ala197251

  • Dokumenty305
  • Odsłony42 632
  • Obserwuję43
  • Rozmiar dokumentów560.3 MB
  • Ilość pobrań30 319

Jay Crownover - 5 - Rowdy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :819.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Jay Crownover - 5 - Rowdy.pdf

ala197251 EBooki Jay Crownover
Użytkownik ala197251 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

Wszystkim, którzy próbują znaleźć swoje miejsce we wszechświecie. Nie martwcie się, moi drodzy: wszechświat ma wobec Was własny plan. Musicie tylko nauczyć się słuchać, co ma Wam do powiedzenia, a w końcu traficie tam, gdzie powinniście być.

Wstęp Do tych wszystkich, którzy mnie nie znają – pomyślałam, że chcielibyście wiedzieć, co, skąd i jak się wzięło. Kiedyś wydawało mi się, że trafiłam tam, gdzie powinnam być. Sądziłam, że robię to, co należy, i dlatego będę żyła „długo i szczęśliwie”. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że los napisał dla mnie zupełnie inny scenariusz. Nie dane mi było doświadczyć romantycznej miłości ani małżeństwa, a zamiast tego zostałam pchnięta na nową ścieżkę kariery – wprost w ramiona przygody, o jakiej mogłam tylko marzyć, gdy byłam młodsza. Serio, wydawało mi się, że to, co jest mi pisane, to niezmienna, dobrze znana codzienność, rutyna, w którą popadłam, bo nie znałam nic innego, a także dlatego, że bałam się wytknąć nos poza to, co było bezpieczne i otaczało mnie od tak dawna. Ach, chrzanić to! Okazało się, że to, co jest mi przeznaczone, jest znacznie lepsze – ciekawsze, cudowniejsze i bardziej zabawne niż wszystko inne! Budzę się każdego dnia i dziękuję za to, że moje życie tak bardzo się zmieniło. Jasne – nie zawsze było różowo. Upadłam nisko, jednak wyszłam z tego wszystkiego silniejsza, bardziej niezależna i twórcza niż kiedykolwiek wcześniej. I teraz mogę tylko podziękować wszechświatowi za to, że tak bardzo pomieszał mi szyki. Nie ma nic złego w baniu się, w lęku przed nieznanym – wręcz przeciwnie! Jestem zdania, że właśnie tak powinniśmy reagować. Pamiętajcie, że nic się nie stanie, jeżeli nie odnajdziecie zbyt szybko ścieżki, którą powinniście kroczyć. Czasem bywa ona mroczna i zawiła. Bądźcie otwarci na zmiany, szukajcie swoich pasji, starajcie się dowiedzieć, co sprawia wam prawdziwą radość, i dążcie do tego niezmordowanie. Żyjcie życiem, jakim chcielibyście żyć. Wiem, że nic nie sprawi wam większej radości niż cieszenie się każdą chwilą własnego życia. Otwórzcie się tylko na świat, a wszystko będzie dobrze. Właśnie o to w tym wszystkim chodzi!

Prolog. Salem: Nie mam zbyt wielu fajnych wspomnień z dzieciństwa. Musiałam przestrzegać zbyt wielu zasad. Zbyt wielu przepisów. Za dużo musiałam znosić karcących spojrzeń ojca i zbyt rzadko wspierała mnie w tym wszystkim moja matka. Mieszkaliśmy w mieścinie zwanej Loveless, na zadupiu, gdzie psy szczekały ogonami. Byłam córką pastora, a gdyby to nie było już dość straszną karą, mój ojciec, gość, którego parafianie uwielbiali pasjami i darzyli ogromnym szacunkiem, w domu był tyranem jakich mało. Miałam być przykładną, grzeczną córeczką, sęk w tym, że ani w ząb nie pasowałam do tej szufladki. Gdy skończyłam dziewięć lat, uprosiłam mamę, żeby pozwoliła mi chodzić na ekskluzywne lekcje tańca. Tęskniłam za czymś innym, odmiennym, czymś, co uczyni moją codzienną, męczącą rutynę nieco lżejszą. Byłam z siebie taka dumna, taka podekscytowana do czasu, kiedy ojciec poinformował mnie, że nie mogę tańczyć, bo jego córka nie powinna robić z siebie… widowiska! Nie mógł tego znieść. Tak właśnie było przez całe moje życie, a moja matka nie była w stanie mu się sprzeciwić, nawet jeśli oznaczało to zabronienie własnej córce czegoś, co było jej marzeniem i dawało jej radość. Wszystko, co było wbrew woli mojego ojca albo wydawało mu się nieodpowiednie czy „bezwstydne”, odpadało, więdło wraz z moim poczuciem wyjątkowości i radością życia. Moi rodzice chcieli za wszelką cenę mnie zaszufladkować, nieważne, ile kosztowałoby to mnie czy ich. Nie było szans, żebym sprostała ich wymaganiom. Wszystko pogarszał jeszcze fakt, że moja młodsza siostra była ich oczkiem w głowie i chodzącym ideałem. Ja też uwielbiałam Poppy, i to jak. Była miła i łagodna, ale i potulna, i uległa, gotowa spełnić każdą głupią zachciankę mojego ojca. Mnie było do niej daleko: nie było szans, żebym stała się tak grzeczna jak ona. Zupełnie nie miałam ochoty skończyć jako przykładna żona i matka, wzorem mojej rodzicielki. A już na pewno nie zamierzałam dać się wcisnąć w nudne ramki tradycyjnej meksykańskiej pani domu, czego tak bardzo oczekiwał ode mnie ojciec. I tak, w wieku dziewięciu lat postanowiłam, że pójdę przez życie własną drogą. Widziałam na końcu tego mrocznego tunelu światełko. Musiałam po prostu być cierpliwa. Kiedy nadeszła odpowiednia pora, wyrwałam się z klatki i opuściłam rodzinne strony w towarzystwie faceta z rodzaju tych, których mój ojciec szczerze nienawidził. Nie miałam nawet osiemnastu lat! Nie byłam dorosła, ale musiałam to zrobić. Musiałam uciec… nie widziałam dla siebie innej szansy na przetrwanie. Dałam z Loveless nogę. Obiecałam sobie, że już nigdy tam nie wrócę, i nie oglądałam się za siebie. Ani razu. Nie żałuję zbytnio wyborów, których wówczas dokonałam. Do dziś jestem kobietą, która ponosi konsekwencje własnych czynów – tych dobrych i tych złych. Jestem niezależna i mam silną wolę. Żyję na własnych zasadach i jak dotąd udaje mi się to znakomicie. Fakt, nie zawsze było różowo. Bywały dni, gdy leżałam sama w ciemności i miałam ochotę tylko płakać – bez końca. Były ciche dni, kiedy docierało do mnie, że moi rodzice nie są jedynymi ludźmi, od których uciekłam z tej małej teksaskiej mieściny. Tak czy inaczej, cały czas próbowałam jednak pogodzić się z myślą, że tylko ja jestem odpowiedzialna za własne szczęście i dobrobyt i że tak właśnie powinno być aż po kres moich dni. Nadal utrzymywałam kontakt ze swoją siostrą, Poppy. Byłyśmy sobie bliskie, nawet mimo że kilka lat temu wyszła za mąż za człowieka, za którym niezbyt przepadałam. Wciąż mieszkała w Loveless. Moja nienawiść do tego miejsca i wspomnień z nim związanych były tak silne, że nie mogłam się przemóc, żeby pojechać na ślub Poppy, który oczywiście odbył się pod czujnym okiem mojego ojca w jego kościele. Lubiłam się przeprowadzać, więc Poppy mogła

mnie odwiedzać i czuć atmosferę wielkiego miasta – za każdym razem innego – w zależności od tego, które z nich stawało się akurat na chwilę moim domem. W ciągu ostatnich lat odwiedzała mnie jednak coraz rzadziej i od jakiegoś czasu nasz kontakt sprowadzał się tylko do szybkich rozmów przez telefon. Moja cygańska dola rzuciła mnie najpierw do Phoenix, a potem Reno, zanim wreszcie upomniało się o mnie Los Angeles, po którym szybko trafiłam do Nowego Jorku. Na kilka lat zaczepiłam się w Nowym Orleanie, a potem w Austin. Ostatnio wylądowałam w Vegas, i coś w tych wszystkich jego światłach, hałasie, tym nieprzerwanym strumieniu ludzi i poczuciu, że to miasto na pięć minut, gdzie wszyscy są tylko przelotem, poruszyło mnie do głębi. Przemówiło do mnie. I tak zostałam w tej neonowej dżungli dłużej niż w którymkolwiek z innych miejsc na liście mojego tymczasowego pobytu i zrobiłam tu całkiem niezłą karierę, opierając się na tych samych decyzjach, które zdaniem moich rodziców miały w przyszłości doprowadzić mnie go zguby. Miałam świetną pracę, wspaniałe mieszkanie i nawet spotykałam się z facetem, z którym zaczynało mnie łączyć coś więcej niż zazwyczaj sobie na to pozwalałam, kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, zadzwonił do mnie syn Phila Donovana. Phil Donovan był w moim środowisku chodzącą legendą – prawdziwym bogiem tatuażu. Każdy z tatuażystów, których znałam, marzył, żeby być taki jak on. Był artystą, którego pracami wszyscy chcieli się chwalić. Był niesamowity. Był sławny. Lista ludzi, którzy chcieli, żeby ich szkolił, ciągnęła się na setki kilometrów. Phil był niesamowicie utalentowanym gościem. Z tego, co mówił jego syn, Nash, wynikało, że ciężko choruje, a szanse, że się z tego wygrzebie równały się niemal zeru. Nash odziedziczył po ojcu salon tatuażu w samym sercu Denver i miał za zadanie otworzyć nową filię w modniejszej części miasta zwanej LoDo – Lower Downtown. Phil podał mu mój telefon i kazał mu zadzwonić do mnie w sprawie pracy na stanowisku menedżera nowego salonu. Starszego Donovana miałam okazję spotkać tylko raz – podczas jednego z konwentów w Las Vegas. Chciałam po prostu poznać tego legendarnego przystojnego artystę, a Phil okazał się zabójczym przykładem wspaniale starzejącego się rockandrollowca. Był również czarujący, uprzejmy i coś w jego zachowaniu dziwnie mnie do niego ciągnęło. Skończyło się na tym, że przegadaliśmy ładnych parę godzin. Zaproponował, że mi coś wytatuuje, i nie było mowy, żebym odmówiła. Następny dzień spędziłam u niego na fotelu i w efekcie opowiedziałam mu historię swojego życia pod czujnym spojrzeniem tych jego fioletowych oczu. To było tak, jakbym uzyskała rozgrzeszenie z każdego grzechu, jaki kiedykolwiek popełniłam, od wydziaranego od stóp do głów i odlotowego papieża. Kiedy zapytał, skąd jestem, a ja odpowiedziałam „z nikąd”, roześmiał się tylko. A gdy wspomniałam, że dorastałam w bardzo konserwatywnym miasteczku w Teksasie, zwanym Loveless, poczułam, że coś w jego zachowaniu się zmieniło. Spoważniał, zaczął zadawać mnóstwo pytań, a gdy już skończył mi robić na łydce piękny, misterny i bardzo tradycyjny tatuaż Matki Bożej z Guadalupe, czułam się, jakby Phil znał mnie lepiej niż ja sama siebie. Pożegnaliśmy się i nigdy więcej nie wracałam do tamtego spotkania myślami; jedynym, co mi o nim przypominało, był tatuaż wykonany przez samego Phila Donovana, „tego” Phila, dający mi powód do niesamowitej dumy i którego wszyscy mi zazdrościli. Zupełnie nie spodziewałam się telefonu od Nasha, więc odruchowo chciałam go spławić. Przykro mi było słyszeć, że z jego ojcem jest kiepsko, a poza tym naprawdę nie miałam ochoty wyjeżdżać z Vegas. W Kolorado były góry i było tam zimno, a ja nie darzyłam specjalnym uczuciem ani jednego, ani drugiego. Miałam się już rozłączyć, kiedy Nash poprosił mnie, żebym zerknęła na stronę internetową salonu i przejrzała portfolia artystów. Powiedział mi, że Phil był

