Spis tresci:
PROLOG
SWAN I ALEX
SPISY(1)
SWAN I WAHRAM
TERMINATOR
Swan i Alex
WYCINKI (1)
WAHRAM I SWAN
Spisy (2)
SWAN I KOT
Io
SWAN I WANG
WYCINKI (2)
Spisy (3)
SWAN W CIEMNOŚCI
Wycinki (3)
SWAN I ZASZA
Wycinki (4)
KIRAN I SWAN
Wycinki (5)
KIRAN I SHUKRA
WYCINKI (6)
WAHRAM I SWAN
Spisy (IV)
INSPEKTOR JEAN GENETTE
Spisy (V)
SWAN I MQARET
WYCINKI (7)
KIRAN NA WENUS
Spisy (VI)
SWAN I INSPEKTOR
Spisy (7)
Wycinki (8)
JAPET
WAHRAM W DOMU
Spisy (8)
Wycinki (9)
WAHRAM, SWAN I GENETTE
SWAN I PIERŚCIENIE SATURNA
Spisy (9)
KIRAN I LAKSZMI
Wycinki (10)
Spacer kwantowy (1)
SWAN I INSPEKTOR
ZIEMIA – PLANETA SMUTKU
SWAN NA ZIEMI
Spisy (10)
LUTON, CHARON, NIX I HYDRA
PAULINE I REWOLUCJA
Wycinki (11)
SWAN W DOMU
Wycinki (12)
SWAN NA WULKANOIDACH
Spisy (11)
WAHRAM NA WENUS
Wycinki (13)
KIRAN W VINMARZE
Wycinki (14)
WAHRAM NA ZIEMI
WYCINKI (15)
Spisy (12)
SWAN W AFRYCE
Spisy (13)
SWAN I WILKI
WYCINKI (16)
WAHRAM I SWAN
Spisy (14)
SWAN I WAHRAM
WYCINKI (17)
SWAN W CHATEAU GARDEN
Spacer kwantowy (2)
INSPEKTOR GENETTE I SWAN
TYTAN
SWAN, GENETTE I WAHRAM
Spisy (15)
EIDGENÖSSISCHE
SWAN I PAULINE
KIRAN NA LODZIE
SWAN I KIRAN
WAHRAM I GENETTE
Spacer kwantowy (3)
WAHRAM
SWAN
WYCINKI (18)
EPILOG
PODZIĘKOWANIA
KIM STANLEY ROBINSON
2312
Tłumaczyła Małgorzata Koczańska
PROLOG
Tu zawsze jest przed świtem. Merkury obraca się tak powoli, że można iść
po jego skalistej powierzchni wystarczająco szybko, by uniknąć wschodu
słońca. I mnóstwo ludzi tak robi. Wielu uczyniło z tego styl życia. Podążają
mniej więcej na zachód, zawsze wyprzedzając zbliżający się świt. Niektórzy
śpieszą z miejsca na miejsce, przystając tylko, by zajrzeć w rozpadliny, w
których wcześniej zainicjowali bioługowanie, zaszczepiając metalofity, po
czym szybko zeskrobują nagromadzone pozostałości złota, tungstenu lub
uranu i ruszają dalej. Ale większość ludzi wychodzi na powierzchnię tylko po
to, by dojrzeć przebłyski słońca.
Stare oblicze Merkurego jest tak pobrużdżone i nieregularne, że terminator
planety, strefa nadchodzącego świtu, stanowi szerokie pasmo światła i cienia,
czerni i bieli – czarne jak węgiel rozpadliny oraz jaskrawobiałe wzniesienia,
które stają się coraz jaśniejsze i jaśniejsze, aż skrzą tak, że ich powierzchnia
przypomina rozżarzone szkło – i oto zaczyna się długi dzień. Ten mozaikowy
obszar światła i ciemności często ma prawie trzydzieści kilometrów
szerokości, nawet jeżeli na równinie linia horyzontu znajduje się tylko kilka
kilometrów dalej. Ale na Merkurym niewiele jest płaskich terenów. Nadal są
tutaj stare kratery, podobnie jak długie klify pochodzące z czasów, gdy planeta
po raz pierwszy ochłodziła się i skurczyła. W tak poszarpanym krajobrazie
światło może nagle przeskoczyć ze wschodniego widnokręgu daleko na
zachód. Każdy, kto tamtędy wędruje, musi brać pod uwagę tę możliwość oraz
wiedzieć dokładnie, kiedy i gdzie najdalej mogą padać promienie słoneczne –
i w którą stronę uciekać do cienia, gdyby się wpadło w ich pułapkę.
Albo gdyby się celowo przystanęło. Albowiem wielu ludzi zatrzymuje się
podczas wędrówki na klifach i krawędziach kraterów – miejscach oznaczonych
przez stupy, kopce, petroglify, inuksuki, lustra, murki, płaskorzeźby.
Słoneczni wędrowcy zatrzymują się przy tych znakach, zwracają twarzami na
wschód i czekają.
Na horyzoncie widzą czarną przestrzeń nad czarną skałą. Bardzo rzadka
neonowo-argonowa atmosfera, powstała dzięki promieniom słonecznym
uderzającym w powierzchnię planety, tworzy jedynie ledwie widoczną
jutrzenkę przedświtu. Ale wędrowcy potrafią wyliczyć czas, więc czekają i
obserwują – aż…
…błysk pomarańczowego ognia wytryśnie nad widnokrąg…
…krew w ich żyłach przyśpieszy. Pojawi się więcej błysków, wzbijających
się łun i wstęg, płomieni strzelających ze wschodu, łamiących się na skałach i
płynących swobodnie w nieboskłon. W gwiazdy, och – w gwiazdy, by się na
nich złamać! W tej chwili osłony na twarzach wędrowców ciemnieją i
zmieniają polaryzację, by chronić ludzkie oczy.
Pomarańczowe wstęgi rozbijają się w lewo i w prawo od punktu, z którego
padają, jakby ogień płonący za horyzontem rozprzestrzeniał się na północ i
południe. A wtedy płaszcz fotosfery, powierzchni słońca, zamigocze i
znieruchomieje, po czym powoli rozleje się na północy i na południu. Wraz
ze zmianą w filtrach twarzoosłony powierzchnia gwiazdy przekształcać się
będzie od błękitnego wiru przez pomarańczową pulsującą masę w prosty biały
krąg. Wstęgi po prawej i po lewej nadal będą się rozprzestrzeniać – dalej, niż
to wydaje się możliwe. Aż okaże się możliwe, że można stanąć na kamieniu
naprzeciw słońca.
Pora odwrócić się i uciekać! Zanim jednak niektórzy ze słońcołazów zdołają
wyrwać się na wolność, wpadają w pułapkę – a ta się zamyka – dlatego
zrywają się, ruszają na zachód, z lękiem, jakiego nie da się z niczym
porównać.
Wcześniej jednak – rzucają ostatnie spojrzenie na wschód słońca nad
Merkurym. W ultrafiolecie świt wygląda jak nieustanny błękitny wir gorąca.
Kiedy dysk fotosfery blaknie, fantastyczny taniec korony staje się
wyraźniejszy, pojawiają się magnetyczne łuki i krótkie wstęgi – masy
płonącego wodoru przebijające noc. Można na zmianę blokować koronę i
spoglądać jedynie na fotosferę słońca albo powiększać widok, aż pojawią się
rozpalone, falujące tysiącami komórki konwekcyjne, skłębione szaleństwo
ognia spalającego pięć milionów ton wodoru na sekundę – prędkość spalania,
która pozwoli gwieździe płonąć jeszcze przez cztery miliardy lat. Te długie
szpikulce płomieni krążące w tańcu wokół małych czarnych pól – plam
słonecznych – wznoszących się wirów w nawałnicy ognia. Masy szpic
przepływają jak kłębowiska wodorostów na falach przyboju. Istnieją naukowe
wyjaśnienia dla tego wirującego ruchu – różne gazy poruszające się z różną
prędkością, zmienne pola magnetyczne, nadające kształt nieustannym wirom
ognia – banalna fizyka, nic więcej – ale tak naprawdę zjawisko wywołuje
wrażenie życia, o wiele bardziej żywego niż w innych formach. Spoglądając na
apokalipsę merkuriańskiego świtu, nie można uwierzyć, że słońce nie jest
żywe. Wszak słychać jego ryk w uszach – jego zew.
Większość wędrowców najpierw sprawdza różne rodzaje filtrów optycznych,
a potem wybiera takie, które im najbardziej odpowiadają. Poszczególne
przesłony lub całe zestawy stają się formą kultu, a ich stosowanie – rytuałem
osobistym lub dzielonym z innymi. Łatwo jest zagubić się w misterium –
kiedy wędrowcy stoją na swoich punktach obserwacyjnych, nie jest niczym
niezwykłym, że czciciel wpada w trans pod wpływem tego, co widzi –
nieznanego wzoru w pulsujących wirach i przepływach, który mami umysł.
Dlatego ludzie czekają za długo z ucieczką. I nagle daje się słyszeć
skwierczenie gorących rzęs, a potem ryk turbulencji – to łomot krwi w uszach,
lecz w takiej chwili brzmi jak płomienny krzyk słońca. Niektórym udaje się
wykaraskać tylko z poparzoną siatkówką, inni tracą wzrok, a jeszcze inni giną
oszołomieni w skafandrach. Niekiedy spaleniu ulegają całe grupy słonecznych
wędrowców.
Czy należy sądzić, że to głupcy? Czyżby inni ludzie nie popełniali równie
oczywistych błędów? Nie da się stwierdzić z całą pewnością. Tak naprawdę
nie wiadomo. Nie można ocenić, dopóki się nie zobaczy. Wydawać by się
mogło, że większość ludzkości nawykła do myśli, że w otoczeniu nie istnieje
nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę członków wykształconego i
wyrafinowanego społeczeństwa. Lecz to nieprawda. Ludzie to stworzenia
światła. Jego piękno i groza widziane z tak bliska mogą omamić każdy
umysł, wprowadzić go w głęboki trans. To jak patrzenie w oblicze Boga –
powiedzieliby niektórzy, prawdą jest bowiem, że słońce daje życie wszelkim
stworzeniom w Układzie Słonecznym, zatem w tym sensie można je uznać za
boga. Jego widok jest tak zdumiewający, że potrafi wymazać wszelką
świadomą myśl z głowy. I są tacy, którzy właśnie tego szukają.
