Julianna Baggott
Nowy przywódca
Świat po wybuchu 02
Mojemu ojcu Billowi Baggottowi.
Dziękuję, że pomogłeś mi tworzyć światy,
zwłaszcza pierwszy świat mego dzieciństwa.
PROLOG
WILDA
Leżała na cienkiej warstwie śniegu i patrzyła w dal, gdzie szare niebo stykało się z
szarą ziemią. Wiedziała, że wróciła. Monotonny, płaski horyzont przecinały tylko trzy
karłowate drzewa rosnące w rzędzie. Wyglądały, jakby spinały ziemię z niebem.
Westchnęła nagle urywanie, jakby ktoś usiłował skraść jej oddech, a ona wciągnęła go
z powrotem do płuc.
Usiadła. Wciąż była małą, zaledwie dziesięcioletnią dziewczynką. Miała wrażenie, że
upłynęło mnóstwo czasu, jednak to tylko złudzenie. W rzeczywistości nie straciła lat, lecz
najwyżej kilka dni czy tygodni.
Szczelniej otuliła się cienką kurtką, która stanowiła namacalny dowód. Dotknęła jej
srebrnych guzików. Pod kurtką miała szalik owinięty dwukrotnie wokół szyi. Kto ją ubrał?
Kto owinął jej szyję szalikiem? Spojrzała na swoje buty - ciemnoniebieskie z grubymi
sznurówkami, nowe - a potem na dłonie w rękawiczkach; każdy palec zamknięty w ciasnym
kokonie.
Pukle jej lśniących ciemnorudych włosów spływały na kołnierz kurtki. Koniec
każdego loku był gruby i równy, jakby niedawno obcięty.
Podciągnęła rękaw kurtki, odsłaniając ramię. W jasnym świetle dnia zobaczyła, że
kość nie jest już zdeformowana, a ze skóry znikły wypuczone fałdy plastiku i odłamki szkła, a
nawet wszystkie pieprzyki i piegi. Jej skóra była biała - tak biała, jak powinien być śnieg,
może nawet bielsza. Nigdy nie widziała prawdziwie białego śniegu. Pod warstwą bieli
widniały drobne niebieskie żyłki. Przytknęła wewnętrzną część nadgarstka do policzka,
potem do warg. Poczuła dotyk gładkiej skóry na gładkiej skórze.
Rozejrzała się i pojęła, że te stwory są gdzieś w pobliżu. Wyczuwała w powietrzu
elektryczne wibrowanie ich ciał. Przypomniała sobie, jak poprzednio zabrały ją spośród
innych bezdomnych, osieroconych dzieci, wraz z którymi sypiała w prymitywnie skleconych
przybudówkach nieopodal targowisk. Nie wiedziała, dlaczego wybrano właśnie ją. Jeden ze
stworów chwycił ją i podniósł, a potem, trzymając w ramionach, gnał wielkimi susami przez
rumowisko, pozostałe zaś pędziły, otaczając go kręgiem. Dyszał miarowo, mechanicznie, a
jego nogi pracowały jak tłoki. Oczy jej łzawiły od pędu powietrza, toteż widziała jego
kanciastą twarz niewyraźnie, rozmazaną. Wtedy się nie bała, ale teraz tak. Stwory były już tuż
obok - ich mocne ciała wydawały brzęczący dźwięk niczym olbrzymie pszczoły - lecz nie
zwróciły na nią uwagi. Poczuła się jak dziecko z bajki. W opowieściach jej matki - kiedyś
miała matkę - występował drwal, który miał wyrwać dziewczynce serce i zanieść je złej
królowej, ale nie potrafił się na to zdobyć. Inny drwal rozpłatał siekierą brzuch wilkowi, by
uratować ludzi pożartych przez zwierza. Drwale z tych opowiastek byli silni i dobrzy.
Niekiedy jednak zostawiali małe dziewczynki w lesie, a one potem musiały radzić sobie
same.
Zaczął padać drobny śnieg. Wstała powoli. Świat zakołysał się, jakby zrobił się nagle
ciężki. Opadła na kolana i wtedy usłyszała głosy pośród drzew. Szło ku niej dwóch ludzi.
Nawet z tej sporej odległości dostrzegła na ich twarzach czerwone szramy. Jeden kulał.
Dźwigali jakieś worki.
Owinęła szalikiem nos i usta. Powinni ją znaleźć. Była znajdą; pamiętała, że użyto
tego słowa w tamtym jaskrawo oświetlonym pokoju. „Chcemy, żeby uznano ją za znajdę” -
powiedział drżący męski głos z głośnika. „Willux, Willux” - szeptali ludzie, ludzie o gładkiej
skórze, niestopieni z niczym. Poruszali się lekko i zręcznie wokół jej łóżka - otoczonego
przez metalowe słupki z przymocowanymi przezroczystymi torebkami wypełnionymi
płynem, który skapywał do rurek - pośród niewielkich urządzeń wydających ciche miarowe
dźwięki oraz plątaniny przewodów. Czuła się, jakby miała matki i ojców - zbyt wielu, by
mogła ich rozróżnić.
Z tego pokoju zapamiętała mocne światło błyszczącej żarówki, tak jaskrawej i bliskiej,
że czuła jej promieniujące ciepło. Zapamiętała, jak po raz pierwszy powiodła dłonią po
skórze, a kiedy dotknęła brzucha, wydawał się zbyt gładki. Pępek - który matka nazywała
zawsze guzikiem jej brzuszka, a głosy w tamtym pomieszczeniu określały jako „umbilicus” -
zniknął.
Teraz sięgnęła pod kurtkę i koszulę i przesunęła ręką po brzuchu. Tak jak poprzednio,
natrafiła tylko na gładką skórę.
„Wyleczona - orzekły wtedy głosy zza białych masek, lecz brzmiała w nich troska. -
To jednak sukces”. Któryś dodał, że trzeba zatrzymać ją na obserwacji.
Obecnie chciała zawołać do odległych postaci niosących worki, ale nie mogła
całkowicie otworzyć ust. Wydawało się, jakby delikatnie zszyto je z boków, przy kącikach.
Zresztą, co miałaby powiedzieć? Nic nie przychodziło jej na myśl. Słowa chaotycznie
wirowały w głowie, plątały się. Nie potrafiła uszeregować ich i wymówić. W końcu zdołała
krzyknąć tylko:
- Chcemy!
Nie wiedziała dlaczego. Ponownie spróbowała zawołać o pomoc, lecz z jej ust znów
wydobyło się jedynie:
- Chcemy!
Postacie podeszły. Okazało się, że to dwie młode kobiety. Zbieraczki - co poznała po
brodawkach i bliznach na ich dłoniach. Niewątpliwie dotykały mnóstwa trujących cebulek,
jagód, grzybów. Jedna zamiast dwóch palców miała dwa srebrne zęby starego widelca. To
ona kulała, a jej twarz, chociaż przypalona na kolor ciemnej czerwieni, była zaskakująco
ładna. Głównie z powodu oczu, które jarzyły się złociście pomarańczowo niczym płynny
metal - zabarwione jaskrawym blaskiem eksplozji bomb. Kobieta była ślepa. Trzymając się
kurczowo ramienia swej towarzyszki, spytała:
- Kim jesteś?
Zabrzmiało to jak śpiew ptaka. Dziewczynka słyszała w jasnym pokoju nagrane głosy
ptaków, odtwarzane z niewidzialnych głośników.
„Gruchanie” - pomyślała teraz i w tym momencie usłyszała pośród drzew inne ptaki.
Miały głosy takie, do jakich przywykła od urodzenia - nie słodkie i czyste, tylko skrzypiące i
zgrzytliwe.
Te dwie kobiety się jej bały. Czy już zauważyły, że jest inna?
Chciała im powiedzieć, jak się nazywa, lecz jej imię gdzieś zniknęło. W umyśle
odnalazła tylko słowa: „Ognisty Kwiat”. Tak dawniej czasami nazywała ją matka; zrodzona z
ognia i zniszczenia, wypuściła korzenie i urosła. Nigdy nie poznała ojca, ale była przekonana,
że zaginął właśnie pośród ognia i zniszczenia.
A potem jej imię powróciło. Wilda. Ma na imię Wilda.
Położyła dłoń na zimnej ziemi. Pragnęła oznajmić tym kobietom, że jest nowa.
Chciała im powiedzieć, że świat na zawsze się zmienił. Rzekła jednak tylko:
- Chcemy naszego syna.
Te słowa ją zaskoczyły. Dlaczego to powiedziała?
Na twarzach obydwu młodych kobiet odmalowało się zdziwienie. Niewidoma spytała:
- Jak to? Czyjego syna?
Druga kobieta miała bliznę biegnącą w dół policzka, jakby w twarz wtopił się jej
warkocz, pokryty obecnie warstwą skóry. Powiedziała:
- Ona ma nie po kolei w głowie.
- Kim jesteś? - spytała ponownie niewidoma.
A dziewczynka powtórzyła:
- Chcemy naszego syna.
Tylko to potrafiła powiedzieć.
Zbieraczki rozejrzały się nagle - obie, ślepa też. Usłyszały wibracje elektrycznych
synaps przeszywające powietrze. Stwory, które wcześniej porwały dziewczynkę, były
niespokojne.
- Wiele ich - odezwała się kobieta z blizną po warkoczu. - Chronią ją. Wyczuwasz je?
Wysłali je nasi Życzliwi Obserwatorzy, żeby jej strzegły.
- Anioły - rzekła niewidoma.
Obie kobiety zaczęły się cofać. Ale wtedy Wilda podciągnęła rękaw i odsłoniła ramię
tak białe, że zdawało się jaśnieć.
- Chcemy naszego syna z powrotem - powiedziała powoli.
CZĘŚĆ I
PRESSIA
ĆMY
W HOLU KWATERY GŁÓWNEJ OPR z nagich belek nośnych wysokiego sufitu
zwisało kilka zapalonych lamp naftowych domowego wyrobu. Ocaleli leżeli na kocach i
matach, tuląc się do siebie nawzajem, by się ogrzać. Ich ciała zachowały zbiorowe wilgotne
ciepło, mimo iż wysokich okien nie zabito deskami. Z pozbawionych szyb framug okiennych
zwieszały się podarte resztki cienkich zasłon. Przez okna wpadały gnane wiatrem wirujące
płatki śniegu - niczym setki ciem zwabionych światłem płonącym w kloszach lamp, o które
uderzą.
Na dworze było jeszcze ciemno, ale zbliżał się ranek i niektórzy z tych wstających
wcześnie już się budzili. Pressia znowu nie położyła się spać przez całą noc. Czasami tak
pogrążała się w pracy, że traciła poczucie czasu. Trzymała mechaniczną rękę, którą właśnie
skonstruowała ze złomu dostarczonego jej przez El Capitana: srebrzyste szczypce zamiast
dłoni, staw łokciowy z łożyska kulkowego, a wszystko połączone starym przewodem
elektrycznym i zaopatrzone w skórzane rzemienie tej wielkości, by objęły wątły biceps
chłopca po amputacji. Miał dziewięć lat i wszystkie pięć palców stopiło mu się razem, tak że
przypominały płetwę - całkowicie bezużyteczne. Szorstko szepnęła jego imię:
- Perlo! Jesteś tu?
Ruszyła naprzód, klucząc pomiędzy leżącymi ocalałymi, którzy wiercili się i
mamrotali. Usłyszała przenikliwe kwilenie.
- Ucisz je! - rzuciła jakaś kobieta.
Pressia zobaczyła, że pod jej kurtką coś się wije, a po chwili przy szyi kobiety ukazała
się jedwabiście czarna głowa kota. Niemowlę krzyknęło. Ktoś zaklął. Potem jakiś mężczyzna
zanucił kołysankę:
- Upiorne dziewczynki, potworne dziewczynki, upiorne dziewczynki. Kto je ocali od
tego świata? Od tego świata? Rzeka szeroka, rzeka się wije, rzeka woła, rzeka się wije...
Niemowlę ucichło. Muzyka nadal potrafiła koić.
„Jesteśmy nieszczęśnikami, lecz wciąż potrafimy śpiewać - a pieśni wznoszą się w nas
- pomyślała Pressia. Chciałaby, aby dowiedzieli się o tym ludzie w Kopule. - Tak, jesteśmy
brutalni i podli, ale także zdolni do zaskakującej czułości, uprzejmości, do piękna. Jesteśmy
ludźmi - pełnymi wad, a jednak dobrymi, prawda?”.