stuprocentowo pewny, iż będę zainteresowana propozycją i przeprowadzką, gdy już to zrobię. Wzruszyłam ramionami i rozłączyłam się, musiałam jednak przyznać, że podsycił moją ciekawość, więc wyszukałam w telefonie ich stronę. Salon Marked cieszył się bardzo dobrą reputacją. Oceny sięgały górnych rejestrów skali, a prace artystów dosłownie zapierały dech w piersi. Nic z tego nie skłoniło mnie jednak do zmiany decyzji… dopóki nie trafiłam na podstronę jednego z pracowników salonu, która sprawiła, że w mgnieniu oka postanowiłam się przenieść z Vegas do Denver. Z maleńkiego ekranu telefonu patrzyło na mnie jedyne dobre i ciepłe wspomnienie z czasów mojej młodości – jedyna rzecz, którą zachowałam w sercu – nieważne, gdzie byłam i jak się czułam. Patrzyła na mnie dorosła wersja błękitnookiego chłopca, który był w całym moim życiu jedyną osobą zdolną sprawić, że czułam się akceptowana. Jedyną osobą, która dawała mi do zrozumienia, że byłam w porządku taka, jaka byłam, i że bycie mną było czymś cudownym. Rowland St. James… Rowdy. Chłopiec z sąsiedztwa, taki słodki, taki niewinny… tak bardzo bojący się zaszufladkowania i samotności. Pamiętam, że kiedy Poppy pierwszy raz przywlokła go na podwórko, żeby się z nami pobawił, patrzyłam zdziwiona, jak trudno jest mu włączyć się do zabawy i rozluźnić. Był taki drobny i miał takie wielkie, smutne oczy, że na jego widok serce mi się ścisnęło. Każde dziecko powinno wiedzieć, na czym polega zabawa, powinno z radością tarzać się w błocie i wdawać w bójki… i wyglądało na to, że żadne dziecko nie ma z tym problemu, żadne, z wyjątkiem Rowdy’ego. Chyba tak bardzo mu współczułam właśnie dlatego, że aż za dobrze wiedziałam, jak się czuje. Byłam zaledwie nastolatką i nawet nie chciałam myśleć o tym, jak zareaguje mój ojciec na powrót do domu w podartych ubraniach i z podrapanymi kolanami. Wiedziałam, że będzie na mnie krzyczał, dostanę karę i cofnie mi te kilka nielicznych przywilejów, które miałam, i że cała zabawa na świecie nie była warta tych konsekwencji, więc przeważnie z tego wszystkiego rezygnowałam. Siedziałam po prostu z boku i przyglądałam się, jak wszyscy świetnie się bawią. Tyle tylko, że kiedy zjawił się Rowdy, nie musiałam już dłużej siedzieć sama. To właśnie tak dowiedziałam się o jego talencie artystycznym. Rysowanie było czystym, prostym zajęciem, które zazwyczaj nudziło mnie śmiertelnie – podczas gry w kółko i krzyżyk czy wisielca nie było szans, żeby się pobrudzić czy coś sobie zrobić. Nie miałam zielonego pojęcia, że kilka głupich czystych kartek i kredek wyzwoli w Rowdym artystyczną duszę, która porwie mnie bez reszty. Już w wieku dziesięciu lat potrafił tworzyć obrazy i pejzaże, które wyglądały tak realistycznie, że zasługiwały na oprawienie i powieszenie na ścianie w galerii sztuki. Chłopak był zdolny jak cholera. Gdy zabierał się do rysowania, pierwszy raz widziałam na jego twarzy prawdziwy uśmiech. Wprost uwielbiał rysować, kochał szkicować i babrać się w farbach, więc kiedy lądowaliśmy razem na uboczu, z dala od innych dzieci, właśnie tym się zajmowaliśmy: bazgroleniem i mazaniem. Szło mi opornie, ale dawałam się w to wciągnąć, bo widziałam, jak bardzo go to uszczęśliwia. Chociaż byliśmy w różnym wieku i tak wiele nas dzieliło, Rowdy doskonale rozumiał, jak to jest pragnąć więcej, być kimś więcej niż to, czym zmuszeni byliśmy się zadowolić. Był dla mnie bratnią duszą i jak nikt potrafił przywołać mi na twarz uśmiech w tym okresie, gdy moje dni były tak ponure i przepełnione samotnością. Byliśmy dwójką dzieciaków, która próbowała sobie radzić, najlepiej jak mogła, w rodzinach, które zwyczajnie nas nie chciały i nie rozumiały. Może i życie zmusiło nas oboje do bycia outsiderami, odrzucanymi przez naszych bliskich, ale przynajmniej mogliśmy w tym wszystkim trzymać się razem – i dzięki temu nie czuliśmy się osamotnieni. Rowdy był dla mnie najlepszym przyjacielem i nadal tak o nim myślałam. Czasami jednak zastanawiałam się nad tym, czy dobrze się czuł taki odtrącony u mojego boku, z nosem

przyciśniętym do szyby – kolejna osoba w moim życiu zaślepiona pozorną doskonałością mojej siostry, Poppy. Obserwowaliśmy wszystko z dystansu, nigdy nie czując się częścią grupy ani kimś mile w niej widzianym, ale on ani na chwilę nie spuszczał oka z mojej młodszej siostry. Od zawsze wiedziałam, że Poppy jest dla niego najważniejsza, ale czasami zapominałam o tym, zwłaszcza podczas moich ostatnich chwil w Loveless. W momencie gdy mój rodzinny dom znikał mi z oczu, kiedy już-już miałam zostawić Loveless za sobą, zobaczyłam w lusterku samochodu te błękitne jak letnie niebo oczy. Wyskoczyłam z wozu jak oparzona i w ułamku sekundy łącząca nas więź zmieniła się w coś innego, coś znacznie głębszego. Widziałam w nim kogoś starszego – o wiele więcej niż tylko zagubionego nastolatka. Miał tylko piętnaście lat; był zbyt młody, żeby w jego oczach malowały się łamiąca serce rozpacz i strach. Był zbyt młody, żeby nagle wyglądać tak dorośle i odmiennie. W mgnieniu oka stał się dla mnie kimś stanowczo zbyt bliskim i godnym pożądania… a jednocześnie niedostępnym. Żadne z nas nie było jednak na to gotowe – miałam niecałe osiemnaście lat – i nie miałam bladego pojęcia o tym, jak drastyczne i brzemienne w skutki okażą się moje decyzje, ani jak długotrwały efekt będą miały, ale musiałam, po prostu musiałam pocałować go na pożegnanie, dać mu poznać, jak bardzo się dla mnie liczy pod tak wieloma względami. I to nawet mimo iż wiedziałam, że go zostawiam i już nigdy więcej się nie spotkamy. Aż do teraz, do chwili, w której – dzięki opatrzności losu i knowaniom nieocenionego (i nieodżałowanego) Phila Donovana – Rowdy gapił się na mnie, zaskoczony, cudowny i bardzo, tak bardzo dorosły. Wciąż miał te swoje jasne włosy, wciąż uśmiechał się tym swoim olśniewającym uśmiechem, który sprawiał, że nogi się pode mną uginały, ale był wyższy, zdecydowanie bardziej męski, a niebieskie oczyska walczyły o lepsze z barwnym gąszczem tatuaży, pokrywających większą część jego obnażonej skóry. Całkiem jakbym nagle spojrzała w głąb kryształowej kuli ukazującej przyszłość, jaką chciałabym dla siebie widzieć. Bez namysłu oddzwoniłam do Nasha i przyjęłam tę pracę. Jak przez mgłę pamiętam, że młodszy Donovan przebąkiwał coś o rozmowie o pracę, ale ledwie go słyszałam, tak mocno dzwoniło mi w uszach od natłoku emocji. Jasne, chciałam poznać więcej szczegółów, zanim spakuję się i wyjadę, ale wiedziałam już, jaki jest następny etap w moim życiu, i miałam przed sobą nowy cel. Chciałam się przekonać, czy Rowdy nadal mnie pamięta, czy wciąż coś nas łączy, ta szczególna więź, która sprawiała, że tak wspaniale się dogadywaliśmy, gdy byliśmy bardzo młodzi i jeszcze zbyt zagubieni, żeby wiedzieć, co z tego może wyniknąć. Dosłownie chwilę zajęło mi załatwienie spraw z salonem, w którym obecnie pracowałam, chyba głównie dlatego, że dopiero co podpisali umowę na jakieś dziwne reality show związane z tatuażami, i miałam niejasne wrażenie, że jedną z ich głównych kart przetargowych było osadzenie mnie w roli recepcjonistki. Od jakiegoś czasu miałam też chętkę powiedzieć „pa-pa” panu „chcę więcej!” i wyruszyć do Nowego Jorku na sesję zdjęciową, do której chciał mnie zaangażować jeden z branżowych magazynów. Z dnia na dzień ogarniał mnie coraz większy niepokój. Chciałam już być w Kolorado – już, teraz! – i przyjrzeć się własnymi oczami dorosłej wersji Rowdy’ego. Umierałam z ciekawości, pragnąc się dowiedzieć, co takiego spotkało go w czasie naszej rozłąki, poza oczywiście tym, że zmienił się w cholernie seksowne ciacho. Rowdy od zawsze był kimś niesamowitym. Uprzejmy i dobrze ułożony, nawet jeśli jego życie było dalekie od usłanego różami. Od zawsze go podziwiałam. Zazdrościłam mu tego, że umiał pogodzić się z tym, co przynosił mu los. Ja byłam całkowitym jego przeciwieństwem. Całe swoje życie zamieniałam w walkę – walkę o przetrwanie – i to mnie wyczerpywało do cna. Walka o wszystko, wydzieranie życiu pazurami tego, co mi się należało, oznaczało przegrany bój, bo zatracałam w całym tym chaosie świadomość tego, co ważne. Co chwila pakowałam wszystko, co się dla mnie liczyło, do bagażnika samochodu i

odjeżdżałam z piskiem opon. Teraz jednak pierwszy raz zdarzyło się, że opuszczałam jakieś miejsce, mając rysujący się w głowie wyraźnie plan. Nie tylko oczekiwałam z niecierpliwością konfrontacji z jedynym szczęśliwym wspomnieniem z mojego poprzedniego życia, ale i miałam nadzieję na niesienie pomocy w budowaniu czegoś w rodzaju tatuażowego imperium – przekazania dziedzictwa Phila szerszemu światu, w towarzystwie nowej generacji bogów tatuażu. To było ekscytujące, a ja uwielbiałam ciekawe wyzwania. Gdy dotarłam wreszcie do Denver w maju, nie mogłam się nadziwić, jak cudownym miejscem okazało się to miasto. Było takie… czyste!, a widok wznoszących się nad nim gór dosłownie zapierał dech w piersi. Wydawało się tak pełne życia – tak odmienne od wszystkiego, czego dotychczas doświadczyłam – że momentalnie poczułam się źle ze świadomością, iż mogłam ot tak, lekką ręką to od siebie odsunąć. Gdy odetchnęłam głęboko, odniosłam wrażenie, że to świeże, górskie powietrze dosłownie zmienia mnie od środka. A może po prostu zakręciło mi się w głowie od niedotlenienia? Denver leżało całkiem wysoko nad poziomem morza, a dla takiego mieszczucha jak ja oddychanie na tej wysokości mogło się okazać zabójcze. Znalazłam sobie przytulne, ładnie umeblowane mieszkanko. W końcu byłam specjalistką od przenoszenia się z miejsca na miejsce, czyż nie? Wygłosiłam w myśli krótką mowę motywującą, aby przekonać samą siebie, że szalona przeprowadzka do nowego stanu to nie jedynie zachcianka zobaczenia znów mojego wyidealizowanego ciacha. Wystroiłam się, uczesałam, nałożyłam na usta krwistoczerwoną pomadkę i wsunęłam stopy w niebotycznie wysokie szpile, a potem wyruszyłam oczarować mojego potencjalnego nowego pracodawcę. Mój nowy szef okazał się cholernym przystojniakiem. Tak samo zresztą jak jego kolega. Serio – powinni ich dać na strony kalendarza reklamującego gorące wytatuowane i wykolczykowane ciacha z Denver. Na dzień dobry obaj zmierzyli mnie czujnym wzrokiem. Przyglądali się długo moim tatuażom – i to nie w ten głupi sposób jak niektórzy, gapiąc się na nie jak cielę w malowane wrota; oceniali po prostu dobre, solidne prace okiem znawcy. Chyba przeszłam test pozytywnie, bo mikra, wygadana blondyneczka z dzieckiem na ręku uśmiechnęła się do mnie ciepło i powiedziała im, że albo ja, albo nikt inny. Pan „seksowne ciacho” z płomieniami wytatuowanymi na głowie – Nash, jak się domyśliłam po samym spojrzeniu jego oczu, oczu Phila – zaproponował mi robotę. Oczywiście, przyjęłam ją. Gość z czarnym irokezem, przechadzający się wokół rozkołysanym krokiem, bąknął pod nosem coś sarkastycznego i uśmiechnął się do mnie tak, że gdyby nie obrączka na jego palcu, rzuciłabym się na niego i żywcem go pożarła. Ta dwójka wyglądała na kolesi, którzy potrafią wpędzić laskę w poważne kłopoty. Poinformowałam ich grzecznie, że świetnie sobie poradzę i bardzo się cieszę z nowego stanowiska. Już-już miałam się pożegnać i wyjść… gdy usłyszałam jego głos. Był głębszy, mroczniejszy, niż go zapamiętałam, jednak pod całym tym melodyjnym barytonem nie dało się nie rozpoznać zaśpiewu rodem z Teksasu, który tak dobrze pamiętałam z dzieciństwa. Gdy wszedł na schody i mnie zobaczył, oczy zrobiły mu się wielkie jak spodki; widziałam wyraźnie, jak na mój widok zamiera, zaskoczony. Nie mogłam powstrzymać cisnącego mi się na usta uśmiechu. Chociaż on nie wydawał się zachwycony moim widokiem, ja byłam przeszczęśliwa i wiedziałam – po prostu wiedziałam – że dokonałam dobrego wyboru. Podeszłam do niego; czułam, jakby coś mnie do niego przyciągało, wsłuchana w hipnotyczny rytm moich obcasów, stukających o drewnianą podłogę w takt bicia mojego serca. Stanęłam tuż przed nim. Chociaż stałam o stopień wyżej, był ode mnie wyższy o głowę. Miał szerokie bary i sprawiał wrażenie obezwładniająco silnego. Przyglądał mi się, jakby właśnie zobaczył ducha. Cóż, dokładnie tak było. Byłam zjawą, duchem z jego przeszłości – całkiem tak jak on z

