China Miéville
BLIZNA
Przełożył
Tomasz Bieroń
Tytuł oryginału
The Scar
Zysk i S-ka Wydawnictwo 2006
Wydanie I
ISBN 83-7298-899-4
Claudii, mojej matce
A przecież wspomnienie nie chciało się
wtopić w zachodzące słońce, to zielone
i zastygłe spojrzenie na rozległy błękit morza,
gdzie złamane serca są wydłubywane ze swoich
ran. Ślepe niebo ukazało biel intelektu ludzkiej
kości, zdzierając z pęknięcia emocje, aby
ukazać tkwiący pod spodem żal. A lustro
ukazuje mnie, nagi i bezbronny fakt.
Dambudzo Marechera, Black Sunlight
Podziękowania
Najserdeczniejsze i najgorętsze podziękowania dla Emmy Bircham, jak zawsze.
Pragnę wyrazić ogromną wdzięczność wszystkim pracownikom wydawnictwa Macmillan i Del
Ray, przede wszystkim moim redaktorom, Peterowi Lavery’emu i Chrisowi Schluepowi. A Mic
Cheetham jak zwykle zasłużył sobie na moją niewypowiedzianą wdzięczność.
Składam podziękowaniawszystkom osobom, które czytały wstępne wersje i udzieliły mi porad:
mojej matce Claudii Lighfoot, mojej siostrze Jemimie Miéville, Maksowi Schaefferowi, Farah
Mendelsohn, Markowi Gouldowi, Olivierowi Cheetamowi, Andrew Butlerowi, Mary Dandys,
Nicholasowi Blake’owi, Deannie Hoak, Jonathanowi Straganowi, Coleen Lindsay, Kathleen O’Shea
i Simonowi Kavanaghowi. Bez nich byłaby to znacznie gorsza książka.
Półtora kilometra pod najniższą chmurą kamień sączy wodę i zaczyna się morze.
Nadano mu wiele imion. Każda zatoka, zatoczka i strużka została zaklasyfikowana, jakby była
odrębna. A przecież morze jest jedno, wytyczanie granic to absurd. Morze wypełnia przestrzenie
między kamieniami i piaskiem, łasi się do wybrzeży i zasypuje rowy między kontynentami.
Na krańcach świata słona woda jest taka zimna, że aż parzy. Wielkie kawały zamarzniętego
morza małpują ląd, pękają, trzaskają i przekształcają się, poprzecinane tunelami, mieszkaniami
krabów mrozowych, filozofów ze skorupami z żywego lodu. Na południowych płyciznach są lasy
robaków rurkowców, listownie i drapieżnych korali. Samogłowy poruszają się z idiotycznym
wdziękiem. Trylobity zakładają gniazda w kościach i rozkładającym się żelazie.
Morze kipi.
Unoszący się swobodnie powierzchniacy żyją i umierają na górze, nigdy nie widząc brudu pod
spodem. Złożone ekosystemy rozkwitają w sadzawkach szelfu i na płaskich terenach, ślizgają się na
organicznych piarżyskach do krawędzi skalnych pólek i spadają do strefy głębinowej.
Są wąwozy. Stworzenia lokujące się gdzieś pomiędzy mięczakami a bóstwami koczują
cierpliwie poniżej trzynastego kilometra toni. W pozbawionym światła chłodzie toczy się brutalna
ewolucja. Prymitywne istoty wydzielają szlam i fosforescencję, poruszając się szarpnięciami
niewyraźnych kończyn. Logika ich form ma swój rodowód w koszmarach sennych.
Są bezdenne słupy wody. Są miejsca, gdzie granitowo-błotny fundament morza opada
pionowymi tunelami, które wylewają się na inne płaszczyzny, pod tak wielkim ciśnieniem, że woda
płynie leniwie i gęsto. Wytryska porami rzeczywistości, przesączając się z powrotem niebezpiecznymi
wylewami, zostawiając szczeliny, przez które mogą przeniknąć usunięte siły.
W mroźnych, środkowych głębinach sztolnie hydrotermiczne przebijają się przez skały
i bryzgają obłokami podgrzanej do nienaturalnej temperatury wody. Niepospolite stworzenia pławią
się w tym lokalnym cieple przez całe swoje krótkie życie, nigdy nie wypływając poza metrową strefę
ciepłej, zmineralizowanej wody, bo zimno by je zabiło.
Krajobraz pod powierzchnią to krajobraz gór, kanionów i lasów, ruchomych wydm, lodowych
jaskiń i cmentarzy. Woda jest gęsta od materii. W głębinach unoszą się dziwacznie wyspy, złapane
w pułapkę czarodziejskich pływów. Niektóre mają rozmiary trumien, to płaty krzemienia i granitu,
które nie chcą pójść na dno. Inne to poskręcane, długie na kilkaset metrów skały, zawieszone wiele
kilometrów pod powierzchnią, jadące na grzbiecie powolnych, wyrafinowanych strumieni. Na tych
niezatapialnych lądach żyją cale społeczności, rozkwitają ukryte królestwa.
Na dnie oceanu jest heroizm i brutalna wojna, niezauważana przez mieszkańców stałego lądu.
Są bogowie i katastrofy.
Między morzem a powietrzem kursują intruzi. Ich cienie kładą się na dnie tam, gdzie jest
dostatecznie wysoko, aby dosięgało światło. Statki kupieckie i kogi, statki wielorybnicze przepływają
nad zbutwiałymi szczątkami innych kryp. Ciała marynarzy użyźniają wodę. Padlinożerne ryby karmią
się oczami i ustami. W architekturze koralu są szczerby w miejscach, z których zabrano maszty
i kotwice. Stracone okręty są opłakiwane lub zapominane, żywe dno morza bierze je do siebie i chowa
pod nawarstwieniami skorupiaków, udostępnia je jako jaskinie dla pozakastowych raków lub innych,
jeszcze bardziej prymitywnych stworzeń.
W najgłębszych miejscach, gdzie zasady fizyki rozpadają się pod miażdżącym ciężarem wody,
ciała wciąż opadają miękko przez ciemności, wiele dni po zatonięciu ich jednostek.
Rozkładają się podczas swojej długiej podróży w dół. O czarny piasek na dnie świata uderzą
tylko obrośnięte algami kości.
*
Na krawędzi półek skalnych, gdzie zimna, jasna woda ustępuje przejmującym ciemnościom,
kuśtyka samiec raka. Dostrzega ofiarę, stuka i grzechocze gardłowo, aby zdjąć kaptur ze swej
myśliwskiej kałamarnicy i wystrzelić.
Pocisk wyfruwa, mknie ku ławicy spasionych makreli, które kotłują się i porządkują szyki jak
chmura sześć metrów wyżej. Długie na niecałe pół metra macki rozprostowują się i ponownie
podwijają. Kałamarnica powraca do swego pana, wlokąc konającą rybę, a ławica na powrót zwiera
szeregi.
Rak ucina głowę i ogon makreli i wrzuca tułów do siatkowej torby u pasa. Zakrwawiony łeb
daje kałamarnicy do pogryzania.
Górna część ciała raka, miękka i nie opancerzona, odczuwa najmniejsze zmiany ciśnienia wody
i temperatury. Rak czuje świerzbienie skóry, kiedy skomplikowane przepływy wodne spotykają się ze
sobą i wchodzą w interakcje. Z nagłym spazmem chmura makreli zbija się w kupę i znika za spieczoną
skórką rafy koralowej.
Rak unosi ramię i każe kałamarnicy się przybliżyć, po czym łagodnie dodaje jej otuchy.
Przebiera palcami po swoim harpunie.
Stoi na granitowej półce, wodorosty i paprocie pieszczą jego długie podbrzusze. Po prawej
dźwigają się wzwyż nabrzmienia porowatej skały. Po lewej zbocze szybko opada do dysfotycznej wody.
Rak czuje chłód bijący z dołu. Spogląda w stromą gradację błękitu. Daleko w górze, na powierzchni,
falują zmarszczki światła. Rak stoi tylko trochę powyżej granicy wiecznych ciemności.
Stąpa ostrożnie, na krawędzi płaskowyżu. Często przychodzi tutaj polować, bo miejscowa
zwierzyna jest mniej ostrożna, z dala od jaśniejszych, cieplejszych płycizn. Czasem z głębin wynurza
się ciekawski gruby zwierz, nienawykły do jego sprytnej taktyki i najeżonych włóczni. Rak
przemieszcza się nerwowo w prądzie wodnym i patrzy w stronę otwartego morza. Czasem ze strefy
półmroku wynurza się nie zwierzyna łowna, tylko drapieżniki.
Przetaczają się przez niego falki zimna. Kamyczki u jego stóp są wyrywane z posad, powoli
podskakują w dół zbocza i znikają z pola widzenia. Rak bierze się w garść na śliskich głazach.
Gdzieś w dole słychać cichą perkusję kamieni. Po skórze przebiega mu chłód, którego nie
przyniósł żaden prąd. Kamienie zmieniają układ i płyn taumaturgiczny tryska przez nowe szczeliny.
Z zimnej wody, na skraju ciemności, wynurza się coś złowrogiego.
Myśliwska kałamarnica raka wpada w panikę i kiedy on znowu wypuszcza ją do boju,
natychmiast rzuca się w górę zbocza, ku światłu. Rak wbija wzrok w głębiny, szukając źródła tego
groźnego dźwięku.
Rozlega się złowróżbna wibracja. Kiedy rak usiłuje przebić wzrokiem wodę skażoną kurzem
i planktonem, coś się porusza. Daleko w dole dygocze kamienna zatyczka większa od człowieka. Rak
panikuje, kiedy wielki, nieregularny kamień nagle wyzwala się i zaczyna zsuwać.
Grzmiące odgłosy tej wędrówki nie cichną jeszcze długo po tym, jak kamień przestaje być
widoczny.
W zboczu jest teraz dziura, plamiąca morze ciemnością. Przez jakiś czas panuje cisza
i bezruch, rak z niepokojem przebiera palcami po włóczni, ściskają, unosi i czuje, że drży.
A potem z dziury miękko wyślizguje się coś bezbarwnego i zimnego.
Wprawia oko w dezorientację, mknąc z groteskową organiczną chyżością, której intencji nie
sposób zgłębić, jak w wypadku krwi cieknącej z rany. Rak znieruchomiał. Jego strach jest dojmujący.
Wyłania się inny kształt. Rak znowu nie umie go rozszyfrować: wymyka się jego władzom
poznawczym. Jest jak wspomnienie albo wrażenie. Nie pozwoli się nazwać. Jest szybki, cielesny
i lodowato przerażający.
Za nim idzie następny i jeszcze jeden, wreszcie w ciemności płynie szybki, nieprzerwany
strumień. Twory te przemieszczają się, nie całkiem niewidzialne, łączą się ze sobą i rozpraszają, ich
ruchy są nieprzejrzyste.
Rak nie porusza się. Słyszy dziwne, szeptane dyskusje na grzbietach pływów.
Otwiera szerzej oczy, kiedy widzi potężne, zakrzywione do tyłu zęby, fałdziste ciała. Wężowate,
muskularne twory trzepoczą w lodowatej wodzie.
Rak szarpie całym ciałem i cofa się o krok, jego stopy ślizgają się na pochyłym kamieniu,
próbuje się uspokoić, ale za wolno – wychodzą z niego ciche, potrzaskane dźwięki.
Jednym leniwym, drapieżnym szarpnięciem ciemne stworzenia odbywające w dole naradę
poruszają się. Rak widzi ciemne punkty tuzina oczu i wie, z mdlącym strachem, że patrzą.
A potem, z monstrualnym wdziękiem, startują do góry i rzucają się na niego.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KANAŁY
Rozdział pierwszy
Dopiero jakieś szesnaście kilometrów za miastem rzeka wytraca impet, wpływając do
pozarastanej delty, która łączy się z Zatoką Żelazną.
Statki, które wyruszają w podróż na wschód z Nowego Crobuzon, napotykają mniej
wypiętrzony krajobraz. Na południe znajdują się szałasy i zbutwiałe pomosty, z których wiejscy
robotnicy rolni łowią ryby dla uzupełnienia monotonnej diety. Dzieci nieufnie machają podróżnym.
Od czasu do czasu trafia się skalny pagórek albo zagajnik ciemnodrzewu, tam nie można uprawiać
roli, ale generalnie ziemia nie jest kamienista.
Ze statków marynarze widzą nad pasem żywopłotu, drzew i jeżyn ciąg pól. Jest to
szczeciniasty koniec Spirali Zbożowej, długiego węża ziemi uprawnej, która żywi miasto. Na polach
widać mężczyzn i kobiety, zbierają plon, orzą czarną ziemię albo wypalają ściernisko – zależnie od
pory roku. Między polami pływają łodzie na pych. Kanałami ukrytymi za groblami z ziemi
i roślinności kursują bez końca pomiędzy metropolią a plantacjami. Wożą na wieś środki chemiczne
i paliwo, kamień, cement i przedmioty zbytku. Wracają do miasta obok mórg upraw usianych
wioseczkami, wielkimi domami i młynami, załadowane workami zboża i mięsa.
Transport nigdy nie ustaje. Nowe Crobuzon jest nienasycone.
Północny brzeg Wielkiej Smoły jest bardziej dziki.
Ten długi pas suchej roślinności i bagien ciągnie się przez ponad sto dwadzieścia kilometrów,
aż do miejsca, gdy wzgórza i niskie góry skradające się z zachodu całkiem go pochłoną.
Ograniczony przez rzekę, góry i morze skalisty busz jest miejscem opuszczonym. Jeśli zamieszkuje
go jakieś stworzenia inne od ptaków, to się nie pokazują.
Bellis Coldwine wsiadła na statek płynący na wschód w ostatnim kwartale roku, kiedy
bezustannie pada deszcz. Widziane przez nią pola były jedynie zimnym błotem. Po półnagich
drzewach spływała woda. Na tle chmur ich sylwetki wyglądały jak narysowane niewysychającym
tuszem.
Później, wróciwszy myślami do tych ponurych czasów, Bellis była wstrząśnięta szczegółami
swoich wspomnień. Pamiętała kształt klucza gęsi, które przeleciały z krzykiem nad statkiem.
Pamiętała smród żywicy i ziemi. Pamiętała łupkowy odcień nieba. Pamiętała, że przeszukiwała
wzrokiem żywopłoty, ale nie zobaczyła nikogo. Tylko nici dymu drzewnego w nasiąkniętym wodą
powietrzu i przysadziste domy zamknięte przed niepogodą.
Powściągliwy ruch zieleni na wietrze.
Stała na pokładzie zawinięta w szal, wypatrywała za bawiącymi się dziećmi, wędkarzami albo
kimś pielęgnującym jeden z zapuszczonych warzywników. Ale słyszała tylko dzikie ptactwo.
Jedynymi formami o ludzkich kształtach, które widziała, były strachy na wróble, z pozbawionym
emocji wyrazem wieśniaczych twarzy.
Podróż nie trwała długo, ale wspomnienie o niej zawładnęło nią jak infekcja. Czuła się
przywiązana postronkiem do miasta, które zostało z tyłu, toteż im bardziej się oddalała, tym bardziej
wydłużały się minuty, przeciągając jej małą podróż.
A potem postronek pękł i wyrzuciło ją jak z katapulty – znalazła się tutaj, teraz, sama i z dala
od domu.
Znacznie później, kiedy była wiele kilometrów od wszystkiego, co znała, Bellis budziła się
zaskoczona, że nie śniła o mieście, które od ponad czterdziestu lat było jej domem. Śniła o tym
małym odcinku rzeki, o tym osmaganym przez żywioły prowincjonalnym korytarzu, który otaczał ją
przez mniej niż pół dnia.
Na kawałku spokojnej wody, kilkaset metrów od kamienistego brzegu Zatoki Żelaznej,
zacumowane były trzy rozpadające się statki. Ich kotwice tkwiły głęboko w szlamie, a łańcuchy
obrosły wieloletnią warstwą skorupiaków.
Nie nadawały się do pływania po morzu, posmarowane smołą, z wielkimi drewnianymi
konstrukcjami wznoszącymi się chybotliwie na rufie i dziobie. Z masztów zostały kikuty. Kominy
były zimne i oblepione starym guanem.
Okręty stały blisko siebie. Otaczały je boje złączone łańcuchem, biegnącym nad i pod wodą.
Trzy stare jednostki tkwiły zamknięte na własnym poletku morza, nie poruszanym żadnymi prądami.
Przyciągały wzrok. I były obserwowane.
Na innym statku, nieco dalej, Bellis przystawiła głowę do bulaju i spojrzała na nie, jak to już
zrobiła kilkakrotnie w ciągu minionych godzin. Splotła ciasno ramiona pod piersiami i nachyliła się
w stronę szyby.