- Perlo? - spróbowała raz jeszcze, przyciskając do piersi sztuczną rękę.
Niekiedy w tłumie takim jak ten szukała swojego ojca - chociaż nie pamiętała jego
twarzy. Matka przed śmiercią pokazała jej pulsujące tatuaże na swojej klatce piersiowej -
jeden z nich symbolizował ojca Pressii i stanowił dowód, że on przeżył Wybuch. Oczywiście,
tutaj go nie ma. Przypuszczalnie nie ma go nawet na tym kontynencie - czy raczej na tym, co
z niego zostało. Dziewczyna nie potrafiła jednak się powstrzymać przed zaglądaniem w
twarze ocalałych w poszukiwaniu kogoś, kto jest choć trochę podobny do niej: oczy o
migdałowym kroju, lśniące czarne włosy. Nie umiała przestać szukać bez względu na to, jak
irracjonalna była jej wiara, że pewnego dnia może go odnajdzie.
Przemierzyła korytarz i doszła do ściany oklejonej plakatami. Zamiast czarnego
szponu, symbolu OPR, budzącego niegdyś strach w ocalałych, na tych plakatach widniała
twarz El Capitana - sroga, z mocną, wydatną szczęką. Pressia popatrzyła wzdłuż rzędu
plakatów, wzdłuż szeregu oczu El Capitana; zza pleców wystawała wątła sylwetka jego brata
Helmuda. Nad głową El Capitana widniało hasło: „Jesteś silny i sprawny? Wstąp do służby.
Solidarność nas ocali”. El Capitan sam je wymyślił i był z niego dumny. Na dole napis
drobnym drukiem oznajmiał położenie kresu Szałom Śmierci - krwawemu sportowi
polegającemu na tym, że wyznaczone zespoły żołnierzy OPR zabijały słabych i znosiły ich
zwłoki na nieprzyjacielskie pole - oraz zlikwidowanie obowiązkowego poboru w wieku
szesnastu lat. Ochotnikom El Capitan obiecywał „posiłki bez strachu”. Strachu przed czym?
OPR miało mroczną, ponurą przeszłość. Ludzi wywlekano z domów, więziono, oduczano
umiejętności czytania, używano jako żywych celów...
Wszystko to jednak już się skończyło. Plakaty odgrywały swoją rolę. Obecnie
zgłaszało się więcej rekrutów niż kiedykolwiek wcześniej. Przybywali z miasta obdarci i
głodni, poparzeni i okaleczeni. Niekiedy zjawiali się całymi rodzinami. El Capitan powiedział
Pressii, że będzie musiał zacząć odsyłać niektórych z powrotem. „To nie jest państwo
opiekuńcze. Usiłuję sformować tutaj armię”. Jednak jak dotąd udawało jej się zawsze
przekonać go, by pozwolił każdemu zostać.
- Perlo - szepnęła, idąc wzdłuż ściany i przesuwając dłonią po pomarszczonych
brzegach plakatów.
Gdzie on się podziewa? Zasłony wydęły się do wewnątrz i ruch powietrza wciągnął do
środka płatki padającego śniegu, jakby wielka sala wzięła głęboki wdech.
Jakaś rodzina rozpięła na kiju koc, tworząc niewielki namiot chroniący przed wiatrem.
W dzieciństwie Pressia często rozbijała na zapleczu spalonego zakładu fryzjerskiego coś w
rodzaju małego namiotu, podpierając prześcieradło krzesłem i laską swojego dziadka, i bawiła
się w dom z najlepszą przyjaciółką Fandrą. Dziadek nazywał tę konstrukcję psią budą, a ona i
Fandra szczekały jak pieski. Wtedy śmiał się tak, że wiatraczek w jego gardle wirował
szaleńczo. Pressię przeszył ból utraty - gdyż dziadek i Fandra już nie żyli, a jej dzieciństwo
również umarło.
Za oknami wartownicy pełnili straż rozstawieni co piętnaście metrów wokół kwatery
głównej OPR, ponieważ Kopuła wysyłała coraz więcej Oddziałów Specjalnych. Kilka
tygodni temu dostrzeżono te stwory gnające wielkimi susami przez las: zwaliste sylwetki o
potężnych zwierzęcych muskułach, okryte jakimś syntetycznym materiałem kamuflującym.
Były zwinne, niemal nieme, niewiarygodnie szybkie i silne, a ponadto świetnie uzbrojone -
broń miały wpasowaną w ciała. Przemknęły przez Gruzowiska, bezszelestnie popędziły
wśród drzew, a potem drogami, dokonując rutynowego przeszukania miasta. Chodziło im
przede wszystkim o znalezienie Partridge’a, przyrodniego brata Pressii. Partridge’a chroniły
Matki, a także Lyda - podobnie jak on, Czysta, którą wysłano z Kopuły jako przynętę - oraz
Illia, żona obłąkanego przywódcy OPR, którego później zabiła.
El Capitan i Pressia otrzymywali strzępy wiadomości o nich trojgu w skrótowych
raportach przysyłanych przez żołnierzy OPR, którzy ogromnie bali się Matek. Jeden z
raportów doniósł, że Matki uczą Lydę walczyć. Lyda była tylko dziewczyną z Kopuły,
zupełnie nieprzygotowaną do życia na jałowym pustkowiu, a tym bardziej pośród Matek -
wprawdzie uroczych i lojalnych, lecz barbarzyńskich. Jak tam wytrzymywała?
Inny raport wspominał, że Illia radzi sobie gorzej. Cały okres od Wybuchu spędziła
bezpiecznie w wiejskim domu na farmie i teraz miała trudności z oddychaniem powietrzem
gęstym od popiołu.
Wszyscy, którzy byli świadkami śmierci Aribelli Cording, musieli mieć się na
baczności. Poznali bowiem prawdę o Willuksie i o Kopule, a poza tym mieli coś, na czym
nadal mu zależało - fiolki z lekarstwami. Po śmierci matki Pressii Bradwell i El Capitan
zabrali z jej bunkra tyle fiolek, ile tylko zdołali. Przejął je teraz Partridge i, miejmy nadzieję,
trzymał w bezpiecznym miejscu. Te lekarstwa były dla Willuksa ogromnie ważne. Razem z
jeszcze jednym składnikiem oraz formułą określającą sposób ich połączenia mogły uratować
mu życie. Tak, leki jej matki są potężne, lecz zbyt niebezpieczne, by można ich tutaj użyć,
ponieważ nie da się przewidzieć wszystkich skutków ich działania. Dla Pressii stanowiły
bardziej pamiątki po matce.
Jak długo Matki zdołają ukrywać Partridge’a? Do śmierci jego ojca? Żywiono wielką
nadzieję, że Ellery Willux niebawem umrze, a Partridge’owi uda się od wewnątrz opanować
Kopułę. Czasami Pressia miała nawet wrażenie, że wszyscy żyją w stanie zawieszenia,
czekając, aż coś się wydarzy - i dopiero wtedy ich przyszłość nabierze realnego kształtu.
Freedle zatrzepotał w kieszeni jej swetra. Wsunęła tam dłoń i pogładziła palcem
grzbiet mechanicznej cykady.
- Sza... - szepnęła. - Wszystko dobrze.
Nie chciała zostawiać go samego w swojej małej sypialni. Albo może nie chciała być
sama?
- Perlo! - zawołała. - Perlo!
I w końcu usłyszała głos chłopca:
- Tutaj! Jestem tutaj! - Popędził ku niej, klucząc między ocalałymi. - Zrobiłaś ją?
Pressia przyklękła przy nim.
- Zobaczmy, czy pasuje.
Wsunęła chłopcu na ramię skórzany mankiet i umocowała sznurówkami z przewodu
elektrycznego. Stopioną dłonią mógł wykonywać prosty ruch naciskania. Poleciła, żeby
wcisnął małą dźwigienkę.
Perlo spróbował. Szczypce otworzyły się, a potem zamknęły.
- Działa - stwierdził, wciąż kłapiąc szczypcami.
- Ta proteza nie jest doskonała, ale mam nadzieję, że jakiś czas ci posłuży.
- Dziękuję! - zawołał tak głośno, że uciszył go ktoś leżący w pobliżu na podłodze. -
Może skonstruowałabyś coś dla siebie - szepnął, spoglądając na głowę lalki w miejscu jej
dłoni. - Może jest coś...
Przechyliła rękę tak, że lalka zamrugała - jedno oko było nieco zlepione popiołem i
mrugnęło później niż drugie.
- Nie sądzę, żeby dało się coś dla mnie zrobić - odparła. - Ale radzę sobie.
Matka chłopca zawołała go szeptem. Odwrócił się szybko, triumfalnie uniósł sztuczną
rękę i odbiegł, żeby ją jej pokazać.
W tym momencie w oddali huknął wystrzał karabinowy i odbił się echem. Pressia
odruchowo przykucnęła, sięgnęła do kieszeni, wyjęła Freedle’a i przycisnęła do piersi, by go
ochronić. Matka Perla mocno przytuliła synka. Pressia wiedziała, że to przypuszczalnie któryś
z żołnierzy OPR strzelił do przemykających cieni - zdarzało się to dość często - jednak serce
ścisnął jej lęk. Widok matki z Perlem i odgłos wystrzału przypomniały jej ciężar broni w
rękach i to, jak uniosła ją, wymierzyła, strzeliła. Nawet jeszcze teraz tamten huk
rozbrzmiewał jej w uszach, a wzrok zaćmiła rozpryskująca się krwawa mgiełka - niczym
czerwone kwiaty rozkwitające na Gruzowiskach. Wtedy nacisnęła spust, lecz teraz nie
wiedziała, czy właśnie tak należało postąpić. Nie potrafiła ogarnąć myślą śmierci swojej
matki. Matka nie żyje, i to ona ją zastrzeliła.
Ruszyła szybkim krokiem, trzymając się blisko ściany korytarza i delikatnie tuląc w
dłoniach Freedle’a. Podeszła do okna i wyjrzała ostrożnie.
Wiatr. Śnieg. Chmury wyglądały jak pędzące po niebie kłęby popiołu. Zobaczyła
jedną jaskrawą gwiazdę - rzadkość - a poniżej skraj lasu: kępy wątłych pochylonych drzew.
Na zboczu wzgórza dostrzegła mundury żołnierzy, gdzieniegdzie lśnienie broni, małe
obłoczki pary ich oddechów unoszące się w zimnym powietrzu. Przypomniała sobie twarz
matki leżącej na leśnym poszyciu, a potem ten obraz rozwiał się i zniknął.
Wzrok Pressii zatrzymał się na czymś poniżej miejsca, gdzie żołnierze trzymali straż.
Coś tam było - coś, co chciało przeniknąć tutaj? Wyobraziła sobie stwory z Oddziału
Specjalnego przyczajone w śnieżnych zaspach. Czy one w ogóle potrzebują snu? Czy są
częściowo zimnokrwiste i czają się tam, ukryte pod cienką warstwą śniegu? Panowały cisza i
wręcz upiorny spokój, jednak Pressia wyczuwała jakąś wibrującą energię. Śnieg padał od
trzech dni - z początku drobny, potem coraz gęstszy. Teraz pokrywał trawę ciemną
zlodowaciałą warstwą grubości ponad ośmiu centymetrów i wciąż prószył.
Poczuła, że ktoś chwycił ją za łokieć, i odwróciła się. To był Bradwell - z podwójną
blizną biegnącą przez policzek, z czarnymi rzęsami, z pełnymi wargami popękanymi z zimna.
Spojrzała na jego dłoń, szorstką i spierzchniętą, na szerokie kłykcie pokryte bliznami, piękne.
„Jak kłykcie mogą być piękne?” - zastanowiła się. Chyba tylko u Bradwella wydawały
się jej piękne.
Ale to było kiedyś i już minęło.
- Słyszałaś, jak cię wołałem? - zapytał.
Miała wrażenie, że jego głos dochodzi spod wody. Niegdyś, kiedy płonęła wiejska
farma, odważyła się przyrzec Bradwellowi, iż znajdzie dla nich dom. Uczyniła to jednak tylko
dlatego, że w gruncie rzeczy nie wierzyła, iż ta chwila będzie trwać.
