Gillian Flynn
Zaginiona dziewczyna
Fragment
Przełożyła
Magdalena Koziej
Dla Bretta: światła mego życia, seniora
i
Flynna: światła mego życia, juniora
W miłości przejawia się nieskończona zmienność świata; kłamstwa, nienawiść, a nawet
morderstwa są w nią wplecione; w miłości nieuchronnie rozkwitają jej przeciwieństwa,
jest ona cudowną różą zalatującą lekko krwią.
Tony Kushner, The Illusion
CZĘŚĆ PIERWSZA
CHŁOPAK TRACI DZIEWCZYNĘ
NICK DUNNE
DZIEŃ ZAGINIĘCIA
Kiedy myślę o swojej żonie, od razu staje mi przed oczami jej głowa. Najpierw sam
kształt. Gdy ujrzałem Amy po raz pierwszy, zobaczyłem właśnie tył jej głowy, i było coś
pięknego w tych krzywiznach. Przypominała lśniące, twarde ziarno kukurydzy albo
skamielinę z rzecznego łożyska. W epoce wiktoriańskiej powiedziano by, że ma wyborny
kształt głowy. Łatwo sobie wyobrazić jej czaszkę.
Rozpoznałbym tę głowę wszędzie.
I to, co w środku. O tym też myślę: o jej umyśle. Jej mózg, wszystkie te zwoje i myśli
kursujące po nich jak szybkie, oszalałe stonogi. Jak dziecko wyobrażałem sobie, że
otwieram jej czaszkę, rozwijam mózg niczym szpulkę i przeszukuję go, próbując uchwycić
i przyszpilić jej myśli. O czym myślisz, Amy? To właśnie pytanie zadawałem najczęściej
w trakcie naszego małżeństwa, nawet jeśli nie wypowiadałem go na głos i nie kierowałem
do osoby, która mogłaby na nie odpowiedzieć. Sądzę, że takie pytania wiszą jak chmury
burzowe nad każdym związkiem. O czym myślisz? Jak się czujesz? Kim jesteś? Co sobie
zrobiliśmy? Co zrobimy?
Moje oczy rozwarły się dokładnie o szóstej rano. Bez ptaszęcego trzepotu rzęs, łagodnego
pomrugiwania przed całkowitym oprzytomnieniem. Przebudzenie było mechaniczne.
Straszne kliknięcie powiek, jak u lalki brzuchomówcy: świat jest czarny i nagle, ta-dam!
6.00, powiedział mi budzik, prosto w twarz, to była pierwsza rzecz, którą zobaczyłem.
6.00. Inaczej niż zwykle. Rzadko budziłem się o tak równej godzinie. Byłem człowiekiem
budzącym się o zwichrowanych porach: 8.43, 11.51, 9.26. Wiodłem życie bez budzika.
W tej właśnie chwili o 6.00 słońce wspięło się ponad kontur dębów na tle nieba,
objawiając swoje jestestwo gniewnego bóstwa w pełnej letniej krasie. Jego odbicie mknęło
ognistą smugą przez rzekę ku naszemu domowi, długi, grzmiący paluch wymierzony we
mnie, przebijający się przez delikatne zasłony sypialni. Oskarżający: Byłeś widziany.
Będziesz widziany.
Wylegiwałem się w łóżku, które było naszym nowojorskim łóżkiem stojącym w nowym
domu, który wciąż nazywaliśmy „nowym”, choć przebywaliśmy w nim od dwóch lat. To
wynajęty dom tuż nad Missisipi, podmiejski i krzykliwie nowobogacki, taki, do jakiego
aspirowałem jako dzieciak mieszkający w wyłożonym kosmatymi dywanami
dwupoziomowcu w skromniejszej części miasta. Ten dom od razu wydaje się znajomy –
okazały, mało wyzywający, nowy, nowy dom, którego, jak można się było spodziewać,
moja żona nie cierpi.
„Czy mam usunąć sobie duszę, zanim wejdę do środka?”. Jej pierwsze słowa po
przyjeździe. To był kompromis: Amy zażądała, byśmy wynajęli, a nie kupili dom w moim
małym, rodzinnym miasteczku w Missouri, kurczowo trzymając się nadziei, że nie
utkniemy tu na długo. Jedyne domy do wynajęcia były skupione na tym splajtowanym
osiedlu: miniaturowym wymarłym mieście zdegradowanych przez recesję, przecenionych
rezydencji należących do banków, w dzielnicy, którą zamknięto, zanim jeszcze została
otwarta. To był kompromis, ale ona postrzegała tę kwestię zupełnie inaczej. Dla Amy był
to złośliwy kaprys z mojej strony, wredne, samolubne wwiercenia noża. Zawlokłem ją,
niby jakiś jaskiniowiec, do miasta, którego zajadle unikała, i zmusiłem, by mieszkała
w takim domu, z jakich zwykła szydzić. Sądzę, że nie ma mowy o kompromisie, gdy tylko
jedna strona go dostrzega, lecz nasze kompromisy na ogół tak wyglądały. Jedno z nas było
zawsze wściekłe. Zazwyczaj Amy.
Nie wiń mnie za ten konkretny żal, Amy. Żal Missouri. Zrzuć winę na ekonomię, pecha,
wiń moich rodziców, swoich rodziców, internet, ludzi, którzy używają internetu. Parałem
się piórem. Pisałem o telewizji, filmach i książkach. Gdy ludzie jeszcze czytali coś na
papierze, gdy kogoś obchodziło jeszcze, co myślę. Przyjechałem do Nowego Jorku
w późnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy dobiegały już końca dni zachłystywania się
świetnością, choć wówczas nikt jeszcze o tym nie wiedział. W Nowym Jorku roiło się od
pisarzy, prawdziwych pisarzy, bo tu były czasopisma, prawdziwe czasopisma, całe
mnóstwo. W tym czasie internet stanowił jeszcze coś w rodzaju egzotycznego zwierzaka
trzymanego w kącie świata wydawniczego – rzućcie mu trochę karmy, patrzcie, jak
podryguje na smyczce, ale słodziak, na pewno nie zagryzie nas w nocy. Pomyśleć tylko:
były czasy, gdy świeżo upieczeni absolwenci college’ów mogli przyjechać do Nowego Jorku
i zarabiać na pisaniu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że podejmujemy pracę
w zawodzie, który zniknie w ciągu dekady.
Miałem pracę przez jedenaście lat, a potem nagle szast-prast zostałem bez niej.
W całym kraju zaczęły padać czasopisma, ulegając nagłej infekcji wywołanej przez
bankrutującą gospodarkę. Pisarze (mojego pokroju: początkujący powieściopisarze,
zadumani myśliciele, ludzie, których mózgi nie pracują wystarczająco szybko, by mogli
pisać na blogach, Tweeterze, tworzyć linki, głównie stare, uparte chwalipięty) mieli
przerąbane. Byliśmy jak modystki albo producenci batów; nasz czas dobiegł końca. Trzy
tygodnie po tym, jak trafiłem na zieloną trawkę, Amy też straciła pracę, jaka tam ona
była. (Teraz czuję, jakby Amy zaglądała mi przez ramię, kwitując uśmieszkiem to, że tak
długo omawiałem swoją karierę, swoje niepowodzenie, a jej doświadczenie zawodowe
zbyłem jednym zdaniem. Powiedziałaby, że to typowe. Cały Nick, powiedziałaby. To taki
jej refren: Cały Nick... i cokolwiek następuje potem, jest złe). Dwoje bezrobotnych
dorosłych, przez wiele tygodni przewalaliśmy się po mieszkaniu w brooklyńskiej
kamienicy, w skarpetkach i piżamach, ignorując przyszłość, rozrzucając nieotwarte listy
po stolikach i sofach, jedząc lody o dziesiątej rano, a popołudniami zapadając w drzemkę.
A potem pewnego dnia zadzwonił telefon. Na drugim końcu linii była moja siostra
bliźniaczka. Margo wróciła do domu, kiedy rok wcześniej wylali ją z pracy w Nowym
Jorku – ta dziewczyna wyprzedza mnie o krok we wszystkim, nawet gdy chodzi
o gówniane szczęście. Margo dzwoniła z dobrego starego North Carthage w Missouri,
z domu, w którym się wychowaliśmy, i kiedy słuchałem jej głosu, stanęła mi przed
oczami, gdy miała dziesięć lat, z ciemną czupryną włosów, w szortach ogrodniczkach,
siedziała na pomoście dziadków. Jej ciało było przygarbione jak stara poducha, chude nogi
majtały w wodzie, a ona patrzyła, jak rzeka obmywa jej rybiobiałe stopy, taka uważna,
stateczna już jako dziecko.
Go mówiła ciepłym, opanowanym głosem, nawet gdy zmroziła mnie wieścią, że nasza
niezłomna matka jest umierająca. Ojciec już prawie się wyniósł na tamten świat – jego
(paskudny) umysł, jego (nędzne) serce osuwały się w mrok, kiedy kroczył, klucząc,
w stronę wielkiej szarej niwy. Jednak wyglądało na to, że matka go wyprzedzi. Zostało jej
pół roku, może rok. Domyśliłem się, że Go poszła sama na rozmowę z lekarzem, wszystko
dokładnie zapisała swoim niechlujnym pismem, a teraz ze łzami w oczach próbowała
odcyfrować to, co zanotowała. Daty i dawki.
– Kurwa, nie mam pojęcia, co tu jest napisane, to chyba dziewięć. Ale czy to ma sens? –
zastanawiała się, a ja jej przerwałem.
Oto było zadanie, cel leżący na wyciągniętej dłoni mojej siostry jak śliwka. Omal nie
krzyknąłem z ulgi.
– Wrócę, Go. Przeprowadzimy się z powrotem w nasze strony. Nie może być tak, że to
wszystko będzie na twojej głowie.
Nie uwierzyła mi. Słyszałem jej oddech na drugim końcu linii.
– Mówię poważnie, Go. Bo czemu nie? Tu przecież nic nie ma.
Długi wydech.
– A co z Amy?
Nad tym nie zastanawiałem się odpowiednio długo. Po prostu założyłem, że spakuję
swoją nowojorską żonę razem z jej nowojorskimi zainteresowaniami, nowojorską dumą,
oderwę od nowojorskich rodziców – zostawimy za sobą rozgorączkowaną, fascynującą
manhattańską krainę przyszłości – po czym przesiedlę ją do małego miasteczka nad
Missouri i wszystko będzie dobrze.
Jeszcze nie rozumiałem, jak głupie i optymistyczne było to założenie. Tak, w stylu cały
Nick. Nie wiedziałem, że doprowadzi do nieszczęścia.
– Amy się zgodzi. Amy...
W tym miejscu powinienem dodać „Amy kocha mamę”. Jednak nie mogłem powiedzieć
Go, że Amy kocha naszą matkę, bo Amy wciąż ledwie ją znała. Spotkały się raptem kilka
razy i zawsze rozstawały się skonsternowane. Amy roztrząsała potem całymi dniami
rozmowy, które ze sobą odbyły – „A co ona miała na myśli, mówiąc...” – jakby moja matka
była przedstawicielką jakiegoś starożytnego plemienia, przybywającą z tundry
z naręczem surowego mięsa z jaka i kościanymi guzikami na wymianę i próbowała
wyciągnąć od Amy coś, czego tamta nie była skłonna zaoferować.
Amy nie zależało na poznaniu mojej rodziny, nie chciała poznać miejsca mojego
urodzenia, a jednak z jakichś powodów sądziłem, że przeprowadzka w rodzinne strony to
dobry pomysł.
Mój poranny oddech ogrzał poduszkę i zmieniłem temat rozmyślań. To nie był dzień na
przewidywania czy żale, lecz na działanie. Z dołu dobiegały od dawna niesłyszane odgłosy:
Amy przygotowywała śniadanie. Łomot drzwiczek w drewnianych szafkach (stuk-stuk!),
grzechot szklanych i blaszanych pojemników (dzyń-dzyń!), przestawianie i wybieranie
spośród kolekcji metalowych garnków i rondli (szur-szur!). Kulinarna orkiestra
dostrajająca instrumenty, a potem dziarsko klekocząca do finału, forma do ciasta tocząca
się po podłodze, uderzająca w ścianę jak czynele. Powstawało coś imponującego,
prawdopodobnie naleśniki, bo naleśniki są na specjalne okazje, więc dziś Amy chce
przyrządzić coś takiego.
To nasza piąta rocznica ślubu.
Podszedłem boso do krawędzi schodów i przystanąłem, zasłuchany, przebierając
palcami w miękkim, rozciągniętym od ściany do ściany dywanie, którego Amy z zasady
nie cierpiała, i zastanawiałem się, czy jestem już gotów dołączyć do żony. Amy była
w kuchni, nieświadoma moich wahań. Nuciła coś melancholijnego i znanego. Wytężyłem
słuch, by rozpoznać melodię – jakiś folkowy kawałek? Kołysanka? – i wtedy poznałem
temat z filmu M*A*S*H. Suicide is painless.[1] Zszedłem na dół.
Przystanąłem niepewnie w drzwiach, obserwując żonę. Jej pszeniczne włosy były
związane, kucyk podrygiwał wesoło jak skakanka, z roztargnieniem ssała oparzony palec,
nucąc pod nosem. Potrafiła zabawnie zmieniać słowa piosenek. Na pierwszej randce leciał
w radiu utwór Genesis ze słowami: „Zdaje się, jakby jej dotyk był niewidzialny”. Amy
zanuciła zamiast tego: „Ona bierze mój kapelusz i kładzie go na najwyższej półce”. Gdy
spytałem ją, skąd jej przyszło do głowy, że te słowa choć w nikłym stopniu przypominają
oryginał, odparła, że zawsze myślała, iż kobieta z piosenki naprawdę kocha mężczyznę, bo
kładzie jego kapelusz na najwyższej półce. Wtedy już wiedziałem, że mi się spodobała, że
naprawdę podoba mi się ta dziewczyna, która na wszystko ma wyjaśnienie.
Niepokojące jest przywoływanie ciepłego wspomnienia, jeśli czuje się całkowity chłód.
Amy zerknęła na naleśnik smażący się na patelni i oblizała coś z nadgarstka.
Wyglądała triumfująco, żonkowato. Gdybym wziął ją w ramiona, poczułbym zapach jagód
i cukru pudru.
Kiedy zauważyła, że stoję w drzwiach i gapię się na nią, odziany w wymięte bokserki,
z nastroszonymi włosami, oparła się o blat kuchenny i powiedziała:
– No, cześć, przystojniaczku.
Żółć i lęk podeszły mi do gardła. Pomyślałem sobie: Dobra, spadam stąd.