To właśnie powód, by martwić się o Swan Er Hong, osobę bardziej niż inni
skłonną do próbowania nowego tylko po to, żeby zobaczyć i się przekonać,
jakie będzie. Swan często chodzi na słoneczne wędrówki i równie często
narusza granice bezpieczeństwa, a niekiedy celowo zbyt długo pozostaje na
punkcie obserwacyjnym. Ogrom drabiny Jakubowej, granulowane pulsowanie,
przepływ szpic… Swan zakochała się w słońcu. Czci je, wielbi, w swoim
pokoju ma kapliczkę Sol Invictus, a każdego ranka przed wyjściem do miasta
przeprowadza ceremonię pratahsamdhya, by je powitać. Wiele z jej pejzaży i
artystycznych przedstawień jest poświęconych słońcu, a obecnie Swan zajmuje
się tworzeniem rzeźb i instalacji w stylu Andy ego Goldsworthyego oraz
Mariny Abramović – tworzywem jest zarówno ziemia, jak i ciało. Słońce
zatem stanowi element jej sztuki.
Teraz stanowi również pociechę, ponieważ Swan jest w żałobie. Gdyby
stanąć na promenadzie Ściany Świtu, po której wspina się miasto Terminator,
można by w oddali na południu ujrzeć artystkę. Powinna się pośpieszyć.
Miasto ślizga się po dnie gigantycznej niecki między Hezjodem i Kurasawą, a
powódź światła słonecznego wkrótce przepłynie daleko na zachód. Swan musi
się skryć, zanim to nastąpi. Jednak kobieta nadal stoi na promenadzie. Ze
szczytu Ściany Świtu wygląda jak srebrzysta lalka. Jej skafander ma duży,
przezroczysty hełm, buty wydają się duże i są czarne od kurzu. Srebrna obuta
mrówka, która powinna już biec do peronu od zachodniej strony miasta. Inni
słoneczni wędrowcy właśnie powrócili. Niektórzy ciągnęli niewielkie wózki
lub tobogany na kółkach, służące do transportu ekwipunku lub nawet śpiących
towarzyszy. Wędrowcy zwykle planują powrót na ostatnią chwilę, ponieważ
miasto jest przewidywalne. Nie może zmienić terminarza, ten wyznacza gorąco
nadchodzącego dnia, ani trasy, ściśle wytyczonej torami – słońce zmusza
Terminatora do wędrówki na zachód.
Powracający słońcołazi tłoczą się na peronie, gdy miasto się zbliża.
Niektórych nie było tu od tygodni, nawet miesięcy – zależy, ile czasu
potrzeba, by zatoczyć pełny krąg. Kiedy Terminator przesuwa się obok nich,
rozsuwają się grodzie i słoneczni wędrowcy wchodzą do środka. Jak się
wkrótce okaże, Swan także powinna tam być. Jednak nadal stoi na swoim
przyczółku. Parokrotnie potrzebowała operacji siatkówki i nie raz, nie dwa
umykała przed śmiercią jak przerażony królik. Teraz znowu się to zdarzy Swan
znajduje się dokładnie na południu od miasta, oświetlona daleką łuną świtu,
niczym srebrzysta skaza w polu widzenia. Ktoś nie może się powstrzymać, by
nie krzyknąć na tę brawurę, nieważne, jak bezsensowny jest to odruch.
– Swan, ty wariatko! Alex nie żyje i nic tego nie zmieni! Uciekaj, jeśli ci
życie miłe!
I wtedy srebrzysta figurka rzuca się do ucieczki. Życie przeważa nad
śmiercią, zwycięża wola przetrwania – kobieta odwraca się i zrywa do biegu.
Grawitację na Merkurym, niemal identyczną jak na Marsie, często nazywa się
idealną do sprintu, ponieważ ludzie przy tym ciążeniu mogą pokonywać duże
odległości długimi skokami, dla utrzymania równowagi wymachując
ramionami. Swan w ten właśnie sposób biegnie i robi zamachy – raz potyka
się i upada – zrywa się i rzuca ponownie w przód. Musi dotrzeć do peronu,
nim miasto go minie, następny przystanek znajduje się dziesięć kilometrów
dalej na zachód.
Dociera do schodów, chwyta za poręcz i wybiwszy się, skacze z krawędzi
peronu wprost do zamykającej się już śluzy.
SWAN I ALEX
Uroczystość pogrzebowa Alex zaczęła się, gdy Swan wlokła się jeszcze po
centralnych schodach Terminatora. Społeczność wyszła na bulwary i place i
przystanęła tam w ciszy. W mieście przebywało również wielu gości, wkrótce
miały się zacząć narady i zebrania, w tym jedno zwołane przez Alex. Kobieta
powitała przybyłych w piątek, a dziś, dokładnie tydzień później, odbywa się
pogrzeb. Nagłe zejście, po którym nie udało się przywrócić jej do życia. I
dlatego teraz mieszkańcy i goście dyplomaci – ludzie Alex – są w żałobie.
Swan zatrzymała się w połowie drogi na Ścianę Świtu, niezdolna iść dalej.
W dole rozciągały się dachy, tarasy i patia, balkony. Drzewka cytrynowe w
wielkich ceramicznych donicach. Zaokrąglone zbocze jak w miniaturowej
Marsylii, na nim czteropiętrowe białe apartamentowce o balkonach z ciemnego
kutego żelaza, szerokie bulwary i wąskie alejki, opadające na promenadę
otaczającą park. Tłocząca się tam ludzkość ulega specjacji na oczach Swan,
każda twarz mocno zindywidualizowana, lecz także typowa – olmecki owal,
toporne, wyraziste rysy. Na balustradzie stoi troje małych, mają najwyżej metr
wzrostu, odzianych w czerń. U stóp schodów cisną się słoneczni wędrowcy,
którzy właśnie wrócili, zakurzeni i opaleni. Ich widok przeszył bólem serce
Swan – nawet oni przybyli na pogrzeb.
Ruszyła znowu w dół, pogrążona w myślach. Kiedy usłyszała wieść,
wybiegła z miasta na otwartą przestrzeń, wiedziona potrzebą samotności. Teraz
nie mogła znieść świadomości, że inni będą na nią patrzeć w trakcie
rozrzucania prochów Alex. Nie miała teraz ochoty spotkać Mqareta, partnera
Alex. Zatem wymknęła się do parku, by zniknąć tłumom z oczu. Tam też nie
była sama, wszyscy ludzie stali w bezruchu, z uniesionymi głowami i
wzrokiem wbitym w niebo, wyglądając na przygnębionych. Starali się
podtrzymywać, na duchu. Tak wielu polegało na Alex. Była Lwicą
Merkurego, sercem miasta. Duszą społeczności. Osobą, która pomaga i
chroni.
Niektórzy rozpoznali Swan, ale zostawili ją w spokoju – to bardziej ją
wzruszyło niż kondolencje, po twarzy popłynęły jej łzy, raz po raz musiała je
ścierać palcami. Potem ktoś ją zaczepił.
– Ty jesteś Swan Er Hong? Alex była twoją babką?
– Była moim światem. – Swan odwróciła się i odeszła. Pomyślała, że może
farmy będą mniej zatłoczone, więc opuściła park i powędrowała między
drzewami. Przez głośniki miasta popłynął marsz żałobny. Pod krzakami sarna
zanurzyła chrapy w opadłych liściach.
Swan jeszcze nie dotarła do farm, gdy otwarły się Wielkie Wrota w Ścianie
Świtu i błysk słońca przeciął powietrze pod kopułą, tworząc jak zwykle parę
poziomych przezroczystych żółtych wstęg. Skupiła się na zawirowaniach
pomiędzy promieniami, na chmurze pyłu, jaką wzbijała otwierająca się brama,
barwnych pasmach miału wzlatujących i rozpływających się, aż znikną. A
wtedy z najwyższego tarasu pod murem uniósł się balon, podryfował na
zachód, kołysząc podwieszonym pod nim pojemnikiem. Alex, jakże inaczej.
Nuta buntu we wzniosłej muzyce łomoczących basów. Kiedy balon doleciał
do jednej z żółtych wstęg światła, pojemnik rozpadł się z cichym szmerem i
prochy Lwicy Merkurego rozprysły się i zawirowały, oddalając do słońca,
rozproszyły się i znikły, opadając, jak virga nad pustynią. Z parku rozległ się
ryk. Zaraz potem młodzi mężczyźni zaczęli skandować:
– A-lex, A-lex, A-lex!
Wrzawa wzmagała się przez kilka minut, nim wyrównał się rytm okrzyków,
które, jak się zapowiadało, potrwają dłużej. Ludzie nie chcieli zakończyć
ceremonii, rozumieli, że wtedy naprawdę nadejdzie chwila, gdy stracą swoją
opiekunkę na zawsze. W końcu jednak przerwali i zajęli się życiem w epoce
po Alex.
▪ ▪
Swan musiała dołączyć do rodziny Alex. Jęknęła na samą tę myśl, wędrując
po farmach. Wreszcie ruszyła do Wielkich Schodów, sztywno, na oślep,
zatrzymawszy się tylko, by powiedzieć:
– Nie, nie, nie.
Ale to było bezcelowe. I nagle to do niej dotarło: wszystko, co zrobi od tej
pory, będzie właśnie bezcelowe. Zastanawiała się, jak długo to potrwa –
zdawało się, że przez wieczność – i przeszył ją strach.
