WAMPIR VITTORIO
Anne Rice
„Nowe opowieści o wampirach”
Rozdział 1.
Kim jestem, dlaczego piszę, co się wydarzy
Gdym był jeszcze małym chłopcem, przyśniło mi się coś strasznego. W owym śnie
dzierŜyłem w ramionach odcięte głowy mojego młodszego brata i siostry. Ich nieme oblicza
ciągle były Ŝywe: na duŜych oczach trzepotały powieki, policzki zaś czerwieniły się
rumieńcami. Niewysłowiona groza mnie równieŜ odebrała zdolność mowy.
Sen okazał się proroczy.
Nikt wszakŜe nie raczy uronić łezki — ani nade mną, ani nad nimi. Pochowano ich
potem bezimiennie, grzebiąc pod pięćset-letnią pokrywą czasu.
Jestem wampirem; imię me Vittorio. Piszę te słowa w najwyŜszej wieŜy podupadłego
zamczyska, wzniesionego na jednym z górskich szczytów Toskanii — tej arcypięknej
krainy
w samym sercu Włoch. To właśnie tutaj przyszedłem na świat.
Jakkolwiek na to patrzeć, jestem wampirem nietuzinkowym. śyję juŜ od pięciu
stuleci, czyli od czasów Cosima Mediciego, i dysponuję ogromną siłą. Za świadków niechaj
posłuŜą mi aniołowie, jeśli uda się wam skłonić ich do rozmowy. Miejcie się więc na
baczności.
Nie mam jednakŜe nic wspólnego z bohaterami „Kronik wampirów”. Mam na myśli
ową gromadę osobliwych romantyków, wywodzącą się z połoŜonego na południowych
krańcach Nowego Świata miasta Nowy Orlean bądź w dalszym ciągu tam za-
mieszkała. Znacie ich juŜ zapewne z wielu pociesznych ksiąg i opowieści.
Nic mi nie wiadomo o tych przeraŜająco prawdziwych postaciach, które paradują
przed wami pod osłoną fikcji literackiej. Nie są mi znane ich niebiańsko ponętne
grzęzawiska
w Luizjanie, dlatego teŜ, począwszy od tego zdania, Ŝadnej wzmianki na ich temat w
niniejszym tomie juŜ nie uświadczycie.
A jednak to właśnie one skłoniły mnie do przelania na papier opowieści o mych
młodych latach, do snucia gawęd o własnej przeszłości. W ten sposób okruchy mego
Ŝywota
zostaną uwiecznione w księdze, która — by tak rzec — krąŜąc po świecie szerokim, zetknie
się kiedyś za sprawą przypadku bądź przeznaczenia z dziełami tamtych wampirów
dotyczącymi.
Przez całe stulecia mej wampirzej egzystencji błąkałem się po świecie, obserwując go
bacznie i przenikliwie. Ani jeden z mych pobratymców nigdy niczym mi nie zagroził,
poniewaŜ udało mi się uniknąć ich podejrzeń i pozostać dlań zupełnie nie rozpoznanym.
Nie pragnę tu jednak zdawać relacji z mych perypetii. Jako się rzekło: opowiem o
swoich początkach. Wierzę bowiem głęboko, iŜ mam wam do przekazania wieści zgoła
niezwykłe. Kto wie, czy po ukończeniu tej księgi nie stanę się z własnej woli jedną z
postaci
w przeogromnym cyklu powieściowym, zaludnionym przez wampiry z Nowego Orleanu i
San Francisco. Na razie nie silę się na odpowiedź, bo i ta sprawa nie zaprząta mojej uwagi.
To tutaj spędzam swoje spokojne noce — wśród zarośniętych liśćmi kamieni, w
miejscu, gdziem jako dziecko zaznał tyle szczęścia. Zdeformowane i popękane ściany
pokryły
się juŜ ciernistymi krzewami porzeczek, a pachnące dęby i kasztany utworzyły dokoła
niewielki lasek. Wszystko to usposabia do spisania wydarzeń, które przypadły mi w
udziale,
albowiem los mój wydaje się niepodobny do Ŝycia innych wampirów.
Bynajmniej nie zawsze przebywam tu właśnie.
Przeciwnie — najczęściej bytuję w owym mieście, które jawi mi się królową miast
wszystkich. We Florencji zakochałem się w chwili, gdym dzieckiem będąc, zobaczył ją po
raz
pierwszy.
Cosimo Starszy prowadził naonczas swój potęŜny Banco Medici, troszcząc się oń
osobiście, choć był najmajętniejszym człowiekiem w Europie.
W domostwie Cosima Mediciego rezydował wielki rzeźbiarz Donatello, wykuwający
swe dzieła z marmuru i brązu. Mieszkali tam nadto rozliczni malarze i poeci tudzieŜ
badacze
magii wraz z adeptami sztuki muzycznej. Prześwietny Brunelleschi — twórca kopuły w
największej z florenckich świątyń — wznosił podówczas kolejną katedrę, ponownie na
zlecenie Cosima. Michelozzo zaś trudził się nad przebudową klasztoru św. Marka,
przystępując zarazem do pracy nad pałacem dla Cosima, rozsławionym później jako
Palazzo
Vecchio. Dla najsłynniejszego z Medyceuszy przeczesywano teŜ zakurzone biblioteki całej
Europy w poszukiwaniu klasycznych ksiąg Greków i Rzymian, by przekładać je potem na
nasz włoski język ojczysty, odwaŜnie wybrany przez Dantego na tworzywo jego Boskiej
komedii.
Pod dachem Cosima dane mi było — mnie, młodziutkiemu śmiertelnikowi, co go
fortuna i fatum pospołu sobie wybrały — tak, na własne oczy ujrzeć dostojnych gości
soboru
we Florencji: papieŜa Eugeniusza IV i przybyłego z Bizancjum samego cesarza i patriarchę
Konstantynopola, Jana VIII Paleologa. Zawitali tam oni w celu zasypania przepaści między
Kościołem wschodnim i zachodnim, a jam jeno patrzył, jak w pełni swego majestatu
wjeŜdŜają do targanego srogą burzą miasta i poŜywiają się przy Cosimowym stole.
Dość juŜ tego, powiecie. Ja zaś się z wami zgodzę. Nie jest to wszak historia rodu
Medyceuszy. Pozwólcie mi atoli nadmienić, iŜ człek, który nazwie ich przy was
niegodziwcami, sam jest niespełna rozumu. W końcu nikt inny jak właśnie potomkowie
Cosima otoczyli opieką Leonarda da Vinci, Michała Anioła i całe legiony innych artystów.
A
wszystko to za sprawą bankiera (bądź teŜ lichwiarza — jak zwał, tak zwał), co zechciał
dodać
Florencji piękna i splendoru, albowiem uznał to za chwalebne i poŜądane.
Do Cosima powrócę w stosownej chwili, zresztą jedynie w kilku krótkich słowach.
Choć przyznać się muszę, Ŝe zwięzłość nie naleŜy do moich przymiotów, tutaj powiem
wam
tylko, Ŝe człowiek ten ciągle jest wśród Ŝywych.
Ja zaś od roku 1450 sypiam w towarzystwie umarłych.
Zanim poznacie moje początki, niech będzie mi wolno uzupełnić niniejszą przedmowę
jednym jeszcze ustępem.
Nie myślcie, błagam, iŜ napotkacie tu starodawny styl. Nie liczcie zatem na drętwą,
afektowaną angielszczyznę, która przywoływałaby wizje zamkowych murów przez
górnolotne, acz skromne w istocie rzeczy słownictwo.
Swoją historię opowiem w sposób naturalny i kunsztowny zarazem, delektując się
przy tym słowami, bom jest ich wielkim miłośnikiem. Jako istota nie podległa śmierci,
wchłonąłem w siebie angielszczyznę czterech minionych stuleci — od sztuk Christophera
Marlowe’a i Bena Jonsona aŜ po urywany, chropowaty, lecz sugestywny język filmów z
Sylvestrem Stallone'em.
Znajdziecie mnie wszechstronnym, śmiałym, ba, bez mała szokującym. Dlaczego
bowiem nie miałbym czerpać z pełnego arsenału mego epickiego talentu? CzyliŜ angielska
mowa nie wyszła juŜ była poza obręb jednej tylko krainy, a potem dwóch, trzech, czterech
lądów? Stała się oto językiem całej planety — zarówno odludnych zakątków Tennessee, jak
i
najodleglejszych wysp celtyckich, a takŜe rojnych miast Australii i Nowej Zelandii.
Jestem dzieckiem renesansu, przeto param się wszystkim i bez Ŝenady mieszam ze
sobą przeróŜne rzeczy. Czynię to w głębokim przekonaniu, iŜ słuŜę w ten sposób jakowymś
wyŜszym celom.
Co tyczy się mej rodzimej włoszczyzny, niechaj czytane na głos imię Vittorio brzmi w
waszych uszach bardzo miękko, a inne italskie imiona z tej ksiąŜki obdarzcie tchnieniem
pełnym i wonnym. Jest to w istocie język tak słodki, Ŝe angielskie słowo stone (kamień)
rozrasta się w nim do rozmiarów trzech sylab: pi-ea-tra. Nic teŜ nie równa się z nim
elegancją. Dlatego kaŜdym innym językiem mówię z takim włoskim akcentem, jaki
spotkacie
we współczesnej Florencji.
Raduję się więc niepomiernie, iŜ moje anglojęzyczne ofiary mogą upajać się mymi
jedwabiście wymówionymi pochlebstwami, mym połyskliwie włoskim akcentem.
Nie jestem wszakŜe szczęśliwy. Nie wolno wam tak myśleć.
Nie napisałbym tego tomiszcza, aby ukazać los szczęśliwego wampira.
Mam mózg oraz serce. Otacza mnie równieŜ eteryczna podobizna siebie samego,
stworzona najpewniej przez jakieś WyŜsze Moce. Wewnątrz tej nienamacalnie zwiewnej
powłoki tkwi to, co człowiek nazywa duszą. TakoŜ i ja duszę posiadam. Hektolitry krwi nie
zatopią jej we mnie — nie przedzierzgnę się w beztroskiego upiora.
Okej, okej, okej. Podobno słowo to znane jest wszystkim mieszkańcom naszego
globu. Jesteśmy gotowi, moŜemy zaczynać.
JednokowoŜ pragnę wam jeszcze zacytować pewnego zapoznanego, lecz wybornego
pisarza nazwiskiem Sheridan Le Fanu. Będą to słowa wypowiedziane w wielkiej udręce
przez
opętanego bohatera jednego z doskonale napisanych opowiadań tegoŜ właśnie autora.
Pisarz
ów, wywodzący się z Dublinu, zmarł wprawdzie w roku 1873, zwaŜcie wszelako na
świeŜość
jego języka i zatrwaŜającą ekspresyjność, jakiej udzielił on postaci kapitana Bartona w
opowiadaniu The Familiar.
„Jakichkolwiek wątpliwości nie budziłaby we mnie autentyczność tego, co podaje się
nam za prawdy objawione, grozą przepaja mnie jeden niezbity fakt: poza tym światem
istnieje
inna, duchowa rzeczywistość, której mechanizm łaskawie się przed nami ukrywa. Niekiedy
wszakŜe — ku naszemu przeraŜeniu — system ów po części uchyla rąbka swej tajemnicy.
Pewien jestem — ba! — nawet wiem (...), Ŝe istnieje jakowyś Bóg, straszny Bóg, i Ŝe wina
pociąga za sobą karę, wymierzoną w tajemniczy i zdumiewający sposób przez siły dla nas
niepojęte i budzące bezbrzeŜną trwogę. Wielki BoŜe, jakŜem ja przekonany o istnieniu
owego
duchowego wymiaru, który złowrogi jest, nieprzejednany i wszechmocny. Pod jego to
jarzmem uginałem się i uginam, doznając mąk właściwych wszystkim wiekuiście
potępionym
istotom!”
I cóŜ wy na to?
Mnie samego ten fragment śmiertelnie bez mała ugodził. Raczej nie nazwę naszego
Boga „strasznym”, naszego wymiaru zaś „złowrogim”, choć w słowach tych zda się tkwić
nie
dające się nijak podwaŜyć jądro prawdy. Aczkolwiek jest to fikcja literacka, nie brak w niej
chyba szczerych emocji.
PowyŜszy wyimek oceniam wysoko, gdyŜ ciąŜy nade mną potworna klątwa, której ja
wśród wampirów jestem jedyną ofiarą. Mniemam, iŜ inni są od niej wolni. Wedle mnie
kaŜdy
z nas — ludzie i wampiry, słowem: wszystkie istoty zdolne do uczuć i płaczu — cierpi
wskutek pewnego przekleństwa. OtóŜ i one: dysponujemy wiedzą, której cięŜar nas
przerasta,
i nie moŜemy uczynić nic, absolutnie nic, aby oprzeć się jej sile i związanym z nią
pokusom.
Pod koniec mej opowieści podejmę ten temat ponownie. Przekonam się, jak teŜ
pojęliście niniejszą historię.
Zapadł juŜ wczesny wieczór. Monumentalne ruiny najwyŜszej wieŜy mego ojca w
dalszym ciągu wznoszą się dumnie na tle mieniącego się gwiazdami nieboskłonu. Przez
okno
widzę teŜ rozświetlone księŜycem wzgórza i doliny Toskanii, a nawet wody morza,
pobłyskujące spoza kamieniołomów Carrary. Czuję zapachy kwietnych łąk na dziewiczych
jeszcze zboczach, gdzie toskańskie irysy w dalszym ciągu kwitną za dnia na czerwono i
biało,
abym ja znajdował je potem pod aksamitną osłoną otulającej mnie nocy.
Przelewam teraz na papier te słowa, czekając, aŜ księŜyc w swej jak zwykle
przyćmionej pełni ukryje się za chmurami. Zapalę wtedy sześć świec, wetkniętych w
nierówno wykute kandelabry, stojące onegdaj na biurku ojca. Rodzic mój był wówczas
feudalnym panem tej góry wraz ze wszystkimi na niej wioskami. Sprawował on równieŜ
nieoficjalną władzę nad Florencją, którą wspomagał w czasie wojny i pokoju jako jej trwale
lojalny sojusznik. Byliśmy wtedy bogaci, męŜni, ciekawi świata i niewymownie wręcz
szczęśliwi.
Pora juŜ, bym opisał wam to, co przepadło.
Rozdział 2
Mój krótki Ŝywot człowieka śmiertelnego,
piękno Florencji,
świetność naszego małego dworu
— to, co przepadło
Umarłem w wieku lat szesnastu. Jestem raczej słusznego wzrostu, moje gęste brązowe
włosy opadają mi na ramiona, no a Ŝałosne spojrzenie piwnych oczu bywa zaiste trudne do
wytrzymania. To ostatnie nadaje mi w pewnym sensie wygląd nieledwie androginiczny.
Mam
równieŜ powabny, wąski nos, którego nozdrza niezbyt się jednak wyróŜniają. Usta me
natomiast są dość akuratnych rozmiarów — ani za wąskie, ani nadmiernie zmysłowe. Jak
na
owe czasy byłem zaprawdę pięknym chłopcem. W przeciwnym bowiem razie nie
naleŜałbym
juŜ teraz do grona Ŝywych.
Tak to się dzieje z większością wampirów, choćby mówiono wam co innego. Uroda
sprowadza na nas nieszczęście. WyraŜając się zaś dokładniej: nieśmiertelność dają nam ci,
co
nie potrafią oprzeć się roztaczanym przez nas powabom.
Oblicze me nie jest dziecinne, lecz bez mała anielskie. Brwi mam gęste, ciemne i na
tyle wysoko umieszczone, Ŝe oczy błyszczą mi stanowczo zbyt mocno. Z kolei czoło
byłoby
odrobinę za wysokie, gdyby z drugiej strony nie było tak płaskie i gdyby gęste, brązowe
włosy nie okalały mej twarzy falą loków. Odznaczam się mocnym podbródkiem, którego
kwadratowy zarys nie przystaje do reszty mego oblicza. Zdobi go jednak mały dołek.
Moje ciało jest silne i nadmiernie wręcz muskularne. Mam szeroką klatkę piersiową
oraz pokaźne ramiona, nadające mi wygląd krzepkiego męŜa. Dzięki temu umyka uwadze
ma
nieforemna szczęka i — przynajmniej z pewnej odległości — mogę uchodzić za męŜczyznę
co się zowie.
Owo solidnie zbudowane ciało zawdzięczam ćwiczeniom z uŜyciem cięŜkiego
miecza, którym oddawałem się intensywnie w ostatnich latach mego Ŝywota. PrzysłuŜyły
mi
się równieŜ szaleńcze polowania w górach, gdy wspomagany przez sokoły ganiałem
wszędy
na własnych nogach (choć posiadałem juŜ wówczas cztery rumaki, a pośród nich konia
królewskiej krwi, zdatnego do uniesienia mnie w pełnym rynsztunku bojowym).
Tamta zbroja ciągle spoczywa pod moją wieŜą. Nigdy nie uŜyłem jej w trakcie walki.
Wprawdzie Italia za moich czasów ogarnięta była wojenną poŜogą, to jednak
Florentyńczycy
zawsze wysługiwali się w bitwach najemnikami.
Ojciec mój musiał jedynie zadeklarować swą absolutną lojalność względem Cosima i
nie dopuścić, by jakikolwiek stronnik Świętego Cesarstwa Rzymskiego, księcia Mediolanu
lub rzymskiego papieŜa przemieszczał swe wojska przez nasze przełęcze lub zatrzymywał
się
w naszych wioskach.
Tak się szczęśliwie złoŜyło, iŜ posiadłości nasze nie leŜały na Ŝadnym z głównych
traktów. Przemyślni antenaci wznieśli to zamczysko trzy setki lat przed mymi narodzinami.
Ród nasz ma swój początek w czasach Longobardów, czyli przybyłych z Północy
barbarzyńców, którzy — jak mniemam — zostawili nam w schedzie nieco swojej krwi.
KtóŜ
to moŜe wiedzieć? Wszak od upadku staroŜytnego Rzymu niejedno obce plemię wtargnęło
do
Italii.
Zewsząd otaczały nas frapujące pozostałości okresu pogańskiego. Na okolicznych
polach napotykaliśmy raz po raz osobliwe nagrobki nie pierwszej juŜ młodości, jak równieŜ
cudaczne boginie z kamienia, otaczane jeszcze czcią przez miejscowe chłopstwo, o ileśmy
wcześniej owych posągów nie poddali konfiskacie. Pod naszymi wieŜami znajdowały się
podziemia, które — jak czasem mówiono — pochodziły sprzed narodzin Chrystusa.
Obecnie
wiem, Ŝe w istocie tak było i Ŝe miejsca te naleŜały do znanego nam juŜ z historii ludu
Etrusków.
W domu naszym panowały stare obyczaje feudalne, z pogardą odnoszono się do zajęć
handlowych, od męskich jego mieszkańców zaś wymagano odwagi i waleczności.
Zgromadzonych podczas rozlicznych wojen skarbów był ci u nas prawdziwy dostatek: złote
i
srebrne kandelabry oraz kinkiety, masywne szafy z bizantyjskimi wzorkami, flamandzkie
gobeliny, całe tony koronek tudzieŜ ręcznie zdobione złotem i klejnotami baldachimy, a
wszystko to z najwspanialszej przetworzone materii.
Jako Ŝe ojciec mój wielce Medyceuszy podziwiał, we wszelkie zbytkowne przedmioty
zaopatrywał się podczas swych wizyt we Florencji. W kaŜdym z waŜniejszych pomieszczeń
naszego domostwa ściany nie miały prawa świecić kamiennymi pustkami: pokrywały je
kwieciste arrasy, wszystkie zaś korytarze i alkowy zapełnione były rdzewiejącymi zbrojami
rycerzy, których imiona dawno juŜ poszły w zapomnienie.
Cieszyliśmy się niepomiernym bogactwem. Słuchy na ten temat doszły mnie juŜ w
dzieciństwie, kiedy mówiło się niezbyt jasno zarówno o heroicznie zdobytych łupach
wojennych, jak i o tajemniczych skarbach z czasów pogańskich.
Bywały, rzecz jasna, takie stulecia, kiedy to nasza rodzina wadziła się zbrojnie z
innymi górskimi miastami i fortami. Jeden zamek napadał na drugi i w mgnieniu oka
burzono
dopiero co wniesione obwarowania. W tym samym okresie Florencja stanowiła bazę
niezmiennie swarliwych i Ŝądnych krwi Gwelfów i Gibelinów.
Ówczesna komuna florencka posyłała swoje wojska, by równać z ziemią podobne
naszemu zamki i unicestwiać kaŜdego z zagraŜających jej magnatów.
Tamten okres naleŜał juŜ jednak do przeszłości.
Przetrwaliśmy dzięki zmyślności i trafnym decyzjom. Byliśmy zresztą zdani na
własne siły — w tej skalistej, nieprzyjaznej człowiekowi krainie, którą wieńczył jeden z
górskich szczytów (to tam bowiem Alpy zstępują do Toskanii), i gdzie najbliŜsze naszemu
zamczyska przeistoczyły się juŜ w opuszczone ruiny.
Nasz najbliŜszy sąsiad sprawował władzę nad własną enklawą wiosek, zachowując
lojalność wobec księcia Mediolanu. Nie kłopotał się wszakŜe naszą obecnością, a i my nie
poświęcaliśmy mu uwagi. Nasza polityka jego domeny nie dotyczyła.
