ala197251

  • Dokumenty305
  • Odsłony42 676
  • Obserwuję43
  • Rozmiar dokumentów560.3 MB
  • Ilość pobrań30 346

Harris Charlaine - Aurora Teagarden 05 - Z jasnego nieba

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Harris Charlaine - Aurora Teagarden 05 - Z jasnego nieba.pdf

ala197251 EBooki Charlaine Harris cykl - Aurora Teagarden
Użytkownik ala197251 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 105 stron)

Dla mojego agenta, Joshui Bilmesa

Chciałabym podziękować Joan Hess za to, że gdy (przyznaję się) utknęłam, dała mi tylko jedną sugestię odnośnie do tej książki; a także Jackie Cranford za nadzwyczaj pouczający ranek, który spędziłyśmy razem. Jednak przede wszystkim chciałabym pochwalić albo potępić Deana Jamesa, który wymyślił tytuł tej książki, siedząc nad margaritą w Austin, w Teksasie.

Rozdział 1 Mój ubrany w różowe bikini ochroniarz kosił właśnie ogród, kiedy z nieba spadł człowiek. Byłam akurat zajęta dopasowywaniem oparcia składanego fotela, który z niejakim trudem wytargałam na patio. Coś tam do mnie docierało, bo przez kilka sekund słyszałam buczenie samolotu, kiedy szarpałam się z oparciem, próbując ustawić je w taki sposób, żebym ani nie leżała płasko, ani nie siedziała sztywno wyprostowana, ale Angel miała walkmana na plastikowym pasku (dziwnie to wyglądało do bikini) i słuchawki, a terkot kosiarki zagłuszył jej niezwykłą natarczywość tego dźwięku. Nisko leci, pomyślałam z pewnym niepokojem. Uznałam jednak, że pilot po prostu zauważył Angel i uznał, że to jego szczęśliwy dzień. Dalej więc walczyłam z tym głupim fotelem, podczas gdy kostki lodu w mojej kawie topniały, a książka leżała bezużytecznie na małym stoliczku. Kiedy wreszcie udało mi się ustawić oparcie w pozycji zapewniającej jaką taką wygodę, spojrzałam w górę. W samą porę, by zobaczyć, jak z małego samolotu wypada coś dużego; coś, co wirowało w okropny sposób. Moje wnętrzności zorientowały się, że to jakaś katastrofa, na sekundę przed moim cywilizowanym ja (które co najwyżej było w stanie powiedzieć „he?”), i pogoniły mnie z patio i przez podwórze, by odepchnąć Angel, całe jej pięć stóp i jedenaście cali, od kosiarki i pod dąb. Zaraz potem rozległo się przyprawiające o mdłości łupnięcie. W ciszy, która potem nastała, słyszałam tylko oddalające się buczenie samolotu. — Co to było, do diabła? — sapnęła Angel. Słuchawki jej spadły, więc słyszała uderzenie. Praktycznie na niej siedziałam; musiało to wyglądać tak, jakby ratlerek bawił się z dogiem. Odwróciłam głowę, bojąc się tego, co zobaczę. Na szczęście wylądował twarzą w dół. Pomimo tego byłam bliska zwymiotowania na nasz świeżo skoszony trawnik, a Angel jeszcze bardziej. — Nie wiem, po co zbiłaś mnie z nóg — powiedziała głosem różniącym się znacznie od jej zwyczajowo płaskiego zaciągania z południowej Florydy. — Pewnie minąłby mnie o jakieś trzynaście cali. Podnosiłyśmy się na nogi, poruszając ostrożnie. — Nie miałam ochoty kupować nowej kosiarki — odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. Gdzieś z tyłu głowy czułam coś jakby wdzięczność, że nasza należała do tych, które wyłączają się po puszczeniu rączki. Angel miała rację: sądząc po ubraniu i włosach, to był mężczyzna. Miał na sobie fioletowo-białą koszulę i brązowe spodnie, jednak już dłużej nie musiał się martwić kwestią mody. Spojrzałam na niego; na jego koszuli zobaczyłam odrobinę krwi. Wylądował z rozrzuconymi kończynami. Jedna z jego nóg spoczywała pod bardzo nieżywym kątem. I jeszcze to, jak skręcony był jego kark… Pospiesznie odwróciłam wzrok i zrobiłam kilka długich, głębokich wdechów. — Wbił się ze trzy cale w ziemię — zauważyła Angel wciąż drżącym głosem. Dziś wydawała się bardzo skupiona na wymiarach. Sparaliżowane nagłością i totalnością tej katastrofy, stałyśmy razem w cieniu dębu, gapiąc się na spoczywające w słońcu ciało. Żadna z nas nie zbliżyła się do niego. Na trawie i ziemi rozszerzała się plama.

— I oczywiście panów dzisiaj nie ma — oznajmiłam z goryczą, à propos niczego. — Nigdy ich nie ma w domu, kiedy są potrzebni. Angel opadła szczęka i przez chwilę tylko gapiła się na mnie bez słowa. Potem zaniosła się śmiechem. Nie wiedziałam, że powiedziałam coś zabawnego. — Angel, naprawdę, powinnyśmy przestać gadać i coś z tym zrobić — oznajmiłam swoim najbardziej bibliotekarskim tonem. — Masz całkowitą rację — odparła Angel. — Posadźmy na nim tulipany. W przyszłym roku będą wyglądać wspaniale. — Już o wiele za późno na sadzenie tulipanów — zauważyłam. Potem, czując, że dzień już jest zmarnowany, pozbierałam się. — Musimy zadzwonić po szeryfa. — Och, w porządku. — Angel wydęła wargę jak sześciolatka, której ktoś popsuł zabawę, i śmiała się całą drogę do domu. Przez te dwa lata, czyli odkąd Angel była moim ochroniarzem, nie widziałam, żeby tak się śmiała. Godzinę później, kiedy Padgett Lanier siedział przy szklance mrożonej kawy, była już wystarczająco poważna. Lanier był człowiekiem, który w naszym hrabstwie miał chyba największe wpływy. Swój urząd, w takim czy innym zakresie, sprawował od dwudziestu lat. Jeśli ktokolwiek wiedział, gdzie pogrzebane są wszystkie ciała w Lawrenceton, to właśnie on. Z ciężką budową, przerzedzonymi jasnymi włosami i niemal niewidzialnymi rzęsami, Lanier nie był najbardziej atrakcyjnym mężczyzną w moim ogrodzie, ale miał silną osobowość. Nagroda za „największą atrakcyjność” wędrowała do mojego (od dwóch lat) męża, Martina Bartella, wicedyrektora produkcji w Pan-Am Agra, największego pracodawcy w Lawrenceton. Martin jest weteranem z Wietnamu i mając czterdzieści siedem lat, jest ode mnie starszy o piętnaście. Regularnie ćwiczy hantlami i uprawia różne sporty wymagające rywalizacji jeden na jednego, więc fizycznie robi wrażenie, do tego ma tę porażającą kombinację białych włosów i czarnych brwi… oraz jasnobrązowe oczy. Mąż Angel, Shelby, który opierał się swobodnie o drzwi kuchenne, jest śniady i szpakowaty, z wąsem Fu Manchu i z dziobatymi policzkami. Odzywa się łagodnie, uprzejmie, i jest ekspertem w sztukach walki, tak samo jak Angel. Shelby i Martin są przyjaciółmi od bardzo dawna. W tamtej chwili Angel i ja byłyśmy jedynymi kobietami w ogrodzie. Na miejscu było już też trzech zastępców szeryfa, koroner, miejscowy lekarz, sam szeryf i nasi mężowie. W załodze ambulansu dwóch ludzi czekało, żeby zabrać „szczątki” do… gdziekolwiek zabiera się takie rzeczy. Lanier obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem, a do mnie dotarło, że mam na sobie szorty, bluzkę wiązaną na szyi i zaschnięty pot, a długie i poskręcane włosy zebrałam nieporządnie na czubku głowy. — Panno Roe, siedziała pani na słoneczku? — zapytał domyślnie. — Nie jest trochę jeszcze na to za wcześnie tej wiosny? „Roe” mówią do mnie przyjaciele, ale Laniera nigdy do nich nie zaliczałam. Po ślubie z Martinem zostałam przy własnym nazwisku, której to decyzji sama do końca jeszcze nie rozumiałam, skoro moje, odkąd tylko pamiętam, było powodem do kpin. Gdy przedstawiasz się jako „Aurora Teagarden”, słyszysz co najmniej chichot, jeśli nie śmiech. Padgett nie wiedział, czy ma się do mnie zwracać „panno Teagarden”, „pani Teagarden”, „pani Bartell”, czy może „panno/pani Teagarden-Bartell”, więc „panna Roe” była z jego strony kompromisem.

