alepper

  • Dokumenty68
  • Odsłony9 586
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów522.0 MB
  • Ilość pobrań5 629

Anne Rice - Krew i złoto [pl]

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Anne Rice - Krew i złoto [pl].pdf

alepper EBooki PDF Anne Rice
Użytkownik alepper wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 480 stron)

ANNE RICE KREW I ZŁOTO

1 Mojemu najdroższemu mężowi Stanowi Rice’owi i ukochanej siostrze Karen O’Brien

2 SŁUCHACZ

3 1 Nazywał się Thorne. W prastarym języku runów jego imię brzmiało nieco inaczej, było dłuższe — Thornevald. Kiedy jednak stał się krwiopijcą, zmienił je na Thorne. I pozostał Thorne’em, nawet teraz, wiele stuleci później, gdy leżał w swojej jaskini wśród lodów, pogrążony w sennych marzeniach. Kiedy po raz pierwszy zawitał do zamarzniętej krainy, liczył, że zapadnie w sen wieczny. Od czasu do czasu jednak budziło go pragnienie krwi i wykorzystując dar chmur, wzbijał się w powietrze, by wyruszyć na poszukiwanie Śnieżnych Ludzi. Karmił się nimi, uważając jednak, by nie wysączyć z nich zbyt wiele krwi i by żaden z nich nie umarł z jego winy. Kiedy potrzebował butów i skór, także je zabierał i powracał do swej kryjówki. Śnieżni Ludzie nie należeli do jego ludu. Mieli śniadą cerę, skośne oczy i mówili innym językiem, ale znał ich — w dawnych czasach, kiedy podróżował ze swoim stryjem na Wschód w celach handlowych. Nie lubił zajmować się handlem. Wolał raczej wojny i wojaczkę. Niemniej jednak przygody te wiele go nauczyły. Pogrążony we śnie, na Dalekiej Północy, śnił. Nie potrafił temu zaradzić. Dar umysłu pozwalał mu słyszeć głosy innych krwiopijców. Mimowolnie patrzył ich oczami i postrzegał świat takim, jakim oni go widzieli. Bywało, że nie miał nic przeciwko temu. Lubił to. Nowoczesne rzeczy przepełniały go radością. Wsłuchiwał się w odległe, elektryzujące dźwięki piosenek. Dzięki darowi umysłu był w stanie zrozumieć, czym są silniki parowe, kolej żelazna, rozumiał nawet zasady działania komputerów i samochodów. Czuł, że zna miasta, które porzucił, mimo iż upłynęły setki lat, odkąd je opuścił. Ogarnęło go przeświadczenie, że nie umrze. Samotność sama w sobie nie mogła go unicestwić. Niedbałość także nie wystarczała. Tak więc spał dalej. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Świat krwiopijców nawiedziła wielka tragedia. Pojawił się młody pieśniarz sag. Zwał się Lestat i w swych elektryzujących pieśniach objawiał stare sekrety, tajemnice, o których Thorne nie miał dotąd pojęcia. A potem powstała Królowa, istota zła i przeraźliwie ambitna. Oznajmiła, że ma w sobie Święty Ogień wszystkich krwiopijców, tak więc, jeżeli umrze ona, wraz z nią sczeźnie cała ich rasa. Thorne był pod wrażeniem. Nigdy dotąd nie słyszał tego rodzaju mitów o swojej rasie. Nie wiedział, czy ma w nie wierzyć. Kiedy jednak spał i śnił, patrzył, jak Królowa z pomocą daru ognia

4 zaczyna unicestwiać krwiopijców, wszędzie na całym świecie. Thorne słyszał ich krzyki, gdy usiłowali uciec, widział ich śmierć, tak jak widzieli ją inni. Wędrując po świecie, Królowa zbliżyła się także do Thorne’a, lecz ominęła go. Spoczywał dobrze ukryty w swojej jaskini. Być może nie wyczuła jego obecności. On jednak wyczuł ją i wiedział, że nigdy dotąd nie spotkał kogoś równie starego i potężnego, jeżeli nie liczyć krwiopijcy, który przekazał mu dar krwi. To sprawiło, że znów zaczął rozmyślać o swojej stwórczyni, rudowłosej wiedźmie o krwawiących oczach. Tragedia, jaka dotknęła jego lud, przybrała katastrofalne rozmiary. Zginęło wielu następnych, a z ukrycia wyszli krwiopijcy równie starzy jak sama Królowa; Thorne ujrzał te istoty. W końcu pojawiła się też rudowłosa, ta, która go stworzyła. Ujrzał ją oczyma innych. Z początku nie chciał uwierzyć, że nadal żyje, tyle czasu minęło, odkąd opuścił ją na Dalekim Południu, że nie łudził się nadzieją, iż wciąż wędruje po świecie. Oczy i uszy innych krwiopijców dały mu tego niezbity dowód. A kiedy przyglądał się jej w swoich snach, owładnęły nim pospołu gniew i niezwykła czułość. Ta istota, która podzieliła się z nim darem krwi, rozkwitła, pogardzała Złą Królową i pragnęła ją powstrzymać. Nienawiść, jaką żywiły wobec siebie nawzajem, sięgała tysięcy lat wstecz. W końcu te istoty, pradawni, wywodzący się z Pierwszego Miotu Krwiopijców, i inni, których Lestat darzył miłością, a których Zła Królowa oszczędziła, spotkali się. Spoczywając nieruchomo wśród lodów, Thorne słyszał jak przez mgłę ich dawne rozmowy, równie gładkie i okrągłe jak stół, przy którym zasiadali, niczym dawni Arturiańscy rycerze, tyle że w przypadku tej rady kobiety były równe mężczyznom. Próbowali przemówić Królowej do rozsądku, przekonać, by położyła kres swoim rządom przemocy i terroru i zaprzestała realizacji mrocznych planów. Słuchał, choć nie do końca rozumiał wszystko, o czym krwiopijcy rozmawiali między sobą. Wiedział tylko, że Królowa musi zostać powstrzymana. Królowa kochała krwiopijcę Lestata. Nawet on jednak nie był w stanie zawrócić jej z drogi przemocy, tak spaczone były jej wizje i tak plugawy był jej umysł. Czy Królowa naprawdę miała w sobie Święty Ogień wszystkich krwiopijców? A jeżeli tak, w jaki sposób można ją było zniszczyć? Thorne żałował, że nie dysponuje silniejszym darem umysłu i że nie używał go częściej. Przez

5 długie stulecia snu jego moc rosła, teraz jednak czuł się słaby i odizolowany od innych. Ale kiedy tak patrzył — z otwartymi oczami, jakby to mogło mu pomóc w wyraźniejszym postrzeganiu — nawiedziła go wizja innej rudowłosej, bliźniaczej siostry kobiety, która tak dawno temu darzyła go miłością. Zdziwił się, ale tak to już bywa z bliźniaczkami. Thorne zrozumiał, że stwórczyni, którą tak bardzo kochał, straciła swoją bliźniaczą siostrę tysiące lat temu. Zła Królowa była sprawczynią tego nieszczęścia. Gardziła rudowłosymi bliźniaczkami. Rozdzieliła je. A teraz zagubiona siostra powróciła, by wypełnić pradawną klątwę, którą rzuciła na Złą Królową. Coraz bardziej zbliżając się do Królowej, zagubiona siostra–bliźniaczka myślała wyłącznie o zagładzie i zniszczeniu. Nie usiadła przy stole obrad. Nic nie mogło jej powstrzymać. Głos rozsądku do niej nie docierał. — Wszyscy umrzemy — wyszeptał przez sen Thorne, otoczony śniegiem i lodem pośród zimnej, wszechogarniającej, wiecznej arktycznej nocy. Nie poruszył się. Nie zrobił nic, by dołączyć do swych nieśmiertelnych towarzyszy. Patrzył tylko. I nasłuchiwał. Będzie to robił aż do ostatniej chwili. Przynajmniej to mógł zrobić. Wreszcie bliźniacza siostra zrobiła to, po co przyszła. Rzuciła się na Królową. Inni krwiopijcy przyglądali się temu ze zgrozą. Kiedy dwie kobiety starły się w walce, jak rycerze na polu bitwy, umysł Thorne’a wypełniła dziwna wizja, poczuł się, jakby leżał na śniegu i wpatrywał się w niebo. To, co ujrzał, było wielką, skomplikowaną pajęczyną, siecią rozciągającą się we wszystkich kierunkach i wypełnioną mnóstwem migoczących, świetlistych punkcików. Pośrodku tej pajęczyny falował pojedynczy, silny płomień. Wiedział, że ten płomień to Królowa, pozostałe świetliste punkciki oznaczały zaś wszystkich krwiopijców. Gdzieś tam było także jego małe światełko. Opowieść o Świętym Ogniu była prawdziwa. Widział to na własne oczy. A teraz nadszedł czas dla nich wszystkich, aby poddać się mrokowi i ciszy. Nadchodził koniec. Rozległa, niesamowita pajęczyna pojaśniała i zalśniła słabym blaskiem, płomień stanowiący jej środek eksplodował, a potem na dłuższą chwilę wszystko ściemniało, on zaś poczuł w kończynach cudownie miłą wibrację, jaka często nawiedzała go, gdy pogrążał się w zwykłym śnie, i pomyślał: Ach, a więc to jest śmierć. Umieramy. I to bezboleśnie. Lecz dla jego starych bogów to, co się działo, było niczym Ragnarok, kiedy strażnik Asgardu, Heimdall, Ten, Który Niesie Światu Światłość, dmie w swój róg, wzywając bogów Aesirów, by stanęli do ostatniej bitwy.