W końcu wzięła się w garść i poszła na prywatną uroczystość żałobną na
Ścianie Świtu. Musiała przywitać się z tymi, którzy byli jej babce najbliżsi,
uścisnąć szorstko i krótko Mqareta i znieść wyraz jego oczu. Dostrzegła, że
mężczyzna nie czuje się swobodnie. To było do niego niepodobne, lecz Swan
w pełni rozumiała, dlaczego Mqaret pragnąłby się oddalić. W rzeczy samej
doznała ulgi na widok jego zachowania. Ona sama też czuła się źle, ale Mqaret
był z Alex o wiele bliżej, spędził z nią więcej czasu – wszak tak długo byli
razem – i jego strata zdawała się niewyobrażalna. A może nie. Teraz Mqaret
spoglądał na inną rzeczywistość – sprawiał wrażenie, jakby tylko wyświadczał
żałobnikom uprzejmość. Dlatego dała radę go objąć i przyrzec, że go
odwiedzi, a potem wmieszać się w grupę pozostałych uczestników spotkania
na najwyższym tarasie Ściany Świtu. Dużo później Swan podeszła do
balustrady i spojrzała na miasto i dalej, przez jego przezroczystą kopułę na
czarny krajobraz. Miasto przemieszczało się przez kwadrant Kuipera, po prawej
wznosił się Krater Hiroshige. Kiedyś, dawno temu, Swan zabrała babkę na
podnóże tego krateru do pomocy przy rzeźbie, kamiennej fali, która
nawiązywała do jednego z najsławniejszych dzieł sztuki japońskiej.
Ustawienie wielkich skalnych odłamków w półksiężyc załamującej się tafli
wody wymagało wielu prób, wszystkich nieudanych, jak to zwykle z Alex
bywało. Swan skończyła sama, śmiejąc się tak, że rozbolał ją brzuch. Nadal
mogła dostrzec tę skalną falę – Terminator właśnie ją mijał. Odłamki tworzące
grzbiet już jednak zniknęły – zrzucone zapewne przez wibracje przesuwającego
się w pobliżu miasta albo po prostu przez napór słonecznego światła. Albo
spadły na wieść o Alex.
Kilka dni później odwiedziła Mqareta w pracy. Był jednym z wiodących
biologów molekularnych w Układzie Słonecznym, a jego laboratorium
wypełniały maszyny, zbiorniki, fiolki, monitory pulsujące guzłowatymi
kolorowymi diagramami – istnieniem w całej swojej rozbabranej złożoności,
para zasad za parą zasad. Tutaj można było stworzyć życie od podstaw – i je
tworzono. Skonstruowano tu wiele bakterii, które transformowały Wenus,
Tytana, Trytona.
Teraz nie miało to znaczenia. Mqaret siedział w biurze i patrzył w ścianę.
Podniósł się i spojrzał na Swan.
– Och… Miło cię widzieć. Dziękuję, że przyszłaś.
– Nie ma za co. Jak się czujesz?
– Niezbyt dobrze. A ty?
– Strasznie – wyznała z poczuciem winy. Nie chciała obarczać Mqareta
swoimi problemami. Ale kłamstwo też nie miało sensu. Nie w takiej chwili.
Zresztą mężczyzna ledwie skinął głową, pogrążony we własnych niewesołych
myślach. Był nieobecny duchem, jak zauważyła Swan. Kostki na jego biurku
zawierały schematy protein, fałszywie jasne, pogodne kolory splątane tak, że
nie da się ich rozplątać. Próbował pracować.
– Praca musi być teraz trudna – odezwała się.
– Tak.
– Wiesz, co jej się stało? – podjęła po długiej, pustej ciszy.
Pokręcił krótko głową, jakby chciał powiedzieć, że to nieistotne.
– Miała sto dziewięćdziesiąt jeden lat.
– Wiem, ale…
– Ale co? Ludzie umierają, Swan. Wcześniej czy później każdy z nas
umiera.
– Zastanawiałam się tylko dlaczego.
– Nie. Nie ma żadnego dlaczego.
– Zatem jak…
Ponownie potrząsnął głową.
– To mogło być cokolwiek. W tym przypadku tętniak i wylew w mózgu.
Ale jest tyle innych sposobów. Zdumiewające, że w ogóle żyjemy.
Swan przysiadła na krawędzi biurka.
– Wiem. Ale… Co teraz zrobisz?
– Mam pracę.
– Ale powiedziałeś…
Zerknął na nią z głębi swojej duchowej jaskini.
– Nie powiedziałem przecież, że jest bezużyteczna. To nie byłoby właściwe.
Przede wszystkim Alex i ja mieliśmy dla siebie siedemdziesiąt lat.
Spotkaliśmy się, kiedy miałem sto trzydzieści. Tak było. Ale mam także
pracę, która mnie interesuje i wciąga jak puzzle. To duża układanka. Za duża,
jeśli mam być szczery…
Przerwał. Przez długą chwilę nie potrafił wykrztusić słowa. Swan położyła
mu rękę na ramieniu. Mqaret ukrył twarz w dłoniach. W milczeniu usiadła
obok niego.
– Nie uda się pokonać śmierci – wydusił wreszcie. – To za trudne.
Odchodzenie jest za mocno wpisane w naturalny porządek rzeczy. W zasadzie
to jak drugie prawo termodynamiki. Możemy tylko mieć nadzieję, że jak
najdłużej uda się je powstrzymać. Odepchnąć. I to powinno wystarczyć. Nie
wiem, dlaczego nie wystarcza.
– Ponieważ to tylko pogarsza sytuację! – pożaliła się. – Im dłużej się żyje,
tym gorsza jest śmierć!
Mqaret pokręcił głową, wytarł oczy.
– Nie sądzę, żeby tak było. – Wziął głęboki oddech. – Śmierć zawsze jest
zła. Ale to ludzie, którzy nadal żyją, odbierają ją w ten sposób, więc… –
Wzruszył ramionami. – Czasem wydaje się, że śmierć to pomyłka. Ktoś
umiera, pytamy dlaczego. Nie powinno być sposobu, aby ją powstrzymać.
Czasami jednak się udaje. Ale…
– To jest pomyłka! – oznajmiła, objąwszy go za ramiona. – Rzeczywistość
ma błąd, ale ty go naprawisz!
Wskazała na kostki i ekrany.
– Naprawisz, prawda?
Roześmiał się i zapłakał jednocześnie.
– Prawda! – zapewnił, wycierając twarz. – Ale to głupie. Taka pycha. Mam
na myśli naprawianie rzeczywistości.
– Ale to jest dobre – odparła Swan. – Wiesz, że tak. To przyniosło ci
siedemdziesiąt lat z Alex. I pozwoli wypełnić czas.
– Racja – westchnął ciężko, po czym spojrzał na nią. – Tylko… Bez Alex
nie będzie tak samo.
Prawda tych słów obudziła pustkę w sercu. Alex była dla Swan
przyjaciółką, opiekunką, nauczycielką, przybraną babką, zastępczą matką…
Tym wszystkim i jeszcze – metodą na wywołanie śmiechu. Źródłem radości.
Jej nieobecność wywoływała chłód zabijający emocje, pozostawiający jedynie
mrok pustki. Całkowite odrętwienie, tępe, bezduszne doznanie.
Oto jestem. A to jest rzeczywistość. Nikt przed nią nie umknie. Nie mogę
żyć dalej, muszę żyć dalej, lecz nigdy się z tym nie pogodzę.
Chociaż trzeba.
Rozległo się pukanie do laboratorium.
– Proszę! – nieco ostro zaprosił Mqaret.
Drzwi otworzyły się, w progu stanął mały – bardzo atrakcyjny na swój
sposób, jak to często się zdarzało w przypadku małych – starszy, szczupły, z
jasnymi włosami zebranymi w staranny kucyk, w eleganckiej niebieskiej
marynarce. Sięgał Swan i Mqaretowi najwyżej do pasa i wyglądał przy nich
jak langur lub marmozeta.
– Cześć – przywitał go Mqaret. – Swan, to Jean Genette z asteroid,
przyleciał na konferencję. Jean był bliskim przyjacielem Alex, jest też
śledczym z ramienia Ligi. Ma do nas kilka pytań. Powiedziałem mu, że może
wpaść.
Mały z ręką na sercu skinął głową.
– Moje najszczersze kondolencje z powodu waszej straty. Właściwie
przyszedłem nie tylko złożyć wyrazy współczucia, lecz przekazać, że wielu z
nas martwi się, ponieważ Alex kierowała naszymi najważniejszymi
projektami, a jej śmierć nadeszła tak niespodziewanie. Chcemy się upewnić,
że te programy będą nadal się rozwijać. Do tego wielu z nas zastanawia się z
niepokojem, czy śmierć przywódczyni nastąpiła z przyczyn naturalnych.
– Zapewniłem Jeana, że tak – powiedział Mqaret do Swan, dostrzegłszy
wyraz jej twarzy.
Genette nie wyglądał na całkowicie przekonanego.
– Czy Alex wspomniała, że ma wrogów, jest w niebezpieczeństwie lub o
podobnych sprawach? – mały zwrócił się do Swan.
– Nie. – Próbowała sobie coś przypomnieć. – Nie była taką osobą. To
znaczy ona zawsze miała pozytywne nastawienie do świata. Pewność, że
wszystko się ułoży.
– Wiem. To prawda. Ale właśnie dlatego może pamiętasz, czy kiedyś jej
optymizm się zachwiał?
– Nie. Nic takiego sobie nie przypominam.
– Zostawiła jakiś testament lub depozyt? Albo wiadomość? Coś, co należy
otworzyć tylko w przypadku jej śmierci?
– Nie.
– Mieliśmy depozyt – wtrącił Mqaret, potrząsając głową. – Nie było w nim
nic niezwykłego.
– Mógłbym rozejrzeć się po jej gabinecie?
Alex urządziła sobie pracownię w najdalszym z pomieszczeń w laboratorium
i Mqaret skinął głową, po czym poprowadził małego inspektora przez hol do
odległego pokoju. Swan poszła za nimi, zdumiona, że Genette wiedział o
gabinecie Alex, zaskoczona, że Mqaret tak łatwo wpuścił tam śledczego.
Zaniepokoiły ją też słowa o wrogach oraz wzmianka o „przyczynach
naturalnych”, sugerująca dokładnie przeciwne przyczyny śmierci. Śmierć Alex
badana przez jakiegoś policjanta? Nie mogła w to uwierzyć.