W jej kajucie panowała cisza. Ruch morza w dole był tak powolny i niewielki, że właściwie
niedostrzegalny.
Niebo było szare jak krzemień i mokre. Brzeg i skaliste wzgórza otaczające Zatokę Żelazną
wyglądały na zmęczone i zmarznięte, z łatami płożącej się trawy i jasnych, słonowodnych paproci.
Te drewniane kadłuby na wodzie stanowiły najciemniejsze akcenty w polu widzenia.
Bellis powoli usiadła z powrotem na pryczy i wzięła do ręki list. Był pisany jak dziennik:
linijki lub akapity oddzielone datami. Czytając najnowsze wpisy, otworzyła blaszaną puszkę
z cigarillos i zapałkami. Zapaliła i zaciągnęła się głęboko, po czym wyjęła wieczne pióro i, zanim
wypuściła dym, dodała kilka słów zwięźle oddających myśl.
Czaszela, 26 rindena 1779; pokład „Terpsychorii”
Minął już prawie tydzień, odkąd opuściliśmy przystań w Smołoujściu i cieszę się,
że stamtąd wyjechałam. To brzydkie, brutalne miasto.
Noce spędzałam na kwaterze, tak jak mi doradzano, ale dni należały do mnie.
Zobaczyłam wszystko, co istotne. Miasto jest cienkie jak wstążka – pas przemysłowy,
który ciągnie się mniej więcej półtora kilometra na północ i południe od ujścia,
przecięty wodą. Każdego dnia o świcie do kilku tysięcy mieszkańców dołącza wielka
rzesza przybyszów z metropolii, którzy statkami i wozami przybywają tu z Nowego
Crobuzon do pracy. Każdej nocy bary i burdele są tłoczne od nietutejszych marynarzy
na krótkiej przepustce.
Słyszałam, że najbardziej renomowane statki płyną dodatkowe kilka kilometrów
do samego Nowego Crobuzon, aby rozładować swój fracht w dokach Kelltree. Port
w Smołoujściu od dwustu lat działa na pół gwizdka. Tylko frachtowce i statki
korsarskie robią tutaj rozładunek – ich fracht też trafia do miasta, ale oni nie mają
czasu i pieniędzy na przebycie jeszcze tych kilku kilometrów ani środków na wyższą
opłatę pobieraną przez administrację kanału.
Tu zawsze są statki. Zatoka Żelazna roi się od nich – odpoczywających po długich
wyprawach, szukających schronienia przed morzem. Statków kupieckich z Gnurr Kett,
Khadoh i Shankell, zmierzających do Nowego Crobuzon albo z Nowego Crobuzon,
zacumowanych na tyle blisko Smołoujścia, aby ich załogi mogły znaleźć chwilę
wytchnienia. Czasem, daleko na środku zatoki, widywałam morskie wyrmeny
wypuszczane ze statków-rydwanów, igrające i polujące.
Gospodarka Smołoujścia nie ogranicza się do prostytutek i piractwa. W mieście
jest pełno zakładów przemysłowych i bocznic kolejowych. Miasto żyje z budowy
statków, jak to robiło od stuleci. Wybrzeże jest usiane stoczniami, z pochylniami, które
tworzą nieziemski las pionowych dźwigarów. W niektórych straszą upiorne,
niedokończone jednostki. Praca jest ustawiczna, głośna i brudna.
Ulice są poprzecinane małymi prywatnymi liniami kolejowymi, które przewożą
drewno, paliwo czy cokolwiek z jednej strony Smołoujścia na drugą. Każda firma
zbudowała sobie własną linię łączącą jej rozmaite obiekty i nikogo na nianie
wpuszcza. Miasto jest idiotyczną gmatwaniną linii kolejowych, które niepotrzebnie się
powielają.
Nie wiem, czy to wszystko jest Ci wiadome. Nie wiem, czy odwiedzałeś to miasto.
Stosunek tutejszych do Nowego Crobuzon jest ambiwalentny. Smołoujście nie
przetrwałoby ani jednego dnia bez mecenatu stolicy. Wiedzą o tym, co budzi w nich
resentymenty. Ich arogancka niezależność to tylko poza.
Musiałam zatrzymać się tutaj prawie trzy tygodnie. Kapitan „Terpsychorii” był
zbulwersowany, kiedy mu powiedziałam, że wsiądę w Smołoujściu, zamiast popłynąć
z nim z samego Nowego Crobuzon, ale uparłam się, bo musiałam. Moja pozycja na
tym statku była uwarunkowana znajomością rączego salkrikaltorskiego, na którą
niezgodnie z prawdą się powołałam. Miałam niecały miesiąc na to, aby przeistoczyć
kłamstwo w prawdę.
Załatwiłam sobie, że dni spędzałam w Smołoujściu w towarzystwie niejakiego
Marikkatcha, leciwego raka, który zgodził się zostać moim nauczycielem. Codziennie
chodziłam nad słonowodne kanały dzielnicy raków. Siadałam na niskim balkonie,
który otaczał jego pokój, a on wspierał opancerzoną, dolną część ciała na jakimś
zanurzonym w wodzie meblu, drapał się po chudej, ludzkiej klatce piersiowej i męczył
mnie swoimi wywodami.
Nie było łatwo. On nie umie czytać. Nie jest nauczycielem z wykształcenia.
Mieszka w mieście tylko dlatego, że okaleczył go jakiś drapieżnik, urywając mu
prawie całą nogę po lewej stronie, toteż nie może polować nawet na ślamazarne ryby
z Zatoki Żelaznej. Sądzę, że wyszłaby z tego lepsza historia, gdybym napisała, że
budził moją sympatię, że jest uroczym, aczkolwiek nieco zrzędliwym starszym panem,
ale tak naprawdę to ladaco i nudziarz. Ale nie mogłam sobie pozwolić na narzekanie.
Nie miałam wyboru, jak tylko skupić się, wykonać kilka zaklęć koncentracyjnych,
wprowadzić się w językowy trans – ach, jakie to było trudne, bo od tak dawna nie
ćwiczyłam umysłu, że zrobił się obrzydliwie zgnuśniały! – i spijać każde jego słowo.
Nauka była pospieszna i niesystematyczna – żeby nie powiedzieć kompletnie
chaotyczna – ale zanim „Terpsychoria” zawinęła do portu, umiałam się porozumieć
w mlaskowej mowie raka.
Zostawiłam tego zgorzkniałego, starego drania w jego stojącej wodzie,
wypowiedziałam kwaterę i przeniosłam się do kajuty, w której teraz piszę.
Wypłynęliśmy z portu w Smołoujściu w pylnik, kierując się z wolna ku
bezludnym, południowym brzegom Zatoki Żelaznej, trzydzieści dwa kilometry od
miasta. W starannym szyku, w strategicznych punktach na skraju zatoki, w zacisznych
miejscach koło pagórkowatego lądu i sosnowych lasów, dostrzegłam statki. Nikt nie
chce o nich mówić. Wiem, że są to statki rządu nowocrobuzońskiego. Kaperskie i inne.
Dzisiaj jest czaszela.
W łańcolę zdołałam przekonać kapitana, żeby puścił mnie na ląd i spędziłam
przedpołudnie na brzegu. Zatoka Żelazna nie grzeszy urodą, ale wszystko jest lepsze
od tego przeklętego statku. Zaczynam wątpić, czy po Smołoujściu w ogóle nastąpiła
jakaś poprawa. Nieustanny, debilny plusk fal doprowadza mnie do obłędu.
Dwaj małomówni marynarze zawieźli mnie łodzią wiosłową na brzeg i patrzyli
bez litości, jak przestępuję przez burtę i brodzę w lodowatej wodzie. Moje buty do tej
pory są sztywne i białe od soli.
Usiadłam na kamienistej plaży i rzucałam kamyki do wody. Przeczytałam
kawałek długiej, kiepskiej powieści, którą znalazłam na okręcie. Obserwowałam
statek. Jest zacumowany blisko więzień, dzięki czemu nasz kapitan może bez problemu
podejmować wyższych rangą więzienników i toczyć z nimi rozmowy. Obserwowałam
same statki karne. Na ich pokładach i za bulajami nie było żadnego ruchu. Ani śladu
ruchu.
Słowo daję, nie wiem, czy dam radę. Tęsknię za Tobą i za Nowym Crobuzon.
Pamiętam moją podróż.
Trudno uwierzyć, że tylko szesnaście kilometrów dzieli miasto od zapomnianego
przez Boga morza.
Rozległo się stukanie do drzwi malutkiej kajuty. Bellis zacisnęła usta i pomachała kartką
papieru, żeby ją wysuszyć. Niespiesznie złożyła ją i schowała do komody ze swoim dobytkiem.
Podciągnęła kolana trochę wyżej i bawiła się piórem, patrząc, jak drzwi się otwierają. W progu stała
zakonnica, uchwyciwszy się obu stron framugi.
– Mogę wejść, panno Coldwine? – spytała niepewnie.
– To jest też siostry kajuta – odparła cicho Bellis.
Pióro wirowało wokół kciuka. Była to neurotyczna sztuczka, którą Bellis opanowała na
uniwersytecie.
Siostra Meriope wtoczyła się do środka i usiadła na wolnym krześle. Przygładziła
ciemnordzawy habit i zaczęła się bawić kwefem.
– Minęło już trochę czasu, odkąd zostałyśmy współlokatorkami, panno Coldwine – zaczęła
siostra Meriope – ale ja w ogóle nie mam poczucia, że panią znam. I nie chciałabym, żeby ta sytuacja
się utrzymywała. Będziemy razem podróżować i mieszkać przez wiele tygodni... Odrobina zażyłości,
odrobina bliskości z pewnością pozwoliłaby mam przyjemniej je spędzić...
Głos odmówił jej posłuszeństwa i ciasno splotła dłonie.
Bellis patrzyła na nią bez ruchu. Wbrew sobie poczuła, że do jej duszy napływa strużka
wzgardliwej litości. Umiała sobie wyobrazić, jak postrzegają siostra Meriope: kanciasta, ostra, chuda
jak patyk. Blada. Usta i włosy poplamione zimnym fioletem koloru sińców. Wysoka i bezwzględna.
„Nie masz poczucia, że mnie znasz, siostro – pomyślała – bo w ciągu tygodnia powiedziałam
do ciebie nie więcej niż dwadzieścia słów, nie patrzę na ciebie, dopóki się do mnie nie odezwiesz,
a wtedy miażdżę cię wzrokiem”. Westchnęła. Meriope była okaleczona przez swoje powołanie. Bellis
umiała sobie wyobrazić, że zakonnica pisze w swoim dzienniku: „Panna Coldwine jest milcząca, ale
wiem, że pokocham ją jak siostrę”. „Nie zamierzam dać się wplątać w znajomość z tobą” – pomyślała
Bellis. „Nie będę twoją powierniczką. Nie zbawię cię, niezależnie od tego, jaka tragedia rodem
z kiepskiego melodramatu cię tutaj sprowadza”.
Bellis bez słowa patrzyła na siostrę Meriope.
Kiedy się sobie przedstawiły, Meriope twierdziła, że płynie do kolonii zakładać kościół,
nawracać, na chwałę Dariocha i Jabbera. Jej słowom towarzyszyło pociągnięcie nosem i ukradkowe
spojrzenie, przez co były idiotycznie nieprzekonujące. Bellis nie wiedziała, dlaczego wysyłają
Meriope do Nova Esperium, ale musiało się to wiązać z jakimś nieszczęściem lub hańbą,
pogwałceniem jakiegoś idiotycznego ślubu zakonnego.
Spojrzała w okolice pępka Meriope, szukając spęcznienia pod tymi wybaczającymi szatami.
Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Córki Dariocha zobowiązywały się do rezygnacji ze
zmysłowych uciech.
„Nie zamierzam brać na siebie roli twojego spowiednika” – pomyślała Bellis. „Muszę sobie
radzić z moim własnym sakramenckim wygnaniem”.
– Obawiam się, że siostra zastała mnie przy pracy – powiedziała. – Niestety, nie mam czasu na
rozmowy towarzyskie. Może innym razem.
Zezłościła się na siebie za tę furteczkę, ale niepotrzebnie: Meriope była załamana.
Kapitan chce panią widzieć – powiedziała przygnębiona zakonnica. – O szóstej w jego
kajucie.
Wyszła na korytarz jak zbity pies.
Bellis westchnęła i zaklęła pod nosem. Zapaliła kolejne cigarillo i dopiero jak je skończyła,
ponownie wyjęła list.
„Chyba zwariuję – nagryzmoliła szybko – jeśli ta przeklęta zakonnica nie przestanie
się do mnie łasić i nie zostawi mnie w spokoju. Niech bogowie mają mnie w swojej opiece.
Niech bogowie spuszczą zarazę na ten przeklęty statek”.
Było ciemno, kiedy Bellis udała się do kapitana.
Jego kajuta pełniła również funkcję biura. Była nieduża, ładnie urządzona w ciemnodrzewie
i mosiądzu. Na ścianach wisiało trochę obrazów i rycin. Od jednego spojrzenia Bellis wiedziała, że
nie należą do kapitana, tylko do wyposażenia statku.
Kapitan Myzovic pokazał jej gestem, żeby usiadła.
– Panno Coldwine, mam nadzieję, że kajuta spełnia pani wymagania. Jedzenie? Załoga?
Znakomicie, znakomicie. – Rzucił okiem na papiery, które leżały na jego biurku. – Chciałem z panią
omówić kilka spraw. – Czekała ze wzrokiem utkwionym w kapitanie. Był przystojnym mężczyzną po
pięćdziesiątce, o twardym obliczu. Mundur miał czysty i odprasowany, co nie należało do reguły
wśród kapitanów marynarki. Bellis nie wiedziała, co byłoby dla niej korzystniejsze: spokojnie
patrzeć mu w oczy czy skromnie spuścić wzrok. – Panno Coldwine, nie poświęciliśmy zbyt wiele
uwagi pani obowiązkom. Oczywiście wyświadczę pani tę grzeczność, że będę panią traktował jak
damę. Muszę pani powiedzieć, że nie jestem przyzwyczajony do zatrudniania osób pani płci i gdyby
pani referencje nie zrobiły wrażenia na władzach Esperium, to zapewniam panią... – Pozwolił temu
zdaniu rozpierzchnąć się. – Nie zamierzam obarczać pani niewygodami. Mieszka pani w kajucie
pasażerskiej. Jada pani w mesie pasażerskiej. Ale, jak pani wiadomo, nie jest pani pasażerem
z biletem. Sprowadzają panią do siebie władze kolonii Nova Esperium i na czas podróży ja ich
reprezentuję. Dla siostry Meriope, doktora Tearflya i innych nie ma to większego znaczenia, ale dla
pani oznacza to, że jestem pani pracodawcą. Oczywiście nie należy pani do załogi – ciągnął. – Nie
będę pani rozkazywał, tak jak rozkazuję im. Jeśli pani woli, będę panią prosił o wykonywanie
obowiązków, ale życzę sobie, aby pani te prośby spełniała. – Zmierzyli się nawzajem wzrokiem. –
Rzecz jasna – podjął nieco mniej rygorystycznym tonem – nie przewiduję żadnych uciążliwych
zadań. Większość załogi pochodzi z Nowego Crobuzon lub Spirali Zbożowej, a pozostali świetnie
władają językiem ragamoll. Będę pani potrzebował przede wszystkim na Salkrikaltorze,
a przybędziemy tam najwcześniej za tydzień, ma pani zatem mnóstwo czasu na to, żeby wypocząć,
poznać innych pasażerów. Wypływamy jutro wczesnym rankiem. Podejrzewam, że zanim pani
wstanie, będziemy już na morzu.
– Jutro? – zdziwiła się Bellis.
Było to pierwsze słowo, które wypowiedziała, kiedy przyszła do kapitana.
Ten spojrzał na nią ostro.
– Tak. Czy to stanowi dla pani jakiś problem?
– Pierwotnie – odparła głosem nie zdradzającym żadnych emocji – mówił mi pan, że
wypływamy w pylnik, panie kapitanie.
– Owszem, panno Coldwine, ale plany się zmieniły. Skończyłem robotę papierkową znacznie
szybciej, niż się spodziewałem, a moi koledzy ze statku karnego są gotowi przekazać mi skazańców
dzisiaj wieczorem. Wypływamy jutro.
– Liczyłam na to, że uda mi się wrócić do miasta i wysłać list – oznajmiła Bellis, wciąż
beznamiętnym tonem. – Ważny list do znajomego w Nowym Crobuzon.
