alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

2312 - Kim Stanley Robinson

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

2312 - Kim Stanley Robinson.pdf

alien231 EBooki R RO. ROBINSON S. KIM.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 648 stron)

Spis tresci: PROLOG SWAN I ALEX SPISY(1) SWAN I WAHRAM TERMINATOR Swan i Alex WYCINKI (1) WAHRAM I SWAN Spisy (2) SWAN I KOT Io SWAN I WANG WYCINKI (2) Spisy (3) SWAN W CIEMNOŚCI Wycinki (3) SWAN I ZASZA Wycinki (4) KIRAN I SWAN Wycinki (5) KIRAN I SHUKRA WYCINKI (6) WAHRAM I SWAN Spisy (IV) INSPEKTOR JEAN GENETTE

Spisy (V) SWAN I MQARET WYCINKI (7) KIRAN NA WENUS Spisy (VI) SWAN I INSPEKTOR Spisy (7) Wycinki (8) JAPET WAHRAM W DOMU Spisy (8) Wycinki (9) WAHRAM, SWAN I GENETTE SWAN I PIERŚCIENIE SATURNA Spisy (9) KIRAN I LAKSZMI Wycinki (10) Spacer kwantowy (1) SWAN I INSPEKTOR ZIEMIA – PLANETA SMUTKU SWAN NA ZIEMI Spisy (10) LUTON, CHARON, NIX I HYDRA PAULINE I REWOLUCJA Wycinki (11) SWAN W DOMU Wycinki (12) SWAN NA WULKANOIDACH

Spisy (11) WAHRAM NA WENUS Wycinki (13) KIRAN W VINMARZE Wycinki (14) WAHRAM NA ZIEMI WYCINKI (15) Spisy (12) SWAN W AFRYCE Spisy (13) SWAN I WILKI WYCINKI (16) WAHRAM I SWAN Spisy (14) SWAN I WAHRAM WYCINKI (17) SWAN W CHATEAU GARDEN Spacer kwantowy (2) INSPEKTOR GENETTE I SWAN TYTAN SWAN, GENETTE I WAHRAM Spisy (15) EIDGENÖSSISCHE SWAN I PAULINE KIRAN NA LODZIE SWAN I KIRAN WAHRAM I GENETTE Spacer kwantowy (3)

WAHRAM SWAN WYCINKI (18) EPILOG PODZIĘKOWANIA

KIM STANLEY RO​BINSON 2312 Tłu​ma​czyła Małgo​rzata Ko​czańska

PRO​LOG Tu za​wsze jest przed świ​tem. Merkury obraca się tak po​woli, że można iść po jego ska​li​stej po​wierzchni wy​starcza​jąco szybko, by uniknąć wschodu słońca. I mnó​stwo lu​dzi tak robi. Wielu uczy​niło z tego styl ży​cia. Po​dą​żają mniej wię​cej na za​chód, za​wsze wy​przedza​jąc zbli​ża​jący się świt. Nie​któ​rzy śpie​szą z miejsca na miejsce, przy​sta​jąc tylko, by zajrzeć w rozpadliny, w któ​rych wcze​śniej za​i​ni​cjo​wali bio​łu​go​wa​nie, za​szcze​pia​jąc me​ta​lo​fity, po czym szybko ze​skrobują na​gro​madzone po​zo​sta​ło​ści złota, tu​ngstenu lub uranu i ru​szają da​lej. Ale większość lu​dzi wy​chodzi na po​wierzchnię tylko po to, by dojrzeć prze​bły​ski słońca. Stare obli​cze Merku​rego jest tak po​bru​żdżone i nie​re​gu​larne, że termina​tor pla​nety, strefa nadchodzą​cego świtu, sta​nowi sze​ro​kie pa​smo świa​tła i cie​nia, cze​rni i bieli – cza​rne jak wę​giel rozpadliny oraz ja​skra​wo​białe wznie​sie​nia, które stają się co​raz ja​śniejsze i ja​śniejsze, aż skrzą tak, że ich po​wierzchnia przy​po​mina rozża​rzone szkło – i oto za​czyna się długi dzień. Ten mo​zai​kowy obszar świa​tła i ciemno​ści czę​sto ma pra​wie trzy​dzie​ści ki​lo​me​trów sze​ro​ko​ści, na​wet je​żeli na równinie linia ho​ry​zontu znajduje się tylko kilka ki​lo​me​trów da​lej. Ale na Merku​rym nie​wiele jest pła​skich te​re​nów. Na​dal są tu​taj stare kra​tery, po​do​bnie jak dłu​gie klify po​chodzące z cza​sów, gdy pla​neta po raz pierwszy ochłodziła się i sku​rczyła. W tak po​sza​rpa​nym kra​jobra​zie świa​tło może na​gle prze​sko​czyć ze wschodniego widno​kręgu da​leko na