6 — My też odejdziemy, walcząc — wyszeptał Thorne w swojej jaskini. Jego myśli nie przestały napływać. To, że umrze, wydawało mu się całkiem przyjemną perspektywą, dopóki nie pomyślał o niej, o rudowłosej, o swojej stwórczyni. Tak bardzo pragnął znów ją zobaczyć. Czemu nigdy nie powiedziała mu o swojej utraconej siostrze–bliźniaczce? Dlaczego nigdy nie podzieliła się z nim legendami, o których śpiewał krwiopijca Lestat? Z całą pewnością znała sekret Złej Królowej i jej Świętego Ognia. Poruszył się, drgnął przez sen. Wielka, skomplikowana pajęczyna zaczęła blednąc, rozmywać się. Jednak niezwykle wyraźnie widział obie rudowłose bliźniaczki, kobiety naprawdę olśniewające w swej urodzie. Stały ramię w ramię równie urodziwe, jedna w łachmanach, druga w przepięknych szatach. I patrząc oczyma innych krwiopijców, dowiedział się, że druga, zagubiona bliźniaczka zabiła Królową i przyjęła Święty Ogień do swego ciała. — Oto Królowa Potępionych — rzekła jego stwórczyni, przedstawiając pozostałym swą od dawna utraconą, a teraz odzyskaną siostrę. Thorne zrozumiał ją. Spostrzegł cierpienie malujące się na jej twarzy. Oblicze drugiej siostry–bliźniaczki, Królowej Potępionych, było jednak puste, całkiem bez wyrazu. Przez następne noce ci, co ocaleli z pogromu, pozostawali razem. Opowiadali sobie nawzajem różne historie. Ich opowieści wypełniały powietrze jak dźwięki pieśni dawnych bardów, śpiewane w salach biesiad. Lestat zaś, porzuciwszy swoje elektryczne instrumenty, ponownie stał się kronikarzem, snując opowieść o bitwie, którą z łatwością przeniesie do świata śmiertelników. Niebawem rudowłose siostry odeszły, by poszukać dla siebie kryjówki, gdzie nawet patrzący oczyma obcych Thorne nie mógł ich odnaleźć. Pozostań w bezruchu, powiedział sobie. Zapomnij o tym, co widziałeś. Nie ma powodu, dla którego miałbyś powstać z tego miejsca, opuścić domenę lodów; nie musiałeś robić tego wcześniej, teraz także nie musisz. Sen jest twoim sprzymierzeńcem. Twoim przyjacielem. Marzenia senne to niepożądani goście. Leż cichoi nieruchomo, a wkrótce znów ogarnie cię dawny spokój. Będzie niczym bóg Heimdall, zanim zadął w swój róg, tak czujny i uważny, że słyszał, jak rośnie runo na grzbietach owiec i trawa na odległych stolicach, w krainach, gdzie stopniały śniegi. Nawiedziły go jednak kolejne wizje. Krwiopijca Lestat znów narobił sporego bałaganu w świecie śmiertelników. Chodziło o niezwykły sekret z przeszłości, dotyczący początków chrześcijaństwa, który przekazał pewnej

7 śmiertelniczce. Ten, którego zwą Lestat, nigdy nie zazna spokoju. Był jak jeden z ziomków Thorne’a, jeden z wojowników z zapomnianej, zamierzchłej przeszłości. Thorne patrzył, jak raz jeszcze pojawia się jego ukochana, rudowłosa stwórczyni, jak zawsze o oczach czerwonych od krwi śmiertelników, przepięknie odziana, władcza i pełna wewnętrznej mocy. Tym razem przybyła, aby zakuć w kajdany nieszczęsnego krwiopijcę Lestata. Czy łańcuchy mogą utrzymać kogoś tak potężnego? Thorne zadumał się nad tym. Jakież okowy są w stanie tego dokonać, rozmyślał. Wyglądało na to, że musiał poznać odpowiedź na to pytanie. Ujrzał rudowłosą siedzącą cierpliwie, podczas gdy krwiopijca Lestat, zakuty w kajdany i bezradny, szarpał się i miotał, nie mógł się jednak uwolnić. Z czego były zrobione te z pozoru delikatne ogniwa, że potrafiły unieruchomić tak potężną istotę? To pytanie nie dawało Thorne’owi spokoju. Dlaczego jego rudowłosa stwórczyni pokochała Lestata i pozwalała mu żyć? Czemu milczała, podczas gdy młody krwiopijca bredził jak w malignie? Jakie to uczucie, zostać zakutym w kajdany i być tak blisko niej? Wspomnienia zaczęły powracać — niepokojące wizje stwórczyni, kiedy on, podówczas śmiertelny wojownik, natknął się na nią po raz pierwszy w jaskini na Północy, gdzie był ongiś jego dom. To stało się w nocy, ujrzał ją, z kądzielą, wrzecionem i krwawiącymi oczami. Wyrywała ze swoich rudych loków jeden włos po drugim i splatała z nich nić, pracując szybko i bezgłośnie, podczas gdy on powoli zbliżał się do niej. Była sroga zima, a ogień płonący za nią wydawał się nieomal magiczny w swojej jasności, on tymczasem stał na śniegu i obserwował ją, przy kądzieli zachowującą się jak setki innych, śmiertelnych kobiet, które miał okazję oglądać. — Wiedźma — powiedział na głos. Odegnał od siebie to wspomnienie. Ujrzał ją teraz, strzegącą Lestata, który stał się równie potężny jak ona. Zobaczył niezwykłe okowy pętające Lestata, który nie próbował się już wyrywać. W końcu Lestat został uwolniony. Zabrawszy magiczne okowy, rudowłosa stwórczym zostawiła go i jego towarzyszy. Pozostałych wciąż było widać, ale jej już nie, zniknęła i Thorne oczyma innych nie zdołał jej dostrzec. Raz jeszcze postanowił sobie, że zapadnie w sen. Otworzył umysł, aby zasnąć. Noce mijały

