alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

20. Crispin A. C. - Rajska pułapka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

20. Crispin A. C. - Rajska pułapka.pdf

alien231 EBooki S ST. STAR WARS - (SERIA).
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 112 stron)

A.C. Crispin1 Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 2 Trylogia Hana Solo Tom I RAJSKA PUŁAPKA A.C. CRISPIN Przekład KATARZYNA LASZKIEWICZ

A.C. Crispin3 Tytuł oryginału THE PARADISE SNARE Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta JOANNA JAROSZ Ilustracja na okładce DREW STRUZAN Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 1997 by Lucasfilm, Ltd. & TM All rights reserved. For the Polish translation Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-368-3 Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 4 Książkę tę dedykuję mojej przyjaciółce, Thii Rose. Kiedy miałyśmy dwanaście lat, przysięgłyśmy sobie na zawsze pozostać przyjaciółkami... ...i dziś, po tylu latach, że lepiej ich nie liczyć, nadal nimi jesteśmy

A.C. Crispin5 R O Z D Z I A Ł 1 „FARCIARZ” Archaiczny okręt wojenny, zabytek z czasów Wojen Klonów, wisiał na orbicie nad powierzchnią Korelii, cichy i pozornie opuszczony. Ale pozory mylą. Ten stary statek klasy Libera-tor, noszący niegdyś dumną nazwę „Strażnika Republiki", przeżywał teraz swoją drugą młodość jako „Farciarz". Wnętrze kadłuba zostało wypatroszone i urzą- dzone od nowa. Podzielono je na strefy przystosowane do potrzeb różnych gatunków, tworząc sztuczne środowiska dla niemal setki rozumnych ras -w tym wielu humano- idów - których przedstawiciele znajdowali się na pokładzie. W tej chwili jednak więk- szość z nich spała, na statku panowała bowiem noc. Na mostku, rzecz jasna, czuwała wachta. Wprawdzie „Farciarz" spędzał większość czasu na orbicie, ale nadal był zdolny do lotów w nadprzestrzeni, choć -jak na dzisiej- sze standardy -był bardzo powolny. Garris Shrike, dowódca luźno sprzymierzonego kupieckiego klanu, który zamieszkiwał pokłady „Farciarza", był wymagającym kapita- nem i żądał ścisłego przestrzegania zasad służby w marynarce wojennej. Tak więc na mostku zawsze trzymano wachtę. Nikt na pokładzie „Farciarza" nie sprzeciwiał się rozkazom Shrike'a; lepiej było nie zadzierać z nim bez dobrego powodu i naładowanego blastera. Rządził swoim ku- pieckim klanem despotycznie i odznaczał się niezbyt przyjaznym charakterem. Szczu- pły, średniego wzrostu, Garris był nawet przystojny na swój surowy sposób. Pasma siwizny na skroniach podkreślały czerń jego włosów i lodowato zimny odcień niebie- skich oczu. Miał wąskie usta, które nieczęsto się uśmiechały - i nigdy nie świadczyło to o dobrym humorze. Garris Shrike był doskonałym strzelcem, a w młodości pracował jako zawodowy łowca nagród. Zrezygnował z tego zajęcia z powodu braku szczęścia - co oznaczało w jego przypadku brak cierpliwości. Rzadko udawało mu się zgarniać najwyższe nagrody, wypłacane za dostarczenie żywych jeńców. Za martwych płacono zwykle znacznie mniej. Shrike miął dość rodzaj wypaczone poczucie humoru, zwłaszcza jeśli chodziło o zadawanie komuś bólu. Kiedy grał i wygrywał, zdarzały mu się napady szaleńczej we- sołości, zwłaszcza jeśli jednocześnie był pijany. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 6 Tak jak teraz. Shrike siedział przy stoliku w dawnej mesie oficerskiej, grał w sa- baka i popijał jeden za drugim kufle mocnego alderaaniańskiego piwa, które było jego ulubionym trunkiem. Shrike rzucił okiem na swoje karty, kalkulując w myśli. Zostawić sobie to, co miał na ręku i czekać na sabaka? Rozdający mógł w każdej chwili wcisnąć guzik, co spowo- dowałoby losową zmianę wartości kart trzymanych przez graczy. Shrike byłby wtedy spłukany, chyba że dobrałby dodatkową dwójkę, a resztę rozdania potasował w polu interferencyjnym na środku stolika. Jeden z pozostałych graczy, olbrzym z Elomi, odwrócił nagle rogatą głowę, by spojrzeć za siebie. Na jednym z pomocniczych paneli kontrolnych mrugała lampka. Rosły Elominianin odchrząknął i powiedział w gardłowym wspólnym: - Coś dziwnego dzieje się z czujnikami zamka w schowku na broń, kapitanie. Shrike nalegał, by na statku przestrzegano służbowego porządku i łańcucha dowo- dzenia - zwłaszcza gdy odnosiło się to do niego. Jeżeli nie zabawiał się gdzieś na po- wierzchni planety, zawsze nosił na pokładzie mundur wojskowy własnego projektu, wzorowany na uniformie wysokiej rangi Moffów, obwieszony medalami i odznacze- niami, które powynajdywał w najrozmaitszych lombardach rozsianych po całej galak- tyce. Słysząc ostrzeżenie Elominianina, spojrzał na kontrolkę zamglonym lekko wzro- kiem, potarł oczy, wyprostował się i rzucił karty na stół. - O co chodzi, Brafid? Olbrzym zmarszczył rogaty ryj. - Nie jestem pewien, kapitanie. Mam teraz normalny odczyt, ale przed chwilą coś tu błyskało, tak jakby w zamku nastąpiło zwarcie. Może to tylko chwilowe wahanie przepływu mocy. Z gracją, której nie był go w stanie pozbawić nawet pajacowaty mundur, kapitan wstał i obszedł stolik, by osobiście przyjrzeć się odczytom. Wytrzeźwiał w jednej chwi- li. - To nie wahanie przepływu - uznał po chwili. - To coś innego. Zwrócił się do wysokiego, zwalistego mężczyzny, który stał na lewo od niego. - Larrad, popatrz na to. Ktoś zwarł zamek i puścił symulację, żebyśmy pomyśleli, że to awaria przepływu. Panowie, mamy złodzieja na pokładzie. Wszyscy mają broń? Zapytany mężczyzna - Larrad Shrike, rodzony brat Garrisa - przytaknął poklepując się po kaburze na biodrze. Elominianin Brafid postukał palcami swoje „pieścidełko" - paralizator, który był jego ulubioną bronią, chociaż rozmiary jego kudłatego cielska sugerowały, że większości humanoidom byłby w stanie skręcić kark gołymi rękami. Ostatnia z obecnych osób - Sullustianka, pełniąca funkcję nawigatora „Farciarza" - wstała, demonstrując miniaturowy, damski miotacz, który nosiła zawsze przy sobie. - Gotowi do walki, kapitanie! - oznajmiła piskliwie. Mimo niewielkiego wzrostu, pyzatych policzków i dużych, urokliwych, jasnych oczu, Nooni Dalvo wyglądała na równie niebezpieczną jak rosły Elominianin, który był jej najbliższym przyjacielem na pokładzie.

A.C. Crispin7 - Dobra! - warknął Shrike. - Nooni, postaw strażnika przy schowku na broń, na wypadek, gdyby złodziejowi przyszło do głowy wrócić. Larrad, włącz bioskanery i zo- bacz, czy uda ci się zidentyfikować i namierzyć tego drania. Brat Shrike'a kiwnął głową i pochylił się nad pomocniczą tablicą kontrolną. - To człowiek, Korelianin. Wzrost metr osiemdziesiąt. Ciemne włosy i oczy. Szczupła budowa ciała. Bioskaner go rozpoznał. Kieruje się w stronę rufy, do kambuza. Rysy Shrike'a stwardniały, a oczy stały się równie zimne i niebieskie jak lodowce na Hoth. - To ten szczeniak Solo - powiedział. - Nikt inny nie odważyłby się na coś takiego. - Rozprostował palce, a potem zwinął dłoń w pięść. Pierścień, który nosił, wykonany z jednego kawałka devaroniańskiej krwiotrucizny, zalśnił matowym srebrem w świetle kabiny. - Do tej pory pobłażałem mu, bo dobrze pilotuje skoczki, i nigdy nie przegra- łem, stawiając na niego, ale wszystko ma swoje granice. Dzisiejszej nocy chłopak się nauczy, co to znaczy szacunek dla przełożonych. Pożałuje, że w ogóle się urodził. Shrike wyszczerzył w uśmiechu zęby, które zabłysły jaśniej niż klejnot na jego palcu. - Że też siedemnaście lat temu „znalazłem" i sprowadziłem tego mazgajowatego małego zasrańca na pokład „Farciarza"... Jestem człowiekiem cierpliwym i tolerancyj- nym - westchnął sztucznie - cała galaktyka o tym wie, ale nawet moja cierpliwość ma swoje granice. Spojrzał na brata, który nie wyglądał na zachwyconego. Garris zastanawiał się, czy Larrad pamięta poprzednią nauczkę, jaką Solo odebrał dwa lata temu. Smarkacz przez dwa dni nie mógł ustać na własnych nogach. Shrike zacisnął usta. Nie tolerował jakichkolwiek oznak słabości u swoich pod- władnych. - Mam rację, Larrad? - zapytał zwodniczo miękkim głosem. - Tak jest, kapitanie! Han Solo ściskał miotacz, skradając się między metalowymi ścianami ciasnego korytarza. Kiedy podłączył kable do symulatora i na chwilę zwolnił zamek skrytki na broń, zdążył tylko sięgnąć do środka i złapać pierwsze, co mu wpadło w ręce. Nie było czasu na przebieranie i wybrzydzanie. Nerwowym gestem odgarnął z czoła pasmo wilgotnych, ciemnych włosów, uświa- damiając sobie, że jest cały spocony. Oglądał miotacz, który wydał mu się ciężki i nie- poręczny. Rzadko kiedy miał okazję trzymać w ręku broń, więc tylko dzięki lekturze wiedział jak sprawdzić, czy blaster jest naładowany. Garris Shrike tylko oficerom po- zwalał nosić broń. Mrużąc oczy w słabym świetle, młody wyścigowiec otworzył mały panel w najgrubszym miejscu lufy i odczytał wskazania. Dobrze, pomyślał. Magazynek pełny. Shrike jest wprawdzie sadystą i głupcem, ale potrafi utrzymywać statek w goto- wości. Nawet przed samym sobą chłopak nie przyznawał się do nienawiści i lęku, jakie budził w nim kapitan „Farciarza". Dawno temu nauczył się, że okazywanie choćby cie- nia strachu jest najprostszym sposobem zasłużenia sobie na baty - albo i coś gorszego. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 8 Jedyne, co sadyści i głupcy darzą respektem, to odwaga - a właściwie dzika brawura. Tak więc Han Solo nauczył się nie dopuszczać strachu do swojego umysłu i serca. Zda- rzały się chwile, kiedy uświadamiał sobie, że uczucie to nadal w nim tkwi, schowane głęboko pod pokładami twardości ulicznika, ale wtedy zdecydowanie spychał je coraz bardziej w głąb siebie. Na próbę podniósł miotacz do linii wzroku i przymykając niezdarnie jedno oko spojrzał drugim przez lufę. Muszka zakołysała się, a Han zaklął pod nosem, uświada- miając sobie, że drży mu ręka. Weź się w garść, powiedział sobie. Przestań trząść portkami, Solo. Warto trochę zaryzykować, żeby wydostać się z tego statku i móc zapomnieć o Shrike'u. Odruchowo obejrzał się przez ramię i ledwo zdążył odwrócić głowę, by nie wy- rżnąć w nisko podwieszone łącze mocy. Wybrał tę trasę, bo biegła z dala od kwater załogi i kabin rekreacyjnych, ale korytarz był tak wąski i nisko sklepiony, że zaczynał wywoływać klaustrofobię. Han musiał się kontrolować, żeby nie odwracać się i nie oglądać za siebie. Kiedy zobaczył, że tunel z przodu się rozszerza, uświadomił sobie, że dotarł nie- mal do celu. Jeszcze tylko parę minut, powiedział do siebie, poruszając się korytarzem bezgłośnie, z gracją wonata przemykającego ukradkiem na obrośniętych futrem łapach. Minął moduły hipernapędu, a potem skrzyżowanie z szerszym korytarzem. Skręcił w prawo, czując ulgę, że nie musi się już schylać. Na palcach podszedł do drzwi ogromnego kambuza. Przed wejściem się zawahał, nasłuchując i węsząc. Dźwięki... tak, tylko to, co spodziewał się usłyszeć: miękkie po- stukiwanie metalowych patelni, klapsy wybijanego ręką ciasta i ledwo słyszalny odgłos dalszego, delikatniejszego wyrabiania. Nos podpowiedział mu natomiast, że wyrabiane ciasto to wastrilski chleb, jego ulubiony. Han zacisnął usta. Jeśli mu się poszczęści, tym razem nie będzie miał okazji skosztować przysmaku. Wcisnąwszy miotacz za pas otworzył drzwi i wszedł do kuchni. - Hej, Dewlanna... – powiedział miękko. - To ja. Przyszedłem się pożegnać. Wysoka, pokryta futrem istota, która energicznie wyrabiała ciasto, odwróciła twarz w jego stronę, wydając przy tym pytające, ciche warknięcie. Dewlanna nazywała się tak naprawdę Dewlannamapia i była najbliższą przyjaciół- ką Hana od chwili, gdy pojawiła się na pokładzie „Farciarza" prawie dziesięć lat temu, gdy Han miał około dziewięciu lat (chłopak nie miał oczywiście pojęcia, kiedy dokład- nie się urodził ani kim byli jego rodzice; gdyby nie Dewlanna, nawet nie wiedziałby, że ma na nazwisko Solo). Han nie potrafił mówić w języku Wookiech - próby powtórzenia warknięć, szczęknięć, ryków, pomruków i jęków powodowały tylko ból gardła; wiedział też, że brzmią śmiesznie - ale nauczył się doskonale rozumieć tę mowę. Dewlanna ze swej strony nie mówiła wspólnym, ale rozumiała go równie dobrze jak swój język ojczysty. Komunikacja między młodym przedstawicielem ludzi i starą wdową rasy Wookie była więc płynna, choć przebiegała nietypowo.

A.C. Crispin9 Han przyzwyczaił się do tego dawno temu i więcej do tego problemu nie wracał. On i Dewlanna po prostu rozmawiali, i tyle. Rozumieli się doskonale. Uniósł teraz mio- tacz, uważając, by nie celować w przyjaciółkę. - Tak - odpowiedział na pytanie Dewlanny. - Dziś w nocy. Zabieram się z „Farcia- rza" i nigdy tu nie wrócę. Dewlanna warknęła zaniepokojona, wracając automatycznie do ugniatania ciasta. Han potrząsnął głową, uśmiechając się do niej krzywo. - Niepotrzebnie się zamartwiasz, Dewlanna. Oczywiście, że wszystko dokładnie zaplanowałem. Mam skafander próżniowy schowany po drodze do doku cumownicze- go. Przybił tam właśnie statek, który odleci, gdy tylko go rozładują i zatankują. To bez- załogowy frachtowiec, który leci właśnie tam, gdzie chcę dotrzeć. Dewlanna warknęła pytająco, zagniatając dalej ciasto. - Lecę na Ilezję - odpowiedział Han. - Pamiętasz, co ci mówiłem? To kolonia reli- gijna niedaleko sektora Huttów. Oferują pielgrzymom odseparowanie od reszty wszechświata. Tam Shrike mnie nie dopadnie. I popatrz tylko... - podniósł mały holo- dysk, tak żeby Dewlanna mogła go zobaczyć - ...szukają pilota! Zużyłem wszystkie kredyty z wypłaty za tamtą robotę, którą zorganizowaliśmy, żeby im wysłać wiado- mość, że zgłoszę się na rozmowę kwalifikacyjną. Dewlanna warknęła miękko. - Chyba nie myślisz, że się na to zgodzę! – zaprotestował Han, obserwując, jak ku- charka wkłada bochenki do foremek i pakuje je do piekarnika. - Dam sobie radę. Pod- wędzę parę kredytów po drodze do statku. Nie martw się, Dewlanna. Nie słuchając go, Dewlanna poczłapała przez kuchnię, poruszając się szybko, mi- mo zaawansowanego wieku i zgarbionych pleców. Miała blisko sześćset lat. Han wie- dział, że to dużo, nawet jak na Wookiech. Zniknęła w drzwiach swojej kajuty. Po chwili wyszła, trzymając w ręku sakiewkę utkaną z jedwabistej przędzy, która-sądząc po wyglądzie - mogła być wełną z sierści Wookiego. Wyciągnęła ją w stronę Hana, wydając przy tym miękki, nalegający jęk. Han potrząsnął głową jeszcze raz, chowając jak dziecko ręce za plecami. - Nie - powiedział stanowczo. - Nie wezmę twoich oszczędności, Dewlanna. Bę- dziesz potrzebować tych kredytów, żeby kupić bilet na przelot do mnie. Dewlanna uniosła głowę i szczeknęła pytająco. - Oczywiście, że chcę cię do siebie sprowadzić! – zapewnił Han. - Chyba nie my- ślisz, że pozwolę, żebyś gniła na tej krypie! Shrike'owi odbija z każdym rokiem gorzej. Nikt na pokładzie „Farciarza" nie jest bezpieczny. Kiedy dotrę na Ilezję i trochę się tam urządzę, ściągnę cię do siebie. Ilezja to ośrodek religijny, proponujący azyl wszystkim pielgrzymom. Shrike nie będzie mógł nam nic zrobić. Dewlanna sięgnęła do sakiewki. Jej kudłate palce poruszały się nad podziw zręcz- nie, gdy przebierała żetony kredytowe. Kilka z nich wyciągnęła i podała młodemu przyjacielowi. Han ustąpił z westchnieniem i przyjął kredyty. - No, w porządku, ale pamiętaj, że to tylko pożyczka, dobrze? Oddam ci wszystko z powrotem. Ilezjańscy księża oferują niezłe wynagrodzenie. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 10 Warknęła aprobująco i bez żadnego ostrzeżenia zaczęła mierzwić mu fryzurę wielką łapą, aż włosy zaczęły sterczeć mu bezładnie we wszystkie strony. - Hej! - krzyknął Han. Masaż głowy w wykonaniu Wookiego należało potrakto- wać odpowiednio poważnie. - Dopiero co się czesałem! Dewlanna warknęła rozbawiona, a Han wyprostował się, pełen oburzenia. - Rozczochrany wcale nie wyglądam lepiej. Tyle razy ci mówiłem, że „rozczo- chrany" w ustach człowieka to nie komplement! Spojrzał na nią i oburzenie przeszło mu jak ręką odjął, kiedy pomyślał, że długo nie zobaczy jej kochanej, kudłatej twarzy i łagodnych niebieskich oczu. Dewlanna była jego najlepszym -a często jedynym - przyjacielem od tak dawna. Ciężko mu było ją zostawiać. Bardzo ciężko. Młody Korelianin objął ją impulsywnie, wtulając się mocno w szorstką sierść po- rastającą ciepłe, masywne ciało. Głową sięgał zaledwie do połowy piersi Dewlanny. Pamiętał czasy, gdy nie dorastał jej nawet do talii. - Będę za tobą tęsknił - wymamrotał z twarzą przytuloną nadal do jej futra i z pie- kącymi oczami. - Uważaj na siebie, Dewlanna. Ryknęła miękko i objęła go długimi włochatymi ramionami, odwzajemniając uścisk. -He, he, he! A to ci dopiero rozczulająca scenka! - odezwał się zimny, zbyt dobrze im znany głos. Han i Dewlanna zamarli na chwilę i jednocześnie odwrócili głowy, by spojrzeć na mężczyznę, który wyszedł z kajuty kucharki. Garris Shrike stał w drzwiach opierając się o futrynę z takim uśmiechem, że Han poczuł, jak ścina mu się krew. Czuł, jak stoją- ca obok Dewlanna wzdrygnęła się, nie wiedział jednak, czy ze strachu, czy z nienawi- ści. Ponad ramieniem Shrike'a widać było jeszcze dwóch członków załogi - Larrada Shrike'a i Elominianina Brafida. Han z rozpaczy zacisnął pięści. Gdyby Shrike był sam, może zdołałby rzucić się na kapitana „Farciarza". Z pomocą Dewlanny mógłby spró- bować pokonać Garrisa, ale z trzema przeciwnikami naraz nie mieli żadnych szans. Przez cały czas Han pamiętał o miotaczu, zatkniętym za pasek. Przez chwilę za- stanawiał się, czy po niego nie sięgnąć, ale po chwili odrzucił ten pomysł. Shrike był znany jako szybki strzelec. Nie miał szans go wyprzedzić, naraziłby tylko siebie i Dew- lannę na śmierć. Shrike był ewidentnie rozwścieczony. Han oblizał suche wargi. - Niech pan posłucha, kapitanie - zaczaj. - Mogę wszystko wytłumaczyć... Shrike podszedł bliżej, mrużąc oczy. - Niby co możesz wytłumaczyć, ty tchórzliwy mały zdrajco? Okradanie własnej rodziny? Zdradzanie tych, którzy ci ufają? Wbijanie noża w plecy swojego dobroczyń- cy, ty zasmarkany mały złodzieju? -Ale... - Mam tego dosyć, Solo. Do tej pory byłem dla ciebie wyrozumiały, bo jesteś cho- lernie dobrym pilotem skoczków i pieniądze, jakie na tobie wygrałem, bardzo mi się przydały, ale moja cierpliwość się wyczerpała. - Shrike ostentacyjnie podwinął rękawy