Mury nasze liczyły dziesięć metrów wysokości, były niezwykle grube, starsze niźli
sam zamek, ba, starsze nawet niŜ snute o nich gawędy. Bez ustanku je pogrubiano i
uzupełniano wszelakie ubytki. W obrębie naszej zamkowej osady mieściły się teŜ trzy
wioseczki, obrośnięte smakowitą winoroślą, z której owoców wyrabiano czerwone wino
najwyŜszego gatunku. Znajdowały się tam ponadto miodne ule, krzaki jeŜyn, pola pszenicy
i
inne uprawy. Na owym terenie hodowano równieŜ mnogość kur i krów, a w
przeogromnych
stajniach trzymano naleŜące do nas rumaki.
Nigdy nie wiedziałem, ile osób trudzi się pracą w naszym małym światku. Dom pełen
był administratorów, którzy odpowiadali za takie sprawy. Ojciec mój nieczęsto więc
podejmował decyzje osobiście i równie rzadko odwoływał się do władz sądowych
Florencji.
Nasz kościół przypisano do całego dystryktu, toteŜ osadnicy zamieszkali w licznych
siołach u podnóŜa góry przybywali do nas na chrzty, śluby i inne uroczystości. Poza tym
przez drugi czas rezydował w naszych murach pewien dominikanin, który kaŜdego ranka
odprawiał dla nas mszę świętą.
W czasach dawniejszych wycięto w okolicach pokaźne połacie lasu, aby Ŝaden
najeźdźca nie mógł niepostrzeŜenie przemieszczać się po zboczach naszej góry. Wszelako
gdym ja pojawił się na świecie, środki takowe nie były juŜ nieodzowne.
Poniektóre wąwozy i stare ścieŜki zdąŜyły juŜ pokryć się bujnymi i równie jak teraz
niedostępnymi lasami, które podchodziły prawie pod same mury zamku. Z wieŜ naszych
widać było jakiś tuzin niewielkich osad, ciągnących się ku terenom dolinnym i otoczonych
uprawnymi polami, sadami tudzieŜ winnicami. Wszystkie one podlegały naszemu władaniu
i
były względem nas lojalne. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego mieszkańcy owych
osiedli
co tchu pognaliby pod nasze bramy, podobnie jak wcześniej — z pełną racją— czynili to
ich
przodkowie.
Urządzano naówczas dni targowe, celebrowano wiejskie święta, obchodzono dni
świętych patronów, niekiedy zaś praktykowano nawet alchemię i czary. Nasz kraj był zaiste
wspaniały.
Zamiejscowi duchowni zawsze zatrzymywali się u nas na dłuŜej. Zdarzało się, iŜ w
wieŜach naszego zamku lub w niŜszych, niedawno wzniesionych budynkach kamiennych
zamieszkiwało dwóch bądź trzech odwiedzających nas księŜy.
Jako małe jeszcze dziecię posłano mnie na edukację do Florencji, gdzie
pomieszkiwałem w luksusem i Ŝyciem tętniącym palazzo, naleŜącym do wuja mojej matki.
Gdym miał lat czternaście, krewniak ów zmarł, dom jego zamknął podwoje, mnie zaś wraz
z
dwiema starszymi ciotkami przywieziono na powrót do rodzimego zamczyska. Odtąd
jedynie
z rzadka zdarzało mi się nawiedzić Florencję.
Ojciec mój ciągle był w głębi serca arystokratą starej daty. ChociaŜ z instynktu
waleczny był i niezłomny, trzymał się z dala od intryg na stołecznym dworze. śył zatem w
staroświeckim stylu na swoich włościach, a gdy do Florencji zagnały go interesa, Cosimo
gościł go tam osobiście.
Jeśli zaś szło o syna, ojciec pragnął wychować mnie na księcia, na rycerza, na
padrone. Musiałem więc posiąść wszelkie umiejętności i cechy dla rycerza typowe. W
wieku
lat szesnastu dosiadałem juŜ konia, aby w pełnej zbroi i z opuszczoną przyłbicą pędzić ku
słomianemu celowi i przeszyć go swoją kopią. Czyniłem to z równą łatwością i uciechą,
jaką
dawały mi wyprawy łowieckie, pływanie w górskich potokach bądź konne wyścigi u boku
mych wiejskich rówieśników. Polubiłem to wszystko bez najmniejszego protestu.
Byłem jednakowoŜ istotą wewnętrznie rozdartą. Umysł mój bowiem poŜywiał się
wcześniej przekazywaną mu przez wyśmienitych florenckich nauczycieli łaciną, greką,
filozofią i teologią. Brałem teŜ udział w dziecięcych widowiskach i sztukach teatralnych,
nierzadko odgrywając główną rolę w spektaklach, które w wujowskim domu prezentowała
moja konfraternia. Z jednej strony umiałem wcielić się uroczyście w biblijnego Izaaka,
składanego w ofierze przez posłusznego Abrahama; z drugiej zaś byłem czarującym
Aniołem
Gabrielem, którego podejrzliwy święty Józef zastaje przy Najświętszej Maryi Pannie.
Ckniło mi się teraz za tym wszystkim: za księgami, za czytaniami w katedrze, które
chłonąłem z niezwykłą u dziecka uwagą, i za cudnymi nocami we florenckim domostwie
mojego wuja. Zwykłem w tym czasie zasypiać przy dźwiękach efektownych widowisk
operowych, a umysł mój pełen był fantastycznych postaci, które zsuwały się po linach przy
wtórze rozszalałych bębnów, lutni i śpiewających unisono głosów tudzieŜ wykonujących
małe akrobacje tancerzy.
Moje dzieciństwo nie było więc trudne. W chłopięcej konfraterni poznawałem teŜ
uboŜszą dziatwę z Florencji — kupieckich synów, sieroty, jak równieŜ chłopców ze szkół
przyklasztornych — tak bowiem wychowywano naonczas przyszłego moŜnowładcę.
Musiałem zaznajomić się z pospólstwem.
Odnoszę wraŜenie, iŜ w tych szczenięcych latach często wymykałem się z tego domu,
i to z równą łatwością, jak później, kiedy robiłem wypady poza rodzinny zamek. Pamięć ma
zachowała wiele florenckich zabaw, uroczystości, świąt i procesji — zbyt wiele jak na
dziecko przyuczane do dyscypliny. I nazbyt często patrzyłem z tłumu na okazale
przyozdobione platformy sunące ulicami ku czci świętych; nazbyt często zadziwiały mnie
takŜe milczące szeregi paradujących ze świecami ludzi, których powolny chód kojarzył mi
się
z religijnym jakowymś transem.
Owszem, byłem zapewne nicponiem. Bynajmniej się tego nie wypieram.
Wychodziłem przez kuchnię, przekupiwszy wcześniej słuŜących. Poza tym zbyt wielu
moich
przyjaciół rekrutowało się spośród grandziarzy i zwykłych łobuzów. Wdawałem się w jakąś
rozróbę, po czym co tchu pędziłem do domu. Grywaliśmy w piłkę i toczyliśmy bitwy na
miejskich placach, skąd księŜa przeganiali nas rózgami i pogróŜkami. Zachowywałem się
grzecznie i niegrzecznie, choć nigdy nie byłem złym chłopcem.
W wieku lat szesnastu umarłem dla tego świata i nigdy juŜ potem nie ujrzałem
florenckich — czy jakichkolwiek innych — ulic w rozświetlony słońcem dzień. Mogę tylko
zapewnić was, Ŝe widziałem to, co najlepsze. Potrafię bez trudu przywołać obraz
uroczystości
świętojańskich: przed sklepami i sklepikami wystawiano najokazalsze towary, a idący do
katedry mnisi śpiewali swe arcypiękne hymny w podzięce za powodzenie, jakim Bóg
obdarzył to miasto.
Mógłbym tak jeszcze bardzo długo. Zachwyty nad ówczesną Florencją nie powinny
zaiste mieć końca. W mieście tym Ŝyli handlarze i wybitni artyści; przebiegli politycy i
nawiedzeni święci; natchnieni poeci i zuchwali szubrawcy. Myślę, Ŝe znano tam wtedy
wiele
rzeczy, które do Anglii i Francji miały dotrzeć znacznie później, a które w pewnych krajach
nie są znane nawet obecnie. Dwie sprawy nie ulegają tu najmniejszej nawet wątpliwości:
Cosimo był najpotęŜniejszym człowiekiem na świecie, Florencją zaś rządził lud, tylko lud.
Wróćmy jednak do mego ojczystego zamczyska. Kontynuowałem w nim swoją naukę
i w mgnieniu oka potrafiłem przedzierzgnąć się z rycerza w młodego uczonego. Cień na me
ówczesne Ŝycie rzucił jeden fakt: gdym miał lat szesnaście, mogłem juŜ rozpocząć studia na
uniwersytecie. Wiedziałem o tym i w pewnym sensie tego pragnąłem; aliści zajmowała
mnie
wtedy hodowla sokołów, które poddawałem odpowiedniej tresurze, aby następnie zabierać
je
na polowania. Zaprawdę pokusa ta była nie do odparcia.
Starsi krewniacy, zwłaszcza zaś zasiadający co dzień do wieczerzy wujowie mojego
ojca, widzieli we mnie mola ksiąŜkowego. Ludzie ci naleŜeli do czasów juŜ minionych, do
okresu, „gdy światem nie władali jeszcze bankierzy”. Opowiadali oni bajeczne historie o
odbytych za młodu krucjatach, o krwawej bitwie pod Akką, o walkach na Cyprze i Rodos,
o
Ŝyciu na morzu tudzieŜ o wielu egzotycznych portach, gdzie stanowili oni postrach
okolicznych tawern i miejscowych kobiet.
Matka moja była piękna i pełna Ŝycia; miała brązowe włosy i bardzo zielone oczy.
Uwielbiała swój wiejski Ŝywot, chociaŜ Florencję poznała tylko od strony Ŝeńskiego
klasztoru. Głęboki niepokój budziła w niej moja chęć czytania Dantego oraz czas, jaki
poświęcałem na pisanie.
śycie mej matki ograniczało się do przyjmowania gości w wielce wytwornym stylu.
Dzięki niej na posadzkach słały się listki lawendy i zioła o słodkim zapachu, a wina miały
odpowiedni aromat. Sama teŜ rozpoczynała tańce, w czym partnerował jej brat mego
dziadka,
jako Ŝe ojciec do tańczenia skory nie był.
W porównaniu z Florencją wszystko to odznaczało się raczej wolnym tempem i
brakiem większego oŜywienia, którego dostarczały mi jedynie opowieści o prawdziwych
wojnach.
Wychodząc za mego ojca, matka musiała być bardzo młoda, albowiem w noc swojej
śmierci obarczona była brzemieniem kolejnego potomka. Dziecko to zmarło wraz z nią. JuŜ
niebawem wam o tym opowiem — jak tylko nadarzy się okazja. No cóŜ, szybkość nie
naleŜy
do mych przymiotów.
Brat mój Matteo był cztery lata ode mnie młodszy; uczył się znakomicie, choć z domu
nigdzie go nie posyłano (a szkoda). Moja siostra zaś o imieniu Bartola urodziła się w
niecały
rok po moim na ten świat przyjściu, tak szybko, Ŝe ojca napawało to chyba wstydem.
Matteo i Bartola byli dla mnie najwspanialszymi i najciekawszymi ludźmi na tym
świecie. Cieszyliśmy się wiejską swobodą, biegaliśmy po lasach, zbieraliśmy jeŜyny i
słuchaliśmy razem opowieści cygańskich gawędziarzy, zanim ich jeszcze nie poj-mano, a
potem usunięto z naszych terenów. Darzyliśmy się wzajemną miłością. Matteo uwielbiał
mnie
aŜ za bardzo, albowiem darem wymowy górowałem nad naszym ojcem. Brat mój nie
dostrzegał wszakŜe ukrytej siły naszego rodziciela ani teŜ jego wytwornych manier. Myślę,
Ŝe
to ja właśnie wszystkiego Mattea uczyłem. Bartola natomiast przyprawiała o wieczną
zgryzotę naszą matkę, która nie mogła przejść do porządku nad stanem jej włosów: pełnych
gałązek, płatków, liści i ziemi, czyli śladów po naszych leśnych zabawach.
Bartola musiała równieŜ uczyć się wyszywania, śpiewu, poezji i modlitwy. Z drugiej
wszakŜe strony urok osobisty i posiadany majątek pozwalały mojej siostrze na uchylanie
się
od niemiłych jej obowiązków. Ojciec ubóstwiał swą córkę i raz po raz napominał mnie
dyskretnie, abym nie spuszczał jej z oczu podczas naszych peregrynacji po lesie. Tak teŜ
czyniłem. Byłem gotów pozbawić Ŝycia kaŜdego, kto bodaj śmiałby ją dotknąć!
Ach... To juŜ dla mnie zbyt wiele! Nie wiedziałem naonczas, Ŝe czeka mnie aŜ tyle
boleści. Zabić kaŜdego, kto śmiałby ją dotknąć! Teraz zaś nachodzą mnie koszmary, które
niczym skrzydlate monstra groŜą mi wiekuistym oddzieleniem od bezgłośnych światełek
niebiańskich przestworzy.
Pozwólcie aliści, bym wrócił do przerwanego na moment wątku.
Matki mej nigdym nie rozumiał, i oceniałem ją zapewne w sposób błędny i
niesprawiedliwy. Dla niej bowiem wszystko sprowadzało się do przybrania odpowiedniego
stylu i nabrania stosownych manier, podczas gdy ojciec przejawiał bezgraniczną autoironię
i
zawsze umiał mnie rozbawić.
Jego Ŝarty i zgryźliwe opowieści sprawiały wraŜenie cynicznych, choć odznaczały się
zarazem pewną dobrodusznością. Swymi słowami ojciec nicował na wylot wszelką
sztuczność i pompę, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Za beznadziejny uwaŜał
człowieczy los na tej ziemi, a wojna sprowadzała się dlań do komedii, pozbawionej
bohaterów i granej przez głupców. W samym środku perory mojego wuja ojciec wybuchał
gromkim śmiechem, podobnie zresztą kwitując moje nierzadko przydługie poema. Na
domiar
złego rodzic mój chyba nigdy nie zwrócił się do matki choćby jednym uprzejmym słowem.
Był on człekiem okazałej postury, gładko ogolony, o długich włosach i pięknych,
wąskich palcach. Te ostatnie kontrastowały z jego pokaźną sylwetką, tym bardziej Ŝe ręce
naszych przodków bywały dość mięsiste. Dlatego wszystkie noszone przez ojca pierścienie,
wyjątkowej zaprawdę urody, naleŜały wcześniej do jego matki. Na marginesie dodam, Ŝe
mnie równieŜ natura obdarzyła takimi dłońmi.
W swoim zamku ojciec mój ubierał się bardziej efektownie niŜ we Florencji, gdzie nie
odwaŜyłby się pokazywać w tak drogich strojach. Nosił otóŜ królewski aksamit z naszytymi
nań perłami oraz wielgachne płaszcze oblamowane gronostajami. Rękawice miał obite lisią
skórką, jego duŜe oczy zaś, osadzone głębiej niŜ moje, spoglądały dokoła krytycznie i
nieufnie, nie szczędząc otoczeniu ironii, sarkazmu i drwiny.
Ojciec mój jednakowoŜ nigdy nie zachowywał się podle, a jego jedyna dziwaczna
maniera polegała na piciu wina z kielichów szklanych, nie zaś z drewnianych, srebrnych
czy
złotych. Wieczerzę jadaliśmy wobec tego przy stole zastawionym błyszczącymi naczyniami
ze szkła.
Matka moja uśmiechała się zawsze, zwracając się do małŜonka tymi słowy: „Panie
mój, czy byłbyś łaskaw zdjąć swoje nogi ze stołu” lub: „Byłabym wdzięczna, gdybyś
dotykał
mej osoby, umywszy wcześniej swe tłuste dłonie”, lub: „Zali chcesz wejść do domu w
takim
stanie?” Pomimo jednak zewnętrznej urokliwości, sądzę, iŜ matka ojca nienawidziła.
Raz tylko posłyszałem jej podniesiony na ojca głos, gdy w niedwuznaczny zgoła
sposób oświadczyła, iŜ połowa dzieci w naszych wioskach została spłodzona właśnie przez
ojca, ona sama zaś pochowała ośmioro niemowląt, którym nie dane było przyjść na ten
świat.
Zarzuciła wtedy męŜowi brak opanowania, typowy dla nieokiełznanego ogiera.
Zaskoczony tym nagłym wybuchem ojciec wyłonił się z małŜeńskiej alkowy i drŜąc
na całym ciele, zwrócił się do mnie z pobladłą twarzą: „Wiesz, Vittorio, twoja matka wcale
nie jest tak nierozumna, jakom wcześniej o niej zwykł myśleć. Nie, bynajmniej. W istocie
rzeczy jest ona po prostu nudna”.
W zwykłych okolicznościach ojciec nie powiedziałby o Ŝonie nic równie obcesowego.
Tymczasem matka, kiedym wszedł do rodzicielskiej sypialni, rzuciła mi się w ramiona, by
przez kolejny kwadrans wylewać z siebie gorzkie łzy. Siedzieliśmy bez słowa w tej
niewielkiej kamiennej sali, znajdującej się dość wysoko w najstarszej wieŜy naszego
domostwa i wyposaŜonej w pozłacane meble. W pewnym momencie matka wytarła oczy i
powiedziała:
— Wiesz... On troszczy się o wszystkich. Dba o moje ciotki i wujów, którzy bez niego
by sobie nie poradzili. Mnie równieŜ nigdy niczego nie odmówił. — I ciągnęła swoim
łagodnym, ukształtowanym w klasztorze głosem: — Spójrz na ten dom. Jest w nim pełno
ludzi starszych, których mądrość tak bardzo się wam, dzieci, przysłuŜyła. A wszystko to
dzięki waszemu ojcu, bogatemu na tyle, by wszędzie bywać i wszędzie dotrzeć. Jest on
doprawdy nad wyraz szczodry. Tylko... Vittorio! Vittorio, nie... To znaczy... Te wiejskie
dziewuchy...
Mało brakowało, a powodowany chęcią pocieszenia matki, powiedziałbym, iŜ wedle
mej wiedzy ja sam spłodziłem tylko jednego bękarta, który jak dotąd chowa się naleŜycie.
W
samą porę zorientowałem się jednak, Ŝe skutki takiego wyznania byłyby ani chybi
katastrofalne, i Ŝadne słowo z mych ust nie padło.
Spotkanie to mogło okazać się jedyną rozmową, którą odbyłem z własną matką,
wszelako trudno je tak określić, bom przecieŜ nic wtedy nie powiedział.
Tak czy inaczej, matka miała rację. Trzy jej ciotki i dwóch jej wujów mieszkało w
murach naszego zamczyska, i Ŝyło im się dobrze: ubierali się w drogie stroje z najnowszych
tkanin, sprowadzone prosto z Florencji, zaznając teŜ wszystkich innych uciech i
przywilejów
egzystencji na magnackim dworze. Ja oczywiście sporo zyskałem, przysłuchując się
słowom
tych starych juŜ ludzi, którzy o świecie szerokim naprawdę niemało wiedzieli.
Podobnie było z wujami mego ojca. Aliści tereny te naleŜały właśnie do nich, a raczej
do tej gałęzi rodziny, toteŜ sądzili oni, . iŜ większy mają do nich tytuł, chyba równieŜ
dlatego,
iŜ swego czasu wsławili się swym oręŜem na Ziemi Świętej bądź teŜ za takich pragnęli
uchodzić. Poza tym spierali się z moim ojcem o wszystko: począwszy od smaku
pasztecików
z mięsem aŜ po niepokojąco nowoczesny styl sprowadzanych z Florencji malarzy, którzy
swymi dziełami mieli ozdobić naszą małą kapliczkę. Oprócz upodobania do przedmiotów
ze
szkła owo nowoczesne naonczas malarstwo było jedyną nowinką cieszącą się
przychylnością
mojego ojca.
Nasza kapliczka przez kilka stuleci świeciła nagimi ścianami. Podobnie jak cztery
zamkowe wieŜe i wszystkie otaczające nas mury, zbudowano ją z białego kamienia, który
często spotyka się w północnej Toskanii. RóŜni się on wydatnie od typowych dla Florencji
materiałów ciemniejszych — szarych i wyglądających na nie doczyszczone. Nasz północny
budulec kojarzy się zaś swoją barwą z pastelową tonacją róŜowych róŜyczek.
Gdym był jeszcze bardzo młody, ojciec sprowadził z Florencji wyśmienitych malarzy,
terminujących wcześniej u Piero della Franceski i innych mistrzów. Zlecił im pokrycie
kapliczki malowidłami, których osnowę stanowić miały cudowne opowieści o świętych i
pozostałych postaciach biblijnych, zaczerpnięte z księgi Złota legenda.
Jako Ŝe ojciec mój nie grzeszył nadmiarem wyobraźni, nakazał malarzom powielanie
schematów, z którymi wcześniej zapoznał się we Florencji. Wskutek tego podczas ostatnich
lat mego ziemskiego bytowania zamkowa kapliczka pokryła się podobiznami Jana
Chrzciciela — patrona miasta i kuzyna Pana naszego — a takŜe św. ElŜbiety, św. Jana, św.
Anny, Matki Boskiej, Zachariasza i mnóstwa aniołów. Warto dodać, iŜ kaŜdą z tych postaci
przyodziano zgodnie z obowiązującą wtedy najnowszą florencką modą.