Bardzo późno zbierałem się do pracy. Po powrocie w rodzinne strony siostra i ja
popełniliśmy głupstwo. Zrealizowaliśmy to, o czym zawsze rozmawialiśmy. Otworzyliśmy
bar. W tym celu pożyczyliśmy pieniądze od Amy, osiemdziesiąt tysięcy dolarów, co
dawniej stanowiło dla niej drobną kwotę, ale teraz było niemal całym majątkiem.
Przyrzekłem, że wszystko jej zwrócę, z odsetkami. Nie chciałem być facetem, który
pożycza od własnej żony – czułem, jak ojciec krzywi usta na samą myśl o tym. No cóż,
faceci są różni, jego najbardziej potępiające zdanie, którego niewypowiedziany dalszy ciąg
brzmi: a z ciebie żaden facet.
Ale to była naprawdę praktyczna decyzja, sprytne posunięcie biznesowe. Zarówno Amy,
jak ja musieliśmy obrać nową drogę zawodową, a ta miała być moja. Ona wybierze coś
pewnego dnia, albo i nie, a tymczasem mogliśmy zapewnić sobie jakiś dochód dzięki
ostatniemu z funduszy powierniczych Amy. Tak samo jak wypasione domiszcze, które
wynająłem, bar nawiązywał symbolicznie do moich dziecięcych wspomnień – było to
miejsce, dokąd chodzą jedynie dorośli i robią dorosłe rzeczy. Może dlatego uparłem się, by
kupić ten bar, gdy zostałem pozbawiony środków do życia. To miało być przypomnienie, że
mimo wszystko jestem dorosły, że jestem dojrzałym mężczyzną, użytecznym człowiekiem,
chociaż straciłem pracę, która mi to wszystko zapewniała. Już więcej nie popełnię tego
błędu: wielkie stada pismaków gazetowych będą nadal trzebione – przez internet, recesję,
amerykańskich odbiorców, którzy wolą oglądać telewizję albo zabawiać się grami wideo
czy drogą elektroniczną informować przyjaciół, że deszcz jest do dupy! Ale nie stworzono
takiej aplikacji, która zapewni rausz po bourbonie w upalny dzień w chłodnym, ciemnym
barze. Na świecie zawsze będzie zapotrzebowanie na drinki.
Nasz bar stoi na rogu ulicy i ma przypadkowy, chaotyczny wystrój. Najfajniejszym
elementem jest masywny wiktoriański kontuar, z głowami smoków i anielskimi twarzami
wyłaniającymi się z dębowego drewna – ekstrawagancka snycerka w tych gównianych
plastikowych czasach. Reszta wystroju jest byle jaka, to wystawa najbardziej
dziadowskiego designu ze wszystkich dekad: podłoga z linoleum z ery Eisenhowera
o płytkach powyginanych na brzegach jak przypalone tosty; wątpliwej urody boazerie
prosto z domowych pornosów z lat siedemdziesiątych; halogeny podłogowe, przypadkowy
hołd dla mojej sypialni w akademiku z lat dziewięćdziesiątych. Wszystko razem tworzy
dziwnie przytulne wnętrze i wygląda nie jak bar, lecz czyjeś nieco zaniedbane,
niedokończone mieszkanie. I jest jeszcze taki wesoły, swojski akcent: dzielimy parking
z miejscową kręgielnią, więc gdy drzwi otwierają się na oścież, wejściu klientów
towarzyszy aplauz padających kręgli.
Nazwaliśmy bar Bar. „Ludzie będą myśleli, że jesteśmy ironistami, a nie kreatywnymi
bankrutami”, wykoncypowała siostra.
Tak, sądziliśmy, że jesteśmy sprytnymi nowojorczykami, że nazwa jest dowcipem,
którego nikt nie chwyci, a przynajmniej nie skuma tak jak my. Na metapoziomie.
Wyobrażaliśmy sobie, że miejscowi będą kręcili nosami: „Co to za nazwa: Bar?”. Jednak
nasza pierwsza klientka, siwowłosa kobieta w okularach dwuogniskowych i różowym
dresie powiedziała: „Podoba mi się ta nazwa. Zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffany’ego,
gdzie kot Audrey Hepburn nazywa się Kot”.
Od razu przestaliśmy zadzierać nosa, co tylko wyszło nam na dobre.
Wjechałem na parking. Zaczekałem, aż z kręgielni dobiegnie stukot padających kręgli –
dzięki, dzięki, przyjaciele – po czym wysiadłem z samochodu. Rozejrzałem się z podziwem
po okolicy, gdyż nadal nie nudził mnie ten swojski widok: przysadzisty budynek poczty
z jasnej cegły po drugiej stronie ulicy (obecnie zamknięta w soboty), skromny beżowy
biurowiec nieco dalej (obecnie zamknięty, kropka). Miasto nie było zamożne, już nie,
wcale. Cholera, nie było nawet oryginalne, jako jedno z dwóch Carthage w Missouri.
Nasze to niby Północne Carthage, co brzmi, jakby to były dwa bliźniacze miasta, choć
dzieli je kilkaset kilometrów, i to nasze jest gorsze: urocze miasteczko z lat
pięćdziesiątych, które rozrosło się w typowe średniej wielkości przedmieście i uznano to za
postęp. A jednak tu dorastała moja mama, tu wychowywała mnie i Go, więc miejsce ma
pewną historię. Przynajmniej dla mnie.
Idąc do baru przez poprzerastany chwastami betonowy parking, spojrzałem w stronę
drogi i ujrzałem rzekę. Zawsze to uwielbiałem w naszym mieście: nie jest wzniesione na
jakiejś bezpiecznej skarpie z widokiem na Missisipi – lecz nad samą rzeką. Mógłbym iść
dalej drogą i wejść prosto w toń, pokonać łagodny metrowy spadek i być w drodze do
Tennessee. Każdy budynek w mieście ma wyrysowane ręcznie linie oznaczające, dokąd
doszła rzeka w czasie powodzi z roku 1961, 1975, 1984, 1993, 2007, 2008, 2011. I tak
dalej.
Teraz rzeka nie była wezbrana, choć płynęła natarczywie, poznaczona silnymi prądami.
Wraz z rzeką poruszał się żwawo długi sznur idących gęsiego mężczyzn, sunących
z oczami wbitymi w stopy, ze spiętymi ramionami, zmierzających z uporem donikąd. Gdy
im się przyglądałem, jeden z nich niespodziewanie uniósł na mnie wzrok, jego twarz
pogrążona była w cieniu, owalna ciemność. Odwróciłem się.
Poczułem nagłą, silną potrzebę, by wejść do środka. Zanim uszedłem sześć metrów,
szyję pokryły mi kropelki potu. Słońce nadal było wściekłym okiem na niebie. Byłeś
widziany.
Poczułem skurcz w brzuchu i przyspieszyłem kroku. Musiałem się napić.
[1] Suicide is painless (ang.) – samobójstwo jest bezbolesne (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki).
AMY ELLIOTT
8 stycznia 2005
WPIS DO DZIENNIKA
Tra la la! Pisząc te słowa, uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota. Jestem
zażenowana tym, że czuję się taka szczęśliwa, niby jakaś nastolatka z komiksu
w technikolorze, która rozmawia przez telefon, włosy ma związane w kucyk, a w dymku
nad jej głową widnieje napis: Poznałam chłopca!
Poznałam. To potwierdzony empirycznie fakt. Poznałam chłopaka, wspaniałego,
świetnego faceta, zabawnego i bardzo cool. Pozwolę sobie odmalować tę scenę, bo
zasługuje na to, by zachować ją dla potomności (nie, proszę, tak daleko jeszcze nie
zaszłam. Potomność! Fe). A jednak. To nie sylwester, ale sam początek Nowego Roku.
Jest zima: wcześnie zapada mrok, przejmujące zimno.
Carmen, prawie nowa przyjaciółka – no, niby-przyjaciółka, ledwie koleżanka, typ
znajomej, z którą nie można w ostatniej chwili odwołać spotkania – namówiła mnie,
żebym poszła z nią na jedno z przyjęć dla pisarzy w Brooklynie. Lubię przyjęcia dla
pisarzy, lubię pisarzy, jestem dzieckiem pisarzy, jestem pisarką. Nadal uwielbiam pisać to
słowo – PISARKA – w każdym formularzu, kwestionariuszu, dokumencie, gdy pada
pytanie o moje zajęcie. No dobra, wymyślam quizy osobowościowe, nie wypowiadam się na
łamach o Wielkich Sprawach, ale sądzę, że mam prawo nazywać siebie pisarką. Ten
dziennik traktuję jako formę pracy nad sobą: doskonalenie umiejętności, zbieranie
szczegółów i obserwacji. Próba wyrażenia tego, co nieopisywalne, i przećwiczenia tych
wszystkich pisarskich chwytów. (Uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota,
to przecież całkiem niezłe). Ale naprawdę sądzę, że moje quizy kwalifikują mnie
przynajmniej do honorowej nazwy. Prawda?
Na przyjęciu znajdziesz się w otoczeniu prawdziwych utalentowanych pisarzy,
zatrudnionych przez powszechnie znane, szacowne gazety i czasopisma. Ty piszesz jedynie
quizy do szmatławców dla kobiet. Gdy ktoś spyta, czym się zajmujesz, to:
a) Z zażenowaniem odpowiadasz: „Piszę quizy, taka tam głupia robota”.
b) Przypuszczasz atak i mówisz: „Teraz zajmuję się pisaniem, ale myślę o czymś ambitniejszym i bardziej
interesującym. A ty? Co robisz?
c) Szczycisz się swoimi osiągnięciami: „Piszę quizy osobowościowe, wykorzystując wiedzę, którą posiadam
jako magister psychologii. A, i tak zabawnie się składa, że jestem prototypem bohaterki uwielbianej serii
książek dla dzieci. Pewnie znasz Niezwykłą Amy? No właśnie, więc wypchaj się, snobie”.
Odpowiedź: c, oczywiście c.
W każdym razie przyjęcie organizuje jeden z dobrych znajomych Carmen, który pisze
o filmach do specjalistycznego czasopisma i zdaniem Carmen jest bardzo zabawny. Przez
chwilę martwię się, że ona chce nas ze sobą spiknąć, a mnie to nie odpowiada. Mnie
trzeba zwabić w zasadzkę, przyłapać, gdy się tego nie spodziewam, niczym dzikiego
szakala. W przeciwnym razie jestem zbyt skrępowana. Czuję, że staram się być
czarująca, i wtedy zdaję sobie sprawę, że oczywiście to widać, w związku z czym próbuję
być jeszcze bardziej czarująca, by zrekompensować ten fałszywy czar, a wówczas na ogół
zmieniam się w Lizę Minnelli: tańczę w rajstopach i cekinach, błagam o miłość. Są
i rozcapierzone, wyciągnięte dłonie, i melonik, i mnóstwo zębów.
Ale nie, słuchając, jak Carmen rozpływa się nad swoim znajomym, wyciągam wniosek,
że to ona na niego leci, więc dobrze.
Wdrapujemy się na trzecie piętro po wypaczonych schodach i wkraczamy w szum,
ciepło bijące z ciał i aurę „pisarskości”: dużo okularów w czarnych oprawkach i bujnych
czupryn, podrabiane kowbojskie koszule i wrzosowe golfy; czarne wełniane dwurzędowe
kurtki rozrzucone na kanapie, spływające na podłogę; niemiecki plakat z filmu Ucieczka
gangstera (Ihre Chance war gleich Null!) na jednej ze ścian pokrytych spękaną farbą. Ze
stereo leci Take Me Out zespołu Franz Ferdinand.
Faceci okupują stolik karciany, na którym zgromadzony jest cały alkohol, po kilku
łykach znów sobie dolewają, bo wiedzą, że niewiele zostało. Przepycham się tam, torując
sobie drogę łokciami, i podtykam swój plastikowy kubek jak uliczny żebrak, po czym
dostaję grzechoczące kostki lodu polane wódką od faceta o przemiłej twarzy w koszulce ze
Space Invaders.
Wkrótce będziemy skazani na butelkę wyglądającego na truciznę zielonego likieru
jabłkowego, ironiczny nabytek gospodarza, o ile ktoś nie wyskoczy po napitki, co wydaje
się mało prawdopodobne, bo najwyraźniej każdy jest przekonany, że fatygował się
ostatnim razem. Czuć, że to styczniowe przyjęcie, wszyscy są przeżarci i przesłodzeni po
świętach, rozleniwieni, a jednocześnie poirytowani. To przyjęcie, na którym ludzie zbyt
dużo piją i wszczynają wymyślne utarczki słowne, wydmuchują dym przez otwarte okno,
chociaż gospodarz prosił, by wychodzili na zewnątrz. Rozmawialiśmy już ze sobą na
tysiącu imprez świątecznych, nie mamy sobie nic do powiedzenia, jesteśmy gremialnie
znudzeni, ale nie chce nam się wracać na styczniowy chłód, kości jeszcze nas bolą od
wdrapywania się po schodach metra.
Carmen mnie porzuciła dla gospodarza-fatyganta, prowadzą ożywioną rozmowę w kącie
kuchni, obydwoje przygarbieni, zwróceni do siebie twarzami, tworzą kształt serca.
Dobrze. Zamierzam coś zjeść, żeby mieć jakieś zajęcie poza staniem pośrodku pokoju
i uśmiechaniem się jak nowy dzieciak w szkolnej stołówce. Jednak prawie wszystko już
zżarte. Na dnie wielkiej michy tupperware walają się resztki czipsów. Na stoliku
kawowym stoi nietknięta taca z supermarketu ze zdrewniałymi marchewkami, sękatymi
selerami i spermowatym dipem, wokół walają się pety niby bonusowe warzywka. Pod
wpływem impulsu nachodzi mnie to, co zwykle: A co by było, gdybym teraz zeskoczyła
z balkonu w teatrze? Gdybym zaczęła całować się z tym, który siedzi naprzeciwko mnie
w metrze? Gdybym na tym przyjęciu usiadła sobie na podłodze i spałaszowała wszystko
z tej tacy, łącznie z petami?
– Proszę, nie jedz nic stąd – mówi.
To jest on (dam-dam-DAM!), choć ja jeszcze tego nie wiem (dam-dam-dammm). Wiem,
że ten facet będzie do mnie mówił, obnosi się z pewnością siebie jak z ironicznym T-
shirtem, ale ona lepiej do niego pasuje. To typ faceta, którego zachowanie sugeruje, że
często się bzyka, to facet, który lubi kobiety, facet, który by mnie dobrze zerżnął. A ja
chciałabym być dobrze zerżnięta! Moje życie randkowe krąży wokół trzech typów
mężczyzn: wymuskanych absolwentów Ivy League, którzy uważają siebie za postaci
z powieści Fitzgeralda, wygadanych kolesiów z Wall Street z symbolem dolara w oczach,
uszach i na ustach, i wrażliwych bystrzaków, którzy są tak samokrytyczni, że wszystko
wydaje się żartem. Kolesie z Fitzgeralda odstawiają w łóżku nieudolne porno, robią dużo
hałasu i akrobacji, z marnym skutkiem. Finansiści szaleją i wiotczeją. Bystrzaki pieprzą
się tak, jakby komponowały jakiś kawałek minimalistycznego rocka: ta ręka brzdąka
tutaj, a ten palec zapewnia miły basowy rytm... To brzmi, jakbym była niezłą zdzirą, co?