Usiadła w progu, próbując zrozumieć, co to wszystko znaczy, starając się
ogarnąć rzeczywistość, podczas gdy Genette przeszukiwał biuro Alex,
zaglądając do szuflad, kopiując pliki, przesuwając grubą różdżką nad każdą
powierzchnią i przedmiotem. Mqaret przyglądał się temu beznamiętnie.
Wreszcie malutki inspektor skończył i stanął przed Swan, przyglądając się
jej ciekawie. A ponieważ siedziała na podłodze, ich oczy znajdowały się na
tym samym poziomie. Wydawało się, że śledczy chce zadać jakieś pytanie,
jednak zrezygnował. Poprosił tylko:
– Byłbym wdzięczny, gdybyś mi przekazała, jeżeli sobie przypomnisz coś,
co mogłoby okazać się pomocne.
– Oczywiście – przyrzekła niepewnie.
Inspektor podziękował obojgu i wyszedł.
▪ ▪
– O co chodziło? – zapytała Mqareta.
– Nie wiem – odpowiedział. On także był zaniepokojony, jak zauważyła. –
Alex zarządzała wieloma przedsięwzięciami. Była jedną z pierwszych
przywódczyń Przymierza Mondragonu, a ono ma mnóstwo wrogów. Wiem, że
martwiła się problemami w Układzie Słonecznym, ale nie przekazała mi
żadnych szczegółów. – Wskazał na laboratorium. – Wiedziała, że mało mnie
to interesuje. – Skrzywił się. – Że mam własne problemy. Niewiele
rozmawialiśmy o pracy.
– Ale… – zaczęła, lecz nie miała pojęcia, jak dokończyć. – Znaczy…
wrogowie? Alex?
Mqaret westchnął.
– Nie wiem. Niektóre z jej spraw toczyły się o wysokie stawki. Istnieją siły
przeciwstawiające się Mondragonowi, jak wiesz.
– Ale jednak…
– Wiem. – I po dłuższej chwili: – Czy Alex coś ci zostawiła?
– Nie! Czemu miałaby? To znaczy przecież nie spodziewała ‚ się, że umrze.
– Niektórzy ludzie się spodziewali. Ale gdyby Alex martwiła się o
utrzymanie tajemnicy lub bezpieczeństwo pewnych informacji, to łatwo
potrafię sobie wyobrazić, że wybrałaby ciebie na ich strażniczkę.
– Co masz na myśli?
– Cóż… Czy ona nie mogłaby wrzucić czegoś na twoją qostkę i nic ci nie
powiedzieć?
– Nie. Pauline to zamknięty system. – Swan dotknęła się za prawym
uchem. – Zresztą ostatnio często ją wyłączam. Alex by tego nie zrobiła. Na
pewno nie rozmawiałaby z Pauline, nie zapytawszy mnie wcześniej o zgodę.
Mqaret znowu westchnął.
– No nie wiem. Mnie też nic nie zostawiła, przynajmniej o ile mi
wiadomo. To znaczy… To byłoby typowe dla niej, gdyby nam coś podsunęła
bez naszej wiedzy. Ale nic mi nie przychodzi na myśl. Po prostu nie wiem.
Skinęła głową.
– Autopsja nie wykazała niczego niezwykłego?
– Nie! – odpowiedział odruchowo, ale zamyślił się. – Tętniak mózgu,
zapewne wrodzony, pękł i wywołał wewnątrzmiazgowy krwotok. To się
zdarza.
– Gdyby ktoś zrobił coś, co… co wywołałoby krwotok, potrafiłbyś to
stwierdzić?
Popatrzył na nią, marszcząc brwi.
Wtedy usłyszeli pukanie do drzwi. Wzdrygnęli się oboje z zaskoczenia.
Mqaret wzruszył ramionami, nie spodziewał się nikogo.
– Proszę! – zawołał po raz drugi tego dnia.
▪ ▪
W progu ukazało się przeciwieństwo inspektora Genette’a: wielki,
atletyczny mężczyzna. Wysunięta szczęka, wytrzeszczone oczy – ropucha,
traszka, żaba – te słowa wydawały się tak samo brzydkie jak przybysz
przywodzący je na myśl. Zaraz też Swan zrozumiała, że onomatopeja zapewne
jest bardziej powszechna i ma szersze znaczenie, niż ludziom się zdaje, język
imituje tło dźwiękowe świata jak papugi naśladujące odgłosy otoczenia.
Poczuła lekkie rozbawienie. Ropuch. Kiedyś widziała ropuchę w Amazonii,
płaz siedział na brzegu sadzawki, miał wilgotną złoto-brązową skórę pokrytą
kurzajkami. Spodobał jej się od pierwszego wejrzenia.
– Ach – powiedział Mqaret. – Wahram. Witaj w naszym laboratorium.
Swan, to Fitz Wahram z Tytana. Był jednym z najbliższych
współpracowników Alex i jej prawdziwym ulubieńcem.
Mężczyzna opuścił głowę w nieco nienaturalnym ukłonie. Przyłożył dłoń
do serca.
– Współczuję – rzekł. Jak żabi rechot. – Alex wiele dla mnie znaczyła, a
jeszcze więcej dla nas wszystkich. Kochałem ją, a w naszej wspólnej pracy
była najważniejszą osobą, przywódczynią, liderką. Nie wiem, co zrobimy bez
niej. A skoro to dla mnie takie trudne, mogę sobie tylko wyobrazić, jak wy
się musicie czuć.
– Dziękuję – odparł Mqaret. W takich chwilach ludzie mówili dziwne
rzeczy. Ona sama nie powiedziałaby nic podobnego.
Osoba, którą Alex lubiła? Swan dotknęła skóry za prawym uchem,
aktywując qostkę, którą wcześniej za karę wyłączyła. Teraz Pauline może
udzielić wszelkich informacji, jej cichy, spokojny głos zabrzmi w uchu Swan.
Ostatnio denerwowała się często na Pauline, ale teraz pragnęła nowych wieści.
Mqaret wziął na siebie ciężar rozmowy.
– Co teraz będzie z konferencją?
– Wszyscy zgodzili się, żeby ją odłożyć na inny termin. Nikt nie ma teraz
do niej serca. Rozproszymy się i zbierzemy później, zapewne na Weście.
Och, tak. Bez Alex Merkury nie będzie już więcej miejscem spotkań.
Mqaret skinął głową, nie zaskoczyło go to ani trochę.
– A ty wracasz na Saturna.
– Tak. Ale zanim odlecę, chciałbym się dowiedzieć, czy Alex coś mi
zostawiła. Jakiś przekaz lub dane w dowolnej formie.
Spojrzeli po sobie.
– Nie – odpowiedzieli równocześnie. Mqaret machnął ręką.
– O to samo pytał nas niedawno inspektor Genette.
– Ach. – Ropuch zmierzył ich wytrzeszczonymi oczyma. Zanim rozmowa
się rozwinęła, pojawił się jeden z asystentów i poprosił o pomoc. Mqaret
przeprosił i Swan została sam na sam z gościem i jego pytaniami.
Wielkolud z tego Ropucha: szerokie ramiona, wielki tors, wielki brzuch,
masywne uda. Krótkie nogi. Ludzie bywają dziwni. Mężczyzna potrząsnął
głową i odezwał się znowu, głos miał niski, ochrypły – piękne brzmienie, to
Swan musiała przyznać, żabie, owszem, ale kojące, z głębokim, wyrazistym
timbreem, jak fagot lub saksofon basowy…
– Bardzo mi przykro, że przeszkadzam w takim czasie. Żałuję, że nie
spotkaliśmy się w odmiennych okolicznościach. Jestem wielbicielem twoich
instalacji krajobrazowych. Kiedy usłyszałem, że jesteście spokrewnione,
zapytałem Alex, czy zechciałaby mnie przedstawić. Chciałem powiedzieć, jak
bardzo urzekło mnie dzieło w Kraterze Rilkego. Jest naprawdę piękne.
Te słowa zdumiały Swan. W Rilkem postawiła krąg głazów w kształcie
litery T, jak w Göbekli Tepe – instalacja wyglądała bardzo współcześnie, choć
nawiązywała do dzieła, które powstało tysiące lat temu.
– Dziękuję. – Kulturalny Ropuch, jak się okazuje. – Powiedz, dlaczego
uważasz, że Alex zostawiła ci wiadomość?
– Pracowaliśmy wspólnie przy paru przedsięwzięciach – odrzekł
wymijająco, unikając wzroku Swan. Nie chciał o tym mówić. Ale przyszedł i
rościł sobie prawo, aby ją wypytywać. – I… cóż… Zawsze cię chwaliła i
mówiła o tobie z dumą. Bez wątpienia byłyście sobie bliskie. Poza tym Alex
nie lubiła zostawiać danych w chmurach lub w innych wirtualnych formach,
właściwie nie chciała zapisywać naszych posunięć na jakimkolwiek nośniku.
Wolała słowa płynące z ust.
– Wiem. – Swan poczuła ukłucie. Prawie usłyszała, jak Alex powtarza:
„Musimy rozmawiać! To świat kontaktów opartych na relacji twarzą w
twarz!”. Mówiła to z błyskiem w błękitnych, bystrych oczach, ze śmiechem.
Wszystko stracone.
Wielkolud dostrzegł zmianę wyrazu twarzy Swan i wyciągnął rękę.
– Tak mi przykro – powtórzył.
– Wiem – westchnęła Swan. A potem dodała: – Dziękuję.
Usiadła na jednym z krzeseł Mqareta, starając się myśleć o czymś innym.
Po chwili wielkolud odezwał się z ciepłym pomrukiem:
– Co teraz zrobisz?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Pewnie wrócę na powierzchnię. To miejsce, gdzie potrafię…
wziąć się w garść.
– Pokażesz mi?
– Co? – zdziwiła się Swan.
– Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś mnie tam zabrała. Może pokażesz mi
jedną ze swoich instalacji? Albo, jeżeli nie masz nic przeciwko temu…
Zauważyłem, że miasto zbliża się do Krateru Tintoretto. Mój prom odleci
dopiero za kilka dni. Bardzo chciałbym zobaczyć tamtejsze muzeum. Mam
pytania, na które nie znajdę odpowiedzi na Ziemi.