– Wykluczone. Nie da się zrobić. Nie zamierzam dłużej tutaj sterczeć. – Bellis siedziała bez
ruchu. Nie bała się tego człowieka, ale nie miała nad nim żadnej władzy. Usiłowała wymyślić, co
mogłoby wzbudzić jego życzliwość i nakłonić do przystania na jej prośbę. – Panno Coldwine –
odezwał się znienacka i ku zaskoczeniu Bellis jego głos był znacznie łagodniejszy. – Obawiam się,
że jutrzejszy termin wypłynięcia jest już nieodwołalny. Jeśli pani chce, może pani oddać list
porucznikowi statku karnego Catarrsowi, ale powiem szczerze, iż nie jest to całkiem godny zaufania
kanał przesyłowy. Będzie pani miała okazję wyekspediować swoją korespondencję na Salkrikaltorze.
Nawet jeśli nie spotkamy tam żadnych statków z Nowego Crobuzon, jest tam magazyn, do którego
wszyscy kapitanowie mają klucze. Tam zostawi pani list i zabierze go następny statek do kraju.
Opóźnienie nie będzie duże. Może pani z tego wyciągnąć ważną naukę, panno Coldwine – dodał. – Na
morzu nie wolno tracić czasu. Niech pani będzie łaskawa zapamiętać: nie zwlekać.
Bellis posiedziała jeszcze trochę, ale ponieważ nie mogła nic zrobić, zacisnęła usta i wyszła.
Długo stała pod zimnym niebem Zatoki Żelaznej. Gwiazd nie było widać, a księżyc i jego
siostry, dwa małe satelity, rozmywały się. Bellis ruszyła, odrętwiała z zimna, po krótkiej drabince
weszła na przedni pokład i skierowała się ku bukszprytowi.
Chwyciła za żelazny reling i stanęła na palcach. Jej wzrok sięgał spory kawałek nad
bezświetlne morze.
Odgłosy załogi za jej plecami zamierały. W oddali dostrzegła dwie skapujące szpile światła:
pochodnię na mostku statku karnego i jej bliźniaczkę w czarnych odmętach.
Z bocianiego gniazda lub jakiejś rei, z bliżej nieokreślonego miejsca położonego co najmniej
sto stóp nad jej głową, dobiegły ją dźwięki czyjegoś śpiewu. W niczym nie przypominało to
bezdennie głupich szant, które słyszała w Smołoujściu. Pieśń była powolna i wymagała dużego
kunsztu.
„Będziesz musiał zaczekać na mój list” – powiedziała bezgłośnie Bellis. „Będziesz musiał
zaczekać na wieści ode mnie. Będziesz musiał zaczekać trochę dłużej, aż dotrę do krainy ludzi-
raków”.
Wpatrywała się w noc do momentu, gdy ostatnie linie podziału na brzeg, morze i niebo
zatraciły się. Potem, otulona ciemnościami, powoli ruszyła ku rufie, w stronę ciasnych drzwi
i niskich korytarzy wiodących do jej kajuty – wycinka przestrzeni, który wyglądał jak pomyłka
popełniona przy projektowaniu statku.
Później statek poruszył się ciężko, o najzimniejszej porze. Bellis drgnęła na swojej pryczy,
podciągnęła koc pod szyję i gdzieś poniżej progu snu zdała sobie sprawę, że odbywa się załadunek
żywego frachtu.
Jestem zmęczony tutaj w ciemnościach i jestem nabrzmiały ropą.
Moja skóra jest napięta, pomarszczona, wyje, kiedy jej dotknę. Jestem zainfekowany. Boli mnie
tam, gdzie dotknę, a dotykam się wszędzie, aby sprawdzić, czy cały nie zdrętwiałem.
Wciąż jednak dziękuję temu, co sprawia, że moje żyły wypełnia krew. Drażnię strupy
i podchodzą nią obficie. Taka mała pociecha, mimo bólu.
*
Przychodzą po nas, kiedy powietrze jest takie nieruchome i czarne, nie słychać nawet
nawoływania morskich ptaków. Otwierają drzwi i świecą do środka, wyławiając nas z ciemności.
Prawie się wstydzę, że tak ulegliśmy, ulegliśmy brudowi.
Nie widzę nic oprócz ich świateł.
Tych, co leżą razem, rozdzielają, i opasuję ramionami spastyczną tkankę, która pulsuje mi
w talii, kiedy zaczynają nas spędzać na górę.
Wędrujemy smolistymi korytarzami i przez maszynownie, bardzo chcę wiedzieć, do czego to
wszystko służy. Jestem gorliwszy, jestem szybszy od niektórych starych zgiętych wpół, kaszlących,
pryskających śliną i bojących się poruszyć.
A potem następuje połknięcie, jestem zjedzony przez zimno, pożarty przez ciemności i, na
spółkujących bogów, jesteśmy na zewnątrz.
Na zewnątrz.
Jestem od tego ogłupiały. Ogłupiały z zachwytu.
To już tyle czasu.
Zbijamy się w kupę, każdy zetknięty z sąsiadem jak troglodyci, jak krótkowzroczne trowy. Starzy
są w strachu przez brak ścian i kątów, przez ruch zimna, przez wodę i powietrze.
Mógłbym zawołać: „Bogowie, pomóżcie!”. Mógłbym.
Wszystko czarne na czarnym tle, ale i tak widzę wzgórza, wodę, chmury. Widzę więzienia ze
wszystkich stron, podskakują jak spławiki. Niech nas wszystkich Jabber porwie. Widzę chmury.
„Ja cię sadzę” – świergolę, jakbym uspokajał niemowlę. To dla mnie jest przeznaczony ten
kojący dźwięk.
A potem popychają nas jak bydło, powłóczenie nogami, ślinienie się, pierdzenie, zdziwione
mamrotanie, przez pokład okaleczony ciężarem ciał i kajdan, na rozkołysany most linowy. Poganiają
nas, wszystkich co do jednego, każdy zatrzymuje się na chwilę na środku nisko zwieszonego przejścia
między statkami, ich myśli są widzialne i jasne jak chymiczna erupcja.
Zastanawiają się nad skokiem. Do wód zatoki.
Ale linowe ściany po bokach mostka są wysokie, z drutem kolczastym na górze, a nasze biedne
ciała są obolałe, słabe, każdy po chwili wahania rusza dalej, przeprawia się na nowy statek.
Jak też przystają, kiedy przychodzi moja kolej. Tak jak inni, za bardzo się boją.
A potem jest nowy pokład pod stopami, wyszorowany do gładkości żelaza i czysty, wibruje od
silników, kolejne korytarze i brzęk kluczy, i po tym wszystkim jeszcze jeden długi, nieoświetlony pokój,
gdzie padamy wyczerpani i pozamieniani, gdzie podnosimy się powoli, żeby sprawdzić, kogo mamy za
nowego sąsiada. Wokół mnie rozpoczynają się syczane dyskusje i pyskówki, kłótnie i uwiedzenia,
i gwałty, które składają się na nasze życie polityczne. Zawiązują się nowe sojusze. Nowe hierarchie.
Przez jakiś czas siedzą osobno, w cieniu.
Nadal tkwię w tej chwili, kiedy wkroczyłem w noc. Jak muszka w bursztynie. Dałem się złapać
w pułapkę, ale – niech mnie licho – jaki jestem dzięki temu piękny!
Mam teraz nowy dom. Będę mieszkał w tej chwili jak najdłużej, dopóki wspomnienia nie ulegną
rozkładowi, a wtedy wyjdę, przybędę w to nowe miejsce, w którym siedzimy.
Rury łomoczą gdzieś jak wielkie młoty.
Rozdział drugi
Za Zatoką Żelazną morze było brutalne. Jego chlapiący atak zbudził Bellis. Opuściła kajutę,
przechodząc obok siostry Meriope, która, jak sądziła Bellis, wymiotowała nie tylko na skutek
choroby morskiej.
Na pokładzie powitał ją wiatr i głośne trzaskanie, bo żagle szarpały się jak zwierzęta na
postronkach. Olbrzymi komin wypluł trochę sadzy, statek buczał mocą parowego silnika głęboko
w dole.
Bellis usiadła na kontenerze. „A więc ruszamy” – pomyślała nerwowo. „Odpływamy.
Żegnamy stały ląd”.
Kiedy stali na cumach, na „Terpsychorii” wrzała praca: ktoś zawsze coś szorował albo
podnosił jakieś urządzenie, albo biegał z jednego końca statku na drugi. Teraz jednak wrażenie
ogólnej krzątaniny nasiliło się niepomiernie.
Bellis obserwowała pokład główny, jeszcze niegotowa spojrzeć na morze.
Takielunek roił się od żywych stworzeń. Większość marynarzy wywodziła się spośród ludzi,
ale tu i ówdzie wyposażony w kręgosłup hotchi śmigał po siatkach lin na bocianie gniazdo. Na
pokładach ludzie przeciągali kontenery, kręcili korbami ogromnych wind, wykrzykiwali komendy
niezrozumiałym, skrótowym żargonem, przesuwali łańcuchy przez wielkie bloki. Widziała
mamucich przedstawicieli rodu ludzi-kaktusów, zbyt ciężkich i niezdarnych, żeby wspinać się po
linach, ale nadrabiali to staraniami na dole, swoją siłą. Włókniste roślinne bicepsy prężyły się
potężnie, kiedy ciągnęli i pchali.
Chodzili wśród nich oficerowie w granatowych mundurach.
Wicher owiewał statek i peryskopowe nasady komina zawodziły jak smętne flety.
Bellis skończyła cigarillo. Wstała powoli i podeszła do burty, ze spuszczonymi oczami,
dopiero przy relingu spojrzała w morze.
Nie było widać ani skrawka lądu. „Och, bogowie, spójrzcie na to wszystko” – pomyślała wstrząśnięta.
Po raz pierwszy w życiu Bellis nie widziała wokół siebie nic oprócz wody.
Była sama pod kolosalnym, stojącym dęba niebem i lęk wezbrał w niej jak żółć. Bardzo
chciała znaleźć się z powrotem pośród uliczek swego miasta.
Bryzgi piany szybko rozchodziły się po statku, znikając i natychmiast pojawiając się znowu.
Woda tworzyła misterne marmurkowe wzory. Ustępowała drogi statkowi, tak jak ustąpiłaby drogi
wielorybowi, kanadyjce czy liściowi – tępa zgodliwość, którą mogła zanegować nagłym
wypiętrzeniem się.
Woda była ogromnym, niedorozwiniętym dzieckiem. Silnym, głupim i kapryśnym.
Bellis nerwowo strzelała wokół oczami, szukając jakiejś wyspy, jakiegoś poszarpanego
kawałka wybrzeża. Ale akurat niczego takiego nie było.
Chmura morskich ptaków leciała ich śladem, nurkowały w kilwaterze za padliną, opryskując
pokład i fale odchodami.
Żeglowali bezustannie przez dwa dni.
Żal, że podróż się rozpoczęła, sprawił, iż była dziwnie oszołomiona. Przemierzała korytarze
i pokłady, zamykała się w kajucie. Patrzyła tępo, jak „Terpsychoria” mija w oddali skały i maleńkie
wysepki, oświetlone szarym światłem dnia lub księżycową poświatą.
Marynarze lustrowali horyzont, oliwiąc wielkokalibrowe strzelby. Z setkami niedokładnie
naniesionych na mapy wysepek i miasteczek handlowych, z mnogością statków zaopatrujących
nienasyconą handlową paszczę Nowego Crobuzon na jednym z końców, Kanał Bazyliszka był
domeną piratów.
Bellis wiedziała, że tak dużego statku, z kadłubem opancerzonym żelazem i banderą Nowego
Crobuzon na maszcie, raczej nie odważą się zaatakować. Deprymowała ją tylko ta wzmożona
czujność załogi.
„Terpsychoria” była statkiem kupieckim. Nie zbudowano jej z myślą o pasażerach. Nie było
biblioteki, salonu, bawialni. Mesę dla pasażerów urządzono bez większego zaangażowania; nie licząc
kilku tanich litografii, ściany były tam gołe.
Bellis siadała do jedzenia osobno, a na sympatyczne zagajenia odpowiadała monosylabami,
podczas gdy inni pasażerowie pod brudnymi oknami grali w karty. Bellis przyglądała im się
ukradkowo i z wagą.
W kajucie bez końca inwentaryzowała swój dobytek.
Opuściła miasto w pośpiechu. Miała ze sobą niewiele ubrań, wszystkie w swoim ulubionym,
ascetycznym stylu: pokutnicze, czarne lub popielate. Miała też siedem książek: dwa tomy z dziedziny
językoznawstwa, podręcznik rączego salkrikaltorskiego, antologię opowiadań w różnych językach,
gruby, pusty notatnik i egzemplarze dwóch monografii swojego autorstwa: Gramatologię wysokiego
kettai oraz Kodeksy sawann Wormseye. Miała trochę biżuterii z gagatu, granatu i platyny, niedużą
kosmetyczkę, atrament i pióra.
Godzinami uzupełniała list o nowe szczegóły. Opisywała brzydotę otwartego morza, ostre
skały, które wyskakiwały niby pułapki na zwierzęta. Sporządzała długie, parodystyczne opisy
oficerów i pasażerów, lubowała się bowiem w karykaturze. Siostra Meriope, kupiec Bartol
Gimgewry, chudy jak nieboszczyk chirurg Mollificatt, wdowa Cardomium z niezamężną córką, nie
wadząca nikomu para, która pod piórem Bellis przepoczwarzyła się w tandem snujących intrygi
łowczyń mężów. Johannes Tearfly stał się zawodowym bufonem wyśmiewanym w musicalach.
Wymyślała dla nich wszystkich przyczyny, które kazały im wyruszyć w podróż przez pół świata.
Na drugi dzień, stojąc w tylnej części statku, koło mierzwy mew i rybołowów, które wciąż
kłóciły się przy okrętowym ścieku, Bellis szukała wzrokiem wysepek, ale widziała tylko fale.
Poczuła się porzucona. A potem, kiedy przeczesywała horyzont, usłyszała jakiś hałas.
Kawałek dalej doktor Tearfly, przyrodnik, obserwował ptaki. Bellis przybrała srogą minę.
Zamierzała odejść, jak tylko doktor Tearfly się do niej odezwie.
Kiedy spuścił głowę i zobaczył, że ona przygląda mu się zimno, uśmiechnął się do niej
z roztargnieniem i wyjął notes. Jego uwaga nie zatrzymała się na niej ani chwili. Bellis patrzyła, jak
doktor Tearfly rysuje mewy, jakby jej tam w ogóle nie było.
Oceniała go na mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Rzedniejące włosy czesał do tyłu. Nosił małe,
prostokątne okulary i kamizelkę z tweedu.
Na przekór akademickiemu stereotypowi nie sprawiał jednak wrażenia słabeusza czy
groteskowego mola książkowego. Był wysoki i nieźle się trzymał.
Szybkimi, precyzyjnymi pociągnięciami ołówka przenosił na papier podwinięte ptasie pazury
i brutalną wojowniczość oczu mew. Bellis poczuła do niego odrobinę sympatii.
Po jakimś czasie odezwała się.
Przyznała w duchu, że tak się łatwiej podróżuje. Johannes Tearfly był uroczym człowiekiem.
Bellis podejrzewała, że równie przyjaźnie odnosiłby się do każdej innej osoby na pokładzie.
Zjedli razem lunch i bez większych problemów odciągnęła go od innych pasażerów, którzy
bacznie im się przyglądali. Tearfly był człowiekiem, który nie miał w sobie ani śladu intryganctwa.
Nawet jeśli przyszło mu do głowy, że dotrzymywanie towarzystwa nieuprzejmej i zdystansowanej
Bellis Coldwine może być powodem plotek, zupełnie się tym nie przejmował.
Tearfly chętnie mówił o swojej pracy. Z entuzjazmem wyrażał się o niezbadanej faunie Nova
Esperium. Powiedział Bellis, że po powrocie do Nowego Crobuzon planuje napisać monografię.
Gromadził rysunki, heliotypy i obserwacje.
Bellis opisała mu ciemną, górzystą wyspę, którą widziała na północy w późnych godzinach
wieczornych poprzedniego dnia.
– To była Morin Północna – powiedział. – Na północny zachód od nas przypuszczalnie mamy
w tej chwili Cancir, a po zmroku przybijemy do brzegu Wyspy Tańczącego Ptaka.
Pasażerowie bez przerwy rozmawiali o położeniu statku i jego zmianach, toteż Tearfly
patrzył na Bellis z zainteresowaniem, zaskoczony jej ignorancją. Nie przejęła się tym. Ważne było
dla niej to, przed czym ucieka, nie zaś gdzie jest i dokąd zmierza.
Wyspa Tańczącego Ptaka pojawiła się na horyzoncie tuż po zachodzie słońca. Wulkaniczna
skała była ceglastoczerwona i wypiętrzała się w małe wierzchołki podobne do kości ramion. Na
nadmorskim zboczu usadowił się Qe Banssa, ubogi, brzydki, mały port rybacki. Myśl, że przyjdzie
jej postawić stopę w kolejnym rozżalonym mieście, tkwiącym w pułapce ekonomiki morza,
przygnębiła Bellis.