8 jedna po drugiej, on jednak wciąż czuwał w swej lodowatej jaskini. Hałas zewnętrznego świata był ogłuszający i nieodgadniony. Czas mijał, on zaś nie potrafił zapomnieć widoku ukochanej, nie mógł zapomnieć, że wyglądała równie urzekająco i zmysłowo jak zawsze. Powróciły przepełnione goryczą wspomnienia. Dlaczego się pokłócili? Czy naprawdę odwróciła się do niego plecami? Dlaczego tak bardzo nienawidził jej innych towarzyszy? Czemu miał jej za złe innych wędrownych krwiopijców, którzy odkrywszy ją i jej kompanię, nie wahali się okazywać jej swego uwielbienia, gdy snuli wspólne opowieści o swoich krwawych wędrówkach? A mity o Królowej i Świętym Ogniu — czy miałyby dla niej jakiekolwiek znaczenie? Nie wiedział. Nie przepadał za legendami. To wprawiało go w zakłopotanie. Poza tym nie potrafił odegnać od siebie obrazu Lestata spętanego tymi dziwnymi łańcuchami. Wspomnienia nie dawały mu spokoju. Był środek zimy, nawet najsłabsze promienie słońca nie muskały bezmiaru lodu ponad nim, kiedy uświadomił sobie, że dopadła go bezsenność. Nie było mowy, żeby znowu zasnął. Ani żeby odnalazł w sobie dawny spokój. Dlatego opuścił jaskinię i rozpoczął długi marsz na Południe poprzez śniegi. Nie spieszył się, nasłuchiwał elektryzujących głosów świata, nie wiedząc, dokąd go doprowadzą. Wiatr rozwiewał jego gęste, rude włosy. Thorne postawił podbity futrem kołnierz i osłonił nim usta, po czym otarł lód z brwi. Jego buty niebawem całkiem przesiąkły wilgocią, rozłożył więc ręce na boki i bezgłośnie przywołał dar chmur, a potem zaczął unosić się w górę i już po chwili popłynął w powietrzu, tuż nad ziemią, nasłuchując głosów swoich ziomków, w nadziei, że odnajdzie kogoś równie starego jak on, kogoś, kto powita go z radością. Znużony darem umysłu i uzyskanymi za jego pośrednictwem rzadkimi przekazami, pragnął znów usłyszeć słowa wypowiedziane w tradycyjny sposób.

9 2 Podróżował przez kilka pozbawionych słońca dni i nocy, w samym środku zimy. Niedługo jednak trwało, zanim usłyszał wołanie innego. Był to krwiopijca starszy od niego, przebywający w mieście, które Thorne znał setki lat wcześniej. W swoim nocnym śnie nigdy tak naprawdę nie zapomniał tego miasta. Było wielkim miastem targowym, z przepiękną katedrą. Jednak podczas swej wędrówki na Północ wiele lat temu stwierdził, że zostało nawiedzone przez straszliwą plagę, i nie sądził, by zdołało przetrwać. Prawdę mówiąc, Thorne spodziewał się, że przeraźliwa zaraza pochłonie całą ludzkość, tak straszna i bezlitosna bowiem była. Raz jeszcze zaczęły go nękać bolesne wspomnienia. Ujrzał i poczuł tamte dni, czas zarazy, kiedy dzieci błąkały się bez celu po utracie rodziców, a wszędzie, jak okiem sięgnąć walały się stosy trupów. W powietrzu unosiła się drażniąca woń gnijących ciał. Czy zdołałby wyjaśnić komukolwiek smutek, jaki wtedy odczuwał, współczucie wobec ludzkości, którą nawiedziła tak straszna plaga? Nie chciał oglądać zagłady miast i miasteczek, nawet jeśli on sam do nich nie przynależał. Choć karmił się zarażonymi, on sam nie odczuwał skutków zarazy. Był uodporniony. Ale uleczyć nikogo nie mógł. Udał się na Północ, spodziewając się, że wszystkie cudowności będące wytworem rąk ludzkich już wkrótce skryje śnieg, uporczywe chwasty lub miękka ziemia, na znak ostatecznego zapomnienia. Wbrew jego przewidywaniom ludzkość nie wyginęła, przetrwało nawet wielu mieszkańców miasta, a ich potomkowie wciąż żyli wśród wąskich, brukowanych, średniowiecznych uliczek, którymi ongiś spacerował, panująca tu czystość przepełniła go zaś większym spokojem, aniżeli mógł tego oczekiwać. Tak dobrze było znaleźć się w tym tętniącym życiem, uporządkowanym miejscu. Jakże mocne, solidne i piękne wydawały się stare, drewniane domy, w których pracowały nowoczesne maszyny i urządzenia. Czuł i widział cudowności, które dotąd postrzegał jedynie w krótkich migawkach dzięki darowi umysłu. Ekrany telewizorów wypełniały się barwnymi marzeniami. Ludzie potrafili się chronić przed zimnem i śniegiem jak nigdy dotąd. Za jego czasów tak nie było. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tych cudach i to go zdumiało. Pragnął ujrzeć kolej żelazną i statki. Chciał zobaczyć samoloty i samochody. Chciał zobaczyć komputery i telefony

10 bezprzewodowe. Może mógł to zrobić. Może nie musiał się spieszyć. Nie po to powrócił do życia, ale kto powiedział, że musi wypełnić swoją misję jak najszybciej? Nikt nie wiedział o jego istnieniu, może z wyjątkiem krwiopijcy, który do niego przemawiał, który z taką łatwością wdarł się do jego umysłu. Gdzie był teraz ten krwiopijca, ten, którego usłyszał zaledwie kilka godzin temu? Skierował do niego długie, bezgłośne wezwanie, nie ujawniając przy tym swego imienia, lecz oferując mu swą przyjaźń. Przybądź i dołącz do mnie. Wskazówki były wyraźne i Thorne spieszył się, by jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Przez ostatnie stulecie słyszał głosy krwiopijców wspominających o takich przystaniach. Wampirze tawerny, bary krwiopijców, kluby istot ciemności. Powstała istna wampirza sieć. Coś podobnego! Kto by pomyślał? Uśmiechnął się pod nosem. Oczyma duszy znów ujrzał ogromną, rozłożystą sieć z mnóstwem malutkich, pulsujących świateł wewnątrz. Obraz ten przedstawiał wszystkich krwiopijców połączonych Świętym Ogniem Złej Królowej. Ta wampirza sieć stanowiła jedynie nikłe echo tamtej pajęczyny, a mimo to go zafascynowała. Czy ci współcześni krwiopijcy porozumiewali się między sobą za pośrednictwem komputerów, nie korzystając już w ogóle z daru umysłu? Poprzysiągł sobie, że nie da się zaskoczyć. Nie mógł do tego dopuścić. To mogłoby się okazać niebezpieczne. Mimo to poczuł dreszcze przenikające go od stóp do głów na samo wspomnienie mglistych snów o tamtej straszliwej tragedii. Miał nadzieję i modlił się, aby jego nowo poznany przyjaciel potwierdził to, co oglądał oczami innych. Miał nadzieję i modlił się, aby ten nieznany krwiopijca był naprawdę starą istotą, a nie młodym, nieopierzonym gołowąsem, stworzonym nie więcej niż kilka dziesięcioleci temu. Miał nadzieję i modlił się, aby ten krwiopijca był obdarzony darem zaklęcia. Bardziej bowiem niż czegokolwiek innego, pragnął usłyszeć wypowiedziane normalnie słowa. On sam rzadko umiał znaleźć właściwe słowa. A teraz, bardziej niż czegokolwiek innego, pragnął słuchać. Znalazł się u wylotu wąskiej, stromej uliczki, w powietrzu wokół niego wirowały płatki śniegu, i właśnie wtedy spostrzegł szyld niewielkiej oberży: Pod Wilkołakiem. Mimowolnie wybuchnął śmiechem. A więc ci krwiopijcy lubią niebezpieczne zabawy, skonstatował. Za jego czasów było inaczej. Któż z jego ziomków nie wierzył, że człowiek potrafi

