilę. Spojrzałam na Robina. Zebrałam się w sobie i uśmiechnęłam szeroko. –
Mamo, jestem w ciąży.
Nareszcie zrobiłam wrażenie na własnej matce.
Z otwartymi ustami opadła na sofę. John praktycznie podskoczył, żeby
uścisnąć dłoń Robina.
– Naprawdę? Byliście u lekarza i tak dalej? – Moja matka nigdy nie ufała
domowym testom ciążowym.
Kiwnęłam głową.
– Właśnie wracamy od doktor Garrison. Mam termin na dwudziestego
pierwszego lipca.
– Och – bez tchu powiedziała matka i przysięgam, że miała łzy w oczach. – To
cudowne wieści. – Przez chwilę milczała. – Chwała Bogu, że jesteście już po ślubie. –
Potem się poderwała. – Zaraz. Czy to właśnie dlatego się pobraliście?
Czekałam na to. Ale tak naprawdę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Na
szczęście Robin był przygotowany. Najpierw pociągnął mnie na sofkę stojącą
naprzeciwko matki, podczas gdy John kręcił się bezcelowo, promieniejąc.
– Nie – powiedział z uśmiechem. – I tak byśmy się pobrali. Ale ponieważ
byliśmy pewni, że dziecko jest w drodze, wzięliśmy ślub odrobinę wcześniej i bez
rozgłosu.
Wiedziałam, że nasz związek z Robinem był poważny i stawał się jeszcze
poważniejszy. Ale nie byłam pewna, jak zareaguje, kiedy dowie się, że zostanie ojcem.
Ku mojej skrywanej uldze okazało się, że nosił w kieszeni pierścionek, jeszcze zanim
się dowiedział, że jestem w ciąży. Nie wiedziałam, że miał zamiar się oświadczyć.
Zachwycony uśmiech mojej matki stał się lekko złośliwy. Wiedziałam, że
myślała o Arthurze, policjancie, z którym spotykałam się przez kilka miesięcy... póki
nie dostałam zaproszenia na jego ślub i przekonałam się, że panna młoda była w
ciąży.
– Szkoda, że Arthur Smith nie mieszka już w Lawrenceton. – Tak brzmiały jej
następne słowa. – Ale byś mu pokazała.
– Mamo, to kopanie leżącego – powiedziałam. – Nawet nie wiedziałam, że
wyjechał. Dokąd?
– Dostał posadę szeryfa w jakimś miasteczku na północy Arkansas –
stwierdziła.
I całe szczęście, że matka nie wiedziała, że małżeństwo Arthura było
najmniejszą z jego win. Nigdy nie powiedziałam ani jej, ani Johnowi, że Arthur miał
romans z moją zmarłą, przyszywaną bratową, żoną syna Johna.
– Będziecie chcieli wiedzieć, czy to chłopiec czy dziewczynka? – zapytał John.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Miał troje wnucząt i wiedziałam, że miał
nadzieję, że moja matka doczeka się wnuka z własnej krwi, którego mogłaby
rozpieszczać – choć doskonale radziła sobie z przyszywanymi.
Popatrzyliśmy na siebie.
– Będziemy chcieli? – spytał mnie Robin.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem. Jak myślisz?
– Chyba musimy się nad tym zastanowić – oświadczył.
Po kolejnych trzydziestu minutach, poświęconych na hosanny i masę pytań, na
które nie potrafiliśmy odpowiedzieć, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do
domu. Podekscytowanie mojej matki i Johna sprawiało, że nasze było jeszcze
przyjemniejsze. Wychodziliśmy z fazy oszołomienia (w której znajdowaliśmy się w
sumie odkąd tuż po Święcie Dziękczynienia zrobiłam test ciążowy) i wchodziliśmy w
fazę rozradowania. Daliśmy mojej mamie zielone światło na poinformowanie o
wszystkim rodziny Johna – Johna Davida, wdowca i ojca niemowlaka, i Avery’ego,
męża Melindy. Avery i Melinda mieli dwoje dzieci, starszą córeczkę i malutkiego
synka.
Gdy podgrzałam chili, które Phillip wyłożył na blat, i przygotowywałam chleb
kukurydziany, Robin zadzwonił do swojej matki, Corinne. Corinne ma inne wnuki, ale
gdy Robin skończył czterdzieści lat, porzuciła nadzieję, że będzie miał dziecko. Ona
także była bardzo szczęśliwa i poprosiła mnie do telefonu. Zadała mi te same pytania,
co moja matka, a ja tak samo nie znałam na nie odpowiedzi.
Kiedy kolacja (jaka by ona nie była) była gotowa, zawołałam mojego brata
Phillipa, który wyłonił się z pokoju. Mój przyrodni brat ma jasne włosy, wygląd, nad
którym pracuje, ale oczy brązowe jak moje. Jest znacznie wyższy, co najmniej pięć
stóp i osiem cali w stosunku do moich pięciu stóp zero. Przystojny z niego chłopak,
nie ma co do tego wątpliwości.
– Chleb kukurydziany? – zapytał z zaskoczeniem.
Najwyraźniej w południowej Kalifornii nie podawało się chleba
kukurydzianego do chili.
– Będzie ci smakować – obiecałam. – Mamy ci coś do powiedzenia.
– Tak, ja też muszę z wami porozmawiać – powiedział. – Ale najpierw wy.
Wyglądacie na mocno podekscytowanych.
– Phillip, ten pokój obok twojego zmienimy w pokój dziecięcy.
– Tak? Dlaczego? – zapytał, wpatrując się w bochenek chleba.
Domyśliłam się, że wcale mnie nie słuchał.
– Phillipie, po co ludziom pokój dziecięcy? – rzucił sarkastycznie Robin.
Szczęka mojego brata opadła, a on poczerwieniał gwałtownie, gdy zalały go
różne obrazy i wyobrażenia.
– Naprawdę? – zapytał zdławionym głosem. – Naprawdę?
Robin kiwnął głową.
Przez jedną chwilę Phillip wyglądał na naprawdę szczęśliwego. Entuzjastycznie
potrząsnął ręką Robina i obszedł stół, żeby mnie uściskać. Ale potem radość zniknęła.
– No to pewnie będziecie chcieli, żebym wrócił do Kalifornii? – stwierdził
przygaszonym głosem.
To w żadnym stopniu nie było moją intencją.
– No co ty, żartujesz? Będziemy potrzebować opiekunki – odparłam. – Niech ci
nie przyjdzie do głowy wyjechać i nas zostawić.
(Miałam nadzieję, że Robin też tak uważa, bo o tym nie rozmawialiśmy; nasza
lista rzeczy do omówienia coraz bardziej się wydłużała).
Po kolacji, ładując naczynia do zmywarki, Phillip zapytał, czy może przekazać
nowinę przyjaciołom. Spojrzałam na Robina i kiwnęłam głową. Byłam pod
wrażeniem, że mój brat tutaj, w Lawrenceton, ma już tylu przyjaciół, żeby im mówić o
takich rzeczach. Mieszkał z nami od bardzo niedawna. Może miał na myśli swoich
przyjaciół w Kalifornii. Pewnie po prostu zamieści to na Facebooku. O Boże.
Phillip wrócił do swojego pokoju, nie mówiąc mi, o czym chciał porozmawiać.
Zadzwoniłam do Aminy, mojej najlepszej przyjaciółki ze szkoły średniej i
college’u, która obecnie, wraz z mężem, Hugh, i ich dzieckiem, mieszkała w Houston.
Amina zaczęła płakać, taka była szczęśliwa.
– Zatrzymałam wszystkie ubranka – powiedziała pomiędzy chlipnięciami. –
Jeśli będziesz miała synka, masz cały zestaw!
Potem zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Angel Youngblood. Chociaż nie
zareagowała tak emocjonalnie jak Amina, też wydawała się uradowana.
Zaproponowała mi ubranka dla dziewczynki. Byliśmy przygotowani.
Robin zadzwonił do swojego najlepszego kumpla, Jeffa Abbotta, kolejnego
pisarza, doświadczonego ojca, jak mi powiedział.
– Nigdy nie wiesz, co cię spotka – podsumował Robina.
Z tego, co słyszałam, Jeff bardzo się ucieszył z tej wiadomości. Zauważyłam, że
Robin odłożył słuchawkę jakby z ulgą.
Było więcej ludzi, do których moglibyśmy zadzwonić, ale daliśmy sobie spokój i
resztę wieczoru spędziliśmy na lekturze.
Phillip przyszedł po drugą kolację, która składała się z miski winogron i sosu
owocowego.
– Na kiedy masz termin? – zapytał. – Ludzie chcą wiedzieć. Czy to data
porodu, którą zgaduje lekarz?
– To trochę bardziej skomplikowane, ale generalnie tak – odpowiedziałam. –
Na dwudziestego pierwszego lipca.
Robin włączył telewizor, żeby sprawdzić, co się dzieje w lidze koszykówki, i
wraz z Phillipem zaczęli rozmawiać o punktacji. Phillip znowu zniknął.
Po jakimś czasie Robin odłożył książkę.
– Będziemy potrzebowali masy rzeczy – powiedział.
Pokiwałam głową i dodałam:
– I musimy odbyć długą rozmowę.
– Yhy.
– Nie, po prostu musimy ustalić kilka kwestii i opracować politykę pary.
– Jak się z czymś czujemy oboje, zamiast tego, jak czujesz się ty albo ja?