– Pytania o Tintoretto?
– Tak.
– Cóż… – Swan zawahała się, niepewna, co powiedzieć.
– W ten sposób moglibyśmy wypełnić czas – zasugerował wielkolud.
– Tak. – Jego słowa były aroganckie na tyle, że ją zirytowały, ale też Swan
szukała czegoś, co oderwie ją od ponurych myśli, czegoś, co może robić
potem. Nic nie wymyśliła. Ale Ropuch wymyślił, – Sądzę, że mogę cię
zabrać ze sobą.
– Bardzo ci dziękuję.
Spis tresci: PROLOG SWAN I ALEX SPISY(1) SWAN I WAHRAM TERMINATOR Swan i Alex WYCINKI (1) WAHRAM I SWAN Spisy (2) SWAN I KOT Io SWAN I WANG WYCINKI (2) Spisy (3) SWAN W CIEMNOŚCI Wycinki (3) SWAN I ZASZA Wycinki (4) KIRAN I SWAN Wycinki (5) KIRAN I SHUKRA WYCINKI (6) WAHRAM I SWAN Spisy (IV) INSPEKTOR JEAN GENETTE
Spisy (V) SWAN I MQARET WYCINKI (7) KIRAN NA WENUS Spisy (VI) SWAN I INSPEKTOR Spisy (7) Wycinki (8) JAPET WAHRAM W DOMU Spisy (8) Wycinki (9) WAHRAM, SWAN I GENETTE SWAN I PIERŚCIENIE SATURNA Spisy (9) KIRAN I LAKSZMI Wycinki (10) Spacer kwantowy (1) SWAN I INSPEKTOR ZIEMIA – PLANETA SMUTKU SWAN NA ZIEMI Spisy (10) LUTON, CHARON, NIX I HYDRA PAULINE I REWOLUCJA Wycinki (11) SWAN W DOMU Wycinki (12) SWAN NA WULKANOIDACH
Spisy (11) WAHRAM NA WENUS Wycinki (13) KIRAN W VINMARZE Wycinki (14) WAHRAM NA ZIEMI WYCINKI (15) Spisy (12) SWAN W AFRYCE Spisy (13) SWAN I WILKI WYCINKI (16) WAHRAM I SWAN Spisy (14) SWAN I WAHRAM WYCINKI (17) SWAN W CHATEAU GARDEN Spacer kwantowy (2) INSPEKTOR GENETTE I SWAN TYTAN SWAN, GENETTE I WAHRAM Spisy (15) EIDGENÖSSISCHE SWAN I PAULINE KIRAN NA LODZIE SWAN I KIRAN WAHRAM I GENETTE Spacer kwantowy (3)
WAHRAM SWAN WYCINKI (18) EPILOG PODZIĘKOWANIA
KIM STANLEY ROBINSON 2312 Tłumaczyła Małgorzata Koczańska
PROLOG Tu zawsze jest przed świtem. Merkury obraca się tak powoli, że można iść po jego skalistej powierzchni wystarczająco szybko, by uniknąć wschodu słońca. I mnóstwo ludzi tak robi. Wielu uczyniło z tego styl życia. Podążają mniej więcej na zachód, zawsze wyprzedzając zbliżający się świt. Niektórzy śpieszą z miejsca na miejsce, przystając tylko, by zajrzeć w rozpadliny, w których wcześniej zainicjowali bioługowanie, zaszczepiając metalofity, po czym szybko zeskrobują nagromadzone pozostałości złota, tungstenu lub uranu i ruszają dalej. Ale większość ludzi wychodzi na powierzchnię tylko po to, by dojrzeć przebłyski słońca. Stare oblicze Merkurego jest tak pobrużdżone i nieregularne, że terminator planety, strefa nadchodzącego świtu, stanowi szerokie pasmo światła i cienia, czerni i bieli – czarne jak węgiel rozpadliny oraz jaskrawobiałe wzniesienia, które stają się coraz jaśniejsze i jaśniejsze, aż skrzą tak, że ich powierzchnia przypomina rozżarzone szkło – i oto zaczyna się długi dzień. Ten mozaikowy obszar światła i ciemności często ma prawie trzydzieści kilometrów szerokości, nawet jeżeli na równinie linia horyzontu znajduje się tylko kilka kilometrów dalej. Ale na Merkurym niewiele jest płaskich terenów. Nadal są tutaj stare kratery, podobnie jak długie klify pochodzące z czasów, gdy planeta po raz pierwszy ochłodziła się i skurczyła. W tak poszarpanym krajobrazie światło może nagle przeskoczyć ze wschodniego widnokręgu daleko na
zachód. Każdy, kto tamtędy wędruje, musi brać pod uwagę tę możliwość oraz wiedzieć dokładnie, kiedy i gdzie najdalej mogą padać promienie słoneczne – i w którą stronę uciekać do cienia, gdyby się wpadło w ich pułapkę. Albo gdyby się celowo przystanęło. Albowiem wielu ludzi zatrzymuje się podczas wędrówki na klifach i krawędziach kraterów – miejscach oznaczonych przez stupy, kopce, petroglify, inuksuki, lustra, murki, płaskorzeźby. Słoneczni wędrowcy zatrzymują się przy tych znakach, zwracają twarzami na wschód i czekają. Na horyzoncie widzą czarną przestrzeń nad czarną skałą. Bardzo rzadka neonowo-argonowa atmosfera, powstała dzięki promieniom słonecznym uderzającym w powierzchnię planety, tworzy jedynie ledwie widoczną jutrzenkę przedświtu. Ale wędrowcy potrafią wyliczyć czas, więc czekają i obserwują – aż… …błysk pomarańczowego ognia wytryśnie nad widnokrąg… …krew w ich żyłach przyśpieszy. Pojawi się więcej błysków, wzbijających się łun i wstęg, płomieni strzelających ze wschodu, łamiących się na skałach i płynących swobodnie w nieboskłon. W gwiazdy, och – w gwiazdy, by się na nich złamać! W tej chwili osłony na twarzach wędrowców ciemnieją i zmieniają polaryzację, by chronić ludzkie oczy. Pomarańczowe wstęgi rozbijają się w lewo i w prawo od punktu, z którego padają, jakby ogień płonący za horyzontem rozprzestrzeniał się na północ i południe. A wtedy płaszcz fotosfery, powierzchni słońca, zamigocze i znieruchomieje, po czym powoli rozleje się na północy i na południu. Wraz ze zmianą w filtrach twarzoosłony powierzchnia gwiazdy przekształcać się będzie od błękitnego wiru przez pomarańczową pulsującą masę w prosty biały krąg. Wstęgi po prawej i po lewej nadal będą się rozprzestrzeniać – dalej, niż to wydaje się możliwe. Aż okaże się możliwe, że można stanąć na kamieniu naprzeciw słońca.
Pora odwrócić się i uciekać! Zanim jednak niektórzy ze słońcołazów zdołają wyrwać się na wolność, wpadają w pułapkę – a ta się zamyka – dlatego zrywają się, ruszają na zachód, z lękiem, jakiego nie da się z niczym porównać. Wcześniej jednak – rzucają ostatnie spojrzenie na wschód słońca nad Merkurym. W ultrafiolecie świt wygląda jak nieustanny błękitny wir gorąca. Kiedy dysk fotosfery blaknie, fantastyczny taniec korony staje się wyraźniejszy, pojawiają się magnetyczne łuki i krótkie wstęgi – masy płonącego wodoru przebijające noc. Można na zmianę blokować koronę i spoglądać jedynie na fotosferę słońca albo powiększać widok, aż pojawią się rozpalone, falujące tysiącami komórki konwekcyjne, skłębione szaleństwo ognia spalającego pięć milionów ton wodoru na sekundę – prędkość spalania, która pozwoli gwieździe płonąć jeszcze przez cztery miliardy lat. Te długie szpikulce płomieni krążące w tańcu wokół małych czarnych pól – plam słonecznych – wznoszących się wirów w nawałnicy ognia. Masy szpic przepływają jak kłębowiska wodorostów na falach przyboju. Istnieją naukowe wyjaśnienia dla tego wirującego ruchu – różne gazy poruszające się z różną prędkością, zmienne pola magnetyczne, nadające kształt nieustannym wirom ognia – banalna fizyka, nic więcej – ale tak naprawdę zjawisko wywołuje wrażenie życia, o wiele bardziej żywego niż w innych formach. Spoglądając na apokalipsę merkuriańskiego świtu, nie można uwierzyć, że słońce nie jest żywe. Wszak słychać jego ryk w uszach – jego zew. Większość wędrowców najpierw sprawdza różne rodzaje filtrów optycznych, a potem wybiera takie, które im najbardziej odpowiadają. Poszczególne przesłony lub całe zestawy stają się formą kultu, a ich stosowanie – rytuałem osobistym lub dzielonym z innymi. Łatwo jest zagubić się w misterium – kiedy wędrowcy stoją na swoich punktach obserwacyjnych, nie jest niczym niezwykłym, że czciciel wpada w trans pod wpływem tego, co widzi –
nieznanego wzoru w pulsujących wirach i przepływach, który mami umysł. Dlatego ludzie czekają za długo z ucieczką. I nagle daje się słyszeć skwierczenie gorących rzęs, a potem ryk turbulencji – to łomot krwi w uszach, lecz w takiej chwili brzmi jak płomienny krzyk słońca. Niektórym udaje się wykaraskać tylko z poparzoną siatkówką, inni tracą wzrok, a jeszcze inni giną oszołomieni w skafandrach. Niekiedy spaleniu ulegają całe grupy słonecznych wędrowców. Czy należy sądzić, że to głupcy? Czyżby inni ludzie nie popełniali równie oczywistych błędów? Nie da się stwierdzić z całą pewnością. Tak naprawdę nie wiadomo. Nie można ocenić, dopóki się nie zobaczy. Wydawać by się mogło, że większość ludzkości nawykła do myśli, że w otoczeniu nie istnieje nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę członków wykształconego i wyrafinowanego społeczeństwa. Lecz to nieprawda. Ludzie to stworzenia światła. Jego piękno i groza widziane z tak bliska mogą omamić każdy umysł, wprowadzić go w głęboki trans. To jak patrzenie w oblicze Boga – powiedzieliby niektórzy, prawdą jest bowiem, że słońce daje życie wszelkim stworzeniom w Układzie Słonecznym, zatem w tym sensie można je uznać za boga. Jego widok jest tak zdumiewający, że potrafi wymazać wszelką świadomą myśl z głowy. I są tacy, którzy właśnie tego szukają. To właśnie powód, by martwić się o Swan Er Hong, osobę bardziej niż inni skłonną do próbowania nowego tylko po to, żeby zobaczyć i się przekonać, jakie będzie. Swan często chodzi na słoneczne wędrówki i równie często narusza granice bezpieczeństwa, a niekiedy celowo zbyt długo pozostaje na punkcie obserwacyjnym. Ogrom drabiny Jakubowej, granulowane pulsowanie, przepływ szpic… Swan zakochała się w słońcu. Czci je, wielbi, w swoim pokoju ma kapliczkę Sol Invictus, a każdego ranka przed wyjściem do miasta przeprowadza ceremonię pratahsamdhya, by je powitać. Wiele z jej pejzaży i artystycznych przedstawień jest poświęconych słońcu, a obecnie Swan zajmuje