Mój mąż obserwował to, co się działo przy kosiarce, stojąc w tej rozluźnionej pozie faceta, który codziennie wraca do domu i zastaje człowieka rozsmarowanego na swoim trawniku. Chcę przez to powiedzieć, że Martin wyglądał na spokojnego, ale nie spuszczał oka z policjantów i bardzo intensywnie myślał. Poznawałam to po tym, że jego usta tworzyły całkowicie prostą kreskę, ramiona miał skrzyżowane na piersi i przebierał palcami: jego Stan Namysłu. Odrobinę wyższy Shelby podszedł do niego i stanął tuż obok. Ręce wsadził w kieszenie jeansów, żeby pokazać, jaki to on jest zrelaksowany. Z synchronizacją będącą niezawodnie wynikiem długiej znajomości, obaj mężczyźni odwrócili się i spojrzeli po sobie, a między nimi przemknęła jakaś cicha uwaga o spadłym z nieba trupie. Nie odpowiedziałam Lanierowi, a on czekał. — Cóż, kosiłyśmy trawnik na zmianę — odpowiedziałam. — A przy tym łatwo się zgrzać. Ja skosiłam od frontu, a Angel wzięła podwórko. Koszenie liczyłam jako swoje codzienne ćwiczenia; po takim wysiłku nie musiałam włączać tej głupiej kasety video i tańczyć przez telewizorem. Mieszkamy milę za miastem, pośród pól, i mamy bardzo duży trawnik od frontu, i równie rozległy z tyłu. Martin, słuchając, kręcił głową, jak zawsze, gdy przypominał sobie o mojej niechęci do (bardziej) wytężonego wysiłku fizycznego. Nadal jednak patrzył na ludzi kręcących się po naszym trawniku. — Sądzi pan, że uda się go rozpoznać, gdy go odwrócą? — zapytał znienacka szeryfa. — Nie mam pojęcia — przyznał Lanier. — Nigdy wcześniej nie mieliśmy nikogo wyrzuconego z samolotu. Tak się zastanawiam… Czy sądzicie, że to ciało wylądowało właśnie tutaj specjalnie? Teraz miał naszą niepodzielną uwagę — i wiedział o tym. Poczułam ukłucie zaniepokojenia. — Może jeszcze mrożonej kawy? — zaproponowałam. Spojrzał na swoją szklankę. — Nie, dziękuję, na razie mi wystarczy. Czy ten samolot kołował, zanim upadło ciało? Potwierdziłam. Lanier przesunął wzrok na Angel i zamarł w zachwycie. Było na co popatrzeć. — Pani Youngblood, powiedziała pani, że tego nie widziała? — Nie, szeryfie. Kosiłam trawę i miałam na uszach słuchawki. Angel, która założyła na siebie białą koszulkę, była obiektem mnóstwa ukradkowych zerknięć ze strony zastępców i obsługi karetki. Nie robiły one na niej żadnego wrażenia. Angel nie jest ładna, ale za to wysoka, bardzo umięśniona i szczupła, i złocista jak gepard. Nogi ma długie chyba na milę. — Panno Roe, widziała pani, jak spadał? — Tak. Ale nie widziałam, jak wypadał z samolotu; gdy spojrzałam w górę, już był w powietrzu. — Sądzi pani, że już nie żył? Nie zastanawiałam się nad tym. — Tak — odpowiedziałam powoli. — Tak, myślę, że tak. Bo był… — musiałam zrobić głęboki wdech — bo był całkiem wiotki. Martin stanął za mną i położył mi ręce na ramionach. Padgett Lanier lekko potrząsnął swoją szklanką, żeby posłuchać, jak kostki lodu obijają się o jej ścianki. — Zastanawiam się, czy gdy już obrócimy go twarzą do góry, moglibyście wszyscy na niego zerknąć. — Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, uspokajająco uniósł rękę. — Wiem, wiem, to

okropne prosić o coś takiego, zwłaszcza panie, ale musimy się dowiedzieć, czy gdziekolwiek i kiedykolwiek widzieliście już tego człowieka. Nigdy nie miałam na nic tak małej ochoty. Mąż ścisnął mi ramiona, dodając odwagi. — Szeryfie! Jesteśmy gotowi! — zawołał wyższy z zastępców, wyciągając dodatkową parę plastikowych rękawiczek. Lanier podniósł się z fotela i podszedł do ciała. To było coś, czego jednak nie chciałam oglądać, więc zakryłam twarz dłońmi. Usłyszałam dźwięki, których z całą pewnością nie pragnęłam łączyć z obrazem. — Nie musicie się fatygować, drogie panie! — zawołał Lanier. Głos miał bardzo niepewny. Zastanawiałam się, czy nie powinnam mu powiedzieć, gdzie jest łazienka. — Nie musicie się fatygować — powtórzył obniżonym głosem, ale ludzie na podwórzu byli tak cicho, że łatwo go było usłyszeć. — Sam go poznaję… chyba. W zdumieniu opuściłam ręce; kątem oka złapałam to, co podnoszono z trawnika, i pospiesznie podniosłam je z powrotem. — Kto to jest?! — zawołał Martin znad mojej głowy. — Detektyw sierżant Jack Burns z Departamentu Policji Lawrenceton. Padgett Lanier niewątpliwie miał niejakie wyczucie dramatyzmu. Po kilku okropnych minutach pakunek połamanych kości i zmiażdżonych organów, które stanowiły ciało Jacka Burnsa, wpakowano do worka i potem do karetki. Lanier, wyraźnie roztrzęsiony, ale wciąż zachowujący oficjalny wizerunek, powoli przeszedł na patio. Czułam się bardzo słabo, a twarz Angel przybrała interesujący odcień zieleni i pomyślałam, że znów może się pochorować. Martin i Shelby wyglądali jeszcze bardziej ponuro niż przedtem. — Kiedy po raz ostatni widziała pani Jacka Burnsa? — spytał mnie Lanier. — Mam wrażenie, że nigdy za sobą nie przepadaliście, zgadza się? — Nigdy nie pokłóciłam się z panem Burnsem — powiedziałam spokojnie. To była prawda. Jack Burns mnie nie lubił, co nie miało konkretnego podłoża, ale wynikało z ogólnego braku zaufania. — I nie widziałam go… chyba od lat. Co, jak dla mnie, było w porządku; bałam się Jacka i tego jego ślepego dążenia do zaspokojenia własnego poczucia sprawiedliwości. Źle jest mieć wroga w policjancie. — A pani, pani Youngblood? — Kilka tygodni temu mieliśmy nieporozumienie — spokojnie wyznała Angel, choć kolor skóry ją zdradzał. Próbowałam nie okazać zaskoczenia. — A czego ono dotyczyło…? — Dał mi mandat za złamanie jakiegoś kompletnie idiotycznego przepisu miejskiego, który znalazł w kodeksie. — Dlaczego to zrobił? Angel położyła ręce na biodrach i mięśnie na jej ramionach zafalowały. — Wyszłam z banku i zobaczyłam, że wkłada mi mandat za wycieraczkę na przedniej szybie. Mieliśmy małą wymianę zdań, raczej ostrą. — Czy ktoś słyszał tę rozmowę? — Oczywiście — ze znużeniem potwierdziła Angel. — To było centrum miasta, piątek rano. Widziałam tego faceta, który pracuje z Roe w bibliotece, Perry’ego Allisona, i tę ładną, pulchną kobietę od Marcusa Hatfielda, tę z ciemnymi włosami, która ma córeczkę. — Carey Osland — uznał Lanier. — Pewnie tak, skoro tak pan mówi. — Nazwisko tej kobiety wydawało się Angel obojętne. Martin spojrzał na mnie, unosząc brew: wiedziałaś o tym? Niemal niezauważalnie pokręciłam głową.

— Pani Youngblood, jak pani sądzi, dlaczego detektyw sierżant miałby wystawiać mandat za złe parkowanie? — Ponieważ sądził, że to samochód Roe — otwarcie odpowiedziała Angel. — Obie mamy niebieskie chevette. Mój jest w tym samym wieku, kupiłam używany. Więc chociaż mój jest w trochę innym odcieniu niebieskiego, to zasadniczo mamy takie same auta. — Rozmawiała pani z Jackiem Burnsem? — Raczej nie nazwałby pan tego rozmową — sucho stwierdziła Angel. — Wyglądał na zaskoczonego, gdy zobaczył, że to mój samochód, ale potem jakby uświadomił sobie, że mieszkam u Roe w mieszkaniu nad garażem, więc wlepienie mi mandatu jest prawie tak dobre, jakby to ona go dostała. I miał rację, pewnie byłam te siedem cali od krawężnika, a nie sześć. Ale nie byłam w dobrym nastroju. Jak na Angel to była cała przemowa; raczej nie należała do tych gadatliwych. Ale Padgett Lanier chciał wiedzieć więcej. — Więc się pokłóciliście? — indagował. Angel westchnęła. — Zapytałam, dlaczego daje mi mandat, a on powiedział, że zaparkowałam za daleko od krawężnika, zapytał, co porabia Roe, czy ostatnio znalazła jakieś ciała, a ja mu powiedziałam, że ten mandat jest… ekhem, bzdurny, na co odparł, że w przepisach nadal figuruje przepis w sprawie publicznego przeklinania i spytał, czy chcę sprawdzić, czy karate pomoże mi się wydostać z celi więziennej. Lanier wpatrywał się w nią zafascynowany. — I co pani powiedziała? — Nic. — Nie odpowiedziała pani? — Nie było sensu. Postanowił sobie, że da mi ten mandat. Lanier wydawał się zakłopotany. Jeszcze przez chwilę patrzył na Angel, a potem zapytał Martina, czy ostatnio widział Jacka Burnsa. — Ostatni raz widziałem go dwa lata temu, mniej więcej wtedy, gdy poznałem swoją żonę — spokojnie odpowiedział Martin. Palcami ugniatał twarde mięśnie na moim karku. Odchyliłam głowę. — A pan, panie Youngblood? — Nigdy go nie spotkałem. — Nie był pan zły, że pańska żona dostała mandat? — Skoro parkuje się siedem cali od krawężnika, to trzeba się liczyć z konsekwencjami. Blada twarz Padgetta Laniera miała tendencję do łatwego pokrywania się rumieńcem. Teraz z pewnym niepokojem obserwowaliśmy, jak robi się czerwony niczym burak. Szeryf odprawił nas szorstko i przeniósł uwagę na podwórze, którego przeszukiwanie prowadzili jego ludzie. Chciałam ich błagać, żeby nie zadeptali mojego biednego, ledwo co zagospodarowanego ogrodu, ale uznałam, że to byłoby bezduszne.