– Zgadza się.
Robin sprawiał wrażenie pełnego obaw, ale kiwnął głową.
– Jutro, gdy wrócisz z pracy?
Tym razem ja przytaknęłam.
Następnego ranka zaspałam i miałam mały problem z mdłościami. Wreszcie
zdołałam wmusić w siebie suchy tost i wypić trochę soku, po czym bardzo starannie
przygotowałam się do pracy.
Phillipa widziałam przelotnie, tuż przed wyjściem. Człapał do kuchni po
butelkę soku i uściskał mnie, gdy szłam do drzwi.
– Do zobaczenia – powiedział, a ja przypomniałam sobie, że chciał ze mną o
czymś porozmawiać.
– Okay, później pogadamy sobie od serca – obiecałam.
Po drodze do pracy zatrzymałam się przed domem Lizanne. Nie widywałam jej
zbyt często, odkąd przekazała Cartlandowi (Bubbie) Sewellowi dokumenty
rozwodowe. Znałam Bubbę od kilku lat, Lizanne jednak przez całe życie.
Gdy otworzyła drzwi, z domu dobiegły mnie wrzaski.
– Śniadanie – wyjaśniła. – Zaspali.
Była w grubym szlafroku, ale boso. Stanowczo zawróciła do kuchni.
Brandon darł się na potęgę. Jeśli dobrze pamiętałam, miał nieco ponad trzy
lata, a jego młodszy braciszek Davis nie miał jeszcze roku. Brandon protestował
przeciwko jakiejś wielkiej niesprawiedliwości, a Davis był zafascynowany rykiem.
Robił potworny bałagan, rozmazując wszędzie pokrojonego banana i płatki.
Lizanne zachowywała spokój. Chyba nigdy nie widziałam jej podenerwowanej,
z wyjątkiem dnia, w którym umarli jej rodzice.
– Brandon – powiedziała. – Ucisz się, proszę.
– Chcę mleko czekoladowe.
– Możesz dostać zwykłe mleko albo sok.
– Mleko czekoladowe.
– Wobec tego nic – oświadczyła stanowczo.
– Sok – powiedział Brandon, robiąc dziubek.
Usiadłam naprzeciwko Brandona i popatrzyłam na niego.
– Słyszałam, że latem będziesz miała takie własne – powiedziała Lizanne,
nalewając sok.
– Wiedziałam, że nic się tu nie uchowa – mruknęłam zdegustowana. – A
specjalnie przyjechałam tak wcześnie.
– Mogłaś przyjechać jeszcze wcześniej – odparła. – Tych dwóch budzi się o
świcie.
– Cieszysz się, że ich masz?
– Och, tak – odpowiedziała żarliwie. – W chwili, w której Brandon przyszedł
na świat, stałam się innym człowiekiem. Miłość spadła na mnie jak młot.
– A... Bubba?
– Myślę, że bardziej kocha to, w jaki sposób przyczyniają się do kształtowania
jego obrazu jako mężczyzny – odpowiedziała nad wyraz przenikliwie. – Bubba
uwielbia robić sobie z nimi zdjęcia i zabierać ich do parku, żeby ludzie widzieli go z
dziećmi i myśleli, jaki z niego wspaniały facet.
– Tata? – zapytał Brandon.
– Zobaczycie się jutro – odpowiedziała mu Lizanne.
Na boku wyjaśniła mi szeptem, że Bubba wprowadził się z powrotem do swojej
owdowiałej matki.
– Dzieciaki go kochają – stwierdziła. Wydawało się, że jest jej z tego powodu
smutno.
– Jak ci wczoraj poszło na rozmowie?
– Chyba nieźle – powiedziała. – Ten Sam to słodziak, prawda? Nie chce z
nikim gadać, chce po prostu pracować.
– To go dobrze opisuje – przyznałam.
– Rozmawiał z kimś jeszcze?
– Tak, z tą Tiffany, która ma Gotta Dance. Uczy tam wieczorami.
– Tą, która makijaż nakłada szpachlą?
– Właśnie tą.
Lizanne się uśmiechnęła.
– No to założę się, że dostanę tę pracę.
– Wiem, że biblioteka nie płaci zbyt dobrze – powiedziałam ostrożnie. –
Pokryje koszt żłobka?
– To musi być miłe, nie musieć martwić się o pieniądze.
Wszyscy w mieście wiedzieli, że dostałam spadek po Jane Engle, samotnej
bibliotekarce. To była zarazem dobra i zła strona Lawrenceton. Choć miasto
zmieniało się z każdym rokiem, w głębi wciąż było małą mieściną. Jednak byłam
przekonana, że w ciągu dziesięciu lat zmieni się i to.
– Siostra Bubby zaproponowała, że jeśli znajdę pracę na część etatu, to zajmie
się chłopcami – kontynuowała Lizanne. – Naprawdę muszę się ruszyć z domu.
Lizanne podczas przygotowań do rozwodu zdołała pozostać w dobrych
stosunkach z rodziną Bubby, co było niezłym osiągnięciem. Skomplementowałam ją.
– To mnie nie dziwi aż tak bardzo jak to, że Meredith kocha te dzieciaki –
odpowiedziała mi. – A jej mały jest w wieku Brandona.
Odezwała się komórka Lizanne. Wyglądała na lekko zaskoczoną, ale odebrała.
Jakimś cudem chłopcy byli cicho, gdy ich matka rozmawiała. Lizanne odwróciła się
do mnie z uśmiechem i uniosła kciuk w geście zwycięstwa. Po krótkiej rozmowie
rozłączyła się.
– Więc dostałaś tę pracę? – Nasypałam Brandonowi suchych płatków i
napełniłam butelkę Davisa.
– Tak. Chyba mi się spodoba praca w bibliotece – potwierdziła z uśmiechem.
– Będziemy się częściej widywać – powiedziałam z prawdziwym
zadowoleniem. – Kiedy zaczynasz?
– W tym tygodniu mam się rozejrzeć, ale regularną pracę zacznę po Nowym
Roku – odparła. − Pan Clerrick naprawdę rozumie, że święta z dziećmi to wyzwanie, a
w tym roku to będzie wyjątkowo skomplikowane przedsięwzięcie.
Bubba miał dużą rodzinę w Lawrenceton, a Lizanne miała ciotkę i wujka z całą
masą kuzynów, bratanków i siostrzeńców.
Spojrzałam na zegarek.
– Lizanne, muszę lecieć.
Uściskałyśmy się i pojechałam do pracy. Ostatnim razem, gdy udało mi się tak
długo porozmawiać z Lizanne, powiedziała mi, że w jej małżeństwie źle się dzieje i że
przygotowuje grunt pod rozwód, w każdą niedzielę zabierając dzieci do kościoła
(sama), odkładając pieniądze i spotykając się z doradcą finansowym, żeby opracować
plan wykorzystania jej spadku po rodzicach, by stworzyć fundusz, który pomoże jej
przetrwać zawirowania finansowe. Wynajęła również prawnika, który był bardzo
skuteczny i nie lubił Bubby, do tego nie podobały mu się starania męża Lizanne, by
dostać się do senatu stanowego.
Lizanne była dużo bystrzejsza, niż sądziła większość ludzi.
Gdy jechałam do biblioteki, myślałam o swoim pierwszym małżeństwie.
Zastanawiałam się, czy przetrwałoby, gdyby Martin przeżył zawał serca. Nie był to
pierwszy raz, gdy przez myśl przemknęło mi to pytanie, i pewnie nie ostatni.
Darzyłam Martina Bartella wielką namiętnością i w czasie naszego małżeństwa
przeżyliśmy wspaniałe chwile prawdziwego szczęścia. Był romantyczny, rozważny – i
bardziej dominujący, niż chciałam to przyznać. Choć schlebiało mi i czasem było na
rękę, że traktował mnie jak porcelanową laleczkę, było to również irytujące. Może
niezdrowe.
Jak zawsze, odepchnęłam od siebie te jałowe spekulacje. Teraz byłam żoną
kogoś innego. I będę matką. Kochałam Robina, a on kochał mnie. Wszystko będzie
dobrze. Mieliśmy przed sobą nieuniknione problemy młodych małżonków, tego
byłam pewna, ale wierzyłam, że sobie z nimi poradzimy. Nie skończymy w sądzie,
podczas rozprawy rozwodowej, jak Lizanne i Bubba. Jak moja matka i ojciec.