- A o co chodzi? - odrzekła.
- Dobrze się czujesz? Wyglądasz na oszołomioną.
- Właśnie przyniosłam pewnemu chłopcu sztuczną rękę. Potem rozległ się strzał. Ale
nic się nie stało.
Nie przyzna się przecież, że przypomniała sobie tamtą eksplozję jaskrawej czerwieni,
ani do swego lęku, że się w nim zakocha. Jedno wiedziała na pewno: każdy, kogo kochała,
umarł. Jak wobec tego mogłaby kiedykolwiek pokochać Bradwella? Spoglądała na niego, a w
głowie rozbrzmiewały jej słowa: „Nie kochaj go. Nie kochaj”.
- Nie spałaś przez całą noc?
- Tak - przyznała.
Zauważyła, że Bradwell ma potargane włosy. Oboje potrafili znikać na kilka dni, by
pogrążyć się w pracy. Bradwella ogarnęła obsesja na punkcie sześciu Czarnych Skrzynek,
które wygramoliły się spod gruzów i zgliszcz spalonego wiejskiego domu i ukrywały przez
wiele dni w starej kostnicy w podziemiach kwatery głównej OPR, gdzie obecnie mieszkał.
Pressię zaś pochłonęło konstruowanie protez. Bradwell nadal usiłował zrozumieć przeszłość,
ona natomiast poświęciła się pomaganiu ludziom tu i teraz.
- A ty też całą noc byłeś na nogach? - spytała.
- Eee... tak sądzę. Już ranek?
- Prawie.
- Więc tak, nie spałem całą noc. Nastąpił przełom w związku z jedną z Czarnych
Skrzynek. Ugryzła mnie.
- Ugryzła cię? - powtórzyła wstrząśnięta Pressia i poczuła, że Freedle drgnął nerwowo
w jej dłoni.
Bradwell na dowód pokazał małą ząbkowaną rankę na kciuku.
- Niezbyt mocno. Może to było tylko ostrzeżenie. Chyba mnie już polubiła. Teraz łazi
za mną po kostnicy jak domowy piesek.
Pressia ruszyła korytarzem, mijając kolejne plakaty rekrutacyjne El Capitana, a
Bradwell podążył za nią i mówił dalej:
- Rozmontowałem je wszystkie, a potem z powrotem złożyłem. O ile mogę się
zorientować, mają wiedzę o tym, co się niedawno wydarzyło, lecz brak im środków łączności,
by móc ją przekazać. Nie szpiegują dla Kopuły ani nic w tym rodzaju. Musiałem wykluczyć
to już na początku. Gdyby okazało się, że są do tego zdolne, zniszczyłbym je. - Był
podekscytowany, ale Pressii nie interesowały Czarne Skrzynki. Czuła się znużona
pragnieniem Bradwella, by dowieść spisków swoich rodziców w Kopule, jego wersją prawdy,
Historią Cieni i całą resztą. - A ta Czarna Skrzynka... nie potrafię tego wyjaśnić, ale jest inna.
Wydaje się, że mnie lubi.
- Co takiego zrobiłeś, że cię ugryzła?
- Mówiłem do niej.
- O czym?
- Myślę, że wolałabyś nie wiedzieć.
Przystanęła i spojrzała na niego. Wsadził ręce w kieszenie. Zaniepokojone ptaki w
jego plecach zatrzepotały skrzydłami.
- Oczywiście, że chcę wiedzieć. Właśnie w ten sposób otworzyłeś tę skrzynkę,
prawda? To ważne.
Zaczerpnął głęboki wdech i wstrzymał go na moment. Wbił wzrok w podłogę i
wzruszył ramionami.
- No, więc dobrze - rzekł. - Opowiadałem jej o tobie.
Pressia i Bradwell nigdy nie rozmawiali o tym, co zdarzyło się na farmie. Pamiętała,
jak trzymał ją w ramionach, dotyk jego warg na swoich ustach. Ale taka miłość nie może
przetrwać. Miłość to luksus.
Teraz pochylił głowę i popatrzył Pressii w oczy. Poczuła, że przeniknął ją żar.
„Nie pokochaj go”.
- Och - westchnęła. - Rozumiem.
- Nie, wcale nie rozumiesz. Jeszcze nie. Chodź ze mną.
Poprowadził ją innym korytarzem, a potem skręcił. I tam przy drzwiach czekała
cierpliwie Czarna Skrzynka. Była wielkości małego psa - takiego, jakie niegdyś jej dziadek
nazywał terierami, które lubiły zabijać szczury.
- Powiedziałem jej, żeby tu została, i ona posłuchała - oznajmił Bradwell. - Nazywa
się Fignan.
Freedle ostrożnie wytknął nos z dłoni Pressii, żeby samemu zobaczyć.
- Czy ona umie siadać i podawać łapę? - spytała.
- Myślę, że umie o wiele więcej.
PARTRIDGE
CHRZĄSZCZ
W PIWNICZCE ŚMIERDZIAŁO zastałą deszczówką i stęchlizną. Ściany i klepisko
podłogi były upstrzone jaskrawoczerwonymi zarodnikami pleśni. Wzdłuż ścian stały słoje
Matek z dziwacznymi warzywami marynowanymi w occie. Na górze chodziła tam i z
powrotem ciężko uzbrojona Matka Hestra. Każdy odgłos jej kroków przypominał
Partridge’owi, że zamknięto go pod ziemią. Czasami miał wrażenie, że tupot kroków to
uderzenia serca, a on jest uwięziony w trzewiach jakiejś olbrzymiej Bestii.
Od sześciu dni nie widział Lydy. Niełatwo przychodziło mu oszacować upływ czasu,
ponieważ był sam i ślęczał nad sporządzeniem planów Kopuły; widział dzienne światło tylko
w szparze pod drzwiami piwnicy, a kolejne dni wyznaczały jedynie skąpe posiłki dostarczane
przez Matki - wodniste zupy, kawałki białych korzonków, a niekiedy odrobina mięsa.
Powtarzał sobie, że na powierzchni wcale nie jest lepiej: ruiny dawnych przedmieść, z
których prawie nic nie zostało. Ale, na Boga, czuł się schwytany w pułapkę, a jeszcze gorsza
od tego była nuda. Matki dały mu starą lampę, więc miał dość światła do pracy. Dostał też od
nich wielkie arkusze papieru, ołówki i płytę ze sklejki, którą położył na ziemi i używał jako
rysownicy. Szkicował plany, próbując przypomnieć sobie szczegóły fotokopii, których
niegdyś nauczył się na pamięć, żeby móc wydostać się z Kopuły. Starał się uporać z tym
zadaniem możliwie jak najszybciej. Ale mijały minuty, godziny, nad jego głową
rozbrzmiewały kolejne kroki - i nuda stała się nie do zniesienia.
W istocie musiał zdać się na ochronę Matek, przynajmniej dopóki nie zdecyduje się na
podjęcie jakiegoś działania. Z jednej strony pragnął zaczekać, aż umrze jego ojciec. Willux
słabł. Dziesiątki lat sztucznego wzmacniania funkcji mózgu spowodowały drżączkę i zmiany
skórne. Matka Partridge’a powiedziała, że to objawy choroby noszącej nazwę gwałtownego
zwyrodnienia komórek. Wkrótce organizm Willuksa odmówi posłuszeństwa i to może
stworzyć Partridge’owi doskonałą okazję do powrotu. Ludzie w Kopule prawdopodobnie
uznają jego przywództwo jako spadkobiercy swego ojca. Przecież Ellery Willux panuje jak
udzielny książę.
Jednakże z drugiej strony Partridge chciał zwyciężyć ojca jeszcze żywego, pokonać go
ze słusznych pobudek. Czyż mieszkańcy Kopuły nie mają prawa poznać prawdy o zbrodniach
Ellery’ego Willuksa? Jeśli Partridge zdoła dotrzeć do nich z tą prawdą i wyjaśnić im, że
istnieje inny sposób życia - taki, w którym nie będą biernie jak owce słuchać rozkazów
Willuksa i przestaną postrzegać ocalałych z Wybuchu jako nikczemnych nieszczęśników,
którzy zasłużyli na swój nędzny los - wówczas oni zdecydują się obalić rządy jego ojca.
Partridge był tego pewien.
Musi spotkać się z Lydą i obmyślić sensowny plan działania. Wydawało mu się
konieczne, żeby oboje razem wrócili do Kopuły.
Tymczasem jednak skupiał się na ukończeniu map, znosząc samotne uwięzienie,
otępiającą nudę, stęchliznę i pleśń, racjonowanie jedzenia, a także - ogołocony z
jakiejkolwiek broni - świadomość, że musi całkowicie polegać na Matkach, które traktowały
go jak dziecko, a zarazem jak niebezpiecznego przestępcę. Nadal uważały go za wroga,
zwłaszcza że przybył z Kopuły. Był kimś, kogo nazywały Śmiercią - mężczyzną. Co gorsza,
pochodził z Kopuły, więc mu nie ufały.
Matkom zależało na mapach i dlatego go żywiły. Ale Partridge pragnął sprowadzić te
kobiety do El Capitana. To jedyny dar, jaki miał do zaoferowania. Być może one nigdy nie
staną do prawdziwej walki. Istniały nikłe szanse, że El Capitan kiedykolwiek sformuje
sprawną armię zdolną pokonać Kopułę. Niemniej jednak to jedyny wkład, jaki Partridge mógł
wnieść. Gdy pracował nad sporządzeniem planów, w jego umyśle kołatały słowa matki, które
usłyszał od niej na krótko przed jej śmiercią. Zapisał wszystko, co zdołał sobie przypomnieć.
Jej słowa wydawały się szyfrem zawierającym mnóstwo ważkich informacji.
Odłożył ołówek, rozprostował i zacisnął pięść. Czuł w dłoni kurcz - nawet w
częściowo odrąbanym małym palcu, na którym rana zagoiła się w jaskrawoczerwoną
gruzełkowatą bliznę. Potarł palce śliskie od woskowatej cieczy, w której Matki niedawno
kazały go wykąpać w ramach przygotowań do zbliżającej się podróży. Owa ciecz,
uzyskiwana z drzewa kamforowego i pszczelego wosku, miała stłumić i zamaskować jego
zapach. Po tej kąpieli skóra Partridge’a była napięta i błyszcząca. Raporty donosiły, że
członkowie Oddziałów Specjalnych mają świetny węch, podobnie jak niektóre inne Bestie i
Pyły. Matki nigdy nie pozwalały, by Partridge i Lyda pozostawali zbyt długo w jednym
miejscu. Tak, odnosiły się do nich opiekuńczo, ale Matka Hestra powiedziała też
Partridge’owi, że nie mogą ryzykować, by Oddział Specjalny go osaczył, gdyż to
naraziłoby je wszystkie na niebezpieczeństwo. Najskuteczniejszą obroną był koczowniczy
tryb życia.
Zastanawiał się, czy Lydę również wykąpano w tym płynie. Stale się obawiał, że
któregoś dnia ona nie wyruszy wraz z nim w drogę do następnego miejsca pobytu. Jednak jak
dotąd zawsze mu towarzyszyła. Próbował sobie wyobrazić, jaka jest w dotyku jej skóra
pokryta tą woskowatą cieczą.
Na klepisku obok chłopca leżała metalowa pozytywka jego matki, którą kiedyś znalazł
w przegródce z jej nazwiskiem w Archiwum Utraconych Bliskich. Pozytywkę osmalił ogień,
gdy Bradwell chciał ją spalić w piwnicy sklepu rzeźniczego, lecz potem zwrócił ją
Partridge’owi. Bradwell okazał się bardziej sentymentalny, niż Partridge sądził, i wykazywał
wielką wrażliwość w kwestii pamiątek po czyichś zmarłych rodzicach. Partridge już
wcześniej oczyścił pozytywkę z sadzy, jednak trybiki pozostały sczerniałe. Dzięki temu, że
miała wszystkie części metalowe, nadal działała, chociaż grała teraz fałszywie i ciszej. To
jedyna rzecz, którą te kobiety pozwoliły mu zatrzymać - może dlatego, że same są matkami.