To właśnie przeciwko tej „nowomodności”, tak bardzo róŜniącej się od dzieł Giotta
lub Cimabuego, protestowali moi podstarzali wujowie i ciotki. Nasi wiejscy sąsiedzi chyba
teŜ nie do końca te obrazy rozumieli; ich zresztą przeraŜała sama kaplica, gdy przy okazji
jakiegoś ślubu czy chrztu zdarzało im się ją nawiedzić.
Ja natomiast nie posiadałem się z radości, widząc, jak powstają rzeczone malunki. Z
przyjemnością przebywałem wtedy w obecności tych artystów, którzy jednak opuścili nas
jeszcze przed demoniczną rzezią kładącą kres mojemu Ŝyciu.
We Florencji dane mi było obejrzeć wiele prześwietnych obrazów. Patrzyłem na nie
niespiesznie, delektując się wspaniałymi wizjami aniołów i świętych, umieszczonymi w
bocznych kapliczkach katedr. Raz nawet — podczas wspólnej z ojcem do Florencji
wyprawy
— zobaczyłem w domu Cosima nadzwyczaj pobudliwego malarza, Filippa Lippiego,
którego
musiano naonczas trzymać pod kluczem, Ŝeby ukończył wreszcie jeden ze swoich obrazów.
Ujął mnie ten artysta swą prostoduszną, acz silną osobowością i nierzadko
gwałtownymi sposobami, do jakich zwykł się uciekać, by pozwolono mu wyjść z pałacu.
PowaŜny Cosimo uśmiechał się doń tylko i swoim niskim głosem próbował okiełznać
histerię
malarza; przekonywał go, iŜ ten odzyska niezmącony spokój ducha, jak tylko jego praca
znajdzie wreszcie swój finisz.
Filippo Lippi był wprawdzie zakonnikiem, lecz szalał za płcią piękną, o czym zresztą
wszyscy wiedzieli. Rzec nawet moŜna, iŜ był dla florentczyków ulubionym
szwarccharakterem. To właśnie pociąg do kobiet nie pozwalał mu spokojnie pracować w
pałacu. Podczas wieczerzy, którą nas wtedy tam podjęto, padła sugestia, iŜ Cosimo winien
zamknąć Filippa z kilkoma niewiastami, co — być moŜe — zdołałoby tego artystę
uszczęśliwić. Cosimo najpewniej nie skorzystał z tej rady; w przeciwnym bowiem razie
jego
wrogowie rozgłosiliby tę wieść w całym mieście.
W tym miejscu pragnę wszakŜe podkreślić rzecz waŜną: nig-dym nie zapomniał tego
krótkiego spojrzenia na genialnego Filippa, bo — w istocie — geniuszem on był i w
dalszym
ciągu za takiego go poczytuję.
— A cóŜ ci się tak w nim spodobało? — pytał mnie ojciec.
— On jest i dobry, i zły — odrzekłem. — A nie tylko zły bądź dobry. Dostrzegam
toczącą się w nim walkę. Ponadto widziałem, jak pracuje z Fra Giovannim... — tak to
nazywano wtedy człowieka rozsławionego jako Fra Angelico — .. .i zaprawdę powiedzieć
muszę, iŜ jest on niezwykle zdolny. Gdyby było inaczej, Cosimo z pewnością nie godziłby
się
na takie sceny. Słyszałeś go, papo?
— Czy Fra Giovanni jest świętym? — zapytał ojciec.
— Hm... Owszem. Tak... Ale czyś widział cierpienie Fra Filippa? Hm, byłem pod
wraŜeniem.
Ojcec uniósł brwi.
Podczas naszej kolejnej i ostatniej zarazem wyprawy do Florencji ojciec postanowił
pokazać mi wszystkie obrazy Filippa. Zdumiał mnie tym, iŜ pamiętał o mej fascynacji tym
malarzem. Odwiedziliśmy zatem wiele domów, w których wisiały najpiękniejsze jego
obrazy,
po czym wybraliśmy się do pracowni samego mistrza.
Tam zaś na zamówienie Francesca Maringhiego powstawał obraz, który miał
przyozdobić ołtarz jednego z florenckich kościołów. Kiedy ujrzałem nie wykończoną
jeszcze
Koronację Najświętszej Maryi Panny, omalŜe nie zemdlałem z zachwytu, w jaki dzieło to
mnie wprawiło.
Zaiste trudno mi było stamtąd wyjść. Westchnieniom i łzom nie było końca. Nigdy
wcześniej nie widziałem nic równie pięknego — był to nieprzebrany tłum powaŜnie
spoglądających ludzkich twarzy wraz z cudownymi aniołami i świętymi; przedstawione
tam
kobiety odznaczały się niezwykłą gracją, męŜczyźni zaś niebiańską wręcz doskonałością
sylwetek. Po prostu szalałem z zachwytu.
Ojciec pokazał mi jeszcze dwie inne prace Filippa, obrazujące Zwiastowanie.
Wspominałem juŜ, Ŝe jako dziecko grałem rolę Anioła Gabriela, który przychodzi do
Najświętszej Panienki, aby oświadczyć o poczęciu w jej łonie Chrystusa. W naszej
interpretacji był to anioł ujmujący swym męskim, ba, samczym wdziękiem, a jego obecność
przy Maryi miała wprawić Józefa w osłupienie.
Jako gromadka chłopców, nie stroniących od uciech tego świata, postanowiliśmy
okrasić ten spektakl szczyptą pikanterii. To znaczy, dodaliśmy parę rzeczy od siebie, bo w
Piśmie nie ma chyba ani słowa na temat św. Józefa, który odkrywa potajemną schadzkę
swej
małŜonki.
Była to zatem ma ulubiona rola, stąd teŜ szczególnie upodobałem sobie później obrazy
ukazujące Zwiastowanie. Ostatnie zaś malowidło o takim charakterze, które widziałem
wtedy
we Florencji, wyszło właśnie spod pędzla Filippa w latach czterdziestych piętnastego wieku
i
swą wspaniałością przyćmiło wszystko, com do tej pory oglądał.
Anioł na tym obrazie był z jednej strony postacią niematerialną, z drugiej natomiast
odznaczał się cielesną doskonałością, a jego skrzydła składały się z pawich piór.
Ogranęła mnie nieprzeparta chęć posiadania tego dzieła na własność. Zapragnąłem je
zakupić i zawieźć do naszego zamczyska. Nie było to jednak moŜliwe, albowiem prace
Filippa nie znajdowały się w normalnym obiegu rynkowym. Ojciec musiał mnie więc
odciągnąć od obrazu mistrza i bodaj nazajutrz znowu byliśmy w domu.
Dopiero później zdałem sobie sprawę z jego milczenia, gdym bez ustanku perorował
przy nim o Fra Filippie:
— Ten obraz jest subtelny i oryginalny — mówiłem — a zarazem zgodny z
powszechnie przyjętymi zasadami malowania. Na tym właśnie polega geniusz:
wprowadzać
zmiany, lecz z pewnym umiarem; być nieszablonowym, lecz zrozumiałym dla innych. I to
mu
się właśnie udało, ojcze. — Wylewał się ze mnie nieprzerwany potok słów. — Takie jest
moje o nim zdanie. Jego cielesność, namiętność do kobiet, nieomal szatańskie łamanie
złoŜonych ślubów zakonnych; a z drugiej strony on przecieŜ ciągle jest osobą duchowną,
nosi
habit, jest Fra Filippo. Z tego wewnętrznego konfliktu wyłaniają się twarze, które na jego
obrazach przybierają wyraz zupełnej bezwolności. — Ojciec dalej mnie słuchał. — OtóŜ to
—
kontynuowałem. — Te postacie odzwierciedlają nieustanne kompromisy przeciwstawnych
sobie impulsów, toteŜ są smutne i mądre, nigdy nie są niewinne, a ich miękkie rysy
stanowią
odbicie trapiącej ich niemej udręki.
Gdy wracaliśmy do domu stromą leśną drogą, ojciec zapytał mnie raptem, czy malarze
pracujący wcześniej w naszej zamkowej kapliczce byli moim zdaniem cokolwiek warci.
— Raczysz Ŝartować, papo — odparłem. — Byli znakomici.
Ojciec uśmiechnął się.
— No cóŜ, nie wiedziałem. — Wzruszył ramionami. — Chciałem nająć jak
najlepszych.
Na mojej twarzy równieŜ pojawił się uśmiech.
Ojciec roześmiał się dobrodusznie. Nigdy nie pytałem go, kiedy i czy w ogóle będę
mógł opuścić rodzinny dom, aby znowu oddać się studiom. UwaŜałem chyba, Ŝe
potrafiłbym
swoim postępowaniem ukontentować zarówno jego, jak i siebie.
W drodze powrotnej z Florencji zrobiliśmy ponad dwa tuziny postojów. Zakrapiane
winem wieczerze spoŜywaliśmy w mijanych przez nas zamkach i przechadzaliśmy się po
jasnych, wykwintnie urządzonych rezydencjach oraz przylegających do nich ogrodach. Do
niczego nie przywiązywałem naonczas szczególnej wagi, albowiem kaŜde z tych zjawisk
stanowiło część składową mojego Ŝycia: altanki pokryte fioletową wistarią, winnice na
zieleniących się zboczach czy gładkolice dziewczęta kiwające do mnie ze swych lodŜii.
W owym okresie Florencja wdała się w konflikt wojenny. Sprzymierzyła się z
arcysławnym Francesco Sforza, aby przejąć kontrolę nad Mediolanem. Po stronie tego
ostatniego opowiedziały się z kolei Neapol i Wenecja. Ta straszna wojna nie dotknęła
jednak
naszej rodziny. Walki toczyły się między najemnikami, a wszelkie odgłosy i echa tych
potyczek dało się słyszeć na miejskich ulicach, nie zaś na naszej górze.
Wojna ta kojarzy mi się do dzisiaj z dwiema wybitnymi postaciami. Pierwsza z nich to
ksiąŜę Mediolanu Filippo Maria Visconti — człowiek, który niezaleŜnie od naszego doń
stosunku musiał okazać się naszym nieprzyjacielem; był bowiem wrogiem Florencji.
Posłuchajcie najpierw opisu tej osobistości: odraŜająca tusza, przyrodzony niejako
brud na ciele oraz zwyczaj rozbierania się do naga, by tarzać się w błocku własnego
ogrodu!
PrzeraŜał go sam widok szabli i wył, gdy wyjęto ją z pochwy. DrŜał na myśl, iŜ ktoś
mógłby
sportretować go na płótnie, poniewaŜ uwaŜał się za niebywale brzydkiego, co swoją drogą
nie
mijało się z prawdą. Mało tego — nie był on zdolny ustać na swoich małych i słabych
nogach, toteŜ paziowie musieli wszędzie go nosić. Miał wszakŜe poczucie humoru. Chcąc
kogoś wystraszyć, ze swego rękawa wypuszczał węŜa! Urocze, nieprawdaŜ?
A jednak człowiek ten przez trzydzieści pięć lat sprawował władzę nad Księstwem
Mediolanu, przeciwko któremu wystąpił teraz jego własny najemnik — Francesco Sforza.
Nad tym ostatnim nie będę się zbyt długo rozwodził, jako Ŝe był on postacią barwną,
acz w inny sposób. Ten silny, męŜny i przystojny syn wieśniaka — wieśniaka, który
uprowadzony jako dziecko zdołał stać się przywódcą swych własnych ciemię-Ŝycieli —
człowiek ten otóŜ (Francesco) stanął na czele tego właśnie oddziału z chwilą, gdy jego
ojciec
utonął w potoku, próbując ocalić Ŝycie pewnego pazia. Obydwaj zatem odznaczali się
ogromnym męstwem, czystością ducha i talentem przywódczym.
Francesco Sforze na własne oczy ujrzałem dopiero po mojej śmierci dla tego świata,
gdym juŜ naleŜał do wędrownych wampirów. Rzeczywistość okazała się zgodna z
posłyszanymi wcześniej opisami: był on człowiekiem o powierzchowności i wnętrzu
wielkiego bohatera. ChociaŜ niełatwo w to uwierzyć, to właśnie temu nieprawemu synowi
wieśniaka o mentalności urodzonego Ŝołnierza słabonogi i zwariowany ksiąŜę Mediolanu
postanowił oddać za Ŝonę swą córkę. Ta ostatnia nie zrodziła się bynajmniej z lędźwi
ksiąŜęcej małŜonki, trzymanej zresztą w ścisłym odosobnieniu, lecz była córką jego
nałoŜnicy.
Właśnie ów związek stanowił zarzewie rzeczonej wojny. Z początku Francesco
walczył dzielnie za księcia Filippa Marię, kiedy zaś ten dziwaczny i nieobliczalny ksiąŜę w
końcu wyzionął ducha, jego zięć — nasz przystojny Francesco, pod urokiem którego
znajdowały się juŜ całe Włochy, od papieŜa po Cosimę — sam zapragnął przyjąć tytuł
księcia
Mediolanu!
Wszystko to szczerą jest prawdą. Zali nie ciekawi was ciąg dalszy? Poszperajcie
zatem w encyklopediach. Nie nadmieniłem tu bowiem (na przykład), iŜ ksiąŜę Filippo
Maria
bał się równieŜ piorunów, co skłoniło go do wybudowania w swoim pałacu specjalnej
dźwiękoszczelnej komnaty.
Takich faktów jest znacznie więcej. Sforza zmuszony był ochronić Mediolan przed
groŜącymi mu wojskami, natomiast Gosimo musiał go w tych wysiłkach wspierać. W
przeciwnym razie Francja ani chybi dokonałaby agresji na naszą krainę, a i to nie byłoby
jeszcze najgorsze.
Wszystko to dostarczało mi niezgorszej rozrywki. Jak napomknąłem wcześniej, juŜ w
młodym wieku byłem gotów w razie potrzeby brać udział w wojnie lub znaleźć się na
ksiąŜęcym dworze. Mimo to te dwie postacie były dla mnie jedynie tematem wieczornych
rozmów przy stole. Kiedy zaś mowa była o szalonym Filippo Marii i wypuszczanym
przezeń
z rękawa węŜu, ojciec mój mrugał do mnie i szeptał mi do ucha:
— Nie majak czysta krew ksiąŜęca, synu — po czym wybuchał śmiechem.
Co się tyczy romantycznego i męŜnego Francesco Sforzy, ojciec roztropnie nic o nim
nie mówił, dopóki człowiek ten walczył po stronie wrogiego nam księcia; gdy jednak
wszyscyśmy zwrócili się przeciw Mediolanowi, papa zachwalał tego śmiałego samouka,
jak
równieŜ jego dzielnego ojca-wieśniaka.
Po ówczesnej Italii krąŜył teŜ inny znamienity wariat — rozbójnik i zawadiaka znany
jako sir John Hawkwood, który swoich najemnych wojaków gotów był przeciwstawić
kaŜdemu, z florentczykami włącznie. Aliści skończył on jako sojusznik Florencji, ba, stał
się
nawet jej obywatelem, a kiedy opuścił ten świat, jego postać uwieczniono na fresku w
katedrze! Tak, takie to były czasy!
Myślę, Ŝe los Ŝołnierza nie był wtedy najgorszy, albowiem człowiek poniekąd sam
decydował, gdzie będzie toczyć swe boje, i mógł tym samym bez reszty się w taką walkę
zaangaŜować.
Był to równieŜ dobry czas na czytanie poezji, kontemplację obrazów albo
arcywygodne Ŝycie pod bezpieczną osłoną starych murów. MoŜna teŜ było po prostu
włóczyć
się po tętniących Ŝyciem ulicach bogatych miast — jeśli ktoś dysponował jakimkolwiek
wykształceniem, jego wybór był zaiste nieograniczony.
Z drugiej strony nie wadziło naonczas zachować pewną ostroŜność. Magnatom w
rodzaju mojego ojca groziła w takich wojnach totalna zagłada. Regiony górskie, dotychczas
wolne i bezpieczne, stały się polem niszczycielskich inwazji. Raz po raz zdarzało się, iŜ
ludzie wcześniej stojący z boku nastawiali się raptem przeciwko Florencji i posyłali tam
najemników w brzęczących oręŜach, aby wszystko po drodze zrównać z ziemią.
Powiem tu jeszcze, Ŝe Sforza wygrał w końcu swą wojnę z Mediolanem, w czym
wydatnie pomogła mu udzielona przez Cosimę poŜyczka pienięŜna. Późniejsze wypadki to
absolutna juŜ hekatomba.
No cóŜ — mą cudowną Toskanię mógłbym tak opisywać bez końca.
Ze smutkiem ogromnym i Ŝałością myślę o tym, jak Ŝyłaby moja rodzina, gdyby
naonczas nie nawiedziło nas zło. Nie potrafię wyobrazić sobie ojca jako staruszka ani siebie
samego w zmaganiach z podeszłym wiekiem. W imaginacji nie widzę teŜ siostry mej jako
Ŝony miejskiego arystokraty (na co bardzo liczyłem, przedkładając to nad związek z jakimś
wiejskim baronem).
Cieszę się i zarazem ogarnia mnie zgroza na myśl o istnieniu w tych górach ciągle
tych samych wiosek i osad, które oparły się działaniu najstraszniej szych nawet wojen i w
których dalej na brukowanych uliczkach widać stojące w oknach doniczki z pelargoniami.
Przetrwały równieŜ niektóre zamczyska, przywracane Ŝyciu przez kolejne pokolenia ich
mieszkańców.
A otóŜ i ciemność.
OtóŜ i Vittorio piszący przy świetle gwiazd.
W połoŜonej niŜej kapliczce rozgościły się juŜ jeŜyny i inne kolczaste krzewy;
malunków nie ogląda juŜ nikt, a święte relikwie kamiennego ołtarza pokryły się grubą
warstwą kurzu. Cierpię te atoli chronią pozostałości po moim domu. Pozwoliłem im rosnąć.
Pozwoliłem, by zatarły się leśne drogi, bądź sam przyczyniłem się do ich destrukcji. Muszę
zachować choć trochę dla Siebie! Muszę!
Ale znowu ściągam na siebie oskarŜenia o rozwlekłość — zupełnie zasadne,
przyznaję.
Czas juŜ zakończyć ten rozdział.
Niniejszy wstęp ma swoje źródło w spektaklach, które widziałem w domostwie
mojego wuja bądź przed katedrą w Cosiinowej Florencji. Trzeba najpierw odmalować drugi
plan, sporządzić rekwizyty, przygotować liny, po których moŜna salwować się ucieczką, a
takŜe uszyć stosowne kostiumy. Dopiero potem na scenę wkraczają aktorzy występujący w
historii pierwocin mojego Ŝycia.
Tak po prostu być musiało. Pozwólcie mi więc zakończyć ten esej o cudach
piętnastowiecznej Florencji słowami wielkiego alchemika Ficino: Był to „wiek złoty”.
Teraz zaś rozpoczyna się tragedia.
Rozdział 3.
W którym spada na nas nieszczęście
Początek końca nadszedł kolejnej wiosny, niedługo po moich szesnastych urodzinach,
które przypadły tamtego roku na ostatni wtorek przed wielkim postem. Zamek i okoliczne
wsie cieszyły się wtedy ostatnimi chwilami karnawału. Było wprawdzie nieco chłodno, ale
zabawa toczyła się w najlepsze.
To właśnie owej nocy poprzedzającej środę popielcową przyśnił mi się koszmar, w
którym ujrzałem siebie samego z głowami brata i siostry w dłoniach. Zbudziłem się zlany
potem, przeraŜony tym strasznym snem. Spisałem jego treść w moim dzienniczku snów, po
czym właściwie o nim zapomniałem. Było to dla mnie zupełnie normalne, tyle Ŝe takiej
zmory jeszczem nie doświadczył. Gdy jednak relacjonowałem me nieczęste przecieŜ
koszmary rodzicom bądź innym ludziom, w odpowiedzi słyszałem zawsze to samo:
— Vittorio, to dlatego, Ŝe czytujesz te swoje ksiąŜki. Sam jesteś sobie winien.
Zaznaczam raz jeszcze: o tym śnie zapomniałem.
Na Wielkanoc nasza kraina pokryła się kwiatami, a pierwsze — nie rozpoznane
jeszcze przeze mnie — ostrzeŜenie pojawiło się z chwilą, gdy połoŜone w niŜszych partiach
naszej góry wioski zupełnie nagle opustoszały.
Ja, ojciec, dwóch łowczych, gajowy i pewien Ŝołnierz pojechaliśmy przekonać się
naocznie, czy rzeczywiście tamtejsze chłopstwo opuściło swoje sioła wraz z całym Ŝywym
inwentarzem.
Poczułem się osobliwie, widząc te porzucone osady, choć małe były i pozbawione
większego dla nas znaczenia.
Wracaliśmy otuleni przez ciepły zmierzch i po drodze mijaliśmy kolejne wiejskie
domki — wszystkie zamknięte na cztery spusty. W zatrzaśniętych okiennicach nie widać
było
najmniejszego promyka światła, z kominów zaś nie dobywała się najcieńsza choćby
smuŜka
rumianego dymu.
Po powrocie stary ochmistrz mojego ojca oświadczył kategorycznie, Ŝe tych
wszystkich wasali naleŜy odnaleźć, stłuc i ponownie zagonić do pracy na roli.
Ojciec — jak zwykle dobroduszny i spokojny — usiadł przy rozjaśnionym świecą
biurku, podparł się na łokciu i rzekł, iŜ wieśniacy owi nie byli jego poddanymi i jako ludzie
wolni mieli prawo tę górę opuścić. Takie to bowiem zasady panują we współczesnym
świecie, ojciec zaś pragnąłby jeno wiedzieć, co się w naszej krainie dzieje.