ROZDZIAŁ 1 Dnia ósmego listopada Aurora Teagarden Bartell oraz Robin Hale Crusoe wstąpili w święty związek małżeński. Uroczystość odbyła się w Kościele Episkopalnym Świętego Jakuba. Ślubu udzielił wielebny Aubrey Scott. Oprawę muzyczną zapewniła Emily Scott. Panna młoda, w koronkowej sukience koloru écru, miała bukiet z rdzawych chryzantem. Jej świadkiem była Angel Youngblood z Lawrenceton. Świadkiem pana Crusoe był jego przyjaciel Jeff Abbott, z Austin w Teksasie. Po podróży poślubnej, spędzonej w Savannah i Charlestone, para zamieszka w Lawrenceton. Panna młoda zatrudniona jest w Bibliotece Hrabstwa Sparling. Pan młody to znany powieściopisarz. Pani Teagarden oraz pan Crusoe proszą, by zamiast prezentów ich przyjaciele wpłacili datki na rzecz Armii Zbawienia albo Schroniska dla Zwierząt hrabstwa Sparling. – Popełnili tylko jeden błąd – powiedziałam, sięgając po maselniczkę. Grubo posmarowałam swoją bułkę. Mniam. Na rękawie szlafroka miałam okruchy i strząsnęłam je na talerz. To był dobry poranek. Niczego nie zwymiotowałam. – Jaki? Och, to „Bartell”? – zorientował się Robin. Czytał gazetę z Atlanty, na tle której prasa lokalna wypadała żałośnie. Był ubrany tak, jakby miał jechać do pracy, w oliwkowych spodniach i koszuli z długim rękawem. W jego przypadku oznaczało to, że przeszedł z kuchni do gabinetu. – Pewnie chcieli podkreślić twój status jako kobiety dwukrotnie zamężnej. Nigdy nie przyjęłam nazwiska mojego pierwszego męża. Byliśmy małżeństwem przez trzy lata, po czym zostałam wdową. – Chyba na zawsze zostanę przy Teagarden. – Lepsze to niż Crusoe – mruknął Robin. Uśmiechnęłam się.
– Zależy od opinii. – Jak się czujesz? – Spojrzał na mnie znad gazety. – Jakbym nie miała się wyrzygać. To była dla mnie kwestia chwili. – Hej, no to dzień już się dobrze zapowiada – odpowiedział z uśmiechem, ale wydawał się zaniepokojony. Robin nie miał dotąd do czynienia na co dzień z ciężarną kobietą i wiedziałam, że najchętniej pytałby mnie, jak się czuję, po sześć razy dziennie... gdyby wyczucie mu nie podpowiadało, że doprowadziłby mnie tym do szału. Nigdy wcześniej nie byłam w ciąży, więc było nas dwoje. Zabrzęczał mój telefon. Zerknęłam na wiadomość. – To jutro po południu idziemy do ginekologa? – zapytał. Choć wiedział, że tak, musiał się upewnić. – A jeśli nam się nie spodoba, rozejrzymy się za kimś innym, tak? – Tak jest – odpowiedziałam z przekonaniem. – Idziemy do Kathryn Garrison, żeby ją poznać. Słuchaj, właśnie dostałam wiadomość z jej gabinetu. Ktoś odwołał wizytę! Mogę przyjść już dzisiaj po południu. – Byłam mocno podekscytowana. Uniosłam oba kciuki w górę. – Bardzo ją polecają. – Kto? – Robin, jako twórca powieści kryminalnych, był podejrzliwy z definicji. – Prowadziła obie ciąże Melindy i Melinda mówi, że była świetna. Chodziła do niej też Angel. Melinda była moją przyrodnią bratową, a Angel druhną. Obie były rozsądnymi kobietami. – Zdefiniuj „świetna”. – Robin chciał wiedzieć wszystko. Uniosłam dłoń, żeby na palcach odznaczać kolejne punkty. – Wszystkie niepokoje Melindy traktowała poważnie. Przy każdej wizycie poświęcała tyle czasu, ile trzeba, żeby się upewnić, że Melinda wie, co się dzieje z dzieckiem. Angel mówiła, że była spokojna i opanowana. A staż odbyła w klinice w Miami, specjalizującej się w ciążach zagrożonych. To dobrze, prawda? Nie jestem już taka młoda, zwłaszcza jak na pierwszą ciążę. Próbowałam to powiedzieć zupełnie normalnie, a nie jakbym była przerażona. – Kotku, wszystko będzie dobrze – oświadczył Robin. – To bardzo ważne, żebyśmy oboje ufali swojemu lekarzowi. Nie chcę, żebyś choć przez chwilę się martwiła. – Cóż... teraz to już pozamiatane – stwierdziłam ponuro. – Właśnie dlatego nie
chciałam nikomu mówić. Czekam na to badanie. Po prostu chcę mieć pewność, że wszystko jest w porządku. Że minął pierwszy trymestr. – Rozumiem – powiedział Robin. A ja wiedziałam, że naprawdę rozumie, choć nie byliśmy małżeństwem nawet trzy tygodnie. Jednak spotykaliśmy się, zanim wyszłam za mąż po raz pierwszy, i gdy Robin wrócił do Lawrenceton już po tym, jak owdowiałam, podjęliśmy to w tym samym miejscu, w którym przerwaliśmy. – No to dziś wieczorem możemy powiedzieć twojej mamie. – Robin się uśmiechnął. Na jego wąskiej twarzy uśmiech wydawał się ogromny. – Jak myślisz, jak zareaguje? – Połowa jej będzie mówić: „Musiałaś wyjść za mąż! Och, Auroro!”, a druga połowa: „Nareszcie, mój własny wnuk!”. Robin parsknął śmiechem. – Moja mama będzie kręcić piruety. Już straciła nadzieję, że przyczynię się do powiększenia bandy jej wnucząt. Nasze będzie jej piątym. Odłożył gazetę na stół i zaniósł swoje naczynia do zlewu. Wiedziałam, że gdy wrócę z pracy, zmywarka będzie załadowana, a ekspres do kawy umyty. Oto kolejny powód, dla którego Robin będzie lepszym mężem i ojcem niż mój własny tata. Zostawił moją matkę i mnie, gdy byłam nastolatką, a teraz mieszkał na drugim końcu kraju, w Los Angeles. Najlepszym, co mój ojciec zrobił po tym, jak odszedł, był mój przyrodni brat, Phillip, który obecnie mieszkał z nami. Skoro już mowa o Phillipie, to zauważyłam, że w jego pokoju nadal panuje cisza. – Słuchaj, czy Phillip mówił ci coś o swoich stopniach? – spytałam Robina. – Powinien być już po wszystkich testach na koniec semestru. Trzeba było wielu, wielu maili i telefonów, żeby ustalić coś na temat prywatnej sieci nauczania szkolno–domowego Phillipa. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam. Byłam świadoma, że mój młodszy brat nie chodził do takiej normalnej szkoły, ale na tym moja wiedza się kończyła. Odkryłam, że ten system nauki domowej funkcjonuje w całym kraju. Oddział kalifornijski zgodził się, żeby Phillip dokończył semestr online, jako że znajdował się w innej lokalizacji geograficznej. Nasz ojciec przynajmniej załatwił co trzeba po stronie Kalifornii. Tak szczerze, to byłam nieco zaskoczona. – Nie sądzę, żeby wpadał w ekstazę, siedząc z laptopem w pokoju – powiedział
Robin. – Ale na pewno słuchał wykładów, a ostatni test ma dzisiaj. Jutro zaczynają się ferie, tak jak w miejscowej szkole. – Nie sądzisz, że pójście do tutejszej szkoły będzie dla niego szokiem? – Sądzę, że nie może się doczekać stycznia, żeby iść do szkoły ze swoimi nowymi przyjaciółmi. No i wie, że skoro jego mama odeszła, a Phil okazał się, cóż... beztroskim ojcem, to pobyt tutaj to dla niego obecnie najlepsze rozwiązanie. „Phil” to zawsze był mój ojciec, a „Phillip” mój brat. Inaczej bym się pogubiła. – Mogę ci powiedzieć z całkowitą pewnością – ciągnął Robin – że Phillip nic nie wspominał o tym, że chciałby się zobaczyć z ojcem. – Potem wrócił do naszego ulubionego tematu. – Czyli wieczorem będę mógł zadzwonić do mojej matki i sióstr? – Okay – zgodziłam się, na poły przerażona, na poły podniecona. – Jeżeli doktor Garrison powie, że wszystko jest w porządku, dziś wieczorem wszystkim powiemy. Zerknęłam na swój szlafrok. – Jeśli niedługo im nie powiemy, to jeszcze trochę i sami się zorientują. Byłam zdumiona, podekscytowana i zaniepokojona zmianami w swoim ciele. Większe cycki, super! I większy obwód pasa. – Jaką miałeś wagę urodzeniową? – zapytałam. – Rany, nie mam pojęcia. Zapytamy dziś moją mamę. Wieczorem – stanowczo powiedział Robin. – Okay, okay. Chociaż fajnie będzie się podzielić dobrymi nowinami, to już nie będziemy dłużej przebywać w naszej małej bańce. Będziemy musieli wysłuchiwać wszystkich wskazówek i spekulacji: jakiej płci będzie dziecko, czy poród jest bezpieczny, jeśli pierwsze dziecko rodzi się po trzydziestym piątym roku życia, i jakie powinniśmy wybrać imię. Cieszyłam się na myśl, że będziemy mogli podzielić się tym szczęściem, ale jednocześnie nie chciałam tego. Na ten moment musiałam ubrać się w coś odpowiedniego do pracy w chłodny, rześki poranek. Do Bożego Narodzenia zostały niecałe dwa tygodnie. Jeśli kiedykolwiek miałam założyć nowy, czerwony sweter, prezent od mojej matki, to właśnie dzisiaj. Będzie pasował może jeszcze przez miesiąc. W tym swetrze i popielatych spodniach czułam się radośnie i na czasie. Nałożyłam płaszcz. Gdy przechodziłam obok pokoju Phillipa, usłyszałam, jak rozmawia przez