się tworzeniem rzeźb i instalacji w stylu Andy ego Goldsworthyego oraz Mariny Abramović – tworzywem jest zarówno ziemia, jak i ciało. Słońce zatem stanowi element jej sztuki. Teraz stanowi również pociechę, ponieważ Swan jest w żałobie. Gdyby stanąć na promenadzie Ściany Świtu, po której wspina się miasto Terminator, można by w oddali na południu ujrzeć artystkę. Powinna się pośpieszyć. Miasto ślizga się po dnie gigantycznej niecki między Hezjodem i Kurasawą, a powódź światła słonecznego wkrótce przepłynie daleko na zachód. Swan musi się skryć, zanim to nastąpi. Jednak kobieta nadal stoi na promenadzie. Ze szczytu Ściany Świtu wygląda jak srebrzysta lalka. Jej skafander ma duży, przezroczysty hełm, buty wydają się duże i są czarne od kurzu. Srebrna obuta mrówka, która powinna już biec do peronu od zachodniej strony miasta. Inni słoneczni wędrowcy właśnie powrócili. Niektórzy ciągnęli niewielkie wózki lub tobogany na kółkach, służące do transportu ekwipunku lub nawet śpiących towarzyszy. Wędrowcy zwykle planują powrót na ostatnią chwilę, ponieważ miasto jest przewidywalne. Nie może zmienić terminarza, ten wyznacza gorąco nadchodzącego dnia, ani trasy, ściśle wytyczonej torami – słońce zmusza Terminatora do wędrówki na zachód. Powracający słońcołazi tłoczą się na peronie, gdy miasto się zbliża. Niektórych nie było tu od tygodni, nawet miesięcy – zależy, ile czasu potrzeba, by zatoczyć pełny krąg. Kiedy Terminator przesuwa się obok nich, rozsuwają się grodzie i słoneczni wędrowcy wchodzą do środka. Jak się wkrótce okaże, Swan także powinna tam być. Jednak nadal stoi na swoim przyczółku. Parokrotnie potrzebowała operacji siatkówki i nie raz, nie dwa umykała przed śmiercią jak przerażony królik. Teraz znowu się to zdarzy Swan znajduje się dokładnie na południu od miasta, oświetlona daleką łuną świtu, niczym srebrzysta skaza w polu widzenia. Ktoś nie może się powstrzymać, by nie krzyknąć na tę brawurę, nieważne, jak bezsensowny jest to odruch.
– Swan, ty wariatko! Alex nie żyje i nic tego nie zmieni! Uciekaj, jeśli ci życie miłe! I wtedy srebrzysta figurka rzuca się do ucieczki. Życie przeważa nad śmiercią, zwycięża wola przetrwania – kobieta odwraca się i zrywa do biegu. Grawitację na Merkurym, niemal identyczną jak na Marsie, często nazywa się idealną do sprintu, ponieważ ludzie przy tym ciążeniu mogą pokonywać duże odległości długimi skokami, dla utrzymania równowagi wymachując ramionami. Swan w ten właśnie sposób biegnie i robi zamachy – raz potyka się i upada – zrywa się i rzuca ponownie w przód. Musi dotrzeć do peronu, nim miasto go minie, następny przystanek znajduje się dziesięć kilometrów dalej na zachód. Dociera do schodów, chwyta za poręcz i wybiwszy się, skacze z krawędzi peronu wprost do zamykającej się już śluzy.
SWAN I ALEX Uroczystość pogrzebowa Alex zaczęła się, gdy Swan wlokła się jeszcze po centralnych schodach Terminatora. Społeczność wyszła na bulwary i place i przystanęła tam w ciszy. W mieście przebywało również wielu gości, wkrótce miały się zacząć narady i zebrania, w tym jedno zwołane przez Alex. Kobieta powitała przybyłych w piątek, a dziś, dokładnie tydzień później, odbywa się pogrzeb. Nagłe zejście, po którym nie udało się przywrócić jej do życia. I dlatego teraz mieszkańcy i goście dyplomaci – ludzie Alex – są w żałobie. Swan zatrzymała się w połowie drogi na Ścianę Świtu, niezdolna iść dalej. W dole rozciągały się dachy, tarasy i patia, balkony. Drzewka cytrynowe w wielkich ceramicznych donicach. Zaokrąglone zbocze jak w miniaturowej Marsylii, na nim czteropiętrowe białe apartamentowce o balkonach z ciemnego kutego żelaza, szerokie bulwary i wąskie alejki, opadające na promenadę otaczającą park. Tłocząca się tam ludzkość ulega specjacji na oczach Swan, każda twarz mocno zindywidualizowana, lecz także typowa – olmecki owal, toporne, wyraziste rysy. Na balustradzie stoi troje małych, mają najwyżej metr wzrostu, odzianych w czerń. U stóp schodów cisną się słoneczni wędrowcy, którzy właśnie wrócili, zakurzeni i opaleni. Ich widok przeszył bólem serce Swan – nawet oni przybyli na pogrzeb. Ruszyła znowu w dół, pogrążona w myślach. Kiedy usłyszała wieść, wybiegła z miasta na otwartą przestrzeń, wiedziona potrzebą samotności. Teraz
nie mogła znieść świadomości, że inni będą na nią patrzeć w trakcie rozrzucania prochów Alex. Nie miała teraz ochoty spotkać Mqareta, partnera Alex. Zatem wymknęła się do parku, by zniknąć tłumom z oczu. Tam też nie była sama, wszyscy ludzie stali w bezruchu, z uniesionymi głowami i wzrokiem wbitym w niebo, wyglądając na przygnębionych. Starali się podtrzymywać, na duchu. Tak wielu polegało na Alex. Była Lwicą Merkurego, sercem miasta. Duszą społeczności. Osobą, która pomaga i chroni. Niektórzy rozpoznali Swan, ale zostawili ją w spokoju – to bardziej ją wzruszyło niż kondolencje, po twarzy popłynęły jej łzy, raz po raz musiała je ścierać palcami. Potem ktoś ją zaczepił. – Ty jesteś Swan Er Hong? Alex była twoją babką? – Była moim światem. – Swan odwróciła się i odeszła. Pomyślała, że może farmy będą mniej zatłoczone, więc opuściła park i powędrowała między drzewami. Przez głośniki miasta popłynął marsz żałobny. Pod krzakami sarna zanurzyła chrapy w opadłych liściach. Swan jeszcze nie dotarła do farm, gdy otwarły się Wielkie Wrota w Ścianie Świtu i błysk słońca przeciął powietrze pod kopułą, tworząc jak zwykle parę poziomych przezroczystych żółtych wstęg. Skupiła się na zawirowaniach pomiędzy promieniami, na chmurze pyłu, jaką wzbijała otwierająca się brama, barwnych pasmach miału wzlatujących i rozpływających się, aż znikną. A wtedy z najwyższego tarasu pod murem uniósł się balon, podryfował na zachód, kołysząc podwieszonym pod nim pojemnikiem. Alex, jakże inaczej. Nuta buntu we wzniosłej muzyce łomoczących basów. Kiedy balon doleciał do jednej z żółtych wstęg światła, pojemnik rozpadł się z cichym szmerem i prochy Lwicy Merkurego rozprysły się i zawirowały, oddalając do słońca, rozproszyły się i znikły, opadając, jak virga nad pustynią. Z parku rozległ się ryk. Zaraz potem młodzi mężczyźni zaczęli skandować:
– A-lex, A-lex, A-lex! Wrzawa wzmagała się przez kilka minut, nim wyrównał się rytm okrzyków, które, jak się zapowiadało, potrwają dłużej. Ludzie nie chcieli zakończyć ceremonii, rozumieli, że wtedy naprawdę nadejdzie chwila, gdy stracą swoją opiekunkę na zawsze. W końcu jednak przerwali i zajęli się życiem w epoce po Alex. ▪ ▪ Swan musiała dołączyć do rodziny Alex. Jęknęła na samą tę myśl, wędrując po farmach. Wreszcie ruszyła do Wielkich Schodów, sztywno, na oślep, zatrzymawszy się tylko, by powiedzieć: – Nie, nie, nie. Ale to było bezcelowe. I nagle to do niej dotarło: wszystko, co zrobi od tej pory, będzie właśnie bezcelowe. Zastanawiała się, jak długo to potrwa – zdawało się, że przez wieczność – i przeszył ją strach. W końcu wzięła się w garść i poszła na prywatną uroczystość żałobną na Ścianie Świtu. Musiała przywitać się z tymi, którzy byli jej babce najbliżsi, uścisnąć szorstko i krótko Mqareta i znieść wyraz jego oczu. Dostrzegła, że mężczyzna nie czuje się swobodnie. To było do niego niepodobne, lecz Swan w pełni rozumiała, dlaczego Mqaret pragnąłby się oddalić. W rzeczy samej doznała ulgi na widok jego zachowania. Ona sama też czuła się źle, ale Mqaret był z Alex o wiele bliżej, spędził z nią więcej czasu – wszak tak długo byli razem – i jego strata zdawała się niewyobrażalna. A może nie. Teraz Mqaret spoglądał na inną rzeczywistość – sprawiał wrażenie, jakby tylko wyświadczał żałobnikom uprzejmość. Dlatego dała radę go objąć i przyrzec, że go odwiedzi, a potem wmieszać się w grupę pozostałych uczestników spotkania na najwyższym tarasie Ściany Świtu. Dużo później Swan podeszła do balustrady i spojrzała na miasto i dalej, przez jego przezroczystą kopułę na