mojej. Przejechałam palcem po grzbiecie jego nosa i oparłam się chęci złożenia na jego ustach namiętnego pocałunku. Nazwałam go po imieniu jego prawdziwym imieniem, tak aby nie miał żadnych wątpliwości, z kim ma do czynienia: – Witaj, Rowland. Kopę lat. Hm, zmężniałeś. Gapiliśmy się na siebie dobrą chwilę w milczeniu i widziałam, jak krew dosłownie odpływa mu z twarzy. Wyszeptał moje imię zduszonym głosem. Z boku szyi miał wytatuowaną pokaźnych rozmiarów kotwicę. W tej chwili wyglądała tak, jakby miała się stamtąd zerwać, poruszana gwałtownym tętnieniem pod skórą. Obejrzałam się przez ramię i rzuciłam pod adresem reszty zdziwionej widowni: – Mówię wam, będzie bombowo. Do zobaczenia w poniedziałek w robocie! Przyślijcie mi mailem papiery, które mam wypełnić. Gdy schodziłam po schodach, celowo otarłam się ramieniem o pierś zaskoczonego Rowdy’ego. Czułam, jak wali mu serce, czułam, jak cały drży. Wiedziałam, że jest to spowodowane bardziej zaskoczeniem niż moim kobiecym urokiem, ale nie obchodziło mnie to zbytnio. Miałam wrażenie, że pierwszy raz w całym swoim życiu znalazłam się dokładnie tam, gdzie powinnam. Rowdy: Kule bilardowe uderzyły o siebie z głośnym szczękiem i rozsypały się bezładnie po stole. Żadna z nich nie trafiła w kieszeń. Oparłem się ciężko na kiju i obrzuciłem gniewnym spojrzeniem stół do bilarda. – Rany, gościu, gówno ci z tego wyszło! – roześmiał się Jet. Ta-a, bardziej niż mógłbym przypuszczać. Prychnąłem i zerknąłem nad stołem na mojego najlepszego przyjaciela, Jeta Kellera. Facet rzadko bywał ostatnio w mieście. Przeważnie był w trasie, grał tu i tam ze swoją kapelą. Dziś był jeden z tych rzadkich wieczorów, kiedy zjawił się u nas przejazdem i postanowił uderzyć w miasto bez tej swojej ślicznej żonki uwieszonej mu na ramieniu. Normalnie nic nie ucieszyłoby mnie bardziej niż wieczór w jego towarzystwie, ale dziś… tak jak wspomniał, byłem w najlepszym razie nieobecny duchem. Sięgnąłem za siebie po butelkę coors light, którą zostawiłem na stoliku za plecami. Piwo stanowiło zazwyczaj odpowiedź na wszystkie moje życiowe problemy, ale ostatnio żadna liczba mącących mój skołatany umysł spraw nie mogła zostać uciszona alkoholem. Przestąpiłem z nogi na nogę i patrzyłem nieobecnym wzrokiem, jak Jet pakuje do łuz niemal każdy strzał, raz za razem. Nie mogłem się nadziwić temu, jak udaje mu się nachylać nad stołem i celować, nie rozdzierając sobie przy tym tych ciasnych portek. Cały czas mu powtarzałem, że jeśli kiedyś chce mieć dzieci, powinien się zaopatrzyć w jakieś zwykłe dżinsy – to był stary suchar, którym wciąż na zmianę się częstowaliśmy. Współczułem jego biednym jajkom jak cholera. Znałem Jeta od lat i przywykłem już do jego rockowego stylu. Pasowało mu to. Był tym, kim chciał być, i był w tym zajebisty. Dawał czadu – na scenie i poza nią. Dziwnie to jednak wyglądało w tym syfiastym barze, do którego go dziś zaciągnąłem. Unikałem ostatnio knajp w pobliżu nowego salonu tatuażu, bo nie miałem ochoty naciąć się na naszą nową koleżankę. I tak już było mi wystarczająco ciężko widywać ją codziennie w salonie. Każda chwila była dla mnie udręką, walką z samym sobą, próbą powstrzymania miliona pytań, które cisnęły mi się na usta. Chciałem wiedzieć wszystko – poznać odpowiedzi na milion pytań – ale wiedziałem

też, aż za dobrze, że nawet jeśli je otrzymam, nie zrekompensuje mi to faktu, że zostawiła mnie tak dawno temu i przez wszystkie te lata nie dała znaku życia. Tak więc milczałem tylko, trzymałem język za zębami i starałem się schodzić jej z drogi. Nie patrzyłem w jej stronę, nie rozmawiałem z nią i pilnowałem, jak mogłem, żeby przypadkiem nie trafić do miejsca, w którym mógłbym ją spotkać poza pracą. Oznaczało to w skrócie tyle, że lokal w pobliżu salonu był dla mnie spalony, podobnie jak bar, knajpa, której właścicielem był jeden z naszych przyjaciół. To były jedyne miejsca, które odwiedzałem z kumplami i ekipą z salonu tatuażu, więc wydawało się logiczne, że prędzej czy później trafi tam i Salem. Skończyło się to tak, że zawlokłem Jeta do speluny, która sprawiała wrażenie, jakby nie sprzątano w niej od czasów, gdy Kolorado ogarnęła gorączka złota, nie mówiąc już o tym, że oczy wszystkich były zwrócone na nas i łypały podejrzliwie. – Ostatnich kilka tygodni było naprawdę dziwnych. Jet podniósł ciemną brew i dał mi gestem znak, żebym ułożył bile w trójkącie. – Czyżby to miało coś wspólnego z tą laseczką z Vegas? Poczułem, jak tężeją mi mięśnie. – Możliwe – mruknąłem i niespiesznie poukładałem kolorowe kule w trójkącie, a gdy skończyłem, oparłem się dłońmi o krawędź stołu. Wytatuowane kostki moich palców zbielały pod naciskiem. To właśnie był problem, jeśli miałeś związaną ze sobą blisko grupę przyjaciół zamiast rodziny: wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich i każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, starając się pomóc. Zmrużyłem oczy i przyjrzałem mu się, gdy zamawiał następne piwa u kelnerki, która wyglądała, jakby kelnerowała od urodzenia. – Chodząca tragedia. – Nie mogłem ukryć niesmaku. Wkurzało mnie, że w takim miejscu zatrudniają kogoś, kto najwyraźniej zupełnie o siebie nie dba. Gdybym nie był ostatnio takim paranoikiem, siedzielibyśmy pewnie w barze, obsługiwani przez słodką Dixie, prawdziwą ślicznotkę, milutkiego rudzielca o olśniewającym uśmiechu. Tak się również składało, że Dixie nie miała nic przeciwko spędzaniu ze mną mnóstwa czasu nago, nie oczekując niczego w zamian, więc fakt, że Betty, kelnerka z tej zapomnianej przez Boga i diabła nory, była dla nas opryskliwa, wkurzał mnie niepomiernie. – Co tam głupiego usłyszałeś? – warknąłem do Jeta. Keller uśmiechnął się do mnie w sposób, z którego jasno wynikało, że ma mnie za ostatniego dupka. Ciężko było mnie wyprowadzić z równowagi. Nie widziałem sensu w denerwowaniu się niepotrzebnie. Byłem zdania, że każdy problem prędzej czy później rozwiąże się sam, a im mocniej ludzie próbują to zmienić, tym bardziej wszystko się gmatwa. Wierzyłem święcie, że będzie, co ma być, i nie ma sensu próbować tego zmienić na siłę. Jet dał kelnerce napiwek, wziął piwa i podał mi jedno. – Tylko tyle, że jest… inna. Słyszałem, że zrobiła wrażenie na Corze, że świetnie sobie radzi z klientami, że zna się na zarządzaniu salonem lepiej niż ktokolwiek inny, że bombowo wygląda… i że unikasz jej, całkiem jakby przybyła tu z jakiejś kolonii trędowatych, a nie żywcem z Miasta Grzechu. Cora Lewis była menedżerką Marked, salonu, w którym pracowałem. Była drobna, wyszczekana i potrafiła sobie nas wszystkich poustawiać; była też drugą po Jecie najbliższą mi osobą. Fakt, że tak szybko przekonała się do Salem i postanowiła ją przyjąć, nie zawracając sobie nawet głowy pytaniem mnie o zdanie, sprawił, że zrobiło mi się przykro i poczułem się dziwnie wykluczony. Wyglądało na to, że wszyscy natychmiast potracili dla Salem głowy – każdy tylko ją chwalił i w kółko powtarzał, jakie to szczęście, że zgodziła się przyjąć pracę w naszym nowym salonie. Kogokolwiek byście nie spytali o zdanie na jej temat, piał na jej cześć peany, całkiem jakby była dla Marked zbawieniem i pierdolonym objawieniem.

Jeśli zaś o mnie chodzi… ja chciałem tylko, żeby wróciła, skąd przyszła, i zabrała ze sobą wszystkie te wspomnienia, które mnie z nią łączyły. Pracowałem naprawdę długo i ciężko, żeby zapomnieć o moim życiu sprzed Kolorado i nie potrzebowałem ciągłego przypominania mi o tym, że kochałem i utraciłem obie siostry Cruz. – Jest piękna. Zawsze była – mruknąłem bez przekonania. Salem Cruz miała wszystko, co powinna mieć współczesna pin-upowa gwiazdka, żeby rozłożyć publiczność na łopatki i powalić na kolana. Miała krągłości, które tak dobrze pamiętałem – wszystko we właściwym miejscu. Miała burzę niesamowitych, ciemnych włosów, przeszytą na przedzie jaskrawoczerwonym pasemkiem. Miała oczy w kolorze obsydianu, obramowane perfekcyjnymi kreskami i usta w kształcie serca, pomalowane krwistoczerwoną szminką. Każdego dnia wyglądała jak modelka żywcem wzięta z magazynu o starych, oldskulowych autach. Miała opracowany do perfekcji styl, szykowny i seksowny, który sprawiał, że nie można jej było zignorować. Każdego dnia znad jej wargi mrugał ku mnie szkarłatnym blaskiem maleńki kolczyk, a ja każdego dnia starałem się nie zauważać, jak imponujące tatuaże pokrywają jej ramiona, i nie podziwiać wszystkich tych misternych dzieł sztuki – zarówno jako artysta, jak i zawodowiec. Próbowałem też nie pamiętać wszystkich tych chwil, gdy obejmowała mnie nimi, starając się pocieszyć, gdy byłem młodszy i cały czas się bałem. – Jak długo ją znasz? – Zadając to pytanie, Jet nie miał pojęcia, na jak grząski teren wkracza. – Długo – mruknąłem. – Była moją sąsiadką, kiedy mieszkałem w Teksasie. Jako dzieciak spędzałem u niej w domu mnóstwo czasu. Wyglądała wówczas… cóż, nieco inaczej. Pochodziła z bardzo konserwatywnej i tradycyjnej rodziny. Miała wtedy ciemniejsze włosy, ale jej oczy nadal były tak czarne i tajemnicze jak dawniej. Uśmiechała się tym samym zniewalającym uśmiechem co teraz, a gdy przechodziła obok albo przypadkiem ocierała się o mnie, krew gęstniała mi tak samo jak kiedyś. Wówczas sądziłem, że to coś złego. Byłem przekonany, że reagowanie w taki sposób na dziewczynę, o której wiedziałem, że nie jest mi przeznaczona, to coś nieskończenie grzesznego i zakazanego, ale teraz wiedziałem, że Salem jest po prostu osobą, której nie sposób się oprzeć, i że nie było szans, żebym pozostał obojętny na jej wdzięki. – No to dlaczego chowasz się przed nią po kątach? Zazwyczaj byłem w stosunku do przedstawicielek płci przeciwnej szarmancki, uprzejmy i czarujący. Umiałem rozmawiać z kobietami, bez problemu przychodziło mi nawiązywanie przyjaźni i wkradanie się do ich łask, jednak z Salem… nie było szans, żeby to przeszło. W jej towarzystwie nie mogłem znaleźć słów, które nie byłyby oskarżycielskie, pełne żalu i nienawiści. Byłem na nią wściekły za to, że mnie zostawiła, i jeszcze bardziej za to, że tak nagle pojawiła się znowu w moim życiu. – Wyniosła się z Loveless, jak miałem piętnaście lat – mruknąłem. – Spakowała manatki i wyjechała w środku nocy z największym dilerem trawy w mieście. Jej rodzice byli związani z miejscowym kościołem, a jej młodsza siostra była w nią wpatrzona jak w obrazek, więc kiedy zniknęła, wszyscy bardzo to przeżyli. – Pociągnąłem długi łyk piwa i westchnąłem ciężko. – A ja szczególnie. Kochałem siostrę Salem, Poppy, całym moim młodym sercem i duszą. Była dla mnie tą jedyną, świata poza nią nie widziałem – a przynajmniej do czasu, aż poszedłem za nią do college’u, i do momentu, gdy powiedziała mi, że nie ma szans, żebyśmy byli razem. Salem z kolei była moją powierniczką, wierną słuchaczką i – co ważniejsze – ofiarowała temu samotnemu i niechcianemu dziecku, jakim byłem, przyjaźń i zrozumienie. Była moją najlepszą przyjaciółką i bez niej czułem się zagubiony. Gdy wyjechała prawie bez pożegnania, drugi raz w