za​chód. Każdy, kto tamtędy wę​druje, musi brać pod uwagę tę możli​wość oraz wie​dzieć do​kładnie, kiedy i gdzie najda​lej mogą padać pro​mie​nie sło​neczne – i w którą stronę ucie​kać do cie​nia, gdyby się wpadło w ich pu​łapkę. Albo gdyby się ce​lowo przy​sta​nęło. Albo​wiem wielu lu​dzi za​trzy​muje się podczas wę​drówki na kli​fach i kra​wę​dziach kra​te​rów – miejscach ozna​czo​nych przez stupy, kopce, pe​tro​glify, inu​ksuki, lu​stra, mu​rki, pła​sko​rze​źby. Sło​neczni wę​drowcy za​trzy​mują się przy tych zna​kach, zwra​cają twa​rzami na wschód i cze​kają. Na ho​ry​zoncie wi​dzą cza​rną prze​strzeń nad cza​rną skałą. Bardzo rza​dka neo​nowo-argo​nowa atmosfera, po​wstała dzięki pro​mie​niom sło​necznym ude​rza​ją​cym w po​wierzchnię pla​nety, two​rzy je​dy​nie le​dwie wi​do​czną ju​trzenkę prze​dświtu. Ale wę​drowcy po​tra​fią wy​li​czyć czas, więc cze​kają i obserwują – aż… …błysk po​ma​rańczo​wego ognia wy​try​śnie nad widno​krąg… …krew w ich ży​łach przy​śpie​szy. Po​jawi się wię​cej bły​sków, wzbi​ja​ją​cych się łun i wstęg, pło​mieni strze​la​ją​cych ze wschodu, ła​mią​cych się na ska​łach i pły​ną​cych swobodnie w nie​bo​skłon. W gwiazdy, och – w gwiazdy, by się na nich zła​mać! W tej chwili osłony na twa​rzach wę​drowców ciemnieją i zmie​niają po​la​ry​za​cję, by chro​nić lu​dzkie oczy. Po​ma​rańczowe wstęgi rozbi​jają się w lewo i w prawo od pu​nktu, z któ​rego padają, jakby ogień pło​nący za ho​ry​zontem rozprze​strze​niał się na północ i po​łu​dnie. A wtedy płaszcz fo​tosfery, po​wierzchni słońca, za​mi​go​cze i znie​ru​cho​mieje, po czym po​woli rozleje się na północy i na po​łu​dniu. Wraz ze zmianą w filtrach twa​rzoo​słony po​wierzchnia gwiazdy prze​kształcać się bę​dzie od błę​kitnego wiru przez po​ma​rańczową pulsu​jącą masę w pro​sty biały krąg. Wstęgi po pra​wej i po le​wej na​dal będą się rozprze​strze​niać – da​lej, niż to wy​daje się możliwe. Aż okaże się możliwe, że można sta​nąć na ka​mie​niu na​prze​ciw słońca.