W pewnej chwili rodzic mój zauwaŜył, Ŝe stoję tuŜ obok i bacznie nań patrzę, po czym
natychmiast przerwał naradę, jakby nie warto juŜ było tej kwestii roztrząsać.
Sprawa ta wielce mnie wtedy nie zajmowała.
Kilka dni później mieszkańcy wsi u podnóŜa góry poczęli nas prosić, abyśmy
pozwolili im schronić się w obrębie zamkowych murów. W komnatach ojca odbywały się
narady. Słyszałem toczące się za zamkniętymi drzwiami spory. Pewnego wieczoru przy
kolacji cała nasza rodzina siedziała w bardzo ponurym jak na nią nastroju; w końcu ojciec
mój podniósł się ze swego masywnego krzesła, ustawionego przy środkowej części stołu, i
tonem człowieka, którego bezgłośnie obarcza się poczuciem winy, oświadczył, co
następuje:
— Nie będę prześladował jakichś staruszek tylko dlatego, Ŝe przebijają szpilkami
woskowe lalki, palą kadzidło i odczytują głupie i bezsensowne zaklęcia. PrzecieŜ te stare
wiedźmy mieszkają na naszej górze od zawsze.
Matka zdradzała oznaki wielkiego niepokoju. Kazała nam wstać od stołu, po czym
wyprowadziła z jadalni Bartolę, Mattea i moją niechętną jej Ŝyczeniu osobę, mówiąc nam,
iŜ
winniśmy wcześniej niŜ zwykle pójść spać.
— Nie czytaj juŜ dzisiaj, Vittorio — zwróciła się do mnie.
— Ale co miał na myśli papa? — spytała Bartola.
— Och, chodzi mu o te stare czarownice ze wsi — odparłem, uŜywając włoskiego
słowa strega. — Co pewien czas któraś z nich posuwa się za daleko i wybucha bijatyka, ale
najczęściej to wszystko sprowadza się do uzdrawiających talizmanów i innych tego typu
historii.
Myślałem, Ŝe matka zgani mnie za te słowa, lecz ona stała nieruchomo na wąskich
schodkach naszej wieŜy, patrząc na mnie z wyrazem ulgi na twarzy.
— Tak, tak, Vittorio — powiedziała. — Nie mylisz się. Florentczycy śmieją się z
tych staruszek. Sami znacie zresztą Gattenę, która prócz sprzedawania dziewczętom
miłosnych wywarów niczym innym się wszak nie zajmowała.
— A z tego powodu nie wytoczymy jej przecieŜ procesu! — zauwaŜyłem,
kontent, iŜ matka poświęca mi aŜ tyle uwagi.
Bartola i Matteo wykrzyknęli nagle jak jeden mąŜ:
— Nie, nie, nie Gattena. Na pewno nie ona. Gattena zniknęła. Uciekła.
— Gattena? — zapytałem. A kiedy matka odwróciła się bez słowa, rozkazując mi
wymownym gestem odprowadzić rodzeństwo do sypialni, pojąłem powagę całej tej
sytuacji.
Gattena była najstraszniejszą i najśmieszniejszą zarazem ze wszystkich czarownic.
JeŜeli uciekła, jeśli czegoś się bała, to owszem — wieść ta była zaiste interesująca. Bo to
właśnie jej, jak mniemała, inni bać się powinni.
Kolejne dni Bartola, Matteo i ja spędziliśmy w nastroju spokojnym i błogim, gdy
jednak potem wracałem myślami do tamtych czasów, przypominałem sobie natłok
doprawdy
istotnych wydarzeń.
Pewnego popołudnia podszedłem do najwyŜszego okna naszej wieŜy, gdzie zastałem
zasypiającego z wolna straŜnika imieniem Tori. Powiodłem spojrzeniem po naszej krainie,
starając się objąć wzrokiem jak największą jej połać.
— Nie znajdziesz — rzekł Tori.
— Niby czego? — zapytałem.
— Dymu z choćby jednego paleniska. JuŜ nie znajdziesz. — StraŜnik ziewnął i
oparł się o ścianę, uginając pod cięŜarem szabli i skórzanego kaftana. — Niech i tak będzie
—
dodał i znowu ziewnął. — Widać podoba im się miejskie Ŝycie albo chcą sobie powalczyć
po
stronie Francesco Sforzy w jego zmaganiach o Księstwo Mediolanu. Niech sobie idą.
Potem
docenią to, co mieli.
Odwróciłem się od straŜnika i znowu spojrzałem na lasy, doliny i nieco zamglone
niebo. Miał rację: wioski sprawiały wraŜenie wymarłych, ale czy tak było naprawdę?
Widoczność nie była wszakŜe najlepsza, a w zamku wszystko było w najlepszym porządku.
Ojciec sprowadzał z tych wiosek oliwę z oliwek, warzywa, mleko, masło i wiele
innych rzeczy, które wcale nie były mu potrzebne. Jeśli osadom tym pisany był rychły kres
—
cóŜ robić? Niech tak się stanie.
Dwa dni później nie miałem juŜ przy wieczerzy najmniejszych wątpliwości: wszyscy
siedzieli w bezgłośnym napięciu, a matka była czymś poruszona na tyle, Ŝe nie umiała
oddawać się normalnej dlań przy kolacji paplaninie. Wydawało się, iŜ jakakolwiek
rozmowa
nie jest w tej sytuacji moŜliwa.
A jednak — oprócz ludzi niespokojnych i tajmniczo milczących, w jadalni byli teŜ
inni, jakby odporni na działanie złowieszczej atmosfery. Paziowie obsługiwali ich zatem
wesoło, a niewielki zespół muzyczny, przybyły do zamku dzień wcześniej, uraczył nas
prześlicznym zestawem pieśni na wiolę i lutnię. ,
Matki atoli nie zdołano namówić do wykonania któregoś z jej ulubionych wolnych
tańców.
O bardzo późnej juŜ porze obwieszczono przybycie gościa. Wszyscy znajdowali się
jeszcze w głównej sali zamku — oprócz Bartoli i Mattea, których odprowadziłem wcześniej
do sypialni i przekazałem w ręce naszej piastunki Simonetty.
Na sali pojawił się kapitan gwardzistów mojego ojca, który stuknąwszy obcasami i
skłoniwszy się przed ojcem, odezwał się tymi słowy:
— Panie mój, pewien człowiek wysoki rangą przybył właśnie w twoje progi, lecz
nie chce, byś podejmował go, jak to określił, w świetle. śąda zatem, byś sam wyszedł mu
na
spotkanie.
Wszyscy obecni przy stole natychmiast nadstawili uszu, a moja matka pobladła ze
złości i poczucia urazy. Jeszcze nikt nigdy niczego od mego ojca nie „Ŝądał”.
Nie miałem teŜ wątpliwości, iŜ kapitan gwardzistów — ujmujący swą
powierzchownością stary wojak, który w zastępach wędrownych najemników widział juŜ
niejedną wojnę —jest nieco poruszony i nadmiernie wręcz czujny.
Ojciec wstał, nic jednak nie mówiąc.
— Czy przystaniesz na to, panie, czy teŜ mam odprawić tego signore z naszego
zamku? — zapytał kapitan.
— PrzekaŜ mu, Ŝe jest w tym domu miłe widziany jako mój gość — odparł ojciec
— i Ŝe w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa nasza gościnność równieŜ jego obejmuje.
JuŜ sam głos mego rodzica uspokoił zgromadzonych przy stole ludzi, choć moja
matka w dalszym ciągu wyglądała na zdezorientowaną.
Kapitan rzucił ojcu porozumiewawcze spojrzenie, jak gdyby chciał dać do
zrozumienia, Ŝe wykonanie jego rozkazu na nic się tutaj nie zda, lecz mimo to odszedł, aby
zakomunikować przybyszowi treść zaproszenia.
Ojciec nie usiadł ponownie. Stał dalej, patrząc w przestrzeń, po czym przechylił
głowę, jakby próbował coś usłyszeć. Odwrócił się i strzelił palcami, przywołując w ten
sposób dwóch drzemiących pod ścianą straŜników.
— Zróbcie obchód całego domu — powiedział miękkim głosem. — Wydaje mi
się, Ŝe do środka wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi
otworem.
StraŜnicy odeszli, zastąpieni przez dwóch innych ludzi. Nie było w tym nic
niezwyczajnego — tego wieczora słuŜbę pełniło wiele osób.
Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie.
— Panie mój, jegomość ten rzecze, iŜ nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle,
ty zaś masz sam przyjść do niego, albowiem on z braku czasu długo na ciebie czekać nie
moŜe.
Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda gniew mego ojca. Nawet wtedy
gdy wcześniej dawał mi lanie bądź okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od
niechcenia. W tej chwili regularne i spokojne z natury rysy jego twarzy wyraŜały
bezgraniczną irytację i rozgniewanie.
— Jak on śmie? — wyszeptał ojciec, po czym obszedł stół i odmaszerował z
kapitanem gwardzistów.
Natychmiast zerwałem się ze swojego krzesła i popędziłem za ojcem. Posłyszałem
jeszcze stłumiony krzyk mojej matki:
— Wracaj, Vittorio.
Mknąłem juŜ atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój
odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi.
— Zostań tutaj, mój synu — powiedział swym, jak dawniej, ciepłym głosem. —
Sam się tym zajmę.
Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuŜ przy wejściu do wieŜy. Dojrzałem stamtąd
tego dziwnego signore, stojącego w świetle pochodni przy bramie po drugiej stronie
dziedzińca.
Ogromne hakowate wrota naszego domostwa zamykano nocą na klucz i ryglowano.
Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąŜ, oświetlony z obydwu
stron
przez trzaskający ogień pochodni, które w moim mniemaniu przydawały splendoru jego
ubraniu z ciemnoczerwonego aksamitu.
Od stóp do głów odziany był na czerwono, co raczej kłóciło się z obowiązującą
naonczas modą. Aliści kaŜdy detal jego stroju — od przybranego klejnotami kubraka aŜ po
szeroką koszulę z atłasu z naszytymi nań aksamitnymi paskami — był tej samej barwy,
jakby
za farbowanie odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji.
Nawet klejnoty, wszyte w kołnierz i zwisające na szyi ze złotego łańcucha, miały
kolor ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry.
Jego czarne, gęste włosy opadały łagodnie na ramiona. Nie widziałem wszakŜe
twarzy; zaprawdę było to niemoŜliwe, poniewaŜ przysłaniał ją aksamitny kapelusz.
Dostrzegłem tylko fragment niezwykle białej skóry, zarys szczęki i kawałek szyi — reszta
pozostawała niewidoczna. Miał przy sobie ogromny pałasz wetknięty w staromodną
pochwę,
a przez ramię przewiesił opończę, równieŜ z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi
się
z daleka zdawało) rzędem złocących się ornamentów.
WytęŜyłem wzrok, usiłując dojrzeć owe symbole na obszyciu płaszcza. Miałem
wraŜenie, Ŝe widzę tam gwiazdę i półksięŜyc, okolone przez wymyślne wzorki, lecz
doprawdy znajdowałem się zbyt daleko.
Dodam, Ŝe człek ten wyróŜniał się nad wyraz imponującym wzrostem.
Ojciec przystanął dość daleko od niego, lecz mówił na tyle cicho, Ŝe nie mogłem go
dosłyszeć. Z uśmiechniętych zaś ust zagadkowego męŜczyzny, spomiędzy widzialnych
teraz
białych zębów dobyły się jakieś miękkie słowa, z których biła zarówno pewność siebie, jak
i
nieodparty urok osobisty ich autora.
— W imię Boga i Zbawiciela naszego zaklinam cię, opuść mój dom! —
wykrzyknął nagle mój ojciec, po czym postąpił do przodu i jednym gwałtownym ruchem
wypchnął tę prześwietną figurę przez drzwi naszego zamczyska.
Byłem zdumiony.
Z ziejącej ciemnością bramy dał się słyszeć przytłumiony, kpiący śmiech, któremu —
jak się zdawało — zawtórowały inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt,
jak
gdyby kilku jeźdźców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal.
Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeŜegnał i złoŜył dłonie do modlitwy.
— Panie nasz, BoŜe, jak oni śmieli! — powiedział, unosząc wzrok.
Dopiero teraz, gdy ojciec ruszył w moją stronę, zauwaŜyłem, iŜ kapitan gwardzistów
znieruchomiał z przeraŜenia.
Kiedy ojciec znalazł się w zasięgu płynącego z wieŜy światła, jego wzrok zetknął się z
moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie.
— Zabij deskami cały dom! — krzyknął. — I przeszukaj go dokładnie. Sprowadź
wszystkich Ŝołnierzy. I zapal wszystkie pochodnie, rozumiesz? We wszystkich wieŜach, na
kaŜdym murze mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić.
Dochodziliśmy właśnie do sali jadalnej, gdy zbliŜył się do nas pomieszkujący tu stary
uczony dominikanin o imieniu Fra Diamonte. Jego siwe włosy były zupełnie potargane, a
sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik.
— Panie mój, cóŜ się stało? — zapytał. — Na miłość boską, co się tu dzieje?
— Zaufaj Bogu, ojcze, i pomódl się ze mną w kaplicy — zwrócił się doń mój
rodzic. A potem krzyknął do zbliŜającego się ku nam szybkim krokiem straŜnika: — Zapal
tam wszystkie świece! Chcę się pomodlić. I niech muzykanci zagrają dla mnie jakieś
sakralne
utwory. Postaraj się wykonać to wszystko bez zwłoki.
Potem wziął za rękę mnie i księdza.
— Nic się doprawdy nie wydarzyło. Obaj winniście o tym wiedzieć. To tylko
głupia przesądność, ale kaŜdy pretekst jest dobry, jeśli człowieka tak związanego z tym
światem jak ja przywodzi do Boga i do modlitwy. Pójdź, Vittorio. Pomodlimy się z Fra
Diamontem, ale przez wzgląd na twoją matkę staraj się niczego po sobie nie okazywać.
Byłem juŜ znacznie spokojniejszy, lecz perspektywa spędzenia całej nocy w jasnej
kapliczce z jednej strony mnie nęciła, z drugiej przyprawiała o lęk.
Poszedłem po swój modlitewnik, mszał i inne naboŜne ksiąŜeczki, wykonane we
Florencji z prześwietnego papieru welinowego, ze złoconym drukiem i pięknymi
ilustracjami.
Wychodziłem właśnie ze swojej komnaty, gdy ujrzałem rodziców. Ojciec zwracał się
do matki tymi słowy:
— I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych. Poza tym dojdź wreszcie do
siebie, bo dłuŜej juŜ tego strapienia nie zniosę.
Matka połoŜyła dłoń na brzuchu.
Pojąłem, Ŝe znowu jest przy nadziei. Uzmysłowiłem teŜ sobie, iŜ ojciec mój naprawdę
bardzo się czymś niepokoi. Co mogły znaczyć te słowa: „I ani na chwilę nie zostawiaj
dzieci
samych”? CóŜ to mogło oznaczać?
Kaplica urządzona była wygodnie. Ojciec juŜ w dawniejszych czasach wyposaŜył ją w
wykonane z dobrego drewna i wyściełane aksamitem klęczniki, choć podczas większych
uroczystości wszyscy modlili się na stojąco. Ławek w tych czasach jeszcze nie znano.
Tej nocy papa zaprowadził mnie teŜ do krypty, którą otwierało się okrągłym
uchwytem, doskonale wkomponowanym w liczne ornamenty na marmurowej posadzce
kaplicy.
Wiedziałem o istnieniu tych podziemi, lecz skarcono mnie boleśnie, gdym dzieckiem
będąc, zakradł się tam potajemnie. Ojciec powiedział mi wtedy, Ŝe rozczarował się mną,
jako
Ŝe nie umiałem dochować rodzinnego sekretu.
Ta przygana zabolała mnie bardziej niŜ chłosta. Nigdy go potem nie prosiłem o
pozwolenie udania się wraz z nim do krypty, choć miałem świadomość, iŜ ojciec raz po raz
tam zachodzi. Myślałem, Ŝe znajdują się tam jakoweś skarby i tajemnicze przedmioty z
czasów pogańskich.
Teraz zaś ujrzałem przed sobą przepastną komnatę — wysoką, głęboką, wyłoŜoną
kamieniem i wypełnioną rozmaitymi skarbami. Zobaczyłem stare skrzynie, stosy starych
ksiąŜek oraz dwoje zaryglowanych drzwi.
— To są drogi do grobowców z zamierzchłych czasów — powiedział ojciec. — Nie
ma potrzeby, byś je teraz oglądał, ale z pewnością warto ci wiedzieć o ich istnieniu.
Zachowaj
to w swej pamięci.
Kiedy wróciliśmy do kaplicy, ojciec zamknął klapę w posadzce i opuścił okrągły
uchwyt w taki sposób, Ŝe znowu nie dało się go odróŜnić od reszty ornamentów z marmuru.
Fra Diamonte udawał, Ŝe nic nie widzi. Matka juŜ spała, takoŜ i moje rodzeństwo.
Przed nastaniem świtu, nie wychodząc z kaplicy, wszyscy troje zapadliśmy w sen.
O brzasku, obwieszczonym przez piejące po wsiach koguty, ojciec mój wyszedł na
dziedziniec, przeciągnął się, popatrzył na niebo i wzruszył ramionami.
Podbiegło do niego dwóch moich wujów, pytając go, kto zacz ten signore, skąd się
wziął i jak on śmie grozić nam oblęŜeniem. Chcieli teŜ wiedzieć, kiedy odbędzie się bitwa.
— Nie, nie, nie, wszystkoście pomylili — odparł ojciec. —
Nie idziemy na wojnę. Wracajcie do łóŜek.
Aliści gdy tylko wymówił to zdanie, rozległ się nagle rozdzierający krzyk i przez
otwartą bramę weszła na nasz dziedziniec jedna ze znanych i lubianych wiejskich
dziewuch,
aby wyrzucić z siebie te straszne słowa:
— Nie ma go. Nie ma dziecka. Zabrali chłopca.
Przez resztę dnia cierpliwie tego malca szukano. Bez skutku. Niebawem okazało się,
iŜ zaginęło teŜ inne dziecko. Chodziło o nieszkodliwego i raczej sympatycznego przygłupa,
któremu upośledzenie mózgu utrudniało przemieszczanie się na własnych nogach. Wszyscy
musieli teraz przyznać ze wstydem, Ŝe nie mają pojęcia, od jak dawna tego chłopca u nas
juŜ
nie ma.
O zmierzchu byłem bliski szaleństwa — musiałem rozmówić się z ojcem sam na sam.
Miałem ochotę wedrzeć się do zamkniętej na klucz komnaty, w której toczył on z wujami i
księdzem gorączkowe debaty i spory. Waliłem w drzwi na tyle głośno — zarówno
pięściami,
jak i stopami — Ŝe w końcu ojciec wpuścił mnie do środka.
Narada miała się juŜ ku końcowi. Papa przyciągnął mnie do siebie i z ogniem w
oczach wypowiedział do mnie te słowa:
— Widzisz, co oni mi uczynili? Sami wzięli sobie haracz, którego ode mnie
wcześniej Ŝądali. Sami go sobie zabrali! Ja odmówiłem, a oni po prostu wzięli.
Patrzył na mnie jak furiat. Potarł swą nie ogoloną twarz, rąbnął pięścią w stół,
przewracając tym samym wszystkie przybory do pisania.
— Za kogo oni się mają? Nachodzą mnie nocą i wymagają, bym oddał im te
niepotrzebne nikomu dzieci.
— O co tu chodzi, ojcze? Musisz mi to powiedzieć.
— Vittorio, jutro skoro świt udasz się do Florencji i zawieziesz tam listy, które ja
dziś wieczorem napiszę. Nic mi tutaj po wiejskich klechach. Oni tu nic nie wskórają. A
teraz
szykuj się do podróŜy.
Raptem ojciec uniósł wzrok. Miałem wraŜenie, Ŝe nasłuchuje i rozgląda się dokoła. Z
okien zniknęły światła i wyglądaliśmy teraz jak własne cienie, tym bardziej, Ŝe ojciec
przewrócił kandelabry.
Patrzyłem na niego kątem oka, zapalając świecę od znajdującej się przy drzwiach
pochodni. Przyniosłem ją do stołu i zapaliłem resztę świeczek.
Ojciec dalej nasłuchiwał, znieruchomiały i czujny, a potem podniósł się bezszelestnie,
opierając zaciśnięte pięści o stół. Najwyraźniej nie był świadom tego, iŜ świece rozjaśniały
w
tej chwili jego udręczoną i przeraŜoną twarz.
— Co słyszysz, mój panie? — zapytałem, stosując bezwiednie tę oficjalną
formułkę.
— Zło — wyszeptał. — Czarcie zjawiska, którym Bóg pozwala istnieć jedynie
przez naszą grzeszność. Weź ze sobą broń, a potem przyprowadź do kaplicy matkę, brata i
siostrę. Nie trać ani chwili. śołnierzom wydałem juŜ stosowne rozkazy.
— Czy zanieść tam takŜe jakieś posiłki? MoŜe tylko chleb i piwo? — zapytałem.
Kiwnął głową, jakby ta sprawa nie zaprzątała jego uwagi.
Przed upływem godziny wszyscy zgromadziliśmy się w kapliczce; oprócz nas było
tam pięciu wujów, cztery ciotki, dwie niańki i Fra Diamonte.
Niewielki ołtarz przystrojony był jak do mszy: ze wspaniale haftowanym obrusem i
masywnymi kandelabrami, w których paliły się świece. Na starej płaskorzeźbie z
odbarwionego juŜ drewna widniał Pan Nasz UkrzyŜowany. Podobizna ta wisiała na ścianie
kaplicy od czasu, gdy dwieście lat wcześniej nasz zamek odwiedził sam św. Franciszek.