11 zamienić się w wilka? Któż z jego ziomków nie uczyniłby wszystkiego, aby zapobiec złu, które mogło dosięgnąć praktycznie każdego? No i proszę, do czego to doszło, przeraźliwa istota została sprowadzona do roli symbolu, wymalowana na szyldzie, który obracał się na zimnym wietrze. Przez okratowane okna oberży sączyło się słabe światło. Nacisnął klamkę ciężkich drzwi, pociągnął je ku sobie i w jednej chwili znalazł się w zatłoczonej izbie, ciepłej i wypełnionej wonią piwa, wina i ludzkiej krwi. Już samo ciepło było niezwykłe i wszechogarniające. Prawdę mówiąc, nigdy nie czuł czegoś podobnego. Ciepło było wszędzie — jednakowo i cudownie. Przeszło mu przez myśl, że żaden z obecnych tu śmiertelników nie zdaje sobie sprawy, jak wspaniałe jest to ciepło. W dawnych czasach nie było o tym mowy, a srogie zimy wszystkim dawały się we znaki. Nie miał wszelako czasu na tego rodzaju rozmyślania. Upomniał samego siebie: Nie daj się zaskoczyć. Jednakże rozbrzmiewający wokoło gwar rozmów śmiertelników całkiem go sparaliżował, podobnie jak świadomość otaczającej go zewsząd krwi. Przez jedną krótką chwilę pragnienie omal nim nie owładnęło. Wyobraził sobie siebie, jak atakuje niczym dziki zwierz ten hałaśliwy, obojętny tłum, odsączając z krwi tego lub owego, wiedział jednak, że w ten sposób tylko by się zdemaskował, ujawniłby się jako potwór, którego żądna zemsty tłuszcza ścigałaby bez ustanku, dopóki nie dopadłaby go i nie uśmierciła raz na zawsze. Znalazł sobie miejsce pod ścianą i oparłszy się o nią, przymknął oczy. Przypomniał sobie członków swego klanu, wbiegających po stoku na szczyt góry w poszukiwaniu rudowłosej wiedźmy, której jednak nie dane im było odnaleźć. Tylko Thorne ją widział. Thorne widział, jak wyłupiła oczy zabitego wojownika i włożyła je do swych oczodołów. Thorne widział, jak wracała pośród lekkiej śnieżnej zadymki do jaskini, gdzie zostawiła swoje wrzeciono. Thorne widział, jak nawijała na kądziel złocistoczerwoną nić. Klan pragnął ją unicestwić, a on, uzbrojony w wielki topór, był jednym z tych, co jej poszukiwali. Jakież głupie wydawało się teraz to wszystko, bo przecież ona sama chciała, aby Thorne ją zobaczył. Przybyła na Północ w poszukiwaniu wojownika takiego jak on. Wybrała Thorne’a i pokochała jego młodość, siłę oraz czystą, szczerą odwagę. Otworzył oczy. Śmiertelnicy w oberży nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, mimo iż ubranie, jakie miał na sobie, było mocno znoszone. Jak długo mógł pozostać niezauważony? Nie miał pieniędzy, nie stać

12 go było na kupienie choćby kubka wina. Nie zwracaj uwagi na śmiertelników. Oni nic o nas nie wiedzą, nie mają pojęcia, dlaczego nawiedzamy to miejsce. Podejdź do tylnych drzwi, pchnij je z całej siły, a ustąpią. Wydało mu się nieprawdopodobne, aby mógł przejść niepostrzeżenie przez tę zatłoczoną salę, aby śmiertelnicy nie zorientowali się, kim jest w istocie. Musiał jednak przemóc w sobie lęk. Musiał dotrzeć do krwiopijcy, który go wzywał. Pochylił głowę i zasłonił usta postawionym wysoko kołnierzem, po czym zaczął się przeciskać przez stłoczoną ciżbę miękkich ciał, usiłując unikać skierowanych ku niemu spojrzeń. Kiedy tylko ujrzał drzwi bez klamki, natychmiast pchnął je, tak jak mu kazano. Za nimi znajdowała się wielka, słabo oświetlona izba, a na pooranym blacie każdego ze stołów stała zapalona gruba świeca. Było tu równie ciepło i przyjemnie jak w sąsiednim pomieszczeniu. Krwiopijca był sam. Wysoki, szczupły, o jasnych, niemal białych włosach. Miał surowe, niebieskie oczy i delikatne oblicze, pokryte warstewką popiołu i krwi, co miało ukryć przed śmiertelnikami jego prawdziwą tożsamość. Nosił jasnoczerwony płaszcz z kapturem, opuszczonym teraz na plecy, a jego długie włosy były starannie uczesane. Thorne’owi wydał się nad wyraz piękny, wytworny i miast najemnika przywodził na myśl uczonego. Miał duże, lecz smukłe dłonie i wąskie palce. Thorne’owi przeszło przez myśl, że widział już tę istotę dzięki darowi umysłu, siedzącą przy stole obrad z innymi krwiopijcami, zanim doszło do ostatniej rozprawy ze Złą Królową. Tak, widział już tego wampira. To właśnie on usilnie starał się przemówić Królowej do rozsądku, choć w jego wnętrzu krył się przeraźliwy gniew i przeraźliwa nienawiść. Tak, Thorne widział tego wampira, ostrożnie dobierającego słów, tak elokwentnego i wykwintnego, gdy próbował ocalić wszystkich. Krwiopijca gestem dłoni wskazał na miejsce pod ścianą, po prawej. Przyjął zaproszenie i usadowił się na długiej, obitej skórą ławie, płomyk świecy pełgał przed nimi złowrogo, migoczący blask odbijał się w oczach drugiego wampira. Dopiero teraz poczuł od tamtego woń krwi. Zdał sobie sprawę, że to dzięki niej twarz drugiego wampira była ciepła, podobnie jak jego długie, smukłe dłonie. Tak, polowałem dziś, ale zapoluję tej nocy raz jeszcze, z tobą, potrzebujesz tego. — Tak — powiedział Thorne. — Ostatni raz polowałem tak dawno temu, że nawet sobie nie

13 wyobrażasz. Cierpienie wśród śniegów i lodów było samo w sobie proste. Ale teraz jest ich tak wiele, te delikatne drobne istoty otaczają mnie ze wszystkich stron. — Rozumiem — rzekł krwiopijca. — Wiem. To były pierwsze słowa, jakie Thorne od wielu lat wypowiedział do kogokolwiek na głos, zamknął więc oczy, aby odpowiednio nasycić się tą chwilą. Pamięć jest przekleństwem, to fakt, skonstatował, ale również najwspanialszym z darów. Bo jeśli stracisz pamięć, stracisz wszystko. Przypomniał sobie, że w religii jego ludu bóg Odyn dla pamięci oddał swoje oko i przez dziewięć dni wisiał na świętym drzewie. Nie, to było bardziej złożone. Odyn zyskał w ten sposób nie tylko pamięć, lecz również miód, dzięki któremu mógł śpiewać poetyckie sagi. Niegdyś, wiele lat temu, Thorne także skosztował tego miodu; otrzymał go od kapłanów ze Świętego Gaju, a potem w domu swego ojca śpiewał poematy o tej jedynej, rudowłosej wampirzycy, którą ujrzał na własne oczy. Ci, co byli z nim wtedy, śmiali się i drwili zeń. Kiedy jednak zaczęła mordować kolejnych członków jego klanu, przestali szydzić. Kiedy zaś ujrzeli blade ciała z wyłupionymi oczami, uczynili z niego swego bohatera. Otrząsnął się gwałtownie. Śnieg posypał się z jego włosów i ramion. Nonszalanckim gestem otarł kryształki lodu z brwi. Ujrzał płatki śniegu rozpływające się na palcach. Mocno potarł dłońmi oszronioną twarz. Czy w tej izbie nie ma kominka? Rozejrzał się wokoło. Żar w magiczny sposób przesączał się przez niewielkie okna. Jakiż był cudowny i kojący. Miał ochotę zrzucić z siebie odzienie, by móc się pławić w tym cieple. Mam u siebie w domu kominek. Zaprowadzę cię tam. Jak wyrwany z transu uniósł wzrok, by spojrzeć na nieznajomego wampira. Sklął się w myślach, że tak długo siedział w zadumie i kompletnym milczeniu. — Mogłem się tego spodziewać — powiedział krwiopijca na głos. — Czy rozumiesz język, którym mówię? — To język daru umysłu — odrzekł Thorne. — Posługują się nim na całym świecie. — Znów spojrzał na krwiopijcę. — Jestem Thorne. Thor był moim bogiem. — Pospiesznie sięgnął za pazuchę i spod znoszonego skórzanego kaftana wyjął zawieszony na łańcuszku złoty amulet. — Ząb czasu go nie naruszył — powiedział. — To młot Thora. Krwiopijca pokiwał głową.