telefon. – Na razie, braciszku! – zawołałam. – Powodzenia na teście! – Na razie – odpowiedział. – Nie martwię się o test. Hej, możemy zjeść na kolację chili? – Powinno być w zamrażarce. Ma naklejkę. Wyjmij tylko, żeby się rozmroziło. Byłam blisko z Phillipem, gdy był dzieckiem, ale kiedy mój ojciec i jego matka przeprowadzili się do Kalifornii, coraz trudniej było utrzymać kontakt, póki Phillip nie dorósł na tyle, żeby napisać do mnie maila. Raptem kilka tygodni wcześniej, gdy jego złość na ojca była już za duża, żeby mógł wytrzymać w domu, przejechał na stopa z Kalifornii do Georgii. (Wciąż pamiętam strach, który mi wtedy towarzyszył). Większość facetów nie byłoby szczególnie zachwyconych, gdyby w tym samym domu mieszkał młodszy brat nowo poślubionej żony, ale Robin podszedł do tego na całkowitym luzie. Chyba naprawdę lubił Phillipa. Robin wrócił do swojego gabinetu, dużego pomieszczenia na tyłach domu, pełnego półek z książkami. Gdy przystanęłam w salonie, żeby zabrać torebkę, spojrzałam w głąb korytarza i zobaczyłam, jak intensywnie wpatruje się w monitor. Już był całkowicie pochłonięty pracą. Robin pisał bestsellery i właśnie dostał uwagi redaktorskie do książki, którą niedawno skończył. Jego etyka pracy budziła mój głęboki podziw. Powiedziałam „do widzenia”, ale cicho. Nie byłam zaskoczona, że nie usłyszałam odpowiedzi. Gdy Robin był ze mną, to był ze mną całkowicie, ale kiedy pracował, był tym głęboko zaabsorbowany. Uczyłam się żyć z pisarzem. Uwielbiałam kryminały Robina na długo przed tym, jak poznałam mężczyznę i pokochałam również jego. Wyszłam przez drzwi kuchenne do garażu, w którym stało moje volvo. Do pracy miałam piętnaście minut jazdy. Kilka lat temu zajęłoby mi to maksymalnie osiem minut. Rozwój dotyczy też ruchu ulicznego. Lawrenceton, niegdyś spokojne miasteczko, zostało zaanektowane przez rozprzestrzeniającą się Atlantę. Na mojej zwykłej trasie była stłuczka i miałam siedem minut opóźnienia. Gdy wjechałam na parking za biblioteką, przeznaczony dla pracowników, byłam niemal spóźniona. Pobiegłam do drzwi dla personelu, żałując, że nie nałożyłam rękawiczek i szalika, gdy uderzyło mnie zimno. W ręce trzymałam klucze, bo te drzwi zawsze były zamknięte. Weszłam prosto do dużego pomieszczenia, które kilka lat wcześniej zostało
dobudowane do biblioteki. Mieściła się w nim mała kuchnia, przestrzeń rekreacyjna, i część, w której naprawialiśmy książki. Po drugiej stronie holu było okno, przez które było widać biurko przeznaczone dla sekretarki dyrektora biblioteki, a za nim drzwi do biura Sama Clerricka. Obecnie pokój sekretarki był pusty, a drzwi do biura dyrektora zamknięte. Odłożyłam torebkę do małej szafki i wyszłam do holu, zmierzając w stronę drzwi prowadzących na główny poziom biblioteki. Pomiędzy mną a drzwiami stały dwie kobiety, głęboko pogrążone w rozmowie. Janie Spellman, bibliotekarka komputerowa (tak o niej myślałam) gawędziła z Annette Russell, nową bibliotekarką w dziale dziecięcym. Ponieważ przez kilka miesięcy, gdy szukano nowej pracownicy na to miejsce, miałam tam zastępstwo, byłam zachwycona, gdy została zatrudniona Annette. Annette i Janie miały nieco ponad dwadzieścia lat i szybko się zaprzyjaźniły. Janie była żywiołowa, często się uśmiechała i nosiła jaskrawe kolory, podczas gdy Annette ubierała się i zachowywała dużo spokojniej. Włosy miała ułożone w krótkie dredy z platynowymi pasmami. Wyglądała jak dmuchawiec. Podobało mi się to. – Hej, Roe! – powiedziały obie z różnym poziomem entuzjazmu. – Roe, czytałam poranną gazetę – odezwała się Janie. – To prawda? Wyglądała niemal na zranioną, co uznałam za dziwne. Miała wielkie plany co do Robina, a teraz sprawiała wrażenie, jakbym powinna była spytać ją o pozwolenie. – Że wyszłam za mąż? Tak, to prawda. Robin i ja wzięliśmy ślub. – To dlatego zrobiłaś sobie długi weekend? – Aha. Wyjechaliśmy w krótką podróż poślubną. – Uśmiechnęłam się do nich promiennie. Annette odwzajemniła uśmiech. Janie wyglądała na mniej... zachwyconą. – Czyli teraz jesteś panią Crusoe? – zapytała, jakby chciała być nieco złośliwa. – Nie, zostałam przy Teagarden – odparłam, nie rozumiejąc, do czego pije. Wiedziała, że spotykamy się z Robinem, nawet gdy z nim flirtowała. – Pobraliście się w kościele? – spytała jeszcze ostrzej. I nagle zrozumiałam. Chciała wiedzieć, dlaczego nie została zaproszona. – Owszem – odparłam uprzejmie. – Tylko w towarzystwie rodziny i dwojga świadków. Wiecie, to był mój drugi ślub. Poza tym zależało nam, żeby załatwić to szybko i możliwie bez rozgłosu. Nie byłam pewna, czy Annette wiedziała, że już byłam zamężna, a Janie ewidentnie o tym nie pamiętała. Obie kiwnęły głowami, wyglądając na nieco
speszone. – To ma sens – przyznała Annette. – Wydarzyło się coś nowego i wspaniałego? – spytałam, żeby zmienić temat. Nie byłam szczególnie zainteresowana tym, czy moje prywatne ustalenia miały dla Annette jakiś sens, czy też nie. Być może robiłam się nieco przewrażliwiona. – W każdym razie coś nowego – stwierdziła Janie, znowu wyglądając na podekscytowaną. – Sam ma dziś rozmowę z kilkoma kobietami, które aplikują na sekretarkę. – Cudownie! – powiedziałam to ze szczerego serca. – Czuje się znacznie lepiej, gdy ktoś oddziela go od ludzi. – Cóż, tak na marginesie, jedną z nich jest Lizanne Sewell. Szłam już w stronę biblioteki. Zatrzymałam się i odwróciłam, żeby popatrzeć na Janie. – Co jest nie tak z Lizanne? – zapytałam. Miałam nadzieję, że nie sypię iskrami z oczu. – Nie jest specjalnie bystra – odparła Janie takim tonem, jakby wszyscy o tym wiedzieli i powinno to być dla mnie oczywiste. Zapadła chwila ciszy. – Nie wiedziałam, że Lizanne starała się o tę posadę – odrzekłam. – Ale od dawna się przyjaźnimy. Dla Sama byłaby idealna. Bez trudu poradzi sobie z jego kalendarzem. Weszłam do biblioteki, żeby nie powalić Janie na ziemię i nie zrobić jej krzywdy. * * * Przy biurku w recepcji pracował Perry Allison i chociaż był zajęty rozmową z klientem, kiwnął mi głową na przywitanie. Przyjaźniłam się z matką Perry’ego, Sally, choć była ode mnie starsza co najmniej o piętnaście lat, a Perry zaczynał być moim przyjacielem, choć był młodszy. Miał ciężkie życie, a wydawało się, że będzie jeszcze cięższe, bo Sally była chora. Przeszłam za kontuar do komputera dla pracowników i przygotowałam do wysłania noty ponaglające. Do pewnego stopnia było to zautomatyzowane, bo nazwiska i adresy ludzi przetrzymujących książki wyskakiwały same, gdy
przekroczono termin zwrotu. Jednak część ludzi nie miała adresów mailowych i tych trzeba było ponaglić przez telefon albo listownie, zgodnie z ich życzeniem. Było kilka osób, które nie miały ani telefonu, ani adresu mailowego. Moim zadaniem było ich powiadomić. Oczywiście mieliśmy standardowe pismo na taką okoliczność. Musiałam tylko wpisać tam nazwisko klienta. Słyszałam, jak Janie śmiała się z tych przestarzałych metod. Była dumna z tego, że wniosek o kartę biblioteczną można było złożyć przez Internet. Dumna! Biblioteka zawsze była nieoficjalnym centrum społecznym, z książkami, magazynami, gazetami i wszelkimi źródłami dostępnymi dla każdego. Za darmo! Zawsze zdumiewało mnie, jakie szczęście mieli ludzie, mając dostęp do biblioteki publicznej, chociaż prawie każdy obywatel traktował to jako coś oczywistego. Ale teraz, z pracownią komputerową dostępną dla każdego, w bibliotece w Lawrenceton był jeszcze większy ruch. Od chwili otwarcia do momentu zamknięcia bez przerwy napływali klienci. Ci, którzy nie mieli komputerów, używali ich do sprawdzania stron dotyczących usług i sprzedaży. Czytali najnowsze wiadomości. Szukali zastrzeżonych reklam. Brali udział w kursach online, jak mój