Niech policzę... jedenastu. Nieźle. Zawsze sądziłam, że dwanaście to rozsądna liczba, że
można by na tym poprzestać.
– Poważnie – ciągnie numer 12 (ha!). – Odejdź od tej tacy. James ma jeszcze ze trzy
inne rzeczy do jedzenia w lodówce. Mógłbym przyrządzić ci oliwkę z musztardą. Jednak
tylko jedną oliwkę.
Jednak tylko jedną oliwkę. To zdanie jest umiarkowanie śmieszne, ale zakrawa na
wspólny dowcip, który będzie coraz śmieszniejszy w miarę nostalgicznego powtarzania.
Myślę sobie: Za rok od dzisiaj będziemy szli razem przez Brooklyn Bridge o zachodzie
słońca i jedno z nas szepnie „Jednak tylko jedną oliwkę” i zaczniemy się śmiać.
(Przyłapuję się na tym. Koszmar. Gdyby wiedział, że już rozważam, co będzie za rok,
wziąłby nogi za pas, a ja musiałabym mu w tym kibicować).
Głównie, muszę przyznać, uśmiecham się, bo jest cudowny. Rozpraszająco cudowny, tak
że oczy wychodzą ci na wierzch i masz ochotę powiedzieć, na zasadzie: „koń, jaki jest,
każdy widzi”, „Wiesz, że jesteś cudowny, prawda?” – po czym kontynuować rozmowę.
Założę się, że faceci go nie znoszą: wygląda jak bogaty chłopak – łajdak z filmów dla
nastolatków z lat 80. Taki, który dokucza wrażliwym odmieńcom, taki, który kończy
z tortem na twarzy, bita śmietana spływa mu za kołnierz, a wszyscy w knajpie pękają ze
śmiechu.
Jednak on się nie zachowuje jak taki facet. Ma na imię Nick. Jestem zachwycona.
Sprawia wrażenie miłego i zwyczajnego, i taki właśnie jest. Gdy się przedstawia, ja
odpowiadam:
– No, to jest prawdziwe imię.
Rozpromienia się i recytuje:
– Nick to taki gość, z którym możesz pójść na piwo, a jak mu zarzygasz samochód,
słowa ci nie powie. Nick!
Bombarduje mnie okropnymi kalamburami. Łapię trzy czwarte z jego aluzji filmowych.
No, może dwie trzecie. (Ku pamięci: wypożyczyć film Pewna sprawa). Nie muszę go
prosić, by nalał mi kolejnego drinka, bo sam na to wpada, wywęszywszy gdzieś resztki
dobrego alkoholu. Rości sobie prawa do mnie, oflagował mnie: Byłem pierwszy, jest moja,
moja. Miło jest, po moich ostatnich doświadczeniach z nerwowymi, pełnymi szacunku
postfeministycznymi mężczyznami, być terytorium. Ma piękny uśmiech, taki koci. Gdy
się do mnie uśmiecha, niemal spodziewam się, że lada moment wykaszle żółte piórka
kanarka Tweety’ego. Nie pyta, jak zarabiam na życie, co jest fajną odmianą. (Czy
wspominałam o tym, że jestem pisarką?). Mówi do mnie z tym swoim akcentem znad
krętej Missisipi: urodził się i wychował w Missouri, w okolicach Hannibal, rodzinnych
stronach Marka Twaina, skąd tamten czerpał inspirację do Tomka Sawyera. Mówi, że
będąc nastolatkiem, pracował na parowcu: obiady i jazz dla turystów. Gdy się zaśmiewam
(impertynencka nowojorska dziewczyna, która nigdy nie odważyła się zapuścić do
środkowych, nieogarnionych stanów, w których Mieszka Wielu Innych Ludzi), informuje
mnie, że Missoura to magiczne miejsce, najpiękniejsze na świecie, że nie ma
wspanialszego stanu. Spojrzenie ma szelmowskie, rzęsy długie. Wyobrażam sobie, jak
wyglądał jako chłopiec.
Bierzemy razem taksówkę na powrót, uliczne światła zmieniają się w przyprawiające
o zawrót głowy smugi, gdy samochód pędzi, jakbyśmy byli ścigani. Jest pierwsza w nocy,
dwanaście przecznic od mego mieszkania utykamy w jednym z niespodziewanych
nowojorskich korków, więc wymykamy się z taksówki w chłód, w wielkie Co Teraz?,
a Nick zaczyna odprowadzać mnie do domu, obejmując mnie w pasie, twarze tężeją nam
od chłodu. Kiedy skręcamy za róg, widzimy, że do miejscowej piekarni przyszła właśnie
dostawa cukru pudru, który jest wsypywany do piwnicy z baryłki, jakby to był cement,
i widzimy tylko cień dostawcy w białej, słodkiej chmurze. Ulica jest w kłębach, Nick
przyciąga mnie do siebie, znów posyła mi ten swój uśmiech, ujmuje kosmyk moich włosów
między dwa palce i przesuwa je do końca, a potem dwukrotnie pociąga, jakby szarpał
dzwonek. Na końcach rzęs ma cukier puder i zanim się ku mnie pochyli, strzepuje cukier
z moich ust, żeby poczuć ich smak.
NICK DUNNE
DZIEŃ ZAGINIĘCIA
Otworzyłem na oścież drzwi do swojego baru, wślizgnąłem się w mrok i po raz pierwszy
tego dnia wziąłem głęboki oddech, wdychając zapach papierosów i piwa, ostrą woń
lejącego się wąską strużką bourbona, kwaśny odór starego popcornu. W środku była tylko
jedna klientka, siedziała samotnie na samym końcu baru: starsza pani o imieniu Sue,
która bywała u nas w każdy czwartek ze swoim mężem, zmarłym przed trzema
miesiącami. Teraz przychodzi co czwartek sama, nie tyle żeby porozmawiać, ile posiedzieć
przy piwie z krzyżówką, dla zachowania rytuału.
Moja siostra stała za barem, włosy miała upięte do tyłu obciachowymi klamerkami, ręce
zaróżowione od zanurzania szklanek po piwie w gorących mydlinach. Go jest szczupła
i ma dziwną twarz, co nie znaczy, że nieładną. Po prostu trzeba jej się dokładniej
przyjrzeć: mocno zarysowana szczęka, wąski, ładny nos, ciemne okrągłe oczy. Gdybyśmy
przenieśli się do filmu z odpowiedniej epoki, na jej widok mężczyzna zsunąłby do tyłu
fedorę, gwizdnął i powiedział: „Co za kobitka, niech mnie dunder świśnie!”. Twarz
królowej komedii z lat trzydziestych nie zawsze przekłada się na nasze czasy wróżek-
księżniczek, ale ze wspólnie spędzonego czasu wiem, że moja siostra bardzo podoba się
mężczyznom, co stawia mnie w tym dziwnym braterskim położeniu, że jestem dumny
i nieufny zarazem.
– Czy jeszcze robi się klops pimento? – spytała Go zamiast powitania, nie podnosząc
wzroku, po prostu wiedziała, że to ja, a ja na jej widok jak zwykle czuję ulgę: może nie
układa się świetnie, ale będzie dobrze.
Moja bliźniaczka Go. Tyle razy wypowiadałem te słowa, że stały się uspokajającą
mantrą. Moja Twingo. Urodziliśmy się w latach siedemdziesiątych, a wtedy bliźniaki były
dość rzadkie, trochę magiczne: kuzyni jednorożca, rodzeństwo elfów. Mamy ze sobą nawet
pewną więź telepatyczną. Go jest naprawdę jedyną osobą na świecie, z którą jestem
całkiem sobą. Nie czuję potrzeby tłumaczenia jej swego postępowania. Nie wyjaśniam, nie
wątpię, nie martwię się. Nie mówię jej wszystkiego, już nie, ale jak dotąd mówię więcej
niż komukolwiek innemu. Tyle, ile mogę. Spędziliśmy dziewięć miesięcy plecy w plecy,
osłaniając się wzajemnie. Stało się to naszym życiowym nawykiem. Nigdy nie miało dla
mnie znaczenia, że jest dziewczyną, dziwne u tak nieśmiałego dzieciaka. Co tu gadać?
Ona zawsze była po prostu cool.
– Taki ostro przyprawiony klops mięsny z piklami i papryką podawany często na lunch?
Chyba tak.
– Musimy kupić – powiedziała. Uniosła jedną brew. – Jestem zaintrygowana.
Bez pytania nalała mi z dozownika trochę piwa do kufla wątpliwej czystości. Gdy
zauważyła, że patrzę na brudny brzeg, uniosła kufel do ust i oblizała brzeg, pozostawiając
ślinę na szkle. Postawiła kufel przede mną.
– Lepiej, mój książę? – spytała.
Go uważa, że to ja dostałem od naszych rodziców wszystko co najlepsze, że byłem
chłopcem, którego sobie zaplanowali, jedynym dzieckiem, na jakie ich było stać, a ona
wślizgnęła się na ten świat, uczepiona mojej kostki, niechciana i obca. (Dla ojca
szczególnie niechciana i obca). Uważa, że musiała radzić sobie sama przez całe
dzieciństwo, żałosna istota w przypadkowych używanych ubraniach, bez (zapomnianych)
pozwoleń na wycieczki szkolne, z ograniczonym kieszonkowym i pełna żalu. W tej wizji
może być wiele prawdy, choć trudno mi to przyznać.
– Tak, mój nędzny kmieciu – odparłem i odprawiłem ją królewskim gestem.
Usiadłem skulony nad piwem. Musiałem posiedzieć i wypić jedno albo i trzy piwa.
Nerwy miałem wciąż zszarpane po poranku.
– Co z tobą? – spytała. – Jesteś cały w nerwach.
Pstryknęła we mnie mydlinami, więcej wody niż mydła. Włączyła się klimatyzacja,
mierzwiąc nam czubki włosów. Spędzaliśmy w Barze więcej czasu, niż trzeba. Stał się
naszym dziecięcym klubem, którego nigdy nie mieliśmy. Pewnej pijackiej nocy w zeszłym
roku, gdy mama jeszcze żyła, ale koniec był bliski, potrzebując pocieszenia, dorwaliśmy
się do pudeł w jej piwnicy i buszowaliśmy wśród zabawek i gier, wydając z siebie achy
i ochy, przerywane łykami piwa z puszki. Boże Narodzenie w sierpniu. Gdy mama
zmarła, Go przeprowadziła się do naszego dawnego domu, po czym powoli i po trochu
przenosiliśmy swoje zabawki do Baru: laleczka Strawberry Shortcake, teraz pozbawiona
zapachu, wylądowała pewnego dnia na stołku przy barze (prezent ode mnie dla Go).
Maleńki model samochodu Hot Wheels El Camino, bez jednego kółka, pojawił się na półce
w rogu (prezent od Go dla mnie).
Myśleliśmy o wprowadzeniu wieczorów z grami planszowymi, choć większość naszych
klientów była zbyt stara, by żywić sentyment do Głodnych Hipopotamów albo Gry Życia
z tymi plastikowymi samochodzikami, do których trzeba powsadzać maleńkie pary
małżeńskie i dzieci. Już nie pamiętam, kto wygrywa (Głębokie przemyślenia na temat
produktów firmy Hasbro).
Go dolała mi piwa, i sobie też. Jej lewa powieka lekko opadała. Było dopiero południe
i zastanawiałem się, jak długo już pije. Miała trudną dekadę. Moja oderwana od
rzeczywistości siostra, korba naukowa o duszy rodeo, rzuciła college i przeniosła się na
Manhattan w późnych latach dziewięćdziesiątych. Założyła oryginalną firmę typu
dot.com, zarabiała wielki szmal przez dwa lata, a i potem mimo pęknięcia bańki
spekulacyjnej na światowych giełdach w 2000 roku pozycja Go pozostała niezachwiana.
Była bliżej dwudziestki niż trzydziestki; poradziła sobie. Następnie zrobiła dyplom
i dołączyła do odzianego w szare garnitury świata bankowości inwestycyjnej.
Utrzymywała się na średnim poziomie, nie robiła nic efekciarskiego, w niczym nie
zawiniła, ale straciła pracę – szybko – gdy nastał krach finansowy w 2008. Nawet nie
wiedziałem, że wyjechała z Nowego Jorku, dopóki nie zadzwoniła z domu mamy:
„poddałam się”. Błagałem, żeby wróciła, przymilając się na wszelkie sposoby, lecz na
drugim końcu linii słyszałem tylko naładowaną złością ciszę. Po odłożeniu słuchawki
powędrowałem zmartwiony do jej mieszkania przy stacji Bowery i zobaczyłem Gary’ego,
jej ukochanego fikusa z pożółkłymi liśćmi wystawionego na schody przeciwpożarowe,
i wiedziałem, że już nigdy nie wróci.
Wydawało się, że Bar ją rozweselił. Prowadziła księgi rachunkowe, nalewała piwo.
Prawie regularnie podkradała napiwki ze słoja, ale pracowała więcej ode mnie. Nigdy nie
rozmawialiśmy o dawnym życiu. Było, minęło, a my o dziwo wcale się tym nie
przejmowaliśmy.
– No i jak? – spytała Go, która zwykle w ten sposób zaczynała rozmowę.
– Ech.
– Co ech? Ech źle? Źle wyglądasz.
Wzruszyłem ramionami na tak, ona uważnie zlustrowała moją twarz.
– Amy? – spytała.
To było łatwe pytanie. Znów wzruszyłem ramionami na potwierdzenie, zawarłem też
w tym geście pytanie: co robić?
Go poczęstowała mnie rozbawionym spojrzeniem, stojąc z łokciami rozpostartymi na
barze, brodą podpartą na dłoniach, gotowa do przenikliwej analizy mojego małżeństwa.
Go, jednoosobowy zespół ekspertów.
– Co z nią?
– Zły dzień. Po prostu zły dzień.
– Nie daj jej się dołować. – Go zapaliła papierosa. Paliła dosłownie jednego dziennie. –
Kobiety są stuknięte.
Go nie zaliczała siebie do kategorii kobiet, słowa tego używała szyderczo.
Dmuchnąłem dym Go z powrotem w jej stronę.
– Dziś jest nasza rocznica. Pięć lat.