14 — A co z twoimi bogami? — zapytał Thorne. — Kim byli? Sam rozumiesz, nie chodzi mi o wyznanie, mam na myśli to, co utraciliśmy wspólnie, ty i ja. Wiesz, co mam na myśli? — Bogowie starożytnego Rzymu są tymi, których utraciłem — odrzekł nieznajomy. — Zwą mnie Marius. Thorne pokiwał głową. Mówienie na głos było przecudowne, podobnie jak przysłuchiwanie się słowom tamtego. Na moment zapomniał o pragnieniu krwi i łaknął jedynie nieskończonego potoku słów. — Mów do mnie, Mariusie — rzekł. — Opowiedz mi najwspanialsze historie. Opowiedz mi o wszystkim, czym chciałbyś się ze mną podzielić. — Próbował się powstrzymać, na próżno jednak. — Raz opowiedziałem wiatrowi wszystko, co kryło się w mych myślach i sercu. A mimo to, gdy udałem się na Północ, do krainy lodów, nie potrafiłem odnaleźć w sobie słów. — Przerwał, patrząc Mariusowi prosto w oczy. — Moja dusza za bardzo cierpi. Brak mi prawdziwych myśli. — Rozumiem cię — rzekł Marius. — Pójdź za mną do mego domu. Weźmiesz kąpiel i otrzymasz nowe ubranie. A potem zapolujemy, gdy zaś dojdziesz do siebie, porozmawiamy. Mógłbym opowiedzieć ci całe mnóstwo historii. Mogę mówić bez końca. Mogę opowiedzieć ci wszystkie historie z mego życia, którymi chciałbym się podzielić. Spomiędzy warg Thorne’a dobyło się przeciągłe westchnienie. Nie mógł się pohamować, by nie uśmiechnąć się z zadowoleniem, miał wilgotne oczy, jego dłonie drżały. Lustrował oblicze tamtego. Nie dostrzegł w nim oznak nieuczciwości ani przebiegłości. Drugi wampir sprawiał wrażenie szczerego, mądrego i prosto — dusznego. — Mój przyjacielu — powiedział Thorne, po czym nachylił się, oferując powitalny pocałunek. Wgryzł się głęboko w swój język, wypełnił usta krwią i rozchylił wargi dla Mariusa. Pocałunek nie był dla Mariusa zaskoczeniem. On także kultywował ten zwyczaj. Przyjął krew, i to najwyraźniej ze smakiem. Delektował się nią przez chwilę. — Odtąd żaden drobiazg nie zdoła nas poróżnić — powiedział Thorne. Usadowił się pod ścianą, mocno zdezorientowany. Nie był sam. Obawiał się, że to, co teraz odczuwa, wywoła w nim głębokie wzruszenie. Nie chciał się rozpłakać. Bał się, że nie starczy mu sił, aby ponownie wyjść na mróz i udać się z drugim wampirem do jego domu, ale tego właśnie pragnął nade wszystko. — Chodź — powiedział Marius. — Pomogę ci. Wspólnie wstali od stołu. Tym razem przejście przez tłum śmiertelników było dlań jeszcze większą udręką. Tak wiele błyszczących, żywych oczu kierowało się ku niemu, nawet jeśli trwało

15 to tylko przez moment. A potem znów znaleźli się w wąskiej uliczce, pośród sypiącego śniegu. Marius objął go ramieniem. Thorne z trudem walczył o oddech, jego serce biło o wiele za szybko. Przyłapał się na tym, że chwyta zębami płatki śniegu padające mu na twarz. Pohamował się na chwilę i gestem poprosił nowego przyjaciela o odrobinę cierpliwości. — Tak wiele zdarzeń ujrzałem dzięki darowi umysłu — powiedział. — Nic z tego nie pojmuję. — Może uda mi się to i owo wyjaśnić — rzekł Marius. — Mogę wyjaśnić ci wszystko, co wiem; zrobisz z tą wiedzą, co zechcesz. Ostatnimi czasy wiedza nie na wiele mi się przydaje. Czuję się strasznie samotny. — Zostanę z tobą — rzekł Thorne. Ta miła rozmowa i przyjacielska atmosfera sprawiały, że cały się rozklejał; aż serce mu się krajało. Szli długo. Thorne przez ten czas odzyskał nieco sił. Ciepło panujące w oberży wydawało mu się teraz złudną, krótkotrwałą iluzją. W końcu dotarli do wytwornego domu o wysokim, spiczastym dachu, z wieloma oknami. Marius włożył klucz do zamka, przekręcił i po chwili weszli do rozległego holu, pozostawiając śnieżną zadymkę za drzwiami. Z pokoi na parterze płynęło delikatne światło. Ściany i sufit wykonano z solidnie naoliwionego drewna, podobnie parkiet, nie było mowy o jakichkolwiek niedoróbkach. — Ten dom postawił dla mnie geniusz współczesnego świata — wyjaśnił Marius. — Mieszkałem w wielu domach, urządzonych w różnych stylach. To po prostu jeden z nich. Zapraszam do środka. W dużym pokoju znajdował się kanciasty, kamienny kominek, wbudowany w drewnianą ścianę. Na palenisku leżała sterta drewna opałowego czekającego, aż ktoś zechce je zapalić. Przez przeszklone ściany Thorne ujrzał światła miasta. Zorientował się, że znajdują się na skraju zbocza, a poniżej rozciąga się rozległa dolina. — Chodź — powiedział Marius. — Muszę przedstawić cię komuś jeszcze, kto tutaj mieszka. To zdumiało Thorne’a, ponieważ nie wyczuł obecności trzeciej osoby, poszedł jednak za Mariusem do sąsiedniego pokoju i ujrzał osobliwy widok, który zaparł mu dech w piersiach. W pomieszczeniu stało wiele stołów, a może jeden, ale za to olbrzymi. Był on wszakże nakryty modelem miniaturowego pejzażu, pełnego dolin, wzgórz, miast i miasteczek. Rosły tam maleńkie

16 drzewa, a nawet krzewy, tu i ówdzie dostrzec można było spłachetki śniegu, jakby jedno miasto tkwiło w okowach zimy, inne zaś prażyły się w promieniach wiosennego lub letniego słońca. Krajobraz urozmaicało niezliczone mnóstwo domów, w wielu z nich paliło się światło, powierzchnię jezior, wykonanych z jakiejś twardej substancji, pokryto lakierem, dzięki czemu tafla wody zdawała się skrzyć i migotać. Przez góry prowadziły tunele. A po krętych, żelaznych torach pośród tej dziczy mknęły wagoniki małej kolejki, wykonane także z metalu, jak te prawdziwe. Nad tym światem górował wampir, który nawet nie uniósł wzroku, kiedy Thorne wszedł do pokoju. Krwiopijca był młodym mężczyzną, kiedy został stworzony. Choć wysoki, odznaczał się szczupłą budową i miał bardzo delikatne palce. Jego blond włosy miały lekko wyblakły odcień, co charakteryzuje raczej Anglików niż mieszkańców Północy. Siedział przy stoliku, na którego blacie walały się pędzelki i stało kilka buteleczek z farbą, misternie malując pień niewielkiego drzewa, jakby szykował się do wprowadzenia go do świata rozciągającego się jak okiem sięgnąć, świata, który otaczał go i w pewnym sensie także ograniczał. Thorne, lustrując wzrokiem tę osobliwą domenę, poczuł ogarniającą go falę radości. Nagle zdał sobie sprawę, że obejrzenie wszystkich tych małych domków zajęłoby mu ponad godzinę. To nie był srogi, surowy świat, jak ten na zewnątrz, lecz coś cennego, chronionego, a nawet w pewnym sensie czarującego. Po krętych torach sunął nie jeden mały, czarny pociąg, lecz kilka, i każdy z nich wydawał dźwięk przypominający brzęczenie pszczół w ulu. Z maleńkich okien wagoników płynęło światło. Nawet najdrobniejsze szczegóły w tym miniaturowym świecie wyglądały realistycznie i prawdziwie. — W tej izbie czuję się jak lodowy gigant — wyszeptał niemal nabożnie Thorne. To była oferta przyjaźni skierowana pod adresem młodzieńca, który wciąż metodycznie nakładał warstewkę brązowej farby na pień maleńkiego drzewa, trzymanego delikatnie w ręku. Młody wampir nie odpowiedział. — Te maleńkie miasta i miasteczka przepełnia silna magia — rzucił Thorne nieco bardziej trwożliwym tonem. Młody krwiopijca zdawał się go nie słyszeć. — Danielu? — rzekł Marius łagodnym tonem do swego przyjaciela. — Czy zechciałbyś powitać Thorne’a, który jest tej nocy naszym gościem?