brat w tym właśnie momencie (taką miałam nadzieję). Oczywiście posiadacze komputerów nie musieli już nawet przychodzić do budynku. Książki i audiobooki mogli wypożyczyć przez Internet. Doceniałam fakt, że biblioteka była tak istotna w życiu tych, którym służyła. To, że człowiek nie może sobie pozwolić na komputer, nie powinno oznaczać, że nie ma dostępu do tych wszystkich niesamowitych informacji, zgadza się? A jeśli było się osobą starszą, niepełnosprawną albo po prostu ogromnie zajętą, to oferowanie książek w najprostszy możliwy sposób naprawdę miało sens. Ja jednak zawsze lubiłam druk. Uwielbiałam trzymać prawdziwą książkę. Uwielbiałam przewracać strony. Uwielbiałam nosić książki ze sobą, wyciągać je z torebki podczas lunchu, żeby poczytać kilka minut w czasie przerwy. Jakoś nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, co ludzie robią w wolnych chwilach, jeśli nie czytają. Jednak coraz wyraźniej docierało do mnie, że takie podejście pasuje bardziej do siedemdziesięciosześcio– niż trzydziestosześciolatki. I było jeszcze mnóstwo prawdziwych, fizycznych książek, którymi należało się zająć już teraz. Skończyłam wypełniać ponaglenia i ułożyłam zwrócone książki na wózku w kolejności, w jakiej miały trafić na półki. Na dolną półkę wózka załadowałam stołek. Choć przy regałach stały taborety, stwierdziłam, że szybciej jest wziąć jeden po
prostu ze sobą. Gdy ma się zaledwie niecałe pięć stóp wzrostu, i to przy dobrych wiatrach, trzeba myśleć z wyprzedzeniem. Ostrożnie prowadziłam wózek. W bibliotece panował ruch. Większość klientów stanowili dorośli, bo dzieciaki były w szkole – jakkolwiek za dwa dni miały zacząć się ferie świąteczne. Nie spieszyłam się i witałam ze wszystkimi, ponieważ uważałam to za część swojej pracy i lubiłam ją. W połowie pracy przy półkach poczułam gwałtowną potrzebę skorzystania z łazienki. Z książki o ciąży wiedziałam, że to typowe, choć wchodziłam w tę fazę szybciej, niż przewidywałam. Nie miałam czasu, żeby skorzystać z łazienki na zapleczu, więc zanurkowałam do najbliższej damskiej ubikacji i schowałam się w kabinie. Kilka minut później wyszłam, czując się o wiele lepiej. Gdy podeszłam do umywalki, zobaczyłam matkę Perry’ego wpatrującą się w lustro. – Sally? – odezwałam się. Ostatnio nie rozmawiałam z Perrym o tym, co o jej stanie powiedział lekarz. Sally raptem przed miesiącem skończyła pięćdziesiąt jeden lat. – Roe, od roku cię nie widziałam – pogodnie powiedziała Sally. Gdy stałam tam zakłopotana, z innej kabiny wyszła Tiffany Andrews. Nie znałam jej zbyt dobrze. Z tego, co pamiętałam, miała córkę Siennę i uczyła tańca we własnym studio. Miała na sobie biały sweterek i czarną spódnicę i w pierwszej chwili pomyślałam, że wygląda jak hostessa w jakiejś miłej restauracji. Kiwnęła nam głową i umyła ręce. Miałam nadzieję, że wyjdzie, ale zaczęła kopać w torebce w poszukiwaniu przyborów do makijażu. – Sally, jakieś dwa tygodnie temu widziałyśmy się w Powozowni – przypomniałam jej delikatnie. Robin i ja świętowaliśmy nasze sekretne, dobre nowiny. Sally siedziała po drugiej stronie jadalni z Perrym i jego chłopakiem, Keithem Winslowem, doradcą finansowym. – W Powozowni? – niepewnie zapytała Sally. – W restauracji – powiedziałam, uśmiechając się z niejakim trudem. Sally stanowczo się pogorszyło. – Aha – odrzekła, wyraźnie dochodząc do wniosku, że coś sobie wymyśliłam. – No to do zobaczenia. – Popatrzyła na mnie podejrzliwie. Zaryzykowałam kolejne pytanie.
– Przyszłaś zobaczyć się z Perrym? Sally spojrzała na mnie pustym wzrokiem. – No dobrze, to do zobaczenia! – pożegnałam się, próbując nie brzmieć zbyt radośnie, zbyt pogodnie. Tiffany Andrews popatrywała to na mnie, to na Sally. Wyszłam z toalety poszukać Perry’ego. Z ulgą zobaczyłam, jak wraca do biurka przy drzwiach wejściowych. Wzięłam kilka głębokich oddechów i weszłam za ladę, żeby z nim porozmawiać. – Perry – zaczęłam cicho, próbując zachować spokój. Perry był już przyzwyczajony do wstrząsów. – Co tam? – zapytał równie ściszonym głosem, odwracając się do mnie. – Twoja mama jest w damskiej toalecie. Pogubiła się – powiedziałam wprost, nie mogąc wymyślić sposobu, żeby zrobić to łagodniej. – Dlaczego nie zabrałaś jej ze sobą? – spytał. – Bo mi nie ufa – wyjaśniłam. Bałam się, że jeśli zacznę Sally na coś namawiać, zbuntuje się i zrobi scenę. Czułam się jak tchórz. Byłam tchórzem. Z łazienki wyłoniła się Tiffany Andrews i energicznie podeszła do drzwi na zaplecze. Weszła pomimo znaku TYLKO DLA PERSONELU. Może ona też starała się o pracę sekretarki? Ale w następnej chwili zauważyłam, jak Perry posmutniał, i zapomniałam o niej. Perry wszedł do łazienki, a ja zatrzymałam dwudziestoparolatkę, która chciała wejść za nim. Poprosiłam ją grzecznie, żeby udała się do łazienki na drugim piętrze, a ona pokazała mi środkowy palec. Do czegoś takiego nie doszłoby nawet dziesięć lat wcześniej. Przynajmniej oddaliła się we właściwym kierunku. Perry nie potrzebował dużo czasu, żeby namówić Sally do wyjścia. Było zupełnie tak, jakby ktoś przełączył jakąś dźwignię. Sally wyglądała, jakby wszystko było z nią w porządku. – Synu, nie mogę uwierzyć, że wszedłeś do damskiej toalety – powiedziała z uśmiechem, ale zaskoczona. – Co według ciebie mogło mi się tam stać? Z wielką ulgą odwróciłam się, żeby wrócić do biurka, ale w tym właśnie momencie mnie dostrzegła. – Roe Teagarden! – wykrzyknęła. – Nie widziałam cię od wieków! – Sally, miło cię widzieć. Muszę wracać do pracy, ale zadzwonię do ciebie –
rzuciłam przez ramię i uciekłam. Taaa. Tchórz. Ostrzeżona, przechwyciłam Lizanne, gdy przyszła na swoją rozmowę kwalifikacyjną. Ku mojej uldze była ubrana jak trzeba, w wełniane spodnie, dość wąskie (choć nie opięte), i niezbyt obcisłą bluzkę. Sam nie lubił kobiet, które podkreślały swoją kobiecość. Tiffany, z jej mocnym makijażem, nie przypadnie mu do gustu. – Roe? – zdziwiła się, gdy dopadłam ją tuż przy drzwiach wejściowych. – Chcesz tę pracę? – spytałam szeptem. Spojrzałam w jej oszałamiające, brązowe oczy. Kiwnęła głową. Lizanne zawsze była piękna, a macierzyństwo tego nie zmieniło, choć oczywiście dojrzała... jak my wszyscy. – To leć do łazienki i zetrzyj szminkę – powiedziałam. – A gdy Sam będzie ci zadawał pytania, zapewnij go, że jesteś w stanie zrobić wszystko, o co poprosi, i będziesz zwracać się do niego tylko wtedy, gdy to będzie naprawdę konieczne. Bądź jak kojący balsam. On chce mieć barykadę. Kiwnęła głową. – Z tym dam sobie radę. To była prawda – Lizanne zawsze była najbardziej zrelaksowaną osobą, jaką znałam, i najbardziej kompetentną. Chciałam ją wypytać o mnóstwo rzeczy, ale zerknęła na zegarek, wskazując, że nie ma czasu, więc wskazałam jej drzwi na zaplecze. Lizanne właśnie rozwiodła się z miejscowym prawnikiem i obiecującym politykiem, Bubbą Sewellem. Rozwód wywołał masę plotek, w większości nieprawdziwych. Nie zobaczyłam się z nią ponownie, choć w nadziei, że ją złapię, zjadłam sałatkę na zapleczu. Przepracowałam kolejne dwie godziny. A potem wreszcie przyszedł czas na moją wizytę u lekarza. Gdy zabrałam płaszcz i torebkę, wysłałam do Robina wiadomość, że już jadę. Zauważyłam, że mam SMS–a od Phillipa. „Musze z tb porozmawiać”, pisał. Odpisałam mu: „Jasne. Zobaczymy się w domu za godzinę– półtorej”. „Moze tk, moze nie”, odpowiedział. „Josh ma wpasc po szkole”. Josh Finstermeyer i jego siostra bliźniaczka szybko zaprzyjaźnili się z Phillipem. Mieszkali niedaleko mojego domu. Bliźniaki chodziły do miejscowej szkoły średniej i były bystrymi dzieciakami. A dodatkowo, jako że oboje skończyli szesnaście
lat (byli o kilka miesięcy starsi od Phillipa), mogli prowadzić samochód bez opieki osoby dorosłej. „OK, do zobaczenia, mam nowiny”, napisałam. Odpowiedział emotikonką wyrażającą zaskoczenie. „Dość typowa wymiana wiadomości z piętnastolatkiem”, pomyślałam, a potem skupiłam się na tym, co może mi powiedzieć lekarz.