Pora odwró​cić się i ucie​kać! Za​nim jednak nie​któ​rzy ze słońco​ła​zów zdo​łają wy​rwać się na wolność, wpadają w pu​łapkę – a ta się za​myka – dla​tego zry​wają się, ru​szają na za​chód, z lę​kiem, ja​kiego nie da się z ni​czym po​równać. Wcze​śniej jednak – rzu​cają ostatnie spojrze​nie na wschód słońca nad Merku​rym. W ultra​fio​le​cie świt wy​gląda jak nie​u​stanny błę​kitny wir go​rąca. Kiedy dysk fo​tosfery blaknie, fanta​styczny ta​niec ko​rony staje się wy​raźniejszy, po​ja​wiają się ma​gne​tyczne łuki i krótkie wstęgi – masy pło​ną​cego wodoru prze​bi​ja​jące noc. Można na zmianę blo​ko​wać ko​ronę i spo​glą​dać je​dy​nie na fo​tosferę słońca albo po​większać wi​dok, aż po​ja​wią się rozpa​lone, fa​lu​jące ty​sią​cami ko​mórki konwe​kcyjne, skłę​bione sza​leństwo ognia spa​la​ją​cego pięć mi​lio​nów ton wodoru na se​kundę – prędkość spa​la​nia, która po​zwoli gwieździe pło​nąć jeszcze przez cztery mi​liardy lat. Te dłu​gie szpi​ku​lce pło​mieni krą​żące w tańcu wo​kół ma​łych cza​rnych pól – plam sło​necznych – wzno​szą​cych się wi​rów w na​wałnicy ognia. Masy szpic prze​pły​wają jak kłę​bo​wi​ska wodo​ro​stów na fa​lach przy​boju. Istnieją na​u​kowe wy​ja​śnie​nia dla tego wi​ru​ją​cego ru​chu – różne gazy po​ru​sza​jące się z różną prędko​ścią, zmienne pola ma​gne​tyczne, na​da​jące kształt nie​u​stannym wi​rom ognia – ba​na​lna fi​zyka, nic wię​cej – ale tak na​prawdę zja​wi​sko wy​wo​łuje wra​że​nie ży​cia, o wiele bardziej ży​wego niż w innych formach. Spo​glą​da​jąc na apo​ka​lipsę merku​riańskiego świtu, nie można uwie​rzyć, że słońce nie jest żywe. Wszak sły​chać jego ryk w uszach – jego zew. Większość wę​drowców najpierw sprawdza różne rodzaje filtrów optycznych, a po​tem wy​biera ta​kie, które im najbardziej odpo​wiadają. Po​szcze​gólne prze​słony lub całe ze​stawy stają się formą kultu, a ich sto​so​wa​nie – ry​tu​ałem oso​bi​stym lub dzie​lo​nym z innymi. Ła​two jest za​gu​bić się w mi​ste​rium – kiedy wę​drowcy stoją na swo​ich pu​nktach obserwa​cyjnych, nie jest ni​czym nie​zwy​kłym, że czci​ciel wpada w trans pod wpły​wem tego, co wi​dzi –

nie​zna​nego wzoru w pulsu​ją​cych wi​rach i prze​pły​wach, który mami umysł. Dla​tego lu​dzie cze​kają za długo z ucieczką. I na​gle daje się sły​szeć skwiercze​nie go​rą​cych rzęs, a po​tem ryk tu​rbu​lencji – to ło​mot krwi w uszach, lecz w ta​kiej chwili brzmi jak pło​mienny krzyk słońca. Nie​któ​rym udaje się wy​ka​ra​skać tylko z po​pa​rzoną siatkówką, inni tracą wzrok, a jeszcze inni giną oszo​ło​mieni w ska​fandrach. Nie​kiedy spa​le​niu ule​gają całe grupy sło​necznych wę​drowców. Czy na​leży są​dzić, że to głu​pcy? Czyżby inni lu​dzie nie po​pełniali równie oczy​wi​stych błę​dów? Nie da się stwierdzić z całą pewno​ścią. Tak na​prawdę nie wiadomo. Nie można oce​nić, do​póki się nie zoba​czy. Wy​da​wać by się mo​gło, że większość lu​dzko​ści na​wy​kła do my​śli, że w oto​cze​niu nie istnieje nic, co mo​głoby przy​cią​gnąć uwagę członków wy​kształco​nego i wy​ra​fi​no​wa​nego spo​łe​czeństwa. Lecz to nie​prawda. Lu​dzie to stwo​rze​nia świa​tła. Jego piękno i groza wi​dziane z tak bli​ska mogą oma​mić każdy umysł, wpro​wadzić go w głę​boki trans. To jak pa​trze​nie w obli​cze Boga – po​wie​dzie​liby nie​któ​rzy, prawdą jest bo​wiem, że słońce daje ży​cie wsze​lkim stwo​rze​niom w Układzie Sło​necznym, za​tem w tym sensie można je uznać za boga. Jego wi​dok jest tak zdu​mie​wa​jący, że po​trafi wy​ma​zać wsze​lką świadomą myśl z głowy. I są tacy, któ​rzy wła​śnie tego szu​kają. To wła​śnie po​wód, by martwić się o Swan Er Hong, osobę bardziej niż inni skłonną do pró​bo​wa​nia no​wego tylko po to, żeby zoba​czyć i się prze​ko​nać, ja​kie bę​dzie. Swan czę​sto chodzi na sło​neczne wę​drówki i równie czę​sto na​ru​sza gra​nice bezpie​czeństwa, a nie​kiedy ce​lowo zbyt długo po​zo​staje na pu​nkcie obserwa​cyjnym. Ogrom dra​biny Ja​ku​bo​wej, gra​nu​lo​wane pulso​wa​nie, prze​pływ szpic… Swan za​ko​chała się w słońcu. Czci je, wielbi, w swoim po​koju ma ka​pliczkę Sol Invictus, a każdego ranka przed wyjściem do mia​sta prze​pro​wadza ce​re​mo​nię pra​tahsamdhya, by je po​wi​tać. Wiele z jej pejzaży i arty​stycznych prze​dsta​wień jest po​świę​co​nych słońcu, a obecnie Swan zajmuje