17 — Witaj, Thorne — powiedział Daniel, nie unosząc wzroku. A potem, jakby Thorne’a i Mariusa tam nie było, Daniel przestał malować drzewo, umaczał inny pędzelek w drugiej butelce i zwilżył nim miejsce wśród krajobrazu przeznaczone na nową sztuczną roślinkę. Przyłożył do niego drzewo i mocno docisnął, a po chwili wyglądało tak, jakby zapuściło tam korzenie. — W tym domu jest wiele takich pokoi jak ten — rzekł ze spokojem Marius, łagodnie wpatrując się w Thorne’a. — Rozejrzyj się. Można nabyć tysiące takich drzew i tysiące takich domków. — Wskazał na sterty niewielkich pudełek leżących na podłodze pod stołem. — Daniel ma wielki talent, jeżeli chodzi o składanie domów, widzisz, jakie są skomplikowane? To wszystko, czym obecnie zajmuje się Daniel. Thorne wyczuł dezaprobatę w głosie Mariusa, ale była ona stonowana, a młodszy krwiopijca nie zwracał na niego uwagi. Wybrał jeszcze jedno drzewko i przyglądał się teraz tej jego części, która tworzyła koronę. Po chwili zabrał się do jej malowania. — Widziałeś kiedyś, aby któryś z naszych był czymś równie mocno pochłonięty? — zapytał Marius. Thorne pokręcił głową. Nie, nigdy się z czymś takim nie zetknął. Rozumiał jednak, że coś podobnego jest możliwe. — To się czasami zdarza — powiedział Marius. — Krwiopijców niekiedy pochłania to lub owo. Pamiętam, że wiele stuleci temu słyszałem opowieść o pewnej wampirzycy z Południa, której jedyną pasją było odnajdywanie na brzegu najpiękniejszych muszli, a każdą raz obejrzaną natychmiast odrzucała precz i szukała następnej. Nic nie mogło jej od tego odwieść. Daniel jest pochłonięty w podobny sposób. Tylko że w jego przypadku ta fascynacja objawia się tworzeniem modeli miast. Nie chce robić nic innego. Zupełnie jakby te miasta bez reszty go zauroczyły. Można powiedzieć, że się nim opiekuję. Thorne z szacunku nie odezwał się ani słowem. Nie potrafił stwierdzić, czy słowa Mariusa dotarły do młodego krwiopijcy, który wciąż pieczołowicie tworzył swój świat. Thorne na moment całkiem się zagubił. I nagle młodszy wampir zaśmiał się cicho. — Daniel będzie pogrążony w tym stanie jeszcze przez pewien czas — rzekł Marius — ale w końcu wróci do siebie. — Marzysz, Mariusie — odezwał się Daniel i znów się zaśmiał. To brzmiało niemal jak szept. Daniel znów umaczał pędzelek w kleju, aby przykleić maleńkie drzewo na spłachetku zielonej

18 trawy, po czym mocno je docisnął. Po chwili z leżącego obok pudełka wydobył następne drzewko. Przez cały ten czas po szynach mknęły miniaturowe pociągi, sunąc z hałasem pośród gór i dolin, mijając po drodze maleńki kościółek i misternie złożone domy. W tym miniświecie było nawet miejsce dla ludzików! — Czy mogę przyklęknąć, aby lepiej się przyjrzeć? — zapytał z szacunkiem Thorne. — Proszę bardzo — odrzekł Marius. — Będzie z tego bardzo zadowolony. Thorne ukląkł i uważnie przyjrzał się maleńkiej wiosce. Ujrzał napisy na domkach, ale nie potrafił odczytać tych znaków. To, czego doświadczył, wprawiło go w nieopisane zdumienie — wyszedł ze swojej lodowej samotni, aby stawić czoło wielkiemu światu, i oto nagle napotkał przed sobą ten wszechświat w miniaturze. Przepięknie wykonany pociąg mknął po torach przy wtórze ryku lokomotywy, a wagoniki turkotały i kołysały się na zakrętach. Odniósł wrażenie, że dostrzega wewnątrz małe ludzkie sylwetki. Na moment zapomniał o wszystkim. Wyobraził sobie, że ten wykonany ręcznie świat jest prawdziwy, zrozumiał, na czym polega fascynacja młodzieńca, ale i tak go to nie przeraziło. — Przepiękne — powiedział w formie podziękowania. Wstał. Młodszy wampir nie powiedział ani słowa. Nawet nie drgnął. Trudno stwierdzić, czy w ogóle go usłyszał. — Polowałeś już, Danielu? — zapytał Marius. — Nie dziś, Mariusie — odparł młodzieniec, nie unosząc wzroku, i nagle odwrócił głowę. Thorne zdumiał się, dostrzegając jego oczy. Miały fiołkową barwę. — Pochodzi z Północy — rzekł Daniel z lekką nutą miłego zaskoczenia w głosie. — Rude włosy, jak u bliźniaczek. — Zaśmiał się, a w tym śmiechu dało się wychwycić odrobinę szaleństwa. — Stworzony przez Maharet. Silny. Te słowa całkiem zbiły Thorne’a z tropu. Zachwiał się i z trudem zdołał utrzymać równowagę. Miał ochotę uderzyć tego nieroztropnego gołowąsa. Już prawie uniósł pięść do ciosu, ale Marius zdołał go powstrzymać. W umyśle Thorne’a zaczęły się jawić obrazy bliźniaczek — jego ukochanej rudowłosej stwórczyni i jej utraconej siostry. Ujrzał je bardzo wyraźnie. Królową Potępionych. I raz jeszcze zobaczył bezradnego wampira Lestata, spętanego łańcuchami. Okowy z metalu nigdy nie

19 zdołałyby go utrzymać. Z czego rudowłosa stwórczyni zrobiła te łańcuchy? Próbował odegnać od siebie te myśli i powrócić do rzeczywistości. Marius ścisnął go mocno za rękę, po czym odezwał się do Daniela: — Pozwól, że cię poprowadzę, gdybyś jednak zechciał zapolować. — Nie mam takiej potrzeby — odezwał się Daniel. Znów zabrał się do pracy. Wyciągnął spod stołu niewielkie pudełko i pokazał je Mariusowi. Był na nim namalowany lub nadrukowany obrazek przedstawiający dwupiętrowy dom z mnóstwem okien. — Chcę złożyć ten dom. To trudniejsze niż wszystko, co tutaj widzisz, ale z moimi wampirzymi zdolnościami powinno pójść dość łatwo. — Teraz cię zostawimy — powiedział Marius — ale nie próbuj wychodzić z domu beze mnie. — Nigdy bym tego nie zrobił — odparł Daniel. Zaczął już rozrywać opakowanie. Wewnątrz znajdowały się kawałki drewna różnego kształtu i wielkości. — Zapoluję z tobą jutrzejszej nocy i będziesz mógł znów traktować mnie jak dziecko, bo przecież to uwielbiasz. Marius przyjaźnie ścisnął ramię Thorne’a. Wyprowadził go z pokoju i starannie zamknął drzwi. — Kiedy wędruje samotnie — rzekł Marius — zwykle pakuje się w kłopoty. Gubi się albo jego pragnienie osiąga taki poziom, że nie jest w stanie polować samodzielnie. Muszę go wówczas szukać. Jako śmiertelnik też był taki, zanim jeszcze stał się krwiopijcą. Krew zmienia go, ale tylko na krótko. A teraz stał się prawie niewolnikiem tych miniaturowych światów, które tworzy. Jedyne, czego potrzebuje, to miejsce, gdzie może je budować, oraz zapas domów w częściach, drzew i wszystkiego, co się z tym wiąże, a co można nabyć za pomocą komputera. — Ach, masz na myśli te dziwne urządzenia — wtrącił Thorne. — Tak, w tym domu znajdziesz najlepsze komputery. Mam wszystko, czego mi potrzeba — rzekł Marius. — Ale ty jesteś zmęczony. A twoje ubranie rozchodzi się w szwach. Musisz się odświeżyć. Pomówimy o tym później. Poprowadził Thorne’a po skrzypiących schodach na piętro, do wielkiej sypialni. Drewniane ściany i drzwi były tu pomalowane na żółto i zielono, a samo łoże wprawiono w olbrzymią, rzeźbioną komodę, do której dostęp był tylko z jednej strony. Miejsce to wydało mu się bezpieczne i osobliwe, jako że każdej z tych powierzchni musiały dotykać ludzkie dłonie. Nawet drewniany parkiet był polerowany. Przez szerokie odrzwia weszli do ogromnej łaźni ze ścianami wyłożonymi grubo ciosanym drewnem, kamienną posadzką i oświetlonej mnóstwem świec. Barwa drewna była przepiękna w