– Ho, ho.
Moja siostra odrzuciła głowę do tyłu. Była druhną, całą w fioletach – „cudowna,
kruczowłosa, odziana w ametysty kobitka”, jak określiła ją matka Amy – ale ona nie
zaprzątała sobie pamięci rocznicami.
– Rany. Kurwa. Koleś. Szybko zleciało.
Wydmuchała więcej dymu w moją stronę, leniwa zabawa w łapanie raka.
– A więc przygotuje to swoje, co się zowie, polowanie...
– Poszukiwanie skarbów – powiedziałem.
Moja żona uwielbiała gry, zwłaszcza umysłowe, ale też zwykłe zabawy, i na naszą
rocznicę zawsze organizowała starannie przygotowane poszukiwanie skarbów, w którym
każda wskazówka prowadziła do kryjówki z kolejną wskazówką, aż wreszcie docierałem
do końca i znajdowałem prezent. Tak robił zawsze jej ojciec w rocznicę ślubu jej rodziców,
i nie myślcie sobie, że nie dostrzegam genderowej zamiany ról, że nie łapię aluzji. Jednak
ja nie wychowałem się w domu Amy, wyrosłem w swoim domu, i ostatnim prezentem ojca
dla mamy, jaki pamiętam, było żelazko, stojące na blacie kuchennym, niezawinięte
w papier.
– Zrobimy zakład o to, jak bardzo wścieknie się na ciebie w tym roku? – pyta Go,
uśmiechając się nad brzegiem kufla.
Problem z poszukiwaniem skarbów Amy jest taki, że nigdy nie kapuję jej wskazówek.
W pierwszą rocznicę, jeszcze w Nowym Jorku, rozgryzłem dwie na siedem. To był mój
najlepszy rok. Wskazówka wprowadzająca:
Mała knajpka, w której wcześniej nie bywałeś,
Ale na jesieni, we wtorek, tam mnie całowałeś.
Czy jako dzieci braliście udział w konkursach ortograficznych? Ta sekunda w śnieżnej
zadymce po ogłoszeniu słowa, gdy przeszukujesz mózg, by zobaczyć, czy potrafisz je
napisać? To było coś takiego, panika w pustce.
– Irlandzki bar w niezbyt irlandzkim miejscu – nie dawała za wygraną Amy.
Zagryzłem usta i zacząłem wzruszać ramionami, omiatając wzrokiem nasz salon, jakby
mogła się gdzieś w nim pojawić odpowiedź. Dała mi kolejną bardzo długą minutę.
– Zgubiliśmy się w deszczu – dodała błagalnym tonem podszytym złością.
Dokończyłem wzruszenie ramion.
– McMann’s, Nick. Pamiętasz, jak zgubiliśmy się w czasie deszczu w Chinatown,
szukając restauracji dim sum, która miała być w pobliżu pomnika Konfucjusza, ale
okazało się, że są dwa takie pomniki, i skończyliśmy w tym przypadkowym irlandzkim
barze, cali przemoknięci, wypiliśmy kilka kolejek whisky, a wtedy ty złapałeś mnie
i pocałowałeś, i to było...
– Jasne! Trzeba było wspomnieć o Konfucjuszu, od razu bym załapał.
– Pomnik się nie liczył. Chodziło o knajpę. O chwilę. Sądziłam, że to było coś
wyjątkowego. – Wypowiedziała te słowa ze śpiewną dziecinną intonacją, która kiedyś
wydawała mi się urocza.
– Bo było. – Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem. – Oto moja wyjątkowa
rocznicowa rekonstrukcja tego historycznego wydarzenia. Chodźmy zrobić to znowu
w McMann’s.
Barman w McMann’s, wielki, brodaty niedźwiadek, wyszczerzył zęby w uśmiechu na
nasz widok, nalał nam whisky i podsunął mi kolejną wskazówkę.
Kiedy mi źle, smutno i nic mnie nie bawi,
Idę tam, gdzie humor mi się poprawi.
Okazało się, że chodzi o pomnik Alicji z krainy czarów w Central Parku – Amy mówiła
mi o nim, wie, że mówiła, wiele razy – który w dzieciństwie pocieszał ją w trudnych
chwilach. Nie pamiętam żadnej z tych rozmów. Uczciwie przyznaję, że nie pamiętam.
Mam trochę ADHD, a poza tym moja żona zawsze wydawała mi się olśniewająca,
w najczystszym znaczeniu tego słowa: że traci się ostrość spojrzenia, jak przy patrzeniu
w jasne światło. Wystarczyło mi, że jestem blisko niej i słucham, jak mówi, ale nie zawsze
było ważne, co mówi. Powinno być, ale nie było.
Zanim dobrnęliśmy do końca dnia i wymiany prezentów – tradycyjnych papierowych
prezentów na pierwszą rocznicę – Amy już się do mnie nie odzywała.
– Kocham cię, Amy. Wiesz, że cię kocham – powiedziałem, drepcząc krok w krok za nią
wśród rodzinek otumanionych turystów stojących pośrodku chodnika z rozdziawionymi
gębami. Amy przemykała się wśród tłumu w Central Parku, manewrując pomiędzy
biegaczami o laserowych oczach i wrotkarzami o nożycowych nogach, klęczących rodziców
i maluchów pędzących wężykiem, jak pijacy, tuż przede mną, z zaciśniętymi ustami,
spiesząc się donikąd. Próbowałem ją dogonić, chwycić za rękę. Wreszcie przystanęła i z
nieruchomą twarzą słuchała, jak się tłumaczę. Z trudem powstrzymywałem jednocześnie
wybuch złości.
– Amy, nie rozumiem, dlaczego muszę udowadniać ci swoją miłość, pamiętając te same
rzeczy co ty, w ten sam sposób co ty. To nie znaczy, że nie kocham naszego wspólnego
życia.
Stojący w pobliżu klown wydmuchał balon w kształcie zwierzątka, jakiś mężczyzna
kupił różę, dziecko polizało lody w rożku, i narodziła się autentyczna tradycja, której
nigdy nie zapomnę: Amy zawsze popadała w przesadę, a ja nigdy nie byłem wart wysiłku.
Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu, dupku.
– Skoro to piąta rocznica, domyślam się, że naprawdę się wścieknie – ciągnęła Go. –
Mam nadzieję, że kupiłeś jej naprawdę dobry prezent.
– Mam go na liście sprawunków.
– Jaki jest symbol piątej rocznicy? Papier?
– Papier jest na pierwszą – odpowiedziałem.
Po nieoczekiwanie bolesnym pierwszorocznicowym poszukiwaniu skarbów Amy
sprezentowała mi wykwintną papeterię. Moje inicjały były wytłoczone u góry strony,
a papier był tak kremowy, że niemal spodziewałem się, że zwilgotnieją mi od niego palce.
Ja z kolei ofiarowałem żonie jaskrawoczerwonego latawca kupionego w sklepie
wielobranżowym, wyobrażając sobie park, pikniki, ciepłe powiewy letniego wiatru.
Żadnemu z nas nie podobał się prezent, każde z nas wolałoby dostać to, co otrzymało to
drugie. O.Henry na opak[2].
– Srebro? – zgadywała Go. – Brąz? Kość słoniowa? Muszla? Pomóż.
– Drewno – podpowiedziałem. – Z drewna nie ma romantycznych prezentów.
Przy drugim końcu baru Sue starannie złożyła gazetę i zostawiła ją na blacie wraz
z pustym kuflem i pięciodolarowym banknotem. W milczeniu wymieniliśmy uśmiechy, po
czym wyszła.
– Już wiem – powiedziała Go. – Idź do domu, zerżnij ją jak należy, a potem chlaśnij ją
penisem, krzycząc: „masz tu swoje drewno, suko!”.
Roześmialiśmy się. A potem oboje w tym samym momencie i tak samo się
zarumieniliśmy. To był jeden z tych świńskich, niesiostrzanych żartów, które Go lubiła
ciskać we mnie jak granat. Z tego też powodu w szkole średniej krążyły plotki o tym, że
się potajemnie bzykamy. Byliśmy ze sobą nader blisko; mieliśmy swoje dowcipy,
szeptaliśmy po kątach w czasie balang. Jestem pewien, że nie muszę tego mówić, ale wy
nie jesteście Go, moglibyście coś opacznie zrozumieć, więc jednak powiem: moja siostra
i ja nigdy się nie pieprzyliśmy ani nawet nigdy o tym nie myśleliśmy. Po prostu naprawdę
się lubimy.
Go odstawiła pantomimę przedstawiającą chlastanie mojej żony kutasem.
Nie, Amy i Go nigdy nie mogły się zaprzyjaźnić. Obie zbyt zachłannie broniły swego
terytorium. Go przyzwyczaiła się do bycia dziewczyną alfa w moim życiu, Amy przywykła
do tego, że jest dziewczyną alfa w życiu każdego. Chociaż mieszkały w tym samym
mieście – i to dwukrotnie: najpierw w Nowym Jorku, potem tutaj – ledwie się znały.
Przemykały przez moje życie jak świetnie skoordynowane czasowo aktorki na scenie,
jedna już była za drzwiami, gdy wchodziła ta druga, a przy rzadkich okazjach, gdy obie
znalazły się w tym samym pokoju, wydawały się skonsternowane sytuacją.
Zanim Amy i ja związaliśmy się na serio, zaręczyliśmy się, pobraliśmy, dowiadywałem
się czasem, co myśli o niej Go, bo zapisywała gdzieś tu czy tam jakieś zdanie. To dziwne,
ale nie mogę jej namierzyć, znaczy rozgryźć, kim jest naprawdę. Albo: Gdy jesteś z nią, tak
jakbyś nie był sobą. I: Jest różnica pomiędzy kochaniem kogoś a kochaniem samej idei tej
osoby. A wreszcie: Najważniejsze, że jesteś z nią naprawdę szczęśliwy.
Wtedy jeszcze Amy rzeczywiście potrafiła mnie uszczęśliwić.
Amy też miała różne uwagi na temat Go: Ona jest bardzo... taka z Missouri, prawda?
Albo: Gdy się jest z nią, trzeba być w odpowiednim nastroju. I: Trochę się na tobie wiesza,
pewnie dlatego, że nie ma nikogo innego.
Miałem nadzieję, że gdy wszyscy znajdziemy się w Missouri, te dwie wreszcie sobie
odpuszczą – zgoda na niezgodę, wolność bycia sobą. Żadna nie dała za wygraną. Go jest
zabawniejsza niż Amy, więc walka była nierówna. Amy jest bystra, nieznośna,
sarkastyczna. Amy potrafi mnie rozwścieczyć, umie rzucić inteligentną, zjadliwą uwagę,
ale Go zawsze mnie rozśmieszała. Niebezpiecznie jest śmiać się ze współmałżonków.
– Go, umawialiśmy się chyba, że już nigdy więcej nie wspomnisz o moich genitaliach –
powiedziałem. – Bo w naszej bliźniaczej relacji ja nie mam żadnych genitaliów.
Odezwał się telefon. Go wzięła jeszcze jeden łyk piwa i odebrała, przewróciła oczami
i odrzekła z uśmiechem:
– Oczywiście, że tu jest, chwileczkę! – Bezgłośnie wyszeptała: – Carl.
Carl Pelley mieszkał po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu. Od trzech lat
na emeryturze. Od dwóch rozwiedziony. Tuż po rozwodzie przeprowadził się na nasze
osiedle. Zajmował się handlem obwoźnym – wyposażenie na przyjęcia dla dzieci –
i czułem, że po czterdziestu latach życia w motelach w domu wcale się nie czuje po
domowemu. Zjawiał się w Barze niemal codziennie z cuchnącą torebką z baru szybkiej
obsługi Hardee’s, narzekając na wydatki, dopóki nie zaproponowaliśmy mu pierwszego
drinka na koszt firmy. (To była kolejna rzecz, której dowiedziałem się o Carlu z jego wizyt
w Barze – że był nieźle funkcjonującym, lecz poważnie uzależnionym alkoholikiem).
Wyrażał chęć spożycia wszystkiego, „czego chcemy się pozbyć”, i rzeczywiście: przez cały
miesiąc Carl pił jedynie mętny napój alkoholowy Zimas, circa 1992, który odkryliśmy
w piwnicy. Gdy kac zatrzymywał Carla w domu, znajdował jakiś pretekst, by zadzwonić:
„Twoja skrzynka jest dziś zapchana, Nicky, chyba przyszła jakaś paczka”. Albo: „Zanosi
się na deszcz, może chcesz zamknąć okna”. Oczywiście wszystko zmyślał. Chciał po prostu
usłyszeć brzęk szkła, gulgot nalewanych drinków.
Wziąłem słuchawkę, zacząłem potrząsać przy niej pojemnikiem z lodem, żeby Carl mógł
sobie wyobrazić swój dżin.
– Hej, Nicky – odezwał się bełkotliwie Carl. – Przepraszam, że przeszkadzam.
Pomyślałem jednak, że powinienem cię zawiadomić... twoje drzwi są otwarte na oścież,
a kot wyszedł na zewnątrz. Chyba coś jest nie tak, no nie?
Mruknąłem coś w odpowiedzi.
– Poszedłbym sprawdzić, ale niezbyt dobrze się czuję – dodał z trudem Carl.
– Nie ma sprawy – powiedziałem. – I tak już miałem się zbierać do domu.
To piętnaście minut samochodem, prosto na północ River Road. Gdy wjeżdżam na nasze
osiedle, czasem przechodzi mnie dreszcz od samego patrzenia na te wszystkie ziejące
ciemnymi oknami domy – domostwa, które nigdy nie zaznały obecności mieszkańców albo
miały właścicieli i widziały, jak ich eksmitują, i odtąd budynek stał triumfalnie
opróżniony, wyzuty z ludzi.
Kiedy wprowadziliśmy się z Amy, nasi nieliczni sąsiedzi zrobili nam nalot: kobieta
w średnim wieku, samotna matka trójki dzieci przybyła z zapiekanką, młody ojciec
trojaczków z sześciopakiem piwa (żonę zostawił w domu z trojaczkami), starsza para
chrześcijan mieszkających parę domów dalej i oczywiście Carl z naprzeciwka.
Rozsiedliśmy się na naszej tylnej werandzie i patrzyliśmy na rzekę, a oni wszyscy mówili
z żalem o regulowanych stawkach kredytów hipotecznych, zerowych odsetkach
i zerowych zaliczkach, a potem zauważyli, że Amy i ja jako jedyni mamy dostęp do rzeki
i jako jedyni nie mamy dzieci.
– Tylko was dwoje? W tym ogromnym domu? – dziwiła się samotna matka, rozdzielając
między gości jakąś breję jajeczną.
– Tylko nas dwoje – potwierdziłem z uśmiechem i pokiwałem z uznaniem głową, gdy
wziąłem do ust trochę jej potrawy.