życiu poczułem się opuszczony przez wszystkich. Znowu zostawił mnie na lodzie ktoś, kto miał się w moim mniemaniu opiekować mną już na zawsze. Przez Salem znowu zostałem sam jak palec, zraniony do żywego. Zawiodła mnie. – No to… byliście sobie bliscy i wtedy ona dała nogę, i teraz widzisz ją pierwszy raz po dziesięciu latach – i to dlatego jesteś taki wściekły? – zdziwił się Jet. Ech, gdyby tylko to wszystko było takie proste… westchnąłem w duchu. Siostry Cruz, ich odejścia i powroty, pozostawiły na mojej psychice niezatarty ślad. Byłbym idealnie szczęśliwy, gdybym już nigdy nie musiał myśleć o żadnej z nich ani żadnej z nich widywać. Gdybym nie miał włosów ulizanych i ufryzowanych jak postać żywcem wzięta z Beksy, rozłożyłbym w tej chwili ręce w geście frustracji. – Nie jestem wściekły. Po prostu nie mam jej nic do powiedzenia. Dziesięć lat to dużo. Jest dla mnie praktycznie zupełnie obcą osobą. – I nic, co bym powiedział, nie mogło tego zmienić. Słowa ociekałyby wspomnieniami, żalem i gniewem. Jet zerknął na mnie i wycelował we mnie szyjkę butelki swojego piwa. – Ta-a, jasne. Jest obca, do tego gorąca jak cholera, a ty zamiast z nią pogadać albo spróbować ją poderwać, jak to masz w zwyczaju, zachowujesz się jak ostatnia niemota. O nie, wcale nie jesteś na nią wściekły, pocałuj mnie w dupę. Rozważałem przez chwilę w myśli zdzielenie go kijem do bilarda przez ten jego głupi łeb, ale przez wzgląd na jego żonę Ayden stwierdziłem, że to niewarte zachodu. – Zamknij się. Nie masz prawa mnie osądzać – burknąłem zamiast tego. Chciałem, żeby zabrzmiało to jak żart, chciałem zmienić temat, ale widziałem, jak Jet się krzywi i zaciska odruchowo palce na butelce. Jet naprawdę ciężko pracował. Urabiał się po pachy, żeby przetrzeć szlaki kapeli, w której sukcesie pokładał wiarę. Harował jako szef własnej wytwórni płytowej, co oznaczało, że musi być tam, gdzie jego muzycy. Cały czas był w rozjazdach – zapuszczał się a to do Los Angeles, a to do Nowego Jorku, Austin czy nawet do Europy. Wiem, że było mu z tym ciężko, tym bardziej że on i Ayden pobrali się bardzo niedawno i kochali się w sobie na zabój – naprawdę mocno. Widziałem, że to dla nich obojga trudne, ale żadne z nich nigdy nie narzekało na swoją dolę – nie było szans odmienić losu, nieważne, co ta wredna dziwka miała dla nas w zanadrzu. – A u was wszystko w porządku? – spytałem od niechcenia. Nie chciałem być wścibski, ale musiałem jakoś zmienić temat, żeby powstrzymać go przed rozgrzebywaniem mojej przeszłości. – U Ayden i u mnie wszystko gra – westchnął. – To cała reszta się pieprzy. – Pokręcił ciemną głową i zerknął na mnie spod ściągniętych brwi. – Ayd planuje złożyć wniosek o przeniesienie na studia w Austin. Wziąłem głęboki oddech, żeby nie palnąć czegoś głupiego. – Chcecie się przenieść do Austin? – nie dowierzałem własnym uszom. Jet dopił resztę piwa i odłożył kij bilardowy na stół. – Chcieć nie chcemy, ale tak chyba będzie najlepiej. Ayd może się przenieść na tamtejszy uniwersytet, skończyć szkołę; wreszcie może będziemy się widywać częściej niż dwa, trzy razy w miesiącu. To jest bez sensu. Mamy tu przyjaciół. Tu mieszka jej brat, a Cora dopiero co urodziła. – Pokręcił znowu głową i pierś zafalowała mu, gdy westchnął ciężko. – To był jej pomysł, jednak nadal czuję się z tą myślą gównianie. Odnowiłem studio, sądząc, że to wystarczy, ale nic z tego. Rozumiałem go aż za dobrze. – Kiedy się dowie, czy ją przeniosą? – To jeszcze trochę potrwa. Dostanie się na uniwerek zajmie nieco czasu, a nawet jeśli

będą ją tam chcieli, musi jechać na rozmowę i potem czeka ją milion formalności, nim wszystko uda się załatwić. Postaraj się nie wygadać Rule’owi ani Nashowi. Ayd nie powiedziała jeszcze nic Shaw ani Corze, chce zaczekać, aż będzie wiedziała, na czym stoi. Rule i Nash prowadzili salon tatuażu, a Shaw była nie tylko najlepszą kumpelą Ayden, ale i świeżo upieczoną żoną Rule’a. Trójka dziewczyn była sobie bardzo bliska i gdyby któremuś z nas coś się wymsknęło, na pewno rozpętałoby się piekło. Dziewczyny trzymały się razem i sam pomysł, że któraś z nich miałaby wyjechać, z pewnością doprowadziłby do poważnych reperkusji. – No, nieźle, poważna sprawa. Wydaje mi się jednak, że utrzymywanie wszystkiego w tajemnicy to niezbyt dobry pomysł. Czy mówiła już Asie, że myśli o przeprowadzce? Asa prowadził bar i był starszym bratem Ayden. Był nieco nieobliczalny, a jedynym powodem, dla którego osiadł w Denver, była chęć przebywania w pobliżu siostry. Ta dwójka miała ze sobą dość dziwne relacje, co wynikało głównie z faktu, że Asa narobił swego czasu niezłych głupstw i nie raz popadł w konflikt z prawem. Obecnie byli na etapie naprawiania błędów przeszłości. Jet skinął głową i wsparł się biodrem o stół do bilarda. Za każdym razem, gdy się ruszał, miałem wrażenie, że te jego ciasne dżinsy za chwilę trzasną mu na tyłku – uwielbiałem się z tego nabijać. – Rozmawiali już o tym. Powiedział jej, żeby robiła, co chce, jeśli ma to ją uszczęśliwić. Mam wrażenie, że zrobiło jej się trochę przykro, że nie poprosił, żeby została. Mruknąłem coś pod nosem i przechyliłem głowę na ramię na widok grupki kolesi, na oko nieco starszych od nas, popatrujących na nas podejrzliwie spod baru. Jasne, wiedziałem, że odstajemy nieco od stałych bywalców tego miejsca – dość szemranej ekipy – ale nie zawracaliśmy nikomu dupy, a poza tym zawsze szanowaliśmy lokalne prawa. – Przez całe życie to ona nadstawiała za niego karku – stwierdziłem mimochodem, nie spuszczając gości z oka. – To chyba w porządku, że po tym, jak nieomal przez niego zginęła, chciałby, żeby wreszcie zrobiła coś dla samej siebie? Asa wie, że jest z tobą szczęśliwa. I nie zrobi nic, żeby stanąć znowu na przeszkodzie jej szczęściu czy coś spieprzyć. Asa był chodzącą enigmą. Pojawił się nagle znienacka i wciągnął Ayden w swoją popapraną przeszłość, narażając ją na niebezpieczeństwo ze strony wkurzonych motocyklistów. Efekt był taki, że Asa wylądował w śpiączce, a Jet i Ayden stanęli na ślubnym kobiercu. Nikt z naszej paczki nie miał problemu z zaakceptowaniem blondwłosego przystojniaczka z południa, ale każdy traktował go z pewnym dystansem. Miał prawdziwe szczęście, że brat Rule’a, Rome, wrócił akurat z frontu i został – chcąc, nie chcąc – właścicielem baru. Z jakiegoś nie do końca dla mnie zrozumiałego powodu starszy Archer uznał Asę za bratnią duszę i go u siebie zatrudnił. Miałem wrażenie, że teraz wszyscy po prostu przyglądają się temu z boku i czekają, co z tego wyniknie. Banda lokalsów popatrywała na nas, zbita w ciasną grupkę, a facet, którego uznałem za ich „herszta”, podchwycił mój wzrok i posłał mi paskudny uśmieszek. Odstawiłem piwo i zerknąłem na Jeta. – Coś mi się wydaje, że tubylcy się nudzą. Chyba powinniśmy się stąd zawijać. W zasadzie nie miałem nic przeciwko porządnej, zdrowej bójce. W końcu zanim wyleciałem z college’u pod koniec pierwszego roku, sporo grałem w futbol. Wciąż miałem posturę atlety – nawet jeśli wyglądałem jak James Dean. Byłem wyższy niż większość z nich i na pewno w lepszej formie, ale lubiłem myśleć, że w ciągu ostatnich lat dojrzałem i zmężniałem. Unikanie rozlewu krwi i połamanych palców wskutek bójki (co oznaczałoby, że nie mogę tatuować) było znacznie lepszym wyjściem niż proszenie się o guza.