A.C. Crispin11 swojego cudacznego munduru, po czym zacisnął dłonie w pięści. W sztucznym świetle kambuza pierścień z krwistym klejnotem błyszczał matowym srebrem. - Zobaczymy, czy parę dni zmagania się z devaroniańską krwiotrucizną poprawi twoje nastawienie. Na wszelki wypadek dodam ci też może parę połamanych kości. Robię to dla twojego dobra, chłopcze. Pewnego dnia mi podziękujesz. Przerażony Han przełknął ślinę, patrząc jak Shrike podchodzi do niego coraz bli- żej. Dwa lata temu zaatakował kapitana, nakręcony wygraną w wolnym turnieju gladia- torskim na corocznym Wielkim Festynie- i już po chwili gorzko tego żałował. Szyb- kość i siła ciosu, który oddał mu Garris, omal nie oderwały mu głowy. Obie wargi miał zmiażdżone, tak że Dewlanna przez tydzień musiała go karmić kleikiem, zanim się wy- goiły. Warcząc groźnie, Dewlanna dała krok do przodu. Ręka Shrike'a opadła na kaburę miotacza. - Ty, stara, trzymaj się od tego z daleka. - warknął niemal równie groźnie jak ona. - Nie gotujesz aż tak dobrze. Han już wcześniej złapał włochate ramię przyjaciółki, próbując odciągnąć ją do ty- łu. - Dewlanna, nie! Wyzwoliła się z jego chwytu równie łatwo, jakby strzepnęła męczącego owada i ryknęła na Shrike'a. Kapitan chwycił Master i zaczęło się. -Nieee!!! - krzyknął Han, rzucając się do przodu. Uniesioną stopą wymierzył Gar- risowi solidnego kopniaka w pierś, techniką dobrze znaną z potyczek ulicznych. Kapi- tan na chwilę stracił oddech i upadł do tyłu. Han rzucił się na niego, przygniatając go do podłogi. Strzał z paralizatora przeleciał mu ze świstem tuż koło ucha. - Larrad! - wysapał kapitan, widząc, że Dewlanna rusza w jego stronę. Brat Shrike'a wyciągnął blaster i wymierzył w samicę Wookie. - Stój, Dewlanna! Jego słowa przyniosły efekt równie mizerny co protesty Hana. Krew w niej wrzała - opanował ją zapał bitewny Wookiech. Z rykiem, który mógł ogłuszyć przeciwnika, chwyciła Larrada za nadgarstek i szarpnęła, zataczając nim koło i rzucając o ścianę jak szmacianą lalkę w parodii dziecinnej zabawy. Han usłyszał, jak coś chrupnęło, a potem jeszcze kilka nieprzyjemnych, miękkich odgłosów, gdy puszczały ścięgna i wiązadła. Larrad Shrike zawył, wydał z siebie przenikliwy, wysoki pisk; słysząc to młody Kore- lianin poczuł, jakby to jego ramię rozrywano. Wyszarpnąwszy miotacz zza paska, Han wystrzelił w stronę Elominianina, który rzucał się właśnie do przodu z paralizatorem wycelowanym w brzuch Dewlanny. Brafid zaskowyczał, upuszczając broń na ziemię. Han był zaskoczony, że udało mu się go tra- fić, ale nie miał zbyt wiele czasu na cieszenie się własną celnością. Shrike podnosił się ciężko na nogi z blasterem w dłoni, mierząc z niego prosto w głowę Hana. - Larrad! - krzyknął do skręcającego się z bólu brata. Larrad nie odpowiedział. Shrike zarepetował broń i podszedł do Hana o krok bliżej. - Przestań, Dewlanna! - warknął kapitan. - Albo twój kumpel Solo zginie! Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 12 Han rzucił broń na ziemię i uniósł ręce w górę w geście kapitulacji. Dewlanna przerwała, warcząc miękko. Shrike uniósł miotacz, zaciskając palec na cynglu. Twarz wykrzywiła mu się w wyrazie czystej nienawiści. Po chwili uśmiechnął się, a jego niebieskie oczy zalśniły bezlitosną radością. - Za niesubordynację i atak na własnego kapitana - oznajmił - skazuję cię na śmierć, Solo. Obyś zgnił we wszystkich piekłach galaktyki. Gdy Han zamarł, czekając na wystrzał, który go usmaży, Dewlanna ryknęła, pchnęła Hana na bok i rzuciła się w stronę Shrike'a. Promień energii wystrzelony z miotacza trafił ją prosto w pierś. Upadła, wypełniając kambuz swądem zwęglonej sier- ści i przypalanego mięsa. - Dewlanna! - krzyknął Han głosem pełnym bólu. Z szybkością, której nie znał u siebie wcześniej, zanurkował, rzucając się na Shrike'a i blokując go chwytem pod kola- na. Shrike znów upadł do tyłu, tym razem jednak uderzył głową o podłogę tak mocno, że stracił przytomność. Han podpełzł do przyjaciółki, a gdy przewrócił ją delikatnie na plecy, zobaczył wielką dziurę, którą promień Mastera wypalił w jej piersi. Natychmiast zrozumiał, że rana jest śmiertelna. Nie było w galaktyce takiego robota medycznego, który mógłby ją uleczyć. Dewlanna jęknęła, z trudem łapiąc powietrze. Oddychanie wymagało od niej całej wielkiej siły, tak charakterystycznej dla Wookich. Han wsunął jej ręce pod ramio- na, próbując choć trochę w walce o łyk powietrza. Niebieskie oczy otworzyły się i po chwili skupiły na twarzy Hana. Wrócił im blask, gdy Dewlanna warknęła miękko. - Nie, nie zostawię cię! - odpowiedział Han, ściskając ją jeszcze mocniej. Przez łzy widział zmierzwione, brązowe futro, rozpływające mu się przed oczami. - Nie obchodzi mnie, czy ucieknę! Dewlanna, ja... Z ogromnym wysiłkiem uniosła wielką, włochatą łapę i złapała go za ramię. Han z trudem tłumaczył jej urywane słowa. - Wiem - powiedział zdławionym głosem, żeby wiedziała, że ją zrozumiał. - Wiem, że mnie kochasz... Jęknęła coś jeszcze. - ...jak swój własny miot. Han przełknął ślinę przez zaciśnięte, obolałe gardło. - Ja... ja też, Dewlanna. Byłaś dla mnie zawsze jak matka. Wzdrygnęła się, wydając przeciągły jęk. Warknęła do niego jeszcze raz. - Nie - upierał się Han. - Nie zostawię cię. Zostanę z tobą, dopóki... dopóki... - nie mógł się zdobyć na dokończenie zdania. Dewlanna chwyciła go za ramię z cieniem dawnej siły i warknęła tonem wyrażają- cym naleganie i pośpiech. - Jeśli zginę... - Han miał trudności ze zrozumieniem niewyraźnych słów -jeśli zginę... na darmo? Aha, mówisz, że jeśli ja nie będę dalej żył, twoja śmierć pójdzie na marne?

A.C. Crispin13 Kiwnęła głową, wpatrując się w niego oczami osadzonymi głęboko w futrze, z ca- łą intensywnością, na jaką było ją stać. Han uparcie potrząsnął głową. Jak mógł ją zo- stawić, by umierała w samotności? Dewlanna jęknęła słabo i miękko. - Tak, wiem, że będziesz bezpieczna, zjednoczona z siłą życia - powiedział Han, starając się, by zabrzmiało to szczerze. Wiedział, że niektórzy z Wookiech wierzyli w istnienie wyższej siły, spajającej w jedno wszystkie żywe istoty. Osobiście uważał tę siłę - nigdy nie umiał wiernie przetłumaczyć słowa, które w języku Wookiech mogło też oznaczać „moc" lub „potęgę" - w którą tak żarliwie wierzyła Dewlanna, za zwykły przesąd. Ale gdyby to miało przynieść jej ulgę w ostatnich chwilach życia, Han nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje religijne. Pamiętał słowa, które powtarzała mu czasa- mi. - Dewlanna, niech siła życia będzie z tobą... - Przez chwilę żałował, że sam w to nie wierzy. Jęknęła z bólu. Han widział, że zostało jej niewiele czasu. Potem warknęła cicho, a Han znowu odruchowo przetłumaczył. -Twoje ostatnie życzenie... -przerwał, bo słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło. - Chcesz, żebym... uciekł... przeżył... i był szczęśliwy. Broniąc się przed załamaniem, odpowiedział: - Dobrze... Ucieknę. Mam jeszcze trochę czasu, żeby się dostać na ten bezzałogo- wy statek, zanim odleci. Dewlanna jęknęła słabo. - Obiecuję - powiedział załamującym się głosem. - Już idę. I przysięgam, że zaw- sze będę o tobie pamiętał, Dewlanna. Nie mogła już mówić, ale był pewien, że go słyszała. Położył ją delikatnie na pod- łodze, wstał i podniósł blaster. W końcu, spojrzawszy na nią po raz ostatni, odwrócił się i wybiegł. Jego kroki dudniły głucho, gdy biegł korytarzami „Farciarza". Nie było już czasu na skradanie się. Musiał zdążyć do doków cumowniczych, zanim ilezjański frachtowiec odleci! Han nie miał pojęcia, kiedy statek ma odłączyć się od „Farciarza", wiedział tyl- ko, że według rozkładu pracy robotników doku statek odcumuje, gdy tylko roboty za- kończą tankowanie paliwa. A kiedy podwędził i ukrył skafander próżniowy, właśnie zaczynały. To oznaczało, że „Ilezjański Sen" może odlecieć w każdej chwili! Sapiąc ciężko Han biegł w kierunku śluzy. Jego stopy tupały o pokład, który, od- kąd pamiętał, był miejscem jego zabaw. W oddali słyszał zaspane głosy, łączące się w gwar z okrzykami i rozkazami. Nie mogę pozwolić, by mnie złapali, bo Shrike mnie zabije, pomyślał Han. To przekonanie dodawało szybkości jego krokom. Zarzuciło go na ostatnim zakręcie, ale zdołał w biegu złapać skafander ukryty pomiędzy sprzętem do tankowania. Hełm wy- padł mu z ręki, uderzając go w brzuch, kiedy pospiesznie wstukiwał wykradziony kod otwierający zamek śluzy. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 14 Mijały sekundy. Odgłosy pościgu przybierały na sile. Na pewno wszyscy myśleli, że uciekł na pokład promowy albo do kapsuł ratunkowych. Nikt się chyba nie domyśli, że mógł być aż tak stuknięty, by próbować podróży na gapę bezzałogowym frachtow- cem - a przynajmniej na to liczył... Luk śluzy otworzył się z sykiem. Han wskoczył do środka, zamknął właz i zaczął wciągać skafander. Sprawdził zbiorniki powietrza. Pełne. To dobrze. Początkowo pla- nował zabrać kilka awaryjnych zbiorników powietrza, ale nie śmiał teraz po nie wrócić. Zbiornik w skafandrze chyba wytrzyma dwa dni. To powinno wystarczyć, chyba że „Ilezjański Sen" okazałby się wyjątkowo wolnym statkiem. Ponieważ statek był całko- wicie zautomatyzowany, nie było sposobu, by dowiedzieć się, jaką trasą będzie leciał, ani też jak szybko. Han się skrzywił. Tylko desperat mógł wpaść na taki sposób ucieczki. Ale on był zdesperowany. Pozostawało mieć nadzieję, że starczy mu powietrza, żeby żywemu do- lecieć na Ilezję. Zobaczmy... Pastylki odżywcze... są. Zbiornik wody... pełen. Nie jest źle. Powi- nien podziękować za to Shrike'owi, który pilnował, żeby wyposażenie statku było zaw- sze gotowe do natychmiastowego użycia. Han wsunął ramiona w rękawy skafandra i zasunął suwak biegnący z przodu, chowając pod skafandrem swój szary kombinezon. Podniósł hełm - niezdarnie, bo na rękach miał już rękawice - i założył na głowę. Kask był cały przezroczysty i Han mógł widzieć wszystko dookoła, z wyjątkiem punktu bezpośrednio za sobą. Rząd holow- skaźników biegł wokół dolnej krawędzi hełmu, wyświetlając dane o jego czynnościach życiowych, ilości powietrza w zbiorniku i inne informacje, których będzie potrzebował, by przeżyć. Han mógł nawet w ograniczonym stopniu „rozmawiać" ze swoim skafan- drem, wciskając podbródkiem dźwignię łączności i przekazując instrukcje na temat składu powietrza, temperatury w skafandrze i innych podobnych czynników. Dobrze, właśnie o to chodziło, pomyślał Han, podchodząc do klapy włazu i wstu- kując końcową sekwencję poleceń, by wyrównać ciśnienie pomiędzy śluzą a wnętrzem „Ilezjańskiego Snu". Słyszał słaby syk powietrza wypompowywanego ze śluzy. „Sen" był statkiem bezzałogowym, więc powietrze było w nim zupełnie zbyteczne. W kabinie statku panowała próżnia. W końcu klapa włazu się otworzyła i Han wszedł na pokład. Całą wolną przestrzeń zajmowało wyposażenie i ładunek, a korytarze były bardzo wąskie. Pozostawiono tylko tyle miejsca, by umożliwić okresowe naprawy i konserwa- cję statku, więc Han musiał się przeciskać bokiem. Chłopak poczuł przelotną wdzięcz- ność dla konstruktorów, że przyrządy pokładowe były przystosowane do działania w warunkach normalnego ciążenia. Gdyby nie to, Han musiałby radzić sobie nie tylko z ciasnotą, ale i z nieważkością, a tego byłoby już doprawdy za wiele. Wychodził kilka razy w skafandrze na zewnątrz „Farciarza" z ekipą spawaczy, od kiedy uznano, że jest dość duży, by wykonywać niebezpieczne obowiązki związane z obsługą statku. Wisiał więc parokrotnie w przestrzeni, połączony ze statkiem jedynie delikatną wiązką przewodów podtrzymujących życie. Na początku było to nawet ekscy- tujące, ale nieważkość niespecjalnie Hana bawiła i szybko nauczył się nigdy nie patrzeć

A.C. Crispin15 „w dół". Świadomość, że pod stopami ma tylko pustkę przestrzeni, ciągnącą się całe lata świetlne, przyprawiała go zawsze o zawrót głowy. Han przeciskał się w stronę „mostka", gdzie - jak sądził -powinno być najwięcej miejsca. Dotarł tam po krótkiej chwili -„Sen" był małym statkiem. Jeśli wierzyć listom przewozowym, przybił do „Farciarza" z ładunkiem najprzedniejszego błyszczostymu, a opuszczał go z ładownią pełną podzespołów elektronicznych pochodzących z Korelii, stanowiących części zamienne dla fabryk. Han zastanawiał się przez chwilę, kogo Garris Shrike musiał opłacić, żeby móc odebrać transport przyprawy. Obrót tą substancją znajdował się pod ścisłą kontrolą rzą- du planetarnego oraz imperialnej Komisji Handlowej. Obrócił się bokiem, by wejść na mostek - i zamarł. Co, na wszystkich synów Baraba robi na mostku robot astromechaniczny? - pomy- ślał. Nawet dziecko wiedziało, że robot sam nie może pilotować statku, a zatem robot nie był pilotem. Pod przezroczystą pokrywą kasku Han skrzywił się. Robot musi być czymś w rodzaju zabezpieczenia przeciwwłamaniowego - wyrafinowanym środkiem łączności chroniącym statek przed złodziejami w portach i piratami w przestrzeni. Han wiedział, że jednym z powodów, dla których ilezjańscy księża postanowili zatrudnić pilota - najchętniej Korelianina, jak napisali w ogłoszeniu - były częste przypadki po- rywania ich statków dostawczych przez piratów. Kiedy zatrzymał się, mając nadzieje, że robot nie jest świadom jego obecności na statku, poczuł, że statkiem szarpnęło. Puszczamy cumy! - pomyślał. Muszę się gdzieś usadowić, bo prędkość ucieczki mnie zabije! Szybko wycofał się z mostka, kierując się z powrotem w stronę ładowni. W końcu znalazł to, czego szukał - w ostatniej chwili. Mała wnęka, w której mógł usiąść, obej- mując kolana ramionami. Statkiem znowu szarpnęło, a po chwili jeszcze raz. Han w wyobraźni ujrzał, jak klamry cumownicze puszczają, jedna po drugiej. Jeszcze tylko jedna, a potem... „Sen" zatrząsł się ostatni raz, a potem wyrwał gwałtownie do przodu. Statek był bezzałogowy, więc mógł znosić znacznie większe przyspieszenia niż pojazdy pilotowa- ne przez istoty żywe. Buch! Han poczuł wstrząs, więc mocniej objął kolana ramionami, broniąc się przed gwałtownym przyspieszeniem. Cumy puściły i „Sen" wystartował. Han wyobraził sobie, jak oddalają się od „Farciarza", wydostając się z uścisku po- la grawitacyjnego Korelii. Zamknął oczy i zobaczył swoją rodzinną planetę, jak wiruje leniwie na tle rozgwieżdżonego nieba. Korelia była ładnym światem, pociętym grana- tem oceanów, zielono-brązowymi połaciami lasów, beżowymi pustyniami i dużymi miastami. Jej nocna strona lśniła światełkami jak tablica kontrolna ogromnego statku... Właśnie wtedy przyspieszenie szarpnęło najmocniej, wciskając Hana w niewy- godną wnękę. Skoczyliśmy w nadprzestrzeń, pomyślał. Parę chwil później, kiedy szybkość się wyrównała, znów mógł się ruszyć. Rozpro- stował ręce i nogi, krzywiąc się, bo siniaki, które zarobił w czasie bójki w kambuzie, dały o sobie znać. Myśl o kambuzie przypomniała mu o Dewlannie, wywołując nagły, gwałtowny ból w piersi. W oczach zapiekły łzy, ale ze wszystkich sił starał się nie roz- Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 16 kleić. Płacz w skafandrze próżniowym, gdzie nie mógł otrzeć twarzy, nie był najlep- szym pomysłem. Han pociągnął nosem, walcząc z napływającymi łzami. Dewlanna... -jęknął w my- śli. Oddała życie, by dać mu szansę wyrwania się z „Farciarza". Weź się w garść, Solo, nakazał sobie stanowczo. Gardło miał ściśnięte, ale prze- łknął ślinę i zagryzł wargi, aż przeszła mu ochota do płaczu. Spróbował sobie przypo- mnieć, kiedy ostatnio płakał, ale jaki to miało sens? Nie wróci życia Dewlannie... Han wiedział, że Dewlanna wierzyła, iż po śmierci ciała duch żyje dalej. Jeśli mia- ła rację, może mogła go teraz usłyszeć. -Hej, Dewlanna- szepnął- udało mi się. Jestem w drodze. Lecę na Ilezję, a tam zo- stanę najlepszym pilotem w całym sektorze. Nauczę się dość... i zarobię dość, by złożyć aplikację do Akademii, tak jak zawsze marzyłem. Jestem wolny, Dewlanna. - Głos mu się załamał. Jesteśmy bezpieczni, Dewlanna, pomyślał. Shrike nie dostanie już żadnego z nas. Wciśnięty pomiędzy pakunki, młody pilot uśmiechnął się z ponurą determinacją. Jestem wolny, i zawdzięczam to tylko tobie, pomyślał. Nigdy tego nie zapomnę. Jeśli kiedykolwiek będę miał okazję ci się odpłacić, pomagając komuś z twojej rasy, przy- sięgam na wszystko, w co można wierzyć - boga, siłę życia czy moc - że nie zawaham się. Han Solo wciągnął, głęboko w płuca duszne powietrze ze zbiornika skafandra. - Dziękuję ci, Dewlanna. - szepnął. Miał nadzieję, że go usłyszała, gdziekolwiek teraz była.