Marynarze, którzy nie dostali przepustki, patrzyli naburmuszeni, jak ich koledzy
i pasażerowie schodzą po trapie. W porcie nie było innych statków z Nowego Crobuzon: Bellis nie
miała komu zostawić listu. Zadała sobie pytanie, po co zawinęli do takiej dziury.
Poza męczącą wyprawą badawczą do sawann Wormseye przez kilku laty, Bellis nigdy tak
bardzo nie oddaliła się od Nowego Crobuzon. Obserwowała ludzi w porcie, starych, ale o żywych
spojrzeniach. Wiatr niósł ze sobą garstkę dialektów. Większość okrzyków należała do dialektu salt,
szwargotu marynarzy, skleconego z tysiąca języków używanych nad Kanałem Bazyliszka,
w Ragamoll, Perrickish, na Wyspach Pirackich i Jheshull.
Bellis patrzyła, jak kapitan Myzovic idzie po stromych schodach do blankowanej ambasady
Nowego Crobuzon.
– Czemu zostaje pani na pokładzie? – spytał Johannes.
– Nie ciągnie mnie ani do tłustego jedzenia, ani do świecidełek. Te wyspy mnie przygnębiają.
Johannes uśmiechnął się powoli, jakby jej postawa wzbudziła w nim zachwyt. Wzruszył
ramionami i spojrzał na niebo.
– Będzie padać, a ja mam pracę do wykonania na statku – oznajmił, jakby ona odpowiedziała
mu tym samym pytaniem.
– Dlaczego w ogóle się tutaj zatrzymujemy?
– Podejrzewam, że w jakichś sprawach urzędowych – odparł ostrożnie Johannes. – To ostatnia
większa placówka. Dalej wpływy Nowego Crobuzon są znacznie bardziej... ograniczone.
Przypuszczam, że kapitan ma tutaj najprzeróżniejsze sprawy do załatwienia. Na szczęście to nie nasz
interes – dodał po chwili przerwy. Spojrzeli na wciąż ciemniejący ocean. – Widziała pani jakichś
skazańców? – spytał znienacka.
Bellis popatrzyła na niego zaskoczona.
– Nie, a pan?
Poczuła się przyciśnięta do muru. Fakt, że statek wiezie czujący ładunek, deprymował ją.
Uświadomienie sobie, że musi opuścić Nowe Crobuzon, było nagłe i przerażające. Planowała
wyjazd w stanie lekkiej paniki. Musiała uciec jak najdalej i jak najszybciej. Cobsea i Myrshock leżały
zbyt blisko. Gorączkowo zastanawiała się nad Shankell, Yoraketche, Neovaan i Tesh. Były to jednak
kraje zbyt odległe, zbyt niebezpieczne, zbyt obce, zbyt trudno dostępne albo zbyt przerażające. Nie
oferowały niczego, w czym mogłaby się zadomowić. Bellis uświadomiła sobie ze zgrozą, że
rozstanie jest dla niej niezmiernie trudne, że kurczowo trzyma się Nowego Crobuzon, tego, co ją
określa.
Wtedy pomyślała o Nova Esperium. Z otwartymi ramionami wita nowych obywateli. Nie
zadaje pytań. Pół świata od Nowego Crobuzon, małe otarcie cywilizacji na skórze nieznanych lądów.
Swoista filia ojczystego kraju, kolonia Nowego Crobuzon. Bardzo szorstka, arogancka i twarda,
mniej rozpieszczona – Nova Esperium była zbyt młoda, aby mogła sobie pobłażać – ale kultura
wzorowana na kulturze jej miasta.
Uzmysłowiła sobie, że jeśli obierze ten cel podróży, Nowe Crobuzon opłaci jej przejazd,
mimo że będzie stąd umykała. I zostanie jej nić komunikacyjna: rzadko, lecz regularnie kursujące
statki. Kiedy dojdzie do wniosku, że może bezpiecznie wrócić, po prostu wsiądzie na jeden z nich.
Ale jednostki, które podejmowały długą, niebezpieczną podróż z Zatoki Żelaznej przez
Wezbrany Ocean, woziły do Nova Esperium siłę roboczą. To oznaczało ładownię pełną więźniów:
peonów, parobków i prze‑tworzonych.
Jedzenie kwasiło się jej w żołądku na myśl o mężczyznach i kobietach zamkniętych na dole,
bez światła, dlatego starała się o nich nie myśleć. Gdyby wybór należał do niej, trzymałaby się jak
najdalej od takich podróży i takiego brutalnego handlu.
Bellis spojrzała na Johannesa, usiłując odgadnąć jego myśli.
– Przyznam – powiedział z wahaniem – że jestem zaskoczony, iż w ogóle ich nie słychać.
Sądziłem, że będą częściej wypuszczani.
Bellis milczała. Czekała, aż Johannes zmieni temat, żeby mogła kontynuować próby
wytrząśnięcia z głowy tego, co znajdowało się pod pokładem.
Słyszała hulaszcze odgłosy dochodzące z portowych pubów w Qe Banssa. Brzmiały
ponaglająco.
Pod smołą i żelazem, w wilgotnych celach w dole. Jedzenie przymocowane śrubami,
przedmiot walki. Gówno, sperma i krew krzepną. Wrzaski i bójki na pięści. Łańcuchy jak kamień
i wszędobylskie szepty.
– Szkoda mi cię, chłopcze. – Głos był szorstki z braku snu, ale zawierał nutkę autentycznego
współczucia. – Najpewniej weźmiesz za to w skórę. – Przed kratami ładowni więziennej stał chłopiec
okrętowy i zasmuconym wzrokiem patrzył na odłamki gliny i rozlaną, gęstą zupę. Nalewał jedzenie
do misek skazańców i jedna mu się wyślizgnęła z ręki. – Glina wygląda na mocną jak żelazo, dopóki
się jej nie upuści.
Mężczyzna za kratami był równie uświniony i zmęczony jak wszyscy inni więźniowie. Spod
podartej koszuli pulsował tumor, z którego sterczały dwie długie, smrodliwe macki. Kołysały się bez
życia, koślawe, chlupoczące uciążliwości. Podobnie jak większość transportowanych więźniów,
mężczyzna był prze‑tworzonym, wciśniętym przez naukę i taumaturgię w nowy kształt, w ramach
kary za jakąś zbrodnię.
– Przypomina mi się historia o tym, jak Crawfoot poszedł na wojnę – powiedział mężczyzna.
– Znasz? – Boy okrętowy zebrał z podłogi tłuste mięso i marchew, żeby wrzucić je do wiadra.
Zerknął na mężczyznę.
Skazaniec pokuśtykał do tyłu i oparł się o ścianę.
– To było tak. Pewnego dnia na początku świata Darioch wygląda ze swojego domku na
drzewie i widzi, że do lasu zbliża się wojsko. I niech mnie cholera, jeśli to nie Nietoperzoskórcy,
którzy wrócili po swoje miotły. Wiesz, w jaki sposób Crawfoot zabrał im miotły, prawda? – Boy
okrętowy miał około piętnastu lat, dużo, jak na pełnioną funkcję. Spojrzał mężczyźnie w oczy
i uśmiechnął się, że tak, zna tę historię. Nagła zmiana, która w nim nastąpiła, była tak wyraźna
i niezwykła, jakby na chwilę otrzymał nowe ciało. Przez chwilę wyglądał krzepko i butnie, a po
zniknięciu uśmiechu, kiedy wrócił do gara zjedzeniem i misek, odrobina tej nagłej zuchwałości
w nim pozostała.
Dobra – podjął więzień – czyli Darioch wzywa do siebie Crawfoota, pokazuje mu
nietoperzoskórców i mówi: „Ty nawarzyłeś tego piwa, Crawfoocie. Zabrałeś im ich rzeczy. Tak się
składa, że Solniak jest na skraju świata, dlatego ty będziesz musiał wziąć na siebie ciężar walki”.
Crawfoot pomstuje, biadoli, kłapie gębą...
Mężczyzna palcami dłoni naśladował ruch gadatliwych ust. Zamierzał podjąć swoją
opowieść, ale chłopiec mu przerwał:
Znam to – powiedział, doznawszy nagłego olśnienia. – Już to kiedyś słyszałem.
Szkoda – odparł mężczyzna po chwili milczenia, zaskoczony swoim rozczarowaniem. – Ale
wiesz co, synu, ja już dawno tego nie słyszałem, to może opowiem do końca.
Chłopiec spojrzał na niego badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy więzień nie kpi z niego.
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział. – Może pan robić, co pan chce. Mnie wszystko
jedno. – Więzień opowiedział tę historię, cicho, z przerwami na kaszel i westchnienia. Boy pojawiał
się i znikał za kratami, sprzątał mesę, wydawał dokładki. Był na miejscu, kiedy opowieść dobiegła
końca, kiedy pancerz z gliny i porcelany roztrzaskał się, toteż Crawfoot był gorzej poraniony, niż
gdyby nie włożył żadnej zbroi. Chłopiec spojrzał na zmęczonego opowiadaniem mężczyznę i znowu
uśmiechnął się szeroko. – Niech mi pan powie, jaki z tego płynie morał?
– Se myślę, że już wiesz – odparł z nikłym uśmiechem. Chłopiec skinął głową i skupiony
skierował wzrok na sufit.
– „Nie lepszy rydz niż nic: szukaj, aż znajdziesz prawdziwka” – wyrecytował. – Zawsze
wolałem historie bez morałów – dodał.
Kucnął przy kratach.
– Kurwa, popieram, chłopie – powiedział mężczyzna. Podał mu rękę przez kraty. – Jestem
Tanner Sack.
Boy okrętowy zawahał się: nie nerwowo, tylko ważąc za i przeciw. Uścisnął podaną rękę.
– Dzięki za opowieść. Jestem Szekel.
Rozmawiali dalej.
Rozdział trzeci
Bellis ocknęła się ze snu, kiedy podnieśli kotwicę, chociaż zatokę wciąż spowijały ciemności.
„Terpsychoria” wibrowała i dygotała jak zmarznięte zwierzę. Bellis przetoczyła się pod iluminator
i patrzyła na oddalające się nieliczne światła Qe Banssa. Rano nie wpuszczono jej na pokład główny.
– Przykro mi, proszę pani – powiedział jeden z marynarzy. Był młody i niemiłosiernie
zażenowany faktem, że musi zatarasować jej drogę. – Taki jest rozkaz kapitana: do dziesiątej
pasażerom nie wolno wejść na ten pokład.
– Dlaczego?
Skulił się w sobie, jakby go uderzyła.
– Więźniowie mają spacer – wyjaśnił. Bellis otworzyła oczy odrobinę szerzej. – Kapitan
pozwolił im trochę się dotlenić, a potem musimy wyczyścić pokład. Straszne z nich brudasy. Może
pani tymczasem zje śniadanie, proszę pani? Migiem się z tym uwiniemy.
Kiedy znalazła się poza polem widzenia młodego człowieka, stanęła i rozważyła sytuację. Nie
podobał się jej ten zbieg okoliczności, tak szybko po rozmowie z Johannesem.
Bellis chciała zobaczyć mężczyzn i kobiety wiezione na dole. Nie umiała powiedzieć, czy
powoduje nią niezdrowa ciekawość, czy też jakaś szlachetniejsza pobudka.
Zamiast skierować się za grotmaszt, w stronę mesy, przemykała w półmroku bocznymi
korytarzami, mijając miniaturowe drzwi. Przez ściany przenikały basowe dźwięki: ludzkie głosy
przypominały szczekanie psów. Na końcu korytarza otworzyła ostatnie drzwi, do pełnej półek
spiżarki. Bellis rozejrzała się, ale była sama. Dokończyła cigarillo i weszła do środka.
Odsunąwszy na bok puste butelki, zobaczyła, że przedpotopowe okienko zasłonięto półkami.
Przesunęła stojące w tym miejscu rzeczy i bez większego skutku usiłowała przetrzeć szybę.
Szarpnęło nią, kiedy po drugiej stronie ktoś przeszedł, nie więcej niż metr obok. Nachyliła się
i spróbowała przebić brud wzrokiem. Miała przed sobą ogromny bezanmaszt. Widziała też, choć
mniej wyraźnie, grotmaszt i fokmaszt z przodu. W dole znajdował się pokład główny.
Odprawiający swoje rytuały marynarze ruszali się, wspinali, sprzątali, kręcili korbami.
Było też mnóstwo innych osobników, pozbijanych w grupy, poruszających się powoli, jeśli
w ogóle. Bellis wykrzywiła usta. Byli to w większości ludzie, przede wszystkim mężczyźni, ale nie
sposób ich było jakoś ogólnie zaszufladkować. Zobaczyła mężczyznę z krętą, długą na metr szyją,
kobietę z wiązką spazmujących ramion, postać, której dolną część stanowił odwłok gąsienicy, a także
stworzenie z metalowymi drutami sterczącymi z kości. Łączyło ich tylko jedno: zszarzałe ubranie.
Bellis nigdy nie widziała w jednym miejscu tak wielu prze‑tworzonych, tak wielu
pozmienianych w fabrykach kary. Niektórych zmodyfikowano dla celów przemysłu, innych
zdeformowano zaś tylko po to, aby wyglądali groteskowo, z odkształconymi ustami, oczami
i bogowie raczą wiedzieć czym jeszcze.
Było kilku więźniów-kaktusów, jak również przedstawicieli innych ras: hotchi z połamanymi
kręgosłupami, garstka khepri, których skarabeuszowe głowociała drgały i połyskiwały
w wypłukanym słońcu. Oczywiście nie zobaczyła żadnych vodyanoi. Podczas takiej podróży słodka
woda była zbyt cenna, aby ją marnować na utrzymywanie ich przy życiu.
Bellis usłyszała okrzyki strażników. Ludzie i kaktusy paradowali pośród prze‑tworzonych
z biczami w garści. Grupkami po dwóch, trzech i dziesięciu więźniowie zaczęli łazić w kółko po
pokładzie.
Tych, którzy leżeli bez ruchu, spotykała kara.
Bellis odwróciła wzrok.
A więc to byli jej niewidoczni towarzysze podróży.
„Świeże powietrze jakoś nie dodało im wigoru” – pomyślała bez emocji. Gimnastyka chyba
nie sprawiała im przyjemności.
*
Tanner Sack poruszał się dostatecznie szybko, aby nie dostać w skórę. Rytmicznie wodził
oczami: w dół na trzy długie kroki, żeby nie ściągać na siebie uwagi, potem do góry na jeden krok,
żeby zobaczyć niebo i wodę.
Statek wibrował z lekka od maszyny parowej na dole i żagle były naprężone. Skały Wyspy
Tańczącego Ptaka szybko uciekały do tyłu. Tanner pomału przesunął się ku prawej burcie.
Otaczali go mężczyźni, z którymi był upchnięty w jednej ładowni. Kobiety stały w mniejszych
grupkach, trochę z boku. Wszystkie miały brudne twarze i rzucały mu zimne spojrzenia. Nie zbliżał
się do nich.
Nagle usłyszał gwizdek, ostry, dwutonowy dźwięk różny od krzyku mew. Podniósł wzrok.
Szekel siedział na jakimś potężnym metalowym wysięgniku i szorował go do czysta. Kiedy ich
spojrzenia się spotkały, puścił oko do Tannera i uśmiechnął się pospiesznie. Tanner odwzajemnił
uśmiech, ale chłopiec nie patrzył już w jego stronę.
Oficer i marynarz z pięknymi epoletami dyskutowali na dziobie statku, nachyleni nad jakąś
mosiężną machiną. Kiedy Tanner wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, o co chodzi, dostał przez plecy
kijem, niezbyt mocno, ale z zapowiedzią, iż następnym razem będzie dużo gorzej. Strażnik-kaktus
wrzeszczał na niego, żeby się szybciej ruszał, dlatego jeszcze przyspieszył kroku. Obca tkanka
przyszyta do klatki piersiowej Tannera pulsowała. Macki swędziały i zrzucały skórę jak po oparzeniu
słonecznym. Z braku maści splunął na nie i wtarł ślinę.
Punktualnie o dziesiątej Bellis dopiła herbatę i wyszła na zewnątrz. Pokład został zamieciony
i wyszorowany do czysta. Ani śladu po więźniach, którzy niedawno na nim stali.
– Dziwnie mi się robi, kiedy pomyślę – powiedziała Bellis trochę później, kiedy spoglądali
z Johannesem na wodę – że w Nova Esperium być może będziemy przełożonymi mężczyzn i kobiet,
którzy płynęli z nami tym statkiem, i nigdy się tego nie dowiemy.
– W pani wypadku to wykluczone. Odkąd to językoznawca potrzebuje skazanego na karne
roboty asystenta?