Podniósł pozytywkę, nakręcił i uruchomił. Jej melodia rozbrzmiała brzękliwie w dusznym,
wilgotnym powietrzu piwnicy. Tęsknił za matką. Doznawał tego uczucia przez tak długi
okres swojego dzieciństwa, że wydoskonalił się w tęsknocie. Może dlatego teraz tak głęboko
tęsknił do Lydy. Lata praktyki.
Gdy melodia zamarła, popatrzył na najnowszy wyrysowany przez siebie plan -
przekrój poprzeczny trzech najwyższych pięter Kopuły: poziomów Górnego Jeden, Górnego
Dwa i Górnego Trzy, oraz trzech podziemnych kondygnacji zwanych: Poziom Dolny Jeden,
Poziom Dolny Dwa i Poziom Dolny Trzy; na tym ostatnim znajdowała się między innymi
sekcja potężnych generatorów mocy. Parter nosił nazwę Poziomu Zero; mieściła się tam
akademia, w której Partridge spędził większość swego życia w Kopule.
Ogarnęła go niepohamowana tęsknota za akademią. Nie powinien pragnąć powrotu do
swojego pokoju w akademiku, który dzielił z Hastingsem, do konieczności błagania Arvina
Weeda o jego notatki z zajęć, do unikania Paki - grupy chłopców, którzy go nie cierpieli - a
jednak pragnął. Tęsknił nawet za lekcjami. Pomyślał o Glassingsie, swoim nauczycielu
historii, i o tym, jak ten człowiek odciągnął go na bok w korytarzu przed salą taneczną.
Partridge wtedy dopiero co ukradł nóż potrzebny do ucieczki z Kopuły, toteż teraz z
perspektywy czasu wydawało mu się, że w tamtym momencie mógł zawrócić i dalej wieść
swoje dawne, dobrze znane życie.
Jednakże sprawy potoczyły się inaczej i w końcu znalazł się tutaj, bezsilny.
Ironia losu polegała na tym, że miał fiolki z lekarstwami, stanowiącymi efekt pracy
całego życia jego matki. Te lekarstwa były potężne. To z ich powodu ojciec zabił
przybranego dziadka Pressii, swojego najstarszego syna oraz kobietę, którą ponoć kochał,
matkę Partridge’a.
Myśl o tych fiolkach przypomniała mu, że matka chciała, aby stał się rewolucjonistą,
przywódcą powstania.
Podszedł do słojów z marynatami Matek i podniósł jeden - trzeci z kolei, licząc od
rogu. Pod nim znajdowała się wąska, lecz głęboka szczelina, z której wysmyrgnęło kilka
chrząszczy. Wsadził tam rękę i wyjął ciasno zawiniętą paczuszkę, nieco przybrudzoną
wilgotną ziemią. Zaniósł ją na swoje łóżko polowe i odwinął fiolki matki; cztery z nich
przymocowano do strzykawek z twardymi plastikowymi osłonami na igłach. Po spłonięciu
wiejskiego domu na farmie Bradwell i El Capitan zabrali cenne lekarstwa z bunkra matki
Partridge’a razem z wszystkimi innymi rzeczami, które mogły się przydać - komputerami,
radioodbiornikami, innymi lekami, prowiantem, bronią i amunicją. Później zdecydowali, że
najlepiej będzie rozdzielić się na dwie mniejsze grupy. El Capitan, Helmud, Bradwell i
Pressia udali się do kwatery głównej OPR, a Lyda, Partridge i Illia zostali u Matek, ponieważ
one mogły doskonale ukryć syna Willuksa i go strzec. Jeżeli Oddział Specjalny wytropi jedną
grupkę, przynajmniej druga przetrwa. Bradwell i El Capitan wzięli ze sobą większość rzeczy
matki Partridge’a, ale chłopiec ukrył fiolki pod kurtką.
Teraz sprawdził każdą. W dotyku były chłodne. Gdy był niemowlęciem, matka
zabrała go do Japonii. Pojechała tam za namową męża, ponieważ Japończycy przodowali w
stosowaniu biomedycznej nanotechnologii przy leczeniu urazów powstałych wskutek
eksplozji nuklearnych - a zwłaszcza w tworzeniu samogenerujących się komórek, które
wnikały do organizmu i go regenerowały.
Ojciec Partridge’a od bardzo dawna poddawał się sztucznemu potęgowaniu funkcji
umysłu - do tego stopnia, że jego mózg rozbłysnął od wypalających się synaps. Wskutek tego
obecnie wystąpiły u niego charakterystyczne objawy gwałtownego zwyrodnienia komórek:
drżączka i zmiany skórne - a wkrótce dojdzie do niewydolności organów wewnętrznych i
śmierci. Ta choroba zagraża nie tylko jemu. Partridge pamiętał, że w Kopule każdą osobę
chorą, starą lub wyczerpaną umieszczano natychmiast w strzeżonym skrzydle centrum
medycznego. Przed kilkoma tygodniami uświadomił sobie straszliwą prawdę: gwałtowne
zwyrodnienie komórek dotknie w końcu członków Oddziałów Specjalnych i wszystkich
chłopców z akademii, u których wzmacniano funkcjonowanie mózgu - w tym również jego
samego.
Przed śmiercią matka oznajmiła mu, że jeżeli lek znajdujący się w fiolkach połączy się
z inną substancją w sposób określony przez odpowiednią formułę - formułę, która zaginęła -
wówczas ta mieszanina może powstrzymać i odwrócić proces gwałtownego zwyrodnienia
komórek. W tamtym momencie Partridge był nazbyt owładnięty emocjami wywołanymi
spotkaniem z matką, której nie widział od dzieciństwa, by w pełni pojąć to, co mu mówiła.
Obecnie jednak, gdy przypominał sobie jej słowa, starał się szczególnie skupić na trzech
rzeczach potrzebnych do odwrócenia choroby GZK: zawartości tych fiolek, drugim
składniku, nad którego uzyskaniem, jak powiedziała, ktoś pracuje, oraz formule określającej
sposób ich połączenia.
Matka pokazała mu listę osób w Kopule będących po ich stronie; znajdowali się na
niej między innymi rodzice Arvina Weeda, ojciec Algrina Firtha, a nawet nauczyciel Durand
Glassings. Tworzyli tajną, zakonspirowaną siatkę. Gdy Lydę wysłano na zewnątrz jako
przynętę mającą zwabić Partridge’a, jeden z ludzi należących do tej siatki szepnął jej
przesłanie: „Powiedz łabędzicy, że czekamy”. Kiedy Partridge powtórzył je matce,
wyszeptała: „Cygnus”, czego nadal nie pojmował.
Powiedziała mu również, że płyn w fiolkach zawiera niezwykle silny środek
stymulujący tworzenie się komórek. Substancja ta jest jednak nie do końca sprawdzona,
niedoskonała i dlatego niebezpieczna.
Partridge podniósł teraz jedną z fiolek ku mdłemu światłu. Pragnął się dowiedzieć, jak
działa ów specyfik. Co na przykład się stanie, jeżeli zetknie się ze skórą żywego stworzenia?
Chciał to wypróbować. Pomysł utkwił mu w głowie i chłopiec nawet nie próbował go sobie
wyperswadować.
Przede wszystkim potrzebował jakiegoś żyjącego stworzenia, by przeprowadzić na
nim test.
Chrząszcz.
Znowu podszedł do stojących pod ścianą słoi i szybko podniósł jeden. Ponownie
wyprysnęło spod niego kilka chrząszczy, ale przykrył jednego dłonią. Chrząszcz miał
błyszczący zielony grzbiet, jasnoczerwoną głowę zakończoną rogami przypominającymi
ciernie oraz promieniście rozchodzące się odnóża, naprężone i pokryte najeżonymi kolcami.
Partridge przytrzymywał go, aż wreszcie chrząszcz połaskotał go w dłoń.
- Przykro mi - szepnął do chrząszcza. - Naprawdę cię przepraszam.
Zaniósł chrząszcza do płyty ze sklejki, otworzył pozytywkę matki i delikatnie włożył
go do środka. Usłyszał, jak chrząszcz chrobocze wewnątrz. Pożałował, że nie ma tu jego
kolegi Arvina Weeda, geniusza z akademii. Do licha, żałował też, że nie uważał na
ćwiczeniach w laboratorium.
Wziął jedną strzykawkę i zdjął osłonę z igły, która zalśniła. Wiedział, że przez to
zmarnuje kroplę specyfiku. Tylko jedną, obiecał sobie. Nie więcej.
Odwrócił pozytywkę denkiem do góry. Chrząszcz wypadł i zaczął biegać po sklejce,
lecz Partridge chwycił go w palce i przytrzymał.
Chrząszcz machał odnóżami w powietrzu, rozwinął spod skrzydeł ogon zakończony
ostrym kolcem i zakołysał nim. Małe, okrągłe, czarne oczka wydawały się wilgotne. Partridge
spojrzał na igłę i gdy zaczął naciskać tłok strzykawki, poczuł użądlenie. Przez jego palec
wskazujący i kciuk, między którymi trzymał osłonięty pokrywą grzbiet chrząszcza,
natychmiast przebiegły piekące ciarki. Fala żaru przeniknęła przez palce do dłoni i
zszokowany chłopiec krzyknął, jednak nie puścił owada.
Najszybciej, jak zdołał, przysunął igłę do chrząszcza, jednak dłoń tak zdrętwiała mu z
bólu, że musiał wypuścić strzykawkę. Chrząszcz łaził po sklejce, dopóki kropla gęstej cieczy
nie skapnęła z igły na jedno z jego tylnych odnóży. Noga zwiotczała i owad nieporadnie
powlókł się naprzód.
Krzyk Partridge’a zaalarmował Matkę Hestrę. Załomotała pięścią w drzwi piwnicy.
- Co to był za hałas?
- Nic takiego! - odkrzyknął.
Z powrotem owinął strzykawki. Dłoń go piekła i pokryły ją plamy. Podczołgał się do
słoja, podniósł go i wsunął zawiniątko do szczeliny. Chrząszcz wpełzł w ciemność pod
sklejką.
Drzwi piwnicy otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich sylwetka Matki Hestry,
oświetlona od tyłu mdłym światłem.
- Co to za hałas? - powtórzyła.
- Śpiewałem piosenkę z akademii. Tu jest czasem tak nieznośnie cicho - odrzekł.
Zaczął trzeć piekącą rękę, ale zaraz przestał. Nie chciał sprowokować kolejnych
pytań.
Matka Hestra była krępa. W jej nogę wtopił się na stałe pięcioletni synek Syden.
Miała na sobie kilka futer zszytych razem i dopasowanych do kształtu jej ciała, z otworem tuż
powyżej biodra na jego pokrytą krostami głowę. Większość Matek była Gruponami
stopionymi ze swymi dziećmi i Partridge nigdy do tego nie przywykł. Podczas Wybuchu
matki trzymały swoje dzieci na rękach albo nachylały się ku nim, chroniąc je przed
jaskrawymi rozbłyskami eksplozji. Partridge nie potrafił sobie wyobrazić, jak to jest być tak
zahamowanym w rozwoju jak wtopione dzieci, nigdy nie dorosnąć i pozostawać na zawsze
przytwierdzonym do ciała matki. Na twarzy Sydena zaczynał się uwidaczniać upływ czasu.
Czy on się zestarzeje?
Matka Hestra spiorunowała wzrokiem Partridge’a. Na jednym z jej policzków
widniało lustrzane odbicie słów, które wypaliły się tam podczas Wybuchu; przypominało to
poczerniały tatuaż. Partridge nigdy nie odważył się przypatrzeć im się na tyle długo, by móc
je odszyfrować. Nie chciał być nieuprzejmy.
- Więc przestań śpiewać - powiedziała.
- I tak już miałem pójść spać.
- Dobrze. Rano opuszczamy to miejsce. Przyjdę po ciebie wcześnie.
- Czy Lyda i Illia też idą? - zapytał.
Wolałby, żeby nie zabrano Illii. Była obłąkana. Nie mógł jej o to winić. Mąż trzymał
ją zamkniętą w domu na farmie, znęcał się nad nią i zmuszał, żeby ukrywała blizny pod
tkaniną wyglądającą jak jej druga skóra. Ostatnio znowu zaczęła owijać się zwojami
materiału. Czy wstydziła się swojej pokrytej szramami skóry? A może po prostu robiła to z
przyzwyczajenia? Zamordowała męża, wbijając mu skalpel w plecy, i to pomieszało jej
zmysły. Partridge’owi zależało jedynie na ujrzeniu Lydy. Lyda.