się two​rze​niem rzeźb i insta​la​cji w stylu Andy ego Goldsworthy​ego oraz Ma​riny Abra​mo​vić – two​rzy​wem jest za​równo zie​mia, jak i ciało. Słońce za​tem sta​nowi ele​ment jej sztuki. Te​raz sta​nowi również po​cie​chę, po​nie​waż Swan jest w ża​ło​bie. Gdyby sta​nąć na pro​me​na​dzie Ściany Świtu, po któ​rej wspina się mia​sto Termina​tor, można by w oddali na po​łu​dniu ujrzeć artystkę. Po​winna się po​śpie​szyć. Mia​sto śli​zga się po dnie gi​gantycznej niecki mię​dzy He​zjo​dem i Ku​ra​sawą, a po​wódź świa​tła sło​necznego wkrótce prze​pły​nie da​leko na za​chód. Swan musi się skryć, za​nim to na​stąpi. Jednak ko​bieta na​dal stoi na pro​me​na​dzie. Ze szczytu Ściany Świtu wy​gląda jak sre​brzy​sta lalka. Jej ska​fander ma duży, prze​zro​czy​sty hełm, buty wy​dają się duże i są cza​rne od ku​rzu. Srebrna obuta mrówka, która po​winna już biec do pe​ronu od za​chodniej strony mia​sta. Inni sło​neczni wę​drowcy wła​śnie po​wró​cili. Nie​któ​rzy cią​gnęli nie​wielkie wózki lub tobo​gany na kółkach, słu​żące do transportu ekwi​pu​nku lub na​wet śpią​cych to​wa​rzy​szy. Wę​drowcy zwy​kle pla​nują po​wrót na ostatnią chwilę, po​nie​waż mia​sto jest prze​wi​dy​walne. Nie może zmie​nić termina​rza, ten wy​zna​cza go​rąco nadchodzą​cego dnia, ani trasy, ści​śle wy​ty​czo​nej to​rami – słońce zmu​sza Termina​tora do wę​drówki na za​chód. Po​wra​ca​jący słońco​łazi tło​czą się na pe​ro​nie, gdy mia​sto się zbliża. Nie​któ​rych nie było tu od ty​go​dni, na​wet mie​sięcy – za​leży, ile czasu po​trzeba, by za​to​czyć pełny krąg. Kiedy Termina​tor prze​suwa się obok nich, rozsu​wają się gro​dzie i sło​neczni wę​drowcy wchodzą do środka. Jak się wkrótce okaże, Swan także po​winna tam być. Jednak na​dal stoi na swoim przy​czółku. Pa​ro​krotnie po​trze​bo​wała opera​cji siatkówki i nie raz, nie dwa umy​kała przed śmiercią jak prze​ra​żony kró​lik. Te​raz znowu się to zda​rzy Swan znajduje się do​kładnie na po​łu​dniu od mia​sta, oświe​tlona da​leką łuną świtu, ni​czym sre​brzy​sta skaza w polu wi​dze​nia. Ktoś nie może się po​wstrzy​mać, by nie krzyknąć na tę bra​wurę, nie​ważne, jak bezsensowny jest to odruch.