– Przyrodnik też nie.
– Z gruntu się pani myli – odparł łagodnie. – Trzeba zanieść skrzynie do buszu, pozakładać
pułapki, wlec zanarkotyzowane albo martwe ciała, pokonać niebezpieczne zwierzęta... Praca
przyrodnika nie ogranicza się do malowania akwarelami. Pokażę pani kiedyś moje blizny.
– Mówi pan poważnie?
– Tak. – Zamyślił się. – Mam długie na trzydzieści centymetrów rozcięcie, będące pamiątką
po rozwścieczonej sarduli... ugryzienie noworodka chalkydri...
– Sarduli? Naprawdę? Mogę zobaczyć? Johannes pokręcił głową.
– Dopadła mnie... blisko intymnego miejsca.
Nie patrzył na nią, ale nie sprawiał wrażenia szczególnie tym zawstydzonego.
China Miéville BLIZNA Przełożył Tomasz Bieroń Tytuł oryginału The Scar Zysk i S-ka Wydawnictwo 2006 Wydanie I ISBN 83-7298-899-4
Claudii, mojej matce
A przecież wspomnienie nie chciało się wtopić w zachodzące słońce, to zielone i zastygłe spojrzenie na rozległy błękit morza, gdzie złamane serca są wydłubywane ze swoich ran. Ślepe niebo ukazało biel intelektu ludzkiej kości, zdzierając z pęknięcia emocje, aby ukazać tkwiący pod spodem żal. A lustro ukazuje mnie, nagi i bezbronny fakt. Dambudzo Marechera, Black Sunlight
Podziękowania Najserdeczniejsze i najgorętsze podziękowania dla Emmy Bircham, jak zawsze. Pragnę wyrazić ogromną wdzięczność wszystkim pracownikom wydawnictwa Macmillan i Del Ray, przede wszystkim moim redaktorom, Peterowi Lavery’emu i Chrisowi Schluepowi. A Mic Cheetham jak zwykle zasłużył sobie na moją niewypowiedzianą wdzięczność. Składam podziękowaniawszystkom osobom, które czytały wstępne wersje i udzieliły mi porad: mojej matce Claudii Lighfoot, mojej siostrze Jemimie Miéville, Maksowi Schaefferowi, Farah Mendelsohn, Markowi Gouldowi, Olivierowi Cheetamowi, Andrew Butlerowi, Mary Dandys, Nicholasowi Blake’owi, Deannie Hoak, Jonathanowi Straganowi, Coleen Lindsay, Kathleen O’Shea i Simonowi Kavanaghowi. Bez nich byłaby to znacznie gorsza książka.
Półtora kilometra pod najniższą chmurą kamień sączy wodę i zaczyna się morze. Nadano mu wiele imion. Każda zatoka, zatoczka i strużka została zaklasyfikowana, jakby była odrębna. A przecież morze jest jedno, wytyczanie granic to absurd. Morze wypełnia przestrzenie między kamieniami i piaskiem, łasi się do wybrzeży i zasypuje rowy między kontynentami. Na krańcach świata słona woda jest taka zimna, że aż parzy. Wielkie kawały zamarzniętego morza małpują ląd, pękają, trzaskają i przekształcają się, poprzecinane tunelami, mieszkaniami krabów mrozowych, filozofów ze skorupami z żywego lodu. Na południowych płyciznach są lasy robaków rurkowców, listownie i drapieżnych korali. Samogłowy poruszają się z idiotycznym wdziękiem. Trylobity zakładają gniazda w kościach i rozkładającym się żelazie. Morze kipi. Unoszący się swobodnie powierzchniacy żyją i umierają na górze, nigdy nie widząc brudu pod spodem. Złożone ekosystemy rozkwitają w sadzawkach szelfu i na płaskich terenach, ślizgają się na organicznych piarżyskach do krawędzi skalnych pólek i spadają do strefy głębinowej. Są wąwozy. Stworzenia lokujące się gdzieś pomiędzy mięczakami a bóstwami koczują cierpliwie poniżej trzynastego kilometra toni. W pozbawionym światła chłodzie toczy się brutalna ewolucja. Prymitywne istoty wydzielają szlam i fosforescencję, poruszając się szarpnięciami niewyraźnych kończyn. Logika ich form ma swój rodowód w koszmarach sennych. Są bezdenne słupy wody. Są miejsca, gdzie granitowo-błotny fundament morza opada pionowymi tunelami, które wylewają się na inne płaszczyzny, pod tak wielkim ciśnieniem, że woda płynie leniwie i gęsto. Wytryska porami rzeczywistości, przesączając się z powrotem niebezpiecznymi wylewami, zostawiając szczeliny, przez które mogą przeniknąć usunięte siły. W mroźnych, środkowych głębinach sztolnie hydrotermiczne przebijają się przez skały i bryzgają obłokami podgrzanej do nienaturalnej temperatury wody. Niepospolite stworzenia pławią się w tym lokalnym cieple przez całe swoje krótkie życie, nigdy nie wypływając poza metrową strefę ciepłej, zmineralizowanej wody, bo zimno by je zabiło. Krajobraz pod powierzchnią to krajobraz gór, kanionów i lasów, ruchomych wydm, lodowych jaskiń i cmentarzy. Woda jest gęsta od materii. W głębinach unoszą się dziwacznie wyspy, złapane w pułapkę czarodziejskich pływów. Niektóre mają rozmiary trumien, to płaty krzemienia i granitu, które nie chcą pójść na dno. Inne to poskręcane, długie na kilkaset metrów skały, zawieszone wiele kilometrów pod powierzchnią, jadące na grzbiecie powolnych, wyrafinowanych strumieni. Na tych niezatapialnych lądach żyją cale społeczności, rozkwitają ukryte królestwa. Na dnie oceanu jest heroizm i brutalna wojna, niezauważana przez mieszkańców stałego lądu. Są bogowie i katastrofy. Między morzem a powietrzem kursują intruzi. Ich cienie kładą się na dnie tam, gdzie jest dostatecznie wysoko, aby dosięgało światło. Statki kupieckie i kogi, statki wielorybnicze przepływają nad zbutwiałymi szczątkami innych kryp. Ciała marynarzy użyźniają wodę. Padlinożerne ryby karmią się oczami i ustami. W architekturze koralu są szczerby w miejscach, z których zabrano maszty i kotwice. Stracone okręty są opłakiwane lub zapominane, żywe dno morza bierze je do siebie i chowa pod nawarstwieniami skorupiaków, udostępnia je jako jaskinie dla pozakastowych raków lub innych, jeszcze bardziej prymitywnych stworzeń. W najgłębszych miejscach, gdzie zasady fizyki rozpadają się pod miażdżącym ciężarem wody, ciała wciąż opadają miękko przez ciemności, wiele dni po zatonięciu ich jednostek. Rozkładają się podczas swojej długiej podróży w dół. O czarny piasek na dnie świata uderzą
tylko obrośnięte algami kości. * Na krawędzi półek skalnych, gdzie zimna, jasna woda ustępuje przejmującym ciemnościom, kuśtyka samiec raka. Dostrzega ofiarę, stuka i grzechocze gardłowo, aby zdjąć kaptur ze swej myśliwskiej kałamarnicy i wystrzelić. Pocisk wyfruwa, mknie ku ławicy spasionych makreli, które kotłują się i porządkują szyki jak chmura sześć metrów wyżej. Długie na niecałe pół metra macki rozprostowują się i ponownie podwijają. Kałamarnica powraca do swego pana, wlokąc konającą rybę, a ławica na powrót zwiera szeregi. Rak ucina głowę i ogon makreli i wrzuca tułów do siatkowej torby u pasa. Zakrwawiony łeb daje kałamarnicy do pogryzania. Górna część ciała raka, miękka i nie opancerzona, odczuwa najmniejsze zmiany ciśnienia wody i temperatury. Rak czuje świerzbienie skóry, kiedy skomplikowane przepływy wodne spotykają się ze sobą i wchodzą w interakcje. Z nagłym spazmem chmura makreli zbija się w kupę i znika za spieczoną skórką rafy koralowej. Rak unosi ramię i każe kałamarnicy się przybliżyć, po czym łagodnie dodaje jej otuchy. Przebiera palcami po swoim harpunie. Stoi na granitowej półce, wodorosty i paprocie pieszczą jego długie podbrzusze. Po prawej dźwigają się wzwyż nabrzmienia porowatej skały. Po lewej zbocze szybko opada do dysfotycznej wody. Rak czuje chłód bijący z dołu. Spogląda w stromą gradację błękitu. Daleko w górze, na powierzchni, falują zmarszczki światła. Rak stoi tylko trochę powyżej granicy wiecznych ciemności. Stąpa ostrożnie, na krawędzi płaskowyżu. Często przychodzi tutaj polować, bo miejscowa zwierzyna jest mniej ostrożna, z dala od jaśniejszych, cieplejszych płycizn. Czasem z głębin wynurza się ciekawski gruby zwierz, nienawykły do jego sprytnej taktyki i najeżonych włóczni. Rak przemieszcza się nerwowo w prądzie wodnym i patrzy w stronę otwartego morza. Czasem ze strefy półmroku wynurza się nie zwierzyna łowna, tylko drapieżniki. Przetaczają się przez niego falki zimna. Kamyczki u jego stóp są wyrywane z posad, powoli podskakują w dół zbocza i znikają z pola widzenia. Rak bierze się w garść na śliskich głazach. Gdzieś w dole słychać cichą perkusję kamieni. Po skórze przebiega mu chłód, którego nie przyniósł żaden prąd. Kamienie zmieniają układ i płyn taumaturgiczny tryska przez nowe szczeliny. Z zimnej wody, na skraju ciemności, wynurza się coś złowrogiego. Myśliwska kałamarnica raka wpada w panikę i kiedy on znowu wypuszcza ją do boju, natychmiast rzuca się w górę zbocza, ku światłu. Rak wbija wzrok w głębiny, szukając źródła tego groźnego dźwięku. Rozlega się złowróżbna wibracja. Kiedy rak usiłuje przebić wzrokiem wodę skażoną kurzem i planktonem, coś się porusza. Daleko w dole dygocze kamienna zatyczka większa od człowieka. Rak panikuje, kiedy wielki, nieregularny kamień nagle wyzwala się i zaczyna zsuwać. Grzmiące odgłosy tej wędrówki nie cichną jeszcze długo po tym, jak kamień przestaje być widoczny. W zboczu jest teraz dziura, plamiąca morze ciemnością. Przez jakiś czas panuje cisza i bezruch, rak z niepokojem przebiera palcami po włóczni, ściskają, unosi i czuje, że drży. A potem z dziury miękko wyślizguje się coś bezbarwnego i zimnego. Wprawia oko w dezorientację, mknąc z groteskową organiczną chyżością, której intencji nie sposób zgłębić, jak w wypadku krwi cieknącej z rany. Rak znieruchomiał. Jego strach jest dojmujący. Wyłania się inny kształt. Rak znowu nie umie go rozszyfrować: wymyka się jego władzom poznawczym. Jest jak wspomnienie albo wrażenie. Nie pozwoli się nazwać. Jest szybki, cielesny i lodowato przerażający.
Za nim idzie następny i jeszcze jeden, wreszcie w ciemności płynie szybki, nieprzerwany strumień. Twory te przemieszczają się, nie całkiem niewidzialne, łączą się ze sobą i rozpraszają, ich ruchy są nieprzejrzyste. Rak nie porusza się. Słyszy dziwne, szeptane dyskusje na grzbietach pływów. Otwiera szerzej oczy, kiedy widzi potężne, zakrzywione do tyłu zęby, fałdziste ciała. Wężowate, muskularne twory trzepoczą w lodowatej wodzie. Rak szarpie całym ciałem i cofa się o krok, jego stopy ślizgają się na pochyłym kamieniu, próbuje się uspokoić, ale za wolno – wychodzą z niego ciche, potrzaskane dźwięki. Jednym leniwym, drapieżnym szarpnięciem ciemne stworzenia odbywające w dole naradę poruszają się. Rak widzi ciemne punkty tuzina oczu i wie, z mdlącym strachem, że patrzą. A potem, z monstrualnym wdziękiem, startują do góry i rzucają się na niego.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KANAŁY
Rozdział pierwszy Dopiero jakieś szesnaście kilometrów za miastem rzeka wytraca impet, wpływając do pozarastanej delty, która łączy się z Zatoką Żelazną. Statki, które wyruszają w podróż na wschód z Nowego Crobuzon, napotykają mniej wypiętrzony krajobraz. Na południe znajdują się szałasy i zbutwiałe pomosty, z których wiejscy robotnicy rolni łowią ryby dla uzupełnienia monotonnej diety. Dzieci nieufnie machają podróżnym. Od czasu do czasu trafia się skalny pagórek albo zagajnik ciemnodrzewu, tam nie można uprawiać roli, ale generalnie ziemia nie jest kamienista. Ze statków marynarze widzą nad pasem żywopłotu, drzew i jeżyn ciąg pól. Jest to szczeciniasty koniec Spirali Zbożowej, długiego węża ziemi uprawnej, która żywi miasto. Na polach widać mężczyzn i kobiety, zbierają plon, orzą czarną ziemię albo wypalają ściernisko – zależnie od pory roku. Między polami pływają łodzie na pych. Kanałami ukrytymi za groblami z ziemi i roślinności kursują bez końca pomiędzy metropolią a plantacjami. Wożą na wieś środki chemiczne i paliwo, kamień, cement i przedmioty zbytku. Wracają do miasta obok mórg upraw usianych wioseczkami, wielkimi domami i młynami, załadowane workami zboża i mięsa. Transport nigdy nie ustaje. Nowe Crobuzon jest nienasycone. Północny brzeg Wielkiej Smoły jest bardziej dziki. Ten długi pas suchej roślinności i bagien ciągnie się przez ponad sto dwadzieścia kilometrów, aż do miejsca, gdy wzgórza i niskie góry skradające się z zachodu całkiem go pochłoną. Ograniczony przez rzekę, góry i morze skalisty busz jest miejscem opuszczonym. Jeśli zamieszkuje go jakieś stworzenia inne od ptaków, to się nie pokazują. Bellis Coldwine wsiadła na statek płynący na wschód w ostatnim kwartale roku, kiedy bezustannie pada deszcz. Widziane przez nią pola były jedynie zimnym błotem. Po półnagich drzewach spływała woda. Na tle chmur ich sylwetki wyglądały jak narysowane niewysychającym tuszem. Później, wróciwszy myślami do tych ponurych czasów, Bellis była wstrząśnięta szczegółami swoich wspomnień. Pamiętała kształt klucza gęsi, które przeleciały z krzykiem nad statkiem. Pamiętała smród żywicy i ziemi. Pamiętała łupkowy odcień nieba. Pamiętała, że przeszukiwała wzrokiem żywopłoty, ale nie zobaczyła nikogo. Tylko nici dymu drzewnego w nasiąkniętym wodą powietrzu i przysadziste domy zamknięte przed niepogodą. Powściągliwy ruch zieleni na wietrze. Stała na pokładzie zawinięta w szal, wypatrywała za bawiącymi się dziećmi, wędkarzami albo kimś pielęgnującym jeden z zapuszczonych warzywników. Ale słyszała tylko dzikie ptactwo. Jedynymi formami o ludzkich kształtach, które widziała, były strachy na wróble, z pozbawionym emocji wyrazem wieśniaczych twarzy. Podróż nie trwała długo, ale wspomnienie o niej zawładnęło nią jak infekcja. Czuła się przywiązana postronkiem do miasta, które zostało z tyłu, toteż im bardziej się oddalała, tym bardziej wydłużały się minuty, przeciągając jej małą podróż.