- Lyda tak. Illia? Nie wiem - odrzekła Matka Hestra.
- Dokąd się udamy? - spytał Partridge.
- Nie potrafię powiedzieć - rzuciła i wyszła ciężkim krokiem.
Drzwi piwnicy zatrzasnęły się z hukiem. Przez chwilę Partridge był oszołomiony tą
wiadomością. Koniec z przebywaniem w zamknięciu. Jutro zobaczy Lydę. Wyczuwał, że
Julianna Baggott Nowy przywódca Świat po wybuchu 02
Mojemu ojcu Billowi Baggottowi. Dziękuję, że pomogłeś mi tworzyć światy, zwłaszcza pierwszy świat mego dzieciństwa.
PROLOG WILDA Leżała na cienkiej warstwie śniegu i patrzyła w dal, gdzie szare niebo stykało się z szarą ziemią. Wiedziała, że wróciła. Monotonny, płaski horyzont przecinały tylko trzy karłowate drzewa rosnące w rzędzie. Wyglądały, jakby spinały ziemię z niebem. Westchnęła nagle urywanie, jakby ktoś usiłował skraść jej oddech, a ona wciągnęła go z powrotem do płuc. Usiadła. Wciąż była małą, zaledwie dziesięcioletnią dziewczynką. Miała wrażenie, że upłynęło mnóstwo czasu, jednak to tylko złudzenie. W rzeczywistości nie straciła lat, lecz najwyżej kilka dni czy tygodni. Szczelniej otuliła się cienką kurtką, która stanowiła namacalny dowód. Dotknęła jej srebrnych guzików. Pod kurtką miała szalik owinięty dwukrotnie wokół szyi. Kto ją ubrał? Kto owinął jej szyję szalikiem? Spojrzała na swoje buty - ciemnoniebieskie z grubymi sznurówkami, nowe - a potem na dłonie w rękawiczkach; każdy palec zamknięty w ciasnym kokonie. Pukle jej lśniących ciemnorudych włosów spływały na kołnierz kurtki. Koniec każdego loku był gruby i równy, jakby niedawno obcięty. Podciągnęła rękaw kurtki, odsłaniając ramię. W jasnym świetle dnia zobaczyła, że kość nie jest już zdeformowana, a ze skóry znikły wypuczone fałdy plastiku i odłamki szkła, a nawet wszystkie pieprzyki i piegi. Jej skóra była biała - tak biała, jak powinien być śnieg, może nawet bielsza. Nigdy nie widziała prawdziwie białego śniegu. Pod warstwą bieli widniały drobne niebieskie żyłki. Przytknęła wewnętrzną część nadgarstka do policzka, potem do warg. Poczuła dotyk gładkiej skóry na gładkiej skórze. Rozejrzała się i pojęła, że te stwory są gdzieś w pobliżu. Wyczuwała w powietrzu elektryczne wibrowanie ich ciał. Przypomniała sobie, jak poprzednio zabrały ją spośród
innych bezdomnych, osieroconych dzieci, wraz z którymi sypiała w prymitywnie skleconych przybudówkach nieopodal targowisk. Nie wiedziała, dlaczego wybrano właśnie ją. Jeden ze stworów chwycił ją i podniósł, a potem, trzymając w ramionach, gnał wielkimi susami przez rumowisko, pozostałe zaś pędziły, otaczając go kręgiem. Dyszał miarowo, mechanicznie, a jego nogi pracowały jak tłoki. Oczy jej łzawiły od pędu powietrza, toteż widziała jego kanciastą twarz niewyraźnie, rozmazaną. Wtedy się nie bała, ale teraz tak. Stwory były już tuż obok - ich mocne ciała wydawały brzęczący dźwięk niczym olbrzymie pszczoły - lecz nie zwróciły na nią uwagi. Poczuła się jak dziecko z bajki. W opowieściach jej matki - kiedyś miała matkę - występował drwal, który miał wyrwać dziewczynce serce i zanieść je złej królowej, ale nie potrafił się na to zdobyć. Inny drwal rozpłatał siekierą brzuch wilkowi, by uratować ludzi pożartych przez zwierza. Drwale z tych opowiastek byli silni i dobrzy. Niekiedy jednak zostawiali małe dziewczynki w lesie, a one potem musiały radzić sobie same. Zaczął padać drobny śnieg. Wstała powoli. Świat zakołysał się, jakby zrobił się nagle ciężki. Opadła na kolana i wtedy usłyszała głosy pośród drzew. Szło ku niej dwóch ludzi. Nawet z tej sporej odległości dostrzegła na ich twarzach czerwone szramy. Jeden kulał. Dźwigali jakieś worki. Owinęła szalikiem nos i usta. Powinni ją znaleźć. Była znajdą; pamiętała, że użyto tego słowa w tamtym jaskrawo oświetlonym pokoju. „Chcemy, żeby uznano ją za znajdę” - powiedział drżący męski głos z głośnika. „Willux, Willux” - szeptali ludzie, ludzie o gładkiej skórze, niestopieni z niczym. Poruszali się lekko i zręcznie wokół jej łóżka - otoczonego przez metalowe słupki z przymocowanymi przezroczystymi torebkami wypełnionymi płynem, który skapywał do rurek - pośród niewielkich urządzeń wydających ciche miarowe dźwięki oraz plątaniny przewodów. Czuła się, jakby miała matki i ojców - zbyt wielu, by mogła ich rozróżnić. Z tego pokoju zapamiętała mocne światło błyszczącej żarówki, tak jaskrawej i bliskiej, że czuła jej promieniujące ciepło. Zapamiętała, jak po raz pierwszy powiodła dłonią po skórze, a kiedy dotknęła brzucha, wydawał się zbyt gładki. Pępek - który matka nazywała zawsze guzikiem jej brzuszka, a głosy w tamtym pomieszczeniu określały jako „umbilicus” - zniknął.
Teraz sięgnęła pod kurtkę i koszulę i przesunęła ręką po brzuchu. Tak jak poprzednio, natrafiła tylko na gładką skórę. „Wyleczona - orzekły wtedy głosy zza białych masek, lecz brzmiała w nich troska. - To jednak sukces”. Któryś dodał, że trzeba zatrzymać ją na obserwacji. Obecnie chciała zawołać do odległych postaci niosących worki, ale nie mogła całkowicie otworzyć ust. Wydawało się, jakby delikatnie zszyto je z boków, przy kącikach. Zresztą, co miałaby powiedzieć? Nic nie przychodziło jej na myśl. Słowa chaotycznie wirowały w głowie, plątały się. Nie potrafiła uszeregować ich i wymówić. W końcu zdołała krzyknąć tylko: - Chcemy! Nie wiedziała dlaczego. Ponownie spróbowała zawołać o pomoc, lecz z jej ust znów wydobyło się jedynie: - Chcemy! Postacie podeszły. Okazało się, że to dwie młode kobiety. Zbieraczki - co poznała po brodawkach i bliznach na ich dłoniach. Niewątpliwie dotykały mnóstwa trujących cebulek, jagód, grzybów. Jedna zamiast dwóch palców miała dwa srebrne zęby starego widelca. To ona kulała, a jej twarz, chociaż przypalona na kolor ciemnej czerwieni, była zaskakująco ładna. Głównie z powodu oczu, które jarzyły się złociście pomarańczowo niczym płynny metal - zabarwione jaskrawym blaskiem eksplozji bomb. Kobieta była ślepa. Trzymając się kurczowo ramienia swej towarzyszki, spytała: - Kim jesteś? Zabrzmiało to jak śpiew ptaka. Dziewczynka słyszała w jasnym pokoju nagrane głosy ptaków, odtwarzane z niewidzialnych głośników. „Gruchanie” - pomyślała teraz i w tym momencie usłyszała pośród drzew inne ptaki.
Miały głosy takie, do jakich przywykła od urodzenia - nie słodkie i czyste, tylko skrzypiące i zgrzytliwe. Te dwie kobiety się jej bały. Czy już zauważyły, że jest inna? Chciała im powiedzieć, jak się nazywa, lecz jej imię gdzieś zniknęło. W umyśle odnalazła tylko słowa: „Ognisty Kwiat”. Tak dawniej czasami nazywała ją matka; zrodzona z ognia i zniszczenia, wypuściła korzenie i urosła. Nigdy nie poznała ojca, ale była przekonana, że zaginął właśnie pośród ognia i zniszczenia. A potem jej imię powróciło. Wilda. Ma na imię Wilda. Położyła dłoń na zimnej ziemi. Pragnęła oznajmić tym kobietom, że jest nowa. Chciała im powiedzieć, że świat na zawsze się zmienił. Rzekła jednak tylko: - Chcemy naszego syna. Te słowa ją zaskoczyły. Dlaczego to powiedziała? Na twarzach obydwu młodych kobiet odmalowało się zdziwienie. Niewidoma spytała: - Jak to? Czyjego syna? Druga kobieta miała bliznę biegnącą w dół policzka, jakby w twarz wtopił się jej warkocz, pokryty obecnie warstwą skóry. Powiedziała: - Ona ma nie po kolei w głowie. - Kim jesteś? - spytała ponownie niewidoma. A dziewczynka powtórzyła: - Chcemy naszego syna.
Tylko to potrafiła powiedzieć. Zbieraczki rozejrzały się nagle - obie, ślepa też. Usłyszały wibracje elektrycznych synaps przeszywające powietrze. Stwory, które wcześniej porwały dziewczynkę, były niespokojne. - Wiele ich - odezwała się kobieta z blizną po warkoczu. - Chronią ją. Wyczuwasz je? Wysłali je nasi Życzliwi Obserwatorzy, żeby jej strzegły. - Anioły - rzekła niewidoma. Obie kobiety zaczęły się cofać. Ale wtedy Wilda podciągnęła rękaw i odsłoniła ramię tak białe, że zdawało się jaśnieć. - Chcemy naszego syna z powrotem - powiedziała powoli.
CZĘŚĆ I PRESSIA ĆMY W HOLU KWATERY GŁÓWNEJ OPR z nagich belek nośnych wysokiego sufitu zwisało kilka zapalonych lamp naftowych domowego wyrobu. Ocaleli leżeli na kocach i matach, tuląc się do siebie nawzajem, by się ogrzać. Ich ciała zachowały zbiorowe wilgotne ciepło, mimo iż wysokich okien nie zabito deskami. Z pozbawionych szyb framug okiennych zwieszały się podarte resztki cienkich zasłon. Przez okna wpadały gnane wiatrem wirujące płatki śniegu - niczym setki ciem zwabionych światłem płonącym w kloszach lamp, o które uderzą. Na dworze było jeszcze ciemno, ale zbliżał się ranek i niektórzy z tych wstających wcześnie już się budzili. Pressia znowu nie położyła się spać przez całą noc. Czasami tak pogrążała się w pracy, że traciła poczucie czasu. Trzymała mechaniczną rękę, którą właśnie skonstruowała ze złomu dostarczonego jej przez El Capitana: srebrzyste szczypce zamiast dłoni, staw łokciowy z łożyska kulkowego, a wszystko połączone starym przewodem elektrycznym i zaopatrzone w skórzane rzemienie tej wielkości, by objęły wątły biceps chłopca po amputacji. Miał dziewięć lat i wszystkie pięć palców stopiło mu się razem, tak że przypominały płetwę - całkowicie bezużyteczne. Szorstko szepnęła jego imię: - Perlo! Jesteś tu? Ruszyła naprzód, klucząc pomiędzy leżącymi ocalałymi, którzy wiercili się i mamrotali. Usłyszała przenikliwe kwilenie. - Ucisz je! - rzuciła jakaś kobieta.