◆ ◆ ◆ Po kilku kolejnych godzinach pojawiła się możliwość kolacji. Zadzwoniłam do mieszkania Youngbloodów, zapytać, czy Shelby i Angel chcieliby zjeść z nami, ale Angel odpowiedziała, że woli raczej poleżeć niż jeść, a Shelby nie chciał jej zostawiać. Zjedliśmy więc kotlety wieprzowe, smażone zielone pomidory (rzadki rarytas) i sałatkę waldorf, i upiekłam biszkopty, ale tak naprawdę tylko grzebaliśmy w jedzeniu. Martin milczał przez cały posiłek, co było niezwykłe. Normalnie zanim zajmiemy się własnymi wieczornymi sprawami, rozmawiamy przy stole. (Czasami są to wspólne sprawy, ale to zazwyczaj później. Mniej więcej w porze snu). Po najeździe policji nasz dom wydawał się bardzo cichy. Tylu ludzi nie było tu od czasu ostatniego przyjęcia bożonarodzeniowego… — Roe, martwi mnie to — powiedział wreszcie Martin. Jego jasnobrązowe oczy skupiły się na mnie; Martin patrzy w oczy ludziom, z którymi rozmawia. To może być onieśmielające lub podniecające. — Wiem. Mnie oczywiście też. — Nie tylko to, że zabito Jacka Burnsa, ale też fakt, że został tu zrzucony. — Oczywiście — zgodziłam się znowu, nie rozumiejąc, do czego zmierza. — Jak zauważył szeryf Lanier, ludzie wiedzą, że za sobą nie przepadaliście. — Ale ja ponad wszelką wątpliwość byłam na ziemi, gdy wylądował. Więc nie mogłabym tego zrobić — powiedziałam lekceważąco. — A poza tym nie potrafię pilotować samolotu. — Coś tutaj nie pasuje. Martin, co dla niego nietypowe, miał problem ze sformułowaniem własnych myśli. Zazwyczaj przed ludźmi wyrażał się szybko i zdecydowanie. Nie chciałam znowu powiedzieć „oczywiście”, ale to właśnie pomyślałam. — Kiedy ostatnio z nim rozmawiałaś? — zapytał. — Dziś już szeryf mnie o to pytał. Z tego, co pamiętam, nie rozmawiałam z Jackiem od… dwóch i pół roku, od tej sprawy z domem Andertonów. Tak samo jak i ty. Tamtego dnia Martin i ja się poznaliśmy. Teraz mój mąż uśmiechnął się do mnie ciepło, ale krótko, żeby mi pokazać, że także dobrze zapamiętał ten dzień. — Jak sądzisz, czy dzisiejsza reakcja Angel była normalna? — zapytał znienacka. — Nie, w najmniejszym stopniu — odpowiedziałam zadowolona, że to on poruszył ten temat. — Nie wiem, co z nią nie tak. Angel nie jest osobą, którą ruszałyby nieprzyjemne widoki, i ma najmocniejszy żołądek ze wszystkich znanych mi ludzi. Ale z jakiegoś powodu to po prostu wywróciło ją na nice. Przypomniałam sobie, jak Jack Burns wirował w powietrzu i zrobiło mi się przykro, że użyłam akurat tego zwrotu. Odłożyłam serwetkę i odepchnęłam od siebie talerz. — Coś się z nią dzieje — zauważył Martin. — Widzę, że Shelby też się martwi. I przysiągłbym, że nie wiedział o tej historii z mandatem. — Mógłbyś dziś pozmywać? — Jasne. — Martin wydawał się zadowolony z tego, że może otrząsnąć się z mrocznych myśli. — Wychodzisz? Dziś wieczór Przyjaciół Biblioteki czy jakieś spotkanie kościelne? — Ani to, ani to — zaprzeczyłam. — Muszę złożyć kondolencje Bess Burns… — Roe, myślisz, że to rozsądne?

— Zawsze ją lubiłam, nawet jeśli nie przepadałam za nim. Poznałam Bess na spotkaniach Przyjaciół. Odkąd wróciłam do pracy w bibliotece na część etatu, poznałam wszystkich, którzy pracowali tam jako wolontariusze. A Bess Burns, emerytowana nauczycielka, była jedną z naszych najlepszych pracownic. Martin wciąż spoglądał na mnie z troską, ale pokiwał głową. — Pozmywam, pewnie — powiedział. — Nakarmiłaś już tego kota? — Zrobię to przed wyjściem — obiecałam. Związek Martina i Madeleine, grubej, starej kocicy, którą dostałam w spadku po przyjaciółce, był w najlepszym razie niepewny. Madeleine najchętniej układa się na masce mercedesa Martina, a Martin jest z tego samochodu bardzo dumny. Zainstalowaliśmy nawet drzwi do garażu i co wieczór sprawdzamy, czy są zamknięte, ale przedtem musimy szukać Madeleine. Pospiesznie poszłam na górę, w myślach wybierając strój odpowiedni na wizytę u wdowy. Nie czarny, nie byłam członkiem rodziny… granatowy. Moja nowa granatowa sukienka z białą lamówką. Właśnie kupiłam ją w Short’N’Sweet w Atlancie — w sklepie dla małych (mam cztery stopy jedenaście cali wzrostu) — i zanim przeciągnęłam ją przez głowę, napawałam się rozmiarem z metki, mniejszym niż ostatnio. Radosnym efektem życia ze świadomym stanu swego zdrowia i wagi ćwiczeń mężczyzną, takim jak Martin, i posiadania takiej wysportowanej towarzyszki jak Angel, była moja figura. Poszłam nawet do ulubionego salonu piękności mojej matki, Clip Casa, i poprosiłam Benitę, żeby zrobiła coś z moimi włosami. Zajęło to całe godziny, bo są grube, ciasno poskręcane i długie do połowy pleców, ale rezultat był tego wart. Ogólnie, szczęśliwa z Martinem i zabezpieczona finansowo, wyglądałam i czułam się lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Po tym, jak wbiłam się w rajstopy — coś, na co nie pozwoliłabym Martinowi patrzeć — nasunęłam na stopy czółenka, a frywolnie podcieniowane włosy przykryłam beretem. W biegu nakarmiłam Madeleine, wyciągnęłam z lodówki coś do jedzenia i wyprowadziłam swojego chevette’a, samochód, którego Martin nie cierpiał prawie tak bardzo, jak śladów łap Madeleine. Chociaż mieszkaliśmy milę za miastem, z własnego podwórka prawie widziałam tył domu mojej matki, a dom Burnsów znajdował się o tylko jedną ulicę dalej na południe. Jednak ta jedna ulica robiła dużą różnicę; dom mojej matki na Plantation był przestronny, dwupiętrowy, i miał duży podjazd, podczas gdy Bess i Jack mieszkali w znacznie skromniejszym domku z trzema sypialniami. Przed mieszkaniem Burnsów stały dwa samochody, a jednym z nich był znajomy niebieski lincoln continental. Spacer zająłby mojej matce może z pięć minut, ale nigdy nie pojawiłaby się nigdzie zaczerwieniona z wysiłku. O, właśnie szła w moim kierunku; w ręce trzymała miskę. Wysiadłam z samochodu i wyciągnęłam własne danie. — Co tam masz? — zapytałam. — Sałatkę makaronową. Tylko to miałam w domu. Moja matka, Aida Brattle Teagarden-Queensland, jest szczupłą kobietą o matowym głosie, w typie Lauren Bacall. Jest także bardzo cenioną agentką handlu nieruchomościami, a kilka lat temu wyszła za Johna Queenslanda, emerytowanego biznesmena. Od tego czasu kilkakrotnie została przyszywaną babcią. Gdy już minął szok, zaczęła się tym cieszyć. Zerknęłam przez folię do środka. — Wygląda nieźle. — Dzięki. Widzę, że ty przyniosłaś waldorfa… No to co, zadzwonisz do drzwi? Zrobiłam to, a po stosownie długiej chwili stanęły one otworem. Sąsiadka Burnsów z

prawej, Marva Clerrick, miała na twarzy oficjalny uśmiech. Gdy nas poznała, zmienił się na mniej wymuszony. — Dobrze was widzieć! — wykrzyknęła teatralnym szeptem. — Są tu straszne dziwni ludzie i rozmawiają z Bess! Nie mam pojęcia, co się dzieje! Marva, wysportowana ekstrawertyczka i żona mojego szefa, Sama Clerricka, była jedną z najbardziej lubianych nauczycielek w liceum w Lawrenceton i dobrą przyjaciółką od niedawna emerytowanej Bess Burns. Rodzice nadali jej bardzo trafne imię.* Musieli mieć przeczucie, że Marva będzie w stanie gotować, w ciągu tygodnia nauczać angielskiego, a w niedziele w szkółce kościoła baptystów, wychować dwie bardzo udane córki i radzić sobie z humorzastym Samem. Latem, podczas urlopu, Marva uczyła pływania na miejscowym basenie i prowadziła zajęcia z szydełkowania w Peachtree Leisure Apartments. Skoro Marva była skonfundowana sytuacją, musiało dziać się coś naprawdę dziwnego. Oczywiście nas to zainteresowało. — Co się dzieje? — spytałam równie scenicznym szeptem. — Jest tam takich dwóch, których nigdy w tym mieście nie widziałam — syknęła Marva. — I żeby wypaść z samolotu! Jak coś takiego może się zdarzyć przez przypadek? Co Jack w ogóle robił w samolocie? — Strasznie niechętnie o tym mówię, ale sądzę, że wypadając z tego samolotu, Jack już nie żył — powiedziałam z wahaniem. Nikt mi nie przykazał, żebym o tym nie wspominała, a jeśli matka dowiedziałaby się o tym z innego źródła, nigdy by mi nie wybaczyła. — Już nie żył? — powtórzyła teraz. Wraz z Marvą popatrzyły na mnie z identycznymi minami wyrażającymi niesmak, zafascynowanie i przerażenie. — Na pewno tak wyglądał — potwierdziłam, chcąc nie chcąc przypominając sobie kręcące się w powietrzu ciało. — Oczywiście samolot pilotował ktoś inny. — Rany, dziewczyno, nie chcesz chyba powiedzieć, że to widziałaś? — bez tchu zapytała Marva. Kiwnęłam głową, zaskoczona tą porażką plotkarskiego młyna. — Słyszałam, że to była ta młoda kobieta, która mieszka w waszym mieszkaniu, ta dziewczyna z mięśniami — ze wzburzeniem powiedziała Marva. — Och, obie byłyśmy w ogrodzie. — Widziałaś też samolot? — zapytała matka. Wzruszyłam ramionami. — To był taki mały, stary samolocik, czerwono-biały. Nie zauważyłam żadnych numerów. Trudno byłoby znaleźć kogoś, kto o samolotach wiedział mniej ode mnie. — Nie mogę w to uwierzyć. W naszym małym mieście! — zawołała Marva, zapominając o ściszeniu głosu. — Może to ktoś, kogo Jack wsadził do więzienia? Matka i ja jednocześnie wzruszyłyśmy ramionami i pokręciłyśmy głowami. — Cóż, same zobaczcie, jak wygląda sytuacja, i dajcie mi znać — powiedziała Marva. — Pilnuję tych drzwi od godziny, ale niedługo muszę iść do domu, mam chleb w piekarniku i nie wiem, czy Sissy będzie pamiętać, żeby po dziesięciu minutach wyjąć go z formy. — Gdzie jest Bess? — spytała moja matka wprost, zmęczona całym tym posykiwaniem przez drzwi. — Prosto przed siebie — odparła Marva, wskazując ruchem głowy głąb korytarza. — Dzieciaki jeszcze nie dotarły, ale rozmawiała z obojgiem przez telefon. Mają przed sobą długą