A potem postronek pękł i wyrzuciło ją jak z katapulty – znalazła się tutaj, teraz, sama i z dala od domu. Znacznie później, kiedy była wiele kilometrów od wszystkiego, co znała, Bellis budziła się zaskoczona, że nie śniła o mieście, które od ponad czterdziestu lat było jej domem. Śniła o tym małym odcinku rzeki, o tym osmaganym przez żywioły prowincjonalnym korytarzu, który otaczał ją przez mniej niż pół dnia. Na kawałku spokojnej wody, kilkaset metrów od kamienistego brzegu Zatoki Żelaznej, zacumowane były trzy rozpadające się statki. Ich kotwice tkwiły głęboko w szlamie, a łańcuchy obrosły wieloletnią warstwą skorupiaków. Nie nadawały się do pływania po morzu, posmarowane smołą, z wielkimi drewnianymi konstrukcjami wznoszącymi się chybotliwie na rufie i dziobie. Z masztów zostały kikuty. Kominy były zimne i oblepione starym guanem. Okręty stały blisko siebie. Otaczały je boje złączone łańcuchem, biegnącym nad i pod wodą. Trzy stare jednostki tkwiły zamknięte na własnym poletku morza, nie poruszanym żadnymi prądami. Przyciągały wzrok. I były obserwowane. Na innym statku, nieco dalej, Bellis przystawiła głowę do bulaju i spojrzała na nie, jak to już zrobiła kilkakrotnie w ciągu minionych godzin. Splotła ciasno ramiona pod piersiami i nachyliła się w stronę szyby. W jej kajucie panowała cisza. Ruch morza w dole był tak powolny i niewielki, że właściwie niedostrzegalny. Niebo było szare jak krzemień i mokre. Brzeg i skaliste wzgórza otaczające Zatokę Żelazną wyglądały na zmęczone i zmarznięte, z łatami płożącej się trawy i jasnych, słonowodnych paproci. Te drewniane kadłuby na wodzie stanowiły najciemniejsze akcenty w polu widzenia. Bellis powoli usiadła z powrotem na pryczy i wzięła do ręki list. Był pisany jak dziennik: linijki lub akapity oddzielone datami. Czytając najnowsze wpisy, otworzyła blaszaną puszkę z cigarillos i zapałkami. Zapaliła i zaciągnęła się głęboko, po czym wyjęła wieczne pióro i, zanim wypuściła dym, dodała kilka słów zwięźle oddających myśl. Czaszela, 26 rindena 1779; pokład „Terpsychorii” Minął już prawie tydzień, odkąd opuściliśmy przystań w Smołoujściu i cieszę się, że stamtąd wyjechałam. To brzydkie, brutalne miasto. Noce spędzałam na kwaterze, tak jak mi doradzano, ale dni należały do mnie. Zobaczyłam wszystko, co istotne. Miasto jest cienkie jak wstążka – pas przemysłowy, który ciągnie się mniej więcej półtora kilometra na północ i południe od ujścia, przecięty wodą. Każdego dnia o świcie do kilku tysięcy mieszkańców dołącza wielka rzesza przybyszów z metropolii, którzy statkami i wozami przybywają tu z Nowego Crobuzon do pracy. Każdej nocy bary i burdele są tłoczne od nietutejszych marynarzy na krótkiej przepustce. Słyszałam, że najbardziej renomowane statki płyną dodatkowe kilka kilometrów do samego Nowego Crobuzon, aby rozładować swój fracht w dokach Kelltree. Port w Smołoujściu od dwustu lat działa na pół gwizdka. Tylko frachtowce i statki korsarskie robią tutaj rozładunek – ich fracht też trafia do miasta, ale oni nie mają czasu i pieniędzy na przebycie jeszcze tych kilku kilometrów ani środków na wyższą opłatę pobieraną przez administrację kanału.
Tu zawsze są statki. Zatoka Żelazna roi się od nich – odpoczywających po długich wyprawach, szukających schronienia przed morzem. Statków kupieckich z Gnurr Kett, Khadoh i Shankell, zmierzających do Nowego Crobuzon albo z Nowego Crobuzon, zacumowanych na tyle blisko Smołoujścia, aby ich załogi mogły znaleźć chwilę wytchnienia. Czasem, daleko na środku zatoki, widywałam morskie wyrmeny wypuszczane ze statków-rydwanów, igrające i polujące. Gospodarka Smołoujścia nie ogranicza się do prostytutek i piractwa. W mieście jest pełno zakładów przemysłowych i bocznic kolejowych. Miasto żyje z budowy statków, jak to robiło od stuleci. Wybrzeże jest usiane stoczniami, z pochylniami, które tworzą nieziemski las pionowych dźwigarów. W niektórych straszą upiorne, niedokończone jednostki. Praca jest ustawiczna, głośna i brudna. Ulice są poprzecinane małymi prywatnymi liniami kolejowymi, które przewożą drewno, paliwo czy cokolwiek z jednej strony Smołoujścia na drugą. Każda firma zbudowała sobie własną linię łączącą jej rozmaite obiekty i nikogo na nianie wpuszcza. Miasto jest idiotyczną gmatwaniną linii kolejowych, które niepotrzebnie się powielają. Nie wiem, czy to wszystko jest Ci wiadome. Nie wiem, czy odwiedzałeś to miasto. Stosunek tutejszych do Nowego Crobuzon jest ambiwalentny. Smołoujście nie przetrwałoby ani jednego dnia bez mecenatu stolicy. Wiedzą o tym, co budzi w nich resentymenty. Ich arogancka niezależność to tylko poza. Musiałam zatrzymać się tutaj prawie trzy tygodnie. Kapitan „Terpsychorii” był zbulwersowany, kiedy mu powiedziałam, że wsiądę w Smołoujściu, zamiast popłynąć z nim z samego Nowego Crobuzon, ale uparłam się, bo musiałam. Moja pozycja na tym statku była uwarunkowana znajomością rączego salkrikaltorskiego, na którą niezgodnie z prawdą się powołałam. Miałam niecały miesiąc na to, aby przeistoczyć kłamstwo w prawdę. Załatwiłam sobie, że dni spędzałam w Smołoujściu w towarzystwie niejakiego Marikkatcha, leciwego raka, który zgodził się zostać moim nauczycielem. Codziennie chodziłam nad słonowodne kanały dzielnicy raków. Siadałam na niskim balkonie, który otaczał jego pokój, a on wspierał opancerzoną, dolną część ciała na jakimś zanurzonym w wodzie meblu, drapał się po chudej, ludzkiej klatce piersiowej i męczył mnie swoimi wywodami. Nie było łatwo. On nie umie czytać. Nie jest nauczycielem z wykształcenia. Mieszka w mieście tylko dlatego, że okaleczył go jakiś drapieżnik, urywając mu prawie całą nogę po lewej stronie, toteż nie może polować nawet na ślamazarne ryby z Zatoki Żelaznej. Sądzę, że wyszłaby z tego lepsza historia, gdybym napisała, że budził moją sympatię, że jest uroczym, aczkolwiek nieco zrzędliwym starszym panem, ale tak naprawdę to ladaco i nudziarz. Ale nie mogłam sobie pozwolić na narzekanie. Nie miałam wyboru, jak tylko skupić się, wykonać kilka zaklęć koncentracyjnych, wprowadzić się w językowy trans – ach, jakie to było trudne, bo od tak dawna nie ćwiczyłam umysłu, że zrobił się obrzydliwie zgnuśniały! – i spijać każde jego słowo.
Nauka była pospieszna i niesystematyczna – żeby nie powiedzieć kompletnie chaotyczna – ale zanim „Terpsychoria” zawinęła do portu, umiałam się porozumieć w mlaskowej mowie raka. Zostawiłam tego zgorzkniałego, starego drania w jego stojącej wodzie, wypowiedziałam kwaterę i przeniosłam się do kajuty, w której teraz piszę. Wypłynęliśmy z portu w Smołoujściu w pylnik, kierując się z wolna ku bezludnym, południowym brzegom Zatoki Żelaznej, trzydzieści dwa kilometry od miasta. W starannym szyku, w strategicznych punktach na skraju zatoki, w zacisznych miejscach koło pagórkowatego lądu i sosnowych lasów, dostrzegłam statki. Nikt nie chce o nich mówić. Wiem, że są to statki rządu nowocrobuzońskiego. Kaperskie i inne. Dzisiaj jest czaszela. W łańcolę zdołałam przekonać kapitana, żeby puścił mnie na ląd i spędziłam przedpołudnie na brzegu. Zatoka Żelazna nie grzeszy urodą, ale wszystko jest lepsze od tego przeklętego statku. Zaczynam wątpić, czy po Smołoujściu w ogóle nastąpiła jakaś poprawa. Nieustanny, debilny plusk fal doprowadza mnie do obłędu. Dwaj małomówni marynarze zawieźli mnie łodzią wiosłową na brzeg i patrzyli bez litości, jak przestępuję przez burtę i brodzę w lodowatej wodzie. Moje buty do tej pory są sztywne i białe od soli. Usiadłam na kamienistej plaży i rzucałam kamyki do wody. Przeczytałam kawałek długiej, kiepskiej powieści, którą znalazłam na okręcie. Obserwowałam statek. Jest zacumowany blisko więzień, dzięki czemu nasz kapitan może bez problemu podejmować wyższych rangą więzienników i toczyć z nimi rozmowy. Obserwowałam same statki karne. Na ich pokładach i za bulajami nie było żadnego ruchu. Ani śladu ruchu. Słowo daję, nie wiem, czy dam radę. Tęsknię za Tobą i za Nowym Crobuzon. Pamiętam moją podróż. Trudno uwierzyć, że tylko szesnaście kilometrów dzieli miasto od zapomnianego przez Boga morza. Rozległo się stukanie do drzwi malutkiej kajuty. Bellis zacisnęła usta i pomachała kartką papieru, żeby ją wysuszyć. Niespiesznie złożyła ją i schowała do komody ze swoim dobytkiem. Podciągnęła kolana trochę wyżej i bawiła się piórem, patrząc, jak drzwi się otwierają. W progu stała zakonnica, uchwyciwszy się obu stron framugi. – Mogę wejść, panno Coldwine? – spytała niepewnie. – To jest też siostry kajuta – odparła cicho Bellis. Pióro wirowało wokół kciuka. Była to neurotyczna sztuczka, którą Bellis opanowała na uniwersytecie. Siostra Meriope wtoczyła się do środka i usiadła na wolnym krześle. Przygładziła
ciemnordzawy habit i zaczęła się bawić kwefem. – Minęło już trochę czasu, odkąd zostałyśmy współlokatorkami, panno Coldwine – zaczęła siostra Meriope – ale ja w ogóle nie mam poczucia, że panią znam. I nie chciałabym, żeby ta sytuacja się utrzymywała. Będziemy razem podróżować i mieszkać przez wiele tygodni... Odrobina zażyłości, odrobina bliskości z pewnością pozwoliłaby mam przyjemniej je spędzić... Głos odmówił jej posłuszeństwa i ciasno splotła dłonie. Bellis patrzyła na nią bez ruchu. Wbrew sobie poczuła, że do jej duszy napływa strużka wzgardliwej litości. Umiała sobie wyobrazić, jak postrzegają siostra Meriope: kanciasta, ostra, chuda jak patyk. Blada. Usta i włosy poplamione zimnym fioletem koloru sińców. Wysoka i bezwzględna. „Nie masz poczucia, że mnie znasz, siostro – pomyślała – bo w ciągu tygodnia powiedziałam do ciebie nie więcej niż dwadzieścia słów, nie patrzę na ciebie, dopóki się do mnie nie odezwiesz, a wtedy miażdżę cię wzrokiem”. Westchnęła. Meriope była okaleczona przez swoje powołanie. Bellis umiała sobie wyobrazić, że zakonnica pisze w swoim dzienniku: „Panna Coldwine jest milcząca, ale wiem, że pokocham ją jak siostrę”. „Nie zamierzam dać się wplątać w znajomość z tobą” – pomyślała Bellis. „Nie będę twoją powierniczką. Nie zbawię cię, niezależnie od tego, jaka tragedia rodem z kiepskiego melodramatu cię tutaj sprowadza”. Bellis bez słowa patrzyła na siostrę Meriope. Kiedy się sobie przedstawiły, Meriope twierdziła, że płynie do kolonii zakładać kościół, nawracać, na chwałę Dariocha i Jabbera. Jej słowom towarzyszyło pociągnięcie nosem i ukradkowe spojrzenie, przez co były idiotycznie nieprzekonujące. Bellis nie wiedziała, dlaczego wysyłają Meriope do Nova Esperium, ale musiało się to wiązać z jakimś nieszczęściem lub hańbą, pogwałceniem jakiegoś idiotycznego ślubu zakonnego. Spojrzała w okolice pępka Meriope, szukając spęcznienia pod tymi wybaczającymi szatami. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Córki Dariocha zobowiązywały się do rezygnacji ze zmysłowych uciech. „Nie zamierzam brać na siebie roli twojego spowiednika” – pomyślała Bellis. „Muszę sobie radzić z moim własnym sakramenckim wygnaniem”. – Obawiam się, że siostra zastała mnie przy pracy – powiedziała. – Niestety, nie mam czasu na rozmowy towarzyskie. Może innym razem. Zezłościła się na siebie za tę furteczkę, ale niepotrzebnie: Meriope była załamana. Kapitan chce panią widzieć – powiedziała przygnębiona zakonnica. – O szóstej w jego kajucie. Wyszła na korytarz jak zbity pies. Bellis westchnęła i zaklęła pod nosem. Zapaliła kolejne cigarillo i dopiero jak je skończyła, ponownie wyjęła list. „Chyba zwariuję – nagryzmoliła szybko – jeśli ta przeklęta zakonnica nie przestanie się do mnie łasić i nie zostawi mnie w spokoju. Niech bogowie mają mnie w swojej opiece. Niech bogowie spuszczą zarazę na ten przeklęty statek”. Było ciemno, kiedy Bellis udała się do kapitana. Jego kajuta pełniła również funkcję biura. Była nieduża, ładnie urządzona w ciemnodrzewie i mosiądzu. Na ścianach wisiało trochę obrazów i rycin. Od jednego spojrzenia Bellis wiedziała, że nie należą do kapitana, tylko do wyposażenia statku. Kapitan Myzovic pokazał jej gestem, żeby usiadła. – Panno Coldwine, mam nadzieję, że kajuta spełnia pani wymagania. Jedzenie? Załoga? Znakomicie, znakomicie. – Rzucił okiem na papiery, które leżały na jego biurku. – Chciałem z panią
omówić kilka spraw. – Czekała ze wzrokiem utkwionym w kapitanie. Był przystojnym mężczyzną po pięćdziesiątce, o twardym obliczu. Mundur miał czysty i odprasowany, co nie należało do reguły wśród kapitanów marynarki. Bellis nie wiedziała, co byłoby dla niej korzystniejsze: spokojnie patrzeć mu w oczy czy skromnie spuścić wzrok. – Panno Coldwine, nie poświęciliśmy zbyt wiele uwagi pani obowiązkom. Oczywiście wyświadczę pani tę grzeczność, że będę panią traktował jak damę. Muszę pani powiedzieć, że nie jestem przyzwyczajony do zatrudniania osób pani płci i gdyby pani referencje nie zrobiły wrażenia na władzach Esperium, to zapewniam panią... – Pozwolił temu zdaniu rozpierzchnąć się. – Nie zamierzam obarczać pani niewygodami. Mieszka pani w kajucie pasażerskiej. Jada pani w mesie pasażerskiej. Ale, jak pani wiadomo, nie jest pani pasażerem z biletem. Sprowadzają panią do siebie władze kolonii Nova Esperium i na czas podróży ja ich reprezentuję. Dla siostry Meriope, doktora Tearflya i innych nie ma to większego znaczenia, ale dla pani oznacza to, że jestem pani pracodawcą. Oczywiście nie należy pani do załogi – ciągnął. – Nie będę pani rozkazywał, tak jak rozkazuję im. Jeśli pani woli, będę panią prosił o wykonywanie obowiązków, ale życzę sobie, aby pani te prośby spełniała. – Zmierzyli się nawzajem wzrokiem. – Rzecz jasna – podjął nieco mniej rygorystycznym tonem – nie przewiduję żadnych uciążliwych zadań. Większość załogi pochodzi z Nowego Crobuzon lub Spirali Zbożowej, a pozostali świetnie władają językiem ragamoll. Będę pani potrzebował przede wszystkim na Salkrikaltorze, a przybędziemy tam najwcześniej za tydzień, ma pani zatem mnóstwo czasu na to, żeby wypocząć, poznać innych pasażerów. Wypływamy jutro wczesnym rankiem. Podejrzewam, że zanim pani wstanie, będziemy już na morzu. – Jutro? – zdziwiła się Bellis. Było to pierwsze słowo, które wypowiedziała, kiedy przyszła do kapitana. Ten spojrzał na nią ostro. – Tak. Czy to stanowi dla pani jakiś problem? – Pierwotnie – odparła głosem nie zdradzającym żadnych emocji – mówił mi pan, że wypływamy w pylnik, panie kapitanie. – Owszem, panno Coldwine, ale plany się zmieniły. Skończyłem robotę papierkową znacznie szybciej, niż się spodziewałem, a moi koledzy ze statku karnego są gotowi przekazać mi skazańców dzisiaj wieczorem. Wypływamy jutro. – Liczyłam na to, że uda mi się wrócić do miasta i wysłać list – oznajmiła Bellis, wciąż beznamiętnym tonem. – Ważny list do znajomego w Nowym Crobuzon. – Wykluczone. Nie da się zrobić. Nie zamierzam dłużej tutaj sterczeć. – Bellis siedziała bez ruchu. Nie bała się tego człowieka, ale nie miała nad nim żadnej władzy. Usiłowała wymyślić, co mogłoby wzbudzić jego życzliwość i nakłonić do przystania na jej prośbę. – Panno Coldwine – odezwał się znienacka i ku zaskoczeniu Bellis jego głos był znacznie łagodniejszy. – Obawiam się, że jutrzejszy termin wypłynięcia jest już nieodwołalny. Jeśli pani chce, może pani oddać list porucznikowi statku karnego Catarrsowi, ale powiem szczerze, iż nie jest to całkiem godny zaufania kanał przesyłowy. Będzie pani miała okazję wyekspediować swoją korespondencję na Salkrikaltorze. Nawet jeśli nie spotkamy tam żadnych statków z Nowego Crobuzon, jest tam magazyn, do którego wszyscy kapitanowie mają klucze. Tam zostawi pani list i zabierze go następny statek do kraju. Opóźnienie nie będzie duże. Może pani z tego wyciągnąć ważną naukę, panno Coldwine – dodał. – Na morzu nie wolno tracić czasu. Niech pani będzie łaskawa zapamiętać: nie zwlekać. Bellis posiedziała jeszcze trochę, ale ponieważ nie mogła nic zrobić, zacisnęła usta i wyszła. Długo stała pod zimnym niebem Zatoki Żelaznej. Gwiazd nie było widać, a księżyc i jego siostry, dwa małe satelity, rozmywały się. Bellis ruszyła, odrętwiała z zimna, po krótkiej drabince
weszła na przedni pokład i skierowała się ku bukszprytowi. Chwyciła za żelazny reling i stanęła na palcach. Jej wzrok sięgał spory kawałek nad bezświetlne morze. Odgłosy załogi za jej plecami zamierały. W oddali dostrzegła dwie skapujące szpile światła: pochodnię na mostku statku karnego i jej bliźniaczkę w czarnych odmętach. Z bocianiego gniazda lub jakiejś rei, z bliżej nieokreślonego miejsca położonego co najmniej sto stóp nad jej głową, dobiegły ją dźwięki czyjegoś śpiewu. W niczym nie przypominało to bezdennie głupich szant, które słyszała w Smołoujściu. Pieśń była powolna i wymagała dużego kunsztu. „Będziesz musiał zaczekać na mój list” – powiedziała bezgłośnie Bellis. „Będziesz musiał zaczekać na wieści ode mnie. Będziesz musiał zaczekać trochę dłużej, aż dotrę do krainy ludzi- raków”. Wpatrywała się w noc do momentu, gdy ostatnie linie podziału na brzeg, morze i niebo zatraciły się. Potem, otulona ciemnościami, powoli ruszyła ku rufie, w stronę ciasnych drzwi i niskich korytarzy wiodących do jej kajuty – wycinka przestrzeni, który wyglądał jak pomyłka popełniona przy projektowaniu statku. Później statek poruszył się ciężko, o najzimniejszej porze. Bellis drgnęła na swojej pryczy, podciągnęła koc pod szyję i gdzieś poniżej progu snu zdała sobie sprawę, że odbywa się załadunek żywego frachtu. Jestem zmęczony tutaj w ciemnościach i jestem nabrzmiały ropą. Moja skóra jest napięta, pomarszczona, wyje, kiedy jej dotknę. Jestem zainfekowany. Boli mnie tam, gdzie dotknę, a dotykam się wszędzie, aby sprawdzić, czy cały nie zdrętwiałem. Wciąż jednak dziękuję temu, co sprawia, że moje żyły wypełnia krew. Drażnię strupy i podchodzą nią obficie. Taka mała pociecha, mimo bólu. * Przychodzą po nas, kiedy powietrze jest takie nieruchome i czarne, nie słychać nawet nawoływania morskich ptaków. Otwierają drzwi i świecą do środka, wyławiając nas z ciemności. Prawie się wstydzę, że tak ulegliśmy, ulegliśmy brudowi. Nie widzę nic oprócz ich świateł. Tych, co leżą razem, rozdzielają, i opasuję ramionami spastyczną tkankę, która pulsuje mi w talii, kiedy zaczynają nas spędzać na górę. Wędrujemy smolistymi korytarzami i przez maszynownie, bardzo chcę wiedzieć, do czego to wszystko służy. Jestem gorliwszy, jestem szybszy od niektórych starych zgiętych wpół, kaszlących, pryskających śliną i bojących się poruszyć. A potem następuje połknięcie, jestem zjedzony przez zimno, pożarty przez ciemności i, na spółkujących bogów, jesteśmy na zewnątrz. Na zewnątrz. Jestem od tego ogłupiały. Ogłupiały z zachwytu. To już tyle czasu. Zbijamy się w kupę, każdy zetknięty z sąsiadem jak troglodyci, jak krótkowzroczne trowy. Starzy są w strachu przez brak ścian i kątów, przez ruch zimna, przez wodę i powietrze. Mógłbym zawołać: „Bogowie, pomóżcie!”. Mógłbym.