Pressia zobaczyła, że pod jej kurtką coś się wije, a po chwili przy szyi kobiety ukazała się jedwabiście czarna głowa kota. Niemowlę krzyknęło. Ktoś zaklął. Potem jakiś mężczyzna zanucił kołysankę: - Upiorne dziewczynki, potworne dziewczynki, upiorne dziewczynki. Kto je ocali od tego świata? Od tego świata? Rzeka szeroka, rzeka się wije, rzeka woła, rzeka się wije... Niemowlę ucichło. Muzyka nadal potrafiła koić. „Jesteśmy nieszczęśnikami, lecz wciąż potrafimy śpiewać - a pieśni wznoszą się w nas - pomyślała Pressia. Chciałaby, aby dowiedzieli się o tym ludzie w Kopule. - Tak, jesteśmy brutalni i podli, ale także zdolni do zaskakującej czułości, uprzejmości, do piękna. Jesteśmy ludźmi - pełnymi wad, a jednak dobrymi, prawda?”. - Perlo? - spróbowała raz jeszcze, przyciskając do piersi sztuczną rękę. Niekiedy w tłumie takim jak ten szukała swojego ojca - chociaż nie pamiętała jego twarzy. Matka przed śmiercią pokazała jej pulsujące tatuaże na swojej klatce piersiowej - jeden z nich symbolizował ojca Pressii i stanowił dowód, że on przeżył Wybuch. Oczywiście, tutaj go nie ma. Przypuszczalnie nie ma go nawet na tym kontynencie - czy raczej na tym, co z niego zostało. Dziewczyna nie potrafiła jednak się powstrzymać przed zaglądaniem w twarze ocalałych w poszukiwaniu kogoś, kto jest choć trochę podobny do niej: oczy o migdałowym kroju, lśniące czarne włosy. Nie umiała przestać szukać bez względu na to, jak irracjonalna była jej wiara, że pewnego dnia może go odnajdzie. Przemierzyła korytarz i doszła do ściany oklejonej plakatami. Zamiast czarnego szponu, symbolu OPR, budzącego niegdyś strach w ocalałych, na tych plakatach widniała twarz El Capitana - sroga, z mocną, wydatną szczęką. Pressia popatrzyła wzdłuż rzędu plakatów, wzdłuż szeregu oczu El Capitana; zza pleców wystawała wątła sylwetka jego brata Helmuda. Nad głową El Capitana widniało hasło: „Jesteś silny i sprawny? Wstąp do służby. Solidarność nas ocali”. El Capitan sam je wymyślił i był z niego dumny. Na dole napis drobnym drukiem oznajmiał położenie kresu Szałom Śmierci - krwawemu sportowi polegającemu na tym, że wyznaczone zespoły żołnierzy OPR zabijały słabych i znosiły ich zwłoki na nieprzyjacielskie pole - oraz zlikwidowanie obowiązkowego poboru w wieku
szesnastu lat. Ochotnikom El Capitan obiecywał „posiłki bez strachu”. Strachu przed czym? OPR miało mroczną, ponurą przeszłość. Ludzi wywlekano z domów, więziono, oduczano umiejętności czytania, używano jako żywych celów... Wszystko to jednak już się skończyło. Plakaty odgrywały swoją rolę. Obecnie zgłaszało się więcej rekrutów niż kiedykolwiek wcześniej. Przybywali z miasta obdarci i głodni, poparzeni i okaleczeni. Niekiedy zjawiali się całymi rodzinami. El Capitan powiedział Pressii, że będzie musiał zacząć odsyłać niektórych z powrotem. „To nie jest państwo opiekuńcze. Usiłuję sformować tutaj armię”. Jednak jak dotąd udawało jej się zawsze przekonać go, by pozwolił każdemu zostać. - Perlo - szepnęła, idąc wzdłuż ściany i przesuwając dłonią po pomarszczonych brzegach plakatów. Gdzie on się podziewa? Zasłony wydęły się do wewnątrz i ruch powietrza wciągnął do środka płatki padającego śniegu, jakby wielka sala wzięła głęboki wdech. Jakaś rodzina rozpięła na kiju koc, tworząc niewielki namiot chroniący przed wiatrem. W dzieciństwie Pressia często rozbijała na zapleczu spalonego zakładu fryzjerskiego coś w rodzaju małego namiotu, podpierając prześcieradło krzesłem i laską swojego dziadka, i bawiła się w dom z najlepszą przyjaciółką Fandrą. Dziadek nazywał tę konstrukcję psią budą, a ona i Fandra szczekały jak pieski. Wtedy śmiał się tak, że wiatraczek w jego gardle wirował szaleńczo. Pressię przeszył ból utraty - gdyż dziadek i Fandra już nie żyli, a jej dzieciństwo również umarło. Za oknami wartownicy pełnili straż rozstawieni co piętnaście metrów wokół kwatery głównej OPR, ponieważ Kopuła wysyłała coraz więcej Oddziałów Specjalnych. Kilka tygodni temu dostrzeżono te stwory gnające wielkimi susami przez las: zwaliste sylwetki o potężnych zwierzęcych muskułach, okryte jakimś syntetycznym materiałem kamuflującym. Były zwinne, niemal nieme, niewiarygodnie szybkie i silne, a ponadto świetnie uzbrojone - broń miały wpasowaną w ciała. Przemknęły przez Gruzowiska, bezszelestnie popędziły wśród drzew, a potem drogami, dokonując rutynowego przeszukania miasta. Chodziło im przede wszystkim o znalezienie Partridge’a, przyrodniego brata Pressii. Partridge’a chroniły Matki, a także Lyda - podobnie jak on, Czysta, którą wysłano z Kopuły jako przynętę - oraz
Illia, żona obłąkanego przywódcy OPR, którego później zabiła. El Capitan i Pressia otrzymywali strzępy wiadomości o nich trojgu w skrótowych raportach przysyłanych przez żołnierzy OPR, którzy ogromnie bali się Matek. Jeden z raportów doniósł, że Matki uczą Lydę walczyć. Lyda była tylko dziewczyną z Kopuły, zupełnie nieprzygotowaną do życia na jałowym pustkowiu, a tym bardziej pośród Matek - wprawdzie uroczych i lojalnych, lecz barbarzyńskich. Jak tam wytrzymywała? Inny raport wspominał, że Illia radzi sobie gorzej. Cały okres od Wybuchu spędziła bezpiecznie w wiejskim domu na farmie i teraz miała trudności z oddychaniem powietrzem gęstym od popiołu. Wszyscy, którzy byli świadkami śmierci Aribelli Cording, musieli mieć się na baczności. Poznali bowiem prawdę o Willuksie i o Kopule, a poza tym mieli coś, na czym nadal mu zależało - fiolki z lekarstwami. Po śmierci matki Pressii Bradwell i El Capitan zabrali z jej bunkra tyle fiolek, ile tylko zdołali. Przejął je teraz Partridge i, miejmy nadzieję, trzymał w bezpiecznym miejscu. Te lekarstwa były dla Willuksa ogromnie ważne. Razem z jeszcze jednym składnikiem oraz formułą określającą sposób ich połączenia mogły uratować mu życie. Tak, leki jej matki są potężne, lecz zbyt niebezpieczne, by można ich tutaj użyć, ponieważ nie da się przewidzieć wszystkich skutków ich działania. Dla Pressii stanowiły bardziej pamiątki po matce. Jak długo Matki zdołają ukrywać Partridge’a? Do śmierci jego ojca? Żywiono wielką nadzieję, że Ellery Willux niebawem umrze, a Partridge’owi uda się od wewnątrz opanować Kopułę. Czasami Pressia miała nawet wrażenie, że wszyscy żyją w stanie zawieszenia, czekając, aż coś się wydarzy - i dopiero wtedy ich przyszłość nabierze realnego kształtu. Freedle zatrzepotał w kieszeni jej swetra. Wsunęła tam dłoń i pogładziła palcem grzbiet mechanicznej cykady. - Sza... - szepnęła. - Wszystko dobrze. Nie chciała zostawiać go samego w swojej małej sypialni. Albo może nie chciała być sama?
- Perlo! - zawołała. - Perlo! I w końcu usłyszała głos chłopca: - Tutaj! Jestem tutaj! - Popędził ku niej, klucząc między ocalałymi. - Zrobiłaś ją? Pressia przyklękła przy nim. - Zobaczmy, czy pasuje. Wsunęła chłopcu na ramię skórzany mankiet i umocowała sznurówkami z przewodu elektrycznego. Stopioną dłonią mógł wykonywać prosty ruch naciskania. Poleciła, żeby wcisnął małą dźwigienkę. Perlo spróbował. Szczypce otworzyły się, a potem zamknęły. - Działa - stwierdził, wciąż kłapiąc szczypcami. - Ta proteza nie jest doskonała, ale mam nadzieję, że jakiś czas ci posłuży. - Dziękuję! - zawołał tak głośno, że uciszył go ktoś leżący w pobliżu na podłodze. - Może skonstruowałabyś coś dla siebie - szepnął, spoglądając na głowę lalki w miejscu jej dłoni. - Może jest coś... Przechyliła rękę tak, że lalka zamrugała - jedno oko było nieco zlepione popiołem i mrugnęło później niż drugie. - Nie sądzę, żeby dało się coś dla mnie zrobić - odparła. - Ale radzę sobie. Matka chłopca zawołała go szeptem. Odwrócił się szybko, triumfalnie uniósł sztuczną rękę i odbiegł, żeby ją jej pokazać. W tym momencie w oddali huknął wystrzał karabinowy i odbił się echem. Pressia
odruchowo przykucnęła, sięgnęła do kieszeni, wyjęła Freedle’a i przycisnęła do piersi, by go ochronić. Matka Perla mocno przytuliła synka. Pressia wiedziała, że to przypuszczalnie któryś z żołnierzy OPR strzelił do przemykających cieni - zdarzało się to dość często - jednak serce ścisnął jej lęk. Widok matki z Perlem i odgłos wystrzału przypomniały jej ciężar broni w rękach i to, jak uniosła ją, wymierzyła, strzeliła. Nawet jeszcze teraz tamten huk rozbrzmiewał jej w uszach, a wzrok zaćmiła rozpryskująca się krwawa mgiełka - niczym czerwone kwiaty rozkwitające na Gruzowiskach. Wtedy nacisnęła spust, lecz teraz nie wiedziała, czy właśnie tak należało postąpić. Nie potrafiła ogarnąć myślą śmierci swojej matki. Matka nie żyje, i to ona ją zastrzeliła. Ruszyła szybkim krokiem, trzymając się blisko ściany korytarza i delikatnie tuląc w dłoniach Freedle’a. Podeszła do okna i wyjrzała ostrożnie. Wiatr. Śnieg. Chmury wyglądały jak pędzące po niebie kłęby popiołu. Zobaczyła jedną jaskrawą gwiazdę - rzadkość - a poniżej skraj lasu: kępy wątłych pochylonych drzew. Na zboczu wzgórza dostrzegła mundury żołnierzy, gdzieniegdzie lśnienie broni, małe obłoczki pary ich oddechów unoszące się w zimnym powietrzu. Przypomniała sobie twarz matki leżącej na leśnym poszyciu, a potem ten obraz rozwiał się i zniknął. Wzrok Pressii zatrzymał się na czymś poniżej miejsca, gdzie żołnierze trzymali straż. Coś tam było - coś, co chciało przeniknąć tutaj? Wyobraziła sobie stwory z Oddziału Specjalnego przyczajone w śnieżnych zaspach. Czy one w ogóle potrzebują snu? Czy są częściowo zimnokrwiste i czają się tam, ukryte pod cienką warstwą śniegu? Panowały cisza i wręcz upiorny spokój, jednak Pressia wyczuwała jakąś wibrującą energię. Śnieg padał od trzech dni - z początku drobny, potem coraz gęstszy. Teraz pokrywał trawę ciemną zlodowaciałą warstwą grubości ponad ośmiu centymetrów i wciąż prószył. Poczuła, że ktoś chwycił ją za łokieć, i odwróciła się. To był Bradwell - z podwójną blizną biegnącą przez policzek, z czarnymi rzęsami, z pełnymi wargami popękanymi z zimna. Spojrzała na jego dłoń, szorstką i spierzchniętą, na szerokie kłykcie pokryte bliznami, piękne. „Jak kłykcie mogą być piękne?” - zastanowiła się. Chyba tylko u Bradwella wydawały się jej piękne.