– Swan, ty wa​riatko! Alex nie żyje i nic tego nie zmieni! Ucie​kaj, je​śli ci ży​cie miłe! I wtedy sre​brzy​sta fi​gu​rka rzuca się do ucieczki. Ży​cie prze​waża nad śmiercią, zwy​cięża wola prze​trwa​nia – ko​bieta odwraca się i zrywa do biegu. Gra​wi​ta​cję na Merku​rym, nie​mal identyczną jak na Marsie, czę​sto na​zywa się ide​alną do sprintu, po​nie​waż lu​dzie przy tym cią​że​niu mogą po​ko​ny​wać duże odle​gło​ści dłu​gimi sko​kami, dla utrzy​ma​nia równo​wagi wy​ma​chu​jąc ra​mio​nami. Swan w ten wła​śnie spo​sób bie​gnie i robi za​ma​chy – raz po​tyka się i upada – zrywa się i rzuca po​nownie w przód. Musi do​trzeć do pe​ronu, nim mia​sto go minie, na​stępny przy​sta​nek znajduje się dzie​sięć ki​lo​me​trów da​lej na za​chód. Do​ciera do schodów, chwyta za po​ręcz i wy​biwszy się, ska​cze z kra​wę​dzi pe​ronu wprost do za​my​ka​ją​cej się już śluzy.

SWAN I ALEX Uro​czy​stość po​grze​bowa Alex za​częła się, gdy Swan wlo​kła się jeszcze po centralnych schodach Termina​tora. Spo​łeczność wy​szła na bu​lwary i place i przy​sta​nęła tam w ci​szy. W mie​ście prze​by​wało również wielu go​ści, wkrótce miały się za​cząć na​rady i ze​bra​nia, w tym jedno zwo​łane przez Alex. Ko​bieta po​wi​tała przy​by​łych w pią​tek, a dziś, do​kładnie ty​dzień później, odbywa się po​grzeb. Na​głe zejście, po któ​rym nie udało się przy​wró​cić jej do ży​cia. I dla​tego te​raz mieszkańcy i go​ście dy​plo​maci – lu​dzie Alex – są w ża​ło​bie. Swan za​trzy​mała się w po​ło​wie drogi na Ścianę Świtu, nie​zdolna iść da​lej. W dole rozcią​gały się da​chy, ta​rasy i pa​tia, balkony. Drze​wka cy​try​nowe w wielkich ce​ra​micznych do​ni​cach. Za​okrą​glone zbo​cze jak w minia​tu​ro​wej Marsy​lii, na nim czte​ro​pię​trowe białe aparta​mentowce o balko​nach z ciemnego ku​tego że​laza, sze​ro​kie bu​lwary i wą​skie alejki, opada​jące na pro​me​nadę ota​cza​jącą park. Tło​cząca się tam lu​dzkość ulega spe​cja​cji na oczach Swan, każda twarz mocno zindy​wi​du​ali​zo​wana, lecz także ty​powa – olmecki owal, to​porne, wy​ra​zi​ste rysy. Na ba​lu​stradzie stoi troje ma​łych, mają najwy​żej metr wzro​stu, odzia​nych w czerń. U stóp schodów ci​sną się sło​neczni wę​drowcy, któ​rzy wła​śnie wró​cili, za​ku​rzeni i opa​leni. Ich wi​dok prze​szył bó​lem serce Swan – na​wet oni przy​byli na po​grzeb. Ru​szyła znowu w dół, po​grą​żona w my​ślach. Kiedy usły​szała wieść, wy​bie​gła z mia​sta na otwartą prze​strzeń, wie​dziona po​trzebą sa​motno​ści. Te​raz