Był to wizerunek nagiego Chrystusa — scena Jego męki na krzyŜu, przedstawiona z
typową dla tamtej epoki nie tłumioną zmysłowością. Krucyfiks ten wyraźnie kontrastował z
całą paradą sportretowanych niedawno na tych ścianach świętych, przyodzianych w
finezyjne
stroje barwy szkarłatnej i złotej.
Siedzieliśmy w milczeniu na specjalnie wniesionych dla nas brązowych ławkach. Fra
Diamonte odprawił tego ranka mszę świętą i złoŜył w tabernakulum Ciało i Krew Pana
naszego pod postacią konsekrowanej hostii. Nasza kaplica zamieniła się zatem w Dom
BoŜy
w najpełniejszym tych słów znaczeniu.
Wprawdzie siedząc przy drzwiach, jedliśmy chleb i piliśmy piwo, lecz cały czas
zachowywaliśmy ciszę.
Ojciec mój jednak raz po raz zdobywał się na odwagę i wychodził na rozświetlony
pochodniami dziedziniec. Kontrolował okrzykami rozmieszczonych na wieŜach i murach
Ŝołnierzy, a czasem nawet sprawdzał osobiście, aby przekonać się, czy nad wszystkim
sprawuje wystarczającą pieczę.
WAMPIR VITTORIO Anne Rice „Nowe opowieści o wampirach”
Rozdział 1. Kim jestem, dlaczego piszę, co się wydarzy Gdym był jeszcze małym chłopcem, przyśniło mi się coś strasznego. W owym śnie dzierŜyłem w ramionach odcięte głowy mojego młodszego brata i siostry. Ich nieme oblicza ciągle były Ŝywe: na duŜych oczach trzepotały powieki, policzki zaś czerwieniły się rumieńcami. Niewysłowiona groza mnie równieŜ odebrała zdolność mowy. Sen okazał się proroczy. Nikt wszakŜe nie raczy uronić łezki — ani nade mną, ani nad nimi. Pochowano ich potem bezimiennie, grzebiąc pod pięćset-letnią pokrywą czasu. Jestem wampirem; imię me Vittorio. Piszę te słowa w najwyŜszej wieŜy podupadłego zamczyska, wzniesionego na jednym z górskich szczytów Toskanii — tej arcypięknej krainy w samym sercu Włoch. To właśnie tutaj przyszedłem na świat. Jakkolwiek na to patrzeć, jestem wampirem nietuzinkowym. śyję juŜ od pięciu stuleci, czyli od czasów Cosima Mediciego, i dysponuję ogromną siłą. Za świadków niechaj posłuŜą mi aniołowie, jeśli uda się wam skłonić ich do rozmowy. Miejcie się więc na baczności. Nie mam jednakŜe nic wspólnego z bohaterami „Kronik wampirów”. Mam na myśli ową gromadę osobliwych romantyków, wywodzącą się z połoŜonego na południowych krańcach Nowego Świata miasta Nowy Orlean bądź w dalszym ciągu tam za- mieszkała. Znacie ich juŜ zapewne z wielu pociesznych ksiąg i opowieści. Nic mi nie wiadomo o tych przeraŜająco prawdziwych postaciach, które paradują przed wami pod osłoną fikcji literackiej. Nie są mi znane ich niebiańsko ponętne grzęzawiska w Luizjanie, dlatego teŜ, począwszy od tego zdania, Ŝadnej wzmianki na ich temat w niniejszym tomie juŜ nie uświadczycie. A jednak to właśnie one skłoniły mnie do przelania na papier opowieści o mych młodych latach, do snucia gawęd o własnej przeszłości. W ten sposób okruchy mego Ŝywota zostaną uwiecznione w księdze, która — by tak rzec — krąŜąc po świecie szerokim, zetknie się kiedyś za sprawą przypadku bądź przeznaczenia z dziełami tamtych wampirów dotyczącymi. Przez całe stulecia mej wampirzej egzystencji błąkałem się po świecie, obserwując go bacznie i przenikliwie. Ani jeden z mych pobratymców nigdy niczym mi nie zagroził, poniewaŜ udało mi się uniknąć ich podejrzeń i pozostać dlań zupełnie nie rozpoznanym. Nie pragnę tu jednak zdawać relacji z mych perypetii. Jako się rzekło: opowiem o swoich początkach. Wierzę bowiem głęboko, iŜ mam wam do przekazania wieści zgoła niezwykłe. Kto wie, czy po ukończeniu tej księgi nie stanę się z własnej woli jedną z postaci w przeogromnym cyklu powieściowym, zaludnionym przez wampiry z Nowego Orleanu i San Francisco. Na razie nie silę się na odpowiedź, bo i ta sprawa nie zaprząta mojej uwagi. To tutaj spędzam swoje spokojne noce — wśród zarośniętych liśćmi kamieni, w
miejscu, gdziem jako dziecko zaznał tyle szczęścia. Zdeformowane i popękane ściany pokryły się juŜ ciernistymi krzewami porzeczek, a pachnące dęby i kasztany utworzyły dokoła niewielki lasek. Wszystko to usposabia do spisania wydarzeń, które przypadły mi w udziale, albowiem los mój wydaje się niepodobny do Ŝycia innych wampirów. Bynajmniej nie zawsze przebywam tu właśnie. Przeciwnie — najczęściej bytuję w owym mieście, które jawi mi się królową miast wszystkich. We Florencji zakochałem się w chwili, gdym dzieckiem będąc, zobaczył ją po raz pierwszy. Cosimo Starszy prowadził naonczas swój potęŜny Banco Medici, troszcząc się oń osobiście, choć był najmajętniejszym człowiekiem w Europie. W domostwie Cosima Mediciego rezydował wielki rzeźbiarz Donatello, wykuwający swe dzieła z marmuru i brązu. Mieszkali tam nadto rozliczni malarze i poeci tudzieŜ badacze magii wraz z adeptami sztuki muzycznej. Prześwietny Brunelleschi — twórca kopuły w największej z florenckich świątyń — wznosił podówczas kolejną katedrę, ponownie na zlecenie Cosima. Michelozzo zaś trudził się nad przebudową klasztoru św. Marka, przystępując zarazem do pracy nad pałacem dla Cosima, rozsławionym później jako Palazzo Vecchio. Dla najsłynniejszego z Medyceuszy przeczesywano teŜ zakurzone biblioteki całej Europy w poszukiwaniu klasycznych ksiąg Greków i Rzymian, by przekładać je potem na nasz włoski język ojczysty, odwaŜnie wybrany przez Dantego na tworzywo jego Boskiej komedii. Pod dachem Cosima dane mi było — mnie, młodziutkiemu śmiertelnikowi, co go fortuna i fatum pospołu sobie wybrały — tak, na własne oczy ujrzeć dostojnych gości soboru we Florencji: papieŜa Eugeniusza IV i przybyłego z Bizancjum samego cesarza i patriarchę Konstantynopola, Jana VIII Paleologa. Zawitali tam oni w celu zasypania przepaści między Kościołem wschodnim i zachodnim, a jam jeno patrzył, jak w pełni swego majestatu wjeŜdŜają do targanego srogą burzą miasta i poŜywiają się przy Cosimowym stole. Dość juŜ tego, powiecie. Ja zaś się z wami zgodzę. Nie jest to wszak historia rodu Medyceuszy. Pozwólcie mi atoli nadmienić, iŜ człek, który nazwie ich przy was niegodziwcami, sam jest niespełna rozumu. W końcu nikt inny jak właśnie potomkowie Cosima otoczyli opieką Leonarda da Vinci, Michała Anioła i całe legiony innych artystów. A wszystko to za sprawą bankiera (bądź teŜ lichwiarza — jak zwał, tak zwał), co zechciał dodać Florencji piękna i splendoru, albowiem uznał to za chwalebne i poŜądane. Do Cosima powrócę w stosownej chwili, zresztą jedynie w kilku krótkich słowach. Choć przyznać się muszę, Ŝe zwięzłość nie naleŜy do moich przymiotów, tutaj powiem wam tylko, Ŝe człowiek ten ciągle jest wśród Ŝywych. Ja zaś od roku 1450 sypiam w towarzystwie umarłych.
Zanim poznacie moje początki, niech będzie mi wolno uzupełnić niniejszą przedmowę jednym jeszcze ustępem. Nie myślcie, błagam, iŜ napotkacie tu starodawny styl. Nie liczcie zatem na drętwą, afektowaną angielszczyznę, która przywoływałaby wizje zamkowych murów przez górnolotne, acz skromne w istocie rzeczy słownictwo. Swoją historię opowiem w sposób naturalny i kunsztowny zarazem, delektując się przy tym słowami, bom jest ich wielkim miłośnikiem. Jako istota nie podległa śmierci, wchłonąłem w siebie angielszczyznę czterech minionych stuleci — od sztuk Christophera Marlowe’a i Bena Jonsona aŜ po urywany, chropowaty, lecz sugestywny język filmów z Sylvestrem Stallone'em. Znajdziecie mnie wszechstronnym, śmiałym, ba, bez mała szokującym. Dlaczego bowiem nie miałbym czerpać z pełnego arsenału mego epickiego talentu? CzyliŜ angielska mowa nie wyszła juŜ była poza obręb jednej tylko krainy, a potem dwóch, trzech, czterech lądów? Stała się oto językiem całej planety — zarówno odludnych zakątków Tennessee, jak i najodleglejszych wysp celtyckich, a takŜe rojnych miast Australii i Nowej Zelandii. Jestem dzieckiem renesansu, przeto param się wszystkim i bez Ŝenady mieszam ze sobą przeróŜne rzeczy. Czynię to w głębokim przekonaniu, iŜ słuŜę w ten sposób jakowymś wyŜszym celom. Co tyczy się mej rodzimej włoszczyzny, niechaj czytane na głos imię Vittorio brzmi w waszych uszach bardzo miękko, a inne italskie imiona z tej ksiąŜki obdarzcie tchnieniem pełnym i wonnym. Jest to w istocie język tak słodki, Ŝe angielskie słowo stone (kamień) rozrasta się w nim do rozmiarów trzech sylab: pi-ea-tra. Nic teŜ nie równa się z nim elegancją. Dlatego kaŜdym innym językiem mówię z takim włoskim akcentem, jaki spotkacie we współczesnej Florencji. Raduję się więc niepomiernie, iŜ moje anglojęzyczne ofiary mogą upajać się mymi jedwabiście wymówionymi pochlebstwami, mym połyskliwie włoskim akcentem. Nie jestem wszakŜe szczęśliwy. Nie wolno wam tak myśleć. Nie napisałbym tego tomiszcza, aby ukazać los szczęśliwego wampira. Mam mózg oraz serce. Otacza mnie równieŜ eteryczna podobizna siebie samego, stworzona najpewniej przez jakieś WyŜsze Moce. Wewnątrz tej nienamacalnie zwiewnej powłoki tkwi to, co człowiek nazywa duszą. TakoŜ i ja duszę posiadam. Hektolitry krwi nie zatopią jej we mnie — nie przedzierzgnę się w beztroskiego upiora. Okej, okej, okej. Podobno słowo to znane jest wszystkim mieszkańcom naszego globu. Jesteśmy gotowi, moŜemy zaczynać. JednokowoŜ pragnę wam jeszcze zacytować pewnego zapoznanego, lecz wybornego pisarza nazwiskiem Sheridan Le Fanu. Będą to słowa wypowiedziane w wielkiej udręce przez opętanego bohatera jednego z doskonale napisanych opowiadań tegoŜ właśnie autora. Pisarz ów, wywodzący się z Dublinu, zmarł wprawdzie w roku 1873, zwaŜcie wszelako na świeŜość jego języka i zatrwaŜającą ekspresyjność, jakiej udzielił on postaci kapitana Bartona w opowiadaniu The Familiar.
„Jakichkolwiek wątpliwości nie budziłaby we mnie autentyczność tego, co podaje się nam za prawdy objawione, grozą przepaja mnie jeden niezbity fakt: poza tym światem istnieje inna, duchowa rzeczywistość, której mechanizm łaskawie się przed nami ukrywa. Niekiedy wszakŜe — ku naszemu przeraŜeniu — system ów po części uchyla rąbka swej tajemnicy. Pewien jestem — ba! — nawet wiem (...), Ŝe istnieje jakowyś Bóg, straszny Bóg, i Ŝe wina pociąga za sobą karę, wymierzoną w tajemniczy i zdumiewający sposób przez siły dla nas niepojęte i budzące bezbrzeŜną trwogę. Wielki BoŜe, jakŜem ja przekonany o istnieniu owego duchowego wymiaru, który złowrogi jest, nieprzejednany i wszechmocny. Pod jego to jarzmem uginałem się i uginam, doznając mąk właściwych wszystkim wiekuiście potępionym istotom!” I cóŜ wy na to? Mnie samego ten fragment śmiertelnie bez mała ugodził. Raczej nie nazwę naszego Boga „strasznym”, naszego wymiaru zaś „złowrogim”, choć w słowach tych zda się tkwić nie dające się nijak podwaŜyć jądro prawdy. Aczkolwiek jest to fikcja literacka, nie brak w niej chyba szczerych emocji. PowyŜszy wyimek oceniam wysoko, gdyŜ ciąŜy nade mną potworna klątwa, której ja wśród wampirów jestem jedyną ofiarą. Mniemam, iŜ inni są od niej wolni. Wedle mnie kaŜdy z nas — ludzie i wampiry, słowem: wszystkie istoty zdolne do uczuć i płaczu — cierpi wskutek pewnego przekleństwa. OtóŜ i one: dysponujemy wiedzą, której cięŜar nas przerasta, i nie moŜemy uczynić nic, absolutnie nic, aby oprzeć się jej sile i związanym z nią pokusom. Pod koniec mej opowieści podejmę ten temat ponownie. Przekonam się, jak teŜ pojęliście niniejszą historię. Zapadł juŜ wczesny wieczór. Monumentalne ruiny najwyŜszej wieŜy mego ojca w dalszym ciągu wznoszą się dumnie na tle mieniącego się gwiazdami nieboskłonu. Przez okno widzę teŜ rozświetlone księŜycem wzgórza i doliny Toskanii, a nawet wody morza, pobłyskujące spoza kamieniołomów Carrary. Czuję zapachy kwietnych łąk na dziewiczych jeszcze zboczach, gdzie toskańskie irysy w dalszym ciągu kwitną za dnia na czerwono i biało, abym ja znajdował je potem pod aksamitną osłoną otulającej mnie nocy. Przelewam teraz na papier te słowa, czekając, aŜ księŜyc w swej jak zwykle przyćmionej pełni ukryje się za chmurami. Zapalę wtedy sześć świec, wetkniętych w nierówno wykute kandelabry, stojące onegdaj na biurku ojca. Rodzic mój był wówczas feudalnym panem tej góry wraz ze wszystkimi na niej wioskami. Sprawował on równieŜ nieoficjalną władzę nad Florencją, którą wspomagał w czasie wojny i pokoju jako jej trwale lojalny sojusznik. Byliśmy wtedy bogaci, męŜni, ciekawi świata i niewymownie wręcz szczęśliwi. Pora juŜ, bym opisał wam to, co przepadło.