A.C. Crispin17 R O Z D Z I A Ł 2 ILEZJAŃSKIE SNY Kiedy Han obudził się z nie dającego wypoczynku snu, w pierwszej chwili był zu- pełnie zdezorientowany. Gdzie ja jestem? -zapytał sam siebie oszołomiony. Pamięć zalały nagle szybkie, gwałtowne obrazy: jego własna ręka trzymająca blaster... twarz Shrike'a, wykrzywiona nienawiścią i gniewem... Dewlanna, z trudem łapiąca powietrze, umierająca w samotności. Z trudem przełknął ślinę przez ściśnięte gardło. Dewlanna była częścią jego życia od czasów, kiedy był zupełnie małym smykiem - miał osiem, może dziewięć lat. Pa- miętał tamten dzień, kiedy pojawiła się na pokładzie ze swoim partnerem, Isshaddi- kiem. Isshaddik został wygnany z planety Wookiech za jakiś występek, o którym Dew- lanna nigdy nie chciała mówić. Dewlanna poszła za nim na wygnanie, pozostawiając za sobą wszystko, co miała - swój dom i swoje młode. Mniej więcej rok później Isshaddik zginął, zabity w czasie przemytniczej wyprawy do Nar Hekka, jednego ze światów w sektorze Hurtów. Shrike oznajmił Dewlannie, że może pozostać na pokładzie „Farciarza" jako kucharka, bo zagustował w przygotowy- wanych przez nią potrawach. Dewlanna mogła wrócić na Kashyyk - w końcu to nie ona dopuściła się tamtej nieznanej zbrodni - ale postanowiła zostać na „Farciarz". Ze względu na mnie, pomyślał Han, odnajdując w kasku ssawkę podajnika wody i pociągając ostrożny łyk. Z innej końcówki wyłuskał językiem kilka tabletek odżyw- czych, które popił kolejnym łykiem wody. To nie to samo co jedzenie, ale pozwoli mu jakoś przeżyć... Została ze względu na mnie, pomyślał. Żeby mnie chronić przed Shrik- e'em... Westchnął czując, że to prawda. Wookie należeli do najbardziej pewnych i lojal- nych towarzyszy w całej galaktyce. Na ich przyjaźń i lojalność trzeba było sobie zasłu- żyć, ale kiedy już je ofiarowali, nie cofali nigdy. Han oparł się o ściany swojej wnęki, sprawdzając poziom powietrza w zbiorni- kach. Zostało mu jeszcze trzy czwarte. Zastanawiał się, jak daleko dotarł „Sen" w cza- sie, gdy spał. Niedługo trzeba będzie pójść do kabiny kontroli i spróbować rozszyfro- wać oprzyrządowanie autopilota. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 18 Han cofnął się myślami w przeszłość, rozpamiętując ze smutkiem śmierć Dewlan- ny, a potem do czasów jeszcze dawniejszych. Najwcześniejszym jego wspomnieniem - prawdziwym wspomnieniem, a nie zamglonym fragmentem, strzępkiem obrazu zbyt dawnym i zbyt zniekształconym, by mieć jakiekolwiek znaczenie - było spotkanie z Garrisem Shrike'em, w dniu kiedy kapitan zabrał go na „Farciarza". Chłopczyk siedział skulony u wylotu wilgotnej, brudnej ulicy, powstrzymując łzy. Był przecież za duży, by płakać, nawet jeśli był zziębnięty, głodny i sam na świecie. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego jest sam, ale natychmiast poczuł, jakby za od- powiedzią na to pytanie zatrzasnęły się wielkie, metalowe drzwi, zamykając wszystko za sobą. Za tymi drzwiami czaiło się niebezpieczeństwo, za tymi drzwiami czaiło się... zło. Ból... i jeszcze... jeszcze... Chłopiec potrząsnął głową, aż zlepione w brudne strąki włosy opadły mu na twarz. Odrzucił je do tyłu ręką tak pokrytą brudem, że prawie nie było widać naturalnego ko- loru jego skóry. Miał na sobie tylko wystrzępione portki, porwaną koszulkę bez ręka- wów, od dawna za ciasną, i bose stopy. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek nosił buty. Pomyślał, że chyba jednak pamięta buty. Dobre buty, ciepłe i miękkie, które ktoś zakładał mu nogi i pomagał zawiązać sznurowadła. Ktoś delikatny, kto uśmiechał się, zamiast krzywić twarz w grymasie niechęci, ktoś kto był czysty i ładnie pachniał, kto nosił ładne ubrania... Buch! Straszne drzwi zamknęły się znowu, a mały Han (wiedział, że tak ma na imię, ale nic poza tym) skrzywił się pod wpływem wewnętrznego bólu. Wiedział, że nie powi- nien pozwalać, by takie myśli chodziły mu po głowie. Takie myśli i wspomnienia były złe, sprawiały ból... lepiej o tym nie myśleć. Pociągnął cieknącym nosem i otarł ręką smarki, ale niewiele to pomogło. Uświa- domił sobie, że stoi w śmierdzącej kałuży, a nogi ma tak zmarznięte, że ledwie je czuje. Zapadała noc i zapowiadało się na to, że będzie zimna. Głód ściskał mu kiszki jak zwierzak boleśnie wgryzający się w żołądek. Nie pa- miętał, kiedy ostatnio jadł. Czy tego ranka, gdy znalazł w śmietniku owoc kavasa - so- czysty, dojrzały i tylko na pół zjedzony? Czy może ostatniej nocy? Nie może tu dłużej sterczeć, postanowił chłopiec. Musi iść dalej. Han wyszedł ze swojej kryjówki na ulicę, na chodnik. Wiedział, że musi żebrać... kto go tego nauczył? Bach! Nieważne kto, ważne, że nauczył dobrze. Przybierając najbardziej żałosny wyraz twarzy i powłócząc nogami Han podszedł do najbliższego przechodnia. - Proszę pani... - zaskomlał. - Jestem taki głodny... - wyciągnął, otwartą dłoń. Ko- bieta zwolniła nieznacznie, spojrzała w dół na jego brudną rączkę i nagle cofnęła się, zbierając spódnicę, by się o niego nie otrzeć. - Proszę pani... - Han westchnął, oglądając się za nią z zainteresowaniem, by popa- trzeć, jak się oddala. Miała na sobie ładną suknię, miękką i połyskliwą, jakby... świecą- cą, mieniącą się w ostrym świetle portowych lamp.

A.C. Crispin19 Przypominała mu kogoś, z tymi wielkimi, czarnymi oczami, gładką skórą, włosa- mi... Bach! Zaczął pochlipywać, pozbawiony wszelkiej nadziei. Drobne ciałko drżące z zimna, głodu, samotności i rozpaczy. - Hej, mały! Han! - Przez ścianę nieszczęścia przebił się czyjś ostry, ale nie nie- przyjazny głos. Pociągając nosem i przełykając ślinę Han spojrzał w górę na wysokiego mężczyznę, pochylającego się nad nim. Czarne włosy, niebieskie oczy. Śmierdział al- deraaniańskim piwem i dymem pół tuzina zakazanych narkotyków, ale trzymał się pewnie na nogach, czego nie można było powiedzieć o innych przechodniach. Widząc, że Han na niego patrzy, mężczyzna przykucnął, dzięki czemu Han nie musiał tak bardzo zadzierać głowy. - Za duży jesteś, żeby popłakiwać na ulicy; wiesz chyba o tym, co? Han kiwnął głową, nadal pociągając nosem. Spróbował się uspokoić. - T-t-tak... tak - zaczął zacinając się trochę, jak wtedy, kiedy uczył się mówić. To było dawno, dawno temu, pomyślał. Umiał mówić od zeszłej zimy, a wkrótce miała przyjść nowa zima. Umiał mówić, od czasu gdy... Buch! Chłopiec wzdrygnął się znowu, gdy umysł stanowczo odmówił mu dostępu do wszelkich wspomnień z przeszłości. Inna myśl domagała się uwagi, coś, co przeoczył za pierwszym razem... Nagle zrozumiał. Ten mężczyzna zawołał go po imieniu! Skąd wiedział, jak Han się nazywa? - Kto... kto ty jesteś? - wyszeptał Han. - Skąd wiesz, jak mi na imię? Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, pokazując wszystkie zęby. Zapewne chciał wyglądać przyjaźnie, ale było w nim coś takiego, co sprawiło, że Han się wzdrygnął. Coś w tym mężczyźnie przypominało mu sfory zdziczałych psów, polujących w bocz- nych uliczkach. - Wiem o wielu rzeczach, mały - odpowiedział mężczyzna. - Jestem kapitan Shri- ke. Umiesz to powiedzieć? - T-tak. Ka-pi-tan Shri-ke - powtórzył niepewnie Han. Łkanie przeszło w czkawkę. - Ale... skąd pan wiedział, jak się nazywam? Proszę, niech mi pan powie! Mężczyzna wyciągnął rękę, jakby chciał go pogłaskać po głowie, ale zauważył, jaka jest brudna i zawszona, bo się wycofał. - Zdziwiłbyś się, Han. Wiem niemal o wszystkim, co dzieje się tu, na Korelii. Wiem, kto się zgubił, a kto znalazł, kto jest na sprzedaż i kogo sprzedano, i gdzie kto jest pochowany. Właściwie to przyglądam ci się od pewnego czasu. Słyszałem, że sprytny z ciebie chłopak. Jesteś sprytny? Han wyprostował się, by spojrzeć mężczyźnie prosto w oczy. - Tak, kapitanie - powiedział, starając się, by nie zadrżał mu głos. - Jestem sprytny. Wiedział, że tak było. Nikt, kto nie był sprytny jak on, nie przetrwałby tyle czasu na ulicy. - No proszę! To ci dopiero chłop na schwał! Wiesz co, taki sprytny chłopak jak ty mógłby dla mnie pracować. Może przyłączysz się do mnie? Będziesz miał porządne Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 20 jedzenie i miejsce do spania - uśmiechnął się znowu. - No i założę się, że chciałbyś zo- baczyć mój statek - wycelował palec w niebo. Han energicznie pokiwał głową. Jedzenie? Łóżko? A przede wszystkim... - Statek kosmiczny? Tak, kapitanie! Kiedy dorosnę, chcę być pilotem! Mężczyzna roześmiał się i wyciągnął do niego rękę. - W takim razie idziemy! Han pozwolił, by wielkie łapsko mężczyzny ścisnęło jego dłoń, i poszedł z nim w stronę kosmoportu... Han poruszył się i potrząsnął głową. Nie powinienem był wtedy z nim iść, pomy- ślał. Gdybym z nim nie poszedł, Dewlanna nadal by żyła... Z drugiej strony gdyby nie poszedł wtedy ze Shrike'em, najprawdopodobniej obu- dziłby się pewnej nocy na ulicy z uszami i nosem obgryzionymi przez welty, jak jeden z pozostałych ulicznych urwisów „uratowanych" przez Garrisa Shrike'a. Han uśmiechnął się ponuro. Kapitan Shrike nie miał w sobie ani krzty altruizmu. Zbierał z ulic bezdomne dzieciaki i wykorzystywał je dla własnej korzyści. Niemal na każdej planecie, którą odwiedzał „Farciarz", Shrike pakował grupkę swoich podopiecz- nych na prom i posyłał na ulice na powierzchni planety. Pozostawiał je tam pod nadzo- rem robota, którego sam zaprogramował, F8GN. Eight-Gee-Enn przydzielał każdemu z nich „rewiry" i zapisywał wpływy każdego z dzieciaków, trudniących się żebraniem i kieszonkową kradzieżą. Do żebrania wyznaczali najdrobniejsze, najchudsze dzieci, często zdeformowane lub niepełnosprawne. Najlepiej radziła sobie Danalis, dziewczyna z twarzą oszpeconą przez ugryzienia vreltów. Shrike'owi udawało się zwodzić ją przez lata obietnicami, że jeśli zarobi dla niego dość pieniędzy, on w zamian załatwi jej operację plastyczną, dzięki której dziewczyna znowu będzie wyglądać jak człowiek. Ale nigdy tego nie zrobił. Kiedy Danalis miała jakieś czternaście lat, zdała sobie w końcu sprawę z tego, że Shrike nigdy nie spełni swoich obietnic. Pewnej nocy weszła więc do śluzy powietrznej „Farciarza" i otworzyła ją, nie założywszy skafandra. Han był wśród sprzątających śluzę. Do dziś wspomnienie o tym przyprawiało go o dreszcze. Biedna Danalis. Nadal doskonale ją pamiętał - jak wręcza dzienny „urobek" F8GN. Robot miał kształt wydłużonego wrzeciona, a wykonano go z metalu koloru miedzi. Tyle razy był już naprawiany, że cały jego korpus pokrywały przynitowane łaty, okrywające go niczym połatana szata. Miedziane, złociste, stalowe, a jedna, okrą- gła, na samym czubku jego głowy - srebrzysta. Han nadal słyszał w głowie głos robota. Eight-Gee-Enn miał uszkodzony synteza- tor mowy, więc jego głos przechodził niespodziewanie od głębokich, obłudnych tonów do przenikliwego, mechanicznego skrzeczenia. Ale niezależnie od brzmienia jego głosu wszystkie dzieciaki uważnie słuchały tego, co mówił... - A więc, drogie dzieci, czy każde z was ma przydzielony rewir? - Głowa miedzia- nego robota chwiała się na nieco zardzewiałej szypułce szyi, gdy przyglądał się ósemce dzieciaków z „Farciarza", ustawionych przed nim półkolem.

A.C. Crispin21 Każde z dzieci, w tym pięcioletni Han, potwierdziło, że ma przydzielony rewir. - Bardzo dobrze, kochane dzieciaczka. - ciągnął robot to głębokim, to znów skrze- kliwym głosem. - Przydzielę wam zatem zadania. Padra - robot popatrzył na małego chłopca, starszego od Hana zaledwie o rok czy dwa - dzisiaj będziesz miał okazję po raz pierwszy pokazać, jak bardzo możesz pomóc tym biednym obywatelom, uwalniając ich od przytłaczającego ciężaru kredytów, biżuterii i drogich komunikatorów. - Oczy robota lśniły niesamowitym blaskiem. Miały różne kolory -jedno wypaliło się wiele lat temu i Shrike wymienił je na soczewkę wygrzebaną gdzieś na złomowisku ze zdezelo- wanego robota. F8GN miał więc teraz jedno oko czerwone, a drugie zielone. - Czy pomożesz tym nieoświeconym nieszczęśnikom, Padra? - zapytał Eight-Gee- Enn, pochylając głowę i nadając swojemu głosowi fałszywie przyjacielskie nuty. - Jasne! - wykrzyknął chłopak. Spojrzał dumnie na Hana i inne dzieci. - Koniec z żebraniem, to dobre dla smarkaczy! -szepnął podniecony. Han, który dopiero zaczynał nabierać umiejętności podwędzania portfeli szybko i niezauważalnie, poczuł ukłucie zazdrości. Okradanie kieszeni było łatwe, gdy już się człowiek tego nauczył, jak to robić. Dużo łatwiej było też „wykonać plan" wyznaczony przez Eight-Gee-Enn na każdy dzień kradnąc portfele niż żebrząc. Żebrak musiał za- czepić co najmniej trzech „klientów", żeby od jednego dostać jałmużnę. Za to kradnąc portfele... to był dopiero sposób na naprawdę duże pieniądze! Jeśli się wybrało odpowiedniego klienta, można było wyrwać wystarczającą kwotę, by jesz- cze przed południem oddać robotowi dzienny urobek, a potem iść się bawić. Han zasta- nawiał się, czy Eight-Gee-Enn pozwoli mu dziś poćwiczyć, jeśli się pospieszy i zbierze dość pieniędzy, zanim skończą inni. Han lubił ćwiczyć z wrzecionowatym robotem, bo Eight-Gee-Enn wyglądał tak śmiesznie w ubraniach! Robot ubierał się w stroje charakterystyczne dla planety, na której akurat pracowali i albo stał nieruchomo, albo przechodził ocierając się o swojego ucznia. Han nauczył się już uwalniać robota od ukrytego zegarka, kredytów, a nawet pewnych rodzajów biżuterii, nie dając przy tym detektorom robota wykryć ruchu swo- ich palców. Ale nie zawsze mu się udawało. Han skrzywił się, odmaszerowując w stronę swo- jego rewiru. Eight-Gee-Enn wymagał perfekcji od swoich podopiecznych, zwłaszcza tych, którym zlecał kradzieże. Robot nie pozwoli mu awansować na złodzieja, jeśli nie będzie pewien, że Han potrafi za każdym razem pozostać niezauważony. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Han podniósł z ziemi grudkę błota i roz- smarował na rękach, którymi otarł następnie spoconą twarz. Co to w ogóle za planeta? Nie pamiętał, by ktoś wymawiał przy nim jej nazwę. Jej rdzenni mieszkańcy mieli zie- lonkawą skórę, drobne, ruchliwe uszy i wielkie ciemnofiołkowe oczy. Han nauczył się na razie zaledwie kilku słów z ich mowy, ale miał żyłkę do języków i wiedział, że za- nim „Farciarz" opuści planetę, będzie doskonale rozumiał miejscowy język i znośnie się nim posługiwał -przynajmniej ulicznym żargonem. Jakkolwiek nazywała się ta planeta, była piekielnie gorąca. Gorąca i parna. Han spojrzał na blade, zielonkawoniebieskie niebo, na którym płonęło równie blade, poma- rańczowe słońce. Perspektywa spędzenia najbliższych kilku godzin na wyznaczonych Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 22 ulicach pochlipując, podlizując się przechodniom i żebrząc o jałmużnę nie była specjal- nie atrakcyjna. Nienawidzę żebrać, pomyślał kwaśno Han. Jak będę starszy, zmuszę ich, żeby przydzielili mnie do kieszonkowców. Na pewno będę dobrym złodziejem; żebrak ze mnie do kitu. Wiedział, że nie chodziło o jego wygląd - podrósł trochę przez ostatnich parę lat, ale nadal ważył niewiele, wyglądał więc przeraźliwie chudo. Umiał też mówić służal- czym głosem i kulić się bojaźliwie, jakby do proszenia o jałmużnę pchała go absolutna desperacja. Może to oczy, pomyślał Han. Może widać w nich było tajoną niechęć i wstyd, że musi żebrać, a „klienci" to dostrzegali. Nikt nie szanuje żebraka, a Han najbardziej na świecie chciał być szanowany. A nawet więcej - nie tylko szanowany, ale i godny sza- cunku. Niewiele pamiętał ze swojego życia, zanim Garris Shrike znalazł go żebrzącego na ulicach Korelii, ale wiedział, że kiedyś sprawy wyglądały inaczej. Dawno temu uczono go, że to wstyd żebrać. A kraść... kraść to jeszcze gorzej. Han przygryzł gniewnie wargę. Wiedział, że ktoś - może jego rodzice, których nie pamiętał - tak właśnie mu mówił. Kiedyś, dawno temu, uczono go innych rzeczy, przekazywano inne wartości. Ale co mógł teraz zrobić? Na pokładzie „Farciarza" obowiązywała jedna, kardy- nalna zasada - kto nie pracuje, ten kradnie lub żebrze. Jeśli nie chcesz pracować, żebrać albo kraść – nie dostaniesz jedzenia. Han nie mógł zaoferować wielu umiejętności. Był za mały na pilota, za słaby, by pracować przy wyładunku przemycanych towarów. Ale to się kiedyś zmieni! - powtórzył sobie. Rosnę z każdym dniem. Niedługo będę zupeł- nie duży, a za pięć lat będę miał już dziesięć lat. Może wtedy zostanę pilotem! Han przekonał się, że ilekroć mocno sobie coś postanowi, udaje mu się zrealizo- wać cel. Był pewien, że z pilotażem będzie tak samo. A jak już się nauczę pilotować statek, będę mógł uciec z „Farciarza", pomyślał, wracając myślami do starego marzenia, o którym nikomu nie mówił. Raz zwierzył się z niego jednemu z kolegów, ale ten mały szczur wygadał się. Shrike i reszta naśmiewali się z Hana tygodniami, przezywając go „Kapitanem Hanem z Imperialnej Marynarki". Han miał wtedy ochotę zakryć uszy i schować się w najciemniejszy zakamarek statku. Musiał zmobilizować całą samokontrolę, żeby po prostu wzruszyć ramionami i udawać, że go to nie obchodzi... Tak, a kiedy już będę najlepszym z pilotów, zarobię mnóstwo kredytów i zgłoszę się do Akademii Imperialnej. Zostanę oficerem marynarki. Wtedy wrócę tu, dorwę Shr- ike'a, aresztuję go i ześlę do kopalni przyprawy na Kessel, żeby tam zdychał. Ta myśl sprawiła, że wargi Hana wykrzywiły się w drapieżnym uśmiechu. Marzenie kończyło się wizją, w której Han widział siebie jako człowieka sukcesu- szanowanego, doskonałego pilota, z własnym statkiem, w gronie oddanych przyjaciół i z mnóstwem kredytów w kieszeni. I... z rodziną. Tak, z własną rodziną. Z piękną żoną, która go będzie uwielbiać i towarzyszyć mu w przygodach, a może nawet z dziećmi. Będzie dobrym ojcem. Nie zostawi swoich dzieci, tak jak zostawiono jego...