Jet zerknął nad moim ramieniem i skinął ledwie zauważalnie głową, jednak wszystko wskazywało na to, że spóźniliśmy się z naszą decyzją o wyjściu dosłownie o ułamki sekund. Szliśmy już w stronę drzwi, mając oczy dookoła głowy, kiedy najroślejszy z grupy uznał najwyraźniej, że nie możemy odejść sobie ot tak. Gdy nagle jak spod ziemi obok nas wyrosło trzech nieźle podpitych frajerów w średnim wieku, sprawiających wrażenie, jakby na co dzień zajmowali się przerzucaniem koksu, zatrzymałem się w pół kroku, a Jet tuż za mną. Gość, który stanął przede mną, zmierzył mnie od obutych w czarne kowbojki stóp do głów, a potem skrzywił się i dał jednemu ze swoich kuksańca tak mocnego, że ten aż stęknął. – A co to za błazen, hę? Czy to przypadkiem nie sam Elvis? – prychnął, przenosząc spojrzenie na Jeta. – A ten tutaj to kto niby? Ozzy Osbourne? Marilyn Manson? Chyba ktoś powinien was oświecić, chłopaki, że Halloween jest dopiero w październiku! Poczułem, jak Jet aż tężeje u mojego boku, ale żaden z nas ani drgnął. – Ile czasu zajmuje ci ufryzowanie tych ślicznych włosków? Byłaby wielka szkoda, gdyby ktoś popsuł ci taką piękną fryzurkę. Fakt, miałem przykuwający uwagę fryz, a podniesienie i napuszenie włosów tak, żeby wyglądały odpowiednio oldskulowo, zabierało mi rzeczywiście więcej czasu, niż byłem skłonny przyznać. Wiedziałem jednak, że jeśli ten cwaniak spróbuje dotknąć chociaż jednego mojego włosa, z jego głowy spadnie więcej niż jeden. Miałem go właśnie poinformować, że nie chcemy żadnych kłopotów i akurat zbieramy się do wyjścia, gdy zobaczyłem, jak podnosi ramię… Zamierzałem złapać go za nadgarstek i powiedzieć, żeby się, do kurwy nędzy, odpierdolił, kiedy gość, którego rąbnął pod żebra, ubiegł mnie. Wyciągnął rękę i pacnął nią chojraka w łapsko, a potem wycelował we mnie palec wskazujący. – E, ty, wyglądasz znajomo. Zerknąłem na Jeta z ukosa, ale on tylko wzruszył ramionami. – Serio? Jesteśmy tu pierwszy raz i pewnie ostatni. Facet zmierzył mnie taksującym wzrokiem; naprawdę gapił się na mnie przez pełną minutę, aż dziwnie się poczułem. Tamten wyszczekany sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar podjąć zaczepkę, ale ten, który się gapił, strzelił nagle palcami i uśmiechnął się szeroko. – Wiem! Grałeś w piłę w drużynie Alabamy! Zamrugałem nieprzytomnie i teraz to ja wpatrzyłem się w niego jak sroka w gnat. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, żeby ktoś rozpoznał mnie z tamtych czasów – serio, nikt nigdy! To było „dawno i nieprawda”, zresztą… można powiedzieć, że trafiłem do drużyny tylko przypadkiem. – Eee… – Słyszałem, jak Jet parska śmiechem, ale nie miałem zamiaru marnować tej szansy na ocalenie nam tyłków. – Fakt, grałem, bardzo dawno temu. – Skończyłem uniwerek w Alabamie, więc drużyna Crimson Tide to dla mnie jak religia! – wykrzyknął z entuzjazmem mój nowy znajomy. – Byłeś biegaczem! Pamiętam, jak wszyscy powtarzali w kółko, że masz ogromny potencjał. Wszyscy trenerzy ględzili, że mają wobec ciebie wielkie plany, pokładali w tobie naprawdę duże nadzieje. Byłeś szybki, dość szybki, żeby tamtego roku pomóc im wygrać puchar Sugar Bowl. Rowland… jakiś tam, dobrze mówię? Zakłopotany, potarłem kark. Reszta ekipy umilkła i wszyscy przyglądali mi się teraz jednak w całkiem nowy sposób. Cóż, nie ma to jak futbol zdolny ukoić wrzący gniew zatwardziałych kiboli. – Rowdy St. James – przytaknąłem. Skinął głową. – No właśnie. Rowdy, nieobliczalny i twardy jak cholera! Nikt nigdy nie potrafił przewidzieć, jak zagrasz! A jednak… coś się stało, nie? Nagle zniknąłeś? Nie pamiętam

dokładnie, kiedy to się stało, ale wiem, że nie zagrałeś w meczu pucharowym ani w kolejnym sezonie. Kojarzę, że przebąkiwali coś o tym, że trafiłeś do ligi. Po prostu się zmyłeś i wszyscy zachodzili w głowę, co takiego się wydarzyło. Cóż, to były tematy, na które nie chciałem dyskutować, a już na pewno nie z grupą kiboli, którzy zaledwie chwilę temu chcieli mnie stłuc na kwaśne jabłko. Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się niepewnie. – Cóż, no wiesz, jak to bywa: za duża presja – bąknąłem. – Nie byłem gotów na takie wyzwanie. Uznałem, że to nie dla mnie. Rzeczywiście, koniec końców wyszło na to, że kariera zawodowego futbolisty nie jest mi pisana, jednak nie miało to nic wspólnego z presją, za to wiele z tym, że wcale mnie to nie kręciło. Tak czy inaczej, nie zamierzałem im się z tego zwierzać. – Miałeś smykałkę, młody. Szkoda, że w to nie poszedłeś. Zacisnąłem zęby i znów wzruszyłem ramionami. Koniec mojej kariery w drużynie futbolowej wcale nie miał nic wspólnego z „pójściem w to”, za to bardzo dużo z faktem, że niemal rozerwałem na strzępy głównego rozgrywającego na kilka tygodni przed meczami finałowymi. Rany boskie, czy naprawdę moja głupia przeszłość musiała dopaść mnie aż tutaj i prześladować wspomnieniami, zamiast schować łeb i leżeć cicho tam, gdzie ją zostawiłem? Był tylko jeden sposób wybrnięcia z tej patowej sytuacji: wyciągnąłem rękę i klepnąłem nadgorliwego fana w ramię, a potem wrzasnąłem na całe gardło: – Tidersi, do boju! Gość, który mnie rozpoznał, natychmiast odwrzasnął entuzjastycznie, co nieuchronnie przerodziło się w wielką dyskusję na temat futbolu w college’u i Wielkiej Dziesiątki, co doprowadziło z kolei do debaty na temat Broncosów i ich żenującej przegranej w pucharze Super Bowl w tym roku. Nim lokalsi zdążyli się obejrzeć, razem z Jetem wymknęliśmy się niepostrzeżenie z baru, zostawiając za sobą głosujących gości i rozmowy, którym obficie wtórował brzęk butelek. Na parkingu Jet zgiął się wpół ze śmiechu, a ja nie mogłem się oprzeć chęci zdzielenia go przez łeb, gdy szliśmy do jego jaskrawego dodge’a challengera. – Zamknij się – warknąłem. – Co, do cholery, w ogóle znaczy „Tidersi, do boju”? – zapytał przez łzy, otwierając samochód. – A może by tak „dzięki za ocalenie nam dupy przed bójką w tej spelunie, Rowdy”? – burknąłem, wsiadając do wozu. Jet odpalił silnik, który zamruczał seksownie, a ja skrzywiłem się odruchowo, gdy moje bębenki poraziło rzężenie gitar i wściekłe wycie wokalu z piekła rodem. Szanowałem Jeta za to, że zarabia na życie muzyką, i nie mogłem zaprzeczyć, że jest niezwykle utalentowany, ale ten cały uwielbiany przez niego metal zupełnie mi nie podchodził. Wyciągnąłem rękę i bez pytania ściszyłem muzykę, co sprawiło, że znowu parsknął śmiechem. – Och, futbol to coś, czego wy, muzycy, nigdy nie zrozumiecie – prychnąłem. – Ej, oglądam w telewizji mecze! – Już ja wiem, jak je oglądasz – parsknąłem. – Wytrzymujesz pięć minut, a potem się odmeldowujesz i zachlewasz na umór, albo znajdujesz czystą kartkę i kończy się tak, że piszesz dwadzieścia nowych kawałków. To nie jest oglądanie meczu, stary. Nie oponował. – Mniejsza o to. Stary, nie miałem pojęcia, że w młodości słynąłeś z rzucania piły! To znaczy, wiedziałem, że w szkole grałeś i tak dalej, ale nie że trafiłeś do ligi i w ogóle! Jęknąłem i opadłem na oparcie fotela.

– Nie rzucałem piły. Łapałem ją i z nią uciekałem, a jedyny powód, dla którego kogokolwiek to w ogóle obchodzi, to fakt, że w końcu to zostawiłem w cholerę – i wszystko inne – i zniknąłem bez słowa. Jet zerknął na mnie kątem oka, a ja specjalnie odwróciłem wzrok. – Nie masz ochoty rozwinąć tej myśli, jak sądzę? – Dobrze sądzisz. – A, w cholerę z tym. Wydawało mi się, że moja eks to mistrzyni tajemnic, ale wygląda na to, że bijesz ją w tym na głowę. Zamiast odpowiedzieć, wydałem z siebie tylko bliżej nieokreślone mruknięcie. Prawda była taka, że nie lubiłem wracać myślą do przeszłości. Poszedłem za Poppy do college’u, rzucając na szalę wszystko, co miałem… a wyszło, że skończyłem ze złamanym sercem i postanowiłem sobie, że już nigdy nie pozwolę, żeby to się powtórzyło. Rzuciłem szkołę – nie, żebym miał jakiś specjalny wybór po tym incydencie z rozgrywającym – i zrobiłem to samo co Salem: spakowałem manatki i ruszyłem przed siebie, zostawiając przeszłość za sobą. Opuściłem Teksas wraz ze wszystkimi wspomnieniami: futbolem, college’em, a także Poppy Cruz. Wszystko to pokrył błogosławiony kurz zapomnienia… do czasu, aż parę tygodni temu Salem wparowała w moje życie bez zapowiedzi, jak taran na wysokich obcasach, tak jakby nigdy nic. Jet miał rację. Byłem wściekły na Salem za to, że zjawiła się w Denver. Tak wściekły, że nie wiedziałem nawet, czy zdołam być jeszcze sobą, jeśli ona miała kręcić się dalej w pobliżu. Ta laska już raz zniszczyła mi życie, gdy byłem młody. Nigdy nie zapomnę tego, jak się czułem, gdy odeszła. Nie chciałem, żeby była obok mnie. Nie mogłem mieć pewności, że znowu nie zacznie mi na niej zależeć, że z powrotem jej nie zaufam, że nie dam się jej pochłonąć bez reszty… tylko po to, żeby znów mnie opuściła, porzucając, samotnego i wypalonego do cna. Salem: Patrzyłam na śliczną blondynkę, stojącą za biurkiem przede mną. Na pierwszy rzut oka znać było, że zżerają ją nerwy. Widziałam jak na dłoni, że czuje się tu nieswojo – świetnie skrojony kostium i torebka od Gucciego zdradzały, że najwyraźniej pierwszy raz postawiła stopę w salonie tatuażu. Obdarzyłam ją najbardziej olśniewającym z moich uśmiechów i podniosłam pytająco brew, gdy oparła przede mną na biurku swoje wypielęgnowane dłonie. Moja praca polegała na generowaniu ruchu, na upewnianiu się, że klienci wiedzą, czego chcą – i że to otrzymają – a także, że trafią do właściwego artysty, który im to zapewni. Miałam w umowie obowiązek upewnienia się, że nikt przypadkiem nie popełni błędu i nie wyląduje na całe życie z dziarą, z której będzie niezadowolony. Kobieta była prawdopodobnie mniej więcej w moim wieku, miała jakieś dwadzieścia osiem czy dziewięć lat, ale emanowała niepewnością, która kazała mi sądzić, że tak naprawdę nie wie, co robi tutaj, w Santas of Denver. To był nowy salon, który Nash otworzył po śmierci swojego ojca. Mieścił się w samym centrum modnej, ekskluzywnej części LoDo i był znacznie nowocześniejszy i ciekawiej urządzony niż ten w pobliżu Capitol Hill przy Colfax. Artystów, którzy tu pracowali, wybrali osobiście Rule i Nash – każdy z nich był piekielnie zdolny i naprawdę niesamowity, a ponieważ salon był nowy i Nash chciał wyrobić mu dobrą reputację, wygospodarował w nim także miejsce na sklep z ciuchami i innymi związanymi z kulturą tatuażu gadżetami, więc zazwyczaj spędzałam więcej czasu na górze niż na dole, gdzie urzędowali chłopcy. Pracowali na zmianę, tak aby któryś z nich był zawsze w nowym salonie, pomagając rozładować ruch klientów.