jazdę. Przypomniałam sobie, że potomkowie Burnsów, Jack Junior i córka Romney, poszli do różnych ­college’ów, w różnych stanach. — Najpierw wsadzimy te miski do lodówki, a potem pójdziemy do niej — stanowczo oznajmiła Marvie moja matka. Kuchnia Bess wyglądała tak, jak zazwyczaj moja: zasadniczo czysta, ale nieco zabałaganiona, z rachunkami wystającymi z pojemnika na listy na ścianie i otwartym pudełkiem herbaty w torebkach przy dzbanku. Kolejna sąsiadka dawała upust swojej chęci pomocy, wycierając blat. Uśmiechnęłyśmy się do siebie i w nieokreślony sposób skinęłyśmy głowami. Otworzyłam lodówkę, żeby schować sałatkę. Była częściowo zapełniona podobnymi daniami, owiniętym w folię jedzeniem, które ludzie przynieśli Bess Burns w tej ciężkiej chwili, aby pomóc jej nakarmić rodzinę, która z pewnością niedługo się pojawi. Do południa następnego dnia nie będzie miejsca na półkach. Niejasno uspokojone stosowną zawartością lodówki, ruszyłyśmy do saloniku na tyłach domu. Bess siedziała na kanapie, po bokach mając dwóch wielkich facetów. Nigdy wcześniej nie widziałam żadnego z nich. Mieli garnitury, krawaty i ponure miny, a gdy szczupła, rudowłosa wdowa ocierała twarz białą chusteczką, nie dawali jej żadnego pocieszenia. — Tak nam przykro — powiedziała matka tonem idealnie wyważonego współczucia, który jednak nie wywoływał kolejnych łez. — Dziękuję — powiedziała Bess. Z wyczerpania i szoku głos miała niemal całkowicie wyprany z wyrazu. Linie biegnące przez czoło i od nosa do ust wyglądały na głębsze, a ślady czerwonej szminki odcinały się ostro od bladej twarzy. — Doceniam, że przyszłyście — dodała z wielkim wysiłkiem. Pochyliłam się niezręcznie nad stolikiem kawowym, żeby ją uściskać. Bess nadal nosiła swoje ubrania nauczycielki, jeden z tych wygodnych, bawełnianych zestawów spodni i luźnej tuniki. Ta była niebieska z wielkim czerwonym jabłkiem z przodu. Wydawało się to niedorzecznie radosne. — Wiedzą już, dlaczego…? — zapytała matka, jakby miała oczywiste prawo do tego typu pytań. Bess już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, gdy blondyn po jej prawej stronie podniósł dłoń, żeby ją uciszyć. Popatrzył na nas przez okulary w szylkretowych oprawkach. — To nadal jest przedmiotem śledztwa — powiedział ciężko. Matka i ja wymieniłyśmy spojrzenia. Moja matka nie należy do osób, które dałyby się zahukać na własnym terytorium. — Jestem Aida Queensland, sąsiadka — oświadczyła zdecydowanie. — Zdaje się, że się nie znamy? — Jestem John Dryden, z Atlanty — udzielił odpowiedzi, która nic nam nie mówiła. Nie lubię ludzi, którzy są nieuprzejmi dla mojej matki. — Wobec tego pan musi być Pope** — powiedziałam do tego drugiego, który był ciemniejszy i młodszy. — Pope? — spojrzał na mnie z ciekawością. — Nie. Jestem Don O’Riley. Z Atlanty. Choć matka usiłowała spojrzeć na mnie z naganą, tak naprawdę powstrzymywała uśmiech. — Bess, może pójdziesz z nami do kuchni? — powiedziałam. — Pokażesz nam, co mamy przygotować do jedzenia dla ciebie i twoich przyjaciół. — Z pewnością nie byli przyjaciółmi, a kimkolwiek rzeczywiście byli, przygnębiali Bess jeszcze bardziej. — Jest bardzo późno i jestem

pewna, że nic jeszcze nie jadłaś. — Nie, nie jadłam — powiedziała, sprawiając wrażenie, że z ulgą przyjmuje tak bezpośrednią rozmowę. Zanim jej dwaj „przyjaciele” zdołali ją zatrzymać, wstała i okrążyła stolik, żeby pójść z nami do kuchni. Sąsiadka, która tam była jeszcze chwilę temu, wyszła, zostawiając po sobie nieskazitelne blaty i poczucie dobrej woli. Bess stanęła i rozejrzała się tak, jakby nie poznawała własnych urządzeń. — Czy oni cię męczą? — zapytała moja matka. — Muszą, to ich praca — odparła Bess ze znużoną cierpliwością żony funkcjonariusza publicznego. — Nie powinnam nic mówić, ale Jack znał tożsamość… człowieka… który ukrywa się w tym miasteczku… Więcej nie mogę zdradzić. Zastanawiają się, czy to może mieć związek z jego zabójstwem. — Ach — powiedziała matka nader znacząco; to i tak było więcej, niż sama mogłabym wymyślić. Odwróciła się, żeby coś zrobić z talerzem spaghetti, który wyciągnęła z lodówki, i zobaczyłam, że ma przymknięte oczy, jakby zastanawiała się, w jaki sposób znalazła się w tej kuchni, gdzie wysłuchiwała jakże fascynujących, choć dziwacznych rewelacji. — Roe, widziałaś, jak spadał — Bess zwróciła się bezpośrednio do mnie. Wyczerpanie zniknęło, a jego miejsce zajęło okropne napięcie. — Czy spadając, nie żył, czy zginął na skutek uderzenia o ziemię? — Wydaje mi się, że z samolotu wypadł już martwy — powiedziałam, starając się nie rozpłakać w obliczu jej bólu; na policzkach nadal miała ślady łez. — Nie sądzę, żeby czuł cokolwiek albo nawet wiedział, że spada. — Dziękuję — powiedziała cicho. — Ach, tu pani jest, pani Burns — ostro oznajmił ten blondyn, Dryden, jakby mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości co do miejsca przebywania Bess. Do kieszeni na piersi chował właśnie okulary. Bez nich jego twarz wyglądała jeszcze bardziej… alarmująco. — Jest do pani telefon. Drogie panie, dziękuję, że odwiedziłyście panią Burns w chwili smutku. Żadna z nas nie słyszała dzwonka telefonu. — Przygotujemy tylko posiłek i pójdziemy — stanowczo odparła moja matka. — Bess, gdybyś nas potrzebowała, będziemy tutaj. — Wielkie dzięki — sucho powiedział John Dryden. I niech mnie diabli, ale został w kuchni obserwując, jak wyciągamy papierowe talerze (jakoś nie mogłyśmy sobie wyobrazić, żeby Dryden i O’Riley pomagali później zmywać) i podgrzewamy spaghetti w mikrofalówce. Przygotowałyśmy trzy talerze spaghetti, sałatki waldorf i casserole z zielonym groszkiem, i zastawiłyśmy stół najlepiej, jak się dało, biorąc pod uwagę to, że musiałyśmy szukać widelców, serwetek i szklanek. — Panie Dryden — powiedziała matka, gdy odprowadzał nas do drzwi, nie dając szansy pożegnania się z Bess — czy może nam pan powiedzieć, kiedy odbędzie się pogrzeb, i w którym domu pogrzebowym? Muszę wiedzieć, by przesłać kwiaty. — Nie wydaje mi się, żebyśmy w tej chwili byli w stanie udzielić takich informacji — ostrożnie odpowiedział Dryden. — Musi się odbyć sekcja. Czyli dla Bess Burns Dryden był obcym, nawet jeśli znał Jacka. Każdy mieszkaniec Lawrenceton wiedziałby, że od czasu, gdy Jerry Saylor z Domu Pogrzebowego Saylora rozwiódł się z siostrą Bess Burns, pochówki Burnsów odbywały się za pośrednictwem Domu Pogrzebowego Jasper. Ze sposobu, w jaki spojrzałyśmy z matką na siebie, Dryden zorientował

się, że powiedział coś ważnego; można było zobaczyć, jak próbuje zrozumieć, co to takiego, i wreszcie się poddaje. — Zakładam, że data pogrzebu znajdzie się w nekrologu w jutrzejszej gazecie? — naciskała matka. Spojrzał na nią pustym wzrokiem. — Z całą pewnością — odparł. Nie uwierzyłyśmy mu ani przez sekundę. — Lepiej, żeby Jack Junior i Romney szybko dotarli do domu — mrocznie skonstatowała matka, wsuwając eleganckie nogi do swojego samochodu. Powoli ruszyłam w stronę domu, mając w głowie więcej pytań niż przed wyjazdem.