ROZDZIAŁ 2 Gdy w poczekalni doktor Garrison wraz z Robinem wypełniliśmy milion formularzy, wyszeptałam: – No i tyle w kwestii konspiracji. Prosto stąd pojedziemy do mojej matki. Robin kiwnął głową. – I tak się zaraz rozniesie, że tu byliśmy – mruknął. Już zauważyłam trzy kobiety, z którymi chodziłam do liceum, choć były kilka klas niżej. Prawdę mówiąc, w poczekalni nie było ani jednej kobiety w moim wieku. Wszystkie były albo o pięć do dziesięciu lat młodsze, albo ponad dwadzieścia lat starsze. To niemal wprawiało w zakłopotanie. Na szczęście musiałam się skupić na formularzu, który miałam w rękach. Część dokumentów wypełniłam już online; nie wiedziałam, że to była zaledwie rozgrzewka. Wreszcie wywołała mnie pielęgniarka z tabliczką JENNINGS, R.N. na piersi. Robin ruszył za mną, jakby to było oczywiste. Ciśnienie krwi, wzrost, waga, więcej pytań. Pójście do lekarza to była masa roboty. Gdy siostra Jennings wpuściła mnie do gabinetu, czułam się tak, jakbym zdała jakiś test. W narożniku stała mała leżanka osłonięta parawanem. Zdjęłam ubranie i nałożyłam papierowy, różowy szlafrok. Nagle ogarnęło mnie potworne przerażenie. A co, jeśli testy ciążowe (ostatecznie zrobiłam trzy) pokazały błędny wynik? Co, jeżeli moje piersi są opuchnięte i bolesne przez jakąś chorobę, a nie dlatego, że noszę w sobie dziecko? Co, jeśli coś jest nie tak? Przysiadłam na brzeżku leżanki. Spróbowałam uśmiechnąć się do Robina. Ulżyło mi, gdy zobaczyłam, że jest równie zdenerwowany jak ja. Nie wytrzymałabym, gdyby próbował zbywać moje obawy. Po jakimś roku do środka weszła Kathryn Garrison i uścisnęła moją dłoń. Była krzepką kobietą po czterdziestce, miała krótkie blond włosy i naprawdę koszmarne okulary w czarnych oprawkach. Nie malowała się. I nosiła adidasy. Cóż, w porządku. – Pani Teagarden – powiedziała, przyciągając sobie do biurka taboret na kółkach. – I pan Crusoe, jak się domyślam? Hej, nie jest pan czasem spokrewniony z tym pisarzem?
– To ja jestem tym pisarzem – wyjaśnił Robin i uśmiechnął się uśmiechem dla publiczności. – Ooo, znana osobistość! Uwielbiam pańskie książki! To zwykle przełamywało lody, bo ja też uwielbiałam książki Robina. Ale to nie była odpowiednia chwila na podziwianie jego talentu. – Bardzo mi miło. Ale dziś jesteśmy trochę niespokojni i chcielibyśmy się upewnić, czy wszystko jest w porządku – powiedział Robin. – Jasne, rozumiem! – potaknęła doktor Garrison i zwróciła się do mnie: – Kilka szybkich pytań. Robiła pani test ciążowy? – Trzy – odparłam. – Wszystkie wyszły pozytywnie. – I to pani pierwsza ciąża. – Tak. Zaznaczyłam to w każdym formularzu, jaki wypełniłam. – Zbadam panią – oświadczyła. – Panie Crusoe, czy może pan wyjść na chwilę? – Zrobił to niechętnie. – Auroro, zsuń się proszę na sam brzeg i oprzyj stopy na... Okay. Rozluźnij się, proszę. Nie byłam pewna, czy dam radę, ale się starałam. Doktor Garrison, badając mnie, patrzyła w przestrzeń, jakby w rogu widziała ducha. Podała mi rękę, pomagając się podnieść, i zawołała Robina z powrotem do gabinetu. – Och, na Boga, tak – powiedziała z uśmiechem. – Z całą pewnością mamy ciążę. Gratulacje dla pierwiastki! To znaczyło, że byłam kobietą, która była pierwszy raz w ciąży, przypomniałam sobie wyjaśnienia z broszur w poczekalni. Wypuściłam powietrze, które wstrzymywałam. Uśmiechałam się jak głupia, tak samo jak Robin. Po policzkach spłynęły mi łzy. Oficjalnie będziemy mieli dziecko. Gdy zdołałam jako tako nad sobą zapanować, doktor Garrison wróciła na swój stołek i zadała mi kilka bardzo osobistych pytań. – Zrobimy USG – powiedziała wreszcie. – W ten sposób uzyskamy więcej informacji i podam wam datę porodu, skoro nie jest pani pewna, kiedy miała pani ostatnią miesiączkę. – Okay – zgodziłam się, czując, że wszystko idzie bardzo szybko. – Proszę się znowu położyć, a ja poproszę siostrę Jennings, żeby przywiozła ultrasonograf. Zdjęła strzemiona i rozciągnęła leżankę tak, żebym mogła oprzeć nogi. Przy
tym badaniu Robin najwyraźniej nie musiał wychodzić. – Zobaczymy dziecko? – zapytał tak, jakby nie miał śmiałości liczyć na coś takiego. – Och, tak – odpowiedziała z uśmiechem doktor Garrison. – Z pewnością. Ale nie sądźcie, że będzie jakoś szczególnie przypominało niemowlę. Przygotowanie do USG trochę potrwało, a potem na brzuchu poczułam zimny żel i doktor Garrison zaczęła przesuwać po nim głowicą urządzenia. Robin i ja wpatrywaliśmy się w monitor, przerażeni i zafascynowani. Rzucił mi dzikie spojrzenie, jak koń, który ma ponieść. Ja pewnie wyglądałam na równie zdenerwowaną. – Aha, jest wasze dziecko! – rzuciła radośnie doktor Garrison. Nasze dziecko wyglądało jak dwa wiotko połączone bąble. Przyjaciółki mówiły mi, jakie to było niepokojące, a teraz sama tego doświadczyłam. Potem dziecko poruszyło się. Żyło! – Ono się rusza – powiedziałam i znowu zaczęłam płakać. – Zobaczmy – mruknęła doktor Garrison i poruszyła głowicą raz jeszcze. Nagle w gabinecie rozległ się rytmiczny, świszczący dźwięk. – Tak, słychać serduszko. – Nasze dziecko ma serce – z dumą oświadczył Robin, a ja nawet nie pomyślałam, że to dziwne. – Strasznie dziwny dźwięk – stwierdziłam. Bicie serca zawsze wyobrażałam sobie jak uderzenia bębna albo stukanie kopyt, ale to brzmiało raczej jak woda przelewająca się w wiadrze. Doktor Garrison kiwnęła głową. – Absolutnie normalny – zapewniła i pozwoliła nam patrzeć i słuchać dalej, podczas gdy sama sięgnęła do laptopa. – Dobrze – dodała po chwili. – Dziecko ma w przybliżeniu jedenaście tygodni. – Nasze dziecko – z przejęciem powiedział Robin. – Tak, panie Crusoe. Pan i pani Teagarden około dwudziestego pierwszego lipca będziecie mieli dziecko. Gdy szliśmy do mojego samochodu, uświadomiłam sobie, że nic poza tym z tej wizyty nie zapamiętałam, choć Robin ściskał dużą kopertę zawierającą receptę na witaminy ciążowe, skierowanie na badania za cztery tygodnie i jakąś tonę materiałów dotyczących rozwoju dziecka, narodzin i możliwych rodzajów porodu oraz tego, jak dbać o siebie w czasie ciąży. Szybki rzut oka pozwolił mi na stwierdzenie, że byłam nie
tylko pierwiastką, ale starą pierwiastką. Koszmar. Miałam ponad trzydzieści pięć lat, ale doktor Garrison zapewniła mnie kilkakrotnie, że mój wiek wcale nie musi oznaczać jakichkolwiek problemów z donoszeniem i urodzeniem dziecka. Nasz dom stał po drodze do domu mojej matki, więc zostawiliśmy tam samochód Robina. Nie wchodziliśmy do środka. Nie zajrzeliśmy do Phillipa. Nawet o tym nie pomyślałam. Gdy Robin wsiadł do mojego auta, wciąż trzymając tę wielką kopertę, siedzieliśmy przez chwilę, gapiąc się na siebie: oszołomieni, podekscytowani, przerażeni. Potem się objęliśmy, co było trudne w samochodzie i w płaszczach. To dziecko nagle stało się bardzo realne. Byliśmy zbyt podnieceni, żeby prowadzić spójną rozmowę. Rzucaliśmy jakieś przypadkowe uwagi. – Następną książkę powinienem oddać czternastego lipca – powiedział Robin. – Muszę tak zaplanować pracę, żeby skończyć wcześniej. – Dobry pomysł – uznałam. – Muszę sprawdzić, czy w bibliotece są urlopy macierzyńskie. I chyba będziemy musieli urządzić ten pokój obok Phillipa? – Na to wygląda – przyznał Robin. – Całe szczęście, że mamy gabinet. – Tak, słabo mi na myśl o kolejnej przeprowadzce. – Oooch... – zamyślił się. – Może poczekamy, aż będzie trochę starsze. Może powinniśmy się przenieść gdzieś w pobliże szkoły. – Szkoła – powiedziałam przytłoczona. – Może na razie skupmy się na tym, żeby się szczęśliwie urodziło, okay? O szkołę zaczniemy się martwić za kilka lat. – Jasne, masz rację – przyznał nieobecnym tonem człowieka, który zastanawia się, czy jego dziecko powinno pójść na Harvard. – Myślisz, że może być rude jak ja? Parsknęłam śmiechem, a Robin mi zawtórował. – Chyba nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa – stwierdziłam i znowu zaczęłam płakać. To już robiła się prawidłowość. – Jedźmy do twojej mamy – powiedział Robin. Sprawiał wrażenie, jakby też miał się rozpłakać. Moja matka i John byli zaskoczeni, widząc nas w drzwiach o godzinie szesnastej trzydzieści. Matka jak zawsze była doskonała w każdym calu, od stóp po najmniejszy włosek na głowie – nadal ubierała się tak, jakby szła do biura, choć teraz była częściowo na emeryturze. Automatycznie przyjrzałam się Johnowi – on również dobrze się prezentował. Kilka lat wcześniej miał atak serca i wciąż się o niego martwiłam.