Wszystko czarne na czarnym tle, ale i tak widzę wzgórza, wodę, chmury. Widzę więzienia ze wszystkich stron, podskakują jak spławiki. Niech nas wszystkich Jabber porwie. Widzę chmury. „Ja cię sadzę” – świergolę, jakbym uspokajał niemowlę. To dla mnie jest przeznaczony ten kojący dźwięk. A potem popychają nas jak bydło, powłóczenie nogami, ślinienie się, pierdzenie, zdziwione mamrotanie, przez pokład okaleczony ciężarem ciał i kajdan, na rozkołysany most linowy. Poganiają nas, wszystkich co do jednego, każdy zatrzymuje się na chwilę na środku nisko zwieszonego przejścia między statkami, ich myśli są widzialne i jasne jak chymiczna erupcja. Zastanawiają się nad skokiem. Do wód zatoki. Ale linowe ściany po bokach mostka są wysokie, z drutem kolczastym na górze, a nasze biedne ciała są obolałe, słabe, każdy po chwili wahania rusza dalej, przeprawia się na nowy statek. Jak też przystają, kiedy przychodzi moja kolej. Tak jak inni, za bardzo się boją. A potem jest nowy pokład pod stopami, wyszorowany do gładkości żelaza i czysty, wibruje od silników, kolejne korytarze i brzęk kluczy, i po tym wszystkim jeszcze jeden długi, nieoświetlony pokój, gdzie padamy wyczerpani i pozamieniani, gdzie podnosimy się powoli, żeby sprawdzić, kogo mamy za nowego sąsiada. Wokół mnie rozpoczynają się syczane dyskusje i pyskówki, kłótnie i uwiedzenia, i gwałty, które składają się na nasze życie polityczne. Zawiązują się nowe sojusze. Nowe hierarchie. Przez jakiś czas siedzą osobno, w cieniu. Nadal tkwię w tej chwili, kiedy wkroczyłem w noc. Jak muszka w bursztynie. Dałem się złapać w pułapkę, ale – niech mnie licho – jaki jestem dzięki temu piękny! Mam teraz nowy dom. Będę mieszkał w tej chwili jak najdłużej, dopóki wspomnienia nie ulegną rozkładowi, a wtedy wyjdę, przybędę w to nowe miejsce, w którym siedzimy. Rury łomoczą gdzieś jak wielkie młoty.
Rozdział drugi Za Zatoką Żelazną morze było brutalne. Jego chlapiący atak zbudził Bellis. Opuściła kajutę, przechodząc obok siostry Meriope, która, jak sądziła Bellis, wymiotowała nie tylko na skutek choroby morskiej. Na pokładzie powitał ją wiatr i głośne trzaskanie, bo żagle szarpały się jak zwierzęta na postronkach. Olbrzymi komin wypluł trochę sadzy, statek buczał mocą parowego silnika głęboko w dole. Bellis usiadła na kontenerze. „A więc ruszamy” – pomyślała nerwowo. „Odpływamy. Żegnamy stały ląd”. Kiedy stali na cumach, na „Terpsychorii” wrzała praca: ktoś zawsze coś szorował albo podnosił jakieś urządzenie, albo biegał z jednego końca statku na drugi. Teraz jednak wrażenie ogólnej krzątaniny nasiliło się niepomiernie. Bellis obserwowała pokład główny, jeszcze niegotowa spojrzeć na morze. Takielunek roił się od żywych stworzeń. Większość marynarzy wywodziła się spośród ludzi, ale tu i ówdzie wyposażony w kręgosłup hotchi śmigał po siatkach lin na bocianie gniazdo. Na pokładach ludzie przeciągali kontenery, kręcili korbami ogromnych wind, wykrzykiwali komendy niezrozumiałym, skrótowym żargonem, przesuwali łańcuchy przez wielkie bloki. Widziała mamucich przedstawicieli rodu ludzi-kaktusów, zbyt ciężkich i niezdarnych, żeby wspinać się po linach, ale nadrabiali to staraniami na dole, swoją siłą. Włókniste roślinne bicepsy prężyły się potężnie, kiedy ciągnęli i pchali. Chodzili wśród nich oficerowie w granatowych mundurach. Wicher owiewał statek i peryskopowe nasady komina zawodziły jak smętne flety. Bellis skończyła cigarillo. Wstała powoli i podeszła do burty, ze spuszczonymi oczami, dopiero przy relingu spojrzała w morze. Nie było widać ani skrawka lądu. „Och, bogowie, spójrzcie na to wszystko” – pomyślała wstrząśnięta. Po raz pierwszy w życiu Bellis nie widziała wokół siebie nic oprócz wody. Była sama pod kolosalnym, stojącym dęba niebem i lęk wezbrał w niej jak żółć. Bardzo chciała znaleźć się z powrotem pośród uliczek swego miasta. Bryzgi piany szybko rozchodziły się po statku, znikając i natychmiast pojawiając się znowu. Woda tworzyła misterne marmurkowe wzory. Ustępowała drogi statkowi, tak jak ustąpiłaby drogi wielorybowi, kanadyjce czy liściowi – tępa zgodliwość, którą mogła zanegować nagłym wypiętrzeniem się. Woda była ogromnym, niedorozwiniętym dzieckiem. Silnym, głupim i kapryśnym. Bellis nerwowo strzelała wokół oczami, szukając jakiejś wyspy, jakiegoś poszarpanego kawałka wybrzeża. Ale akurat niczego takiego nie było. Chmura morskich ptaków leciała ich śladem, nurkowały w kilwaterze za padliną, opryskując pokład i fale odchodami.
Żeglowali bezustannie przez dwa dni. Żal, że podróż się rozpoczęła, sprawił, iż była dziwnie oszołomiona. Przemierzała korytarze i pokłady, zamykała się w kajucie. Patrzyła tępo, jak „Terpsychoria” mija w oddali skały i maleńkie wysepki, oświetlone szarym światłem dnia lub księżycową poświatą. Marynarze lustrowali horyzont, oliwiąc wielkokalibrowe strzelby. Z setkami niedokładnie naniesionych na mapy wysepek i miasteczek handlowych, z mnogością statków zaopatrujących nienasyconą handlową paszczę Nowego Crobuzon na jednym z końców, Kanał Bazyliszka był domeną piratów. Bellis wiedziała, że tak dużego statku, z kadłubem opancerzonym żelazem i banderą Nowego Crobuzon na maszcie, raczej nie odważą się zaatakować. Deprymowała ją tylko ta wzmożona czujność załogi. „Terpsychoria” była statkiem kupieckim. Nie zbudowano jej z myślą o pasażerach. Nie było biblioteki, salonu, bawialni. Mesę dla pasażerów urządzono bez większego zaangażowania; nie licząc kilku tanich litografii, ściany były tam gołe. Bellis siadała do jedzenia osobno, a na sympatyczne zagajenia odpowiadała monosylabami, podczas gdy inni pasażerowie pod brudnymi oknami grali w karty. Bellis przyglądała im się ukradkowo i z wagą. W kajucie bez końca inwentaryzowała swój dobytek. Opuściła miasto w pośpiechu. Miała ze sobą niewiele ubrań, wszystkie w swoim ulubionym, ascetycznym stylu: pokutnicze, czarne lub popielate. Miała też siedem książek: dwa tomy z dziedziny językoznawstwa, podręcznik rączego salkrikaltorskiego, antologię opowiadań w różnych językach, gruby, pusty notatnik i egzemplarze dwóch monografii swojego autorstwa: Gramatologię wysokiego kettai oraz Kodeksy sawann Wormseye. Miała trochę biżuterii z gagatu, granatu i platyny, niedużą kosmetyczkę, atrament i pióra. Godzinami uzupełniała list o nowe szczegóły. Opisywała brzydotę otwartego morza, ostre skały, które wyskakiwały niby pułapki na zwierzęta. Sporządzała długie, parodystyczne opisy oficerów i pasażerów, lubowała się bowiem w karykaturze. Siostra Meriope, kupiec Bartol Gimgewry, chudy jak nieboszczyk chirurg Mollificatt, wdowa Cardomium z niezamężną córką, nie wadząca nikomu para, która pod piórem Bellis przepoczwarzyła się w tandem snujących intrygi łowczyń mężów. Johannes Tearfly stał się zawodowym bufonem wyśmiewanym w musicalach. Wymyślała dla nich wszystkich przyczyny, które kazały im wyruszyć w podróż przez pół świata. Na drugi dzień, stojąc w tylnej części statku, koło mierzwy mew i rybołowów, które wciąż kłóciły się przy okrętowym ścieku, Bellis szukała wzrokiem wysepek, ale widziała tylko fale. Poczuła się porzucona. A potem, kiedy przeczesywała horyzont, usłyszała jakiś hałas. Kawałek dalej doktor Tearfly, przyrodnik, obserwował ptaki. Bellis przybrała srogą minę. Zamierzała odejść, jak tylko doktor Tearfly się do niej odezwie. Kiedy spuścił głowę i zobaczył, że ona przygląda mu się zimno, uśmiechnął się do niej z roztargnieniem i wyjął notes. Jego uwaga nie zatrzymała się na niej ani chwili. Bellis patrzyła, jak doktor Tearfly rysuje mewy, jakby jej tam w ogóle nie było. Oceniała go na mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Rzedniejące włosy czesał do tyłu. Nosił małe, prostokątne okulary i kamizelkę z tweedu. Na przekór akademickiemu stereotypowi nie sprawiał jednak wrażenia słabeusza czy groteskowego mola książkowego. Był wysoki i nieźle się trzymał. Szybkimi, precyzyjnymi pociągnięciami ołówka przenosił na papier podwinięte ptasie pazury i brutalną wojowniczość oczu mew. Bellis poczuła do niego odrobinę sympatii.
Po jakimś czasie odezwała się. Przyznała w duchu, że tak się łatwiej podróżuje. Johannes Tearfly był uroczym człowiekiem. Bellis podejrzewała, że równie przyjaźnie odnosiłby się do każdej innej osoby na pokładzie. Zjedli razem lunch i bez większych problemów odciągnęła go od innych pasażerów, którzy bacznie im się przyglądali. Tearfly był człowiekiem, który nie miał w sobie ani śladu intryganctwa. Nawet jeśli przyszło mu do głowy, że dotrzymywanie towarzystwa nieuprzejmej i zdystansowanej Bellis Coldwine może być powodem plotek, zupełnie się tym nie przejmował. Tearfly chętnie mówił o swojej pracy. Z entuzjazmem wyrażał się o niezbadanej faunie Nova Esperium. Powiedział Bellis, że po powrocie do Nowego Crobuzon planuje napisać monografię. Gromadził rysunki, heliotypy i obserwacje. Bellis opisała mu ciemną, górzystą wyspę, którą widziała na północy w późnych godzinach wieczornych poprzedniego dnia. – To była Morin Północna – powiedział. – Na północny zachód od nas przypuszczalnie mamy w tej chwili Cancir, a po zmroku przybijemy do brzegu Wyspy Tańczącego Ptaka. Pasażerowie bez przerwy rozmawiali o położeniu statku i jego zmianach, toteż Tearfly patrzył na Bellis z zainteresowaniem, zaskoczony jej ignorancją. Nie przejęła się tym. Ważne było dla niej to, przed czym ucieka, nie zaś gdzie jest i dokąd zmierza. Wyspa Tańczącego Ptaka pojawiła się na horyzoncie tuż po zachodzie słońca. Wulkaniczna skała była ceglastoczerwona i wypiętrzała się w małe wierzchołki podobne do kości ramion. Na nadmorskim zboczu usadowił się Qe Banssa, ubogi, brzydki, mały port rybacki. Myśl, że przyjdzie jej postawić stopę w kolejnym rozżalonym mieście, tkwiącym w pułapce ekonomiki morza, przygnębiła Bellis. Marynarze, którzy nie dostali przepustki, patrzyli naburmuszeni, jak ich koledzy i pasażerowie schodzą po trapie. W porcie nie było innych statków z Nowego Crobuzon: Bellis nie miała komu zostawić listu. Zadała sobie pytanie, po co zawinęli do takiej dziury. Poza męczącą wyprawą badawczą do sawann Wormseye przez kilku laty, Bellis nigdy tak bardzo nie oddaliła się od Nowego Crobuzon. Obserwowała ludzi w porcie, starych, ale o żywych spojrzeniach. Wiatr niósł ze sobą garstkę dialektów. Większość okrzyków należała do dialektu salt, szwargotu marynarzy, skleconego z tysiąca języków używanych nad Kanałem Bazyliszka, w Ragamoll, Perrickish, na Wyspach Pirackich i Jheshull. Bellis patrzyła, jak kapitan Myzovic idzie po stromych schodach do blankowanej ambasady Nowego Crobuzon. – Czemu zostaje pani na pokładzie? – spytał Johannes. – Nie ciągnie mnie ani do tłustego jedzenia, ani do świecidełek. Te wyspy mnie przygnębiają. Johannes uśmiechnął się powoli, jakby jej postawa wzbudziła w nim zachwyt. Wzruszył ramionami i spojrzał na niebo. – Będzie padać, a ja mam pracę do wykonania na statku – oznajmił, jakby ona odpowiedziała mu tym samym pytaniem. – Dlaczego w ogóle się tutaj zatrzymujemy? – Podejrzewam, że w jakichś sprawach urzędowych – odparł ostrożnie Johannes. – To ostatnia większa placówka. Dalej wpływy Nowego Crobuzon są znacznie bardziej... ograniczone. Przypuszczam, że kapitan ma tutaj najprzeróżniejsze sprawy do załatwienia. Na szczęście to nie nasz interes – dodał po chwili przerwy. Spojrzeli na wciąż ciemniejący ocean. – Widziała pani jakichś skazańców? – spytał znienacka. Bellis popatrzyła na niego zaskoczona.