czarny krajobraz. Miasto przemieszczało się przez kwadrant Kuipera, po prawej wznosił się Krater Hiroshige. Kiedyś, dawno temu, Swan zabrała babkę na podnóże tego krateru do pomocy przy rzeźbie, kamiennej fali, która nawiązywała do jednego z najsławniejszych dzieł sztuki japońskiej. Ustawienie wielkich skalnych odłamków w półksiężyc załamującej się tafli wody wymagało wielu prób, wszystkich nieudanych, jak to zwykle z Alex bywało. Swan skończyła sama, śmiejąc się tak, że rozbolał ją brzuch. Nadal mogła dostrzec tę skalną falę – Terminator właśnie ją mijał. Odłamki tworzące grzbiet już jednak zniknęły – zrzucone zapewne przez wibracje przesuwającego się w pobliżu miasta albo po prostu przez napór słonecznego światła. Albo spadły na wieść o Alex. Kilka dni później odwiedziła Mqareta w pracy. Był jednym z wiodących biologów molekularnych w Układzie Słonecznym, a jego laboratorium wypełniały maszyny, zbiorniki, fiolki, monitory pulsujące guzłowatymi kolorowymi diagramami – istnieniem w całej swojej rozbabranej złożoności, para zasad za parą zasad. Tutaj można było stworzyć życie od podstaw – i je tworzono. Skonstruowano tu wiele bakterii, które transformowały Wenus, Tytana, Trytona. Teraz nie miało to znaczenia. Mqaret siedział w biurze i patrzył w ścianę. Podniósł się i spojrzał na Swan. – Och… Miło cię widzieć. Dziękuję, że przyszłaś. – Nie ma za co. Jak się czujesz? – Niezbyt dobrze. A ty? – Strasznie – wyznała z poczuciem winy. Nie chciała obarczać Mqareta swoimi problemami. Ale kłamstwo też nie miało sensu. Nie w takiej chwili. Zresztą mężczyzna ledwie skinął głową, pogrążony we własnych niewesołych myślach. Był nieobecny duchem, jak zauważyła Swan. Kostki na jego biurku zawierały schematy protein, fałszywie jasne, pogodne kolory splątane tak, że
nie da się ich rozplątać. Próbował pracować. – Praca musi być teraz trudna – odezwała się. – Tak. – Wiesz, co jej się stało? – podjęła po długiej, pustej ciszy. Pokręcił krótko głową, jakby chciał powiedzieć, że to nieistotne. – Miała sto dziewięćdziesiąt jeden lat. – Wiem, ale… – Ale co? Ludzie umierają, Swan. Wcześniej czy później każdy z nas umiera. – Zastanawiałam się tylko dlaczego. – Nie. Nie ma żadnego dlaczego. – Zatem jak… Ponownie potrząsnął głową. – To mogło być cokolwiek. W tym przypadku tętniak i wylew w mózgu. Ale jest tyle innych sposobów. Zdumiewające, że w ogóle żyjemy. Swan przysiadła na krawędzi biurka. – Wiem. Ale… Co teraz zrobisz? – Mam pracę. – Ale powiedziałeś… Zerknął na nią z głębi swojej duchowej jaskini. – Nie powiedziałem przecież, że jest bezużyteczna. To nie byłoby właściwe. Przede wszystkim Alex i ja mieliśmy dla siebie siedemdziesiąt lat. Spotkaliśmy się, kiedy miałem sto trzydzieści. Tak było. Ale mam także pracę, która mnie interesuje i wciąga jak puzzle. To duża układanka. Za duża, jeśli mam być szczery… Przerwał. Przez długą chwilę nie potrafił wykrztusić słowa. Swan położyła mu rękę na ramieniu. Mqaret ukrył twarz w dłoniach. W milczeniu usiadła obok niego.
– Nie uda się pokonać śmierci – wydusił wreszcie. – To za trudne. Odchodzenie jest za mocno wpisane w naturalny porządek rzeczy. W zasadzie to jak drugie prawo termodynamiki. Możemy tylko mieć nadzieję, że jak najdłużej uda się je powstrzymać. Odepchnąć. I to powinno wystarczyć. Nie wiem, dlaczego nie wystarcza. – Ponieważ to tylko pogarsza sytuację! – pożaliła się. – Im dłużej się żyje, tym gorsza jest śmierć! Mqaret pokręcił głową, wytarł oczy. – Nie sądzę, żeby tak było. – Wziął głęboki oddech. – Śmierć zawsze jest zła. Ale to ludzie, którzy nadal żyją, odbierają ją w ten sposób, więc… – Wzruszył ramionami. – Czasem wydaje się, że śmierć to pomyłka. Ktoś umiera, pytamy dlaczego. Nie powinno być sposobu, aby ją powstrzymać. Czasami jednak się udaje. Ale… – To jest pomyłka! – oznajmiła, objąwszy go za ramiona. – Rzeczywistość ma błąd, ale ty go naprawisz! Wskazała na kostki i ekrany. – Naprawisz, prawda? Roześmiał się i zapłakał jednocześnie. – Prawda! – zapewnił, wycierając twarz. – Ale to głupie. Taka pycha. Mam na myśli naprawianie rzeczywistości. – Ale to jest dobre – odparła Swan. – Wiesz, że tak. To przyniosło ci siedemdziesiąt lat z Alex. I pozwoli wypełnić czas. – Racja – westchnął ciężko, po czym spojrzał na nią. – Tylko… Bez Alex nie będzie tak samo. Prawda tych słów obudziła pustkę w sercu. Alex była dla Swan przyjaciółką, opiekunką, nauczycielką, przybraną babką, zastępczą matką… Tym wszystkim i jeszcze – metodą na wywołanie śmiechu. Źródłem radości. Jej nieobecność wywoływała chłód zabijający emocje, pozostawiający jedynie
mrok pustki. Całkowite odrętwienie, tępe, bezduszne doznanie. Oto jestem. A to jest rzeczywistość. Nikt przed nią nie umknie. Nie mogę żyć dalej, muszę żyć dalej, lecz nigdy się z tym nie pogodzę. Chociaż trzeba. Rozległo się pukanie do laboratorium. – Proszę! – nieco ostro zaprosił Mqaret. Drzwi otworzyły się, w progu stanął mały – bardzo atrakcyjny na swój sposób, jak to często się zdarzało w przypadku małych – starszy, szczupły, z jasnymi włosami zebranymi w staranny kucyk, w eleganckiej niebieskiej marynarce. Sięgał Swan i Mqaretowi najwyżej do pasa i wyglądał przy nich jak langur lub marmozeta. – Cześć – przywitał go Mqaret. – Swan, to Jean Genette z asteroid, przyleciał na konferencję. Jean był bliskim przyjacielem Alex, jest też śledczym z ramienia Ligi. Ma do nas kilka pytań. Powiedziałem mu, że może wpaść. Mały z ręką na sercu skinął głową. – Moje najszczersze kondolencje z powodu waszej straty. Właściwie przyszedłem nie tylko złożyć wyrazy współczucia, lecz przekazać, że wielu z nas martwi się, ponieważ Alex kierowała naszymi najważniejszymi projektami, a jej śmierć nadeszła tak niespodziewanie. Chcemy się upewnić, że te programy będą nadal się rozwijać. Do tego wielu z nas zastanawia się z niepokojem, czy śmierć przywódczyni nastąpiła z przyczyn naturalnych. – Zapewniłem Jeana, że tak – powiedział Mqaret do Swan, dostrzegłszy wyraz jej twarzy. Genette nie wyglądał na całkowicie przekonanego. – Czy Alex wspomniała, że ma wrogów, jest w niebezpieczeństwie lub o podobnych sprawach? – mały zwrócił się do Swan. – Nie. – Próbowała sobie coś przypomnieć. – Nie była taką osobą. To
znaczy ona zawsze miała pozytywne nastawienie do świata. Pewność, że wszystko się ułoży. – Wiem. To prawda. Ale właśnie dlatego może pamiętasz, czy kiedyś jej optymizm się zachwiał? – Nie. Nic takiego sobie nie przypominam. – Zostawiła jakiś testament lub depozyt? Albo wiadomość? Coś, co należy otworzyć tylko w przypadku jej śmierci? – Nie. – Mieliśmy depozyt – wtrącił Mqaret, potrząsając głową. – Nie było w nim nic niezwykłego. – Mógłbym rozejrzeć się po jej gabinecie? Alex urządziła sobie pracownię w najdalszym z pomieszczeń w laboratorium i Mqaret skinął głową, po czym poprowadził małego inspektora przez hol do odległego pokoju. Swan poszła za nimi, zdumiona, że Genette wiedział o gabinecie Alex, zaskoczona, że Mqaret tak łatwo wpuścił tam śledczego. Zaniepokoiły ją też słowa o wrogach oraz wzmianka o „przyczynach naturalnych”, sugerująca dokładnie przeciwne przyczyny śmierci. Śmierć Alex badana przez jakiegoś policjanta? Nie mogła w to uwierzyć. Usiadła w progu, próbując zrozumieć, co to wszystko znaczy, starając się ogarnąć rzeczywistość, podczas gdy Genette przeszukiwał biuro Alex, zaglądając do szuflad, kopiując pliki, przesuwając grubą różdżką nad każdą powierzchnią i przedmiotem. Mqaret przyglądał się temu beznamiętnie. Wreszcie malutki inspektor skończył i stanął przed Swan, przyglądając się jej ciekawie. A ponieważ siedziała na podłodze, ich oczy znajdowały się na tym samym poziomie. Wydawało się, że śledczy chce zadać jakieś pytanie, jednak zrezygnował. Poprosił tylko: – Byłbym wdzięczny, gdybyś mi przekazała, jeżeli sobie przypomnisz coś, co mogłoby okazać się pomocne.