Rozdział 2 — Myślę, że Dryden i Pope, to znaczy O’Riley, są jakimiś agentami federalnymi — powiedziałam Martinowi, gdy tego wieczoru naciągał na siebie spodnie od piżamy. Używał tylko spodni, chyba że noc była bardzo zimna, a w Lawrenceton nieczęsto się takie zdarzają. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, co robi z górami. Czasami to ja je nosiłam. — FBI albo CIA, albo policja stanowa. — Póki nie zainteresują się mną… — zaczął Martin. — Przecież jesteś już poza tym wszystkim. Śmierć Jacka nie może mieć z tobą nic wspólnego, nieważne, kto by to badał. Odkrycie drugiego życia Martina było najgorszą rzeczą, jaka kiedykolwiek na mnie spadła. Był urodzonym piratem. Przez jakiś czas jego zamiłowanie do niebezpieczeństwa było zaspokajane pracą dla tajnej firmy CIA, która wspierała wojnę. Po tym, jak podjął pracę dla Pan-Am Agra, znów do tego wrócił i zajął się tajnymi działaniami. Tylko jego całkowite wycofanie się z nielegalnego handlu bronią, który prowadził w czasie swoich całkowicie legalnych podróży do Ameryki Południowej, pozwoliło zaistnieć naszemu małżeństwu. Już pozbierałam się po tym, jak odkryłam, że nie powiedział mi o tym wszystkim, zanim się pobraliśmy, ale potrwało to jakiś czas. Przez kilka miesięcy separacja wydawała się całkiem realna. Nie lubiłam wracać myślami do tego czasu. Łączyli się z nim również Angel i Shelby, ale dałam radę patrzeć na nich raczej jak na przyjaciół i pracowników niż na ochroniarzy, przynajmniej przez większość czasu. W związku ze swoim nielegalnym handlem Martin miał paru wrogów i często przebywał poza miastem; zainstalowanie u nas Shelby’ego i Angel z jego punktu widzenia było mądrym środkiem ostrożności. Chociaż praca Shelby’ego w Pan-Am Agra początkowo była tylko przykrywką dla swojego prawdziwego zajęcia — ochraniania mnie — wyglądało na to, że teraz faktycznie robił tam karierę. Został liderem zespołu, a na horyzoncie majaczył kolejny awans. Wydawało się to najdziwniejszym efektem ubocznym tego wszystkiego. Siedziałam na brzegu naszego ogromnego łoża, na kolanach trzymając krzyżówkę, gdy dotarło do mnie, że Jack Burns, podobnie jak Martin, był twardym facetem z kilkoma wrogami. Jack, który musiał być tuż po pięćdziesiątce, większość swojego czasu spędził na pracy w siłach policyjnych Lawrenceton, choć pamiętałam, że przez cztery lata pracował w policji w Atlancie. Od tego czasu nienawidził Atlanty i jeszcze bardziej niż inni mieszkańcy Lawrenceton nie był zadowolony z nieuchronnego połączenia naszej miejscowości z tą rozrastającą się metropolią. Jack nie znosił zmian i kochał sprawiedliwość, która nigdy nie była tak czysta, żeby był zadowolony. Prawie wcale nie przejmował się swoim wyglądem, poza strzyżeniem włosów i porannym goleniem; zawsze sprawiał wrażenie, jakby na ślepo sięgnął do szafy i naciągał na siebie pierwszą rzecz, jaka mu wpadła w ręce, a jego ubrania często kompletnie do siebie nie pasowały. — Ciekawe, jak się znalazł w tym samolocie — mruknęłam, odkładając krzyżówkę. — Coś mi majaczy, że kiedyś uczył się pilotować. Bess chyba mówiła, że uznał, iż może mu się to przydać w pracy. Martin mył zęby, ale mnie słyszał. Pojawił się w drzwiach łazienki i machnął ręką. Odpowie za chwilę. Usłyszałam bulgotanie i zaraz potem mój mąż wyszedł, ocierając usta ręcznikiem, który jakby po namyśle cisnął z powrotem do łazienki. Wylądował mniej więcej w okolicach suszarki. W wieszaniu ręczników Martin nie jest zbyt dobry.

— Gdy cię dziś nie było — powiedział — dzwoniła Sally. Pytająco uniosłam brwi. Sally Allison była królową reporterów „Lawrenceton Sentinel”. — Z jakiegoś powodu chciała, żebyś wiedziała, że Jack Burns sam wynajął ten samolot z lotniska Starry Night, dziesięć mil od międzystanowej. — On go wynajął? Martin przytaknął. Z Sally była dobra przyjaciółka; wiedziała, że ten drobny fakt mnie zaintryguje. Zaczepiłam długopis o krzyżówkę i próbowałam sobie wyobrazić, jak ktoś zaciąga Jacka do maszyny, a potem go zabija i z niego wyrzuca; czy mogłaby to zrobić jedna osoba? Czy małe samoloty mają autopilota? Czy na lotnisku nie powinno być kogoś, kto nadzoruje przyloty i odloty? — Z tych paru słów, które powiedziała żona Burnsa, wynika, że znał tożsamość kogoś, kto ukrywa się w Lawrenceton w ramach programu ochrony świadków — zauważył Martin. — Więc dlaczego ten ktoś miałby zabijać Jacka? Martin spojrzał na mnie, unosząc brwi. Umknęło mi coś bardzo oczywistego. — Tak sobie myślę, że ten ktoś, kto go zabił, chciał poznać nowe nazwisko tej osoby. No tak. Powinnam była sama na to wpaść. — Ale jeśli to byli ludzie, przeciwko którym ten świadek zeznawał, to czy nie wiedzieliby, jak wygląda? — Może przeszedł operację plastyczną — powiedział Martin. — A może ci ludzie jedynie podejrzewają, kto ich zdradził. Jednak jego zaciekawienie tematem opadło. Gdy już zdecydował, że jesteśmy bezpieczni, niepowiązani, zaczął tracić zainteresowanie śmiercią Jacka Burnsa, ważne było może jedynie to, że mnie ona niepokoiła albo martwiła. — Martin, ale dlaczego na naszym podwórzu? Wcześniej cię to zastanawiało — podpuściłam go. — Podaj mi jakiś dobry powód. Zdjęłam okulary (tego dnia nosiłam te z niebieskimi oprawkami) i skrzyżowałam ręce na piersiach. Były mniej lub bardziej okryte kremową koronką topu od kompletu, który Martin podarował mi z okazji swoich urodzin. — Myślisz, że to nie był przypadek? — zapytał. — Tak… może. Nie chciałam nic mówić przy Padgetcie Lanierze, ale ten samolot krążył, jakby celował. Ciało można było wyrzucić na byle które pole dookoła. Leżałoby nie wiadomo jak długo, a samolotu nikt by nie znalazł. Zaryzykowali, że razem z Angel zobaczymy samolot, żeby zrzucić Jacka tutaj. — Pokazałam palcem w dół, jakby to nasze łóżko stanowiło cel. — To była groźba w stosunku do tego chronionego człowieka — spokojnie powiedział Martin. Wydawało się, że teraz poczuł się lepiej z implikacjami faktu, że Jack Burns skończył na naszym podwórzu. — Wiadomość: oto ciało człowieka, który cię znał, niedługo przyjdziemy po ciebie. — Możliwe. Ale dlaczego tutaj? — Chcieli, żeby ciało zostało znalezione jak najszybciej, a ich wiadomość trafiła do kogo trzeba. Zobaczyli miłe, duże podwórze, a na nim dwie kobiety, które z pewnością natychmiast zadzwonią po policję. Nie po raz pierwszy dotarło do mnie, jak bardzo zaczęłam polegać na autorytecie i decyzyjności Martina. Skoro powiedział, że nie mam się czym przejmować, chciałam to zaakceptować. Ponadto zauważyłam także coś, co powinnam była zauważyć wcześniej: mój mąż był wściekły. Opiekuńczy Martin nie życzył sobie, żeby jego żonę straszono spadającymi ciałami, zwłaszcza gdy uznał, że to ciało spadło w jej pobliżu specjalnie. Martin był nabuzowany

jak wulkan przed erupcją. Szkoda, że nie mieliśmy kortu do squasha. To był jego ulubiony sposób na spuszczanie pary. Jednakże miał też inny. — Martin, dziś naprawdę się przestraszyłam. Natychmiast zsunął się ze swojej strony łóżka i otoczył mnie ramionami. Wtuliłam głowę w zagłębienie jego szyi. Trzymał mnie ostrożnie, delikatnie. Wiedziałam, że taka ochrona to iluzja, ale iluzje czasami bywają okropnie uspokajające. Uniosłam twarz ku niemu i pocałowałam go. Gdy byłam pewna, że oboje myślimy o tym samym, wyłączyłam lampkę przy łóżku, wróciłam do niego i lekko ugryzłam w tę szyję. Idąc spać, byliśmy znacznie bardziej odprężeni. ◆ ◆ ◆ W artykule Sally Allison, który następnego dnia ukazał się w „Lawrenceton Sentinel”, nie było ani słowa o tych dwóch facetach z Atlanty. Martin zostawił na stole obok czystego kubka otwartą gazetę, czekającą na mnie; musiał jechać na spotkanie z szefami wydziałów przy wczesnym śniadaniu. Jack Burns, wieloletni członek sił policyjnych Lawrenceton, został zabity w poniedziałek wczesnym popołudniem. Jego ciało, wyrzucone z lecącego nisko samolotu, wylądowało mniej więcej o drugiej po południu na terenie posiadłości Aurory Teagarden i Martina Bartella, około milę za miastem, przy Mason Road. Nie wiadomo nic o tym, by Burns, urodzony w Lawrenceton, posiadał jakichkolwiek wrogów. Jego żona, była nauczycielka Bess Linton-Burns, nie potrafi wskazać motywu zamordowania jej męża. „Mogę tylko przypuszczać, że był to ktoś, kto został przez niego aresztowany, ktoś, kto chciał się zemścić”, powiedziała. „Przyczyny jego śmierci obecnie nie są znane”, skomentował szeryf Padgett Lanier. „Musimy poczekać na wyniki autopsji”. Lanier powiedział następnie, że biuro szeryfa bada, w jaki sposób ktoś mógł dostać się na pokład samolotu typu piper, wynajętego wczoraj przez Burnsa na lotnisku Starry Night, i zabić funkcjonariusza. Samolot został wczoraj odstawiony na lotnisko i nikt z obsługi tego maleńkiego portu nie potrafi wskazać pilota. Zob. Nekrologi, str. 6. Mogłam sobie wyobrazić frustrację Sally, która nie miała na czym pracować. Gdy zadzwoniła do mnie poprzedniego wieczora, by podsunąć mi ów smakowity kąsek, wiadomość, że to sam Jack Burns wynajął samolot, który zawiózł go nad miejsce jego ostatecznego lądowania, być może szukała kolejnych szczegółów, by przedłużyć artykuł. Tekstowi towarzyszyło zdjęcie ponurych sanitariuszy, ładujących zakryte nosze do ambulansu. Widać było, że tobołek był nieco jakby płaski… przełknęłam ślinę i odsunęłam od siebie to wspomnienie. Spojrzałam na zegar. Ulgą było musieć znowu na niego patrzeć, mieć jakieś plany na dzień. Cztery tygodnie temu wróciłam na część etatu do pracy w bibliotece. Sam Clerrick