Rozdział 2 Mój krótki Ŝywot człowieka śmiertelnego, piękno Florencji, świetność naszego małego dworu — to, co przepadło Umarłem w wieku lat szesnastu. Jestem raczej słusznego wzrostu, moje gęste brązowe włosy opadają mi na ramiona, no a Ŝałosne spojrzenie piwnych oczu bywa zaiste trudne do wytrzymania. To ostatnie nadaje mi w pewnym sensie wygląd nieledwie androginiczny. Mam równieŜ powabny, wąski nos, którego nozdrza niezbyt się jednak wyróŜniają. Usta me natomiast są dość akuratnych rozmiarów — ani za wąskie, ani nadmiernie zmysłowe. Jak na owe czasy byłem zaprawdę pięknym chłopcem. W przeciwnym bowiem razie nie naleŜałbym juŜ teraz do grona Ŝywych. Tak to się dzieje z większością wampirów, choćby mówiono wam co innego. Uroda sprowadza na nas nieszczęście. WyraŜając się zaś dokładniej: nieśmiertelność dają nam ci, co nie potrafią oprzeć się roztaczanym przez nas powabom. Oblicze me nie jest dziecinne, lecz bez mała anielskie. Brwi mam gęste, ciemne i na tyle wysoko umieszczone, Ŝe oczy błyszczą mi stanowczo zbyt mocno. Z kolei czoło byłoby odrobinę za wysokie, gdyby z drugiej strony nie było tak płaskie i gdyby gęste, brązowe włosy nie okalały mej twarzy falą loków. Odznaczam się mocnym podbródkiem, którego kwadratowy zarys nie przystaje do reszty mego oblicza. Zdobi go jednak mały dołek. Moje ciało jest silne i nadmiernie wręcz muskularne. Mam szeroką klatkę piersiową oraz pokaźne ramiona, nadające mi wygląd krzepkiego męŜa. Dzięki temu umyka uwadze ma nieforemna szczęka i — przynajmniej z pewnej odległości — mogę uchodzić za męŜczyznę co się zowie. Owo solidnie zbudowane ciało zawdzięczam ćwiczeniom z uŜyciem cięŜkiego miecza, którym oddawałem się intensywnie w ostatnich latach mego Ŝywota. PrzysłuŜyły mi się równieŜ szaleńcze polowania w górach, gdy wspomagany przez sokoły ganiałem wszędy na własnych nogach (choć posiadałem juŜ wówczas cztery rumaki, a pośród nich konia królewskiej krwi, zdatnego do uniesienia mnie w pełnym rynsztunku bojowym). Tamta zbroja ciągle spoczywa pod moją wieŜą. Nigdy nie uŜyłem jej w trakcie walki. Wprawdzie Italia za moich czasów ogarnięta była wojenną poŜogą, to jednak Florentyńczycy zawsze wysługiwali się w bitwach najemnikami. Ojciec mój musiał jedynie zadeklarować swą absolutną lojalność względem Cosima i
nie dopuścić, by jakikolwiek stronnik Świętego Cesarstwa Rzymskiego, księcia Mediolanu lub rzymskiego papieŜa przemieszczał swe wojska przez nasze przełęcze lub zatrzymywał się w naszych wioskach. Tak się szczęśliwie złoŜyło, iŜ posiadłości nasze nie leŜały na Ŝadnym z głównych traktów. Przemyślni antenaci wznieśli to zamczysko trzy setki lat przed mymi narodzinami. Ród nasz ma swój początek w czasach Longobardów, czyli przybyłych z Północy barbarzyńców, którzy — jak mniemam — zostawili nam w schedzie nieco swojej krwi. KtóŜ to moŜe wiedzieć? Wszak od upadku staroŜytnego Rzymu niejedno obce plemię wtargnęło do Italii. Zewsząd otaczały nas frapujące pozostałości okresu pogańskiego. Na okolicznych polach napotykaliśmy raz po raz osobliwe nagrobki nie pierwszej juŜ młodości, jak równieŜ cudaczne boginie z kamienia, otaczane jeszcze czcią przez miejscowe chłopstwo, o ileśmy wcześniej owych posągów nie poddali konfiskacie. Pod naszymi wieŜami znajdowały się podziemia, które — jak czasem mówiono — pochodziły sprzed narodzin Chrystusa. Obecnie wiem, Ŝe w istocie tak było i Ŝe miejsca te naleŜały do znanego nam juŜ z historii ludu Etrusków. W domu naszym panowały stare obyczaje feudalne, z pogardą odnoszono się do zajęć handlowych, od męskich jego mieszkańców zaś wymagano odwagi i waleczności. Zgromadzonych podczas rozlicznych wojen skarbów był ci u nas prawdziwy dostatek: złote i srebrne kandelabry oraz kinkiety, masywne szafy z bizantyjskimi wzorkami, flamandzkie gobeliny, całe tony koronek tudzieŜ ręcznie zdobione złotem i klejnotami baldachimy, a wszystko to z najwspanialszej przetworzone materii. Jako Ŝe ojciec mój wielce Medyceuszy podziwiał, we wszelkie zbytkowne przedmioty zaopatrywał się podczas swych wizyt we Florencji. W kaŜdym z waŜniejszych pomieszczeń naszego domostwa ściany nie miały prawa świecić kamiennymi pustkami: pokrywały je kwieciste arrasy, wszystkie zaś korytarze i alkowy zapełnione były rdzewiejącymi zbrojami rycerzy, których imiona dawno juŜ poszły w zapomnienie. Cieszyliśmy się niepomiernym bogactwem. Słuchy na ten temat doszły mnie juŜ w dzieciństwie, kiedy mówiło się niezbyt jasno zarówno o heroicznie zdobytych łupach wojennych, jak i o tajemniczych skarbach z czasów pogańskich. Bywały, rzecz jasna, takie stulecia, kiedy to nasza rodzina wadziła się zbrojnie z innymi górskimi miastami i fortami. Jeden zamek napadał na drugi i w mgnieniu oka burzono dopiero co wniesione obwarowania. W tym samym okresie Florencja stanowiła bazę niezmiennie swarliwych i Ŝądnych krwi Gwelfów i Gibelinów. Ówczesna komuna florencka posyłała swoje wojska, by równać z ziemią podobne naszemu zamki i unicestwiać kaŜdego z zagraŜających jej magnatów. Tamten okres naleŜał juŜ jednak do przeszłości. Przetrwaliśmy dzięki zmyślności i trafnym decyzjom. Byliśmy zresztą zdani na własne siły — w tej skalistej, nieprzyjaznej człowiekowi krainie, którą wieńczył jeden z górskich szczytów (to tam bowiem Alpy zstępują do Toskanii), i gdzie najbliŜsze naszemu
zamczyska przeistoczyły się juŜ w opuszczone ruiny. Nasz najbliŜszy sąsiad sprawował władzę nad własną enklawą wiosek, zachowując lojalność wobec księcia Mediolanu. Nie kłopotał się wszakŜe naszą obecnością, a i my nie poświęcaliśmy mu uwagi. Nasza polityka jego domeny nie dotyczyła. Mury nasze liczyły dziesięć metrów wysokości, były niezwykle grube, starsze niźli sam zamek, ba, starsze nawet niŜ snute o nich gawędy. Bez ustanku je pogrubiano i uzupełniano wszelakie ubytki. W obrębie naszej zamkowej osady mieściły się teŜ trzy wioseczki, obrośnięte smakowitą winoroślą, z której owoców wyrabiano czerwone wino najwyŜszego gatunku. Znajdowały się tam ponadto miodne ule, krzaki jeŜyn, pola pszenicy i inne uprawy. Na owym terenie hodowano równieŜ mnogość kur i krów, a w przeogromnych stajniach trzymano naleŜące do nas rumaki. Nigdy nie wiedziałem, ile osób trudzi się pracą w naszym małym światku. Dom pełen był administratorów, którzy odpowiadali za takie sprawy. Ojciec mój nieczęsto więc podejmował decyzje osobiście i równie rzadko odwoływał się do władz sądowych Florencji. Nasz kościół przypisano do całego dystryktu, toteŜ osadnicy zamieszkali w licznych siołach u podnóŜa góry przybywali do nas na chrzty, śluby i inne uroczystości. Poza tym przez drugi czas rezydował w naszych murach pewien dominikanin, który kaŜdego ranka odprawiał dla nas mszę świętą. W czasach dawniejszych wycięto w okolicach pokaźne połacie lasu, aby Ŝaden najeźdźca nie mógł niepostrzeŜenie przemieszczać się po zboczach naszej góry. Wszelako gdym ja pojawił się na świecie, środki takowe nie były juŜ nieodzowne. Poniektóre wąwozy i stare ścieŜki zdąŜyły juŜ pokryć się bujnymi i równie jak teraz niedostępnymi lasami, które podchodziły prawie pod same mury zamku. Z wieŜ naszych widać było jakiś tuzin niewielkich osad, ciągnących się ku terenom dolinnym i otoczonych uprawnymi polami, sadami tudzieŜ winnicami. Wszystkie one podlegały naszemu władaniu i były względem nas lojalne. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego mieszkańcy owych osiedli co tchu pognaliby pod nasze bramy, podobnie jak wcześniej — z pełną racją— czynili to ich przodkowie. Urządzano naówczas dni targowe, celebrowano wiejskie święta, obchodzono dni świętych patronów, niekiedy zaś praktykowano nawet alchemię i czary. Nasz kraj był zaiste wspaniały. Zamiejscowi duchowni zawsze zatrzymywali się u nas na dłuŜej. Zdarzało się, iŜ w wieŜach naszego zamku lub w niŜszych, niedawno wzniesionych budynkach kamiennych zamieszkiwało dwóch bądź trzech odwiedzających nas księŜy. Jako małe jeszcze dziecię posłano mnie na edukację do Florencji, gdzie pomieszkiwałem w luksusem i Ŝyciem tętniącym palazzo, naleŜącym do wuja mojej matki. Gdym miał lat czternaście, krewniak ów zmarł, dom jego zamknął podwoje, mnie zaś wraz z dwiema starszymi ciotkami przywieziono na powrót do rodzimego zamczyska. Odtąd jedynie
z rzadka zdarzało mi się nawiedzić Florencję. Ojciec mój ciągle był w głębi serca arystokratą starej daty. ChociaŜ z instynktu waleczny był i niezłomny, trzymał się z dala od intryg na stołecznym dworze. śył zatem w staroświeckim stylu na swoich włościach, a gdy do Florencji zagnały go interesa, Cosimo gościł go tam osobiście. Jeśli zaś szło o syna, ojciec pragnął wychować mnie na księcia, na rycerza, na padrone. Musiałem więc posiąść wszelkie umiejętności i cechy dla rycerza typowe. W wieku lat szesnastu dosiadałem juŜ konia, aby w pełnej zbroi i z opuszczoną przyłbicą pędzić ku słomianemu celowi i przeszyć go swoją kopią. Czyniłem to z równą łatwością i uciechą, jaką dawały mi wyprawy łowieckie, pływanie w górskich potokach bądź konne wyścigi u boku mych wiejskich rówieśników. Polubiłem to wszystko bez najmniejszego protestu. Byłem jednakowoŜ istotą wewnętrznie rozdartą. Umysł mój bowiem poŜywiał się wcześniej przekazywaną mu przez wyśmienitych florenckich nauczycieli łaciną, greką, filozofią i teologią. Brałem teŜ udział w dziecięcych widowiskach i sztukach teatralnych, nierzadko odgrywając główną rolę w spektaklach, które w wujowskim domu prezentowała moja konfraternia. Z jednej strony umiałem wcielić się uroczyście w biblijnego Izaaka, składanego w ofierze przez posłusznego Abrahama; z drugiej zaś byłem czarującym Aniołem Gabrielem, którego podejrzliwy święty Józef zastaje przy Najświętszej Maryi Pannie. Ckniło mi się teraz za tym wszystkim: za księgami, za czytaniami w katedrze, które chłonąłem z niezwykłą u dziecka uwagą, i za cudnymi nocami we florenckim domostwie mojego wuja. Zwykłem w tym czasie zasypiać przy dźwiękach efektownych widowisk operowych, a umysł mój pełen był fantastycznych postaci, które zsuwały się po linach przy wtórze rozszalałych bębnów, lutni i śpiewających unisono głosów tudzieŜ wykonujących małe akrobacje tancerzy. Moje dzieciństwo nie było więc trudne. W chłopięcej konfraterni poznawałem teŜ uboŜszą dziatwę z Florencji — kupieckich synów, sieroty, jak równieŜ chłopców ze szkół przyklasztornych — tak bowiem wychowywano naonczas przyszłego moŜnowładcę. Musiałem zaznajomić się z pospólstwem. Odnoszę wraŜenie, iŜ w tych szczenięcych latach często wymykałem się z tego domu, i to z równą łatwością, jak później, kiedy robiłem wypady poza rodzinny zamek. Pamięć ma zachowała wiele florenckich zabaw, uroczystości, świąt i procesji — zbyt wiele jak na dziecko przyuczane do dyscypliny. I nazbyt często patrzyłem z tłumu na okazale przyozdobione platformy sunące ulicami ku czci świętych; nazbyt często zadziwiały mnie takŜe milczące szeregi paradujących ze świecami ludzi, których powolny chód kojarzył mi się z religijnym jakowymś transem. Owszem, byłem zapewne nicponiem. Bynajmniej się tego nie wypieram. Wychodziłem przez kuchnię, przekupiwszy wcześniej słuŜących. Poza tym zbyt wielu moich przyjaciół rekrutowało się spośród grandziarzy i zwykłych łobuzów. Wdawałem się w jakąś rozróbę, po czym co tchu pędziłem do domu. Grywaliśmy w piłkę i toczyliśmy bitwy na miejskich placach, skąd księŜa przeganiali nas rózgami i pogróŜkami. Zachowywałem się grzecznie i niegrzecznie, choć nigdy nie byłem złym chłopcem.
W wieku lat szesnastu umarłem dla tego świata i nigdy juŜ potem nie ujrzałem florenckich — czy jakichkolwiek innych — ulic w rozświetlony słońcem dzień. Mogę tylko zapewnić was, Ŝe widziałem to, co najlepsze. Potrafię bez trudu przywołać obraz uroczystości świętojańskich: przed sklepami i sklepikami wystawiano najokazalsze towary, a idący do katedry mnisi śpiewali swe arcypiękne hymny w podzięce za powodzenie, jakim Bóg obdarzył to miasto. Mógłbym tak jeszcze bardzo długo. Zachwyty nad ówczesną Florencją nie powinny zaiste mieć końca. W mieście tym Ŝyli handlarze i wybitni artyści; przebiegli politycy i nawiedzeni święci; natchnieni poeci i zuchwali szubrawcy. Myślę, Ŝe znano tam wtedy wiele rzeczy, które do Anglii i Francji miały dotrzeć znacznie później, a które w pewnych krajach nie są znane nawet obecnie. Dwie sprawy nie ulegają tu najmniejszej nawet wątpliwości: Cosimo był najpotęŜniejszym człowiekiem na świecie, Florencją zaś rządził lud, tylko lud. Wróćmy jednak do mego ojczystego zamczyska. Kontynuowałem w nim swoją naukę i w mgnieniu oka potrafiłem przedzierzgnąć się z rycerza w młodego uczonego. Cień na me ówczesne Ŝycie rzucił jeden fakt: gdym miał lat szesnaście, mogłem juŜ rozpocząć studia na uniwersytecie. Wiedziałem o tym i w pewnym sensie tego pragnąłem; aliści zajmowała mnie wtedy hodowla sokołów, które poddawałem odpowiedniej tresurze, aby następnie zabierać je na polowania. Zaprawdę pokusa ta była nie do odparcia. Starsi krewniacy, zwłaszcza zaś zasiadający co dzień do wieczerzy wujowie mojego ojca, widzieli we mnie mola ksiąŜkowego. Ludzie ci naleŜeli do czasów juŜ minionych, do okresu, „gdy światem nie władali jeszcze bankierzy”. Opowiadali oni bajeczne historie o odbytych za młodu krucjatach, o krwawej bitwie pod Akką, o walkach na Cyprze i Rodos, o Ŝyciu na morzu tudzieŜ o wielu egzotycznych portach, gdzie stanowili oni postrach okolicznych tawern i miejscowych kobiet. Matka moja była piękna i pełna Ŝycia; miała brązowe włosy i bardzo zielone oczy. Uwielbiała swój wiejski Ŝywot, chociaŜ Florencję poznała tylko od strony Ŝeńskiego klasztoru. Głęboki niepokój budziła w niej moja chęć czytania Dantego oraz czas, jaki poświęcałem na pisanie. śycie mej matki ograniczało się do przyjmowania gości w wielce wytwornym stylu. Dzięki niej na posadzkach słały się listki lawendy i zioła o słodkim zapachu, a wina miały odpowiedni aromat. Sama teŜ rozpoczynała tańce, w czym partnerował jej brat mego dziadka, jako Ŝe ojciec do tańczenia skory nie był. W porównaniu z Florencją wszystko to odznaczało się raczej wolnym tempem i brakiem większego oŜywienia, którego dostarczały mi jedynie opowieści o prawdziwych wojnach. Wychodząc za mego ojca, matka musiała być bardzo młoda, albowiem w noc swojej śmierci obarczona była brzemieniem kolejnego potomka. Dziecko to zmarło wraz z nią. JuŜ niebawem wam o tym opowiem — jak tylko nadarzy się okazja. No cóŜ, szybkość nie naleŜy do mych przymiotów.
Brat mój Matteo był cztery lata ode mnie młodszy; uczył się znakomicie, choć z domu nigdzie go nie posyłano (a szkoda). Moja siostra zaś o imieniu Bartola urodziła się w niecały rok po moim na ten świat przyjściu, tak szybko, Ŝe ojca napawało to chyba wstydem. Matteo i Bartola byli dla mnie najwspanialszymi i najciekawszymi ludźmi na tym świecie. Cieszyliśmy się wiejską swobodą, biegaliśmy po lasach, zbieraliśmy jeŜyny i słuchaliśmy razem opowieści cygańskich gawędziarzy, zanim ich jeszcze nie poj-mano, a potem usunięto z naszych terenów. Darzyliśmy się wzajemną miłością. Matteo uwielbiał mnie aŜ za bardzo, albowiem darem wymowy górowałem nad naszym ojcem. Brat mój nie dostrzegał wszakŜe ukrytej siły naszego rodziciela ani teŜ jego wytwornych manier. Myślę, Ŝe to ja właśnie wszystkiego Mattea uczyłem. Bartola natomiast przyprawiała o wieczną zgryzotę naszą matkę, która nie mogła przejść do porządku nad stanem jej włosów: pełnych gałązek, płatków, liści i ziemi, czyli śladów po naszych leśnych zabawach. Bartola musiała równieŜ uczyć się wyszywania, śpiewu, poezji i modlitwy. Z drugiej wszakŜe strony urok osobisty i posiadany majątek pozwalały mojej siostrze na uchylanie się od niemiłych jej obowiązków. Ojciec ubóstwiał swą córkę i raz po raz napominał mnie dyskretnie, abym nie spuszczał jej z oczu podczas naszych peregrynacji po lesie. Tak teŜ czyniłem. Byłem gotów pozbawić Ŝycia kaŜdego, kto bodaj śmiałby ją dotknąć! Ach... To juŜ dla mnie zbyt wiele! Nie wiedziałem naonczas, Ŝe czeka mnie aŜ tyle boleści. Zabić kaŜdego, kto śmiałby ją dotknąć! Teraz zaś nachodzą mnie koszmary, które niczym skrzydlate monstra groŜą mi wiekuistym oddzieleniem od bezgłośnych światełek niebiańskich przestworzy. Pozwólcie aliści, bym wrócił do przerwanego na moment wątku. Matki mej nigdym nie rozumiał, i oceniałem ją zapewne w sposób błędny i niesprawiedliwy. Dla niej bowiem wszystko sprowadzało się do przybrania odpowiedniego stylu i nabrania stosownych manier, podczas gdy ojciec przejawiał bezgraniczną autoironię i zawsze umiał mnie rozbawić. Jego Ŝarty i zgryźliwe opowieści sprawiały wraŜenie cynicznych, choć odznaczały się zarazem pewną dobrodusznością. Swymi słowami ojciec nicował na wylot wszelką sztuczność i pompę, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Za beznadziejny uwaŜał człowieczy los na tej ziemi, a wojna sprowadzała się dlań do komedii, pozbawionej bohaterów i granej przez głupców. W samym środku perory mojego wuja ojciec wybuchał gromkim śmiechem, podobnie zresztą kwitując moje nierzadko przydługie poema. Na domiar złego rodzic mój chyba nigdy nie zwrócił się do matki choćby jednym uprzejmym słowem. Był on człekiem okazałej postury, gładko ogolony, o długich włosach i pięknych, wąskich palcach. Te ostatnie kontrastowały z jego pokaźną sylwetką, tym bardziej Ŝe ręce naszych przodków bywały dość mięsiste. Dlatego wszystkie noszone przez ojca pierścienie, wyjątkowej zaprawdę urody, naleŜały wcześniej do jego matki. Na marginesie dodam, Ŝe mnie równieŜ natura obdarzyła takimi dłońmi. W swoim zamku ojciec mój ubierał się bardziej efektownie niŜ we Florencji, gdzie nie odwaŜyłby się pokazywać w tak drogich strojach. Nosił otóŜ królewski aksamit z naszytymi
nań perłami oraz wielgachne płaszcze oblamowane gronostajami. Rękawice miał obite lisią skórką, jego duŜe oczy zaś, osadzone głębiej niŜ moje, spoglądały dokoła krytycznie i nieufnie, nie szczędząc otoczeniu ironii, sarkazmu i drwiny. Ojciec mój jednakowoŜ nigdy nie zachowywał się podle, a jego jedyna dziwaczna maniera polegała na piciu wina z kielichów szklanych, nie zaś z drewnianych, srebrnych czy złotych. Wieczerzę jadaliśmy wobec tego przy stole zastawionym błyszczącymi naczyniami ze szkła. Matka moja uśmiechała się zawsze, zwracając się do małŜonka tymi słowy: „Panie mój, czy byłbyś łaskaw zdjąć swoje nogi ze stołu” lub: „Byłabym wdzięczna, gdybyś dotykał mej osoby, umywszy wcześniej swe tłuste dłonie”, lub: „Zali chcesz wejść do domu w takim stanie?” Pomimo jednak zewnętrznej urokliwości, sądzę, iŜ matka ojca nienawidziła. Raz tylko posłyszałem jej podniesiony na ojca głos, gdy w niedwuznaczny zgoła sposób oświadczyła, iŜ połowa dzieci w naszych wioskach została spłodzona właśnie przez ojca, ona sama zaś pochowała ośmioro niemowląt, którym nie dane było przyjść na ten świat. Zarzuciła wtedy męŜowi brak opanowania, typowy dla nieokiełznanego ogiera. Zaskoczony tym nagłym wybuchem ojciec wyłonił się z małŜeńskiej alkowy i drŜąc na całym ciele, zwrócił się do mnie z pobladłą twarzą: „Wiesz, Vittorio, twoja matka wcale nie jest tak nierozumna, jakom wcześniej o niej zwykł myśleć. Nie, bynajmniej. W istocie rzeczy jest ona po prostu nudna”. W zwykłych okolicznościach ojciec nie powiedziałby o Ŝonie nic równie obcesowego. Tymczasem matka, kiedym wszedł do rodzicielskiej sypialni, rzuciła mi się w ramiona, by przez kolejny kwadrans wylewać z siebie gorzkie łzy. Siedzieliśmy bez słowa w tej niewielkiej kamiennej sali, znajdującej się dość wysoko w najstarszej wieŜy naszego domostwa i wyposaŜonej w pozłacane meble. W pewnym momencie matka wytarła oczy i powiedziała: — Wiesz... On troszczy się o wszystkich. Dba o moje ciotki i wujów, którzy bez niego by sobie nie poradzili. Mnie równieŜ nigdy niczego nie odmówił. — I ciągnęła swoim łagodnym, ukształtowanym w klasztorze głosem: — Spójrz na ten dom. Jest w nim pełno ludzi starszych, których mądrość tak bardzo się wam, dzieci, przysłuŜyła. A wszystko to dzięki waszemu ojcu, bogatemu na tyle, by wszędzie bywać i wszędzie dotrzeć. Jest on doprawdy nad wyraz szczodry. Tylko... Vittorio! Vittorio, nie... To znaczy... Te wiejskie dziewuchy... Mało brakowało, a powodowany chęcią pocieszenia matki, powiedziałbym, iŜ wedle mej wiedzy ja sam spłodziłem tylko jednego bękarta, który jak dotąd chowa się naleŜycie. W samą porę zorientowałem się jednak, Ŝe skutki takiego wyznania byłyby ani chybi katastrofalne, i Ŝadne słowo z mych ust nie padło. Spotkanie to mogło okazać się jedyną rozmową, którą odbyłem z własną matką, wszelako trudno je tak określić, bom przecieŜ nic wtedy nie powiedział. Tak czy inaczej, matka miała rację. Trzy jej ciotki i dwóch jej wujów mieszkało w murach naszego zamczyska, i Ŝyło im się dobrze: ubierali się w drogie stroje z najnowszych
tkanin, sprowadzone prosto z Florencji, zaznając teŜ wszystkich innych uciech i przywilejów egzystencji na magnackim dworze. Ja oczywiście sporo zyskałem, przysłuchując się słowom tych starych juŜ ludzi, którzy o świecie szerokim naprawdę niemało wiedzieli. Podobnie było z wujami mego ojca. Aliści tereny te naleŜały właśnie do nich, a raczej do tej gałęzi rodziny, toteŜ sądzili oni, . iŜ większy mają do nich tytuł, chyba równieŜ dlatego, iŜ swego czasu wsławili się swym oręŜem na Ziemi Świętej bądź teŜ za takich pragnęli uchodzić. Poza tym spierali się z moim ojcem o wszystko: począwszy od smaku pasztecików z mięsem aŜ po niepokojąco nowoczesny styl sprowadzanych z Florencji malarzy, którzy swymi dziełami mieli ozdobić naszą małą kapliczkę. Oprócz upodobania do przedmiotów ze szkła owo nowoczesne naonczas malarstwo było jedyną nowinką cieszącą się przychylnością mojego ojca. Nasza kapliczka przez kilka stuleci świeciła nagimi ścianami. Podobnie jak cztery zamkowe wieŜe i wszystkie otaczające nas mury, zbudowano ją z białego kamienia, który często spotyka się w północnej Toskanii. RóŜni się on wydatnie od typowych dla Florencji materiałów ciemniejszych — szarych i wyglądających na nie doczyszczone. Nasz północny budulec kojarzy się zaś swoją barwą z pastelową tonacją róŜowych róŜyczek. Gdym był jeszcze bardzo młody, ojciec sprowadził z Florencji wyśmienitych malarzy, terminujących wcześniej u Piero della Franceski i innych mistrzów. Zlecił im pokrycie kapliczki malowidłami, których osnowę stanowić miały cudowne opowieści o świętych i pozostałych postaciach biblijnych, zaczerpnięte z księgi Złota legenda. Jako Ŝe ojciec mój nie grzeszył nadmiarem wyobraźni, nakazał malarzom powielanie schematów, z którymi wcześniej zapoznał się we Florencji. Wskutek tego podczas ostatnich lat mego ziemskiego bytowania zamkowa kapliczka pokryła się podobiznami Jana Chrzciciela — patrona miasta i kuzyna Pana naszego — a takŜe św. ElŜbiety, św. Jana, św. Anny, Matki Boskiej, Zachariasza i mnóstwa aniołów. Warto dodać, iŜ kaŜdą z tych postaci przyodziano zgodnie z obowiązującą wtedy najnowszą florencką modą. To właśnie przeciwko tej „nowomodności”, tak bardzo róŜniącej się od dzieł Giotta lub Cimabuego, protestowali moi podstarzali wujowie i ciotki. Nasi wiejscy sąsiedzi chyba teŜ nie do końca te obrazy rozumieli; ich zresztą przeraŜała sama kaplica, gdy przy okazji jakiegoś ślubu czy chrztu zdarzało im się ją nawiedzić. Ja natomiast nie posiadałem się z radości, widząc, jak powstają rzeczone malunki. Z przyjemnością przebywałem wtedy w obecności tych artystów, którzy jednak opuścili nas jeszcze przed demoniczną rzezią kładącą kres mojemu Ŝyciu. We Florencji dane mi było obejrzeć wiele prześwietnych obrazów. Patrzyłem na nie niespiesznie, delektując się wspaniałymi wizjami aniołów i świętych, umieszczonymi w bocznych kapliczkach katedr. Raz nawet — podczas wspólnej z ojcem do Florencji wyprawy — zobaczyłem w domu Cosima nadzwyczaj pobudliwego malarza, Filippa Lippiego, którego musiano naonczas trzymać pod kluczem, Ŝeby ukończył wreszcie jeden ze swoich obrazów.