– Może być wam samotnie.
Co do tego miała rację.
Cztery miesiące później pani Jajeczna przegrała batalię o hipotekę i zniknęła w nocy
wraz z trójką dzieci. Jej dom stał teraz pusty. Na szybie okna salonu wisiał przyklejony
taśmą dziecięcy rysunek przedstawiający motyla, jaskrawe flamastry wyblakły
i zbrązowiały na słońcu. Nie tak dawno, gdy przejeżdżałem wieczorem koło tego domu,
ujrzałem mężczyznę z brodą, zapuszczonego, wyglądającego zza rysunku, unoszącego się
w ciemności jak jakaś smutna ryba akwariowa. Zobaczył, że go zauważyłem, i wycofał się
Gillian Flynn Zaginiona dziewczyna Fragment Przełożyła Magdalena Koziej
Dla Bretta: światła mego życia, seniora i Flynna: światła mego życia, juniora
W miłości przejawia się nieskończona zmienność świata; kłamstwa, nienawiść, a nawet morderstwa są w nią wplecione; w miłości nieuchronnie rozkwitają jej przeciwieństwa, jest ona cudowną różą zalatującą lekko krwią. Tony Kushner, The Illusion
CZĘŚĆ PIERWSZA CHŁOPAK TRACI DZIEWCZYNĘ
NICK DUNNE DZIEŃ ZAGINIĘCIA Kiedy myślę o swojej żonie, od razu staje mi przed oczami jej głowa. Najpierw sam kształt. Gdy ujrzałem Amy po raz pierwszy, zobaczyłem właśnie tył jej głowy, i było coś pięknego w tych krzywiznach. Przypominała lśniące, twarde ziarno kukurydzy albo skamielinę z rzecznego łożyska. W epoce wiktoriańskiej powiedziano by, że ma wyborny kształt głowy. Łatwo sobie wyobrazić jej czaszkę. Rozpoznałbym tę głowę wszędzie. I to, co w środku. O tym też myślę: o jej umyśle. Jej mózg, wszystkie te zwoje i myśli kursujące po nich jak szybkie, oszalałe stonogi. Jak dziecko wyobrażałem sobie, że otwieram jej czaszkę, rozwijam mózg niczym szpulkę i przeszukuję go, próbując uchwycić i przyszpilić jej myśli. O czym myślisz, Amy? To właśnie pytanie zadawałem najczęściej w trakcie naszego małżeństwa, nawet jeśli nie wypowiadałem go na głos i nie kierowałem do osoby, która mogłaby na nie odpowiedzieć. Sądzę, że takie pytania wiszą jak chmury burzowe nad każdym związkiem. O czym myślisz? Jak się czujesz? Kim jesteś? Co sobie zrobiliśmy? Co zrobimy? Moje oczy rozwarły się dokładnie o szóstej rano. Bez ptaszęcego trzepotu rzęs, łagodnego pomrugiwania przed całkowitym oprzytomnieniem. Przebudzenie było mechaniczne. Straszne kliknięcie powiek, jak u lalki brzuchomówcy: świat jest czarny i nagle, ta-dam! 6.00, powiedział mi budzik, prosto w twarz, to była pierwsza rzecz, którą zobaczyłem. 6.00. Inaczej niż zwykle. Rzadko budziłem się o tak równej godzinie. Byłem człowiekiem budzącym się o zwichrowanych porach: 8.43, 11.51, 9.26. Wiodłem życie bez budzika. W tej właśnie chwili o 6.00 słońce wspięło się ponad kontur dębów na tle nieba, objawiając swoje jestestwo gniewnego bóstwa w pełnej letniej krasie. Jego odbicie mknęło ognistą smugą przez rzekę ku naszemu domowi, długi, grzmiący paluch wymierzony we mnie, przebijający się przez delikatne zasłony sypialni. Oskarżający: Byłeś widziany. Będziesz widziany.
Wylegiwałem się w łóżku, które było naszym nowojorskim łóżkiem stojącym w nowym domu, który wciąż nazywaliśmy „nowym”, choć przebywaliśmy w nim od dwóch lat. To wynajęty dom tuż nad Missisipi, podmiejski i krzykliwie nowobogacki, taki, do jakiego aspirowałem jako dzieciak mieszkający w wyłożonym kosmatymi dywanami dwupoziomowcu w skromniejszej części miasta. Ten dom od razu wydaje się znajomy – okazały, mało wyzywający, nowy, nowy dom, którego, jak można się było spodziewać, moja żona nie cierpi. „Czy mam usunąć sobie duszę, zanim wejdę do środka?”. Jej pierwsze słowa po przyjeździe. To był kompromis: Amy zażądała, byśmy wynajęli, a nie kupili dom w moim małym, rodzinnym miasteczku w Missouri, kurczowo trzymając się nadziei, że nie utkniemy tu na długo. Jedyne domy do wynajęcia były skupione na tym splajtowanym osiedlu: miniaturowym wymarłym mieście zdegradowanych przez recesję, przecenionych rezydencji należących do banków, w dzielnicy, którą zamknięto, zanim jeszcze została otwarta. To był kompromis, ale ona postrzegała tę kwestię zupełnie inaczej. Dla Amy był to złośliwy kaprys z mojej strony, wredne, samolubne wwiercenia noża. Zawlokłem ją, niby jakiś jaskiniowiec, do miasta, którego zajadle unikała, i zmusiłem, by mieszkała w takim domu, z jakich zwykła szydzić. Sądzę, że nie ma mowy o kompromisie, gdy tylko jedna strona go dostrzega, lecz nasze kompromisy na ogół tak wyglądały. Jedno z nas było zawsze wściekłe. Zazwyczaj Amy. Nie wiń mnie za ten konkretny żal, Amy. Żal Missouri. Zrzuć winę na ekonomię, pecha, wiń moich rodziców, swoich rodziców, internet, ludzi, którzy używają internetu. Parałem się piórem. Pisałem o telewizji, filmach i książkach. Gdy ludzie jeszcze czytali coś na papierze, gdy kogoś obchodziło jeszcze, co myślę. Przyjechałem do Nowego Jorku w późnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy dobiegały już końca dni zachłystywania się świetnością, choć wówczas nikt jeszcze o tym nie wiedział. W Nowym Jorku roiło się od pisarzy, prawdziwych pisarzy, bo tu były czasopisma, prawdziwe czasopisma, całe mnóstwo. W tym czasie internet stanowił jeszcze coś w rodzaju egzotycznego zwierzaka trzymanego w kącie świata wydawniczego – rzućcie mu trochę karmy, patrzcie, jak podryguje na smyczce, ale słodziak, na pewno nie zagryzie nas w nocy. Pomyśleć tylko: były czasy, gdy świeżo upieczeni absolwenci college’ów mogli przyjechać do Nowego Jorku i zarabiać na pisaniu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że podejmujemy pracę w zawodzie, który zniknie w ciągu dekady. Miałem pracę przez jedenaście lat, a potem nagle szast-prast zostałem bez niej. W całym kraju zaczęły padać czasopisma, ulegając nagłej infekcji wywołanej przez bankrutującą gospodarkę. Pisarze (mojego pokroju: początkujący powieściopisarze, zadumani myśliciele, ludzie, których mózgi nie pracują wystarczająco szybko, by mogli
pisać na blogach, Tweeterze, tworzyć linki, głównie stare, uparte chwalipięty) mieli przerąbane. Byliśmy jak modystki albo producenci batów; nasz czas dobiegł końca. Trzy tygodnie po tym, jak trafiłem na zieloną trawkę, Amy też straciła pracę, jaka tam ona była. (Teraz czuję, jakby Amy zaglądała mi przez ramię, kwitując uśmieszkiem to, że tak długo omawiałem swoją karierę, swoje niepowodzenie, a jej doświadczenie zawodowe zbyłem jednym zdaniem. Powiedziałaby, że to typowe. Cały Nick, powiedziałaby. To taki jej refren: Cały Nick... i cokolwiek następuje potem, jest złe). Dwoje bezrobotnych dorosłych, przez wiele tygodni przewalaliśmy się po mieszkaniu w brooklyńskiej kamienicy, w skarpetkach i piżamach, ignorując przyszłość, rozrzucając nieotwarte listy po stolikach i sofach, jedząc lody o dziesiątej rano, a popołudniami zapadając w drzemkę. A potem pewnego dnia zadzwonił telefon. Na drugim końcu linii była moja siostra bliźniaczka. Margo wróciła do domu, kiedy rok wcześniej wylali ją z pracy w Nowym Jorku – ta dziewczyna wyprzedza mnie o krok we wszystkim, nawet gdy chodzi o gówniane szczęście. Margo dzwoniła z dobrego starego North Carthage w Missouri, z domu, w którym się wychowaliśmy, i kiedy słuchałem jej głosu, stanęła mi przed oczami, gdy miała dziesięć lat, z ciemną czupryną włosów, w szortach ogrodniczkach, siedziała na pomoście dziadków. Jej ciało było przygarbione jak stara poducha, chude nogi majtały w wodzie, a ona patrzyła, jak rzeka obmywa jej rybiobiałe stopy, taka uważna, stateczna już jako dziecko. Go mówiła ciepłym, opanowanym głosem, nawet gdy zmroziła mnie wieścią, że nasza niezłomna matka jest umierająca. Ojciec już prawie się wyniósł na tamten świat – jego (paskudny) umysł, jego (nędzne) serce osuwały się w mrok, kiedy kroczył, klucząc, w stronę wielkiej szarej niwy. Jednak wyglądało na to, że matka go wyprzedzi. Zostało jej pół roku, może rok. Domyśliłem się, że Go poszła sama na rozmowę z lekarzem, wszystko dokładnie zapisała swoim niechlujnym pismem, a teraz ze łzami w oczach próbowała odcyfrować to, co zanotowała. Daty i dawki. – Kurwa, nie mam pojęcia, co tu jest napisane, to chyba dziewięć. Ale czy to ma sens? – zastanawiała się, a ja jej przerwałem. Oto było zadanie, cel leżący na wyciągniętej dłoni mojej siostry jak śliwka. Omal nie krzyknąłem z ulgi. – Wrócę, Go. Przeprowadzimy się z powrotem w nasze strony. Nie może być tak, że to wszystko będzie na twojej głowie. Nie uwierzyła mi. Słyszałem jej oddech na drugim końcu linii. – Mówię poważnie, Go. Bo czemu nie? Tu przecież nic nie ma. Długi wydech. – A co z Amy?