20 tym subtelnym blasku. W pewnej chwili Thorne’owi zakręciło się w głowie. To sama łaźnia jednak zdumiała go najbardziej. Przed kolejną przeszkloną ścianą stała wielka, drewniana kadź wypełniona gorącą wodą. Wykonana w kształcie dużej beczki była dość obszerna, aby mogło się w niej kąpać kilka osób naraz. Na niedużym stołku obok kadzi leżały starannie ułożone ręczniki. Na innych można było dostrzec misy pełne suszonych kwiatów i ziół, które Thorne natychmiast wyczuł swoimi wyostrzonymi zmysłami. Były tam także buteleczki z olejkami i słoiczki pełne jakichś maści. To, że Thorne mógł się wykąpać w tej kadzi, wydało mu się niemal cudem. — Zdejmij te brudne rzeczy — powiedział Marius. — Pozwól, że je wyrzucę. Czy posiadasz coś jeszcze, co chciałbyś zatrzymać, prócz naszyjnika, rzecz jasna? — Nic — odrzekł Thorne. — Jak mogę ci się za to odwdzięczyć? — Już to zrobiłeś — odrzekł Marius. Zrzucił wcześniej skórzany płaszcz, a teraz ściągnął wełnianą tunikę. Miał kompletnie bezwłosy tors. Jego ciało było blade, niemal białe, jak to zwykle bywa w przypadku starych krwiopijców. Został przemieniony w kwiecie wieku, to nie ulegało wątpliwości. Ile jednak naprawdę miał lat, zarówno wcześniej jako śmiertelnik, jak i teraz, jako wampir? Tego Thorne nie potrafił określić. Marius zzuł skórzane buty i ściągnął długie, wełniane spodnie, po czym nie czekając na Thorne’a, a jedynie gestem dając znak, by uczynił to samo, wszedł do kadzi z gorącą wodą. Thorne zdarł z siebie podbity futrem kaftan. Zrobił to tak szybko, że kaftan pękł z trzaskiem. Drżącymi palcami zdejmował mocno już postrzępione spodnie. Po chwili był tak samo nagi jak tamten i niezdarnie, w pośpiechu zwinął zrzucone z siebie odzienie w kulę. Rozejrzał się wokoło. — Nie przejmuj się drobiazgami — rzekł Marius. Wokół niego unosiły się kłęby pary. — Wejdź do balii. Ogrzej się choć trochę. Thorne usłuchał, wszedł do kadzi, po czym ukląkł, zanurzając się w gorącej wodzie. W końcu usiadł wygodnie, woda sięgała mu teraz po szyję. Ciepło było cudowne i wszechogarniające. Zmówił krótką modlitwę dziękczynną, której nauczono go jeszcze w dzieciństwie, aby umiał podziękować bogom, gdy spotka go naprawdę coś dobrego. Marius zanurzył dłoń w misie z suszonymi kwiatami i ziołami, po czym wrzucił ich garść do gorącej wody. Ten aromat przywiódł Thorne’owi na myśl zapach łąk i lasów w pełni lata. Zamknął oczy. To, że opuścił kryjówkę wśród lodów, że dotarł tak daleko, że znalazł tę czystą i elegancką kadź, w której brał teraz kąpiel, w jego mniemaniu graniczyło z niemożliwością. Już wkrótce się

21 obudzi jako ofiara daru umysłu, z powrotem w swojej surowej, posępnej jaskini; Więzień na samowolnym wygnaniu, jedynie śniący o innych. Powoli pochylił głowę i nabrawszy wody w obie dłonie, uniósł je do twarzy. Opłukał ją ciepłą wodą, raz, drugi, trzeci, aż w końcu zdobył się na odwagę i całkiem się zanurzył. Kiedy jego głowa ponownie znalazła się ponad powierzchnią, było mu tak ciepło, jakby nigdy nie dokuczało mu lodowate zimno, a widok świateł za oknem zadziwił go raz jeszcze. Nawet pomimo gęstej pary widział śnieg sypiący za szybą i cieszył się, że znajduje się teraz w tym przytulnym ciepłym miejscu, tak blisko i zarazem tak daleko od nieprzyjemnego, przeszywającego mrozu. I nagle pożałował, że opuścił swą lodową kryjówkę w tak mrocznym i złowrogim celu. Dlaczego nie mógł służyć jedynie temu, co dobre? Czemu nie mógł żyć, by cieszyć się samymi tylko przyjemnościami? Ale w jego przypadku nigdy tak nie było. Nieważne, grunt, aby tymczasem zatrzymał ów sekret dla siebie. Po co miałby nękać swego przyjaciela mrocznymi myślami? Po co zatruwać atmosferę własnymi, niepokojąco trudnymi wyznaniami? Po co wzbudzać w sobie poczucie winy? Spojrzał na swego towarzysza. Marius siedział oparty plecami o ścianę drewnianej kadzi, wspierając ramiona o jej krawędź. Jego mokre włosy, pozlepiane w strąki, przywierały do szyi i ramion. Nie patrzył na Thorne’a, lecz z pewnością był świadom jego bliskości. Thorne znów zanurzył głowę pod wodę, przesunął się lekko do przodu i pochylił, po czym zaraz się wyprostował i pozwolił, aby strugi wody spłynęły po jego ciele. Zaśmiał się z nie skrywanym zadowoleniem. Przeczesał palcami włosy na torsie. Odchylił głowę do tyłu, aż woda zaczęła obmywać jego twarz. Zanurzył głowę pod wodę, aż w końcu umył jak należy swe długie, gęste włosy i dopiero wtedy zadowolony usiadł, opierając się plecami o ścianę kadzi. Przyjął tę samą pozycję co Marius. Dwaj krwiopijcy siedzieli, spoglądając na siebie nawzajem. — I żyjesz w ten sposób — odezwał się Thorne — pośród śmiertelników, ale mimo to nie grozi ci z ich strony żadne niebezpieczeństwo? — Oni o niczym nie wiedzą — powiedział Marius. — Niezależnie od tego, co ujrzą, i tak nie wierzą. A za pieniądze można kupić wszystko. W jego niebieskich oczach malowała się szczerość, oblicze zaś przepełniał spokój, jakby krwiopijca ten nie skrywał żadnych złowrogich sekretów i nie żywił wobec nikogo nienawiści. A jednak tak właśnie było.