Ujął mnie ten artysta swą prostoduszną, acz silną osobowością i nierzadko gwałtownymi sposobami, do jakich zwykł się uciekać, by pozwolono mu wyjść z pałacu. PowaŜny Cosimo uśmiechał się doń tylko i swoim niskim głosem próbował okiełznać histerię malarza; przekonywał go, iŜ ten odzyska niezmącony spokój ducha, jak tylko jego praca znajdzie wreszcie swój finisz. Filippo Lippi był wprawdzie zakonnikiem, lecz szalał za płcią piękną, o czym zresztą wszyscy wiedzieli. Rzec nawet moŜna, iŜ był dla florentczyków ulubionym szwarccharakterem. To właśnie pociąg do kobiet nie pozwalał mu spokojnie pracować w pałacu. Podczas wieczerzy, którą nas wtedy tam podjęto, padła sugestia, iŜ Cosimo winien zamknąć Filippa z kilkoma niewiastami, co — być moŜe — zdołałoby tego artystę uszczęśliwić. Cosimo najpewniej nie skorzystał z tej rady; w przeciwnym bowiem razie jego wrogowie rozgłosiliby tę wieść w całym mieście. W tym miejscu pragnę wszakŜe podkreślić rzecz waŜną: nig-dym nie zapomniał tego krótkiego spojrzenia na genialnego Filippa, bo — w istocie — geniuszem on był i w dalszym ciągu za takiego go poczytuję. — A cóŜ ci się tak w nim spodobało? — pytał mnie ojciec. — On jest i dobry, i zły — odrzekłem. — A nie tylko zły bądź dobry. Dostrzegam toczącą się w nim walkę. Ponadto widziałem, jak pracuje z Fra Giovannim... — tak to nazywano wtedy człowieka rozsławionego jako Fra Angelico — .. .i zaprawdę powiedzieć muszę, iŜ jest on niezwykle zdolny. Gdyby było inaczej, Cosimo z pewnością nie godziłby się na takie sceny. Słyszałeś go, papo? — Czy Fra Giovanni jest świętym? — zapytał ojciec. — Hm... Owszem. Tak... Ale czyś widział cierpienie Fra Filippa? Hm, byłem pod wraŜeniem. Ojcec uniósł brwi. Podczas naszej kolejnej i ostatniej zarazem wyprawy do Florencji ojciec postanowił pokazać mi wszystkie obrazy Filippa. Zdumiał mnie tym, iŜ pamiętał o mej fascynacji tym malarzem. Odwiedziliśmy zatem wiele domów, w których wisiały najpiękniejsze jego obrazy, po czym wybraliśmy się do pracowni samego mistrza. Tam zaś na zamówienie Francesca Maringhiego powstawał obraz, który miał przyozdobić ołtarz jednego z florenckich kościołów. Kiedy ujrzałem nie wykończoną jeszcze Koronację Najświętszej Maryi Panny, omalŜe nie zemdlałem z zachwytu, w jaki dzieło to mnie wprawiło. Zaiste trudno mi było stamtąd wyjść. Westchnieniom i łzom nie było końca. Nigdy wcześniej nie widziałem nic równie pięknego — był to nieprzebrany tłum powaŜnie spoglądających ludzkich twarzy wraz z cudownymi aniołami i świętymi; przedstawione tam kobiety odznaczały się niezwykłą gracją, męŜczyźni zaś niebiańską wręcz doskonałością sylwetek. Po prostu szalałem z zachwytu. Ojciec pokazał mi jeszcze dwie inne prace Filippa, obrazujące Zwiastowanie.
Wspominałem juŜ, Ŝe jako dziecko grałem rolę Anioła Gabriela, który przychodzi do Najświętszej Panienki, aby oświadczyć o poczęciu w jej łonie Chrystusa. W naszej interpretacji był to anioł ujmujący swym męskim, ba, samczym wdziękiem, a jego obecność przy Maryi miała wprawić Józefa w osłupienie. Jako gromadka chłopców, nie stroniących od uciech tego świata, postanowiliśmy okrasić ten spektakl szczyptą pikanterii. To znaczy, dodaliśmy parę rzeczy od siebie, bo w Piśmie nie ma chyba ani słowa na temat św. Józefa, który odkrywa potajemną schadzkę swej małŜonki. Była to zatem ma ulubiona rola, stąd teŜ szczególnie upodobałem sobie później obrazy ukazujące Zwiastowanie. Ostatnie zaś malowidło o takim charakterze, które widziałem wtedy we Florencji, wyszło właśnie spod pędzla Filippa w latach czterdziestych piętnastego wieku i swą wspaniałością przyćmiło wszystko, com do tej pory oglądał. Anioł na tym obrazie był z jednej strony postacią niematerialną, z drugiej natomiast odznaczał się cielesną doskonałością, a jego skrzydła składały się z pawich piór. Ogranęła mnie nieprzeparta chęć posiadania tego dzieła na własność. Zapragnąłem je zakupić i zawieźć do naszego zamczyska. Nie było to jednak moŜliwe, albowiem prace Filippa nie znajdowały się w normalnym obiegu rynkowym. Ojciec musiał mnie więc odciągnąć od obrazu mistrza i bodaj nazajutrz znowu byliśmy w domu. Dopiero później zdałem sobie sprawę z jego milczenia, gdym bez ustanku perorował przy nim o Fra Filippie: — Ten obraz jest subtelny i oryginalny — mówiłem — a zarazem zgodny z powszechnie przyjętymi zasadami malowania. Na tym właśnie polega geniusz: wprowadzać zmiany, lecz z pewnym umiarem; być nieszablonowym, lecz zrozumiałym dla innych. I to mu się właśnie udało, ojcze. — Wylewał się ze mnie nieprzerwany potok słów. — Takie jest moje o nim zdanie. Jego cielesność, namiętność do kobiet, nieomal szatańskie łamanie złoŜonych ślubów zakonnych; a z drugiej strony on przecieŜ ciągle jest osobą duchowną, nosi habit, jest Fra Filippo. Z tego wewnętrznego konfliktu wyłaniają się twarze, które na jego obrazach przybierają wyraz zupełnej bezwolności. — Ojciec dalej mnie słuchał. — OtóŜ to — kontynuowałem. — Te postacie odzwierciedlają nieustanne kompromisy przeciwstawnych sobie impulsów, toteŜ są smutne i mądre, nigdy nie są niewinne, a ich miękkie rysy stanowią odbicie trapiącej ich niemej udręki. Gdy wracaliśmy do domu stromą leśną drogą, ojciec zapytał mnie raptem, czy malarze pracujący wcześniej w naszej zamkowej kapliczce byli moim zdaniem cokolwiek warci. — Raczysz Ŝartować, papo — odparłem. — Byli znakomici. Ojciec uśmiechnął się. — No cóŜ, nie wiedziałem. — Wzruszył ramionami. — Chciałem nająć jak najlepszych. Na mojej twarzy równieŜ pojawił się uśmiech.
Ojciec roześmiał się dobrodusznie. Nigdy nie pytałem go, kiedy i czy w ogóle będę mógł opuścić rodzinny dom, aby znowu oddać się studiom. UwaŜałem chyba, Ŝe potrafiłbym swoim postępowaniem ukontentować zarówno jego, jak i siebie. W drodze powrotnej z Florencji zrobiliśmy ponad dwa tuziny postojów. Zakrapiane winem wieczerze spoŜywaliśmy w mijanych przez nas zamkach i przechadzaliśmy się po jasnych, wykwintnie urządzonych rezydencjach oraz przylegających do nich ogrodach. Do niczego nie przywiązywałem naonczas szczególnej wagi, albowiem kaŜde z tych zjawisk stanowiło część składową mojego Ŝycia: altanki pokryte fioletową wistarią, winnice na zieleniących się zboczach czy gładkolice dziewczęta kiwające do mnie ze swych lodŜii. W owym okresie Florencja wdała się w konflikt wojenny. Sprzymierzyła się z arcysławnym Francesco Sforza, aby przejąć kontrolę nad Mediolanem. Po stronie tego ostatniego opowiedziały się z kolei Neapol i Wenecja. Ta straszna wojna nie dotknęła jednak naszej rodziny. Walki toczyły się między najemnikami, a wszelkie odgłosy i echa tych potyczek dało się słyszeć na miejskich ulicach, nie zaś na naszej górze. Wojna ta kojarzy mi się do dzisiaj z dwiema wybitnymi postaciami. Pierwsza z nich to ksiąŜę Mediolanu Filippo Maria Visconti — człowiek, który niezaleŜnie od naszego doń stosunku musiał okazać się naszym nieprzyjacielem; był bowiem wrogiem Florencji. Posłuchajcie najpierw opisu tej osobistości: odraŜająca tusza, przyrodzony niejako brud na ciele oraz zwyczaj rozbierania się do naga, by tarzać się w błocku własnego ogrodu! PrzeraŜał go sam widok szabli i wył, gdy wyjęto ją z pochwy. DrŜał na myśl, iŜ ktoś mógłby sportretować go na płótnie, poniewaŜ uwaŜał się za niebywale brzydkiego, co swoją drogą nie mijało się z prawdą. Mało tego — nie był on zdolny ustać na swoich małych i słabych nogach, toteŜ paziowie musieli wszędzie go nosić. Miał wszakŜe poczucie humoru. Chcąc kogoś wystraszyć, ze swego rękawa wypuszczał węŜa! Urocze, nieprawdaŜ? A jednak człowiek ten przez trzydzieści pięć lat sprawował władzę nad Księstwem Mediolanu, przeciwko któremu wystąpił teraz jego własny najemnik — Francesco Sforza. Nad tym ostatnim nie będę się zbyt długo rozwodził, jako Ŝe był on postacią barwną, acz w inny sposób. Ten silny, męŜny i przystojny syn wieśniaka — wieśniaka, który uprowadzony jako dziecko zdołał stać się przywódcą swych własnych ciemię-Ŝycieli — człowiek ten otóŜ (Francesco) stanął na czele tego właśnie oddziału z chwilą, gdy jego ojciec utonął w potoku, próbując ocalić Ŝycie pewnego pazia. Obydwaj zatem odznaczali się ogromnym męstwem, czystością ducha i talentem przywódczym. Francesco Sforze na własne oczy ujrzałem dopiero po mojej śmierci dla tego świata, gdym juŜ naleŜał do wędrownych wampirów. Rzeczywistość okazała się zgodna z posłyszanymi wcześniej opisami: był on człowiekiem o powierzchowności i wnętrzu wielkiego bohatera. ChociaŜ niełatwo w to uwierzyć, to właśnie temu nieprawemu synowi wieśniaka o mentalności urodzonego Ŝołnierza słabonogi i zwariowany ksiąŜę Mediolanu postanowił oddać za Ŝonę swą córkę. Ta ostatnia nie zrodziła się bynajmniej z lędźwi ksiąŜęcej małŜonki, trzymanej zresztą w ścisłym odosobnieniu, lecz była córką jego nałoŜnicy.
Właśnie ów związek stanowił zarzewie rzeczonej wojny. Z początku Francesco walczył dzielnie za księcia Filippa Marię, kiedy zaś ten dziwaczny i nieobliczalny ksiąŜę w końcu wyzionął ducha, jego zięć — nasz przystojny Francesco, pod urokiem którego znajdowały się juŜ całe Włochy, od papieŜa po Cosimę — sam zapragnął przyjąć tytuł księcia Mediolanu! Wszystko to szczerą jest prawdą. Zali nie ciekawi was ciąg dalszy? Poszperajcie zatem w encyklopediach. Nie nadmieniłem tu bowiem (na przykład), iŜ ksiąŜę Filippo Maria bał się równieŜ piorunów, co skłoniło go do wybudowania w swoim pałacu specjalnej dźwiękoszczelnej komnaty. Takich faktów jest znacznie więcej. Sforza zmuszony był ochronić Mediolan przed groŜącymi mu wojskami, natomiast Gosimo musiał go w tych wysiłkach wspierać. W przeciwnym razie Francja ani chybi dokonałaby agresji na naszą krainę, a i to nie byłoby jeszcze najgorsze. Wszystko to dostarczało mi niezgorszej rozrywki. Jak napomknąłem wcześniej, juŜ w młodym wieku byłem gotów w razie potrzeby brać udział w wojnie lub znaleźć się na ksiąŜęcym dworze. Mimo to te dwie postacie były dla mnie jedynie tematem wieczornych rozmów przy stole. Kiedy zaś mowa była o szalonym Filippo Marii i wypuszczanym przezeń z rękawa węŜu, ojciec mój mrugał do mnie i szeptał mi do ucha: — Nie majak czysta krew ksiąŜęca, synu — po czym wybuchał śmiechem. Co się tyczy romantycznego i męŜnego Francesco Sforzy, ojciec roztropnie nic o nim nie mówił, dopóki człowiek ten walczył po stronie wrogiego nam księcia; gdy jednak wszyscyśmy zwrócili się przeciw Mediolanowi, papa zachwalał tego śmiałego samouka, jak równieŜ jego dzielnego ojca-wieśniaka. Po ówczesnej Italii krąŜył teŜ inny znamienity wariat — rozbójnik i zawadiaka znany jako sir John Hawkwood, który swoich najemnych wojaków gotów był przeciwstawić kaŜdemu, z florentczykami włącznie. Aliści skończył on jako sojusznik Florencji, ba, stał się nawet jej obywatelem, a kiedy opuścił ten świat, jego postać uwieczniono na fresku w katedrze! Tak, takie to były czasy! Myślę, Ŝe los Ŝołnierza nie był wtedy najgorszy, albowiem człowiek poniekąd sam decydował, gdzie będzie toczyć swe boje, i mógł tym samym bez reszty się w taką walkę zaangaŜować. Był to równieŜ dobry czas na czytanie poezji, kontemplację obrazów albo arcywygodne Ŝycie pod bezpieczną osłoną starych murów. MoŜna teŜ było po prostu włóczyć się po tętniących Ŝyciem ulicach bogatych miast — jeśli ktoś dysponował jakimkolwiek wykształceniem, jego wybór był zaiste nieograniczony. Z drugiej strony nie wadziło naonczas zachować pewną ostroŜność. Magnatom w rodzaju mojego ojca groziła w takich wojnach totalna zagłada. Regiony górskie, dotychczas wolne i bezpieczne, stały się polem niszczycielskich inwazji. Raz po raz zdarzało się, iŜ ludzie wcześniej stojący z boku nastawiali się raptem przeciwko Florencji i posyłali tam najemników w brzęczących oręŜach, aby wszystko po drodze zrównać z ziemią.