zadzwonił do mnie ni z tego, ni z owego, i powiedział, że jego najstarsza bibliotekarka nagle oświadczyła: „Nie odstawię już na półkę ani jednej książki więcej. Nie poproszę już ani jednego dziecka, żeby było cicho. Nie mogę się dogadać z tą nową pomocnicą. Nie powiem już żadnemu czytelnikowi, gdzie jest dział Georgia”. Postawiony pod ścianą Sam zadzwonił do mnie, ponieważ już wcześniej dla niego pracowałam. Natychmiast zgodziłam się przyjąć tę posadę, a Sam zgodził się, bym pracowała na część etatu, przynajmniej podczas gdy będzie szukał kogoś, kto zechce pracować na pełen. Przez pięć dni w tygodniu pracowałam zatem od pierwszej do piątej, z jednym dniem wolnym, który zmieniał się co tydzień, bo w soboty biblioteka była czynna od dziewiątej do pierwszej. Nikt, łącznie ze mną, nie chciał pracować w każdą sobotę. Asystentka przychodziła na popołudnia, czasem razem z jakimś wolontariuszem. Wcześnie byłam gotowa do wyjścia. Równie dobrze mogłam już mieć za sobą nieuniknione wypytywanie ze strony moich współpracowników. To był piękny, wiosenny wtorek, z mnóstwem słońca i orzeźwiającą, chłodną bryzą. Angel siedziała na schodach prowadzących do mieszkania Young­bloodów, mieszczącego się nad garażem. Jej cera wyglądała na ziemistą. Przy jej karnacji oznaczało to, że była bardzo blada. — Co się dzieje? — nie pamiętałam, żeby Angel kiedykolwiek chorowała. — Nie wiem — odparła. — Od kilku dni czuję się okropnie. Nie chce mi się wychodzić z łóżka, nie chce mi się biegać. — Masz gorączkę? — Nie — odpowiedziała apatycznie. — Przynajmniej nie wydaje mi się. Nigdy nie mieliśmy termometru. Próbowałam to sobie wyobrazić. — Próbowałaś dzisiaj biegać? — Taa. Przebiegłam może z pół mili i musiałam wrócić. Wciąż miała na sobie ubranie do biegania i obficie się pociła. — Dobrze, zabiorę cię do mojego lekarza. Mam jeszcze godzinę, zanim naprawdę będę musiała być w pracy — powiedziałam impulsywnie, bo bardzo nie podobała mi się myśl, że Angel miałaby jechać sama; była ewidentnie chora. — Nigdy nie byłam u lekarza, poza zakładaniem szwów na pogotowiu — oznajmiła Angel. — Zadzwonię do niego — powiedziałam, gdy już otrząsnęłam się z szoku. — Idź wziąć prysznic i się przebrać. Angel słabo pokiwała głową i podciągnęła się na barierce. Szła po schodach, gdy ja weszłam do domu, żeby zadzwonić do lekarza oraz do biblioteki. — Obiecuję, że odrobię dziś swoje godziny — powiedziałam Samowi. — Muszę tylko zawieźć przyjaciółkę do lekarza. Nie ma nikogo innego. — Posiadanie pracownika, który tak naprawdę nie potrzebuje pracy, ma swoje wady — podsumował Sam. — Czy to się będzie często zdarzało? — Nie — odpowiedziałam, lekko urażona, choć wiedziałam, że miał rację. — Jutro będę na czas. Tylko dziś nieco się spóźnię. Gdy wyszłam do swojego niebieskiego samochodu, Angel w białych spodniach i żółtym podkoszulku — choć mnie wydawało się za chłodno na podkoszulek — już siedziała na siedzeniu pasażera. Przypomniałam sobie, jak mocno się pociła po krótkiej przebieżce. Głowę opierała o okno. Niedyspozycja Angel martwiła mnie coraz bardziej. Nigdy nie widziałam jej w mniej niż stuprocentowej formie fizycznej, i zawsze jej zazdrościłam tej kondycji Superwoman — chociaż

nie aż tak, aby codziennie pracować nad własną. Podczas krótkiej jazdy do miasta Angel była cicha i apatyczna. W poczekalni doktora Zelmana nie było aż tak tłoczno, jak się obawiałam. Dwie starsze pary; przypuszczalnie tylko jedna osoba z każdej z nich miała wejść do gabinetu. Ale, co dziwne, był tam blondwłosy Dryden, który kłócił się z Trinity, recepcjonistką doktora Zelmana. — Czy może pani z łaski swojej poinformować doktora, że jestem tu w sprawach oficjalnych? — mówił Dryden zirytowanym głosem. — Zrobiłam to — zimno odparła Trinity. Mogłabym wtedy dać Drydenowi dobrą radę: „Nigdy nie zrażaj do siebie recepcjonistki”. To pierwsza zasada tych wszystkich, którzy mają ograniczony dostęp do lekarzy. — A czy zdaje sobie on sprawę z tego, że niedługo muszę wracać do Atlanty? — W rzeczy samej, zdaje sobie. — Twarz Trinity pod burzą ondulowanych, brązowo-szarych włosów stawała się coraz bardziej ponura. — Na pewno mu pani powiedziała? — Mówię doktorowi Zelmanowi wszystko. Jestem jego żoną. Skarcony Dryden wrócił na swoje miejsce. Wyglądało na to, że jedyne dwa wolne krzesła w poczekalni były obok niego. Po tym, jak wypełniłyśmy konieczne formularze „nowego pacjenta” i ubezpieczeniowe, wraz z Angel usadowiłyśmy się obok Drydena. Wierciłam się na krześle, nie mogąc sobie znaleźć wygodnej pozycji. Siedząc na standardowej wielkości meblach ledwie sięgam stopami podłogi, często więc muszę siadać z mocno złączonymi kolanami i palcami stóp opartymi o ziemię. Tego ranka miałam na sobie oliwkowe spodnie i błękitną bluzkę z rozpinanym kołnierzykiem. Włosy, rozpuszczone, bo spieszyłam się, żeby zawieźć Angel do lekarza, cały czas haczyły o guziki. Skoro Angel wyraźnie nie miała nastroju na pogawędkę, kiedy tylko udało mi się usadowić, otworzyłam książkę (zawsze mam jakąś w torebce) i wkrótce byłam pochłonięta wydarzeniami w Jesus Creek, w ­Tennessee. — Czy dziś nie ma pani innych okularów? — zapytał mnie męski głos. Uniosłam wzrok. Dryden wpatrywał się we mnie. — Mam kilka par — odpowiedziałam. Dziś założyłam te białe, żeby uczcić wiosnę. Jego jasne brwi uniosły się nieco nad ciężkimi, szylkretowymi oprawkami. — Kosztowne — zauważył. — Musi być panią żoną optometrysty. — Nie — sprostowałam. — Jestem bogata. To uciszyło go na jakiś czas, ale nie na długo. — Czy pani jest tą samą Aurorą Teagarden, na której podwórze spadło wczoraj tamto ciało? Nie, inną. W Lawrenceton jest nas kilka. — Tak. — I zeszłego wieczora w domu Burnsów niczego pani nie powiedziała? — A co miałam powiedzieć? — spytałam zdumiona. — „Jejku, pani Burns, widziałam ciało pani męża. Wyglądało, jakby ktoś obił je tłuczkiem do mięsa?”. Zapytała mnie, czy nie żył przed uderzeniem w ziemię, a ja jej powiedziałam, że tak sądzę. — Rozumiem. No wreszcie. — Jednakże — ciągnął — musimy panią przesłuchać w tej sprawie. Zauważyłam terminologię. — Wobec tego będą panowie musieli zrobić to dziś po południu. Po odwiezieniu mojej przyjaciółki muszę iść do pracy. I wyprawić męża do Chicago.