A.C. Crispin23 W każdym razie tak przypuszczał. Sądził, że go porzucono, chociaż nic nie pamię- tał. Nie znał nawet swojego nazwiska, więc nie mógł dowiedzieć się, kim jest jego ro- dzina. A może... może rodzice go nie porzucili... Może zostali zabici, albo Han został porwany... Uznał, że woli taką wersję wyda- rzeń. Myśląc o swoich rodzicach jako o zmarłych przestawał być na nich taki wściekły, bo w końcu nikt nie potrafi nic poradzić na to, że jest śmiertelny, prawda? Postanowił zatem, że odtąd uzna swoich rodziców za zmarłych. Tak było łatwiej... Wiedział, że pewnie nigdy nie pozna prawdy. Jedyną osobą, która wiedziała co- kolwiek o przeszłości Hana, był Garris Shrike. Kapitan powtarzał Hanowi, że jeśli ten będzie dobry, jeśli będzie ciężko pracował i zarobi dla niego dużo kredytów, pewnego dnia wyjawi mu, jak doszło do tego, że znalazł się sam na ulicach Korelii. Han zacisnął wargi. Jasne, kapitanie, pomyślał. Dokładnie tak samo, jak zafundo- wał pan Danalis operację plastyczną... Chłopiec spojrzał na tablicę z nazwą ulicy. Nie umiał odczytać nazwy w miejsco- wym języku, ale poniżej umieszczono jej tłumaczenie na wspólny. Tak, to był jego re- wir... Han wziął głęboki oddech i zrobił nieszczęśliwą minę. Zbliżała się do niego zielo- noskóra kobieta ubrana w krótką sukienkę. - Proszę pani... - powiedział, pochlipując i podchodzą do niej, skulony, ale z wyciągniętą ręką. -proszę, śliczna, łaskawa pani... błagam, pomóż mi... chociaż jeden kredyt... jestem taki głodnyyyy... Zastrzygła w jego stronę małymi, zwiniętymi uszami, po czym odwróciła głowę i minęła go. Mrucząc pod nosem Han obdarzył ją niewybrednym epitetem z żargonu przemyt- ników i odwrócił się, czekając na następną ofiarę... Han potrząsnął głową i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Czas wstawać i sprawdzić, jak sobie radzi „Ilezjański Sen". Wygramoliwszy się ze swojej ciasnej wnęki, młody pilot przecisnął się zagraco- nymi korytarzami na mostek. Robot astromechaniczny nadal tam siedział, błyskając lampkami i snując swoje robocie myśli. Jednostka była stosunkowo nowa, jej pancerz nadał lśnił srebrzystą zielenią, zwieńczony na czubku jasną kopułką, w której widniały błyskające światełka. Robot był przypięty wiązką przewodów do przyrządów kontrol- nych. Musiał być też wyposażony w czujnik ruchu, bo natychmiast obrócił „głowę" w stronę Hana, który śmiało wkroczył na mostek w swoim skafandrze próżniowym. Światełka na kopułce robota zamigotały nerwowo, gdy zaczął „mówić", ale fale dźwiękowe nie mogły oczywiście rozchodzić się w próżni. Han włączył komunikator zamontowany w skafandrze i nagle jego hełm wypełniły rozpaczliwe piski. - Uuii... buuiiiip... uuee-uuiip-piii! - oświadczył robot, najwyraźniej kompletnie zaskoczony. Han rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem robota towarzyszącego, któ- rego jednak nigdzie nie mógł dostrzec. Westchnął. Komunikator w jego kombinezonie przekaże jego słowa robotowi, ale jak niby miał się porozumieć z przeklętym R2 bez Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 24 tłumacza? W jakim języku mógł rozmawiać z robotem jego programista, kimkolwiek był? Han włączył komunikator. -Hej, ty! - Blurp... biip, uuiip-piii! - odpowiedział pełen dobrych chęci robot. Han skrzywił się i sklął robota po rodiańsku, który był żargonem przemytników, a w końcu odezwał się we wspólnym: - No i co mam teraz zrobić? - warknął. - Gdybyś tylko miał syntezator mowy za- programowany na wspólny! - Ależ mam, proszę pana! - odpowiedział robot rzeczowo. Jego głos brzmiał pła- sko i mechanicznie, ale był całkowicie zrozumiały. Han wytrzeszczył oczy na robota, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha. -No, no! Ale mi się udało! Jak to możliwe, że potrafisz mówić? - Ponieważ na tym statku nie ma miejsca dla dwóch robotów, czyli astromecha- nicznego i towarzyszącego, moi panowie wyposażyli mnie w moduł komunikacyjny zaprogramowany na wspólny, żeby łatwiej było mi się porozumiewać - odpowiedział robot. - To świetnie! - ucieszył się Han, czując falę ulgi. Niespecjalnie lubił roboty, ale przynajmniej będzie miał się do kogo odezwać, a mogło się okazać, że komunikacja między nimi okaże się wręcz konieczna. Podróże kosmiczne były wprawdzie rutyną i zwykle przebiegały bezpiecznie... ale zdarzały się wyjątki. - Z przykrością muszę pana zawiadomić - dodał R2 – że dopuścił się pan nielegal- nego wtargnięcia na pokład tego statku. Nie powinno tu pana być. - Wiem - odpowiedział Han. - Załapałem się na łebka. - Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia tego terminu. Han nie mógł się powstrzymać, by nie obdarzyć robota obelżywym wyzwiskiem. - Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia... - Zamknij się! - ryknął Han. Robot zamilkł. Han wziął długi, głęboki oddech. - W porządku, R2 - powiedział. - Jestem pasażerem na gapę. - Masz taki termin w swoich bankach pamięci? - Tak jest, proszę pana. - To dobrze. Zabrałem się tym statkiem na gapę, bo muszę dotrzeć na Ilezję. Chcę dostać pracę pilota u ilezjańskich księży, rozumiesz? - Tak, proszę pana. Zmuszony jestem jednak poinformować pana, że, jako robot strażniczy wyznaczony do ochrony tego statku i jego zawartości, będę musiał zaplom- bować wszystkie wyjścia, gdy dotrzemy na Ilezję, i poinformować moich panów, że znajduje się pan na pokładzie, przyspieszając w ten sposób pojmanie pana przez ich strażników. - Słuchaj no, mały! - powiedział Han wspaniałomyślnie. -Jak już dotrzemy na Ile- zję, nie przejmuj się mną i spokojnie wypełniaj swoje obowiązki. Kiedy ilezjańscy księża zobaczą, że spełniam wszystkie ich wymagania, będą mieli w nosie to, jak się tu dostałem.

A.C. Crispin25 - Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia... - Zamknij się! Han spojrzał na wskazania poziomu powietrza w zbiorniku i dodał: - W porządku, R2. Chciałbym teraz sprawdzić nasz kurs, prędkość i przewidywa- ny czas lądowania na Ilezji. Wyświetl mi, proszę, te informacje. - Niestety nie jestem upoważniony do udostępnienia tych informacji, proszę pana. Han o mało nie zagotował się w środku. Z trudem powstrzymywał się przed wy- mierzeniem krnąbrnemu robotowi solidnego kopniaka ciężko obutą nogą. - Muszę mieć dane o naszej trajektorii, prędkości i czasie przelotu, żeby obliczyć, czy wystarczy mi powietrza, R2 - wytłumaczył robotowi z przesadną cierpliwością. - Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia... -ZAMKNIJ SIĘ! Han poczuł, że jest cały spocony, a system chłodzenia skafandra zaczął pracować na wyższych obrotach. Siląc się na spokój, zwrócił się do robota: - Posłuchaj uważnie, R2 - powiedział. - Czyżbyś nie miał w swoim systemie ope- racyjnym programu, który nakazywałby ci bezwzględnie chronić życie inteligentnych istot żywych? - Ależ mam, proszę pana. Każdy robot astromechaniczny jest wyposażony w taką instrukcję. Po to, by robot mógł świadomie zaszkodzić lub nie zapobiec szkodzie wy- rządzanej inteligentnej istocie żywej, musiałby mieć zmodyfikowany standardowy mo- duł operacyjny. - To dobrze - odetchnął Han. To by się zgadzało z jego wiedzą na temat oprogra- mowania robotów astromechanicznych. -Posłuchaj mnie teraz, R2. Jeśli nie podasz mi danych na temat naszej trajektorii, prędkości i czasu przelotu, staniesz się odpowie- dzialny za moją śmierć z braku powietrza. Rozumiesz mnie teraz? - Proszę podać szczegóły. Han zaczął cierpliwie tłumaczyć robotowi swą sytuację. Kiedy skończył, robot przez chwilę milczał, rozważając widocznie to, co usłyszał. W końcu jego kopułka za- wirowała, a po chwili robot oświadczył: - Spełnię pana prośbę i wyświetlę dane, o które pan prosi na ekranie interfejsu dia- gnostycznego. Han odetchnął z ulgą. Statek został zaprojektowany do pilotowania przez roboty, więc na panelach kontrolnych nie miał normalnych instrumentów pokładowych, tylko zbieraninę mrugających światełek. Na szczęście był tam jeden ekran zamontowany dla serwisantów. Han obszedł uważnie robota i wbił wzrok w ekran. Dane przetoczyły się po ekranie w takim tempie, że żaden człowiek nie byłby w stanie ich odczytać. Han odwrócił się do jednostki R2. - Pokaż mi te dane jeszcze raz, tylko tym razem zachowaj je na ekranie, dopóki ich nie przeczytam. Jasne? - Tak jest, proszę pana. - Mechaniczny głos robota zabrzmiał teraz wręcz potulnie. Han przez kilka minut studiował liczby i diagramy wyświetlone na ekranie, czując, jak jego niepokój przeradza się w prawdziwy strach. Nie miał na czym pisać, nie miał Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 26 też dostępu do komputera nawigacyjnego, ale to, co zobaczył, nie podobało mu się. Przygryzając wargi, zmusił się do opanowania emocji i raz po raz wałkował w myśli obliczenia. Kurs „Ilezjańskiego Snu" został wytyczony okrężną trasą, by ominąć najbardziej narażone na ataki piratów obszary sektora zajmowanego przez Hurtów. Prędkość nato- miast ustawiono znacznie poniżej możliwości frachtowca, niżej nawet niż szybkość, z jaką latał zwykle w nadprzestrzeni „Farciarz". Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jeśli nie zmienią kursu i prędkości, Hanowi zabrak- nie powietrza pięć godzin wcześniej niż „Sen" dotknie ilezjańskiej ziemi. Statek przy- wiezie na Ilezję trupa, jego trupa. Odwrócił się do R2. - Słuchaj, R2. Musisz mi pomóc. Jeśli nie zmienię prędkości i kursu statku, nie wystarczy mi powietrza na całą podróż. Umrę wtedy, i będzie to twoja wina. Lampki R2 zamigotały, gdy robot analizował jego oświadczenie. W końcu powie- dział: - Aleja nie wiedziałem, że jest pan na pokładzie, proszę pana. Nie może mnie pan obciążać odpowiedzialnością za swoją śmierć. - O, nie! - Han potrząsnął głową w swoim hełmie. - To nie tak, R2. Jeśli, wiedząc o zaistniałej sytuacji, nie zrobisz nic, by ocalić mi życie, będziesz winien śmierci istoty rozumnej. Czy tego właśnie chcesz? - Nie - odparł robot. W jego głosie, choć sztucznym, dało się usłyszeć pewne na- pięcie, a lampki wokół kopułki mrugały szybko i chaotycznie. - W takim razie - ciągnął nieubłaganie Han - musisz zrobić wszystko, co możesz, żeby zapobiec mojej śmierci. Prawda? - Ja... ja... - robot zadygotał, teraz już wyraźnie roztrzęsiony. - Proszę pana, nie je- stem w stanie udzielić panu pomocy. Wystąpił konflikt między moim oprogramowa- niem a fizycznymi możliwościami. - Co masz na myśli? - tym razem Han zaniepokoił się nie na żarty. Jeśli robot ule- gnie przeciążeniu i padnie, nigdy nie zdoła dostać się do przyrządów kontrolnych uży- wanych przez techników, które musiały być ukryte za jednym z paneli. Przyrządy będą wprawdzie miniaturowe, bo służą tylko do testowania poprawności działania kierowa- nego przez robota autopilota, ale to zawsze coś. - Moje oprogramowanie nie pozwala mi udzielić panu tej informacji. Han dał wielkiego susa w stronę robota i przyklęknął przy nim. -A niech cię szlag! - łupnął pięścią jasną kopułkę robota. - Przez ciebie zginę! Mów! Zdenerwowany robot zadygotał gwałtownie i Han zaczął się obawiać, czy się po prostu nie rozpadnie na kawałki pod wpływem stresu. Ale wtedy robot odezwał się: - Zostałem wyposażony w ogranicznik, proszę pana! To on nie pozwala mi spełnić pana prośby! Jasne, ogranicznik! Han chwycił się tej myśli. Zobaczmy, gdzie jest... Po chwili zauważył bolec, sterczący w dolnej części metalowego korpusu robota. Sięgnął ręką, złapał bolec i pociągnął.

A.C. Crispin27 Nic. Bolec nawet nie drgnął. Chwycił mocniej i spróbował przekręcić. Zasapał się z wysiłku, czując, że się po- ci. Wyobrażał sobie, jak tlen ucieka z butli cząsteczka za cząsteczką, jednostajnym strumieniem. Słyszał, że śmierć z niedotlenienia nie jest najgorszym sposobem zakoń- czenia życia w porównaniu na przykład z gwałtowną dekompresją albo zastrzeleniem, ale nie miał ochoty sprawdzać, czy to prawda. Bolec ani drgnął. Spróbował pociągnąć mocniej, szarpiąc za trzpień i przeklinając go w kilkunastu obcych językach, ale ten nadal uparcie tkwił w miejscu. Muszę znaleźć coś, czym mógłbym go uderzyć, pomyślał Han, rozglądając się niespokojnie po kabinie. Nic jednak nie znalazł - ani hydroklucza, ani kombinerek. Nic! Nagle przypomniał sobie, że ma blaster. Zostawił go na podłodze w swojej kry- jówce. - Nie ruszaj się stąd! - polecił robotowi i zaczął z powrotem przeciskać się cia- snymi korytarzami. Strzelanie wewnątrz statku kosmicznego - nawet pozbawionego powietrza - to nie najlepszy pomysł, ale Han był zdesperowany. Wrócił na mostek z bronią i sprawdził ustawienia. Najniższa moc, pomyślał, i naj- cieńsza wiązka. Niezgrabne rękawice kombinezonu kosmicznego sprawiały, że miał trudności z precyzyjnym ustawieniem parametrów strzału. Lampki R2 błyskały nerwowo, od kiedy powrócił. Teraz robot dodał tego żałosne „uuiiip" i zapytał: - Proszę pana, czy mogę zapytać, co pan robi? - Usuwam ogranicznik - odparł Han ponuro. Mrużąc oczy wycelował i delikatnie pociągnął za spust. Z lufy wystrzelił promień energii, a robot wydał tak przeraźliwe „uuiip!", że brzmiało to niemal jak krzyk bólu. Bolec ogranicznika upadł na pokład, pozostawiając wypaloną czarną bliznę na lśniącym metalu pancerza R2. - Uff! Udało się - powiedział Han z satysfakcją. - A teraz, R2, bądź tak dobry i po- każ mi, gdzie są instrumenty pokładowe do ręcznej obsługi tego statku. Robot posłusznie wysunął zakończoną kółkiem „nogę" i podjechał w kierunku pa- nelu kontroli. Przewody łączące robota ze statkiem ciągnęły się za nim jak ogon. Han podążył za nim i kucnął niezgrabnie przed wskazaną tablicą. Zgodnie z instrukcjami robota odkręcił obudowę niczym nie wyróżniającego się panelu i zaczął studiować rząd miniaturowych przyrządów. Przeklinając brak precyzji ruchów, nieunikniony w gru- bych rękawicach kombinezonu próżniowego, zaczął manipulować dźwigienkami, pró- bując wyłączyć hipernapęd. Kurs i prędkość statku można było zmienić tylko w nor- malnej przestrzeni. Gdy wyskoczyli z nadprzestrzeni, Han skrupulatnie wyliczył nowy kurs, zlecając robotowi wykonanie co bardziej skomplikowanych obliczeń, potrzebnych do ponowne- go skoku w nadprzestrzeń. Ustawienie nowego kursu i prędkości zajęło młodemu Korelianinowi trochę czasu, ale w końcu Han mógł znowu wcisnąć guzik z napisem „Aktywacja hipernapędu". Se- kundę później poczuł szarpnięcie, gdy napęd się włączył. Przytrzymał się tablicy przy- Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 28 rządów, gdy statek wskakiwał w nadprzestrzeń na nowy kurs, którym miał podążać ze znacznie większą szybkością. Kiedy statek się uspokoił, Han wziął głęboki oddech i powoli, bardzo powoli wy- puścił powietrze. Klapnął na pokład, wyciągając nogi przed siebie. A niech to! - Chyba zdaje pan sobie sprawę - powiedział R2 - że będzie pan teraz musiał sam wylądować statkiem. Zmiana kursu i prędkości unieważniła dotychczasowe procedury lądowania wprowadzone do pamięci komputera pokładowego. - Tak, wiem - powiedział Han, opierając się ciężko plecami o konsolę z instrumen- tami pokładowymi. Pociągnął łyk wody i połknął dwie tabletki odżywcze. - Nie mamy innego wyjścia. Mam tylko nadzieję, że zdążę się nauczyć, co oznaczają te przełączni- ki, zanim zaczniemy podchodzić do lądowania. - Rozejrzał się po pozbawionych ja- kichkolwiek oznaczeń tablicach kontrolnych. - Szkoda, że do tych wszystkich przełączników nie dodano chociaż paru ekranów. - Autopilot nie posługuje się wzrokiem, proszę pana, więc dane wizualne nie samu potrzebne - wyjaśnił usłużnie R2. - Naprawdę? - zapytał Han głosem ociekającym sarkazmem. - A ja myślałem, że roboty widzą tak samo jak my! - Nie, proszę pana, my nie widzimy - odpowiedział poważnie R2. - Rozpoznajemy otoczenie za pomocą przekaźników, które dane wizualne przekładają na impulsy elek- troniczne, wysyłane do... - Zamknij się! - Han był zbyt zmęczony, żeby przekomarzać się z robotem. Opierając się o konsolę przymknął oczy. Zrobił, co się dało, żeby ocalić życie, wyznaczając prostszy kurs, którym szybciej dotrą na Ilezję, i zwiększając prędkość statku. Han zapadł w sen i śniła mu się Dewlanna, taka jak dawno temu, kiedy się pozna- li... Przecisnął się już przez okno do połowy, gdy usłyszał za sobą krzyk: - Okradziono nas! Ściskając mocno mały węzełek ze zdobyczą szarpnął się gwałtownie, próbując wydostać się przez ciasny otwór. W ciemności na zewnątrz będzie bezpieczny. - Moja biżuteria! - krzyknął pełen niedowierzania kobiecy głos. Han stęknął z wysiłku, uświadamiając sobie, że utknął. Pokonał jednak odruch pa- niki. Musi uciec! To bogaty dom, jeśli wezwą władze, policja na pewno przybędzie szybko. Przeklął w duszy nową modę w koreliańskiej architekturze, zgodnie z którą w tej luksusowej rezydencji zamontowano wysokie od podłogi do sufitu, ale niezwykle wą- skie okna. Okna te reklamowano jako antywłamaniowe. Cóż, mogło w tym być trochę prawdy, pomyślał Han ponuro. Wśliznął się wcześniej przez jedną z furtek prowadzą- cych do ogrodu, gdzie przycupnął, dopóki nie poczuł się bezpiecznie, przekonany, że wszyscy lokatorzy zasnęli. Wtedy wkradł się do domu i wybrał co lepsze ze znajdują- cych się w domu kosztowności. Był pewien, że uda mu się przecisnąć swoje chude, dziewięcioletnie ciało przez okno i uciec, zanim będzie za późno.