– Oczywiście – przyrzekła niepewnie. Inspektor podziękował obojgu i wyszedł. ▪ ▪ – O co chodziło? – zapytała Mqareta. – Nie wiem – odpowiedział. On także był zaniepokojony, jak zauważyła. – Alex zarządzała wieloma przedsięwzięciami. Była jedną z pierwszych przywódczyń Przymierza Mondragonu, a ono ma mnóstwo wrogów. Wiem, że martwiła się problemami w Układzie Słonecznym, ale nie przekazała mi żadnych szczegółów. – Wskazał na laboratorium. – Wiedziała, że mało mnie to interesuje. – Skrzywił się. – Że mam własne problemy. Niewiele rozmawialiśmy o pracy. – Ale… – zaczęła, lecz nie miała pojęcia, jak dokończyć. – Znaczy… wrogowie? Alex? Mqaret westchnął. – Nie wiem. Niektóre z jej spraw toczyły się o wysokie stawki. Istnieją siły przeciwstawiające się Mondragonowi, jak wiesz. – Ale jednak… – Wiem. – I po dłuższej chwili: – Czy Alex coś ci zostawiła? – Nie! Czemu miałaby? To znaczy przecież nie spodziewała ‚ się, że umrze. – Niektórzy ludzie się spodziewali. Ale gdyby Alex martwiła się o utrzymanie tajemnicy lub bezpieczeństwo pewnych informacji, to łatwo potrafię sobie wyobrazić, że wybrałaby ciebie na ich strażniczkę. – Co masz na myśli? – Cóż… Czy ona nie mogłaby wrzucić czegoś na twoją qostkę i nic ci nie powiedzieć? – Nie. Pauline to zamknięty system. – Swan dotknęła się za prawym uchem. – Zresztą ostatnio często ją wyłączam. Alex by tego nie zrobiła. Na
pewno nie rozmawiałaby z Pauline, nie zapytawszy mnie wcześniej o zgodę. Mqaret znowu westchnął. – No nie wiem. Mnie też nic nie zostawiła, przynajmniej o ile mi wiadomo. To znaczy… To byłoby typowe dla niej, gdyby nam coś podsunęła bez naszej wiedzy. Ale nic mi nie przychodzi na myśl. Po prostu nie wiem. Skinęła głową. – Autopsja nie wykazała niczego niezwykłego? – Nie! – odpowiedział odruchowo, ale zamyślił się. – Tętniak mózgu, zapewne wrodzony, pękł i wywołał wewnątrzmiazgowy krwotok. To się zdarza. – Gdyby ktoś zrobił coś, co… co wywołałoby krwotok, potrafiłbyś to stwierdzić? Popatrzył na nią, marszcząc brwi. Wtedy usłyszeli pukanie do drzwi. Wzdrygnęli się oboje z zaskoczenia. Mqaret wzruszył ramionami, nie spodziewał się nikogo. – Proszę! – zawołał po raz drugi tego dnia. ▪ ▪ W progu ukazało się przeciwieństwo inspektora Genette’a: wielki, atletyczny mężczyzna. Wysunięta szczęka, wytrzeszczone oczy – ropucha, traszka, żaba – te słowa wydawały się tak samo brzydkie jak przybysz przywodzący je na myśl. Zaraz też Swan zrozumiała, że onomatopeja zapewne jest bardziej powszechna i ma szersze znaczenie, niż ludziom się zdaje, język imituje tło dźwiękowe świata jak papugi naśladujące odgłosy otoczenia. Poczuła lekkie rozbawienie. Ropuch. Kiedyś widziała ropuchę w Amazonii, płaz siedział na brzegu sadzawki, miał wilgotną złoto-brązową skórę pokrytą kurzajkami. Spodobał jej się od pierwszego wejrzenia. – Ach – powiedział Mqaret. – Wahram. Witaj w naszym laboratorium.
Swan, to Fitz Wahram z Tytana. Był jednym z najbliższych współpracowników Alex i jej prawdziwym ulubieńcem. Mężczyzna opuścił głowę w nieco nienaturalnym ukłonie. Przyłożył dłoń do serca. – Współczuję – rzekł. Jak żabi rechot. – Alex wiele dla mnie znaczyła, a jeszcze więcej dla nas wszystkich. Kochałem ją, a w naszej wspólnej pracy była najważniejszą osobą, przywódczynią, liderką. Nie wiem, co zrobimy bez niej. A skoro to dla mnie takie trudne, mogę sobie tylko wyobrazić, jak wy się musicie czuć. – Dziękuję – odparł Mqaret. W takich chwilach ludzie mówili dziwne rzeczy. Ona sama nie powiedziałaby nic podobnego. Osoba, którą Alex lubiła? Swan dotknęła skóry za prawym uchem, aktywując qostkę, którą wcześniej za karę wyłączyła. Teraz Pauline może udzielić wszelkich informacji, jej cichy, spokojny głos zabrzmi w uchu Swan. Ostatnio denerwowała się często na Pauline, ale teraz pragnęła nowych wieści. Mqaret wziął na siebie ciężar rozmowy. – Co teraz będzie z konferencją? – Wszyscy zgodzili się, żeby ją odłożyć na inny termin. Nikt nie ma teraz do niej serca. Rozproszymy się i zbierzemy później, zapewne na Weście. Och, tak. Bez Alex Merkury nie będzie już więcej miejscem spotkań. Mqaret skinął głową, nie zaskoczyło go to ani trochę. – A ty wracasz na Saturna. – Tak. Ale zanim odlecę, chciałbym się dowiedzieć, czy Alex coś mi zostawiła. Jakiś przekaz lub dane w dowolnej formie. Spojrzeli po sobie. – Nie – odpowiedzieli równocześnie. Mqaret machnął ręką. – O to samo pytał nas niedawno inspektor Genette. – Ach. – Ropuch zmierzył ich wytrzeszczonymi oczyma. Zanim rozmowa
się rozwinęła, pojawił się jeden z asystentów i poprosił o pomoc. Mqaret przeprosił i Swan została sam na sam z gościem i jego pytaniami. Wielkolud z tego Ropucha: szerokie ramiona, wielki tors, wielki brzuch, masywne uda. Krótkie nogi. Ludzie bywają dziwni. Mężczyzna potrząsnął głową i odezwał się znowu, głos miał niski, ochrypły – piękne brzmienie, to Swan musiała przyznać, żabie, owszem, ale kojące, z głębokim, wyrazistym timbreem, jak fagot lub saksofon basowy… – Bardzo mi przykro, że przeszkadzam w takim czasie. Żałuję, że nie spotkaliśmy się w odmiennych okolicznościach. Jestem wielbicielem twoich instalacji krajobrazowych. Kiedy usłyszałem, że jesteście spokrewnione, zapytałem Alex, czy zechciałaby mnie przedstawić. Chciałem powiedzieć, jak bardzo urzekło mnie dzieło w Kraterze Rilkego. Jest naprawdę piękne. Te słowa zdumiały Swan. W Rilkem postawiła krąg głazów w kształcie litery T, jak w Göbekli Tepe – instalacja wyglądała bardzo współcześnie, choć nawiązywała do dzieła, które powstało tysiące lat temu. – Dziękuję. – Kulturalny Ropuch, jak się okazuje. – Powiedz, dlaczego uważasz, że Alex zostawiła ci wiadomość? – Pracowaliśmy wspólnie przy paru przedsięwzięciach – odrzekł wymijająco, unikając wzroku Swan. Nie chciał o tym mówić. Ale przyszedł i rościł sobie prawo, aby ją wypytywać. – I… cóż… Zawsze cię chwaliła i mówiła o tobie z dumą. Bez wątpienia byłyście sobie bliskie. Poza tym Alex nie lubiła zostawiać danych w chmurach lub w innych wirtualnych formach, właściwie nie chciała zapisywać naszych posunięć na jakimkolwiek nośniku. Wolała słowa płynące z ust. – Wiem. – Swan poczuła ukłucie. Prawie usłyszała, jak Alex powtarza: „Musimy rozmawiać! To świat kontaktów opartych na relacji twarzą w twarz!”. Mówiła to z błyskiem w błękitnych, bystrych oczach, ze śmiechem. Wszystko stracone.
Wielkolud dostrzegł zmianę wyrazu twarzy Swan i wyciągnął rękę. – Tak mi przykro – powtórzył. – Wiem – westchnęła Swan. A potem dodała: – Dziękuję. Usiadła na jednym z krzeseł Mqareta, starając się myśleć o czymś innym. Po chwili wielkolud odezwał się z ciepłym pomrukiem: – Co teraz zrobisz? Wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Pewnie wrócę na powierzchnię. To miejsce, gdzie potrafię… wziąć się w garść. – Pokażesz mi? – Co? – zdziwiła się Swan. – Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś mnie tam zabrała. Może pokażesz mi jedną ze swoich instalacji? Albo, jeżeli nie masz nic przeciwko temu… Zauważyłem, że miasto zbliża się do Krateru Tintoretto. Mój prom odleci dopiero za kilka dni. Bardzo chciałbym zobaczyć tamtejsze muzeum. Mam pytania, na które nie znajdę odpowiedzi na Ziemi. – Pytania o Tintoretto? – Tak. – Cóż… – Swan zawahała się, niepewna, co powiedzieć. – W ten sposób moglibyśmy wypełnić czas – zasugerował wielkolud. – Tak. – Jego słowa były aroganckie na tyle, że ją zirytowały, ale też Swan szukała czegoś, co oderwie ją od ponurych myśli, czegoś, co może robić potem. Nic nie wymyśliła. Ale Ropuch wymyślił, – Sądzę, że mogę cię zabrać ze sobą. – Bardzo ci dziękuję.