– Przyszliście na kolację? – spytała nas matka. Zerknęła na zegarek. – Mogę was poczęstować grzankami z serem i zupą. – Nie, nie, wpadliśmy tylko, żeby wam coś powiedzieć. – Wierciłam się przez chwilę. Spojrzałam na Robina. Zebrałam się w sobie i uśmiechnęłam szeroko. – Mamo, jestem w ciąży. Nareszcie zrobiłam wrażenie na własnej matce. Z otwartymi ustami opadła na sofę. John praktycznie podskoczył, żeby uścisnąć dłoń Robina. – Naprawdę? Byliście u lekarza i tak dalej? – Moja matka nigdy nie ufała domowym testom ciążowym. Kiwnęłam głową. – Właśnie wracamy od doktor Garrison. Mam termin na dwudziestego pierwszego lipca. – Och – bez tchu powiedziała matka i przysięgam, że miała łzy w oczach. – To cudowne wieści. – Przez chwilę milczała. – Chwała Bogu, że jesteście już po ślubie. – Potem się poderwała. – Zaraz. Czy to właśnie dlatego się pobraliście? Czekałam na to. Ale tak naprawdę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Na szczęście Robin był przygotowany. Najpierw pociągnął mnie na sofkę stojącą naprzeciwko matki, podczas gdy John kręcił się bezcelowo, promieniejąc. – Nie – powiedział z uśmiechem. – I tak byśmy się pobrali. Ale ponieważ byliśmy pewni, że dziecko jest w drodze, wzięliśmy ślub odrobinę wcześniej i bez rozgłosu. Wiedziałam, że nasz związek z Robinem był poważny i stawał się jeszcze poważniejszy. Ale nie byłam pewna, jak zareaguje, kiedy dowie się, że zostanie ojcem. Ku mojej skrywanej uldze okazało się, że nosił w kieszeni pierścionek, jeszcze zanim się dowiedział, że jestem w ciąży. Nie wiedziałam, że miał zamiar się oświadczyć. Zachwycony uśmiech mojej matki stał się lekko złośliwy. Wiedziałam, że myślała o Arthurze, policjancie, z którym spotykałam się przez kilka miesięcy... póki nie dostałam zaproszenia na jego ślub i przekonałam się, że panna młoda była w ciąży. – Szkoda, że Arthur Smith nie mieszka już w Lawrenceton. – Tak brzmiały jej następne słowa. – Ale byś mu pokazała. – Mamo, to kopanie leżącego – powiedziałam. – Nawet nie wiedziałam, że wyjechał. Dokąd?
– Dostał posadę szeryfa w jakimś miasteczku na północy Arkansas – stwierdziła. I całe szczęście, że matka nie wiedziała, że małżeństwo Arthura było najmniejszą z jego win. Nigdy nie powiedziałam ani jej, ani Johnowi, że Arthur miał romans z moją zmarłą, przyszywaną bratową, żoną syna Johna. – Będziecie chcieli wiedzieć, czy to chłopiec czy dziewczynka? – zapytał John. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Miał troje wnucząt i wiedziałam, że miał nadzieję, że moja matka doczeka się wnuka z własnej krwi, którego mogłaby rozpieszczać – choć doskonale radziła sobie z przyszywanymi. Popatrzyliśmy na siebie. – Będziemy chcieli? – spytał mnie Robin. Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem. Jak myślisz? – Chyba musimy się nad tym zastanowić – oświadczył. Po kolejnych trzydziestu minutach, poświęconych na hosanny i masę pytań, na które nie potrafiliśmy odpowiedzieć, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu. Podekscytowanie mojej matki i Johna sprawiało, że nasze było jeszcze przyjemniejsze. Wychodziliśmy z fazy oszołomienia (w której znajdowaliśmy się w sumie odkąd tuż po Święcie Dziękczynienia zrobiłam test ciążowy) i wchodziliśmy w fazę rozradowania. Daliśmy mojej mamie zielone światło na poinformowanie o wszystkim rodziny Johna – Johna Davida, wdowca i ojca niemowlaka, i Avery’ego, męża Melindy. Avery i Melinda mieli dwoje dzieci, starszą córeczkę i malutkiego synka. Gdy podgrzałam chili, które Phillip wyłożył na blat, i przygotowywałam chleb kukurydziany, Robin zadzwonił do swojej matki, Corinne. Corinne ma inne wnuki, ale gdy Robin skończył czterdzieści lat, porzuciła nadzieję, że będzie miał dziecko. Ona także była bardzo szczęśliwa i poprosiła mnie do telefonu. Zadała mi te same pytania, co moja matka, a ja tak samo nie znałam na nie odpowiedzi. Kiedy kolacja (jaka by ona nie była) była gotowa, zawołałam mojego brata Phillipa, który wyłonił się z pokoju. Mój przyrodni brat ma jasne włosy, wygląd, nad którym pracuje, ale oczy brązowe jak moje. Jest znacznie wyższy, co najmniej pięć stóp i osiem cali w stosunku do moich pięciu stóp zero. Przystojny z niego chłopak, nie ma co do tego wątpliwości. – Chleb kukurydziany? – zapytał z zaskoczeniem.
Najwyraźniej w południowej Kalifornii nie podawało się chleba kukurydzianego do chili. – Będzie ci smakować – obiecałam. – Mamy ci coś do powiedzenia. – Tak, ja też muszę z wami porozmawiać – powiedział. – Ale najpierw wy. Wyglądacie na mocno podekscytowanych. – Phillip, ten pokój obok twojego zmienimy w pokój dziecięcy. – Tak? Dlaczego? – zapytał, wpatrując się w bochenek chleba. Domyśliłam się, że wcale mnie nie słuchał. – Phillipie, po co ludziom pokój dziecięcy? – rzucił sarkastycznie Robin. Szczęka mojego brata opadła, a on poczerwieniał gwałtownie, gdy zalały go różne obrazy i wyobrażenia. – Naprawdę? – zapytał zdławionym głosem. – Naprawdę? Robin kiwnął głową. Przez jedną chwilę Phillip wyglądał na naprawdę szczęśliwego. Entuzjastycznie potrząsnął ręką Robina i obszedł stół, żeby mnie uściskać. Ale potem radość zniknęła. – No to pewnie będziecie chcieli, żebym wrócił do Kalifornii? – stwierdził przygaszonym głosem. To w żadnym stopniu nie było moją intencją. – No co ty, żartujesz? Będziemy potrzebować opiekunki – odparłam. – Niech ci nie przyjdzie do głowy wyjechać i nas zostawić. (Miałam nadzieję, że Robin też tak uważa, bo o tym nie rozmawialiśmy; nasza lista rzeczy do omówienia coraz bardziej się wydłużała). Po kolacji, ładując naczynia do zmywarki, Phillip zapytał, czy może przekazać nowinę przyjaciołom. Spojrzałam na Robina i kiwnęłam głową. Byłam pod wrażeniem, że mój brat tutaj, w Lawrenceton, ma już tylu przyjaciół, żeby im mówić o takich rzeczach. Mieszkał z nami od bardzo niedawna. Może miał na myśli swoich przyjaciół w Kalifornii. Pewnie po prostu zamieści to na Facebooku. O Boże. Phillip wrócił do swojego pokoju, nie mówiąc mi, o czym chciał porozmawiać. Zadzwoniłam do Aminy, mojej najlepszej przyjaciółki ze szkoły średniej i college’u, która obecnie, wraz z mężem, Hugh, i ich dzieckiem, mieszkała w Houston. Amina zaczęła płakać, taka była szczęśliwa. – Zatrzymałam wszystkie ubranka – powiedziała pomiędzy chlipnięciami. – Jeśli będziesz miała synka, masz cały zestaw! Potem zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Angel Youngblood. Chociaż nie