Nad tym nie zastanawiałem się odpowiednio długo. Po prostu założyłem, że spakuję swoją nowojorską żonę razem z jej nowojorskimi zainteresowaniami, nowojorską dumą, oderwę od nowojorskich rodziców – zostawimy za sobą rozgorączkowaną, fascynującą manhattańską krainę przyszłości – po czym przesiedlę ją do małego miasteczka nad Missouri i wszystko będzie dobrze. Jeszcze nie rozumiałem, jak głupie i optymistyczne było to założenie. Tak, w stylu cały Nick. Nie wiedziałem, że doprowadzi do nieszczęścia. – Amy się zgodzi. Amy... W tym miejscu powinienem dodać „Amy kocha mamę”. Jednak nie mogłem powiedzieć Go, że Amy kocha naszą matkę, bo Amy wciąż ledwie ją znała. Spotkały się raptem kilka razy i zawsze rozstawały się skonsternowane. Amy roztrząsała potem całymi dniami rozmowy, które ze sobą odbyły – „A co ona miała na myśli, mówiąc...” – jakby moja matka była przedstawicielką jakiegoś starożytnego plemienia, przybywającą z tundry z naręczem surowego mięsa z jaka i kościanymi guzikami na wymianę i próbowała wyciągnąć od Amy coś, czego tamta nie była skłonna zaoferować. Amy nie zależało na poznaniu mojej rodziny, nie chciała poznać miejsca mojego urodzenia, a jednak z jakichś powodów sądziłem, że przeprowadzka w rodzinne strony to dobry pomysł. Mój poranny oddech ogrzał poduszkę i zmieniłem temat rozmyślań. To nie był dzień na przewidywania czy żale, lecz na działanie. Z dołu dobiegały od dawna niesłyszane odgłosy: Amy przygotowywała śniadanie. Łomot drzwiczek w drewnianych szafkach (stuk-stuk!), grzechot szklanych i blaszanych pojemników (dzyń-dzyń!), przestawianie i wybieranie spośród kolekcji metalowych garnków i rondli (szur-szur!). Kulinarna orkiestra dostrajająca instrumenty, a potem dziarsko klekocząca do finału, forma do ciasta tocząca się po podłodze, uderzająca w ścianę jak czynele. Powstawało coś imponującego, prawdopodobnie naleśniki, bo naleśniki są na specjalne okazje, więc dziś Amy chce przyrządzić coś takiego. To nasza piąta rocznica ślubu. Podszedłem boso do krawędzi schodów i przystanąłem, zasłuchany, przebierając palcami w miękkim, rozciągniętym od ściany do ściany dywanie, którego Amy z zasady nie cierpiała, i zastanawiałem się, czy jestem już gotów dołączyć do żony. Amy była w kuchni, nieświadoma moich wahań. Nuciła coś melancholijnego i znanego. Wytężyłem słuch, by rozpoznać melodię – jakiś folkowy kawałek? Kołysanka? – i wtedy poznałem temat z filmu M*A*S*H. Suicide is painless.[1] Zszedłem na dół. Przystanąłem niepewnie w drzwiach, obserwując żonę. Jej pszeniczne włosy były
związane, kucyk podrygiwał wesoło jak skakanka, z roztargnieniem ssała oparzony palec, nucąc pod nosem. Potrafiła zabawnie zmieniać słowa piosenek. Na pierwszej randce leciał w radiu utwór Genesis ze słowami: „Zdaje się, jakby jej dotyk był niewidzialny”. Amy zanuciła zamiast tego: „Ona bierze mój kapelusz i kładzie go na najwyższej półce”. Gdy spytałem ją, skąd jej przyszło do głowy, że te słowa choć w nikłym stopniu przypominają oryginał, odparła, że zawsze myślała, iż kobieta z piosenki naprawdę kocha mężczyznę, bo kładzie jego kapelusz na najwyższej półce. Wtedy już wiedziałem, że mi się spodobała, że naprawdę podoba mi się ta dziewczyna, która na wszystko ma wyjaśnienie. Niepokojące jest przywoływanie ciepłego wspomnienia, jeśli czuje się całkowity chłód. Amy zerknęła na naleśnik smażący się na patelni i oblizała coś z nadgarstka. Wyglądała triumfująco, żonkowato. Gdybym wziął ją w ramiona, poczułbym zapach jagód i cukru pudru. Kiedy zauważyła, że stoję w drzwiach i gapię się na nią, odziany w wymięte bokserki, z nastroszonymi włosami, oparła się o blat kuchenny i powiedziała: – No, cześć, przystojniaczku. Żółć i lęk podeszły mi do gardła. Pomyślałem sobie: Dobra, spadam stąd. Bardzo późno zbierałem się do pracy. Po powrocie w rodzinne strony siostra i ja popełniliśmy głupstwo. Zrealizowaliśmy to, o czym zawsze rozmawialiśmy. Otworzyliśmy bar. W tym celu pożyczyliśmy pieniądze od Amy, osiemdziesiąt tysięcy dolarów, co dawniej stanowiło dla niej drobną kwotę, ale teraz było niemal całym majątkiem. Przyrzekłem, że wszystko jej zwrócę, z odsetkami. Nie chciałem być facetem, który pożycza od własnej żony – czułem, jak ojciec krzywi usta na samą myśl o tym. No cóż, faceci są różni, jego najbardziej potępiające zdanie, którego niewypowiedziany dalszy ciąg brzmi: a z ciebie żaden facet. Ale to była naprawdę praktyczna decyzja, sprytne posunięcie biznesowe. Zarówno Amy, jak ja musieliśmy obrać nową drogę zawodową, a ta miała być moja. Ona wybierze coś pewnego dnia, albo i nie, a tymczasem mogliśmy zapewnić sobie jakiś dochód dzięki ostatniemu z funduszy powierniczych Amy. Tak samo jak wypasione domiszcze, które wynająłem, bar nawiązywał symbolicznie do moich dziecięcych wspomnień – było to miejsce, dokąd chodzą jedynie dorośli i robią dorosłe rzeczy. Może dlatego uparłem się, by kupić ten bar, gdy zostałem pozbawiony środków do życia. To miało być przypomnienie, że mimo wszystko jestem dorosły, że jestem dojrzałym mężczyzną, użytecznym człowiekiem, chociaż straciłem pracę, która mi to wszystko zapewniała. Już więcej nie popełnię tego błędu: wielkie stada pismaków gazetowych będą nadal trzebione – przez internet, recesję, amerykańskich odbiorców, którzy wolą oglądać telewizję albo zabawiać się grami wideo
czy drogą elektroniczną informować przyjaciół, że deszcz jest do dupy! Ale nie stworzono takiej aplikacji, która zapewni rausz po bourbonie w upalny dzień w chłodnym, ciemnym barze. Na świecie zawsze będzie zapotrzebowanie na drinki. Nasz bar stoi na rogu ulicy i ma przypadkowy, chaotyczny wystrój. Najfajniejszym elementem jest masywny wiktoriański kontuar, z głowami smoków i anielskimi twarzami wyłaniającymi się z dębowego drewna – ekstrawagancka snycerka w tych gównianych plastikowych czasach. Reszta wystroju jest byle jaka, to wystawa najbardziej dziadowskiego designu ze wszystkich dekad: podłoga z linoleum z ery Eisenhowera o płytkach powyginanych na brzegach jak przypalone tosty; wątpliwej urody boazerie prosto z domowych pornosów z lat siedemdziesiątych; halogeny podłogowe, przypadkowy hołd dla mojej sypialni w akademiku z lat dziewięćdziesiątych. Wszystko razem tworzy dziwnie przytulne wnętrze i wygląda nie jak bar, lecz czyjeś nieco zaniedbane, niedokończone mieszkanie. I jest jeszcze taki wesoły, swojski akcent: dzielimy parking z miejscową kręgielnią, więc gdy drzwi otwierają się na oścież, wejściu klientów towarzyszy aplauz padających kręgli. Nazwaliśmy bar Bar. „Ludzie będą myśleli, że jesteśmy ironistami, a nie kreatywnymi bankrutami”, wykoncypowała siostra. Tak, sądziliśmy, że jesteśmy sprytnymi nowojorczykami, że nazwa jest dowcipem, którego nikt nie chwyci, a przynajmniej nie skuma tak jak my. Na metapoziomie. Wyobrażaliśmy sobie, że miejscowi będą kręcili nosami: „Co to za nazwa: Bar?”. Jednak nasza pierwsza klientka, siwowłosa kobieta w okularach dwuogniskowych i różowym dresie powiedziała: „Podoba mi się ta nazwa. Zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffany’ego, gdzie kot Audrey Hepburn nazywa się Kot”. Od razu przestaliśmy zadzierać nosa, co tylko wyszło nam na dobre. Wjechałem na parking. Zaczekałem, aż z kręgielni dobiegnie stukot padających kręgli – dzięki, dzięki, przyjaciele – po czym wysiadłem z samochodu. Rozejrzałem się z podziwem po okolicy, gdyż nadal nie nudził mnie ten swojski widok: przysadzisty budynek poczty z jasnej cegły po drugiej stronie ulicy (obecnie zamknięta w soboty), skromny beżowy biurowiec nieco dalej (obecnie zamknięty, kropka). Miasto nie było zamożne, już nie, wcale. Cholera, nie było nawet oryginalne, jako jedno z dwóch Carthage w Missouri. Nasze to niby Północne Carthage, co brzmi, jakby to były dwa bliźniacze miasta, choć dzieli je kilkaset kilometrów, i to nasze jest gorsze: urocze miasteczko z lat pięćdziesiątych, które rozrosło się w typowe średniej wielkości przedmieście i uznano to za postęp. A jednak tu dorastała moja mama, tu wychowywała mnie i Go, więc miejsce ma pewną historię. Przynajmniej dla mnie. Idąc do baru przez poprzerastany chwastami betonowy parking, spojrzałem w stronę
drogi i ujrzałem rzekę. Zawsze to uwielbiałem w naszym mieście: nie jest wzniesione na jakiejś bezpiecznej skarpie z widokiem na Missisipi – lecz nad samą rzeką. Mógłbym iść dalej drogą i wejść prosto w toń, pokonać łagodny metrowy spadek i być w drodze do Tennessee. Każdy budynek w mieście ma wyrysowane ręcznie linie oznaczające, dokąd doszła rzeka w czasie powodzi z roku 1961, 1975, 1984, 1993, 2007, 2008, 2011. I tak dalej. Teraz rzeka nie była wezbrana, choć płynęła natarczywie, poznaczona silnymi prądami. Wraz z rzeką poruszał się żwawo długi sznur idących gęsiego mężczyzn, sunących z oczami wbitymi w stopy, ze spiętymi ramionami, zmierzających z uporem donikąd. Gdy im się przyglądałem, jeden z nich niespodziewanie uniósł na mnie wzrok, jego twarz pogrążona była w cieniu, owalna ciemność. Odwróciłem się. Poczułem nagłą, silną potrzebę, by wejść do środka. Zanim uszedłem sześć metrów, szyję pokryły mi kropelki potu. Słońce nadal było wściekłym okiem na niebie. Byłeś widziany. Poczułem skurcz w brzuchu i przyspieszyłem kroku. Musiałem się napić. [1] Suicide is painless (ang.) – samobójstwo jest bezbolesne (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
AMY ELLIOTT 8 stycznia 2005 WPIS DO DZIENNIKA Tra la la! Pisząc te słowa, uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota. Jestem zażenowana tym, że czuję się taka szczęśliwa, niby jakaś nastolatka z komiksu w technikolorze, która rozmawia przez telefon, włosy ma związane w kucyk, a w dymku nad jej głową widnieje napis: Poznałam chłopca! Poznałam. To potwierdzony empirycznie fakt. Poznałam chłopaka, wspaniałego, świetnego faceta, zabawnego i bardzo cool. Pozwolę sobie odmalować tę scenę, bo zasługuje na to, by zachować ją dla potomności (nie, proszę, tak daleko jeszcze nie zaszłam. Potomność! Fe). A jednak. To nie sylwester, ale sam początek Nowego Roku. Jest zima: wcześnie zapada mrok, przejmujące zimno. Carmen, prawie nowa przyjaciółka – no, niby-przyjaciółka, ledwie koleżanka, typ znajomej, z którą nie można w ostatniej chwili odwołać spotkania – namówiła mnie, żebym poszła z nią na jedno z przyjęć dla pisarzy w Brooklynie. Lubię przyjęcia dla pisarzy, lubię pisarzy, jestem dzieckiem pisarzy, jestem pisarką. Nadal uwielbiam pisać to słowo – PISARKA – w każdym formularzu, kwestionariuszu, dokumencie, gdy pada pytanie o moje zajęcie. No dobra, wymyślam quizy osobowościowe, nie wypowiadam się na łamach o Wielkich Sprawach, ale sądzę, że mam prawo nazywać siebie pisarką. Ten dziennik traktuję jako formę pracy nad sobą: doskonalenie umiejętności, zbieranie szczegółów i obserwacji. Próba wyrażenia tego, co nieopisywalne, i przećwiczenia tych wszystkich pisarskich chwytów. (Uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota, to przecież całkiem niezłe). Ale naprawdę sądzę, że moje quizy kwalifikują mnie przynajmniej do honorowej nazwy. Prawda? Na przyjęciu znajdziesz się w otoczeniu prawdziwych utalentowanych pisarzy, zatrudnionych przez powszechnie znane, szacowne gazety i czasopisma. Ty piszesz jedynie quizy do szmatławców dla kobiet. Gdy ktoś spyta, czym się zajmujesz, to:
a) Z zażenowaniem odpowiadasz: „Piszę quizy, taka tam głupia robota”. b) Przypuszczasz atak i mówisz: „Teraz zajmuję się pisaniem, ale myślę o czymś ambitniejszym i bardziej interesującym. A ty? Co robisz? c) Szczycisz się swoimi osiągnięciami: „Piszę quizy osobowościowe, wykorzystując wiedzę, którą posiadam jako magister psychologii. A, i tak zabawnie się składa, że jestem prototypem bohaterki uwielbianej serii książek dla dzieci. Pewnie znasz Niezwykłą Amy? No właśnie, więc wypchaj się, snobie”. Odpowiedź: c, oczywiście c. W każdym razie przyjęcie organizuje jeden z dobrych znajomych Carmen, który pisze o filmach do specjalistycznego czasopisma i zdaniem Carmen jest bardzo zabawny. Przez chwilę martwię się, że ona chce nas ze sobą spiknąć, a mnie to nie odpowiada. Mnie trzeba zwabić w zasadzkę, przyłapać, gdy się tego nie spodziewam, niczym dzikiego szakala. W przeciwnym razie jestem zbyt skrępowana. Czuję, że staram się być czarująca, i wtedy zdaję sobie sprawę, że oczywiście to widać, w związku z czym próbuję być jeszcze bardziej czarująca, by zrekompensować ten fałszywy czar, a wówczas na ogół zmieniam się w Lizę Minnelli: tańczę w rajstopach i cekinach, błagam o miłość. Są i rozcapierzone, wyciągnięte dłonie, i melonik, i mnóstwo zębów. Ale nie, słuchając, jak Carmen rozpływa się nad swoim znajomym, wyciągam wniosek, że to ona na niego leci, więc dobrze. Wdrapujemy się na trzecie piętro po wypaczonych schodach i wkraczamy w szum, ciepło bijące z ciał i aurę „pisarskości”: dużo okularów w czarnych oprawkach i bujnych czupryn, podrabiane kowbojskie koszule i wrzosowe golfy; czarne wełniane dwurzędowe kurtki rozrzucone na kanapie, spływające na podłogę; niemiecki plakat z filmu Ucieczka gangstera (Ihre Chance war gleich Null!) na jednej ze ścian pokrytych spękaną farbą. Ze stereo leci Take Me Out zespołu Franz Ferdinand. Faceci okupują stolik karciany, na którym zgromadzony jest cały alkohol, po kilku łykach znów sobie dolewają, bo wiedzą, że niewiele zostało. Przepycham się tam, torując sobie drogę łokciami, i podtykam swój plastikowy kubek jak uliczny żebrak, po czym dostaję grzechoczące kostki lodu polane wódką od faceta o przemiłej twarzy w koszulce ze Space Invaders. Wkrótce będziemy skazani na butelkę wyglądającego na truciznę zielonego likieru jabłkowego, ironiczny nabytek gospodarza, o ile ktoś nie wyskoczy po napitki, co wydaje się mało prawdopodobne, bo najwyraźniej każdy jest przekonany, że fatygował się ostatnim razem. Czuć, że to styczniowe przyjęcie, wszyscy są przeżarci i przesłodzeni po świętach, rozleniwieni, a jednocześnie poirytowani. To przyjęcie, na którym ludzie zbyt dużo piją i wszczynają wymyślne utarczki słowne, wydmuchują dym przez otwarte okno, chociaż gospodarz prosił, by wychodzili na zewnątrz. Rozmawialiśmy już ze sobą na
tysiącu imprez świątecznych, nie mamy sobie nic do powiedzenia, jesteśmy gremialnie znudzeni, ale nie chce nam się wracać na styczniowy chłód, kości jeszcze nas bolą od wdrapywania się po schodach metra. Carmen mnie porzuciła dla gospodarza-fatyganta, prowadzą ożywioną rozmowę w kącie kuchni, obydwoje przygarbieni, zwróceni do siebie twarzami, tworzą kształt serca. Dobrze. Zamierzam coś zjeść, żeby mieć jakieś zajęcie poza staniem pośrodku pokoju i uśmiechaniem się jak nowy dzieciak w szkolnej stołówce. Jednak prawie wszystko już zżarte. Na dnie wielkiej michy tupperware walają się resztki czipsów. Na stoliku kawowym stoi nietknięta taca z supermarketu ze zdrewniałymi marchewkami, sękatymi selerami i spermowatym dipem, wokół walają się pety niby bonusowe warzywka. Pod wpływem impulsu nachodzi mnie to, co zwykle: A co by było, gdybym teraz zeskoczyła z balkonu w teatrze? Gdybym zaczęła całować się z tym, który siedzi naprzeciwko mnie w metrze? Gdybym na tym przyjęciu usiadła sobie na podłodze i spałaszowała wszystko z tej tacy, łącznie z petami? – Proszę, nie jedz nic stąd – mówi. To jest on (dam-dam-DAM!), choć ja jeszcze tego nie wiem (dam-dam-dammm). Wiem, że ten facet będzie do mnie mówił, obnosi się z pewnością siebie jak z ironicznym T- shirtem, ale ona lepiej do niego pasuje. To typ faceta, którego zachowanie sugeruje, że często się bzyka, to facet, który lubi kobiety, facet, który by mnie dobrze zerżnął. A ja chciałabym być dobrze zerżnięta! Moje życie randkowe krąży wokół trzech typów mężczyzn: wymuskanych absolwentów Ivy League, którzy uważają siebie za postaci z powieści Fitzgeralda, wygadanych kolesiów z Wall Street z symbolem dolara w oczach, uszach i na ustach, i wrażliwych bystrzaków, którzy są tak samokrytyczni, że wszystko wydaje się żartem. Kolesie z Fitzgeralda odstawiają w łóżku nieudolne porno, robią dużo hałasu i akrobacji, z marnym skutkiem. Finansiści szaleją i wiotczeją. Bystrzaki pieprzą się tak, jakby komponowały jakiś kawałek minimalistycznego rocka: ta ręka brzdąka tutaj, a ten palec zapewnia miły basowy rytm... To brzmi, jakbym była niezłą zdzirą, co? Niech policzę... jedenastu. Nieźle. Zawsze sądziłam, że dwanaście to rozsądna liczba, że można by na tym poprzestać. – Poważnie – ciągnie numer 12 (ha!). – Odejdź od tej tacy. James ma jeszcze ze trzy inne rzeczy do jedzenia w lodówce. Mógłbym przyrządzić ci oliwkę z musztardą. Jednak tylko jedną oliwkę. Jednak tylko jedną oliwkę. To zdanie jest umiarkowanie śmieszne, ale zakrawa na wspólny dowcip, który będzie coraz śmieszniejszy w miarę nostalgicznego powtarzania. Myślę sobie: Za rok od dzisiaj będziemy szli razem przez Brooklyn Bridge o zachodzie słońca i jedno z nas szepnie „Jednak tylko jedną oliwkę” i zaczniemy się śmiać.