Ale to było kiedyś i już minęło. - Słyszałaś, jak cię wołałem? - zapytał. Miała wrażenie, że jego głos dochodzi spod wody. Niegdyś, kiedy płonęła wiejska farma, odważyła się przyrzec Bradwellowi, iż znajdzie dla nich dom. Uczyniła to jednak tylko dlatego, że w gruncie rzeczy nie wierzyła, iż ta chwila będzie trwać. - A o co chodzi? - odrzekła. - Dobrze się czujesz? Wyglądasz na oszołomioną. - Właśnie przyniosłam pewnemu chłopcu sztuczną rękę. Potem rozległ się strzał. Ale nic się nie stało. Nie przyzna się przecież, że przypomniała sobie tamtą eksplozję jaskrawej czerwieni, ani do swego lęku, że się w nim zakocha. Jedno wiedziała na pewno: każdy, kogo kochała, umarł. Jak wobec tego mogłaby kiedykolwiek pokochać Bradwella? Spoglądała na niego, a w głowie rozbrzmiewały jej słowa: „Nie kochaj go. Nie kochaj”. - Nie spałaś przez całą noc? - Tak - przyznała. Zauważyła, że Bradwell ma potargane włosy. Oboje potrafili znikać na kilka dni, by pogrążyć się w pracy. Bradwella ogarnęła obsesja na punkcie sześciu Czarnych Skrzynek, które wygramoliły się spod gruzów i zgliszcz spalonego wiejskiego domu i ukrywały przez wiele dni w starej kostnicy w podziemiach kwatery głównej OPR, gdzie obecnie mieszkał. Pressię zaś pochłonęło konstruowanie protez. Bradwell nadal usiłował zrozumieć przeszłość, ona natomiast poświęciła się pomaganiu ludziom tu i teraz. - A ty też całą noc byłeś na nogach? - spytała. - Eee... tak sądzę. Już ranek?
- Prawie. - Więc tak, nie spałem całą noc. Nastąpił przełom w związku z jedną z Czarnych Skrzynek. Ugryzła mnie. - Ugryzła cię? - powtórzyła wstrząśnięta Pressia i poczuła, że Freedle drgnął nerwowo w jej dłoni. Bradwell na dowód pokazał małą ząbkowaną rankę na kciuku. - Niezbyt mocno. Może to było tylko ostrzeżenie. Chyba mnie już polubiła. Teraz łazi za mną po kostnicy jak domowy piesek. Pressia ruszyła korytarzem, mijając kolejne plakaty rekrutacyjne El Capitana, a Bradwell podążył za nią i mówił dalej: - Rozmontowałem je wszystkie, a potem z powrotem złożyłem. O ile mogę się zorientować, mają wiedzę o tym, co się niedawno wydarzyło, lecz brak im środków łączności, by móc ją przekazać. Nie szpiegują dla Kopuły ani nic w tym rodzaju. Musiałem wykluczyć to już na początku. Gdyby okazało się, że są do tego zdolne, zniszczyłbym je. - Był podekscytowany, ale Pressii nie interesowały Czarne Skrzynki. Czuła się znużona pragnieniem Bradwella, by dowieść spisków swoich rodziców w Kopule, jego wersją prawdy, Historią Cieni i całą resztą. - A ta Czarna Skrzynka... nie potrafię tego wyjaśnić, ale jest inna. Wydaje się, że mnie lubi. - Co takiego zrobiłeś, że cię ugryzła? - Mówiłem do niej. - O czym? - Myślę, że wolałabyś nie wiedzieć.
Przystanęła i spojrzała na niego. Wsadził ręce w kieszenie. Zaniepokojone ptaki w jego plecach zatrzepotały skrzydłami. - Oczywiście, że chcę wiedzieć. Właśnie w ten sposób otworzyłeś tę skrzynkę, prawda? To ważne. Zaczerpnął głęboki wdech i wstrzymał go na moment. Wbił wzrok w podłogę i wzruszył ramionami. - No, więc dobrze - rzekł. - Opowiadałem jej o tobie. Pressia i Bradwell nigdy nie rozmawiali o tym, co zdarzyło się na farmie. Pamiętała, jak trzymał ją w ramionach, dotyk jego warg na swoich ustach. Ale taka miłość nie może przetrwać. Miłość to luksus. Teraz pochylił głowę i popatrzył Pressii w oczy. Poczuła, że przeniknął ją żar. „Nie pokochaj go”. - Och - westchnęła. - Rozumiem. - Nie, wcale nie rozumiesz. Jeszcze nie. Chodź ze mną. Poprowadził ją innym korytarzem, a potem skręcił. I tam przy drzwiach czekała cierpliwie Czarna Skrzynka. Była wielkości małego psa - takiego, jakie niegdyś jej dziadek nazywał terierami, które lubiły zabijać szczury. - Powiedziałem jej, żeby tu została, i ona posłuchała - oznajmił Bradwell. - Nazywa się Fignan. Freedle ostrożnie wytknął nos z dłoni Pressii, żeby samemu zobaczyć. - Czy ona umie siadać i podawać łapę? - spytała.
- Myślę, że umie o wiele więcej. PARTRIDGE CHRZĄSZCZ W PIWNICZCE ŚMIERDZIAŁO zastałą deszczówką i stęchlizną. Ściany i klepisko podłogi były upstrzone jaskrawoczerwonymi zarodnikami pleśni. Wzdłuż ścian stały słoje Matek z dziwacznymi warzywami marynowanymi w occie. Na górze chodziła tam i z powrotem ciężko uzbrojona Matka Hestra. Każdy odgłos jej kroków przypominał Partridge’owi, że zamknięto go pod ziemią. Czasami miał wrażenie, że tupot kroków to uderzenia serca, a on jest uwięziony w trzewiach jakiejś olbrzymiej Bestii. Od sześciu dni nie widział Lydy. Niełatwo przychodziło mu oszacować upływ czasu, ponieważ był sam i ślęczał nad sporządzeniem planów Kopuły; widział dzienne światło tylko w szparze pod drzwiami piwnicy, a kolejne dni wyznaczały jedynie skąpe posiłki dostarczane przez Matki - wodniste zupy, kawałki białych korzonków, a niekiedy odrobina mięsa. Powtarzał sobie, że na powierzchni wcale nie jest lepiej: ruiny dawnych przedmieść, z których prawie nic nie zostało. Ale, na Boga, czuł się schwytany w pułapkę, a jeszcze gorsza od tego była nuda. Matki dały mu starą lampę, więc miał dość światła do pracy. Dostał też od nich wielkie arkusze papieru, ołówki i płytę ze sklejki, którą położył na ziemi i używał jako rysownicy. Szkicował plany, próbując przypomnieć sobie szczegóły fotokopii, których niegdyś nauczył się na pamięć, żeby móc wydostać się z Kopuły. Starał się uporać z tym zadaniem możliwie jak najszybciej. Ale mijały minuty, godziny, nad jego głową rozbrzmiewały kolejne kroki - i nuda stała się nie do zniesienia. W istocie musiał zdać się na ochronę Matek, przynajmniej dopóki nie zdecyduje się na podjęcie jakiegoś działania. Z jednej strony pragnął zaczekać, aż umrze jego ojciec. Willux słabł. Dziesiątki lat sztucznego wzmacniania funkcji mózgu spowodowały drżączkę i zmiany skórne. Matka Partridge’a powiedziała, że to objawy choroby noszącej nazwę gwałtownego zwyrodnienia komórek. Wkrótce organizm Willuksa odmówi posłuszeństwa i to może
stworzyć Partridge’owi doskonałą okazję do powrotu. Ludzie w Kopule prawdopodobnie uznają jego przywództwo jako spadkobiercy swego ojca. Przecież Ellery Willux panuje jak udzielny książę. Jednakże z drugiej strony Partridge chciał zwyciężyć ojca jeszcze żywego, pokonać go ze słusznych pobudek. Czyż mieszkańcy Kopuły nie mają prawa poznać prawdy o zbrodniach Ellery’ego Willuksa? Jeśli Partridge zdoła dotrzeć do nich z tą prawdą i wyjaśnić im, że istnieje inny sposób życia - taki, w którym nie będą biernie jak owce słuchać rozkazów Willuksa i przestaną postrzegać ocalałych z Wybuchu jako nikczemnych nieszczęśników, którzy zasłużyli na swój nędzny los - wówczas oni zdecydują się obalić rządy jego ojca. Partridge był tego pewien. Musi spotkać się z Lydą i obmyślić sensowny plan działania. Wydawało mu się konieczne, żeby oboje razem wrócili do Kopuły. Tymczasem jednak skupiał się na ukończeniu map, znosząc samotne uwięzienie, otępiającą nudę, stęchliznę i pleśń, racjonowanie jedzenia, a także - ogołocony z jakiejkolwiek broni - świadomość, że musi całkowicie polegać na Matkach, które traktowały go jak dziecko, a zarazem jak niebezpiecznego przestępcę. Nadal uważały go za wroga, zwłaszcza że przybył z Kopuły. Był kimś, kogo nazywały Śmiercią - mężczyzną. Co gorsza, pochodził z Kopuły, więc mu nie ufały. Matkom zależało na mapach i dlatego go żywiły. Ale Partridge pragnął sprowadzić te kobiety do El Capitana. To jedyny dar, jaki miał do zaoferowania. Być może one nigdy nie staną do prawdziwej walki. Istniały nikłe szanse, że El Capitan kiedykolwiek sformuje sprawną armię zdolną pokonać Kopułę. Niemniej jednak to jedyny wkład, jaki Partridge mógł wnieść. Gdy pracował nad sporządzeniem planów, w jego umyśle kołatały słowa matki, które usłyszał od niej na krótko przed jej śmiercią. Zapisał wszystko, co zdołał sobie przypomnieć. Jej słowa wydawały się szyfrem zawierającym mnóstwo ważkich informacji. Odłożył ołówek, rozprostował i zacisnął pięść. Czuł w dłoni kurcz - nawet w częściowo odrąbanym małym palcu, na którym rana zagoiła się w jaskrawoczerwoną gruzełkowatą bliznę. Potarł palce śliskie od woskowatej cieczy, w której Matki niedawno kazały go wykąpać w ramach przygotowań do zbliżającej się podróży. Owa ciecz,
uzyskiwana z drzewa kamforowego i pszczelego wosku, miała stłumić i zamaskować jego zapach. Po tej kąpieli skóra Partridge’a była napięta i błyszcząca. Raporty donosiły, że członkowie Oddziałów Specjalnych mają świetny węch, podobnie jak niektóre inne Bestie i Pyły. Matki nigdy nie pozwalały, by Partridge i Lyda pozostawali zbyt długo w jednym miejscu. Tak, odnosiły się do nich opiekuńczo, ale Matka Hestra powiedziała też Partridge’owi, że nie mogą ryzykować, by Oddział Specjalny go osaczył, gdyż to naraziłoby je wszystkie na niebezpieczeństwo. Najskuteczniejszą obroną był koczowniczy tryb życia. Zastanawiał się, czy Lydę również wykąpano w tym płynie. Stale się obawiał, że któregoś dnia ona nie wyruszy wraz z nim w drogę do następnego miejsca pobytu. Jednak jak dotąd zawsze mu towarzyszyła. Próbował sobie wyobrazić, jaka jest w dotyku jej skóra pokryta tą woskowatą cieczą. Na klepisku obok chłopca leżała metalowa pozytywka jego matki, którą kiedyś znalazł w przegródce z jej nazwiskiem w Archiwum Utraconych Bliskich. Pozytywkę osmalił ogień, gdy Bradwell chciał ją spalić w piwnicy sklepu rzeźniczego, lecz potem zwrócił ją Partridge’owi. Bradwell okazał się bardziej sentymentalny, niż Partridge sądził, i wykazywał wielką wrażliwość w kwestii pamiątek po czyichś zmarłych rodzicach. Partridge już wcześniej oczyścił pozytywkę z sadzy, jednak trybiki pozostały sczerniałe. Dzięki temu, że miała wszystkie części metalowe, nadal działała, chociaż grała teraz fałszywie i ciszej. To jedyna rzecz, którą te kobiety pozwoliły mu zatrzymać - może dlatego, że same są matkami. Podniósł pozytywkę, nakręcił i uruchomił. Jej melodia rozbrzmiała brzękliwie w dusznym, wilgotnym powietrzu piwnicy. Tęsknił za matką. Doznawał tego uczucia przez tak długi okres swojego dzieciństwa, że wydoskonalił się w tęsknocie. Może dlatego teraz tak głęboko tęsknił do Lydy. Lata praktyki. Gdy melodia zamarła, popatrzył na najnowszy wyrysowany przez siebie plan - przekrój poprzeczny trzech najwyższych pięter Kopuły: poziomów Górnego Jeden, Górnego Dwa i Górnego Trzy, oraz trzech podziemnych kondygnacji zwanych: Poziom Dolny Jeden, Poziom Dolny Dwa i Poziom Dolny Trzy; na tym ostatnim znajdowała się między innymi sekcja potężnych generatorów mocy. Parter nosił nazwę Poziomu Zero; mieściła się tam akademia, w której Partridge spędził większość swego życia w Kopule.