To ostatnie zdanie dodałam z czystej przewrotności, bo Martin, doświadczony podróżnik, zawsze pakował się sam i jechał na lotnisko samochodem firmowym, nie chcąc, aby jego mercedes stał na długoterminowym parkingu przy lotnisku, gdzie mógłby paść ofiarą złodziei lub wandali. Gdy Martin wyjeżdżał, musiałam za nim jedynie tęsknić. Ostatnio dużo za nim tęskniłam. Dryden zaproponował czwartą po południu w moim domu; zgodziłam się i ostentacyjnie wróciłam do lektury. Ale on nadal miał chęć pogadać. — Więc pani mąż jest menedżerem fabryki Pan-Am Agra? — Właśnie został wicedyrektorem do spraw produkcji. — Odwróciłam stronę. — Od dawna jesteście małżeństwem? O rany, naprawdę mało brakowało, bym zrobiła się nieuprzejma. Naprawdę. — Dwa lata — odpowiedziałam zwięźle. Wtedy, dzięki Bogu, Trinity zawołała Angel. — Roe, proszę, chodź ze mną — powiedziała cicho moja ochroniarka. Mocno zaskoczona, ale zadowolona, że ucieknę Drydenowi, wepchnęłam książkę do torebki i wstałam. Nowa pielęgniarka doktora Zelmana przejęła nas od Trinity i zaprowadziła do małego gabinetu o różowo-niebieskich ścianach i ze stołem, który ledwie mógłby udźwignąć Angel. Pielęgniarka wydawała się w dziwny sposób znajoma. Gdy wypytywała Angel o jej bóle, jednocześnie sprawdzając ciśnienie i temperaturę, uświadomiłam sobie, że była to Linda Erhardt, której dawno, dawno temu byłam druhną. Teraz już od lat była Lindą Pocock. Gdy odwróciła się od Angel, także mnie rozpoznała. — Pewnie słyszałaś, że się rozwiodłam i wróciłam do domu — powiedziała po zwyczajowych okrzykach i uściskach. — Przykro mi… Ale miło będzie znów cię widywać. — Tak, będzie zabawa. Oczywiście przywiozłam ze sobą dzieci, chodzą tu teraz do szkoły. — Och, zupełnie o nich zapomniałam. Masz dwie córki? — Tak, Carol i Macey. Linda wyjęła z ust Angel termometr i zerknęła na odczyt. Nie zmieniając wyrazu twarzy, zapisała wynik w karcie. — Pani Youngblood, będzie się pani musiała rozebrać do badania — powiedziała dość głośno, jakby zwykłe milczenie Angel znaczyło, że brak jej raczej rozumu niż słów. — W rogu jest kabinka, proszę założyć któreś z tych wdzianek. Angel spojrzała na kabinkę, a potem na Lindę, i musiałam przyznać, że nie widziałam sposobu, w jaki Angel miałaby się przebrać na tej przestrzeni. Dała jednak radę, mamrocząc do siebie. Żeby nie siedzieć bezczynnie i jej nie słuchać, zerkając w lustro nad zlewem, przyczesałam włosy, ostrożnie przeciągając szczotką masę nastroszonych, brązowych fal, starając się nie zrywać końcówek przez zbyt szybkie wyciąganie szczotki. Poddałam się, gdy zaczęły mi się unosić wokół głowy, dzikie od elektryczności. Do tego czasu Angel ponownie usadowiła się na stole, z obowiązkowym ręcznikiem na kolanach, choć była wyraźnie nieszczęśliwa z powodu tej sytuacji i wcale niemało przestraszona. Doktor Zelman pojawił się dokładnie w chwili, gdy Angel miała właśnie coś powiedzieć. Nigdy tak po prostu nie wchodził do pokoju ani nigdy tak po prostu nie wychodził; wkraczał i oddalał się. Prawie nigdy nie zamykał za sobą drzwi, musiała to robić jego pielęgniarka albo przyjaciele. (Tym razem zrobiłam to ja). Teraz, w wieku nieco powyżej pięćdziesięciu lat, „Pinky” (Pincus) Zelman pracował w Lawrenceton od dwudziestu, pomijając krótką praktykę w Auguście, która zostawiła w nim niewytłumaczalną tęsknotę za czymś bardziej wiejskim.

— Pani Youngblood! — zakrzyknął radośnie. — Rozumiem, że przez dwa lata była pani tak zdrowa, że nigdy się pani u mnie nie pojawiła! I bardzo dobrze! Co mogę dziś dla pani zrobić? — Doktor Zelman zauważył, że próbuję wyrażać dyskretną troskę i klepnął mnie w ramię tak mocno, że prawie upadłam. — Mała panna Teagarden! Ładniejsza niż zwykle! Uśmiechnęłam się niepewnie, a on odwrócił się do Angel. Angel spokojnie wyrecytowała swoje objawy: okazjonalne zmęczenie, okazjonalne mdłości, brak energii. Teraz doktor Zelman, cichy i uważny, zaczął ją badać od stóp do głów, łącznie z miednicą, czego Angel wyraźnie się nie spodziewała (ja też nie), i co ledwie zniosła. — Cóż, pani Youngblood — z namysłem powiedział doktor Zelman, sięgając po ołówek zaplątany w szpakowatych włosach (trzymał go za uchem) — naprawdę szkoda, że pani mąż nie przyszedł dziś z panią, bo mamy dużo do omówienia. Obie pobladłyśmy. Złapałam Angel za rękę. — Ponieważ, pani Youngblood, jak z pewnością się pani domyśliła, jest pani w ciąży. Westchnęłyśmy jednocześnie. — Wiedziała pani o tym, prawda? Musiała pani zauważyć brak dwóch miesiączek. Jest pani co najmniej w dziesiątym tygodniu, może dalej. Oczywiście przy pani wspaniałym stanie fizycznym nic jeszcze nie widać. — Nie miesiączkuję regularnie — z osłupieniem powiedziała Angel. — Naprawdę nie zauważyłam, i nawet nie przyszło mi to do głowy, ponieważ mój mąż… miał wazektomię. Usiadłam nagle. Na szczęście trafiłam w krzesło. Choć raz doktor Zelman wyglądał na zaskoczonego. — Czy sprawdzał ostatnio, czy nasieniowody się nie udrożniły? — zapytał. — Sprawdzał? Miał je podwiązane! Dlaczego miałby…? — Angel chociaż raz mówiła głośno. — Dobrze jest, bardzo dobrze, od czasu do czasu to sprawdzić. Czasami przecięte nasieniowody się zrastają. Przykro mi, że przekazałem pani te wieści tak beztrosko, skoro wygląda na to, że pani i pani mąż nie planowaliście dzieci. Jednak… dziecko jest w drodze. I to mocno w drodze. Jest pani w doskonałej kondycji i tak szczupła, że jeszcze pewnie przez następny miesiąc lub dwa niczego nie będzie widać, zwłaszcza że to musi być pani pierwsza ciąża. Angel z niedowierzaniem kręciła głową. — Jeśli pani mąż zechce ze mną porozmawiać — łagodnie powiedział doktor Zelman — to mogę mu wyjaśnić, jak do tego doszło. — Jestem przekonana, że uzna, że sam wie — posępnie powiedziała Angel. — Ale ja nigdy w życiu… Potrząsnęła głową, nie kończąc zdania. ◆ ◆ ◆ Angel była w tak głębokim szoku, że musiałam pomóc jej się ubrać. Próbowałam nie paplać, skoro była przybita, ale byłam tak podekscytowana, że okazało się to niezwykle trudne. Dziecko. — Jak będę pracować? — zapytała Angel, ale nie brzmiało to tak, jakby naprawdę się tym przejmowała. — Pff, jako ochroniarz? Już nie potrzebuję ochroniarza, teraz, gdy Martin jest poza… tym wszystkim — powiedziałam uspokajająco. — Jeśli nadal chcesz mi pomagać przy domu, to coś

wymyślimy. Może mogłabym opiekować się twoim dzieckiem? Trochę? Usłyszała w moim głosie tęsknotę. — To powinno się przydarzyć tobie — zauważyła z bladym uśmiechem na cienkich wargach. — Och, Martin obawia się ze względu na swój wiek — wyrzuciłam z siebie i zaraz się zreflektowałam: Shelby Youngblood był w wieku Martina, miał czterdzieści siedem lat, a Angel dwadzieścia osiem, przy moich trzydziestu dwóch i pół. — W każdym razie — podjęłam dziarsko — powiesz mu, żeby zadzwonił do doktora Zelmana, dobrze? Może się trochę zdenerwować, skoro miał wazektomię i w ogóle. — Och, założę się, że tak będzie — powiedziała ponuro. Angel poszła do samochodu, zachowując osłupiałe milczenie. Upewniłam się, że jest w samochodzie, i pobiegłam po swoją torebkę, która została w poczekalni. Możecie sobie wyobrazić, jaka byłam podniecona i zdenerwowana; normalnie prędzej zostawiłabym swoje ramię niż torebkę. Wytłumaczyłam się Trinity Zelman, która machnięciem ręki kazała mi iść na tył, gdzie Linda czekała w drzwiach gabinetu z moją własnością w ręce. — Wiedziałam, że po nią wrócisz — powiedziała. — Zadzwoń do mnie niedługo! Pospieszenie ruszyła korytarzykiem do małego laboratorium, a ja odwróciłam się do wyjścia, w drodze do poczekalni mijając po jednej stronie gabinet, a po drugiej biuro doktora Zelmana. Drzwi były jak zwykle uchylone i ze środka usłyszałam przyjemny, pozbawiony akcentu głos pana Drydena. Wreszcie doczekał się swoich pięciu minut z doktorem. — Rozumiem, że wdowie zależy, bym z panem porozmawiał o stanie jej męża — mówił doktor Zelman bez szczególnego entuzjazmu. — Odpowiem więc na pańskie pytania. Zwolniłam. — Czy w pańskiej opinii Jack Burns był alkoholikiem? — bez ogródek zapytał Dryden. — Tak — odparł doktor Zelman. — Tylko przez ostatnie dwa lub trzy lata przyszedł do mnie kilkakrotnie z obrażeniami będącymi wynikiem picia. Kiedyś rozbił sobie głowę, upadając. Kiedy indziej uderzył samochodem w drzewo. Było jeszcze kilka podobnych przypadków. — Czy z tego, co wiedział pan o Jacku Burnsie, odniósł pan wrażenie, że jego zdolność osądu była zmniejszona? — Tak… — i wtedy straciłam wymówkę do zwlekania, choć bardzo jej pragnęłam, ponieważ z recepcji wyszła Trinity i z naręczem akt ruszyła do biura. ◆ ◆ ◆ Miałam do przemyślenia więcej rzeczy, niż ogarniał mój mózg. Podrzuciłam Angel do domu i obiecałam, że wracając z pracy, kupię jej w aptece witaminy dla kobiet w ciąży. Angel wyraźnie potrzebowała trochę czasu dla siebie i mogłam zrozumieć, z jakiego powodu. Powiedzenie swojemu czterdziestosiedmioletniemu mężowi po zabiegu wazektomii, że zostanie tatusiem, nie było kuszącą perspektywą. Chciałam porozmawiać o tej sytuacji z Martinem, ale oczywiście nie mogłam mu powiedzieć o ciąży Angel, dopóki sama nie poinformuje o niej własnego męża. Więc pewnie to całe szczęście, że musiałam jechać do pracy… Biblioteka Publiczna w Lawrenceton to duży, dwupiętrowy budynek z niską dobudówką na tyłach, gdzie mieszczą się biura. Ta dobudówka, postawiona głównie dzięki wpłacie od anonimowego darczyńcy, kilku innym donacjom i funduszom na rozwój społeczny, to najprzyjemniejsza część biblioteki i szkoda, że spędzałam tam tak mało czasu. Składa się z dużego pomieszczenia rekreacyjnego dla pracowników, z rzędem jasnych szafek na rzeczy