A.C. Crispin29 Stęknął z wysiłku jeszcze raz, szamocząc się gorączkowo. Możliwe, że tym razem nie miał racji... Głos z tyłu. Kobieta. - Jest tutaj! Łap go! Han przekręcił się jeszcze trochę, szarpnął szaleńczo i nagle był już za oknem i spadał. Wylądował na wypieszczonej grządce kwitnącej winorośli dorva, ale nie wypu- ścił zawiniątka z łupem. Upadek pozbawił go tchu i przez chwilę po prostu leżał bez ruchu, z trudem łapiąc powietrze, jak drel wyrzucony z wody. Bolała go noga, i głowa też. - Zadzwoń po patrol! - krzyknął z domu męski głos. Han wiedział, że ma zaledwie parę sekund na ucieczkę. Przeturlał się i wstał, zmuszając nogę, by utrzymała ciężar ciała. Biegł w stronę oblanych księżycową poświatą drzew -prawdziwych olbrzymów. Łatwo będzie się wśród nich ukryć. Na pół utykając, na pół biegnąc zbliżał się pod osłonę drzew. Postanowił, że nie powie Eight-Gee-Enn o tym, co się stało. Robot mógłby mu zarzucić, że nie robi postę- pów, chociaż ma już dziesięć lat. Han skrzywił się. To nieprawda, że nie robił postępów. Po prostu przez cały dzień czuł się wyjątkowo źle. Od samego rana doskwierał mu tępy ból głowy i czuł pokusę, by poprosić o zwolnienie z powodu choroby. Ponieważ prawie nigdy nie chorował, pewnie by mu uwierzyli, ale nie chciał przy- znawać się do słabości przed pozostałymi mieszkańcami „Farciarza". Zwłaszcza przed kapitanem Shrike'em, który zawsze się go czepiał. Był już między drzewami. Co teraz? Słyszał kroki pogoni, nie miał więc za wiele czasu na myślenie. Mięśnie same zdecydowały - torba ze zdobyczą znalazła się nagle w zębach, dłońmi dotykał kory, a podeszwy znoszonych butów wciskały się między gałę- zie. Wspinał się, nasłuchiwał chwilę, a potem wdrapywał się jeszcze wyżej. Dopiero kiedy był już wysoko na drzewie, poza zasięgiem wzroku ścigających, zwolnił. Usadowił się na konarze, oparł plecy o pień i dyszał ciężko. Kręciło mu się w głowie i miał mdłości. Przez chwilę bał się, że zwymiotuje, ujawniając tym samym swoją kryjówkę, ale zagryzł wargę i zmusił się, by siedzieć bez ruchu. Już po chwili poczuł się odrobinę lepiej. Sądząc po gwiazdach do świtu pozostało zaledwie parę godzin. Han zdał sobie sprawę, że trudno mu będzie zdążyć na prom „Farciarza". Ciekawe, czy Shrike go zo- stawi, czy będzie czekał? Daleko pod nim przeszukiwano las. Światła rozcinały mrok, przytulił się więc mocno do pnia, z zamkniętymi oczami, desperacko ściskając drzewo, mimo zawrotów głowy. Gdyby tylko głowa przestała go boleć choć na chwilę. Han zaczął się zastanawiać, czy ścigający mają ze sobą bioskaner i aż wstrząsnął się na myśl o tym, że mogło tak być. Czuł, że skórę ma rozpaloną i ściągniętą, chociaż noc była chłodna i wiał lekki wiatr. Zaczynało świtać. Han zastanawiał się, co robi teraz Dewlanna, czy tęskniłaby za nim, gdyby „Farciarz" odleciał bez niego. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 30 W końcu światła zgasły, a odgłosy kroków ucichły. Han zaczekał jeszcze dwa- dzieścia minut, żeby się upewnić, że jego prześladowcy naprawdę zawrócili, a potem z torbą nadal zaciśniętą w zębach ostrożnie zszedł na dół, poruszając się z przesadną uwagą, bo głowa bolała go coraz bardziej. Każdy gwałtowny ruch, każdy krok przy- prawiał go o mdłości i musiał zaciskać zęby z całej siły, by nie jęczeć z bólu. Szedł... i szedł... i szedł. Uświadomił sobie, że idąc kilkakrotnie zapadał w drzem- kę. Parę razy upadł i kusiło go, żeby po prostu zostać tam gdzie leżał. Coś jednak kaza- ło mu podnosić się i iść dalej. Świt oświetlał ulice i domy wokół niego. Jakie piękne są poranki na Korelii, pomyślał otępiały Han. Nigdy dotąd nie zauważył, jakie wspaniałe barwy ma niebo o tej porze. Gdyby tylko światło nie raziło go tak w oczy... Poranek przeszedł w dzień. Rześkie powietrze rozgrzewało się coraz bardziej, ustępując spiekocie. Han pocił się, widział jak przez mgłę. W końcu jednak dotarł na miejsce, do kosmoportu. Szedł już wtedy jak automat, noga za nogą, marząc tylko o tym, by się położyć i zasnąć choćby na środku drogi. Tam, przed nim... to prom „Farciarza"! Z westchnieniem, które brzmiało jak łka- nie, chłopiec zmusił się, by iść dalej. Już prawie wchodził na rampę, gdy pojawiła się na niej wysoka postać. Shrike. - Gdzieś się włóczył, do pioruna?! - Kapitan chwycił go za ramię uściskiem dale- kim od przyjaznego. Han uniósł w górę swój tobołek, a Shrike wyrwał mu go z ręki. - No, przynajmniej nie przychodzisz z pustymi rękami - mruknął. Szybko przetrząsnął zawartość, kiwając głową z zadowoleniem. Dopiero kiedy skończył oglądać łup, zauważył, że Han chwieje się na nogach. - Co z tobą? Nie mogąc mówić, Han tylko potrząsnął głową. Świadomość tego, co się z nim dzieje, odpływała i przypływała jak zagłuszana transmisja. Shrike potrząsnął nim, a potem położył rękę na czole chłopca. Zaklął, wyczuwając gorączkę. - Masz gorączkę... Może powinienem cię tu zostawić? To może być zaraźliwe... - Zmarszczył czoło, zastanawiając się, co robić. W końcu potrząsnął zawiniątkiem ze zdobyczą Hana. - No dobra, mały. Zarobiłeś na zwolnienie. Chodź! Han próbował wejść po trapie, ale gdy zrobił pierwszy krok, wszystko ogarnęła ciemność... Odzyskał częściowo świadomość długo potem, słysząc podniesione głosy. Ktoś mówił w języku Wookiech, inny we wspólnym. Dewlanna i Shrike. Samica Wookie warknęła nieustępliwie. - Widzę, że jest naprawdę chory - przyznał Shrike - ale moje dzieciaki nie są mię- czakami. Parę dni odpoczynku i wydobrzeje. Nie ma potrzeby, żeby go zabierać do robota medycznego i nie zamierzam tego robić. Dewlanna warknęła, a Han, który odruchowo przetłumaczył sobie jej słowa, zdzi- wił się, jaka była nieustępliwa. Poczuł, że kudłata łapa kładzie na jego rozpalonym czo- le coś zimnego. Chłodny okład przyniósł mu ogromną ulgę. - Powiedziałem ci już, Dewlanna, że nie! I tak ma być! - powiedział Shrike i wy- szedł, przeklinając w każdym znanym sobie języku.

A.C. Crispin31 Otworzywszy oczy Han zobaczył nad sobą nachyloną Dewlannę. Burknęła mięk- ko. Han spróbował odpowiedzieć. - Nie najlepiej... - przyznał w odpowiedzi. - Pić... Dewlanna podniosła go i podała wodę, łyk po łyku. Powiedziała mu, że ma wyso- ką gorączkę, tak wysoką że martwi się o niego. Kiedy Han skończył pić, pochyliła się i wzięła go na ręce. -Co... dokąd... Kazała mu być cicho i powiedziała, że zabiera go na dół na powierzchnię planety, do ośrodka medycznego. Kręciło mu się w głowie; z wielkim wysiłkiem powiedział: -Nie powinnaś... Shrike... będzie... wściekły... Jej odpowiedź była krótka i bardzo wymowna. Nigdy wcześniej nie słyszał, by przeklinała. Mdlał i odzyskiwał przytomność kilkakrotnie, gdy szli korytarzami. Następnym wyraźnym wspomnieniem było to, że Dewlanna przypinała go do fotela na promie. Han nie wiedział, że kucharka potrafi pilotować prom, zobaczył jednak, że umiejętnie ob- sługuje przyrządy pokładowe swymi wielkimi, włochatymi łapami. Statek zwolnił cu- my i przyspieszył w stronę Korelii. Gorączka przeszła w malignę - wydawało mu się, że słyszy Shrike'a, jak przeklina. Chciał powiedzieć o tym Dewlannie, ale poczuł, że nie ma siły wydobyć z siebie gło- su... Kiedy znowu odzyskał przytomność, był w poczekalni przed gabinetem robota medycznego. Dewlanna siedziała, trzymając jego kościste ciałko w ramionach. Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i pojawił się w nich robot. Był duży, wydłużo- nego kształtu i wyposażony w moduły antygrawitacyjne, dzięki którym mógł unosić się nad pacjentem, gdy Dewlanna kładła Hana na kozetce. Han poczuł ukłucie, gdy robot pobrał mu krew do zbadania. - Czy rozumie pani wspólny, szanowna pani? – zapytał robot. Przez chwilę Han chciał odpowiedzieć, że oczywiście, że rozumie wspólny i że nie jest szanowną panią - ale wtedy właśnie usłyszał warknięcie Dewlanny. No tak, oczy- wiście. To do niej zwracał się robot. - Ten młody pacjent zaraził się występującą na Korelii tanameńską febrą - wyja- śnił robot Dewlannie. - Jego przypadek jest dość poważny. Dobrze się stało, że nie zwlekała pani z wizytą. Muszę zatrzymać go tutaj na obserwację do jutra. Życzy sobie pani towarzyszyć chłopcu? Dewlanna potwierdziła krótkim warknięciem. - Bardzo dobrze, szanowna pani. Zastosujemy terapię poprzez zanurzenie w zbior- niku bacta, co przywróci równowagę procesom metabolicznym pacjenta. Pomoże też zbić gorączkę. Han spojrzał na stojący obok zbiornik bacta i mimo obezwładniającej słabości spróbował się przemknąć w stronę drzwi. Dewlanna i robot łatwo go jednak powstrzy- mali. Chłopiec poczuł ukłucie kolejnej igły na ramieniu, a po chwili cały wszechświat rozjechał się na boki i rozpłynął w ciemności... Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 32 Han otworzył oczy. Uświadomił sobie, że wspominając zapadł w sen. Potrząsnął głową, przypominając sobie, jak się trząsł, kiedy Dewlanna i robot pomagali mu wyjść ze zbiornika bacta. Dewlanna zapłaciła robotowi swoimi ciężko zarobionymi kredytami i zawiozła Hana z powrotem na pokład „Farciarza". Młody pilot skrzywił się. Shrike wpadł w prawdziwy szał. Han bał się, że wyrzuci ich oboje w przestrzeń - bez skafandrów. Dewlanna jednak nie okazała ani odrobiny strachu. Stała między nim a kapitanem i upierała się, że postąpiła właściwie, bo w prze- ciwnym razie chłopiec by zmarł. W końcu Shrike ustąpił, bo okazało się, że w jednym z klejnotów skradzionych tamtej nocy przez Hana osadzona była prawdziwa perła krajtońskiego smoka. Kiedy kapitan dowiedział się, ile jest warta, uspokoił się nieco. Nie zwrócił jednak Dewlannie kosztów leczenia Hana... Han westchnął i zamknął oczy. Śmierć Dewlanny bolała jak dźgnięcie nożem - choćby nie wiadomo jak się starał, nie mógł uciec od bólu i wspomnień. Poddał się więc i złapał na tym, że myśli o niej, jakby nadal była żywa. Wyobrażał sobie, jak z nią rozmawia, opowiadając o kłopotach z krnąbrnym robotem astromechanicznym. Uświa- domiwszy to sobie znów poczuł ból - równie rozdzierający i świeży jak poprzedniego dnia, gdy trzymał ją umierającą w ramionach. Pociągnął łyk wody, próbując rozluźnić ściśnięte gardło. Tyle zawdzięczał Dew- lannie... Życie, a nawet swoją tożsamość... Han westchnął. Do jedenastego roku życia nie wiedział, jak się nazywa. Nieraz się zastanawiał, czy w ogóle ma jakieś nazwisko. Kiedyś wspomniał Dewlannie o tym zmartwieniu dodając, że jeśli ktokolwiek o tym wie, to tylko Shrike. Niedługo później Dewlanna nauczyła się grać w sabaka. Han usłyszał delikatne skrobanie o drzwi jego maleńkiej kajuty i natychmiast się obudził. Nasłuchując, usłyszał kolejne skrobnięcie, a potem cichy jęk. - Dewlanna? - szepnął, wyskakując z łóżka i wsuwając gołe stopy w nogawki kombinezonu. - To ty? Warknęła miękko zza drzwi. Han naciągnął kombinezon, zasunął suwak i otwo- rzył. - O co chodzi? Dowiedziałaś się czegoś ciekawego? Dewlanna weszła. Jej wielkie, kudłate ciało drżało z podniecenia. Han zachęcił ją gestem, by usiadła na wąskiej koi. W kajucie nie było krzesła ani stołka, Han usadowił się więc obok niej. Dewlanna ostrzegła go, by nie podnosił głosu. Spojrzawszy kątem oka na zegarek Han uświadomił sobie, że jest środek nocy. - O tej porze jeszcze jesteś na nogach? - zapytał zdziwiony. - Nie mów mi, że gra- łaś w sabaka! Przytaknęła, a jej niebieskie oczy wśród płowej i brązowej sierści lśniły z podnie- cenia. - W takim razie co się stało, Dewlanna? Dlaczego chciałaś ze mną porozmawiać? Warknęła miękko. Han wyprostował się, zelektryzowany wiadomością. - Dowiedziałaś się, jak mam na nazwisko? Jakim cudem?