(Przyłapuję się na tym. Koszmar. Gdyby wiedział, że już rozważam, co będzie za rok, wziąłby nogi za pas, a ja musiałabym mu w tym kibicować). Głównie, muszę przyznać, uśmiecham się, bo jest cudowny. Rozpraszająco cudowny, tak że oczy wychodzą ci na wierzch i masz ochotę powiedzieć, na zasadzie: „koń, jaki jest, każdy widzi”, „Wiesz, że jesteś cudowny, prawda?” – po czym kontynuować rozmowę. Założę się, że faceci go nie znoszą: wygląda jak bogaty chłopak – łajdak z filmów dla nastolatków z lat 80. Taki, który dokucza wrażliwym odmieńcom, taki, który kończy z tortem na twarzy, bita śmietana spływa mu za kołnierz, a wszyscy w knajpie pękają ze śmiechu. Jednak on się nie zachowuje jak taki facet. Ma na imię Nick. Jestem zachwycona. Sprawia wrażenie miłego i zwyczajnego, i taki właśnie jest. Gdy się przedstawia, ja odpowiadam: – No, to jest prawdziwe imię. Rozpromienia się i recytuje: – Nick to taki gość, z którym możesz pójść na piwo, a jak mu zarzygasz samochód, słowa ci nie powie. Nick! Bombarduje mnie okropnymi kalamburami. Łapię trzy czwarte z jego aluzji filmowych. No, może dwie trzecie. (Ku pamięci: wypożyczyć film Pewna sprawa). Nie muszę go prosić, by nalał mi kolejnego drinka, bo sam na to wpada, wywęszywszy gdzieś resztki dobrego alkoholu. Rości sobie prawa do mnie, oflagował mnie: Byłem pierwszy, jest moja, moja. Miło jest, po moich ostatnich doświadczeniach z nerwowymi, pełnymi szacunku postfeministycznymi mężczyznami, być terytorium. Ma piękny uśmiech, taki koci. Gdy się do mnie uśmiecha, niemal spodziewam się, że lada moment wykaszle żółte piórka kanarka Tweety’ego. Nie pyta, jak zarabiam na życie, co jest fajną odmianą. (Czy wspominałam o tym, że jestem pisarką?). Mówi do mnie z tym swoim akcentem znad krętej Missisipi: urodził się i wychował w Missouri, w okolicach Hannibal, rodzinnych stronach Marka Twaina, skąd tamten czerpał inspirację do Tomka Sawyera. Mówi, że będąc nastolatkiem, pracował na parowcu: obiady i jazz dla turystów. Gdy się zaśmiewam (impertynencka nowojorska dziewczyna, która nigdy nie odważyła się zapuścić do środkowych, nieogarnionych stanów, w których Mieszka Wielu Innych Ludzi), informuje mnie, że Missoura to magiczne miejsce, najpiękniejsze na świecie, że nie ma wspanialszego stanu. Spojrzenie ma szelmowskie, rzęsy długie. Wyobrażam sobie, jak wyglądał jako chłopiec. Bierzemy razem taksówkę na powrót, uliczne światła zmieniają się w przyprawiające o zawrót głowy smugi, gdy samochód pędzi, jakbyśmy byli ścigani. Jest pierwsza w nocy, dwanaście przecznic od mego mieszkania utykamy w jednym z niespodziewanych
nowojorskich korków, więc wymykamy się z taksówki w chłód, w wielkie Co Teraz?, a Nick zaczyna odprowadzać mnie do domu, obejmując mnie w pasie, twarze tężeją nam od chłodu. Kiedy skręcamy za róg, widzimy, że do miejscowej piekarni przyszła właśnie dostawa cukru pudru, który jest wsypywany do piwnicy z baryłki, jakby to był cement, i widzimy tylko cień dostawcy w białej, słodkiej chmurze. Ulica jest w kłębach, Nick przyciąga mnie do siebie, znów posyła mi ten swój uśmiech, ujmuje kosmyk moich włosów między dwa palce i przesuwa je do końca, a potem dwukrotnie pociąga, jakby szarpał dzwonek. Na końcach rzęs ma cukier puder i zanim się ku mnie pochyli, strzepuje cukier z moich ust, żeby poczuć ich smak.
NICK DUNNE DZIEŃ ZAGINIĘCIA Otworzyłem na oścież drzwi do swojego baru, wślizgnąłem się w mrok i po raz pierwszy tego dnia wziąłem głęboki oddech, wdychając zapach papierosów i piwa, ostrą woń lejącego się wąską strużką bourbona, kwaśny odór starego popcornu. W środku była tylko jedna klientka, siedziała samotnie na samym końcu baru: starsza pani o imieniu Sue, która bywała u nas w każdy czwartek ze swoim mężem, zmarłym przed trzema miesiącami. Teraz przychodzi co czwartek sama, nie tyle żeby porozmawiać, ile posiedzieć przy piwie z krzyżówką, dla zachowania rytuału. Moja siostra stała za barem, włosy miała upięte do tyłu obciachowymi klamerkami, ręce zaróżowione od zanurzania szklanek po piwie w gorących mydlinach. Go jest szczupła i ma dziwną twarz, co nie znaczy, że nieładną. Po prostu trzeba jej się dokładniej przyjrzeć: mocno zarysowana szczęka, wąski, ładny nos, ciemne okrągłe oczy. Gdybyśmy przenieśli się do filmu z odpowiedniej epoki, na jej widok mężczyzna zsunąłby do tyłu fedorę, gwizdnął i powiedział: „Co za kobitka, niech mnie dunder świśnie!”. Twarz królowej komedii z lat trzydziestych nie zawsze przekłada się na nasze czasy wróżek- księżniczek, ale ze wspólnie spędzonego czasu wiem, że moja siostra bardzo podoba się mężczyznom, co stawia mnie w tym dziwnym braterskim położeniu, że jestem dumny i nieufny zarazem. – Czy jeszcze robi się klops pimento? – spytała Go zamiast powitania, nie podnosząc wzroku, po prostu wiedziała, że to ja, a ja na jej widok jak zwykle czuję ulgę: może nie układa się świetnie, ale będzie dobrze. Moja bliźniaczka Go. Tyle razy wypowiadałem te słowa, że stały się uspokajającą mantrą. Moja Twingo. Urodziliśmy się w latach siedemdziesiątych, a wtedy bliźniaki były dość rzadkie, trochę magiczne: kuzyni jednorożca, rodzeństwo elfów. Mamy ze sobą nawet pewną więź telepatyczną. Go jest naprawdę jedyną osobą na świecie, z którą jestem całkiem sobą. Nie czuję potrzeby tłumaczenia jej swego postępowania. Nie wyjaśniam, nie wątpię, nie martwię się. Nie mówię jej wszystkiego, już nie, ale jak dotąd mówię więcej
niż komukolwiek innemu. Tyle, ile mogę. Spędziliśmy dziewięć miesięcy plecy w plecy, osłaniając się wzajemnie. Stało się to naszym życiowym nawykiem. Nigdy nie miało dla mnie znaczenia, że jest dziewczyną, dziwne u tak nieśmiałego dzieciaka. Co tu gadać? Ona zawsze była po prostu cool. – Taki ostro przyprawiony klops mięsny z piklami i papryką podawany często na lunch? Chyba tak. – Musimy kupić – powiedziała. Uniosła jedną brew. – Jestem zaintrygowana. Bez pytania nalała mi z dozownika trochę piwa do kufla wątpliwej czystości. Gdy zauważyła, że patrzę na brudny brzeg, uniosła kufel do ust i oblizała brzeg, pozostawiając ślinę na szkle. Postawiła kufel przede mną. – Lepiej, mój książę? – spytała. Go uważa, że to ja dostałem od naszych rodziców wszystko co najlepsze, że byłem chłopcem, którego sobie zaplanowali, jedynym dzieckiem, na jakie ich było stać, a ona wślizgnęła się na ten świat, uczepiona mojej kostki, niechciana i obca. (Dla ojca szczególnie niechciana i obca). Uważa, że musiała radzić sobie sama przez całe dzieciństwo, żałosna istota w przypadkowych używanych ubraniach, bez (zapomnianych) pozwoleń na wycieczki szkolne, z ograniczonym kieszonkowym i pełna żalu. W tej wizji może być wiele prawdy, choć trudno mi to przyznać. – Tak, mój nędzny kmieciu – odparłem i odprawiłem ją królewskim gestem. Usiadłem skulony nad piwem. Musiałem posiedzieć i wypić jedno albo i trzy piwa. Nerwy miałem wciąż zszarpane po poranku. – Co z tobą? – spytała. – Jesteś cały w nerwach. Pstryknęła we mnie mydlinami, więcej wody niż mydła. Włączyła się klimatyzacja, mierzwiąc nam czubki włosów. Spędzaliśmy w Barze więcej czasu, niż trzeba. Stał się naszym dziecięcym klubem, którego nigdy nie mieliśmy. Pewnej pijackiej nocy w zeszłym roku, gdy mama jeszcze żyła, ale koniec był bliski, potrzebując pocieszenia, dorwaliśmy się do pudeł w jej piwnicy i buszowaliśmy wśród zabawek i gier, wydając z siebie achy i ochy, przerywane łykami piwa z puszki. Boże Narodzenie w sierpniu. Gdy mama zmarła, Go przeprowadziła się do naszego dawnego domu, po czym powoli i po trochu przenosiliśmy swoje zabawki do Baru: laleczka Strawberry Shortcake, teraz pozbawiona zapachu, wylądowała pewnego dnia na stołku przy barze (prezent ode mnie dla Go). Maleńki model samochodu Hot Wheels El Camino, bez jednego kółka, pojawił się na półce w rogu (prezent od Go dla mnie). Myśleliśmy o wprowadzeniu wieczorów z grami planszowymi, choć większość naszych klientów była zbyt stara, by żywić sentyment do Głodnych Hipopotamów albo Gry Życia z tymi plastikowymi samochodzikami, do których trzeba powsadzać maleńkie pary
małżeńskie i dzieci. Już nie pamiętam, kto wygrywa (Głębokie przemyślenia na temat produktów firmy Hasbro). Go dolała mi piwa, i sobie też. Jej lewa powieka lekko opadała. Było dopiero południe i zastanawiałem się, jak długo już pije. Miała trudną dekadę. Moja oderwana od rzeczywistości siostra, korba naukowa o duszy rodeo, rzuciła college i przeniosła się na Manhattan w późnych latach dziewięćdziesiątych. Założyła oryginalną firmę typu dot.com, zarabiała wielki szmal przez dwa lata, a i potem mimo pęknięcia bańki spekulacyjnej na światowych giełdach w 2000 roku pozycja Go pozostała niezachwiana. Była bliżej dwudziestki niż trzydziestki; poradziła sobie. Następnie zrobiła dyplom i dołączyła do odzianego w szare garnitury świata bankowości inwestycyjnej. Utrzymywała się na średnim poziomie, nie robiła nic efekciarskiego, w niczym nie zawiniła, ale straciła pracę – szybko – gdy nastał krach finansowy w 2008. Nawet nie wiedziałem, że wyjechała z Nowego Jorku, dopóki nie zadzwoniła z domu mamy: „poddałam się”. Błagałem, żeby wróciła, przymilając się na wszelkie sposoby, lecz na drugim końcu linii słyszałem tylko naładowaną złością ciszę. Po odłożeniu słuchawki powędrowałem zmartwiony do jej mieszkania przy stacji Bowery i zobaczyłem Gary’ego, jej ukochanego fikusa z pożółkłymi liśćmi wystawionego na schody przeciwpożarowe, i wiedziałem, że już nigdy nie wróci. Wydawało się, że Bar ją rozweselił. Prowadziła księgi rachunkowe, nalewała piwo. Prawie regularnie podkradała napiwki ze słoja, ale pracowała więcej ode mnie. Nigdy nie rozmawialiśmy o dawnym życiu. Było, minęło, a my o dziwo wcale się tym nie przejmowaliśmy. – No i jak? – spytała Go, która zwykle w ten sposób zaczynała rozmowę. – Ech. – Co ech? Ech źle? Źle wyglądasz. Wzruszyłem ramionami na tak, ona uważnie zlustrowała moją twarz. – Amy? – spytała. To było łatwe pytanie. Znów wzruszyłem ramionami na potwierdzenie, zawarłem też w tym geście pytanie: co robić? Go poczęstowała mnie rozbawionym spojrzeniem, stojąc z łokciami rozpostartymi na barze, brodą podpartą na dłoniach, gotowa do przenikliwej analizy mojego małżeństwa. Go, jednoosobowy zespół ekspertów. – Co z nią? – Zły dzień. Po prostu zły dzień. – Nie daj jej się dołować. – Go zapaliła papierosa. Paliła dosłownie jednego dziennie. – Kobiety są stuknięte.