osobiste, mikrofalówką, lodówką, stołem i krzesłami, i kuchenką; biura Sama Clerricka (z miejscem dla sekretarki, choć obecnie miał tylko wolontariuszkę na część etatu); i „salki konferencyjnej”, gdzie za darmo mogą się spotykać różne kluby, o ile zaplanują spotkania z wyprzedzeniem. I jest tam jeszcze miła łazienka dla pracowników. Pozostała część biblioteki, gdzie muszę spędzać większość swojego czasu pracy, to dosyć stary, skrzypiący budynek, z wykładziną, która przypomina zgniecione suche trawy z wdeptaną w nie musztardą, zwyczajowym rządkiem szarych, metalowych szafek, dużym wejściem i przyjemną klatką schodową, prowadzącą na drugie piętro, na którym znajduje się okalająca je galeria z katalogami i mnóstwem stolików oraz krzeseł dla dzieci odrabiających zadania domowe albo prowadzących badania genealogów. Obok znajduje się przestrzeń wygospodarowana przy pomocy regałów i tablic ogłoszeniowych, która przeznaczona jest na Pokój dla Dzieci. Pomimo kilku wad, wszędzie dookoła unosi się ten cudowny zapach książek i uspokajające, inteligentne poczucie przebywania w otoczeniu kolejnych generacji myśli. Mam biblioteki we krwi. Oczywiście jest kilka rzeczy, które muszę znosić, żeby pracować w tym wspaniałym miejscu, a jedna z nich zmierzała właśnie w moją stronę: Lillian Schmidt, której guziki i pasek były napięte do granic możliwości, z brwiami uniesionymi w minie „Ha! Mam cię!”. — Trochę późno dzisiaj, co? — wystrzeliła Lillian z grubej rury. — Owszem, niestety. Musiałam zawieźć przyjaciółkę do lekarza. — Ciekawe, co by było, gdybyśmy wszyscy to zrobili? Pewnie biblioteka po prostu byłaby zamknięta! Odetchnęłam głęboko. — Jestem już wystarczająco spóźniona — powiedziałam z uśmiechem. — Przepraszam cię, Lillian, ale nie mam czasu, żeby stać i gadać. Wyciągnęłam mały kluczyk do swojej szafki, otworzyłam ją, wepchnęłam do środka torebkę i schowałam kluczyk do kieszeni spodni. Dwie minuty później miałam opowiadać bajki. Bibliotekarka, którą zastępowałam (przynajmniej tymczasowo), zajmowała się biblioteką dziecięcą. Może z dziesięcioro pełnych oczekiwania przedszkolaków siedziało już w półkolu, gdy zapadłam się w wielki fotel pośrodku. — Dzień dobry! — powiedziałam z taką radością, że wystarczyłaby do uniesienia balonu. — Dzień dobry! — grzecznym chórkiem odparły dzieci. To była grupa opieki dziennej z Pierwszego Kościoła Boga Stwórcy, razem z paroma innymi dzieciakami regularnie przychodzącymi na bajki. Mamy i opiekunowie siedzieli małą grupką w kącie, z minami świadczącymi o uldze związanej z faktem, że przynajmniej przez kilka minut ktoś inny będzie dźwigał ich ciężar. — Dzisiaj opowiem wam o złym dniu Aleksandra — oznajmiłam, ukradkiem zerkając na książkę, którą dzisiejsza wolontariuszka, moja przyjaciółka Lizanne Sewell, zostawiła obok fotela: Okropny, koszmarny, zły, paskudny dzień Aleksandra. Większość dzieci z nadzieją zwróciła się w moją stronę, choć kilkoro patrzyło wszędzie, tylko nie na mnie. — Założę się, że niektórzy z was od czasu do czasu miewają gorsze dni, prawda? Irene, co się dzieje, kiedy masz zły dzień? — zwróciłam się do dziewczynki z pięknym, dużym, łatwym do odczytania imieniem na plakietce. Irene odsunęła sprzed oczu zmierzwione, czarne kosmyki i zmięła brudną piąstką swoją koszulkę. — Gdy miałam kiepski dzień, mój tata zostawił moją mamę i wyjechałyśmy do Memphis — powiedziała. Zamknęłam oczy.

Było dopiero dziesiąta rano. — Cóż, Irene, to był naprawdę kiepski dzień — powiedziałam, poważnie kiwając głową, żeby pokazać, że rozumiem wagę jej problemu. — Czy ktoś jeszcze miał kiedyś zły dzień? — Rozejrzałam się dookoła w nadziei, że nikt nie przebije Irene. — Kiedyś przewróciłem swoją miskę z płatkami — powiedział chłopczyk o skórze koloru kawy. Próbowałam nie pokazać po sobie ulgi. Jego matka nie pilnowała się do tego stopnia. — To też był kiepski dzień — przyznałam. — A teraz pozwólcie, że opowiem wam o złym dniu Aleksandra… A jeśli będziecie siedzieć spokojnie, to będziecie mogli oglądać obrazki w książkach, gdy będę czytać. Gdzieś z boku Lizanne lekko kiwała głową i zaciskała wargi, żeby nie zacząć chichotać. Starając się więcej na nią nie patrzeć, zaczęłam czytać książkę, jedną z moich ulubionych. Reszta czasu przeznaczonego na bajki minęła bez zakłóceń, a większość dzieci wydawała się dobrze bawić, co nie zawsze się zdarza. Tylko jedno musiało iść do toalety i tylko dwoje szeptało do siebie, więc było całkiem nieźle. Irene chodziła do przedszkola, więc jej matki tu nie było i nie mogła mnie zganić za traumatyzowanie Irene tymi wstępnymi pytaniami. — Dla Irene byłoby lepiej, gdyby nie wrócił — mruknęła mi do ucha jedna z opiekunek, gdy zbierali się do powrotu do kościoła. — Pił jak wieprz. Przez głowę przemknęła mi myśl o Jacku Burnsie wjeżdżającym samochodem w drzewo, a potem zmusiłam się do powrotu do teraźniejszości. Dotarło do mnie, że ta kobieta chciała, żebym poczuła się lepiej. Uśmiechnęłam się i podziękowałam jej. — Do zobaczenia, dzieciaki! — zaświergotałam radośnie. Wszystkie maluchy uśmiechnęły się i pomachały, nawet te, które kompletnie mnie nie słuchały. Lizanne była gotowa, żeby pomóc zmienić tablicę ogłoszeń; w gruncie rzeczy to ona przygotowała większość materiałów. Z brystolu zrobiłyśmy motylki, ptaszki, rybki, książki, piłki baseballowe i inne symbole ciepłej pogody. Może obie byłyśmy przesadnie optymistyczne, wliczając do tego grona książki, ale letni program czytelniczy zawsze był jedną z najlepszych inicjatyw biblioteki, a Sam liczył, że zacznę go wcześnie reklamować. Kiedy już omówiłyśmy spotkanie z dziećmi, Lizanne i ja zaczęłyśmy zgodnie pracować, od czasu do czasu zaglądając do wstępnego szkicu, podając sobie pinezki, obramowania itd. Od czasu do czasu Lizanne przykładała dłoń do swojego wystającego brzucha; była w szóstym miesiącu i dziecko dużo się ruszało. Za każdym razem Lizanne uśmiechała się w odpowiedzi tym swoim pięknym, powolnym uśmiechem. — Czy Bubba wymyślił, co robić, jeśli dziecko urodzi się podczas sezonu obrad senatu stanowego? — zapytałam. — Owszem, obmyślił przynajmniej z dziesięć opcji — powiedziała Lizanne. — Ale może urodzi się, zanim wznowią obrady. Bubba Sewell, mąż Lizanne, był kongresmenem i miejscowym prawnikiem, człowiekiem ambitnym oraz inteligentnym, i chyba raczej uczciwym. Lizanne była piękna, flegmatyczna, i w jakiś sposób zawsze potrafiła ułożyć wszystko tak, żeby jej pasowało. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć, jaki charakter będzie miało dziecko. Moja przyjaciółka wyszła, żeby zjeść lunch z teś­ciową, do której zdania co do zbliżających się narodzin dziecka podchodziła z dobrotliwą obojętnością, a ja pomogłam kilkorgu uczniom podstawówki znaleźć potrzebne książki. Przyszła matka dziewięciolatka chorującego na grypę żołądkową, żeby wypożyczyć jakieś tomy i filmy, by miał się czym zająć,