A.C. Crispin33 Za odpowiedź wystarczyło jedno warknięcie. - Shrike... - mruknął Han. - No cóż, jeśli ktokolwiek zna prawdę, to właśnie on. Jak... jak to się stało? I jak brzmi moje nazwisko? Powiedziała mu, że nazywa się Solo. Shrike upił się niemal do nieprzytomności i zaczął się przechwalać, ile jest warta perła krajtońskiego smoka i za ile mu się udało ją sprzedać. Dewlanna zapytała go niewinnie, czy Han przypadkiem nie pochodzi z rodzi- ny znanych złodziei. Shrike parsknął śmiechem, słysząc jej domysły. - Może jakaś gałąź tej rodziny para się złodziejstwem, ale ci Solo? - prychnął, za- nosząc się śmiechem. Przerwał na chwilę, by pociągnąć kolejny łyk alderaaniańskiego piwa. – Chyba nie, Dewlanna. Rodzina tego smarkacza to... W tym momencie kapitan nagle przerwał w pół słowa, wbijając w Dewlannę po- dejrzliwy wzrok. - A co cię to w ogóle obchodzi? - zapytał, a dobry humor przeszedł mu jak ręką odjął. Zamiast odpowiedzi Dewlanna rzuciła na stół żetony, przebijając stawkę posta- wioną przez Shrike'a. - Solo - szepnął miękko Han, jakby przymierzając odzyskane nazwisko. - Han So- lo. Nazywam się Han Solo. Han uśmiechnął się na to wspomnienie, był to jednak smutny uśmiech. Dewlanna chciała dobrze, ale odkrycie, że miał na nazwisko Solo, doprowadziło do najgorszego epizodu w całym jego młodym życiu. Następnym razem, gdy „Farciarz" orbitował nad Korelią, Han wygospodarował trochę czasu, który powinien był poświęcić na swoje złodziejskie obowiązki, żeby pójść do archiwów państwowych i pogrzebać w aktach. Shrike nie lubił, by jego podopieczni marnowali czas na pogłębianie swojej wie- dzy. Każde dziecko na pokładzie „Farciarza" otrzymało podstawowe wykształcenie, zgodnie z programem edukacyjnym wprowadzonym do głównego komputera, wystar- czające, by umiało czytać i liczyć pieniądze. Shrike zniechęcał dzieci do wszystkiego, co wykraczało poza ten wąski zakres wiedzy. Częściowo z czystej przekory, a częściowo dzięki zachętom Dewlanny, Han dalej potajemnie się uczył. Miał tendencję do zaniedbywania przedmiotów, które go nie inte- resowały - takich jak historia - i poświęcania całego wolnego czasu na te, które na- prawdę lubił, na przykład czytanie opowieści przygodowych i rozwiązywanie zadań matematycznych. Han wiedział, jak bardzo matematyka jest potrzebna każdemu, kto ma ambicję zostać pilotem, więc ciężko pracował, przyswajając kolejne umiejętności. Kiedy Dewlanna dowiedziała się, jak przebiega jego nauka, zaczęła go nadzoro- wać, zmuszając do zajęcia się przedmiotami, które inaczej by pominął, pozostawiając wielkie dziury w swoim wykształceniu. Choć niechętnie, Han wziął się za przedmioty ścisłe i historię. Zdziwił się, kiedy odkrył, że niektóre historyczne bitwy były nie mniej dramatycz- ne i podniecające niż historie, o których czytał w przygodowych sagach. Tego dnia w państwowym archiwum Han wykorzystał nowe umiejętności badaw- cze, by dowiedzieć się więcej o swoim nazwisku. Rezultaty były zdumiewające. Kiedy Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 34 Han kazał komputerowi wyszukać nazwisko „Solo" w zapisach historycznych, zdziwił się, jak dobrze było znane na Korelii. Niejaki Berethron e Solo trzysta lat temu wpro- wadził na Korelii demokrację. Był władcą całej planety! Był też jednak inny Solo, znacznie później, który okrył się porównywalną sławą- a raczej niesławą. Pięćdziesiąt lat temu jeden z potomków Berethrona, Korol, miał syna, którego nazwał Dalia Solo. Młodzieniec ten, ukrywający swoją prawdziwą tożsamość pod pseudonimem Dalia Suul, dał się poznać jako morderca, porywacz i pirat. Czarny Dalia - to imię przyprawiało o dreszcze dzieci zasypiające w swoich łóżeczkach na wy- suniętych placówkach lub wędrownych frachtowcach... Mały Han zastanawiał się, czy jest spokrewniony z tymi ludźmi. Czy w jego ży- łach płynie królewska krew? Czy może raczej krew mordercy i pirata? Pewnie nigdy się nie dowie, chyba że ktoś zdoła przekonać Shrike'a, by podzielił się swoją wiedzą na ten temat. Czytając o złodziejskich wyczynach Dalii Suula uśmiechnął się ponuro, zasta- nawiając się, czy jest spadkobiercą tej samej niechlubnej rodzinnej tradycji. Potem zaczął sprawdzać nowsze dane w koreliańskich kronikach towarzyskich i plikach wiadomości. Przeszukiwarka wychwyciła jedno imię: Tiion Sal-Solo. Bogata wdowa, mieszkająca samotnie z jedynym dzieckiem - synem. Thrackan Sal-Solo był o sześć albo siedem lat starszy od Hana. Może jestem spokrewniony z tą Tiioną Solo, zastanawiał się Han, albo może ona zna moich rodziców? To może być szansa na wyrwanie się stąd! Po powrocie na pokład „Farciarza" Han obgadał sprawę z Dewlanna. Zgodziła się z nim, że choć to ryzykowne, powinien spróbować nawiązać kontakt z rodziną Solo. - Ale - zaczął Han, opierając podbródek na pięści i patrząc z przygnębieniem przez stół - jeśli to zrobię, nie spotkam już nigdy ciebie, Dewlanna. Warknęła miękko, mówiąc mu, że oczywiście spotkają, tyle że nie na pokładzie „Farciarza". - Poprzednim razem, kiedy uciekłem, Shrike tak mnie stłukł, że nie mogłem sie- dzieć przez parę dni - powiedział miękko Han. - Gdyby Larrad mu nie przypomniał, że ma co innego do roboty, chyba by mnie zabił. Dewlanna szczeknęła. - Masz rację - zgodził się Han. - Jeśli ta rodzina Solo mnie przyjmie, na pewno bę- dą dość wpływowi i bogaci, by ochronić mnie przed Shrike'em. Han znał dość dobrze zasady rządzące życiem śmietanki towarzyskiej na Korelii i maniery, jakich wymagano od jej członków. Od czasu do czasu Shrike organizował szeroko zakrojone operacje wyłudzania pieniędzy od koreliańskich bogaczy. Han brał udział w etapie przygotowawczym kilku takich oszukańczych akcji. Shrike wynajmował przy takich okazjach bogatą posiadłość na Korelii i umiesz- czał tam fałszywą „rodzinę", aby zapewnić szacowną oprawę swoim machlojkom. Han wraz z innymi dzieciakami wyznaczonymi do tych „rodzin" mieszkał wtedy w takiej właśnie posiadłości. Chodził do szkoły, gdzie posyłano dzieci bogatych rodziców, a jednym z jego zadań było nawiązywanie przyjaźni z tymi dziećmi. Kilka razy dzięki temu Shrike nawiązał cenne kontakty z rodzicami, których namawiał potem do „zain- westowania" w swoje oszukańcze transakcje.

A.C. Crispin35 Zaledwie kilka tygodni temu Han chodził do takiej szkoły -szkoły cieszącej się tak dobrą opinią, że odwiedził ją słynny senator Garm Bel Iblis. Han podniósł rękę i zadał senatorowi dwa pytania na tyle wnikliwe i inteligentne, że senator naprawdę zwrócił na niego uwagę. Po lekcji Bel Iblis zatrzymał Hana, uścisnął mu dłoń i zapytał, jak mu na imię. Han strzelił oczami na boki, patrząc, czy nikt nie słyszy, i dumnie podał swoje prawdziwe nazwisko. Czuł się wspaniale mogąc to zrobić... Shrike często wybierał go do takich akcji, po części ze względu na niewymuszony wdzięk i czarujący uśmiech chłopca, a po części dlatego, że dzięki potajemnemu do- kształcaniu był lepiej niż inne dzieci przygotowany do nauki w odpowiedniej klasie. Dał się też poznać jako wschodząca gwiazda wyścigów skoczków i śmigaczy - typowej rozrywki bogaczy. W czasie wyścigów spotykał dzieci z zamożnych rodzin i Shrike'owi kilka razy udało się wrobić paru rodziców w swoje kanty. Za rok Han osiągnie wiek umożliwiający mu startowanie w Mistrzostwach Świata Juniorów. A to oznacza duże pieniądze -jeśli wygra nagrodę. Han jednocześnie lubił i nie lubił zadań tego rodzaju. Lubił je ze względu na to, że dzięki nim przez całe tygodnie, a czasem nawet miesiące, opływał w luksusy. Mógł do woli ścigać się na skoczkach i śmigaczach, co uwielbiał ponad wszystko. Nie lubił zaś tych akcji, bo prędzej czy później zaczynał naprawdę przepadać za dzieciakami, z któ- rymi Shrike kazał mu się zaprzyjaźnić, a wiedział, że i one same, i ich rodziny, będą cierpiały przez Shrike'a. W większości przypadków udawało mu się jednak zdusić poczucie winy. Przestał się tak troszczyć o innych, stawiając własne dobro na pierwszym miejscu. Inni - z wy- jątkiem Dewlan-ny - przestali się liczyć. Wyglądało na to, że Han ma bardzo dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. I nadal go mam, pomyślał, wstając, żeby sprawdzić kurs i prędkość „Ilezjańskiego Snu". Sprawdziwszy odczyty, młody Korelianin uśmiechnął się i pokiwał głową. Jak po sznurku, pomyślał. Uda się. Sprawdził poziom powietrza w zbiornikach skafandra. Zużył już ponad połowę. Przez chwilę miał ochotę pomyszkować po pokładzie, ale oparł się tej pokusie. Taka wyprawa badawcza spowodowałaby tylko szybsze zużycie powietrza, a starczy go na styk. Usiadł więc znowu, z powrotem pogrążając się we wspomnieniach. Ciocia Tiiona. Biedna kobieta. I kochany braciszek cioteczny, Thrackan. Na to wspomnienie Han skrzywił usta w złowrogim uśmiechu, niczym drapieżnik groźnie obnażający zęby. Zeskoczył z wysokiego kamiennego muru, lądując lekko na piętach. Za drzewami widział dużą budowlę, wzniesioną z tego samego miejscowego kamienia co mur, ruszył więc przed siebie, w miarę możliwości trzymając się w cieniu drzew. Kiedy dotarł do budynku, zatrzymał się i popatrzył zdziwiony. Widział wiele bo- gatych rezydencji, mieszkał nawet w kilku, ale nigdy nie spotkał niczego, co mogłoby się równać z posiadłością rodziny Sal-Solo. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 36 Cztery porośnięte winem wieże strzegły rogów prostokątnej, kamiennej budowli. Artretyczny robot ogrodniczy kręcił się tu i tam, przycinając krzewy porastające boki wypełnionej wodą fosy. Han podszedł do jej brzegu i ku swojemu zdumieniu zauważył, że rów z wodą ciągnie się wokół całego domu. Nie było innego sposobu, by dostać się na teren rezydencji niż przechodząc przez wąski, drewniany mostek przerzucony nad wodą i prowadzący prosto do drzwi wejściowych. Han interesował się taktyką wojskową od najmłodszych lat i wiele czytał na ten temat. Analizując położenie i konstrukcję posiadłości rodziny Sal-Solo uświadomił so- bie, że wybudowano ją, jakby to miała być niezdobyta forteca. Pasowałoby to zresztą do wszystkiego, co czytał o rodzinie Solo. Nie obracali się w towarzystwie, nie uczest- niczyli w imprezach dobroczynnych, nie chodzili nawet do teatru czy na koncerty. Ani razu, gdy odgrywał dzieciaka z bogatej rodziny, nie zdarzyło mu się słyszeć o rodzinie Solo - a w tak rozplotkowanym towarzystwie jak koreliańska elita na pewno coś by usłyszał, gdyby obracali się wśród ludzi ze swojej sfery. Han ostrożnie podchodził w kierunku domu. Szary kombinezon, który zwykle no- sił na statku, zamienił tym razem na parę „pożyczonych" czarnych spodni i popielatą tunikę. Nie chciał, by jego strój zdradzał, skąd przychodzi. Kiedy był już prawie przy wejściu na mostek, przystanął za jednym z dużych, ozdobnie przyciętych krzewów i niepewnie spojrzał na stojący po drugiej stronie fosy dom. Co miał teraz zrobić? Po prostu przejść przez most (co na pewno włączy dzwonek przy wejściu)? Zagryzł wargi, niezdecydowany. A co będzie, jeśli wezwą władze i do- niosą, że jest zbiegiem? Shrike mu nie popuści... -A niech to! Han sapnął i podskoczył, gdy wokół jego ramienia zacisnęła się czyjaś ręka i jed- nym szarpnięciem okręciła go do tyłu. Napastnik był o głowę wyższy niż Han. Miał ciemniejsze od niego włosy i bardziej krępą budowę ciała, ale to jego twarz sprawiła, że Han gapił się kompletnie zaskoczony. Patrzył z otwartymi ustami, w niemym zdumieniu, na starszego chłopca. Jeśli kie- dykolwiek wątpił, że jest spokrewniony z rodziną Solo, wszelkie wątpliwości rozwiały się w jednej chwili. Twarz chłopaka trzymającego go za ramię wyglądała jak o kilka lat starsza wersja twarzy, którą Han co dzień oglądał w lustrze! Może nie wyglądali na bliźniaków, ale ich rysy były zbyt podobne, by mógł to być przypadek. Ten sam kształt piwnych oczu, te same usta, tak samo uniesiona brew... ten sam nos i zarys szczęki... Chłopiec wpatrywał siew niego; najwyraźniej w świecie zauważył to samo, co Han. - O rety! - potrząsnął ramieniem Hana. - Kim ty jesteś? - Nazywam się Han Solo. - odpowiedział Han spokojnie. - A ty musisz być Thrac- kanem Sal-Solo. - I co z tego, nawet jeśli to prawda? - spytał tamten ponuro. Han poczuł niepokój widząc w jaki sposób chłopak na niego patrzył. Spotykał już szczury o cieplejszym spojrzeniu. - Han Solo? Też coś! Nigdy o tobie nie słyszałem. Skąd jesteś? Kim są twoi rodzi- ce?

A.C. Crispin37 - Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz - powiedział bezbarwnym głosem Han. - Uciekłem od ludzi, z którymi dotąd mieszkałem, bo chciałem odnaleźć swoją rodzinę. Nie wiem nic o sobie, oprócz tego, jak się nazywam. - Hmm... - Thrackan nadal wpatrywał się w niego. - No to chyba rzeczywiście mu- sisz być z naszej rodziny... - Na to wygląda - zgodził się Han, nie zdając sobie sprawy z gry słów, dopóki ich nie wypowiedział na głos. Ale do Thrackana chyba to nie dotarło. Wpatrywał się w Hana jak urzeczony. Puścił jego ramię i obszedł go dookoła, oglądając z każdej strony. - Skąd uciekłeś? - zapytał. - Czy ktoś będzie cię szukał? - Nie - powiedział krótko Han. Nie zamierzał dzielić się z Thrackanem jakąkol- wiek informacją, którą tamten mógłby później wykorzystać. - Słuchaj - powiedział -jesteśmy do siebie bardzo podobni, więc musimy być spo- krewnieni. Czy to możliwe, żebyśmy... żebyśmy byli braćmi? - Zabawne, ale po mie- siącach marzeń o odnalezieniu rodziny, która zabrałaby go z „Farciarza", teraz miał nadzieję, że nie okażą się one prawdą. - Nie ma siły - powiedział Thrackan, wydymając wargi. -Mój tata zmarł rok po tym, jak się urodziłem, a mama mieszka tu w całkowitym zamknięciu od tamtej chwili. Jest... jest trochę odludkiem. Pasowało to do wszystkiego, co Han wyczytał o rodzinie Sal-Solo. Tiiona Solo wyszła za mąż za Randila Solo mniej więcej dwadzieścia lat temu. Archiwum zawiera- ło również jego nekrolog. - Może ona by coś o mnie wiedziała. - powiedział Han. - Mógłbym się z nią zoba- czyć? -Wziął głęboki oddech. -Proszę... Thrackan wyglądał, jakby się namyślał. - No dobrze - odburknął w końcu. - Ale jeśli mama się... zdenerwuje, natychmiast wychodzisz, jasne? Ona nie lubi ludzi. Jest taka jak jej dziadek: nie chce żywych służą- cych, tylko roboty. Mówi, że ludzie się zdradzają i zabijają, a roboty nie. Han wszedł za Thrackanem do wielkiego domu. Szli przez pokoje pełne mebli przykrytych pokrowcami i obrazów osłoniętych przed kurzem. Jak wyjaśnił Thrackan, rodzina korzystała tylko z kilku pokoi, żeby zaoszczędzić czasu i pracy robotom sprzą- tającym. W końcu weszli do salonu matki Thrackana. Tiiona Solo była bladą, ciemnowłosą kobietą, pulchną, o niezdrowym wyglądzie. Trudno byłoby nazwać ją atrakcyjną. Jed- nak studiując rysunek kości pod obrzmiałymi rysami napuchniętej twarzy Han pomy- ślał, że kiedyś, dawno temu, mogła być piękna. Widok jej twarzy poruszył w nim nieja- sne, słabe wspomnienia. Kiedyś już widziałem podobną twarz, pomyślał Han. Dawno temu, daleko stąd. Wspomnienie, jeśli to rzeczywiście było wspomnienie, było równie płynne i nie- uchwytne jak pasmo siwego dymu. - Mamo - powiedział Thrackan - to jest Han Solo. To nasz krewny, prawda? Wzrok Tiiony Sal-Solo powędrował w stronę twarzy Hana, a jej oczy rozszerzyły się z bólu. Patrzyła na chłopca przerażona. Poruszyła ustami, z których wydobył się wysoki, przenikliwy jęk. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 38 - Nie... nie! - załkała. Łzy, które wypełniły jej ciemne oczy, spłynęły po obwisłych policzkach. -Nie, to niemożliwe! On nie żyje! Oboje nie żyją! Ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się histerycznych płaczem. Thrackan złapał Hana za ramię i wywlókł go z domu. -No i zobacz, co narobiłeś, ty idioto! - odezwał się, patrząc niespokojnie w okna pokoju matki. - Minie parę dni, zanim się uspokoi. Zawsze są z nią problemy po takich atakach. Han wzruszył ramionami. - Przecież nic nie zrobiłem. Po prostu spojrzała na mnie i tyle. Co jej jest? Mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwo, Thrackan uderzył Hana na odlew w twarz tak mocno, że rozciął mu wargę. - Zamknij się! - syknął. - Nic jej nie jest, rozumiesz? Nic! Policzek piekł Hana, ale często był bity, i to przez ekspertów, wiedział więc, jak przyjąć cios i utrzymać się na nogach. Przez chwilę kusiło go, by rzucić się krewnia- kowi do gardła, ale opanował się. W oczach Thrackana, gdy bronił matki, zobaczył au- tentyczny ból. Han pomyślał, że pewnie zachowały się tak samo, gdyby miał matkę. Muszę tu zostać, przypomniał sobie. Wszystko jest lepsze niż Shrike. - Przepraszam - zdołał wykrztusić. Thrackan wyglądał na nieco speszonego. - Na przyszłość uważaj, co mówisz o mojej mamie, jasne? Następnych sześć tygodni było chyba najdziwniejszym okresem w życiu Hana. Thrackan pozwolił mu zamieszkać we własnych pokojach (Tiiona niemal nigdy nie zapuszczała się do części domu zamieszkiwanej przez syna) i spędzali razem czas, rozmawiając i pragnąc poznać się nawzajem. Han szybko się przekonał, że Thrackan jest wymagającym gospodarzem. Han mu- siał się z nim zgadzać absolutnie we wszystkim i natychmiast spełniać jego polecenia, bo inaczej krewniak tracił równowagę i bił młodszego chłopca. Thrackan kazał się Ha- nowi wozić po okolicy starym śmigaczem; parę razy odwiedzali nawet puste rezyden- cje, o których Thrackan wiedział, że ich mieszkańcy wyjechali na wakacje. Thrackan żądał wtedy, żeby Han otwierał zamki i wyłączał systemy alarmowe, a wtedy on sam wchodził do domu i kradł wszystko, co mu wpadło w oko. Han zaczaj się zastanawiać, czy uciekając z „Farciarza" nie wpadł z deszczu pod rynnę. Dwie rzeczy trzymały go w rodzinnej posiadłości: obawa, że jeśli nie zadowoli Thrackana, ten wyda go władzom, a wtedy odnajdzie go Shrike - i nadzieja, że któregoś dnia Thrackan się złamie i powie Hanowi wszystko, co wie o jego pochodzeniu i lo- sach. Kilkakrotnie sugerował bowiem, że wie, w jaki sposób są spokrewnieni. - Wszystko w swoim czasie - mawiał, gdy Han próbował z niego wyciągnąć jakąś informacje. - Wszystko w swoim czasie, Han. A teraz lećmy. Chcę, żebyś nauczył mnie pilotować śmigacz. Han próbował, ale Thrackanowi nie szło za dobrze. O mało nie roztrzaskał ich kil- ka razy, zanim zdołał opanować podstawy pilotażu.