Go nie zaliczała siebie do kategorii kobiet, słowa tego używała szyderczo. Dmuchnąłem dym Go z powrotem w jej stronę. – Dziś jest nasza rocznica. Pięć lat. – Ho, ho. Moja siostra odrzuciła głowę do tyłu. Była druhną, całą w fioletach – „cudowna, kruczowłosa, odziana w ametysty kobitka”, jak określiła ją matka Amy – ale ona nie zaprzątała sobie pamięci rocznicami. – Rany. Kurwa. Koleś. Szybko zleciało. Wydmuchała więcej dymu w moją stronę, leniwa zabawa w łapanie raka. – A więc przygotuje to swoje, co się zowie, polowanie... – Poszukiwanie skarbów – powiedziałem. Moja żona uwielbiała gry, zwłaszcza umysłowe, ale też zwykłe zabawy, i na naszą rocznicę zawsze organizowała starannie przygotowane poszukiwanie skarbów, w którym każda wskazówka prowadziła do kryjówki z kolejną wskazówką, aż wreszcie docierałem do końca i znajdowałem prezent. Tak robił zawsze jej ojciec w rocznicę ślubu jej rodziców, i nie myślcie sobie, że nie dostrzegam genderowej zamiany ról, że nie łapię aluzji. Jednak ja nie wychowałem się w domu Amy, wyrosłem w swoim domu, i ostatnim prezentem ojca dla mamy, jaki pamiętam, było żelazko, stojące na blacie kuchennym, niezawinięte w papier. – Zrobimy zakład o to, jak bardzo wścieknie się na ciebie w tym roku? – pyta Go, uśmiechając się nad brzegiem kufla. Problem z poszukiwaniem skarbów Amy jest taki, że nigdy nie kapuję jej wskazówek. W pierwszą rocznicę, jeszcze w Nowym Jorku, rozgryzłem dwie na siedem. To był mój najlepszy rok. Wskazówka wprowadzająca: Mała knajpka, w której wcześniej nie bywałeś, Ale na jesieni, we wtorek, tam mnie całowałeś. Czy jako dzieci braliście udział w konkursach ortograficznych? Ta sekunda w śnieżnej zadymce po ogłoszeniu słowa, gdy przeszukujesz mózg, by zobaczyć, czy potrafisz je napisać? To było coś takiego, panika w pustce. – Irlandzki bar w niezbyt irlandzkim miejscu – nie dawała za wygraną Amy. Zagryzłem usta i zacząłem wzruszać ramionami, omiatając wzrokiem nasz salon, jakby mogła się gdzieś w nim pojawić odpowiedź. Dała mi kolejną bardzo długą minutę. – Zgubiliśmy się w deszczu – dodała błagalnym tonem podszytym złością. Dokończyłem wzruszenie ramion.
– McMann’s, Nick. Pamiętasz, jak zgubiliśmy się w czasie deszczu w Chinatown, szukając restauracji dim sum, która miała być w pobliżu pomnika Konfucjusza, ale okazało się, że są dwa takie pomniki, i skończyliśmy w tym przypadkowym irlandzkim barze, cali przemoknięci, wypiliśmy kilka kolejek whisky, a wtedy ty złapałeś mnie i pocałowałeś, i to było... – Jasne! Trzeba było wspomnieć o Konfucjuszu, od razu bym załapał. – Pomnik się nie liczył. Chodziło o knajpę. O chwilę. Sądziłam, że to było coś wyjątkowego. – Wypowiedziała te słowa ze śpiewną dziecinną intonacją, która kiedyś wydawała mi się urocza. – Bo było. – Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem. – Oto moja wyjątkowa rocznicowa rekonstrukcja tego historycznego wydarzenia. Chodźmy zrobić to znowu w McMann’s. Barman w McMann’s, wielki, brodaty niedźwiadek, wyszczerzył zęby w uśmiechu na nasz widok, nalał nam whisky i podsunął mi kolejną wskazówkę. Kiedy mi źle, smutno i nic mnie nie bawi, Idę tam, gdzie humor mi się poprawi. Okazało się, że chodzi o pomnik Alicji z krainy czarów w Central Parku – Amy mówiła mi o nim, wie, że mówiła, wiele razy – który w dzieciństwie pocieszał ją w trudnych chwilach. Nie pamiętam żadnej z tych rozmów. Uczciwie przyznaję, że nie pamiętam. Mam trochę ADHD, a poza tym moja żona zawsze wydawała mi się olśniewająca, w najczystszym znaczeniu tego słowa: że traci się ostrość spojrzenia, jak przy patrzeniu w jasne światło. Wystarczyło mi, że jestem blisko niej i słucham, jak mówi, ale nie zawsze było ważne, co mówi. Powinno być, ale nie było. Zanim dobrnęliśmy do końca dnia i wymiany prezentów – tradycyjnych papierowych prezentów na pierwszą rocznicę – Amy już się do mnie nie odzywała. – Kocham cię, Amy. Wiesz, że cię kocham – powiedziałem, drepcząc krok w krok za nią wśród rodzinek otumanionych turystów stojących pośrodku chodnika z rozdziawionymi gębami. Amy przemykała się wśród tłumu w Central Parku, manewrując pomiędzy biegaczami o laserowych oczach i wrotkarzami o nożycowych nogach, klęczących rodziców i maluchów pędzących wężykiem, jak pijacy, tuż przede mną, z zaciśniętymi ustami, spiesząc się donikąd. Próbowałem ją dogonić, chwycić za rękę. Wreszcie przystanęła i z nieruchomą twarzą słuchała, jak się tłumaczę. Z trudem powstrzymywałem jednocześnie wybuch złości. – Amy, nie rozumiem, dlaczego muszę udowadniać ci swoją miłość, pamiętając te same
rzeczy co ty, w ten sam sposób co ty. To nie znaczy, że nie kocham naszego wspólnego życia. Stojący w pobliżu klown wydmuchał balon w kształcie zwierzątka, jakiś mężczyzna kupił różę, dziecko polizało lody w rożku, i narodziła się autentyczna tradycja, której nigdy nie zapomnę: Amy zawsze popadała w przesadę, a ja nigdy nie byłem wart wysiłku. Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu, dupku. – Skoro to piąta rocznica, domyślam się, że naprawdę się wścieknie – ciągnęła Go. – Mam nadzieję, że kupiłeś jej naprawdę dobry prezent. – Mam go na liście sprawunków. – Jaki jest symbol piątej rocznicy? Papier? – Papier jest na pierwszą – odpowiedziałem. Po nieoczekiwanie bolesnym pierwszorocznicowym poszukiwaniu skarbów Amy sprezentowała mi wykwintną papeterię. Moje inicjały były wytłoczone u góry strony, a papier był tak kremowy, że niemal spodziewałem się, że zwilgotnieją mi od niego palce. Ja z kolei ofiarowałem żonie jaskrawoczerwonego latawca kupionego w sklepie wielobranżowym, wyobrażając sobie park, pikniki, ciepłe powiewy letniego wiatru. Żadnemu z nas nie podobał się prezent, każde z nas wolałoby dostać to, co otrzymało to drugie. O.Henry na opak[2]. – Srebro? – zgadywała Go. – Brąz? Kość słoniowa? Muszla? Pomóż. – Drewno – podpowiedziałem. – Z drewna nie ma romantycznych prezentów. Przy drugim końcu baru Sue starannie złożyła gazetę i zostawiła ją na blacie wraz z pustym kuflem i pięciodolarowym banknotem. W milczeniu wymieniliśmy uśmiechy, po czym wyszła. – Już wiem – powiedziała Go. – Idź do domu, zerżnij ją jak należy, a potem chlaśnij ją penisem, krzycząc: „masz tu swoje drewno, suko!”. Roześmialiśmy się. A potem oboje w tym samym momencie i tak samo się zarumieniliśmy. To był jeden z tych świńskich, niesiostrzanych żartów, które Go lubiła ciskać we mnie jak granat. Z tego też powodu w szkole średniej krążyły plotki o tym, że się potajemnie bzykamy. Byliśmy ze sobą nader blisko; mieliśmy swoje dowcipy, szeptaliśmy po kątach w czasie balang. Jestem pewien, że nie muszę tego mówić, ale wy nie jesteście Go, moglibyście coś opacznie zrozumieć, więc jednak powiem: moja siostra i ja nigdy się nie pieprzyliśmy ani nawet nigdy o tym nie myśleliśmy. Po prostu naprawdę się lubimy. Go odstawiła pantomimę przedstawiającą chlastanie mojej żony kutasem. Nie, Amy i Go nigdy nie mogły się zaprzyjaźnić. Obie zbyt zachłannie broniły swego terytorium. Go przyzwyczaiła się do bycia dziewczyną alfa w moim życiu, Amy przywykła
do tego, że jest dziewczyną alfa w życiu każdego. Chociaż mieszkały w tym samym mieście – i to dwukrotnie: najpierw w Nowym Jorku, potem tutaj – ledwie się znały. Przemykały przez moje życie jak świetnie skoordynowane czasowo aktorki na scenie, jedna już była za drzwiami, gdy wchodziła ta druga, a przy rzadkich okazjach, gdy obie znalazły się w tym samym pokoju, wydawały się skonsternowane sytuacją. Zanim Amy i ja związaliśmy się na serio, zaręczyliśmy się, pobraliśmy, dowiadywałem się czasem, co myśli o niej Go, bo zapisywała gdzieś tu czy tam jakieś zdanie. To dziwne, ale nie mogę jej namierzyć, znaczy rozgryźć, kim jest naprawdę. Albo: Gdy jesteś z nią, tak jakbyś nie był sobą. I: Jest różnica pomiędzy kochaniem kogoś a kochaniem samej idei tej osoby. A wreszcie: Najważniejsze, że jesteś z nią naprawdę szczęśliwy. Wtedy jeszcze Amy rzeczywiście potrafiła mnie uszczęśliwić. Amy też miała różne uwagi na temat Go: Ona jest bardzo... taka z Missouri, prawda? Albo: Gdy się jest z nią, trzeba być w odpowiednim nastroju. I: Trochę się na tobie wiesza, pewnie dlatego, że nie ma nikogo innego. Miałem nadzieję, że gdy wszyscy znajdziemy się w Missouri, te dwie wreszcie sobie odpuszczą – zgoda na niezgodę, wolność bycia sobą. Żadna nie dała za wygraną. Go jest zabawniejsza niż Amy, więc walka była nierówna. Amy jest bystra, nieznośna, sarkastyczna. Amy potrafi mnie rozwścieczyć, umie rzucić inteligentną, zjadliwą uwagę, ale Go zawsze mnie rozśmieszała. Niebezpiecznie jest śmiać się ze współmałżonków. – Go, umawialiśmy się chyba, że już nigdy więcej nie wspomnisz o moich genitaliach – powiedziałem. – Bo w naszej bliźniaczej relacji ja nie mam żadnych genitaliów. Odezwał się telefon. Go wzięła jeszcze jeden łyk piwa i odebrała, przewróciła oczami i odrzekła z uśmiechem: – Oczywiście, że tu jest, chwileczkę! – Bezgłośnie wyszeptała: – Carl. Carl Pelley mieszkał po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu. Od trzech lat na emeryturze. Od dwóch rozwiedziony. Tuż po rozwodzie przeprowadził się na nasze osiedle. Zajmował się handlem obwoźnym – wyposażenie na przyjęcia dla dzieci – i czułem, że po czterdziestu latach życia w motelach w domu wcale się nie czuje po domowemu. Zjawiał się w Barze niemal codziennie z cuchnącą torebką z baru szybkiej obsługi Hardee’s, narzekając na wydatki, dopóki nie zaproponowaliśmy mu pierwszego drinka na koszt firmy. (To była kolejna rzecz, której dowiedziałem się o Carlu z jego wizyt w Barze – że był nieźle funkcjonującym, lecz poważnie uzależnionym alkoholikiem). Wyrażał chęć spożycia wszystkiego, „czego chcemy się pozbyć”, i rzeczywiście: przez cały miesiąc Carl pił jedynie mętny napój alkoholowy Zimas, circa 1992, który odkryliśmy w piwnicy. Gdy kac zatrzymywał Carla w domu, znajdował jakiś pretekst, by zadzwonić: „Twoja skrzynka jest dziś zapchana, Nicky, chyba przyszła jakaś paczka”. Albo: „Zanosi
się na deszcz, może chcesz zamknąć okna”. Oczywiście wszystko zmyślał. Chciał po prostu usłyszeć brzęk szkła, gulgot nalewanych drinków. Wziąłem słuchawkę, zacząłem potrząsać przy niej pojemnikiem z lodem, żeby Carl mógł sobie wyobrazić swój dżin. – Hej, Nicky – odezwał się bełkotliwie Carl. – Przepraszam, że przeszkadzam. Pomyślałem jednak, że powinienem cię zawiadomić... twoje drzwi są otwarte na oścież, a kot wyszedł na zewnątrz. Chyba coś jest nie tak, no nie? Mruknąłem coś w odpowiedzi. – Poszedłbym sprawdzić, ale niezbyt dobrze się czuję – dodał z trudem Carl. – Nie ma sprawy – powiedziałem. – I tak już miałem się zbierać do domu. To piętnaście minut samochodem, prosto na północ River Road. Gdy wjeżdżam na nasze osiedle, czasem przechodzi mnie dreszcz od samego patrzenia na te wszystkie ziejące ciemnymi oknami domy – domostwa, które nigdy nie zaznały obecności mieszkańców albo miały właścicieli i widziały, jak ich eksmitują, i odtąd budynek stał triumfalnie opróżniony, wyzuty z ludzi. Kiedy wprowadziliśmy się z Amy, nasi nieliczni sąsiedzi zrobili nam nalot: kobieta w średnim wieku, samotna matka trójki dzieci przybyła z zapiekanką, młody ojciec trojaczków z sześciopakiem piwa (żonę zostawił w domu z trojaczkami), starsza para chrześcijan mieszkających parę domów dalej i oczywiście Carl z naprzeciwka. Rozsiedliśmy się na naszej tylnej werandzie i patrzyliśmy na rzekę, a oni wszyscy mówili z żalem o regulowanych stawkach kredytów hipotecznych, zerowych odsetkach i zerowych zaliczkach, a potem zauważyli, że Amy i ja jako jedyni mamy dostęp do rzeki i jako jedyni nie mamy dzieci. – Tylko was dwoje? W tym ogromnym domu? – dziwiła się samotna matka, rozdzielając między gości jakąś breję jajeczną. – Tylko nas dwoje – potwierdziłem z uśmiechem i pokiwałem z uznaniem głową, gdy wziąłem do ust trochę jej potrawy. – Może być wam samotnie. Co do tego miała rację. Cztery miesiące później pani Jajeczna przegrała batalię o hipotekę i zniknęła w nocy wraz z trójką dzieci. Jej dom stał teraz pusty. Na szybie okna salonu wisiał przyklejony taśmą dziecięcy rysunek przedstawiający motyla, jaskrawe flamastry wyblakły i zbrązowiały na słońcu. Nie tak dawno, gdy przejeżdżałem wieczorem koło tego domu, ujrzałem mężczyznę z brodą, zapuszczonego, wyglądającego zza rysunku, unoszącego się w ciemności jak jakaś smutna ryba akwariowa. Zobaczył, że go zauważyłem, i wycofał się