zareagowała tak emocjonalnie jak Amina, też wydawała się uradowana. Zaproponowała mi ubranka dla dziewczynki. Byliśmy przygotowani. Robin zadzwonił do swojego najlepszego kumpla, Jeffa Abbotta, kolejnego pisarza, doświadczonego ojca, jak mi powiedział. – Nigdy nie wiesz, co cię spotka – podsumował Robina. Z tego, co słyszałam, Jeff bardzo się ucieszył z tej wiadomości. Zauważyłam, że Robin odłożył słuchawkę jakby z ulgą. Było więcej ludzi, do których moglibyśmy zadzwonić, ale daliśmy sobie spokój i resztę wieczoru spędziliśmy na lekturze. Phillip przyszedł po drugą kolację, która składała się z miski winogron i sosu owocowego. – Na kiedy masz termin? – zapytał. – Ludzie chcą wiedzieć. Czy to data porodu, którą zgaduje lekarz? – To trochę bardziej skomplikowane, ale generalnie tak – odpowiedziałam. – Na dwudziestego pierwszego lipca. Robin włączył telewizor, żeby sprawdzić, co się dzieje w lidze koszykówki, i wraz z Phillipem zaczęli rozmawiać o punktacji. Phillip znowu zniknął. Po jakimś czasie Robin odłożył książkę. – Będziemy potrzebowali masy rzeczy – powiedział. Pokiwałam głową i dodałam: – I musimy odbyć długą rozmowę. – Yhy. – Nie, po prostu musimy ustalić kilka kwestii i opracować politykę pary. – Jak się z czymś czujemy oboje, zamiast tego, jak czujesz się ty albo ja? – Zgadza się. Robin sprawiał wrażenie pełnego obaw, ale kiwnął głową. – Jutro, gdy wrócisz z pracy? Tym razem ja przytaknęłam. Następnego ranka zaspałam i miałam mały problem z mdłościami. Wreszcie zdołałam wmusić w siebie suchy tost i wypić trochę soku, po czym bardzo starannie przygotowałam się do pracy. Phillipa widziałam przelotnie, tuż przed wyjściem. Człapał do kuchni po butelkę soku i uściskał mnie, gdy szłam do drzwi. – Do zobaczenia – powiedział, a ja przypomniałam sobie, że chciał ze mną o
czymś porozmawiać. – Okay, później pogadamy sobie od serca – obiecałam. Po drodze do pracy zatrzymałam się przed domem Lizanne. Nie widywałam jej zbyt często, odkąd przekazała Cartlandowi (Bubbie) Sewellowi dokumenty rozwodowe. Znałam Bubbę od kilku lat, Lizanne jednak przez całe życie. Gdy otworzyła drzwi, z domu dobiegły mnie wrzaski. – Śniadanie – wyjaśniła. – Zaspali. Była w grubym szlafroku, ale boso. Stanowczo zawróciła do kuchni. Brandon darł się na potęgę. Jeśli dobrze pamiętałam, miał nieco ponad trzy lata, a jego młodszy braciszek Davis nie miał jeszcze roku. Brandon protestował przeciwko jakiejś wielkiej niesprawiedliwości, a Davis był zafascynowany rykiem. Robił potworny bałagan, rozmazując wszędzie pokrojonego banana i płatki. Lizanne zachowywała spokój. Chyba nigdy nie widziałam jej podenerwowanej, z wyjątkiem dnia, w którym umarli jej rodzice. – Brandon – powiedziała. – Ucisz się, proszę. – Chcę mleko czekoladowe. – Możesz dostać zwykłe mleko albo sok. – Mleko czekoladowe. – Wobec tego nic – oświadczyła stanowczo. – Sok – powiedział Brandon, robiąc dziubek. Usiadłam naprzeciwko Brandona i popatrzyłam na niego. – Słyszałam, że latem będziesz miała takie własne – powiedziała Lizanne, nalewając sok. – Wiedziałam, że nic się tu nie uchowa – mruknęłam zdegustowana. – A specjalnie przyjechałam tak wcześnie. – Mogłaś przyjechać jeszcze wcześniej – odparła. – Tych dwóch budzi się o świcie. – Cieszysz się, że ich masz? – Och, tak – odpowiedziała żarliwie. – W chwili, w której Brandon przyszedł na świat, stałam się innym człowiekiem. Miłość spadła na mnie jak młot. – A... Bubba? – Myślę, że bardziej kocha to, w jaki sposób przyczyniają się do kształtowania jego obrazu jako mężczyzny – odpowiedziała nad wyraz przenikliwie. – Bubba uwielbia robić sobie z nimi zdjęcia i zabierać ich do parku, żeby ludzie widzieli go z
dziećmi i myśleli, jaki z niego wspaniały facet. – Tata? – zapytał Brandon. – Zobaczycie się jutro – odpowiedziała mu Lizanne. Na boku wyjaśniła mi szeptem, że Bubba wprowadził się z powrotem do swojej owdowiałej matki. – Dzieciaki go kochają – stwierdziła. Wydawało się, że jest jej z tego powodu smutno. – Jak ci wczoraj poszło na rozmowie? – Chyba nieźle – powiedziała. – Ten Sam to słodziak, prawda? Nie chce z nikim gadać, chce po prostu pracować. – To go dobrze opisuje – przyznałam. – Rozmawiał z kimś jeszcze? – Tak, z tą Tiffany, która ma Gotta Dance. Uczy tam wieczorami. – Tą, która makijaż nakłada szpachlą? – Właśnie tą. Lizanne się uśmiechnęła. – No to założę się, że dostanę tę pracę. – Wiem, że biblioteka nie płaci zbyt dobrze – powiedziałam ostrożnie. – Pokryje koszt żłobka? – To musi być miłe, nie musieć martwić się o pieniądze. Wszyscy w mieście wiedzieli, że dostałam spadek po Jane Engle, samotnej bibliotekarce. To była zarazem dobra i zła strona Lawrenceton. Choć miasto zmieniało się z każdym rokiem, w głębi wciąż było małą mieściną. Jednak byłam przekonana, że w ciągu dziesięciu lat zmieni się i to. – Siostra Bubby zaproponowała, że jeśli znajdę pracę na część etatu, to zajmie się chłopcami – kontynuowała Lizanne. – Naprawdę muszę się ruszyć z domu. Lizanne podczas przygotowań do rozwodu zdołała pozostać w dobrych stosunkach z rodziną Bubby, co było niezłym osiągnięciem. Skomplementowałam ją. – To mnie nie dziwi aż tak bardzo jak to, że Meredith kocha te dzieciaki – odpowiedziała mi. – A jej mały jest w wieku Brandona. Odezwała się komórka Lizanne. Wyglądała na lekko zaskoczoną, ale odebrała. Jakimś cudem chłopcy byli cicho, gdy ich matka rozmawiała. Lizanne odwróciła się do mnie z uśmiechem i uniosła kciuk w geście zwycięstwa. Po krótkiej rozmowie rozłączyła się.
– Więc dostałaś tę pracę? – Nasypałam Brandonowi suchych płatków i napełniłam butelkę Davisa. – Tak. Chyba mi się spodoba praca w bibliotece – potwierdziła z uśmiechem. – Będziemy się częściej widywać – powiedziałam z prawdziwym zadowoleniem. – Kiedy zaczynasz? – W tym tygodniu mam się rozejrzeć, ale regularną pracę zacznę po Nowym Roku – odparła. − Pan Clerrick naprawdę rozumie, że święta z dziećmi to wyzwanie, a w tym roku to będzie wyjątkowo skomplikowane przedsięwzięcie. Bubba miał dużą rodzinę w Lawrenceton, a Lizanne miała ciotkę i wujka z całą masą kuzynów, bratanków i siostrzeńców. Spojrzałam na zegarek. – Lizanne, muszę lecieć. Uściskałyśmy się i pojechałam do pracy. Ostatnim razem, gdy udało mi się tak długo porozmawiać z Lizanne, powiedziała mi, że w jej małżeństwie źle się dzieje i że przygotowuje grunt pod rozwód, w każdą niedzielę zabierając dzieci do kościoła (sama), odkładając pieniądze i spotykając się z doradcą finansowym, żeby opracować plan wykorzystania jej spadku po rodzicach, by stworzyć fundusz, który pomoże jej przetrwać zawirowania finansowe. Wynajęła również prawnika, który był bardzo skuteczny i nie lubił Bubby, do tego nie podobały mu się starania męża Lizanne, by dostać się do senatu stanowego. Lizanne była dużo bystrzejsza, niż sądziła większość ludzi. Gdy jechałam do biblioteki, myślałam o swoim pierwszym małżeństwie. Zastanawiałam się, czy przetrwałoby, gdyby Martin przeżył zawał serca. Nie był to pierwszy raz, gdy przez myśl przemknęło mi to pytanie, i pewnie nie ostatni. Darzyłam Martina Bartella wielką namiętnością i w czasie naszego małżeństwa przeżyliśmy wspaniałe chwile prawdziwego szczęścia. Był romantyczny, rozważny – i bardziej dominujący, niż chciałam to przyznać. Choć schlebiało mi i czasem było na rękę, że traktował mnie jak porcelanową laleczkę, było to również irytujące. Może niezdrowe. Jak zawsze, odepchnęłam od siebie te jałowe spekulacje. Teraz byłam żoną kogoś innego. I będę matką. Kochałam Robina, a on kochał mnie. Wszystko będzie dobrze. Mieliśmy przed sobą nieuniknione problemy młodych małżonków, tego byłam pewna, ale wierzyłam, że sobie z nimi poradzimy. Nie skończymy w sądzie, podczas rozprawy rozwodowej, jak Lizanne i Bubba. Jak moja matka i ojciec.