22 — Śmiertelnicy tu sprzątają — ciągnął Marius. — I płacę im za to wszystko, czego mi potrzeba. Czy rozumiesz współczesny świat na tyle dobrze, by pojąć, jak tego rodzaju budowle są ogrzewane, schładzane i strzeżone przed intruzami? — Chyba tak — odparł Thorne. — Ale kiedy śpimy, nie jesteśmy całkiem bezpieczni, prawda? Przez usta Mariusa przemknął gorzki uśmieszek. — Śmiertelnicy nigdy nie wyrządzili mi najmniejszej krzywdy — odparł. — Mówisz o Złej Królowej i tych wszystkich, których zabiła, prawda? — Tak, mówię o tym i o innych jeszcze koszmarach — wyjaśnił Marius. Powoli, bez słów, używając tylko daru umysłu, Marius wyjaśnił Thorne’owi, że on sam poluje wyłącznie na złoczyńców. — Dzięki temu jestem w zgodzie ze światem — stwierdził — i mogę nadal funkcjonować, wykorzystując dar umysłu, by ścigać tych śmiertelników, którzy zabijają innych. W wielkich miastach nigdy ich nie brakuje. — A ja stosuję taktykę małych łyczków — wtrącił Thorne. — Mogę cię zapewnić. Niespieszno mi do łapczywej, sutej uczty. Wypijam tylko trochę, tak żeby nie odebrać nikomu życia. Przez stulecia egzystowałem w ten sposób wśród Śnieżnych Ludzi. Kiedy mnie stworzono, brakowało mi wprawy i zręczności. Syciłem się zbyt szybko i bywałem nieostrożny. Ale w końcu się nauczyłem. Żadna dusza nie należy do mnie. Mogę skakać z kwiatka na kwiatek jak pszczółka. Miałem zwyczaj odwiedzać tawerny, gdzie bywają tłumy, przenosić się od jednego „dawcy” do drugiego. Marius skinął głową. — To niezłe rozwiązanie — przyznał z uśmiechem. — Jak na dziecko Thora jesteś dość litościwy. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — To w rzeczy samej bardzo miłosierne. — Drwisz z mego boga? — zapytał uprzejmie Thorne. — Bynajmniej — odparł Marius. — Mówiłem ci już, że utraciłem rzymskich bogów, choć w gruncie rzeczy sam nigdy nie byłem ich wyznawcą. Odznaczałem się zbyt powściągliwą naturą, aby oddawać cześć bogom. A skoro nie miałem swoich jedynych prawdziwych bogów, mówiłem o wszystkich bogach, używając strof poezji. Poezja Thora była poezją wojen, czyż nie o tym traktowała, wszak w niebiosach trwały wciąż niezliczone bitwy? To zachwyciło Thorne’a. Nie potrafił ukryć swego zadowolenia. Dar umysłu nigdy nie był najdoskonalszym środkiem komunikacji między wampirami, a słowa wypowiedziane przez

23 Mariusa nie tylko mu zaimponowały, lecz również w pewien sposób zdezorientowały, i to było cudowne. — Tak, to była poezja Thora — powiedział — nic jednak nie brzmiało równie czysto i pewnie jak odgłos grzmotu wśród gór, kiedy używał swego młota. A gdy samotnie wykradałem się w środku deszczowej, wietrznej nocy z domu ojca, by wspiąć się na górskie zbocze i posłuchać huku grzmotów, wiedziałem, że mój bóg jest gdzieś tam, w górze, ale byłem daleki od tworzenia poezji. — Przerwał. Oczyma duszy ujrzał swoją ojczyznę. Zobaczył własną młodość. — Byli jeszcze inni bogowie, o których słyszałem — dodał cicho. Nie spojrzał na Mariusa. — To Odyn wraz z Dzikim Gonem, przetaczając się po niebie, czynił największy hałas, ja zaś widziałem i słyszałem te wędrujące zjawy. Nigdy ich nie zapomniałem. — Czy i teraz możesz ich zobaczyć? — zapytał Marius. To nie było wyzwanie. W jego słowach brzmiała tylko ciekawość. A także swoisty szacunek. — Mam nadzieję, że tak — dodał pospiesznie, jakby w obawie, aby gość nie zrozumiał go opacznie. — Nie wiem — odrzekł Thorne. — To było tak dawno temu. Nigdy nie sądziłem, że zechcę kiedyś do tego powrócić. Te obrazy znów jednak były żywe w jego umyśle. Choć siedział w gorącej kadzi, która koiła jego krew i odegnała dojmujący chłód z jego kończyn, ujrzał w myślach zasypaną śniegiem dolinę. Usłyszał odgłosy burzy i ujrzał zjawy przesuwające się wysoko w górze, wszystkich straconych zmarłych podążających za bogiem Odynem po niebie. — Chodźcie — rzekł Thorne do swoich towarzyszy, młodzieńców, którzy wymknęli się za nim z chaty. — Chodźmy do gaju, poczekamy tam na kolejny grzmot. — Na samą myśl o wejściu na świętą ziemię ogarnęło ich przerażenie, ale nie mogli tego po sobie okazać. — Byłeś dzieckiem wikingów — rzekł półgłosem Marius. — Och, tak nazywali nas Brytowie — odparł Thorne. — Nie wydaje mi się, abyśmy sami używali tego określenia w stosunku do siebie. Nauczyliśmy się go od naszych wrogów. Pamiętam ich krzyki, gdy wdzieraliśmy się na mury otaczające ich miasta i kiedy zbieraliśmy złoto z ołtarzy ich kościołów. — Przerwał. Na moment zatrzymał wzrok na Mariusie. — Jesteś bardzo tolerancyjny. Naprawdę chcesz słuchać? Marius pokiwał głową. — Słucham całą duszą — westchnął z cicha i wyjrzał przez olbrzymią szybę. — Znudziła mnie samotność, przyjacielu — wyznał. — Nie mogę znieść towarzystwa tych, których znam od

24 niepamiętnych czasów. A oni nie znoszą mnie, z uwagi na to, czego się dopuściłem. Thorne’a zdumiało to niespodziewane wyznanie. Pomyślał o wampirze Lestacie i jego pieśniach. Pomyślał o tych wszystkich, którzy przybyli na radę, kiedy zjawiła się Zła Królowa. Znał wszystkich, którzy przeżyli. I wiedział, że ten jasnowłosy wampir — Marius — przedstawiał najrozsądniejsze argumenty i perorował zajadlej od całej rady. — Kontynuuj swoją opowieść — rzekł Marius. — Nie chciałem ci przerywać. Zbliżałeś się do puenty. — Chciałem tylko powiedzieć, że zanim stałem się krwiopijcą, zabiłem wielu ludzi — powiedział Thorne. — Władałem młotem Thora równie wprawnie jak mieczem czy toporem. Już jako pacholę walczyłem u boku ojca, walczyłem też po tym, jak go pochowałem. I zaręczam ci, że nie skonał na posłaniu, lecz z mieczem w dłoni, tak jak tego zawsze pragnął. — Thorne przerwał. — A ty, przyjacielu? — zapytał. — Byłeś wojownikiem? Marius pokręcił głową. — Senatorem — odrzekł — prawodawcą, niekiedy także filozofem. Byłem na wojnie, przyznaję, przez pewien czas, na życzenie mej rodziny, i zajmowałem wysokie stanowisko w jednym z legionów, ale ten epizod nie trwał długo i wnet powróciłem do mego domu i ukochanej biblioteki. Kochałem książki. Wciąż je kocham. W tym domu są pokoje wypełnione nimi, ale to nie wszystko. Mam jeszcze inne domy pełne ksiąg. Nigdy tak naprawdę nie uczestniczyłem w bitwie. — Marius przerwał. Wychylił się do przodu, nabrał wody w obie dłonie, jak wcześniej Thorne, i obmył twarz. Ciepłe strużki spłynęły po jego powiekach. — Chodź — powiedział. — Zakończmy jedną przyjemność i oddajmy się następnej. Zapolujmy. Czuję twój głód. Mam tu dla ciebie nowe ubranie. Mam wszystko, czego potrzebujesz. A może wolisz popluskać się dłużej w tej ciepłej wodzie? — Nie, jestem gotowy — odrzekł Thorne. Odkąd ostatni raz się pożywiał, upłynęło tak wiele czasu, że aż wstyd się było przyznać. Jeszcze raz spłukał twarz i włosy. Zanurzył się w wodzie cały i po chwili wystawił głowę ponad powierzchnię, parskając i odgarniając z czoła pozlepiane włosy. Marius już wyszedł z kadzi i podał Thorne’owi duży, biały ręcznik. Był gruby, szorstki, idealny do wycierania wody ze skóry wampira, która przecież niczego nie wchłania. W pomieszczeniu zrobiło się chłodniej, a może tylko tak się wydawało Thorne’owi, kiedy stanął na kamiennej posadzce, wkrótce jednak znów się rozgrzał, wycierając energicznie włosy ręcznikiem. Marius miał już to za sobą, a teraz wziął ze stołka świeży ręcznik i zaczął wycierać plecy i