A.C. Crispin39 Muszą się stąd wydostać, powtarzał sobie Han. Muszę uciec tam, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Może ktoś mnie zaadoptuje albo znajdę sobie jakąś pracę. Musi być jakiś sposób... Nie umiał jednak wymyślić żadnego sposobu uwolnienia się od Thrackana. Star- szy chłopiec był mściwy, sadystyczny i zwyczajnie zły. Parę razy Han widział, jak krewniak znęca się nad owadami lub małymi zwierzętami, a kiedy Thrackan zauważył, że młodszemu chłopcu sprawia to przykrość, zaczął zabawiać się w ten sposób znacznie częściej. Han nigdy nie miał żadnego zwierzątka, ale lubił zwierzęta futerkowe, bo przypominały mu o Dewlannie. Tęsknił za nią każdego dnia. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, aż pewnego dnia Thrackana naprawdę poniosły nerwy. Złapał chłopca za włosy, zaciągnął go do kuchni, chwycił nóż i poka- zał Hanowi. - Widzisz to? - syknął. - Jeśli mnie nie przeprosisz i nie zrobisz dokładnie tego, co ci każę, odetnę ci uszy. A teraz przepraszaj! - potrząsnął Hanem z całej siły. - I lepiej, żebyś był przekonujący! Han, wpatrzony w lśniące ostrze noża, oblizał wargi. Próbował wydusić z siebie słowa przeprosin, ale nagły wybuch gniewu przesłonił mu oczy czerwoną mgłą. Znie- wagi, razy, ciosy i uderzenia - i od Shrike'a, i od Thrackana - nagle przypomniał je so- bie wszystkie naraz. Han wpadł w szał. Z rykiem niemal tak głośnym jak bojowy okrzyk Wookiech, wbił pięść w ramię Thrackana, wytrącając mu z ręki nóż, a łokciem uderzył go w żołą- dek. Thrackan ze świstem wypuścił powietrze i zanim zdołał dojść do siebie, leżał na podłodze z Hanem nad sobą. Kopanie, gryzienie, ciosy pięścią w głowę, wbijanie palców w oczy - Han wyko- rzystywał wszystkie brudne sztuczki, jakich nauczył się podczas ulicznych bójek. Oszo- łomiony i ogłupiały Thrackan nie zdołał odzyskać panowania nad sytuacją do samego końca walki, której finał wyglądał tak, że Han siedział okrakiem na piersi Thrackana z nożem przy jego gardle. - Słuchaj no, mały... - oczy Thrackana błyszczały jak szczura złapanego w pułapkę - nie wygłupiaj się, koniec żartów. To wcale nie jest śmieszne. - Podobnie jak obcinanie mi uszu - warknął Han. - Mam tego dosyć. Powiesz mi wszystko co wiesz, i to teraz, albo przysięgam, że poderżnę ci gardło. A potem wyjeż- dżam. Mam cię dosyć. W ciemnych oczach Thrackana zalśnił strach. Wyraz twarzy chłopca musiał go przekonać, że Han jest tak wściekły, że lepiej z nim nie dyskutować. - Dobrze, już dobrze! - Teraz! - rozkazał Han. - Mów! Jąkając się ze strachu Thrackan opowiedział całą historię. Wiele lat temu dziadek Thrackana, Denn Solo, i jego babka, Tira Gama Solo, mieszkali na piątej zamieszkałej planecie systemu koreliańskiego - kolonii zwanej Tra- lusem. Czasy były niebezpieczne, a bandy piratów i wędrownych opryszków zagrażały Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 40 wielu peryferyjnym światom systemu. Nigdy nie zapuścili się aż na Korelię, ale dotarli na Tralusa. Cala ich flota wylądowała i spustoszyła kolonię. - Babcia Solo była w ciąży. - Thrackan zachłysnął się, bo nie było mu łatwo oddy- chać z Hanem siedzącym okrakiem na piersi. - A tej nocy, kiedy piraci zaatakowali ich kolonię, urodziła bliźnięta. Jednym z nich była Tiiona. Babcia Solo zabrała ją i uciekła. Zdołała się ukryć w jaskini na wzgórzach. - Tiiona - powiedział Han. - Czyli twoja matka. - Właśnie. Drugie dziecko było chłopcem, tak przynajmniej twierdziła babcia. Za- brał go dziadek. Babcia mówiła, że było strasznie. Wszędzie pożary, ludzie biegali i krzyczeli. Babcia i dziadek Denn rozdzielili się w tym zamieszaniu. - I co? - Han zbliżył ostrze noża do gardła Thrackana. - Jak mówiłem, babcia i Tiiona uciekły. Ale dziadek i ten chłopczyk po prostu zniknęli. Nikt o nich więcej nie słyszał. - I gdzie mnie to ustawia? - zapytał Han całkowicie oszołomiony. - Nie wiem - odpowiedział Thrackan. - Ale gdybym miał zgadywać, to powie- działbym, że jesteś moim ciotecznym bratem. Że dziadek Solo jakoś uciekł ze swoim synem, a ty jesteś synem tego syna. - Czy nie ma nikogo, kto cokolwiek by o tym wiedział? -spytał Han. Poczuł roz- pacz. To ślepy zaułek. Rozczarowanie było druzgocące. - Może służący? - Dziadek nie lubił żywych służących. Zawsze miał roboty. A kiedy babcia wróciła do swojej rodziny na Korelii, pradziadek Gama kazał wyczyścić wszystkim robotom pamięć. Myślał, że w ten sposób będzie jej łatwiej. Chciał, żeby znowu wyszła za mąż, żeby zaczęła nowe życie. - Thrackan z trudem zaczerpnął powietrza. - Ale ona nigdy tego nie zrobiła. - To co się stało z twoją mamą? - Nie wiem. Nikomu nie ufa i nienawidzi tłumów. Kiedy umarł mój tata, zapragnę- ła odseparować się od ludzi. I tak zrobiła. Han opuścił nóż i potrząsnął głową. - No dobrze - powiedział. - Teraz cię... Nagłym podrzutem Thrackan zrzucił go z siebie, a potem, zanim Han zdążył zare- agować, ich pozycje się odwróciły. Han spojrzał na kuzyna, wiedząc, że będzie miał szczęście, jeśli wyjdzie z tego żywy. Ciemne oczy Thrackana lśniły nienawiścią, wściekłością i sadystycznym zadowoleniem. - Pożałujesz tego, Han, gorzko pożałujesz - powiedział cicho. I Han pożałował. Thrackan zamknął go w pustej piwnicy i trzymał tam przez trzy dni o chlebie i wodzie. Po południu trzeciego dnia, kiedy Han siedział bez ruchu w kącie, Thrackan otworzył drzwi. - Chyba musimy się pożegnać, braciszku. - oświadczył radośnie. - Jest tu ktoś, kto zabierze cię do domu. Han rozejrzał się rozpaczliwie i zobaczył, jak przez drzwi za Thrackanem wcho- dzą Garris i Larrad Shrike. Wiedział jednak już wcześniej, że nie ma dokąd uciec.

A.C. Crispin41 Han potrząsnął głową, postanawiając nie myśleć o dniach, które nastąpiły potem. Jedyną rzeczą, jaka powstrzymywała trochę Shrike'a przy wymierzaniu mu kary było to, że nie chciał Hana trwale „uszkodzić" ze względu na jego rosnącą renomę jako pilo- ta śmigaczy i skoczków. Ale mógł mu zrobić mnóstwo rzeczy, nie powodując trwałych uszkodzeń, i większość tych sposobów zastosował... Han tylko raz został pobity bardziej - po klęsce na Wielkim Festynie, kiedy miał siedemnaście lat. Był już wtedy dostatecznie poobijany i obolały po walce w wolnym turnieju gladiatorskim, do której został zmuszony, po tym jak złapali go na oszukiwaniu w kartach. Shrike nie zawracał sobie wtedy głowy paskiem -użył po prostu własnych pięści, okładając nimi twarz i ciało Hana, dopóki Larrad i paru innych nie odciągnęło go od nieprzytomnego chłopca. A teraz zabił Dewlannę, pomyślał Han gorzko. Jeśli jest ktoś, kogo warto by uni- cestwić, to tym kimś jest Garris Shrike. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, żeby zabić nieprzytomnego Shrike'a, zanim uciekł od niego na pokładzie „Ilezjańskiego Snu". Wyświadczyłby tym przysługę mieszkańcom „Farciarza". Dlaczego tego nie zro- bił? Przecież miał w ręku blaster... Han potrząsnął głową. Aż do wczoraj do nikogo jeszcze nie strzelał, a zabicie nie- przytomnego chyba nie było w jego stylu. Wiedział jednak - choć nikt mu tego nie mówił - że jeśli Garris Shrike dopadnie go kiedyś, nie będzie miał takich skrupułów. Kapitan niczego nie zapominał i nigdy nie wybaczał. Był specjalistą w chowaniu urazy wobec wszystkich, którzy kiedykolwiek nadepnęli mu na odcisk. Han wstał jeszcze raz, żeby sprawdzić kurs statku i zawartość powietrza w zbior- niku skafandra. Zostało mu go już tylko na parę godzin. Patrząc na wskaźnik przepro- wadził w myśli obliczenia. Ledwo, ledwo, pomyślał. Na styk. Lepiej będzie, jeżeli przygotuję się do otwarcia luku ładowni tuż po lądowaniu. Miejmy nadzieję, że starczy... Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 42 R O Z D Z I A Ł 3 TWARDE LĄDOWANIE Chociaż Han wylatał setki godzin na skoczkach i śmiga-czach, jego doświadczenie w pilotowaniu większych pojazdów ograniczało się do tych nielicznych przypadków, gdy Garris Shrike pozwalał mu prowadzić prom „Farciarz" na łatwiejszych trasach. Zdarzało mu się więc startować i lądować, ale nigdy dotąd nie próbował wylądować pojazdem tak dużym jak zautomatyzowany frachtowiec. Han miał nadzieję, że jakoś sobie poradzi. Miał spore zaufanie do swoich umiejętności pilotażu - w końcu czy nie zdobył trzy razy z rzędu pierwszego miejsca w planetarnych wyścigach śmigaczy junio- rów? I czy nie wygrał w zeszłym roku mistrzostw całego systemu w wyścigach skocz- ków? Mimo wszystko jednak, w porównaniu z rozmiarami promu „Farciarz", frachto- wiec był przeogromny! Han ponownie uciął sobie drzemkę, a kiedy się obudził, zaczął kręcić się niespo- kojnie po całej kabinie. Wiedział, że powinien oszczędzać powietrze i własną energię, ale po prostu nie mógł usiedzieć spokojnie. - Proszę pana? - Robot R2, spokojny i cichy od tylu godzin, nagle obudził się do życia. - Muszę pana poinformować, że weszliśmy właśnie na orbitę Ilezji. Musi się pan przygotować do wejścia w atmosferę i lądowania. - Dzięki, że mnie uprzedziłeś - odparł Han. Podszedł do rzędów instrumentów po- kładowych i przejrzał ich wskazania, obliczając w myśli tor podejścia. Nie było łatwo. Nie mógł porozumieć się z komputerem pokładowym inaczej niż za pośrednictwem R2, a przecież pilot musi często podejmować decyzje w ułamku sekundy. W takich przy- padkach Han nie będzie miał czasu, by czekać na odpowiedź R2. W tym momencie statek drgnął i zakołysał się. Wchodzimy w atmosferę, uświadomił sobie Han. Wziął głęboki oddech i spojrzał na wskaźnik ilości powietrza w zbiorniku skafan- dra. Na styk... miejmy nadzieję... - Słuchaj no, R2 - powiedział z napięciem w głosie, delikatnie korygując kurs. - Tak, proszę pana?

A.C. Crispin43 - Życz mi powodzenia. - Przepraszam, ale oprogramowanie nie pozwala mi... Han zaklął. „Ilezjański Sen" leciał w dół, ku powierzchni planety, której Han na- wet nie widział. Widział natomiast wskazania czujników i skanerów na podczerwień, które powiedziały mu, że Ilezja jest planetą burzliwych prądów powietrznych, nawet w górnych warstwach atmosfery. Czujniki topograficzne pokazały mu obraz powierzchni planety - płytkie morza upstrzone wyspami i trzy niewielkie kontynenty. Jeden leżał niemal na biegunie północnym, dwa pozostałe zaś - wschodni i zachodni - bliżej równi- ka, w strefie umiarkowanej. - Wspaniale - mruknął do siebie, szukając promienia naprowadzającego statku. Z jego pomocą sprawdził, gdzie powinien posadzić statek. Lądowisko znajdowało się na wschodnim kontynencie, tam zatem musiała się mieścić ilezjańska kolonia duchownych i pielgrzymów. „Sen" zakołysał się dziko, wykonując skomplikowane pętle pomiędzy wirami po- wietrznymi. W niezgrabnych rękawicach i przy zbyt małych jak na jego wzrost przy- rządach kontrolnych Hanowi trudno było wyrównać lot. Próbując wyczuć stery, prze- chylił statek na lewą burtę, a zaraz potem wyprostował, ale przesadził nieco, gwałtow- nie wychylając statek na sterburtę. Na wyświetlaczu skanera podczerwieni pojawiła się nagle wielka czerwona kro- pla. To gigantyczna burza! - uświadomił sobie Han, wyrównując lot za pomocą bocz- nych sterów. Pozwolił, by „Sen" zszedł z kursu o parę stopni na północ, żeby ominąć tornado i powrócić na południe, gdy będzie miał burzę za sobą. Nagle Han zdał sobie sprawę, że zjonizowane cząstki pozostawione na trasie bły- skawic wprowadzają kompletny zamęt w odczytach przyrządów pomiarowych. Z tru- dem zaczerpnął tchu; odniósł wrażenie, że brakuje mu powietrza w płucach. Przez chwilę walczył z paniką - pilot nie może dać się ponieść emocjom albo bardzo szybko skończy martwy. - R2 - powiedział Han napiętym głosem - zobacz, czy możesz mi wyświetlić mapę tej burzy, tak żebym mógł ominąć kilwater zjonizowanych gazów, który zostawia za sobą błyskawica. Skoncentruj się na trajektorii od naszego obecnego położenia do lą- dowiska na wschodnim kontynencie. - Tak jest, proszę pana. Chwilę później mapa burzy elektrycznej pojawiła się przed oczami Hana. - Zmniejsz tę mapę i wyświetl ją w rogu tamtego ekranu, R2 - polecił Han. Zwykle to komputer nawigacyjny nakłada na mapę ukształtowania terenu położenie burzy i wytycza proponowany kurs omijający zawirowania elektryczne. Pilot leci potem wy- znaczonym kursem, wprowadzając tylko - w razie potrzeby - odpowiednie poprawki. Han nigdy tak bardzo nie tęsknił za komputerem nawigacyjnym jak właśnie w tym momencie. Zmniejszył minimalnie pęd statku, ale zaraz musiał zwiększyć dopływ mocy do silników pomocniczych, żeby usunąć statek z drogi następnego obszaru wyładowań elektrycznych. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 44 Pot ciekł mu po twarzy, gdy zmagał się z przyrządami kontrolnymi, zmuszając „Ilezjański Sen" do manewrów, których można by oczekiwać od wojskowego myśliwca albo skoczka, ale nie od wysłużonego frachtowca. Han zdał sobie sprawę, że nadal z trudem łapie powietrze i przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy to wpływ stresu i adrenaliny, czy też po prostu zaczyna go brakować w zbiornikach. Nie miał jednak tej sekundy czasu, którą zajęłoby mu sprawdzenie ilości powie- trza. Byli teraz zaledwie kilometr nad powierzchnią planety, lecąc dalej w dół o wiele za szybko. Han zwolnił, niezdarnie posługując się w tym celu wstecznym ciągiem. Czuł, jak przeciążenie zgniata mu klatkę piersiową niczym gigantyczne imadło. Oddy- chał ciężko, ale równo, odważył się więc spojrzeć na wskaźnik powietrza. Pusty! Wskaźnik opadł dobrze poniżej czerwonej kreski. Weź się w garść, Han! - spróbował uspokoić sam siebie. Po prostu oddychaj. W skafandrze na pewno jest dość powietrza, żeby wystarczyło na parę minut. Co najmniej na parę minut. Potrząsnął głową, czując że wszystko zaczyna wirować mu przed ocza- mi. Każdy oddech powodował pożar w płucach. Statek zwolnił jednak prawie do prędkości umożliwiającej lądowanie. Han znowu wcisnął hamulce, tym razem bardzo lekko. Statek nagle podskoczył. Straciłem przednie stabilizatory! -pomyślał Han. Walczył z przyrządami, próbując skompensować utratę stabilizatorów. Nadal spa- dali zbyt szybko, ale nie mógł na to nic poradzić. Włączył repulsory i zaczął lądować, czując wibracje statku w swoich kolanach i zgiętych nogach, bo klęczał bezpośrednio na pokładzie. Trzymaj się, łupinko! -pomyślał. Trzymaj się... Łup! Z wielkim hukiem padł lewy przedni repulsor. „Ilezjański Sen" przechylił się gwałtownie na lewą burtę, uderzył o ziemię i podskoczył. Prawy repulsor eksplodował i cały prawy bok rąbnął o ziemię, prawie wywracając statek. Buch! Z paskudnym trzaskiem, który Han poczuł w całym ciele, „Ilezjański Sen" osiadł na powierzchni, zadrżał raz i znieruchomiał. Han przeleciał przez całą kabinę. Jego kask uderzył o poszycie kadłuba, a on sam leżał oszołomiony na podłodze z rozkrzyżowanymi rękami i nogami. Walczył, by nie stracić przytomności. Wiedział, że jeśli teraz zemdleje, już nigdy się nie obudzi. Próbu- jąc podnieść się do pozycji siedzącej jęknął z wysiłku. Wzrok przesłaniały mu czarne plamy. Włączył kanał komunikacyjny skafandra. - R2... R2.... chodź tutaj! - Tak jest, proszę pana. Jestem obok. - mechaniczny głos robota wydawał się drżeć. - Proszę wybaczyć to, co teraz powiem, ale to było najbardziej niekonwencjonal- ne lądowanie jakiego byłem świadkiem. - Zamknij się i otwórz śluzę powietrzną ładowni! -wykrztusił Han świszczącym głosem. Zdołał usiąść, ale obawiał się, że nie uda mu się wstać. Wydawało mu się, że świat wokół niego wiruje jak wtedy, gdy był bardzo pijany. - Proszę pana, ostrzegałem, że ze względów bezpieczeństwa wszystkie wejścia po- zostaną zamknięte do czasu...