Dzisiaj przypadała kolej na Rowdy’ego i w normalnych okolicznościach byłabym tym faktem zachwycona… gdyby ten dupek uparcie nie udawał, że się nie znamy i że wcale nie istnieję. Minął już prawie miesiąc, ale za każdym razem, gdy czułam na sobie spojrzenie tych błękitnych jak letnie niebo oczu, niemal natychmiast odwracał wzrok i zaciskał nerwowo szczęki. Nieraz już próbowałam go osaczyć, przydybać, gdy był sam, żebyśmy mogli porozmawiać, ale musiałam przyznać, że unikanie mnie opracował do perfekcji, a ja nigdy dotąd nie byłam zmuszona uganiać się za facetem, więc nie miałam właściwie pojęcia, co zrobić, żeby nie sprawiać przy tym wrażenia desperatki. – Jak leci, złotko? – spytałam pogodnie blondynkę, a ona przełknęła ślinę i nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Wbiła we mnie wzrok i otworzyła usta. Była naprawdę śliczna i wyglądała szykownie, całkiem jakby przed chwilą wyszła z salonu mody. Oczy miała w kolorze morza, a gdy zamrugała, wyglądała na bezgranicznie przerażoną. – Ja… – Urwała i zobaczyłam, jak umyka wzrokiem gdzieś w bok, za moje plecy, i poczułam niemal fizycznie, że za ladę wparadował właśnie Rowdy. Byłam tak wyczulona na jego obecność, tak dojmująco świadoma jego bytu i wrażliwa na jego zapach i otaczającą go aurę, że nie musiałam oglądać się przez ramię, żeby wiedzieć, że tam jest. Ślicznotka przełknęła znowu ślinę i wybałuszyła piękne oczy. Rowdy był niezłym ciachem, a gdy się uśmiechnął, ciężko było się w nim nie zakochać od pierwszego wejrzenia, jednak ta laska sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała zemdleć albo się porzygać z nerwów. – Czy mogę w czymś pomóc, piękna? – zapytał mój przystojny współpracownik. W ciągu tych kilku tygodni przekonałam się, że z Rowdy’ego był niemożliwy flirciarz. Na widok ładnej dziewczyny zawsze błyskał zębami w uśmiechu, miał w zanadrzu stertę gotowych tekstów, a oczy mu lśniły niebezpiecznie. Trudno było się jego urokowi oprzeć, podobnie jak błyskotliwym żartom, które sprawiały, że klienci i przyjaciele tak dobrze się czuli w jego towarzystwie. Gdybym nie znała go jako gówniarza, uznałabym to za dobrodziejstwo inwentarza, ale wiedziałam, że pod tą beztroską i luzem, z którymi obnosił się przed światem, kryje się coś więcej. – Chciałabyś może usiąść na chwilę i przejrzeć albumy czy coś? – spytałam klientkę, przyglądając się, jak na widok Rowdy’ego z twarzy odpływa jej cała krew. – Może przyniosę ci szklankę wody i pogadamy o tym, co cię sprowadza do Santas of Denver? – Uśmiechnęłam się do niej pokrzepiająco, licząc na to, że to ją nieco uspokoi i może odwróci uwagę od tego, cokolwiek to było, co tak ją przeraziło. Ślicznotka powoli pokręciła perfekcyjnie uczesaną główką, cofnęła ręce z lady, opuściła je po bokach i powoli zwinęła dłonie w pięści. Zamrugała jeszcze raz, a potem oderwała wzrok od stojącego nade mną Rowdy’ego i postąpiła krok w tył. – Ja chyba… chyba po prostu nie jestem jeszcze na to gotowa. Cóż, to był bardzo ekstremalny sposób wyartykułowania obaw związanych z położeniem się pod igłę, ale nie mnie było ją osądzać. Lepiej, żeby sobie poszła i przestała marnować nam czas, niż gdyby miała przyjść na sesję i ześwirować na fotelu. To nigdy nie wychodziło interesom na dobre. – W razie gdybyś zmieniła zdanie, wiesz, gdzie nas szukać. – Głos Rowdy’ego ociekał wręcz uprzejmością i wyrozumiałością, które chyba ją trochę uspokoiły. Zacisnęła palce na torebce, odwróciła się na pięcie i wypadła z salonu jak burza. To było dziwne zachowanie, ale widywałam już w rozmaitych salonach tatuażu znacznie dziwniejsze. Poczułam, jak za moimi plecami Rowdy przestępuje z nogi na nogę i wiedziałam, że zamierza znowu odejść bez słowa, jednak miałam już dość tych jego fanaberii.

Chociaż w salonie było pełno ludzi i wszyscy tatuażyści mieli klientów, zerwałam się z fotela i chwyciłam go za przód koszuli – czarnej, z białym lamowaniem i perłowymi napami; od rana nic tylko podziwiałam sposób, w jaki podwinął rękawy, żeby pochwalić się barwnymi obrazkami wytatuowanymi na przedramionach. Dużo czasu spędzałam, obcinając go i wcale nie czułam się z tego powodu winna. Rowdy zmarszczył jasne brwi, a kotwica wytatuowana z boku jego szyi poruszyła się, gdy zacisnął palce na mojej pięści. – Puszczaj – wycedził przez zaciśnięte zęby. Zamiast go posłuchać, instynktownie wręcz przyciągnęłam go do siebie, tak że był zmuszony pochylić się lekko ku mnie; nie widziałam nic poza tymi bławatkowymi oczami. – Przestań mnie unikać. – Nie podniosłam głosu, ale miałam już serdecznie dość tych jego gierek. Mieliśmy razem pracować, a poza tym w pewnym sensie przyjechałam tu z jego powodu; musiał zdać sobie z tego sprawę i zrozumieć znaczenie tego faktu. – Wcale cię nie unikam. – Gdy się do mnie odzywał, w jego głosie nie było śladu po całej tej uprzejmości i słodyczy, którą zazwyczaj ociekały jego słowa. Kiedy przyciągnęłam go do siebie jeszcze bliżej, tak że niemal stykaliśmy się nosami, zauważyłam, że kącik oka drgnął mu w nerwowym tiku. – Owszem, unikasz mnie i mam tego serdecznie dość. Nie chcesz ze mną rozmawiać, nie chcesz przebywać w moim towarzystwie – w porządku, ale nawet nie zapytałeś o Pop… – Nie zdążyłam nawet dokończyć jej imienia, bo zakrył mi ręką usta, a drugą przyciągnął mnie do siebie. Pochylił się do mojego ucha i warknął: – Nawet nie próbuj, Salem. Zadrżałam, ale nie ze strachu. Wreszcie byłam tak blisko niego…! Tyle tylko, że w złym miejscu i o niewłaściwym czasie. Całkiem jakby na potwierdzenie tej myśli, z rozmarzenia wyrwał mnie ostry głos Cory, nakazujący Rowdy’emu mnie puścić. Mój piękny kolega natychmiast cofnął rękę i odsunął się ode mnie. Gdy podniosłam głowę i spojrzałam na niego, zobaczyłam, że nozdrza ma rozchylone, a jego jasne oczy pociemniały. Był wściekły – naprawdę porządnie wkurzony – i wreszcie zobaczyłam w nim coś z tego chłopca, którego tak dobrze pamiętałam. – Wiesz, że w końcu będziemy musieli porozmawiać – mruknęłam cicho i uśmiechnęłam się do niego. Miałam wrażenie, że cokolwiek bym teraz nie powiedziała, wystraszę go tylko jeszcze mocniej. Rowdy odszedł kilka kroków w tył i zwęził oczy w szparki. – Zapomnij. Przechyliłam głowę na ramię i podniosłam brew. – Milczenie na temat przeszłości wcale nie sprawi, że ona zniknie. Warknął coś gardłowo i przeniósł spojrzenie na drobną blondyneczkę, która zeszła właśnie z góry i zatrzymała się obok mnie. Cora urodziła dopiero co dziecko brata Rule’a i nie mogłam się nadziwić, w jak świetnej jest formie. Była dokładnie tak samo filigranowa i wygadana jak przed ciążą, a przynajmniej wszyscy tak mówili. Mała Remy, R.J., jak nazywali ją wszyscy, została obecnie w domu z ojcem Cory, podczas gdy młoda mama pracowała na pół etatu w salonie. Ojciec małej prowadził bar, którego był właścicielem. Jeszcze nie poznałam starszego brata Rule’a, ale byłam bardzo ciekawa osoby, która wytrzymywała non stop z taką wyszczekaną, przebojową laseczką. Jej troskliwość była urocza i rozczulająca, nawet jeśli wtykała swój zadarty nosek w sprawy, o których nie miała bladego pojęcia. Rowdy’ego i mnie łączyło coś niezwykłego, pewna szczególna więź, tyle tylko, że rozplątanie jej zagmatwanych węzłów i zawiązanie ich w śliczną kokardkę okazało się trudniejsze, niż początkowo przypuszczałam.

– Co jest grane? Mamy klientów, matołku – opieprzyła Rowdy’ego. Mój przystojniak obejrzał się przez ramię i łypnął na mnie ponuro. Oczy miał zmrużone, ale już za chwilę coś w jego twarzy się zmieniło – wrócił na nią nieskazitelny uśmiech, a granatowe cienie, które czaiły się w jego jasnych oczach znikły bez śladu. – Nie martw się, ustalaliśmy tylko pewne… granice. – Puścił do drobnej blondynki oko, odwrócił się na pięcie w swoich wypucowanych kowbojkach i wrócił na stanowisko pracy. Następną sesję miał umówioną dopiero za pół godziny, ale byłam pewna, że znajdzie sobie jakieś zajęcie, byle tylko nie musieć ze mną rozmawiać. Cora oparła się biodrem o biurko i odczekała, aż załatwię dwóch klientów i odbiorę telefon. Jasne, byłam zszokowana reakcją Rowdy’ego na próbę wzmianki o mojej siostrze, ale bardziej niepokoiło mnie, jak wściekły na mnie się wydawał. Nie widziałam go od dziesięciu lat, a gdy wyjechałam z Loveless, on był nastolatkiem, przed którym cały świat stał otworem. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie, co takiego mogło wydarzyć się pod moją nieobecność, że teraz żywił wobec mnie taką urazę. Poppy i Rowdy byli ze sobą blisko po moim wyjeździe. Wiedziałam o tym, bo zanim Poppy się przeprowadziła, utrzymywałyśmy stały kontakt, chociaż od jakiegoś czasu gadałyśmy ze sobą znacznie rzadziej. Wiedziałam, że po skończeniu szkoły Rowdy poszedł na uniwersytet w Alabamie, bo właśnie tam wybierała się Poppy – nawet jeśli Notre Dame oferowało mu lepsze warunki. Nie wiedziałam tylko, i teraz głowiłam się nad tym nieustannie, co takiego wydarzyło się między nimi, sprawiając, że Rowdy porzucił nie tylko moją młodszą siostrę, ale i całą swoją przyszłość i naukę. Jeśli chciałam, żeby wszystko, za czym tęskniłam przez ostatnie dziesięć lat wróciło, musiałam zmusić Rowdy’ego, żeby ze mną porozmawiał – aby mieć pełny obraz jego jako osoby dorosłej. Cora zaczekała, aż skończę rozmawiać przez telefon, i poprosiła, żebym poszła z nią na górę. Nie miałam na to specjalnej ochoty, ale chyba nie mogłam za bardzo odmówić. To Nash i Rule podpisywali moje umowy, ale szybko zdałam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę rządzi tu Cora. To ona była na tym statku kapitanem, a ja nie chciałam zbytnio się narażać jako nowy członek załogi. Podobało mi się tu, w Denver. Podobała mi się ta cała świeżość i atmosfera luzu. Lubiłam moich kolegów z pracy, a także ich znajomych ze środowiska, w którym się obracali. Żona Rule’a była urocza i nie było wątpliwości co do tego, że ten wydziarany przystojniak i szykowna blondynka dobrali się jak w korcu maku. Dziewczyna Nasha była słodziutka. Nie była zbyt rozmowna, ale gdy już się odezwała, zawsze miała do powiedzenia coś miłego i mądrego, a do tego była wpatrzona w Nasha jak w obrazek. Jeta spotkałam tylko raz, ale Ayden, jego żona, zaglądała do salonu co najmniej dwa razy w tygodniu, żeby pogadać z Corą, i byłam zdania, że jest naprawdę niesamowita i zjawiskowa. No i oczywiście uwielbiałam Corę. Była bystra, bezczelna i pełna życzliwości dla świata – bardzo w typie ludzi, których lubiłam. Trochę bałam się jej narazić, co jednak nie zmieniało faktu, że wszyscy ci ludzie byli naprawdę super i nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego miejsca pracy. Piętro było w większości puste. Znajdowało się tam biuro, które Cora dzieliła z chłopakami, i mnóstwo otwartej przestrzeni, która czekała tylko na to, żeby zmienić ją w modny, oldskulowy butik tatuażowy. Prawdziwą kopalnię kasy. Chłopcy musieli tylko przestać spierać się ze sobą o to, jak chcą go urządzić, zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Byłam zdania, że sam pomysł otworzenia sklepu, także internetowego, był dla nich w pewnym sensie wyzwaniem, a do tego nie otrząsnęli się po śmierci Phila, więc wszyscy nadal jeszcze próbowali odnaleźć się w nowej roli właścicieli dobrze prosperującego interesu. Świetnie się stało, że trafili na mnie, bo ja czułam się w tym zdecydowanie jak ryba w wodzie.