– Nie, a pan? Poczuła się przyciśnięta do muru. Fakt, że statek wiezie czujący ładunek, deprymował ją. Uświadomienie sobie, że musi opuścić Nowe Crobuzon, było nagłe i przerażające. Planowała wyjazd w stanie lekkiej paniki. Musiała uciec jak najdalej i jak najszybciej. Cobsea i Myrshock leżały zbyt blisko. Gorączkowo zastanawiała się nad Shankell, Yoraketche, Neovaan i Tesh. Były to jednak kraje zbyt odległe, zbyt niebezpieczne, zbyt obce, zbyt trudno dostępne albo zbyt przerażające. Nie oferowały niczego, w czym mogłaby się zadomowić. Bellis uświadomiła sobie ze zgrozą, że rozstanie jest dla niej niezmiernie trudne, że kurczowo trzyma się Nowego Crobuzon, tego, co ją określa. Wtedy pomyślała o Nova Esperium. Z otwartymi ramionami wita nowych obywateli. Nie zadaje pytań. Pół świata od Nowego Crobuzon, małe otarcie cywilizacji na skórze nieznanych lądów. Swoista filia ojczystego kraju, kolonia Nowego Crobuzon. Bardzo szorstka, arogancka i twarda, mniej rozpieszczona – Nova Esperium była zbyt młoda, aby mogła sobie pobłażać – ale kultura wzorowana na kulturze jej miasta. Uzmysłowiła sobie, że jeśli obierze ten cel podróży, Nowe Crobuzon opłaci jej przejazd, mimo że będzie stąd umykała. I zostanie jej nić komunikacyjna: rzadko, lecz regularnie kursujące statki. Kiedy dojdzie do wniosku, że może bezpiecznie wrócić, po prostu wsiądzie na jeden z nich. Ale jednostki, które podejmowały długą, niebezpieczną podróż z Zatoki Żelaznej przez Wezbrany Ocean, woziły do Nova Esperium siłę roboczą. To oznaczało ładownię pełną więźniów: peonów, parobków i prze‑tworzonych. Jedzenie kwasiło się jej w żołądku na myśl o mężczyznach i kobietach zamkniętych na dole, bez światła, dlatego starała się o nich nie myśleć. Gdyby wybór należał do niej, trzymałaby się jak najdalej od takich podróży i takiego brutalnego handlu. Bellis spojrzała na Johannesa, usiłując odgadnąć jego myśli. – Przyznam – powiedział z wahaniem – że jestem zaskoczony, iż w ogóle ich nie słychać. Sądziłem, że będą częściej wypuszczani. Bellis milczała. Czekała, aż Johannes zmieni temat, żeby mogła kontynuować próby wytrząśnięcia z głowy tego, co znajdowało się pod pokładem. Słyszała hulaszcze odgłosy dochodzące z portowych pubów w Qe Banssa. Brzmiały ponaglająco. Pod smołą i żelazem, w wilgotnych celach w dole. Jedzenie przymocowane śrubami, przedmiot walki. Gówno, sperma i krew krzepną. Wrzaski i bójki na pięści. Łańcuchy jak kamień i wszędobylskie szepty. – Szkoda mi cię, chłopcze. – Głos był szorstki z braku snu, ale zawierał nutkę autentycznego współczucia. – Najpewniej weźmiesz za to w skórę. – Przed kratami ładowni więziennej stał chłopiec okrętowy i zasmuconym wzrokiem patrzył na odłamki gliny i rozlaną, gęstą zupę. Nalewał jedzenie do misek skazańców i jedna mu się wyślizgnęła z ręki. – Glina wygląda na mocną jak żelazo, dopóki się jej nie upuści. Mężczyzna za kratami był równie uświniony i zmęczony jak wszyscy inni więźniowie. Spod podartej koszuli pulsował tumor, z którego sterczały dwie długie, smrodliwe macki. Kołysały się bez życia, koślawe, chlupoczące uciążliwości. Podobnie jak większość transportowanych więźniów, mężczyzna był prze‑tworzonym, wciśniętym przez naukę i taumaturgię w nowy kształt, w ramach kary za jakąś zbrodnię. – Przypomina mi się historia o tym, jak Crawfoot poszedł na wojnę – powiedział mężczyzna. – Znasz? – Boy okrętowy zebrał z podłogi tłuste mięso i marchew, żeby wrzucić je do wiadra.
Zerknął na mężczyznę. Skazaniec pokuśtykał do tyłu i oparł się o ścianę. – To było tak. Pewnego dnia na początku świata Darioch wygląda ze swojego domku na drzewie i widzi, że do lasu zbliża się wojsko. I niech mnie cholera, jeśli to nie Nietoperzoskórcy, którzy wrócili po swoje miotły. Wiesz, w jaki sposób Crawfoot zabrał im miotły, prawda? – Boy okrętowy miał około piętnastu lat, dużo, jak na pełnioną funkcję. Spojrzał mężczyźnie w oczy i uśmiechnął się, że tak, zna tę historię. Nagła zmiana, która w nim nastąpiła, była tak wyraźna i niezwykła, jakby na chwilę otrzymał nowe ciało. Przez chwilę wyglądał krzepko i butnie, a po zniknięciu uśmiechu, kiedy wrócił do gara zjedzeniem i misek, odrobina tej nagłej zuchwałości w nim pozostała. Dobra – podjął więzień – czyli Darioch wzywa do siebie Crawfoota, pokazuje mu nietoperzoskórców i mówi: „Ty nawarzyłeś tego piwa, Crawfoocie. Zabrałeś im ich rzeczy. Tak się składa, że Solniak jest na skraju świata, dlatego ty będziesz musiał wziąć na siebie ciężar walki”. Crawfoot pomstuje, biadoli, kłapie gębą... Mężczyzna palcami dłoni naśladował ruch gadatliwych ust. Zamierzał podjąć swoją opowieść, ale chłopiec mu przerwał: Znam to – powiedział, doznawszy nagłego olśnienia. – Już to kiedyś słyszałem. Szkoda – odparł mężczyzna po chwili milczenia, zaskoczony swoim rozczarowaniem. – Ale wiesz co, synu, ja już dawno tego nie słyszałem, to może opowiem do końca. Chłopiec spojrzał na niego badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy więzień nie kpi z niego. – Nie mam nic przeciwko temu – powiedział. – Może pan robić, co pan chce. Mnie wszystko jedno. – Więzień opowiedział tę historię, cicho, z przerwami na kaszel i westchnienia. Boy pojawiał się i znikał za kratami, sprzątał mesę, wydawał dokładki. Był na miejscu, kiedy opowieść dobiegła końca, kiedy pancerz z gliny i porcelany roztrzaskał się, toteż Crawfoot był gorzej poraniony, niż gdyby nie włożył żadnej zbroi. Chłopiec spojrzał na zmęczonego opowiadaniem mężczyznę i znowu uśmiechnął się szeroko. – Niech mi pan powie, jaki z tego płynie morał? – Se myślę, że już wiesz – odparł z nikłym uśmiechem. Chłopiec skinął głową i skupiony skierował wzrok na sufit. – „Nie lepszy rydz niż nic: szukaj, aż znajdziesz prawdziwka” – wyrecytował. – Zawsze wolałem historie bez morałów – dodał. Kucnął przy kratach. – Kurwa, popieram, chłopie – powiedział mężczyzna. Podał mu rękę przez kraty. – Jestem Tanner Sack. Boy okrętowy zawahał się: nie nerwowo, tylko ważąc za i przeciw. Uścisnął podaną rękę. – Dzięki za opowieść. Jestem Szekel. Rozmawiali dalej.
Rozdział trzeci Bellis ocknęła się ze snu, kiedy podnieśli kotwicę, chociaż zatokę wciąż spowijały ciemności. „Terpsychoria” wibrowała i dygotała jak zmarznięte zwierzę. Bellis przetoczyła się pod iluminator i patrzyła na oddalające się nieliczne światła Qe Banssa. Rano nie wpuszczono jej na pokład główny. – Przykro mi, proszę pani – powiedział jeden z marynarzy. Był młody i niemiłosiernie zażenowany faktem, że musi zatarasować jej drogę. – Taki jest rozkaz kapitana: do dziesiątej pasażerom nie wolno wejść na ten pokład. – Dlaczego? Skulił się w sobie, jakby go uderzyła. – Więźniowie mają spacer – wyjaśnił. Bellis otworzyła oczy odrobinę szerzej. – Kapitan pozwolił im trochę się dotlenić, a potem musimy wyczyścić pokład. Straszne z nich brudasy. Może pani tymczasem zje śniadanie, proszę pani? Migiem się z tym uwiniemy. Kiedy znalazła się poza polem widzenia młodego człowieka, stanęła i rozważyła sytuację. Nie podobał się jej ten zbieg okoliczności, tak szybko po rozmowie z Johannesem. Bellis chciała zobaczyć mężczyzn i kobiety wiezione na dole. Nie umiała powiedzieć, czy powoduje nią niezdrowa ciekawość, czy też jakaś szlachetniejsza pobudka. Zamiast skierować się za grotmaszt, w stronę mesy, przemykała w półmroku bocznymi korytarzami, mijając miniaturowe drzwi. Przez ściany przenikały basowe dźwięki: ludzkie głosy przypominały szczekanie psów. Na końcu korytarza otworzyła ostatnie drzwi, do pełnej półek spiżarki. Bellis rozejrzała się, ale była sama. Dokończyła cigarillo i weszła do środka. Odsunąwszy na bok puste butelki, zobaczyła, że przedpotopowe okienko zasłonięto półkami. Przesunęła stojące w tym miejscu rzeczy i bez większego skutku usiłowała przetrzeć szybę. Szarpnęło nią, kiedy po drugiej stronie ktoś przeszedł, nie więcej niż metr obok. Nachyliła się i spróbowała przebić brud wzrokiem. Miała przed sobą ogromny bezanmaszt. Widziała też, choć mniej wyraźnie, grotmaszt i fokmaszt z przodu. W dole znajdował się pokład główny. Odprawiający swoje rytuały marynarze ruszali się, wspinali, sprzątali, kręcili korbami. Było też mnóstwo innych osobników, pozbijanych w grupy, poruszających się powoli, jeśli w ogóle. Bellis wykrzywiła usta. Byli to w większości ludzie, przede wszystkim mężczyźni, ale nie sposób ich było jakoś ogólnie zaszufladkować. Zobaczyła mężczyznę z krętą, długą na metr szyją, kobietę z wiązką spazmujących ramion, postać, której dolną część stanowił odwłok gąsienicy, a także stworzenie z metalowymi drutami sterczącymi z kości. Łączyło ich tylko jedno: zszarzałe ubranie. Bellis nigdy nie widziała w jednym miejscu tak wielu prze‑tworzonych, tak wielu pozmienianych w fabrykach kary. Niektórych zmodyfikowano dla celów przemysłu, innych zdeformowano zaś tylko po to, aby wyglądali groteskowo, z odkształconymi ustami, oczami i bogowie raczą wiedzieć czym jeszcze. Było kilku więźniów-kaktusów, jak również przedstawicieli innych ras: hotchi z połamanymi kręgosłupami, garstka khepri, których skarabeuszowe głowociała drgały i połyskiwały w wypłukanym słońcu. Oczywiście nie zobaczyła żadnych vodyanoi. Podczas takiej podróży słodka woda była zbyt cenna, aby ją marnować na utrzymywanie ich przy życiu. Bellis usłyszała okrzyki strażników. Ludzie i kaktusy paradowali pośród prze‑tworzonych
z biczami w garści. Grupkami po dwóch, trzech i dziesięciu więźniowie zaczęli łazić w kółko po pokładzie. Tych, którzy leżeli bez ruchu, spotykała kara. Bellis odwróciła wzrok. A więc to byli jej niewidoczni towarzysze podróży. „Świeże powietrze jakoś nie dodało im wigoru” – pomyślała bez emocji. Gimnastyka chyba nie sprawiała im przyjemności. * Tanner Sack poruszał się dostatecznie szybko, aby nie dostać w skórę. Rytmicznie wodził oczami: w dół na trzy długie kroki, żeby nie ściągać na siebie uwagi, potem do góry na jeden krok, żeby zobaczyć niebo i wodę. Statek wibrował z lekka od maszyny parowej na dole i żagle były naprężone. Skały Wyspy Tańczącego Ptaka szybko uciekały do tyłu. Tanner pomału przesunął się ku prawej burcie. Otaczali go mężczyźni, z którymi był upchnięty w jednej ładowni. Kobiety stały w mniejszych grupkach, trochę z boku. Wszystkie miały brudne twarze i rzucały mu zimne spojrzenia. Nie zbliżał się do nich. Nagle usłyszał gwizdek, ostry, dwutonowy dźwięk różny od krzyku mew. Podniósł wzrok. Szekel siedział na jakimś potężnym metalowym wysięgniku i szorował go do czysta. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, puścił oko do Tannera i uśmiechnął się pospiesznie. Tanner odwzajemnił uśmiech, ale chłopiec nie patrzył już w jego stronę. Oficer i marynarz z pięknymi epoletami dyskutowali na dziobie statku, nachyleni nad jakąś mosiężną machiną. Kiedy Tanner wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, o co chodzi, dostał przez plecy kijem, niezbyt mocno, ale z zapowiedzią, iż następnym razem będzie dużo gorzej. Strażnik-kaktus wrzeszczał na niego, żeby się szybciej ruszał, dlatego jeszcze przyspieszył kroku. Obca tkanka przyszyta do klatki piersiowej Tannera pulsowała. Macki swędziały i zrzucały skórę jak po oparzeniu słonecznym. Z braku maści splunął na nie i wtarł ślinę. Punktualnie o dziesiątej Bellis dopiła herbatę i wyszła na zewnątrz. Pokład został zamieciony i wyszorowany do czysta. Ani śladu po więźniach, którzy niedawno na nim stali. – Dziwnie mi się robi, kiedy pomyślę – powiedziała Bellis trochę później, kiedy spoglądali z Johannesem na wodę – że w Nova Esperium być może będziemy przełożonymi mężczyzn i kobiet, którzy płynęli z nami tym statkiem, i nigdy się tego nie dowiemy. – W pani wypadku to wykluczone. Odkąd to językoznawca potrzebuje skazanego na karne roboty asystenta? – Przyrodnik też nie. – Z gruntu się pani myli – odparł łagodnie. – Trzeba zanieść skrzynie do buszu, pozakładać pułapki, wlec zanarkotyzowane albo martwe ciała, pokonać niebezpieczne zwierzęta... Praca przyrodnika nie ogranicza się do malowania akwarelami. Pokażę pani kiedyś moje blizny. – Mówi pan poważnie? – Tak. – Zamyślił się. – Mam długie na trzydzieści centymetrów rozcięcie, będące pamiątką po rozwścieczonej sarduli... ugryzienie noworodka chalkydri... – Sarduli? Naprawdę? Mogę zobaczyć? Johannes pokręcił głową. – Dopadła mnie... blisko intymnego miejsca. Nie patrzył na nią, ale nie sprawiał wrażenia szczególnie tym zawstydzonego.