A.C. Crispin45 Han znalazł miotacz, który schował w jednej z zewnętrznych kieszeni skafandra i wyciągnął go, celując w robota. - R2, otwórz śluzę ładowni albo rozpylę twoją metalową powłokę na atomy! Lampki na kopułce robota zamrugały nerwowo. Han zacisnął palec na spuście, za- stanawiając się, czy wystarczy mu sił, by doczołgać się do śluzy. Jego pole widzenia zaczęła przesłaniać ciemność. - Tak jest, proszę pana - odpowiedział R2. - Postąpię zgodnie z pana życzeniem. Chwilę później Han poczuł wstrząs, gdy powietrze wdarło się do statku z siłą eks- plozji. Z trudem łapiąc resztki powietrza Han policzył do dwudziestu i ostatkiem sił zdjął kask. Opadł ciężko na pokład. Przekonał się, że znów może oddychać, i łapczywie nabrał w płuca haust świeżego powietrza. Ciepłe, wilgotne powietrze, powietrze pełne zapachów, których nie potrafił rozpoznać. W każdym razie było pełne tlenu, doskonale nadające się do oddychania i tylko to go w tej chwili obchodziło. Han zamknął oczy, skupił się wyłącznie na oddychaniu i poczuł, jak ogarnia go zmęczenie. W głowie pulsował ból; wiedział, że musi chwilę odpocząć. Tylko chwilę... Kiedy Han odzyskał przytomność i otworzył oczy, zobaczył przed sobą twarz jak z nocnego koszmaru. To najszkaradniejszy stwór, jaki w życiu widziałem, pomyślał w pierwszej chwili. Tylko dzięki wieloletnim kontaktom z rasami nieludzi zdołał opano- wać odruch obrzydzenia. Twarz była szeroka, pokryta skórzastą, szaroburą tkanką. Sterczało z niej na krót- kich szypułkach dwoje bulwiastych oczu. Nie widać było uszu, a za nozdrza służyła tylko wąska szparka. Nad nią sterczał tępy róg długości mniej więcej ramienia Hana. Usta stanowiła szeroka, pozbawiona warg szczelina w ogromnej głowie. Han potrząsnął własną głową, nadal bolącą, i zdołał usiąść. Rozglądając się wokół zdał sobie sprawę, że znajduje się w czymś w rodzaju szpitala. Robot medyczny szy- bował nad podłogą błyskając lampkami. Jego gospodarz (jeśli tym właśnie było to ohydne stworzenie) był duży, uświado- mił sobie Han. Znacznie wyższy niż Wookie. Przypominał nieco Berrita, bo poruszał się na czterech podobnych do pniaków nogach, ale wydawał się sporo od niego wyższy. Głowę miał przyczepioną do krótkiej, wygiętej szyi, wystającej z masywnego tułowia. Han ocenił, że plecy istoty, gdyby stała wyprostowana, sięgałyby jego barków. Skóra zwisała z ogromnego cielska pomarszczona, pobrużdżona i pofałdowana, połyskując, jakby była wysmarowana olejem. Cztery krótkie nogi wspierały się na pulchnych stopach. Długi jak bicz ogon stwór trzymał zwinięty w pętlę wzdłuż pleców. Przez chwilę Han zastanawiał się, czyjego gospodarz dysponuje jakimś kończynami do manipulowania, zauważył jednak parę niedorozwiniętych ramion, skrzyżowanych na piersiach. Nie zauważył ich wcześniej, bo były ukryte pod obwisłymi fałdami skóry na szyi - delikatne, niemal kobiece ręce zakończone czterema długimi pełnymi palcami na każdej dłoni. Stworzenie otworzyło usta i odezwało się w dziwacznie akcentowanym, ale cał- kowicie zrozumiałym wspólnym. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 46 - Dzień dobry, panie Draygo. Witam na Ilezji. Czy jest pan pielgrzymem? -Ależ ja nie jestem... - wymamrotał Han, czując zawrót głowy. Przez chwilę na- zwisko, którym zwrócił się do niego stwór, brzmiało zupełnie obco, ale po chwili coś sobie przypomniał. Zamknął usta myśląc, że chyba oberwał w głowę mocniej niż przy- puszczał. Vykk Draygo to było przybrane nazwisko, którym się aktualnie posługiwał. Han miał sporo różnych fałszywych dokumentów -jak na ironię, nie dysponował jednak żadnym papierem, który potwierdzałby jego prawdziwą tożsamość. - Przepraszam - wymamrotał, unosząc rękę w nadziei, że uraz głowy posłuży za odpowiednią wymówkę dla niezręcznej odpowiedzi. - Chyba ciągle nie za dobrze się czuję. Nie, nie jestem pielgrzymem. Przyleciałem w odpowiedzi na ogłoszenie o pracę dla kogoś, najchętniej Korelianina, kto zająłby się pilotowaniem waszych statków. - Rozumiem. Ale dlaczego znalazł się pan na pokładzie naszego statku, gdy ten się roztrzaskał? - Chciałem przylecieć na Ilezję jak najszybciej, więc skorzystałem z okazji, zabie- rając się „Ilezjańskim Snem" - zełgał Han. - Na rozkładowy lot musiałbym czekać po- nad tydzień, a w ogłoszeniu było powiedziane, że pilot jest potrzebny szybko. Otrzyma- liście moją wiadomość? - Tak - odparł stwór. Han przyglądał mu się w napięciu, próbując zgadnąć, co oznacza wyraz jego twarzy. - Oczekiwaliśmy pana, choć nie na pokładzie „Ilezjańskie- go Snu". - Proszę, przywiozłem to ogłoszenie. - Han sięgnął po swój kombinezon, który wi- siał na krześle obok łóżka i wyciągnął holosześciań z ogłoszeniem Ilezjan. - Piszecie tu, że potrzebujecie kogoś od zaraz. Podał ogłoszenie. - No więc... Jestem Vykk Draygo i zgłaszam się do tej pracy. Jestem Korelianinem i spełniam wszystkie wasze warunki. Chciałem tylko... no więc chciałem przeprosić, że rozbiłem „Ilezjański Sen". Nigdy nie pilotowałem takiego modelu, ale parę godzin na symulatorze wystarczy, żebym się nauczył. Muszę też przyznać, że wasza atmosfera sprawiła mi dużą niespodziankę. Istota przyjrzała się sześcianowi i odłożyła go na stół. Kąciki grubych, pozbawio- nych warg ust uniosły się nieco. - Rozumiem, panie Draygo. Nazywam się Teroenza i jestem Najwyższym Arcy- kapłanem Ilezji. Witam w naszej kolonii. Jestem pod wrażeniem pańskiej inicjatywy, młody człowieku. Podróż na pokładzie zautomatyzowanego frachtowca, by jak naj- szybciej odpowiedzieć na ogłoszenie, przemawia na twoją korzyść. Han zmarszczył czoło, modląc się, by głowa przestała go w końcu łupać. - Eee... dziękuję... - Jestem pełen podziwu, że udało ci się przejąć kontrolę nad statkiem prowadzo- nym przez robota i wylądować nim. Niewielu pilotów rasy ludzkiej ma dostatecznie szybki refleks, by poradzić sobie z gwałtownymi zmianami tutejszej pogody. Uszko- dzenia statku nie są poważne. Już go naprawiamy. Na szczęście wylądowałeś na mięk- kim podłożu.

A.C. Crispin47 - Czy to znaczy, że dostanę tę pracę? - zapytał niecierpliwie Han, uznając w du- chu, nie są tacy głupi. - Czy zgodzisz się podpisać roczny kontrakt? - zapytał Teroenza. - Być może - odpowiedział Han odchylając się do tyłu w swobodnej pozie, z rę- kami założonymi pod głowę. - Za ile? Wysoki Kapłan wymienił sumę, której wysokość sprawiła, że Han uśmiechnął się w duchu od ucha do ucha. Chociaż było to znacznie więcej, niż się spodziewał, kupiec- ka natura nie pozwoliła mu zgodzić się od razu. -No, nie wiem...- powiedział, pocierając w zamyśleniu podbródek. - To mniej niż miałem w poprzedniej robocie... Kłamstwo, ale nie będą w stanie tego udowodnić. Vykk Draygo faktycznie zara- biał więcej - Han dobrze zapłacił, by jego fałszywy życiorys usprawiedliwiał żądanie najwyższych stawek. Na podrasowanie życiorysu zawodowego Vykka Draygo poszły wszystkie oszczędności Hana plus wpływy z dwóch niebezpiecznych skoków, o któ- rych Garris Shrike nie miał pojęcia. Han chciał jednak, by Vykk Draygo mógł żądać naprawdę wysokiego wynagrodzenia. Teroenza przetrawił tę informację i powiedział. - W porządku. Mogę ci zaproponować trzydzieści tysięcy za rok plus dziesięć ty- sięcy premii po zakończeniu pierwszego półrocza, pod warunkiem, że wszystkie wy- znaczone loty odbędziesz zgodnie z harmonogramem. - Piętnaście tysięcy nagrody - rzucił automatycznie Han. -I zapewniacie symulato- ry szkoleniowe. - Dwanaście - odbił piłeczkę Teroenza. - I sam płacisz za zajęcia na symulatorze. - Trzynaście - powiedział Han. - Wy płacicie za symulator. - Dwanaście i pół, i zapewniamy symulator - dorzucił Wysoki Kapłan. - To moje ostatnie słowo. - Zgadzam się - zdecydował Han. - Macie pilota. - Doskonale! - Teroenza zachichotał głębokim, grzmiącym, dziwnie melodyjnym głosem. Szybko przygotowano kontrakt, który Han podpisał. Następnie zdjęto mu wzór siatkówki na potwierdzenie tożsamości. Mam nadzieję, że nie różnią się od innych, pomyślał Han, i robią tylko ogólną, pobieżną analizę wzoru siatkówki. Gdyby kapłani zamówili wyczerpujące - i bardzo kosztowne - szczegółowe badanie, żeby potwierdzić, że wzór siatkówki Vykka Draygo jest unikalny, w końcu odkryliby, że nie jest. Vykk Draygo, Jenos Idanian, Tallus Bryne, Janil Andrus i Keil d'Tana mieli wszyscy ten sam wzór siatkówki - co nie powinno specjalnie dziwić, jeśli się wzięło pod uwagę, że wszystko to były fałszywe nazwiska Hana Solo. Przed ucieczką z „Farciarza" podjął odpowiednie środki ostrożności, ukrywając pewną sumę zaoszczędzonych kredytów i kompletny zestaw dokumentów identyfika- cyjnych w dwóch schowkach na Korelii, na wypadek, gdyby musiał szybko zmienić tożsamość. Shrike zapewniał mu nowe papiery do każdego ze szwindli, w których Han uczestniczył. Han zaś je przechowywał i w razie potrzeby uaktualniał. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 48 Młody Korelianin wiedział jednak, że żaden z jego fałszywych dokumentów nie przeszedłby przez imperialne skanery. Wiedział też, że zanim będzie mógł złożyć apli- kację do Akademii, musi na Coruscant wydać fortunę na łapówki, by zdobyć auten- tyczne dokumenty, dzięki którym przejdzie przez imperialną kontrolę bezpieczeństwa. Po załatwieniu interesów Teroenza wezwał młodszego kapłana zwanego tu hierar- chą i polecił mu, by oprowadził Hana po kolonii. Pozostawili go samego, by mógł się ubrać w swój kombinezon; zapewnili najpierw, że już wkrótce dostanie ubranie służ- bowe z symbolem Ilezji -wielkim, szeroko otwartym okiem i ustami. Wciągając ubranie i buty uświadomił sobie, że jest cały spocony. Upał i wilgoć, pomyślał. Cudowny klimat. Ale za pieniądze, które mieli mu płacić duchowni, był skłonny pogodzić się przez rok z tymi niedogodnościami. Wykonując tę pracę nabierze praktyki w pilotowaniu dużych statków i uzyska dostęp do symulatorów szkolenio- wych. To powinno wystarczyć, by zdał egzaminy wstępne do Akademii. Pieniądze oznaczały, że wystarczy mu na łapówki, dzięki którym jego zgłoszenie zostanie rozpatrzone szybko i faktycznie dotrze do oficera odpowiedzialnego za przyję- cia. Interesował się tą sprawą i wiedział, że bez łapówki mogło trwać miesiąc albo i dłużej, zanim kandydat na kadeta przejdzie przez etap zgłoszenia, zda wszystkie egza- miny wstępne, odbędzie rozmowę kwalifikacyjną i w końcu zostanie przyjęty do Impe- rialnej Akademii. Wezwany hierarcha przedstawił się jako Veratil. Han poszedł za nim korytarzem, minął wielki amfiteatr i coś w rodzaju recepcji. - To nasze Centrum Powitalne - wyjaśnił duchowny. Veratil wyprowadził go na zewnątrz. Han przekroczył próg i zanim zdążył wziąć głęboki oddech, natychmiast ob- lał się potem. Parne powietrze niemal fizycznie uderzyło go w twarz. Powietrze było przesycone zapachami - ciężkim aromatem kwiatów i gnijącej roślinności i jeszcze ja- kąś wonią, którą Han na pewno znał z przeszłości, nie potrafił jej jednak zidentyfiko- wać. Stanął na szczycie krótkiej rampy, prowadzącej z budynku w dół, i spojrzał w nie- bo, zauważając jego przezroczysty, niebieskoszary odcień. Słońce nad ich głowami było czerwonopomarańczowe i wyglądało na większe niż to, do którego był przyzwy- czajony. Gwiazda Ilezji musiała być bliżej planety niż Korei Korelii. Han spojrzał na długość cienia i zorientował się, że jest późne popołudnie. Potem popatrzył na zegarek na przegubie. - Ile tu trwa dzień? - zapytał Veratila. - Dziesięć standardowych godzin, proszę pana - odpowiedział hierarcha. Nic dziwnego, że taka tu burzliwa pogoda, pomyślał Han. Jesteśmy więc w gorą- cym, wilgotnym świecie, który kręci się wyjątkowo szybko. Han rozejrzał się dookoła. Permabeton kończył się gwałtownie, ustępując pola ziemi porośniętej rodzimą florą. Kałuże wody świadczyły o niedawnych ulewnych opa- dach. Czerwonawa glinka kontrastowało ostro z chłodną zielenią bujnej roślinności. Kwiaty zwieszające się z pnączy i drzew we wdzierającej się na plac dżungli były ogromne i różnokolorowe - szkarłatne, fioletowe i jaskrawożółte. - To pierwsza z naszych kolonii - wyjaśnił Veratil. - Założyliśmy dla naszych piel- grzymów jeszcze dwie. Dwa lata temu powstała druga kolonia, a zeszłej zimy zbudo-

A.C. Crispin49 waliśmy trzecią, która jest jednak jeszcze bardzo mała. Kolonia Druga leży około stu pięćdziesięciu kilometrów na północ, a Kolonia Trzecia -o jakieś siedemdziesiąt kilo- metrów na południe. - Ile lat ma pierwsza kolonia? - zapytał Han. - Już prawie pięć standardowych lat. Han rozejrzał się po kolonii. Dokładnie naprzeciwko Centrum Powitalnego znaj- dowało się lądowisko. Stał tam mały, lekko przechylony na repulsorach frachtowiec. To musi być „Ilezjański Sen", pomyślał Han, uświadamiając sobie, że nigdy nie widział go z zewnątrz. „Ilezjański Sen" był małym statkiem w kształcie grubej, nieco nieregularnej kropli. Pod spodem miał wypukłość, w której mieściła się wieżyczka artyleryjska wskazująca, że statek nie zawsze był zautomatyzowanym frachtowcem. Druga duża wypukłość wskazywała, gdzie mieści się główna ładownia. „Sen" był zgrabniutkim statkiem, dość małym, by zapewnić zwrotność. Bez dwóch zdań - koreliańska konstrukcja. Han patrzył, jak masywne roboty portowe pracują nad naprawą repulsorów. Sta- tek, roboty i wszystko w pobliżu spryskane było czerwonawym błotem po niezbyt uda- nym lądowaniu. Dalej na północnym wschodzie, wysoko, ponad najwyższymi drzewami dżungli, Han dostrzegł ośnieżone szczyty. - Co to za góry? - Góry Uniesionych - odpowiedział Veratil. - U ich stóp znajduje się Ołtarz Obiet- nic, gdzie nasi wierni zbierają się co noc. Zobaczysz go wieczorem, w czasie rytuału. No to pięknie, pomyślał Han. Może mam jeszcze uczestniczyć w ich modłach? Po chwili jednak przypomniał sobie, ile mu płacą ilezjańscy kapłani. Powiedział więc. - To na pewno widok wart obejrzenia. Na lewo od siebie młody pilot widział szeroką płaszczyznę rudego błota. W zagłę- bieniach polegiwało tu kilku współplemieńców Teroenzy i Veratila, otoczonych nad- skakującą im armią robotów i służących różnych ras. Han rozpoznał paru Rodian, kilku Gamorreańczyków i co najmniej jednego człowieka. - Tu mamy błotne równiny – powiedział Veratil, machając filigranową rączką w stronę plażowiczów i ich obsługi. – Moja rasa uwielbia kąpiele błotne. - A skąd właściwie wywodzi się twoja rasa? - zapytał Han. - Jesteście rodowitymi Ilezjanami? - Nie, nie jesteśmy stąd... podobnie jak nasi dalecy kuzyni, Huttowie, nie pochodzą z Nal Hutta - odpowiedział Veratil. - Nazywamy się flanda Til. Han postanowił jak najszybciej nauczyć się mowy flanda Til. Znajomość języka może okazać się niezwykle przydatna jeśli, inni nie wiedzą, że się go zna. Hierarcha wyprowadził Hana na tyły Centrum Powitalnego. Oczy pilota rozsze- rzyły się ze zdumienia, gdy zobaczył, jak wielki obszar dżungli tam wykarczowano. Wyrąbanie takiego placu to nie byle osiągnięcie, pomyślał. Oczyszczony teren miał z grubsza kształt kwadratu o boku co najmniej kilometra. Góry znajdowały się teraz za nimi, nieco na lewo, zaś daleko z prawej strony Han zauważył błysk szaronie- bieskiej wody. Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka 50 - To jezioro? - zapytał wskazując na wodę. - Nie, to jest Zoma Gawanga, czyli Ocean Zachodni. - poinformował go Veratil. Han policzył wielkie budynki, które stały przed nim wśród błotnej równiny. Było ich dziewięć. Pięć miało trzy pietra wysokości, a pozostałe cztery - tylko jedno. Każdy z nich miał rozmiary kwartału ulic na Korelii. - Czy to kwatery pielgrzymów? - zapytał, machnąwszy ręką w kierunku budyn- ków. - Nie, dormitoria pielgrzymów są tam - Veratil wskazał na spore dwupiętrowe bu- dynki daleko po lewej stronie. - W tych wielopiętrowych budynkach zajmujemy się przetwórstwem ryllu, andrysu i karsuny. Jednopiętrowe ciągną się na wiele poziomów w dół, co jest koniecznością w przypadku błyszczostymu, który musi być przetwarzany bez dostępu światła. Andrys, ryli, karsuna i błyszczostym... Han poruszył nerwowo nosem. Oczywiście, to wyjaśniało te zapachy! Wszystkie te budynki to przetwórnie przyprawy! Pamiętał, że„Ilezjański Sen" przyleciał przecież z ładunkiem wysokogatunkowego błyszczostymu - najdroższej i najbardziej egzotycznej z przypraw. Inne rodzaje były nieco tańsze, ale i tak ich przewóz był najbardziej dochodowym z przemytniczych zajęć. - Otrzymujemy dostawy surowców z Kessel, Ryloth i Nal Hutta kilka razy w mie- siącu - ciągnął Veratil. - Początkowo zautomatyzowane frachtowce z dostawami lądo- wały tutaj, w Kolonii Pierwszej, ale musieliśmy szybko zaniechać tej praktyki. - Dlaczego? - zapytał Han, zastanawiając się, czy na pewno chce to wiedzieć. - Dwa statki nie potrafiły niestety poradzić sobie z naszą burzliwą atmosferą i roz- biły się. Zbudowaliśmy więc stację orbitalną i postanowiliśmy zatrudnić żywych pilo- tów do transportowania dostaw z orbity na powierzchnię. Mieliśmy trzech pilotów, ale teraz został nam tylko jeden. Niestety ten nieszczęsny Sullustianin jest... chory. Dlatego potrzebujemy ciebie, pilocie Draygo. Jak to miło wiedzieć, że ktoś cię potrzebuje, pomyślał Han zgryźliwie. - Eee.. Veratil... co się stało z tamtymi dwoma? - Jeden się rozbił, a drugi po prostu zniknął. Straciliśmy też kilka statków piloto- wanych przez roboty, co bardzo poważnie obniżyło naszą marżę - powiedział ze smut- kiem Veratil. - Przyprawy to bardzo dochodowy artykuł eksportowy, ale nowe statki też nie są tanie. - Co prawda, to prawda - zgodził się kwaśno Han. - Te katastrofy mogą zmniej- szyć rentowność waszej działalności. Nic dziwnego, że piloci nie walą do nich drzwiami i oknami, pomyślał. Większość doświadczonych fachowców rozpowszechnia pewnie wieści o tym, jak niebezpieczna dla pilotów jest ta planeta. Han znał się trochę na różnych rodzajach przypraw. Jego wiedza pochodziła głównie z rozmów Shrike'a z innymi przemytnikami na temat właściwości poszczegól- nych substancji. Błyszczostym, wydobywany na Kessel, przewyższał ceną wszystkie inne. Po wy- stawieniu na działanie światła i połknięciu obdarzał na pewien czas telepatyczną zdol- nością do odczytywania płytszych myśli i emocji. Używali go szpiedzy, używali go