Uwielbiałam ciuchy. Uwielbiałam tatuaże i kulturę pin-upową. Nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła zrobić z Marked i tych, którzy za tym stali, prawdziwą, rozpoznawalną markę. Weszłam do zabałaganionego biura Cory i usiadłam naprzeciw niej, po drugiej stronie jej biurka. Nie obeszła go i nie zajęła swojego fotela; zamiast tego przysiadła obok mnie, na brzeżku blatu, i zaczęła machać nogami. Miała tęczówki oczu w dwu różnych kolorach, więc nietrudno było zagapić się na nią z mieszkanką podziwu i fascynacji. Musiałam docenić to, że nie owijała w bawełnę, od razu wykładała kawę na ławę. – Słuchaj, Salem, lubię cię – powiedziała prosto. – Tak naprawdę to bardzo cię lubię i jestem zdania, że jesteś dokładnie tym, czego potrzebujemy w tym salonie, jak już chłopaki zbiorą dupy w troki. Ale Rowdy jest członkiem mojej rodziny, a od dnia, kiedy cię przyjęliśmy do ekipy, chodzi jak struty, i nie chodzi tylko o pracę. Nie wiem, o co w tym wszystkim biega, ale wiem, że odkąd się zjawiłaś, po prostu nie jest sobą i wcale mi się to nie podoba. Odrzuciłam włosy za ramię i przeczesałam ciemne pasemka palcami. – Co jeszcze wiesz? – zapytałam pozornie beztrosko, zastanawiając się, czy może Rowdy zdradził jej coś na temat tego, dlaczego moje ponowne pojawienie się w jego życiu tak bardzo go rozdrażniło. Cora machnęła tylko ręką. Była naprawdę uroczą istotką. – Wiem, że pożera damskie serca w ułamku sekundy i że ich właścicielki mimo to są mu za to wdzięczne. Wiem, że jak dotąd żadna z nich nie zagrzała w jego życiu miejsca na dłużej i mam wrażenie, że coś między wami nie gra. Cóż, to nie było dokładnie to, o co mi chodziło, i sądzę, że Cora o tym wiedziała. Gdy podniosłam brew, uśmiechnęła się do mnie nieśmiało. – Nigdy nie kręcił się wokół tej samej laski dłużej niż minutę, co zresztą nie jest w naszej małej ekipie niczym niecodziennym. Cała reszta przepuściła przez swoje łóżka chyba z pół stanu, zanim trafili na te jedyne. Tylko Rowdy wspomniał mi, i to więcej niż raz, że już trafił na miłość swego życia i że ona go nie chciała, więc teraz nie widzi już sensu szukać. Powiedział mi, że to była twoja siostra. Złamała mu serce, więc teraz żyje pełnią życia i nie traktuje nikogo zbyt poważnie. A przynajmniej tak było, dopóki ty się nie zjawiłaś. Wydaje się cholernie poważny, jeśli o ciebie chodzi. Założyłam nogę na nogę i wbiłam spojrzenie w moje pantofle z odsłoniętymi palcami – czarne, na obcasie, z czerwoną podeszwą. Były naprawdę śliczne i świetnie pasowały do mojej dopasowanej, czerwonej ołówkowej spódnicy. Ubierałam się tak, aby czuć się seksownie i mieć pewność, że wszystko mam pod kontrolą. Nosiłam się w sposób przyciągający uwagę i robiłam to głównie dlatego, że w młodości byłam taka tłamszona – lubiłam pozytywne reakcje, jakie wywoływał mój image. Żadne jednak spiętrzenie stylu i rozmachu nie mogło ukoić tępego bólu wywołanego przypomnieniem, że Rowdy kochał kiedyś moją młodszą siostrę. Podniosłam wzrok na Corę i skinęłam lekko głową. – Fakt, Rowdy kochał Poppy. Rodzina, która mieszkała obok nas w Loveless, przygarnęła go, gdy miał dziesięć lat. Był sierotą. Jego przybrani rodzice byli mili, ale mieli oprócz niego całą zgraję dzieci – i własnych, i adoptowanych. Rowdy był cichy, nieśmiały i nieskończenie smutny. Poppy i ja bawiłyśmy się pewnego dnia w berka i moja siostra zobaczyła go, jak siedzi, samotny, na ganku. Pamiętam, że się nam przyglądał, ale nic nie mówił. Młoda pobiegła do niego i zapytała, czy nie chce się z nami bawić. Uśmiechnęłam się ciepło na to wspomnienie. Już wówczas Rowdy był wysoki jak na swój wiek i przeraźliwie chudy. Ciężko było przeoczyć te lśniące, jasne kędziory i bławatkowe oczy w mieście zamieszkanym głównie przez rodziny pochodzenia meksykańsko-amerykańskiego. Był… inny. Wyróżniał się – był w naszej małej społeczności

nowy i widać było, że czuje się niepewnie. Był z moim życiu, tak monotonnym i bladym, czymś niespodziewanym i ekscytującym. Chociaż emanowały od niego smutek, niepewność i jakaś dziwna tęsknota, już wówczas widziałam w nim siłę i upór, których tak bardzo brakowało mnie samej. Chciałam jakoś ukoić jego żal, jednak chciałam też przekonać się, co się stanie, gdy ktoś o takim niewykorzystanym potencjale zyska szansę na rozpostarcie skrzydeł. Chciałam go poznać, chciałam, żeby był przy mnie, tak aby dowiedzieć się, co w końcu wyrośnie z tego zahukanego brzydkiego kaczątka, wyzwolonego z okowów konformizmu. Chciałam też go przytulić i powiedzieć mu, że nie ma nic złego w byciu smutnym, zagubionym i sfrustrowanym. Miałam ochotę zapewnić go, że jest wspaniały taki, jakim jest – powiedzieć mu dokładnie to, co sama tak bardzo, rozpaczliwie chciałam usłyszeć. A teraz nadal chciałam utwierdzić go w przekonaniu, że wszystko będzie dobrze. Mimo to on nie chciał poświęcić mi nawet tej chwili na to, żebym mogła mu wyjaśnić, że przyjechałam tu dla niego i że teraz, kiedy oboje byliśmy wolni i dorośli, mogliśmy nacieszyć się sobą nawzajem i stworzyć razem coś wspaniałego i trwałego. Po prostu nie chciał dać mi na to szansy. – Chyba właśnie w tamtym momencie ją pokochał. – Westchnęłam i spojrzałam na swoje dłonie, które nieświadomie splotłam na podołku. – Mój ojciec jest… tradycjonalistą. Jego rodzina wyemigrowała z Meksyku, gdy był dzieckiem. Jest bardzo staroświecki i konserwatywny. Jest też bardzo wierzący i nie miał nic przeciwko temu, żeby Poppy przyjaźniła się z Rowdym, bo dzieciak był sierotą, a jego przybrana rodzina brała czynny udział w życiu kościoła, w którym mój ojciec był pastorem. Nigdy jednak nie wybaczyłby im romansu i Rowdy od zawsze miał tego świadomość. Mimo to nie powstrzymało go to od jawnego okazywania jej uczuć. Sądzę, że po prostu czekał, aż dorosną, aż pójdą do college’u i wierzył w to, że kiedy Poppy wyrwie się spod jego skrzydeł, przekona ją, że mogą być razem. Cora przestała majtać nogami i spojrzała mi w oczy. – A więc…co takiego się wydarzyło? Parsknęłam krótkim śmiechem i odrzuciłam włosy na plecy. – Ha! Dobre pytanie. Teraz to ona podniosła pytająco brew, przyozdobioną migotliwym, różowym kolczykiem. – Nie wiesz? – Nie. Wiem tylko, że porzucił szkołę, zostawił Poppy i zniknął nam wszystkim z oczu. Pytałam ją o to kilka razy na przestrzeni tych paru lat rozłąki, ale nigdy nie kwapiła się, żeby udzielić mi wyjaśnień. – No to… przyjechałaś tu ze względu na pracę, Salem, czy dla Rowdy’ego? – To była właśnie cała Cora: tylko ona mogła zapytać mnie o to wprost. Jasne, mogłam zgrywać kokietkę, uśmiechnąć się i zbyć jej pytanie jakimś banalnym tekstem, ale lubiłam szczerość i prostolinijność, więc uznałam, że Corze należy się z mojej strony to samo. Nie mówiąc już o tym, że obawiałam się tego, że ktoś z ekipy może dojść do wniosku, że zjawiłam się tutaj wcale nie dla roboty. Powinni wiedzieć, że prędzej czy później będą się musieli podzielić Rowdym ze mną. – Z obydwu powodów – powiedziałam. – I to, i to. Cora wydała z siebie odgłos będący połączeniem prychnięcia i chichotu i zeskoczyła z biurka. – Wydaje mi się, że on nie za bardzo wie, jak cię traktować. Chyba się ciebie trochę boi. Wstałam i wygładziłam spódnicę. Spojrzałam na nią krytycznym wzrokiem i skrzyżowałam ramiona na piersi. Różnobarwne oczy Cory zrobiły się nagle wielkie jak spodki. – Wszystko gra? – spytałam z niepokojem. Skrzywiła się i zarumieniła lekko.

– Muszę lecieć – bąknęła, zawstydzona. – Chyba nadeszła pora karmienia… Och, to było takie słodkie. – Jasne, nie ma problemu. Zajmę się salonem, spokojna głowa. Dam radę wszystko ogarnąć: klientów i całą resztę. Cora skinęła głową i sięgnęła po torebkę. Nie byłam zaskoczona na widok jaskrawej torby w żółte i czarne pasy. Cora miała barwną osobowość i lubiła ją podkreślać ubiorem i dodatkami. – Postaraj się być miła dla Rowdy’ego, proszę – westchnęła na odchodnym. – Mam wrażenie, że powinniście ze sobą szczerze pogadać i jeśli to do niego nie dotrze, wsadzę mu tę informację tak głęboko do gardła, że zobaczy gwiazdy. Chcę mieć pewność, że wszystko między wami gra. Zeszłam za nią na dół, ale zanim wyszła, położyłam jej dłoń na ramieniu. – Nie – powiedziałam cicho. – On sam musi się do tego przekonać. Od paru tygodni przymykam oko na to, że przemyka się koło mnie jak myszka, i dałam mu więcej niż jedną szansę, żeby przywyknął do myśli, że znowu wtargnęłam do jego życia i nie zamierzam mu popuścić. Najwyraźniej nie jest jeszcze na to gotowy. Cora roześmiała się i wróciłyśmy do salonu. W poczekalni w ciągu tego kwadransa, który zajęła nam rozmowa, zrobiło się naprawdę tłoczno, więc przez moment skupiłam się na obsłudze czekających klientów. W pewnej chwili Cora pochyliła się nad moim ramieniem i szepnęła mi do ucha: – Wiesz, zapłaciłabym małą fortunę, żeby zobaczyć go w tych obcisłych sportowych gatkach, które nosił, kiedy był młodszy. Gdy szukałam informacji o nim w Internecie, trafiłam na jego zdjęcie z czasów, kiedy grał w drużynie Alabamy. – Zatrzepotała dramatycznie ręką przed swoją twarzą i pomachała mi na pożegnanie, a potem wyszła. Parsknęłam mimowolnie śmiechem, a gdy obejrzałam się przez ramię, zobaczyłam stojącego za moimi plecami Rowdy’ego. Przynajmniej ten jeden raz jego oczy nie pałały gniewem i zdołał na mnie patrzeć, nie odwracając wzroku… Przez ułamek sekundy zobaczyłam wszystko jak na dłoni – powód, dla którego traktował mnie z takim dystansem i z całej siły chciał się ode mnie odseparować. W tych błękitnych jak bezkresne letnie niebo oczach widziałam, dlaczego nie potrafił się pogodzić z tym, że nagle tak niespodziewanie wróciłam do jego życia. Gdy na mnie patrzył, widział tylko przeszłość, a wraz z nią wszystko, czego wówczas doświadczył – stratę, której doznał z mojej winy, i nieukojony żal nieodwzajemnionej miłości do mojej siostry. Ja z kolei, gdy patrzyłam na niego, widziałam tylko świetlaną przyszłość i mnóstwo cudownych obietnic, które lśniły w tych cudownych oczach niesamowitego, dorosłego Rowdy’ego St. Jamesa. Musiałam… byłam pewna, że muszę zrobić coś, żebyśmy zaczęli postrzegać się inaczej, jeśli chciałam, by uwierzył w to, że przyszłość może wyglądać inaczej po stracie, której doznał, zwłaszcza jeśli pragnęłam, żeby zdał sobie sprawę z tego, że dokonał złego wyboru i że jego ból mogła ukoić osoba, która chciała go o tym przekonać. Rowdy: Nigdy nie byłem typem kolesia, który odmawiał okazji, żeby dobrze się zabawić. Ostatnimi czasy rzadko się zdarzało, żeby grupa ludzi, z którą przestawałem i która była teraz dla mnie jak rodzina, zdołała się spotkać o tym samym czasie w tym samym miejscu. Dlatego kiedy Jet zadzwonił do mnie ostatniego wieczoru, który miał spędzić w mieście, zanim wyleci, żeby posłuchać brzdąkania jakiejś jazgotliwej kapeli w Portland, i poprosił, żebym wpadł do baru, bo