Powiem tu jeszcze, Ŝe Sforza wygrał w końcu swą wojnę z Mediolanem, w czym wydatnie pomogła mu udzielona przez Cosimę poŜyczka pienięŜna. Późniejsze wypadki to absolutna juŜ hekatomba. No cóŜ — mą cudowną Toskanię mógłbym tak opisywać bez końca. Ze smutkiem ogromnym i Ŝałością myślę o tym, jak Ŝyłaby moja rodzina, gdyby naonczas nie nawiedziło nas zło. Nie potrafię wyobrazić sobie ojca jako staruszka ani siebie samego w zmaganiach z podeszłym wiekiem. W imaginacji nie widzę teŜ siostry mej jako Ŝony miejskiego arystokraty (na co bardzo liczyłem, przedkładając to nad związek z jakimś wiejskim baronem). Cieszę się i zarazem ogarnia mnie zgroza na myśl o istnieniu w tych górach ciągle tych samych wiosek i osad, które oparły się działaniu najstraszniej szych nawet wojen i w których dalej na brukowanych uliczkach widać stojące w oknach doniczki z pelargoniami. Przetrwały równieŜ niektóre zamczyska, przywracane Ŝyciu przez kolejne pokolenia ich mieszkańców. A otóŜ i ciemność. OtóŜ i Vittorio piszący przy świetle gwiazd. W połoŜonej niŜej kapliczce rozgościły się juŜ jeŜyny i inne kolczaste krzewy; malunków nie ogląda juŜ nikt, a święte relikwie kamiennego ołtarza pokryły się grubą warstwą kurzu. Cierpię te atoli chronią pozostałości po moim domu. Pozwoliłem im rosnąć. Pozwoliłem, by zatarły się leśne drogi, bądź sam przyczyniłem się do ich destrukcji. Muszę zachować choć trochę dla Siebie! Muszę! Ale znowu ściągam na siebie oskarŜenia o rozwlekłość — zupełnie zasadne, przyznaję. Czas juŜ zakończyć ten rozdział. Niniejszy wstęp ma swoje źródło w spektaklach, które widziałem w domostwie mojego wuja bądź przed katedrą w Cosiinowej Florencji. Trzeba najpierw odmalować drugi plan, sporządzić rekwizyty, przygotować liny, po których moŜna salwować się ucieczką, a takŜe uszyć stosowne kostiumy. Dopiero potem na scenę wkraczają aktorzy występujący w historii pierwocin mojego Ŝycia. Tak po prostu być musiało. Pozwólcie mi więc zakończyć ten esej o cudach piętnastowiecznej Florencji słowami wielkiego alchemika Ficino: Był to „wiek złoty”. Teraz zaś rozpoczyna się tragedia. Rozdział 3. W którym spada na nas nieszczęście Początek końca nadszedł kolejnej wiosny, niedługo po moich szesnastych urodzinach, które przypadły tamtego roku na ostatni wtorek przed wielkim postem. Zamek i okoliczne wsie cieszyły się wtedy ostatnimi chwilami karnawału. Było wprawdzie nieco chłodno, ale zabawa toczyła się w najlepsze. To właśnie owej nocy poprzedzającej środę popielcową przyśnił mi się koszmar, w którym ujrzałem siebie samego z głowami brata i siostry w dłoniach. Zbudziłem się zlany potem, przeraŜony tym strasznym snem. Spisałem jego treść w moim dzienniczku snów, po czym właściwie o nim zapomniałem. Było to dla mnie zupełnie normalne, tyle Ŝe takiej
zmory jeszczem nie doświadczył. Gdy jednak relacjonowałem me nieczęste przecieŜ koszmary rodzicom bądź innym ludziom, w odpowiedzi słyszałem zawsze to samo: — Vittorio, to dlatego, Ŝe czytujesz te swoje ksiąŜki. Sam jesteś sobie winien. Zaznaczam raz jeszcze: o tym śnie zapomniałem. Na Wielkanoc nasza kraina pokryła się kwiatami, a pierwsze — nie rozpoznane jeszcze przeze mnie — ostrzeŜenie pojawiło się z chwilą, gdy połoŜone w niŜszych partiach naszej góry wioski zupełnie nagle opustoszały. Ja, ojciec, dwóch łowczych, gajowy i pewien Ŝołnierz pojechaliśmy przekonać się naocznie, czy rzeczywiście tamtejsze chłopstwo opuściło swoje sioła wraz z całym Ŝywym inwentarzem. Poczułem się osobliwie, widząc te porzucone osady, choć małe były i pozbawione większego dla nas znaczenia. Wracaliśmy otuleni przez ciepły zmierzch i po drodze mijaliśmy kolejne wiejskie domki — wszystkie zamknięte na cztery spusty. W zatrzaśniętych okiennicach nie widać było najmniejszego promyka światła, z kominów zaś nie dobywała się najcieńsza choćby smuŜka rumianego dymu. Po powrocie stary ochmistrz mojego ojca oświadczył kategorycznie, Ŝe tych wszystkich wasali naleŜy odnaleźć, stłuc i ponownie zagonić do pracy na roli. Ojciec — jak zwykle dobroduszny i spokojny — usiadł przy rozjaśnionym świecą biurku, podparł się na łokciu i rzekł, iŜ wieśniacy owi nie byli jego poddanymi i jako ludzie wolni mieli prawo tę górę opuścić. Takie to bowiem zasady panują we współczesnym świecie, ojciec zaś pragnąłby jeno wiedzieć, co się w naszej krainie dzieje. W pewnej chwili rodzic mój zauwaŜył, Ŝe stoję tuŜ obok i bacznie nań patrzę, po czym natychmiast przerwał naradę, jakby nie warto juŜ było tej kwestii roztrząsać. Sprawa ta wielce mnie wtedy nie zajmowała. Kilka dni później mieszkańcy wsi u podnóŜa góry poczęli nas prosić, abyśmy pozwolili im schronić się w obrębie zamkowych murów. W komnatach ojca odbywały się narady. Słyszałem toczące się za zamkniętymi drzwiami spory. Pewnego wieczoru przy kolacji cała nasza rodzina siedziała w bardzo ponurym jak na nią nastroju; w końcu ojciec mój podniósł się ze swego masywnego krzesła, ustawionego przy środkowej części stołu, i tonem człowieka, którego bezgłośnie obarcza się poczuciem winy, oświadczył, co następuje: — Nie będę prześladował jakichś staruszek tylko dlatego, Ŝe przebijają szpilkami woskowe lalki, palą kadzidło i odczytują głupie i bezsensowne zaklęcia. PrzecieŜ te stare wiedźmy mieszkają na naszej górze od zawsze. Matka zdradzała oznaki wielkiego niepokoju. Kazała nam wstać od stołu, po czym wyprowadziła z jadalni Bartolę, Mattea i moją niechętną jej Ŝyczeniu osobę, mówiąc nam, iŜ winniśmy wcześniej niŜ zwykle pójść spać. — Nie czytaj juŜ dzisiaj, Vittorio — zwróciła się do mnie. — Ale co miał na myśli papa? — spytała Bartola. — Och, chodzi mu o te stare czarownice ze wsi — odparłem, uŜywając włoskiego słowa strega. — Co pewien czas któraś z nich posuwa się za daleko i wybucha bijatyka, ale najczęściej to wszystko sprowadza się do uzdrawiających talizmanów i innych tego typu
historii. Myślałem, Ŝe matka zgani mnie za te słowa, lecz ona stała nieruchomo na wąskich schodkach naszej wieŜy, patrząc na mnie z wyrazem ulgi na twarzy. — Tak, tak, Vittorio — powiedziała. — Nie mylisz się. Florentczycy śmieją się z tych staruszek. Sami znacie zresztą Gattenę, która prócz sprzedawania dziewczętom miłosnych wywarów niczym innym się wszak nie zajmowała. — A z tego powodu nie wytoczymy jej przecieŜ procesu! — zauwaŜyłem, kontent, iŜ matka poświęca mi aŜ tyle uwagi. Bartola i Matteo wykrzyknęli nagle jak jeden mąŜ: — Nie, nie, nie Gattena. Na pewno nie ona. Gattena zniknęła. Uciekła. — Gattena? — zapytałem. A kiedy matka odwróciła się bez słowa, rozkazując mi wymownym gestem odprowadzić rodzeństwo do sypialni, pojąłem powagę całej tej sytuacji. Gattena była najstraszniejszą i najśmieszniejszą zarazem ze wszystkich czarownic. JeŜeli uciekła, jeśli czegoś się bała, to owszem — wieść ta była zaiste interesująca. Bo to właśnie jej, jak mniemała, inni bać się powinni. Kolejne dni Bartola, Matteo i ja spędziliśmy w nastroju spokojnym i błogim, gdy jednak potem wracałem myślami do tamtych czasów, przypominałem sobie natłok doprawdy istotnych wydarzeń. Pewnego popołudnia podszedłem do najwyŜszego okna naszej wieŜy, gdzie zastałem zasypiającego z wolna straŜnika imieniem Tori. Powiodłem spojrzeniem po naszej krainie, starając się objąć wzrokiem jak największą jej połać. — Nie znajdziesz — rzekł Tori. — Niby czego? — zapytałem. — Dymu z choćby jednego paleniska. JuŜ nie znajdziesz. — StraŜnik ziewnął i oparł się o ścianę, uginając pod cięŜarem szabli i skórzanego kaftana. — Niech i tak będzie — dodał i znowu ziewnął. — Widać podoba im się miejskie Ŝycie albo chcą sobie powalczyć po stronie Francesco Sforzy w jego zmaganiach o Księstwo Mediolanu. Niech sobie idą. Potem docenią to, co mieli. Odwróciłem się od straŜnika i znowu spojrzałem na lasy, doliny i nieco zamglone niebo. Miał rację: wioski sprawiały wraŜenie wymarłych, ale czy tak było naprawdę? Widoczność nie była wszakŜe najlepsza, a w zamku wszystko było w najlepszym porządku. Ojciec sprowadzał z tych wiosek oliwę z oliwek, warzywa, mleko, masło i wiele innych rzeczy, które wcale nie były mu potrzebne. Jeśli osadom tym pisany był rychły kres — cóŜ robić? Niech tak się stanie. Dwa dni później nie miałem juŜ przy wieczerzy najmniejszych wątpliwości: wszyscy siedzieli w bezgłośnym napięciu, a matka była czymś poruszona na tyle, Ŝe nie umiała oddawać się normalnej dlań przy kolacji paplaninie. Wydawało się, iŜ jakakolwiek rozmowa nie jest w tej sytuacji moŜliwa. A jednak — oprócz ludzi niespokojnych i tajmniczo milczących, w jadalni byli teŜ
inni, jakby odporni na działanie złowieszczej atmosfery. Paziowie obsługiwali ich zatem wesoło, a niewielki zespół muzyczny, przybyły do zamku dzień wcześniej, uraczył nas prześlicznym zestawem pieśni na wiolę i lutnię. , Matki atoli nie zdołano namówić do wykonania któregoś z jej ulubionych wolnych tańców. O bardzo późnej juŜ porze obwieszczono przybycie gościa. Wszyscy znajdowali się jeszcze w głównej sali zamku — oprócz Bartoli i Mattea, których odprowadziłem wcześniej do sypialni i przekazałem w ręce naszej piastunki Simonetty. Na sali pojawił się kapitan gwardzistów mojego ojca, który stuknąwszy obcasami i skłoniwszy się przed ojcem, odezwał się tymi słowy: — Panie mój, pewien człowiek wysoki rangą przybył właśnie w twoje progi, lecz nie chce, byś podejmował go, jak to określił, w świetle. śąda zatem, byś sam wyszedł mu na spotkanie. Wszyscy obecni przy stole natychmiast nadstawili uszu, a moja matka pobladła ze złości i poczucia urazy. Jeszcze nikt nigdy niczego od mego ojca nie „Ŝądał”. Nie miałem teŜ wątpliwości, iŜ kapitan gwardzistów — ujmujący swą powierzchownością stary wojak, który w zastępach wędrownych najemników widział juŜ niejedną wojnę —jest nieco poruszony i nadmiernie wręcz czujny. Ojciec wstał, nic jednak nie mówiąc. — Czy przystaniesz na to, panie, czy teŜ mam odprawić tego signore z naszego zamku? — zapytał kapitan. — PrzekaŜ mu, Ŝe jest w tym domu miłe widziany jako mój gość — odparł ojciec — i Ŝe w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa nasza gościnność równieŜ jego obejmuje. JuŜ sam głos mego rodzica uspokoił zgromadzonych przy stole ludzi, choć moja matka w dalszym ciągu wyglądała na zdezorientowaną. Kapitan rzucił ojcu porozumiewawcze spojrzenie, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, Ŝe wykonanie jego rozkazu na nic się tutaj nie zda, lecz mimo to odszedł, aby zakomunikować przybyszowi treść zaproszenia. Ojciec nie usiadł ponownie. Stał dalej, patrząc w przestrzeń, po czym przechylił głowę, jakby próbował coś usłyszeć. Odwrócił się i strzelił palcami, przywołując w ten sposób dwóch drzemiących pod ścianą straŜników. — Zróbcie obchód całego domu — powiedział miękkim głosem. — Wydaje mi się, Ŝe do środka wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi otworem. StraŜnicy odeszli, zastąpieni przez dwóch innych ludzi. Nie było w tym nic niezwyczajnego — tego wieczora słuŜbę pełniło wiele osób. Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie. — Panie mój, jegomość ten rzecze, iŜ nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle, ty zaś masz sam przyjść do niego, albowiem on z braku czasu długo na ciebie czekać nie moŜe. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda gniew mego ojca. Nawet wtedy gdy wcześniej dawał mi lanie bądź okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od niechcenia. W tej chwili regularne i spokojne z natury rysy jego twarzy wyraŜały bezgraniczną irytację i rozgniewanie. — Jak on śmie? — wyszeptał ojciec, po czym obszedł stół i odmaszerował z
kapitanem gwardzistów. Natychmiast zerwałem się ze swojego krzesła i popędziłem za ojcem. Posłyszałem jeszcze stłumiony krzyk mojej matki: — Wracaj, Vittorio. Mknąłem juŜ atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi. — Zostań tutaj, mój synu — powiedział swym, jak dawniej, ciepłym głosem. — Sam się tym zajmę. Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuŜ przy wejściu do wieŜy. Dojrzałem stamtąd tego dziwnego signore, stojącego w świetle pochodni przy bramie po drugiej stronie dziedzińca. Ogromne hakowate wrota naszego domostwa zamykano nocą na klucz i ryglowano. Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąŜ, oświetlony z obydwu stron przez trzaskający ogień pochodni, które w moim mniemaniu przydawały splendoru jego ubraniu z ciemnoczerwonego aksamitu. Od stóp do głów odziany był na czerwono, co raczej kłóciło się z obowiązującą naonczas modą. Aliści kaŜdy detal jego stroju — od przybranego klejnotami kubraka aŜ po szeroką koszulę z atłasu z naszytymi nań aksamitnymi paskami — był tej samej barwy, jakby za farbowanie odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji. Nawet klejnoty, wszyte w kołnierz i zwisające na szyi ze złotego łańcucha, miały kolor ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry. Jego czarne, gęste włosy opadały łagodnie na ramiona. Nie widziałem wszakŜe twarzy; zaprawdę było to niemoŜliwe, poniewaŜ przysłaniał ją aksamitny kapelusz. Dostrzegłem tylko fragment niezwykle białej skóry, zarys szczęki i kawałek szyi — reszta pozostawała niewidoczna. Miał przy sobie ogromny pałasz wetknięty w staromodną pochwę, a przez ramię przewiesił opończę, równieŜ z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi się z daleka zdawało) rzędem złocących się ornamentów. WytęŜyłem wzrok, usiłując dojrzeć owe symbole na obszyciu płaszcza. Miałem wraŜenie, Ŝe widzę tam gwiazdę i półksięŜyc, okolone przez wymyślne wzorki, lecz doprawdy znajdowałem się zbyt daleko. Dodam, Ŝe człek ten wyróŜniał się nad wyraz imponującym wzrostem. Ojciec przystanął dość daleko od niego, lecz mówił na tyle cicho, Ŝe nie mogłem go dosłyszeć. Z uśmiechniętych zaś ust zagadkowego męŜczyzny, spomiędzy widzialnych teraz białych zębów dobyły się jakieś miękkie słowa, z których biła zarówno pewność siebie, jak i nieodparty urok osobisty ich autora. — W imię Boga i Zbawiciela naszego zaklinam cię, opuść mój dom! — wykrzyknął nagle mój ojciec, po czym postąpił do przodu i jednym gwałtownym ruchem wypchnął tę prześwietną figurę przez drzwi naszego zamczyska. Byłem zdumiony. Z ziejącej ciemnością bramy dał się słyszeć przytłumiony, kpiący śmiech, któremu —
jak się zdawało — zawtórowały inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt, jak gdyby kilku jeźdźców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal. Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeŜegnał i złoŜył dłonie do modlitwy. — Panie nasz, BoŜe, jak oni śmieli! — powiedział, unosząc wzrok. Dopiero teraz, gdy ojciec ruszył w moją stronę, zauwaŜyłem, iŜ kapitan gwardzistów znieruchomiał z przeraŜenia. Kiedy ojciec znalazł się w zasięgu płynącego z wieŜy światła, jego wzrok zetknął się z moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie. — Zabij deskami cały dom! — krzyknął. — I przeszukaj go dokładnie. Sprowadź wszystkich Ŝołnierzy. I zapal wszystkie pochodnie, rozumiesz? We wszystkich wieŜach, na kaŜdym murze mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić. Dochodziliśmy właśnie do sali jadalnej, gdy zbliŜył się do nas pomieszkujący tu stary uczony dominikanin o imieniu Fra Diamonte. Jego siwe włosy były zupełnie potargane, a sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik. — Panie mój, cóŜ się stało? — zapytał. — Na miłość boską, co się tu dzieje? — Zaufaj Bogu, ojcze, i pomódl się ze mną w kaplicy — zwrócił się doń mój rodzic. A potem krzyknął do zbliŜającego się ku nam szybkim krokiem straŜnika: — Zapal tam wszystkie świece! Chcę się pomodlić. I niech muzykanci zagrają dla mnie jakieś sakralne utwory. Postaraj się wykonać to wszystko bez zwłoki. Potem wziął za rękę mnie i księdza. — Nic się doprawdy nie wydarzyło. Obaj winniście o tym wiedzieć. To tylko głupia przesądność, ale kaŜdy pretekst jest dobry, jeśli człowieka tak związanego z tym światem jak ja przywodzi do Boga i do modlitwy. Pójdź, Vittorio. Pomodlimy się z Fra Diamontem, ale przez wzgląd na twoją matkę staraj się niczego po sobie nie okazywać. Byłem juŜ znacznie spokojniejszy, lecz perspektywa spędzenia całej nocy w jasnej kapliczce z jednej strony mnie nęciła, z drugiej przyprawiała o lęk. Poszedłem po swój modlitewnik, mszał i inne naboŜne ksiąŜeczki, wykonane we Florencji z prześwietnego papieru welinowego, ze złoconym drukiem i pięknymi ilustracjami. Wychodziłem właśnie ze swojej komnaty, gdy ujrzałem rodziców. Ojciec zwracał się do matki tymi słowy: — I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych. Poza tym dojdź wreszcie do siebie, bo dłuŜej juŜ tego strapienia nie zniosę. Matka połoŜyła dłoń na brzuchu. Pojąłem, Ŝe znowu jest przy nadziei. Uzmysłowiłem teŜ sobie, iŜ ojciec mój naprawdę bardzo się czymś niepokoi. Co mogły znaczyć te słowa: „I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych”? CóŜ to mogło oznaczać? Kaplica urządzona była wygodnie. Ojciec juŜ w dawniejszych czasach wyposaŜył ją w wykonane z dobrego drewna i wyściełane aksamitem klęczniki, choć podczas większych uroczystości wszyscy modlili się na stojąco. Ławek w tych czasach jeszcze nie znano. Tej nocy papa zaprowadził mnie teŜ do krypty, którą otwierało się okrągłym uchwytem, doskonale wkomponowanym w liczne ornamenty na marmurowej posadzce kaplicy.
Wiedziałem o istnieniu tych podziemi, lecz skarcono mnie boleśnie, gdym dzieckiem będąc, zakradł się tam potajemnie. Ojciec powiedział mi wtedy, Ŝe rozczarował się mną, jako Ŝe nie umiałem dochować rodzinnego sekretu. Ta przygana zabolała mnie bardziej niŜ chłosta. Nigdy go potem nie prosiłem o pozwolenie udania się wraz z nim do krypty, choć miałem świadomość, iŜ ojciec raz po raz tam zachodzi. Myślałem, Ŝe znajdują się tam jakoweś skarby i tajemnicze przedmioty z czasów pogańskich. Teraz zaś ujrzałem przed sobą przepastną komnatę — wysoką, głęboką, wyłoŜoną kamieniem i wypełnioną rozmaitymi skarbami. Zobaczyłem stare skrzynie, stosy starych ksiąŜek oraz dwoje zaryglowanych drzwi. — To są drogi do grobowców z zamierzchłych czasów — powiedział ojciec. — Nie ma potrzeby, byś je teraz oglądał, ale z pewnością warto ci wiedzieć o ich istnieniu. Zachowaj to w swej pamięci. Kiedy wróciliśmy do kaplicy, ojciec zamknął klapę w posadzce i opuścił okrągły uchwyt w taki sposób, Ŝe znowu nie dało się go odróŜnić od reszty ornamentów z marmuru. Fra Diamonte udawał, Ŝe nic nie widzi. Matka juŜ spała, takoŜ i moje rodzeństwo. Przed nastaniem świtu, nie wychodząc z kaplicy, wszyscy troje zapadliśmy w sen. O brzasku, obwieszczonym przez piejące po wsiach koguty, ojciec mój wyszedł na dziedziniec, przeciągnął się, popatrzył na niebo i wzruszył ramionami. Podbiegło do niego dwóch moich wujów, pytając go, kto zacz ten signore, skąd się wziął i jak on śmie grozić nam oblęŜeniem. Chcieli teŜ wiedzieć, kiedy odbędzie się bitwa. — Nie, nie, nie, wszystkoście pomylili — odparł ojciec. — Nie idziemy na wojnę. Wracajcie do łóŜek. Aliści gdy tylko wymówił to zdanie, rozległ się nagle rozdzierający krzyk i przez otwartą bramę weszła na nasz dziedziniec jedna ze znanych i lubianych wiejskich dziewuch, aby wyrzucić z siebie te straszne słowa: — Nie ma go. Nie ma dziecka. Zabrali chłopca. Przez resztę dnia cierpliwie tego malca szukano. Bez skutku. Niebawem okazało się, iŜ zaginęło teŜ inne dziecko. Chodziło o nieszkodliwego i raczej sympatycznego przygłupa, któremu upośledzenie mózgu utrudniało przemieszczanie się na własnych nogach. Wszyscy musieli teraz przyznać ze wstydem, Ŝe nie mają pojęcia, od jak dawna tego chłopca u nas juŜ nie ma. O zmierzchu byłem bliski szaleństwa — musiałem rozmówić się z ojcem sam na sam. Miałem ochotę wedrzeć się do zamkniętej na klucz komnaty, w której toczył on z wujami i księdzem gorączkowe debaty i spory. Waliłem w drzwi na tyle głośno — zarówno pięściami, jak i stopami — Ŝe w końcu ojciec wpuścił mnie do środka. Narada miała się juŜ ku końcowi. Papa przyciągnął mnie do siebie i z ogniem w oczach wypowiedział do mnie te słowa: — Widzisz, co oni mi uczynili? Sami wzięli sobie haracz, którego ode mnie wcześniej Ŝądali. Sami go sobie zabrali! Ja odmówiłem, a oni po prostu wzięli. Patrzył na mnie jak furiat. Potarł swą nie ogoloną twarz, rąbnął pięścią w stół,
przewracając tym samym wszystkie przybory do pisania. — Za kogo oni się mają? Nachodzą mnie nocą i wymagają, bym oddał im te niepotrzebne nikomu dzieci. — O co tu chodzi, ojcze? Musisz mi to powiedzieć. — Vittorio, jutro skoro świt udasz się do Florencji i zawieziesz tam listy, które ja dziś wieczorem napiszę. Nic mi tutaj po wiejskich klechach. Oni tu nic nie wskórają. A teraz szykuj się do podróŜy. Raptem ojciec uniósł wzrok. Miałem wraŜenie, Ŝe nasłuchuje i rozgląda się dokoła. Z okien zniknęły światła i wyglądaliśmy teraz jak własne cienie, tym bardziej, Ŝe ojciec przewrócił kandelabry. Patrzyłem na niego kątem oka, zapalając świecę od znajdującej się przy drzwiach pochodni. Przyniosłem ją do stołu i zapaliłem resztę świeczek. Ojciec dalej nasłuchiwał, znieruchomiały i czujny, a potem podniósł się bezszelestnie, opierając zaciśnięte pięści o stół. Najwyraźniej nie był świadom tego, iŜ świece rozjaśniały w tej chwili jego udręczoną i przeraŜoną twarz. — Co słyszysz, mój panie? — zapytałem, stosując bezwiednie tę oficjalną formułkę. — Zło — wyszeptał. — Czarcie zjawiska, którym Bóg pozwala istnieć jedynie przez naszą grzeszność. Weź ze sobą broń, a potem przyprowadź do kaplicy matkę, brata i siostrę. Nie trać ani chwili. śołnierzom wydałem juŜ stosowne rozkazy. — Czy zanieść tam takŜe jakieś posiłki? MoŜe tylko chleb i piwo? — zapytałem. Kiwnął głową, jakby ta sprawa nie zaprzątała jego uwagi. Przed upływem godziny wszyscy zgromadziliśmy się w kapliczce; oprócz nas było tam pięciu wujów, cztery ciotki, dwie niańki i Fra Diamonte. Niewielki ołtarz przystrojony był jak do mszy: ze wspaniale haftowanym obrusem i masywnymi kandelabrami, w których paliły się świece. Na starej płaskorzeźbie z odbarwionego juŜ drewna widniał Pan Nasz UkrzyŜowany. Podobizna ta wisiała na ścianie kaplicy od czasu, gdy dwieście lat wcześniej nasz zamek odwiedził sam św. Franciszek. Był to wizerunek nagiego Chrystusa — scena Jego męki na krzyŜu, przedstawiona z typową dla tamtej epoki nie tłumioną zmysłowością. Krucyfiks ten wyraźnie kontrastował z całą paradą sportretowanych niedawno na tych ścianach świętych, przyodzianych w finezyjne stroje barwy szkarłatnej i złotej. Siedzieliśmy w milczeniu na specjalnie wniesionych dla nas brązowych ławkach. Fra Diamonte odprawił tego ranka mszę świętą i złoŜył w tabernakulum Ciało i Krew Pana naszego pod postacią konsekrowanej hostii. Nasza kaplica zamieniła się zatem w Dom BoŜy w najpełniejszym tych słów znaczeniu. Wprawdzie siedząc przy drzwiach, jedliśmy chleb i piliśmy piwo, lecz cały czas zachowywaliśmy ciszę. Ojciec mój jednak raz po raz zdobywał się na odwagę i wychodził na rozświetlony pochodniami dziedziniec. Kontrolował okrzykami rozmieszczonych na wieŜach i murach Ŝołnierzy, a czasem nawet sprawdzał osobiście, aby przekonać się, czy nad wszystkim sprawuje wystarczającą pieczę.