Ogarnęła go niepohamowana tęsknota za akademią. Nie powinien pragnąć powrotu do swojego pokoju w akademiku, który dzielił z Hastingsem, do konieczności błagania Arvina Weeda o jego notatki z zajęć, do unikania Paki - grupy chłopców, którzy go nie cierpieli - a jednak pragnął. Tęsknił nawet za lekcjami. Pomyślał o Glassingsie, swoim nauczycielu historii, i o tym, jak ten człowiek odciągnął go na bok w korytarzu przed salą taneczną. Partridge wtedy dopiero co ukradł nóż potrzebny do ucieczki z Kopuły, toteż teraz z perspektywy czasu wydawało mu się, że w tamtym momencie mógł zawrócić i dalej wieść swoje dawne, dobrze znane życie. Jednakże sprawy potoczyły się inaczej i w końcu znalazł się tutaj, bezsilny. Ironia losu polegała na tym, że miał fiolki z lekarstwami, stanowiącymi efekt pracy całego życia jego matki. Te lekarstwa były potężne. To z ich powodu ojciec zabił przybranego dziadka Pressii, swojego najstarszego syna oraz kobietę, którą ponoć kochał, matkę Partridge’a. Myśl o tych fiolkach przypomniała mu, że matka chciała, aby stał się rewolucjonistą, przywódcą powstania. Podszedł do słojów z marynatami Matek i podniósł jeden - trzeci z kolei, licząc od rogu. Pod nim znajdowała się wąska, lecz głęboka szczelina, z której wysmyrgnęło kilka chrząszczy. Wsadził tam rękę i wyjął ciasno zawiniętą paczuszkę, nieco przybrudzoną wilgotną ziemią. Zaniósł ją na swoje łóżko polowe i odwinął fiolki matki; cztery z nich przymocowano do strzykawek z twardymi plastikowymi osłonami na igłach. Po spłonięciu wiejskiego domu na farmie Bradwell i El Capitan zabrali cenne lekarstwa z bunkra matki Partridge’a razem z wszystkimi innymi rzeczami, które mogły się przydać - komputerami, radioodbiornikami, innymi lekami, prowiantem, bronią i amunicją. Później zdecydowali, że najlepiej będzie rozdzielić się na dwie mniejsze grupy. El Capitan, Helmud, Bradwell i Pressia udali się do kwatery głównej OPR, a Lyda, Partridge i Illia zostali u Matek, ponieważ one mogły doskonale ukryć syna Willuksa i go strzec. Jeżeli Oddział Specjalny wytropi jedną grupkę, przynajmniej druga przetrwa. Bradwell i El Capitan wzięli ze sobą większość rzeczy matki Partridge’a, ale chłopiec ukrył fiolki pod kurtką. Teraz sprawdził każdą. W dotyku były chłodne. Gdy był niemowlęciem, matka
zabrała go do Japonii. Pojechała tam za namową męża, ponieważ Japończycy przodowali w stosowaniu biomedycznej nanotechnologii przy leczeniu urazów powstałych wskutek eksplozji nuklearnych - a zwłaszcza w tworzeniu samogenerujących się komórek, które wnikały do organizmu i go regenerowały. Ojciec Partridge’a od bardzo dawna poddawał się sztucznemu potęgowaniu funkcji umysłu - do tego stopnia, że jego mózg rozbłysnął od wypalających się synaps. Wskutek tego obecnie wystąpiły u niego charakterystyczne objawy gwałtownego zwyrodnienia komórek: drżączka i zmiany skórne - a wkrótce dojdzie do niewydolności organów wewnętrznych i śmierci. Ta choroba zagraża nie tylko jemu. Partridge pamiętał, że w Kopule każdą osobę chorą, starą lub wyczerpaną umieszczano natychmiast w strzeżonym skrzydle centrum medycznego. Przed kilkoma tygodniami uświadomił sobie straszliwą prawdę: gwałtowne zwyrodnienie komórek dotknie w końcu członków Oddziałów Specjalnych i wszystkich chłopców z akademii, u których wzmacniano funkcjonowanie mózgu - w tym również jego samego. Przed śmiercią matka oznajmiła mu, że jeżeli lek znajdujący się w fiolkach połączy się z inną substancją w sposób określony przez odpowiednią formułę - formułę, która zaginęła - wówczas ta mieszanina może powstrzymać i odwrócić proces gwałtownego zwyrodnienia komórek. W tamtym momencie Partridge był nazbyt owładnięty emocjami wywołanymi spotkaniem z matką, której nie widział od dzieciństwa, by w pełni pojąć to, co mu mówiła. Obecnie jednak, gdy przypominał sobie jej słowa, starał się szczególnie skupić na trzech rzeczach potrzebnych do odwrócenia choroby GZK: zawartości tych fiolek, drugim składniku, nad którego uzyskaniem, jak powiedziała, ktoś pracuje, oraz formule określającej sposób ich połączenia. Matka pokazała mu listę osób w Kopule będących po ich stronie; znajdowali się na niej między innymi rodzice Arvina Weeda, ojciec Algrina Firtha, a nawet nauczyciel Durand Glassings. Tworzyli tajną, zakonspirowaną siatkę. Gdy Lydę wysłano na zewnątrz jako przynętę mającą zwabić Partridge’a, jeden z ludzi należących do tej siatki szepnął jej przesłanie: „Powiedz łabędzicy, że czekamy”. Kiedy Partridge powtórzył je matce, wyszeptała: „Cygnus”, czego nadal nie pojmował. Powiedziała mu również, że płyn w fiolkach zawiera niezwykle silny środek
stymulujący tworzenie się komórek. Substancja ta jest jednak nie do końca sprawdzona, niedoskonała i dlatego niebezpieczna. Partridge podniósł teraz jedną z fiolek ku mdłemu światłu. Pragnął się dowiedzieć, jak działa ów specyfik. Co na przykład się stanie, jeżeli zetknie się ze skórą żywego stworzenia? Chciał to wypróbować. Pomysł utkwił mu w głowie i chłopiec nawet nie próbował go sobie wyperswadować. Przede wszystkim potrzebował jakiegoś żyjącego stworzenia, by przeprowadzić na nim test. Chrząszcz. Znowu podszedł do stojących pod ścianą słoi i szybko podniósł jeden. Ponownie wyprysnęło spod niego kilka chrząszczy, ale przykrył jednego dłonią. Chrząszcz miał błyszczący zielony grzbiet, jasnoczerwoną głowę zakończoną rogami przypominającymi ciernie oraz promieniście rozchodzące się odnóża, naprężone i pokryte najeżonymi kolcami. Partridge przytrzymywał go, aż wreszcie chrząszcz połaskotał go w dłoń. - Przykro mi - szepnął do chrząszcza. - Naprawdę cię przepraszam. Zaniósł chrząszcza do płyty ze sklejki, otworzył pozytywkę matki i delikatnie włożył go do środka. Usłyszał, jak chrząszcz chrobocze wewnątrz. Pożałował, że nie ma tu jego kolegi Arvina Weeda, geniusza z akademii. Do licha, żałował też, że nie uważał na ćwiczeniach w laboratorium. Wziął jedną strzykawkę i zdjął osłonę z igły, która zalśniła. Wiedział, że przez to zmarnuje kroplę specyfiku. Tylko jedną, obiecał sobie. Nie więcej. Odwrócił pozytywkę denkiem do góry. Chrząszcz wypadł i zaczął biegać po sklejce, lecz Partridge chwycił go w palce i przytrzymał. Chrząszcz machał odnóżami w powietrzu, rozwinął spod skrzydeł ogon zakończony ostrym kolcem i zakołysał nim. Małe, okrągłe, czarne oczka wydawały się wilgotne. Partridge
spojrzał na igłę i gdy zaczął naciskać tłok strzykawki, poczuł użądlenie. Przez jego palec wskazujący i kciuk, między którymi trzymał osłonięty pokrywą grzbiet chrząszcza, natychmiast przebiegły piekące ciarki. Fala żaru przeniknęła przez palce do dłoni i zszokowany chłopiec krzyknął, jednak nie puścił owada. Najszybciej, jak zdołał, przysunął igłę do chrząszcza, jednak dłoń tak zdrętwiała mu z bólu, że musiał wypuścić strzykawkę. Chrząszcz łaził po sklejce, dopóki kropla gęstej cieczy nie skapnęła z igły na jedno z jego tylnych odnóży. Noga zwiotczała i owad nieporadnie powlókł się naprzód. Krzyk Partridge’a zaalarmował Matkę Hestrę. Załomotała pięścią w drzwi piwnicy. - Co to był za hałas? - Nic takiego! - odkrzyknął. Z powrotem owinął strzykawki. Dłoń go piekła i pokryły ją plamy. Podczołgał się do słoja, podniósł go i wsunął zawiniątko do szczeliny. Chrząszcz wpełzł w ciemność pod sklejką. Drzwi piwnicy otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich sylwetka Matki Hestry, oświetlona od tyłu mdłym światłem. - Co to za hałas? - powtórzyła. - Śpiewałem piosenkę z akademii. Tu jest czasem tak nieznośnie cicho - odrzekł. Zaczął trzeć piekącą rękę, ale zaraz przestał. Nie chciał sprowokować kolejnych pytań. Matka Hestra była krępa. W jej nogę wtopił się na stałe pięcioletni synek Syden. Miała na sobie kilka futer zszytych razem i dopasowanych do kształtu jej ciała, z otworem tuż powyżej biodra na jego pokrytą krostami głowę. Większość Matek była Gruponami stopionymi ze swymi dziećmi i Partridge nigdy do tego nie przywykł. Podczas Wybuchu
matki trzymały swoje dzieci na rękach albo nachylały się ku nim, chroniąc je przed jaskrawymi rozbłyskami eksplozji. Partridge nie potrafił sobie wyobrazić, jak to jest być tak zahamowanym w rozwoju jak wtopione dzieci, nigdy nie dorosnąć i pozostawać na zawsze przytwierdzonym do ciała matki. Na twarzy Sydena zaczynał się uwidaczniać upływ czasu. Czy on się zestarzeje? Matka Hestra spiorunowała wzrokiem Partridge’a. Na jednym z jej policzków widniało lustrzane odbicie słów, które wypaliły się tam podczas Wybuchu; przypominało to poczerniały tatuaż. Partridge nigdy nie odważył się przypatrzeć im się na tyle długo, by móc je odszyfrować. Nie chciał być nieuprzejmy. - Więc przestań śpiewać - powiedziała. - I tak już miałem pójść spać. - Dobrze. Rano opuszczamy to miejsce. Przyjdę po ciebie wcześnie. - Czy Lyda i Illia też idą? - zapytał. Wolałby, żeby nie zabrano Illii. Była obłąkana. Nie mógł jej o to winić. Mąż trzymał ją zamkniętą w domu na farmie, znęcał się nad nią i zmuszał, żeby ukrywała blizny pod tkaniną wyglądającą jak jej druga skóra. Ostatnio znowu zaczęła owijać się zwojami materiału. Czy wstydziła się swojej pokrytej szramami skóry? A może po prostu robiła to z przyzwyczajenia? Zamordowała męża, wbijając mu skalpel w plecy, i to pomieszało jej zmysły. Partridge’owi zależało jedynie na ujrzeniu Lydy. Lyda. - Lyda tak. Illia? Nie wiem - odrzekła Matka Hestra. - Dokąd się udamy? - spytał Partridge. - Nie potrafię powiedzieć - rzuciła i wyszła ciężkim krokiem. Drzwi piwnicy zatrzasnęły się z hukiem. Przez chwilę Partridge był oszołomiony tą wiadomością. Koniec z przebywaniem w zamknięciu. Jutro zobaczy Lydę. Wyczuwał, że