wszyscy tam będą, nie przyszła mi do głowy żadna wymówka, która nie brzmiałaby głupio. Coraz trudniej było mi unikać Salem bez wzbudzania podejrzeń wszystkich dookoła, a teraz, kiedy Cora stała się mimowolnym świadkiem naszej głupiej scysji… cóż, nie było szans, żebym uniknął jej pytających spojrzeń. Uwielbiałem ją nad życie, ale nie miałem ochoty na to, żeby zaczęła wtykać ten swój śliczny nosek w nie swoje sprawy i rozdrapywać stare rany. Byłem pewien, że zabliźniły się już dawno temu i chociaż te szramy były brzydkie i wciąż dawały o sobie znać, nadal czułem się z nimi o niebo lepiej niż z bólem i żalem, które wiązały się ze wspomnieniami z tamtego okresu. Aby udowodnić nie tylko dziewczynom, ale i sobie, że potrafię przyzwoicie się zachowywać i sam widok Salem i jej ślicznej, śniadej buźki nie sprawi, że ucieknę gdzie pieprz rośnie, przywołałem na twarz najlepszy firmowy uśmiech i raźnym krokiem wparadowałem do baru. Uznałem, że ten jeden wieczór mnie nie zbawi. Równie dobrze mogłem przykleić na twarz fałszywy uśmiech i udawać, że na sam jej widok wcale mnie nie skręca. Musiałem tylko cały czas powtarzać sobie w duchu, że jest kimś obcym, że jej nie znam. Była po prostu przypadkowo spotkaną śliczną latynoską boginią, o ciele przyozdobionym najpiękniejszymi, najbardziej dopracowanymi tatuażami, jakie miałem okazję oglądać. Byłem specem od kobiet, a Salem była istnym wcieleniem kobiecości. Potrafiłem być czarujący i szarmancki. Umiałem słuchać i zachowywać się przyjaźnie i miałem nadzieję, że to nieco uśpi jej czujność i sam będę mógł się odprężyć i poczuć, jakby wcale nie zjawiła się tutaj, w Denver, po to, żeby wywlec na wierzch wszystkie straszne wspomnienia, które mnie prześladowały. Sądziłem, że mój plan jest idealny. Wydawało mi się, że wszystko pójdzie jak z płatka… dopóki nie wszedłem do baru. Pierwszą osobą, na której spoczął mój wzrok, nie była wcale Ayden, próbująca wyciągnąć Jeta na parkiet przy dźwiękach Family Tradition ani Rule i Shaw, szepczący z głowami pochylonymi ku sobie, ani nawet Rome, holujący swoją małą punkową wróżkę za bar, gdzie, jak wiedziałem, za magazynem z trunkami znajdowało się jego biuro, czy też Nash i jego śliczna Santa, udający, że grają w bilard, podczas gdy w rzeczywistości wymknęli się na tyły knajpy, żeby ukradkiem obściskiwać się przy pokrytym filcem stole. O, nie – mój zdradziecki wzrok musiał paść na te cholernie seksowne krągłości Salem, wsparte kusząco o bar, zza którego przyzywał ją właśnie do siebie Asa. Oczywiście, pierwszą rzeczą, jaką zarejestrowal mój mózg, było to, jak cudownie wyglądają jej pośladki i biodra w czarno-białej spódniczce, gdy schyla się nad barem w tych swoich niebotycznie wysokich obcasach, które tak lubiła nosić. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła mi się niedorzeczna myśl, że Asa prawdopodobnie wydurnia się specjalnie, żeby zajrzeć jej w dekolt – i z jakiegoś powodu podejrzenie to sprawiło, że aż się zagotowałem. Zacisnąłem szczęki i dosłownie krew mnie zalała, gdy Salem odrzuciła głowę na plecy i roześmiała się w głos z czegoś, co powiedział jasnowłosy przystojniak z południa. Jej ciemne włosy spłynęły aż do krągłych pośladków, a jej chrapliwy, seksowny śmiech sprawił, że w żołądku i poniżej pasa poczułem dziwną sensację. Zanim zdołałem się opamiętać, szedłem już zdecydowanym krokiem w jej stronę. Widziałem, że Asa mnie zauważył i uśmiechnął się do mnie szeroko, porozumiewawczo, podchodząc do nowego klienta. Musiałem mu przyznać, że ma cholernie dobry gust, jeśli chodzi o laski. Ostatnimi czasy, teraz, kiedy on i ja stanowiliśmy jedynych członków naszej paczki niemających nikogo na stałe, pod koniec wieczoru okazywało się zazwyczaj, że rywalizujemy zdrowo o względy tej samej laski. To jednak nigdy nie było nic poważnego i więcej niż raz przerodziło się w coś w rodzaju gry, polegającej na tym, któremu z nas uda się pierwszemu wyrwać ślicznotkę, która wpadła w oko nam obydwu. Zważywszy na fakt, że obaj byliśmy blondynami i mieliśmy dużą dozę wrodzonego wdzięku, nigdy nie można było przewidzieć

wyniku takiego starcia. On miał ten swój uroczy południowy akcent, ale ja mogłem się z kolei pochwalić pokaźną kolekcją imponujących, oldskulowych tatuaży, którym mnóstwo dziewcząt nie mogło się oprzeć. Zająłem miejsce przy barze obok Salem i wziąłem piwo, które postawił przede mną bez słowa Asa. Zmrużyłem oczy, spojrzałem na niego spode łba i zobaczyłem, że jego uśmiech z przyjacielskiego zmienia się w dziwnie tajemniczy i podejrzliwy zarazem. – Jak leci, Rowdy? Zawsze brzmiał tak, jakby dopiero co wrócił z farmy na głębokim zadupiu w Kentucky. U Ayden ten sam zaśpiew był ledwie zauważalny, chyba że była wkurzona albo podekscytowana, jednak Asa używał go jak broni przeciwko niczego niepodejrzewającym laskom. Poczułem na sobie wzrok Salem, gdy odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć, ale zignorowałem ją i wbiłem wzrok w naszego pięknisia barmana. – A, nic nowego – bąknąłem. – Coś ostatnio rzadko u nas bywasz – zauważył ten zdradliwy skurwiel. Teraz, kiedy wszyscy moi przyjaciele się pożenili, prawie pożenili albo znaleźli swoje drugie połówki, zazwyczaj spędzałem tu większość wolnego czasu, gadając z nim o dupie Maryny. Nie miałem złudzeń, że zauważył, że ostatnio rzadko tu bywałem, powodowany strachem i tchórzostwem. Już-już miałem rzucić żartem coś na temat tego, że powinien się cieszyć, że nie ma konkurencji, kiedy usłyszałem, jak Salem prycha kpiąco. Unikałem przebywania blisko niej, bo czułem się przy niej niezręcznie i zbyt dojmująco świadom jej obecności. Kiedy tamtego dnia złapałem ją za rękę, powodowała mną panika i strach, nie nagła potrzeba kontaktu fizycznego. Jednak bliskość i widok tych ciemnych jak grzech oczu, a także perfekcyjnie wymalowanych, seksownych usteczek sprawiał, że krew napływała mi do części ciała, których niemożność kontrolowania niepomiernie mnie wkurzała. Szkarłatny kolczyk nad jej górną wargą lśnił, sprawiając, że miałem ochotę nachylić się ku niej i go polizać. I nagle nie bardzo wiedziałem, dlaczego w ogóle z takim zacięciem jej unikałem. Sposób, w jaki na widok mojej miny podniosła kruczoczarne brwi, sprawił, że chciałem znaleźć się tak blisko niej, jak tylko to możliwe. – Byłem ostatnio zajęty – zbyłem Asę, nie przestając się gapić na tę teoretycznie obcą mi i nieskończenie seksowną osobę… którą niegdyś znałem lepiej niż samego siebie. – A czym niby? Odwróciłem się gwałtownie w stronę Asy i zauważyłem, że po jego ustach błąka się złośliwy uśmieszek. Fakt, że ta dziewczyna działała na mnie jak magnes, było widać najwyraźniej jak na dłoni, a on nie miał żadnych skrupułów, żeby mnie tą wiedzą torturować. Wziąłem piwo, żeby mieć co robić z rękami, i przechyliłem głowę na ramię, znowu wlepiając spojrzenie w Salem. Patrzyłem na nią, jakby w każdej chwili mogła się na mnie rzucić z pazurami i mnie zaatakować. Patrzyłem na nią z obawą, całkiem jakby lada chwila miała mi odebrać wszystko, co dobre, zburzyć bezpieczny mur, którym się otoczyłem, i jakbym bał się, że zostawi mnie, drżącego i nagiego, przykrytego cienkim pledem okropieństw będących wspomnieniami z życia, którego nie chciałem pamiętać. Patrzyła na mnie, jakbym był zabawką z jajka z niespodzianką. Jej oczy lśniły tak, jakby właśnie znalazła właśnie coś, czego bardzo długo szukała i jakby okazało się to czymś znacznie lepszym, niż się spodziewała. Upiłem duży łyk piwa i bąknąłem beznamiętnie: – Chciałbym wiedzieć, co robisz w Denver, Salem. Sięgnęła po swojego drinka – coś różowego, pachnącego słodko i cytrusowo – i upiła łyk. Odsunęła falę ciężkich włosów na ramię, a ja spuściłem wzrok. A niech mnie, Asa miał rzeczywiście niezły widok! Salem miała na sobie czerwoną, koronkową bluzeczkę z głębokim

dekoltem, tak głębokim, że miałem wrażenie, że jeśli nachyli się odpowiednio nisko, piersi jej z niego wyskoczą i podbiją mi oczy. Ubierała się w sposób prowokujący i uwodzicielski zarazem, ale jednocześnie była w tym elegancka i w pewnym sensie powściągliwa. Naprawdę była jak współczesna Bettie Page. – Przyjechałam, bo Phil tego chciał. Wiedział, że to właśnie tu powinnam trafić, że tu jest moje miejsce – odparła prosto. Takiej odpowiedzi się nie spodziewałem. Tak naprawdę to poczułem się jak ostatni kretyn, przekonany, że usłyszę, iż miało to coś wspólnego ze mną. Fakt, że poczułem się urażony, był dla mnie zaskoczeniem. Zmarszczyłem czoło. – Co masz na myśli? Wzruszyła tylko ramionami. – Mam na myśli, że odkąd wyjechałam z Loveless, mnóstwo razy się przeprowadzałam. Nigdzie nie zagrzałam miejsca na dłużej i nigdzie nie osiadłam na stałe. Zawsze sądziłam, że oznacza to po prostu, że szukam przygód, że mam duszę Cyganki, jednak dzięki Philowi zdałam sobie sprawę, że po prostu od zawsze szukałam bezpiecznej przystani – miejsca, które mogłabym nazywać domem. Nigdy wcześniej nie miałam domu. – Uważasz, że Denver to twoja bezpieczna przystań? Chcesz tutaj osiąść? – bąknąłem. Już zajarzyłem. To znaczy, Phil znalazł mnie wegetującego w naprawdę paskudnej dziurze w Oklahomie, praktykującego pod okiem kolesia, który zamiast tatuować albo mnie uczyć, wolał handlować spod lady amfą. Stary Donovan miał przyjaciela, który mu o mnie napomknął, a także o fakcie, że byłem młody, garnąłem się do nauki i prawdziwie kochałem sztukę. Phil przyjechał tam specjalnie, żeby mnie zobaczyć, nie informując mnie, jak do tego naprawdę doszło. Phil Donovan ocalił mi dupę, przywlókł do Denver i nauczył wszystkiego, co powinienem wiedzieć o tatuażu, abym mógł zrobić karierę i mieć czym zarabiać na chleb. A co ważniejsze, Phil przyjął mnie do swojej „rodziny”. Samotność nie była łatwa, ale byłem sam od tak dawna, że początkowo nie potrafiłem się odnaleźć. Phil sprawił, że Denver stało się moim domem i bezpieczną przystanią. Salem uśmiechnęła się i ten jej seksowny kolczyk zamigotał znów szkarłatem znad jej wargi. Wybrzuszenie pod moim paskiem zareagowało jeszcze bardziej żywiołowo i zupełnie wbrew mojej woli. – Może – powiedziała cicho. – Dla mnie określenie „dom” to coś więcej niż tylko współrzędne na mapie. Chciałem ją zapytać, co to, u diabła, ma znaczyć, kiedy drzwi do baru otworzyły się i do środka wmaszerowała młoda kobieta. Usłyszałem, jak stojący za barem Asa zaczerpuje głęboko tchu, a Santa stojąca w pobliżu stołu bilardowego i przyklejona do Nasha krzyczy: „Royal!”, i zobaczyłem, że macha do niej z entuzjazmem. Czerwonowowłosa ślicznotka pomachała wszystkim na powitanie i paradując przez cały bar, całkiem jakby to był jej prywatny wybieg, dołączyła do grupy naszych przyjaciół. Gdy dziewczyny zaczęły się obściskiwać i całować na powitanie, Nash znalazł się w czymś w rodzaju kanapki z dwóch ślicznych rudych laseczek. Pieprzony szczęściarz! – Kto? To? Jest? – Zaciąganie Asy zmieniło się nagle i stwardniało w sposób, jakiego nigdy wcześniej u niego nie słyszałem. Jego oczy, zazwyczaj lśniące i jasne jak złote monety, pociemniały i spoważniały – nigdy nie widziałem, żeby był taki zaaferowany. – To Royal – wyjaśniłem. – Sąsiadka Nasha. – A ponieważ Santa praktycznie teraz u niego mieszka, te dwie są nierozłączne. Dwa rudzielce były dziwnym połączeniem podobieństw i przeciwieństw. Santa była łagodna, spokojna i tak skromna i słodka, jak to tylko możliwe. Miała miedzianorude włosy i