nie mo​gła znieść świado​mo​ści, że inni będą na nią pa​trzeć w trakcie rozrzu​ca​nia pro​chów Alex. Nie miała te​raz ochoty spo​tkać Mqa​reta, partnera Alex. Za​tem wy​mknęła się do parku, by zniknąć tłu​mom z oczu. Tam też nie była sama, wszy​scy lu​dzie stali w bezru​chu, z unie​sio​nymi gło​wami i wzro​kiem wbi​tym w niebo, wy​glą​da​jąc na przy​gnę​bio​nych. Sta​rali się podtrzy​my​wać, na du​chu. Tak wielu po​le​gało na Alex. Była Lwicą Merku​rego, sercem mia​sta. Du​szą spo​łeczno​ści. Osobą, która po​maga i chroni. Nie​któ​rzy rozpo​znali Swan, ale zo​sta​wili ją w spo​koju – to bardziej ją wzru​szyło niż kondo​lencje, po twa​rzy po​pły​nęły jej łzy, raz po raz mu​siała je ście​rać palcami. Po​tem ktoś ją za​cze​pił. – Ty jesteś Swan Er Hong? Alex była twoją babką? – Była moim świa​tem. – Swan odwró​ciła się i ode​szła. Po​my​ślała, że może farmy będą mniej za​tło​czone, więc opu​ściła park i po​wę​dro​wała mię​dzy drze​wami. Przez gło​śniki mia​sta po​pły​nął marsz ża​łobny. Pod krza​kami sarna za​nu​rzyła chrapy w opadłych li​ściach. Swan jeszcze nie do​tarła do farm, gdy otwarły się Wielkie Wrota w Ścia​nie Świtu i błysk słońca prze​ciął po​wie​trze pod ko​pułą, two​rząc jak zwy​kle parę po​zio​mych prze​zro​czy​stych żółtych wstęg. Sku​piła się na za​wi​ro​wa​niach po​mię​dzy pro​mie​niami, na chmu​rze pyłu, jaką wzbi​jała otwie​ra​jąca się brama, barwnych pa​smach miału wzla​tu​ją​cych i rozpły​wa​ją​cych się, aż znikną. A wtedy z najwyższego ta​rasu pod mu​rem uniósł się ba​lon, podry​fo​wał na za​chód, ko​ły​sząc podwie​szo​nym pod nim po​jemni​kiem. Alex, jakże ina​czej. Nuta bu​ntu we wznio​słej mu​zyce ło​mo​czą​cych ba​sów. Kiedy ba​lon do​le​ciał do jednej z żółtych wstęg świa​tła, po​jemnik rozpadł się z ci​chym szme​rem i pro​chy Lwicy Merku​rego rozpry​sły się i za​wi​ro​wały, odda​la​jąc do słońca, rozpro​szyły się i zni​kły, opada​jąc, jak virga nad pu​sty​nią. Z parku rozległ się ryk. Za​raz po​tem młodzi mężczyźni za​częli skando​wać:

– A-lex, A-lex, A-lex! Wrzawa wzma​gała się przez kilka mi​nut, nim wy​równał się rytm okrzy​ków, które, jak się za​po​wiadało, po​trwają dłu​żej. Lu​dzie nie chcieli za​kończyć ce​re​mo​nii, ro​zu​mieli, że wtedy na​prawdę na​dejdzie chwila, gdy stracą swoją opie​ku​nkę na za​wsze. W końcu jednak prze​rwali i za​jęli się ży​ciem w epoce po Alex. ▪ ▪ Swan mu​siała do​łą​czyć do rodziny Alex. Jęknęła na samą tę myśl, wę​dru​jąc po farmach. Wreszcie ru​szyła do Wielkich Schodów, sztywno, na oślep, za​trzy​mawszy się tylko, by po​wie​dzieć: – Nie, nie, nie. Ale to było bezce​lowe. I na​gle to do niej do​tarło: wszystko, co zrobi od tej pory, bę​dzie wła​śnie bezce​lowe. Za​sta​na​wiała się, jak długo to po​trwa – zda​wało się, że przez wieczność – i prze​szył ją strach. W końcu wzięła się w garść i po​szła na pry​watną uro​czy​stość ża​łobną na Ścia​nie Świtu. Mu​siała przy​wi​tać się z tymi, któ​rzy byli jej babce najbliżsi, uści​snąć szorstko i krótko Mqa​reta i znieść wy​raz jego oczu. Do​strze​gła, że mężczy​zna nie czuje się swobodnie. To było do niego nie​po​do​bne, lecz Swan w pełni ro​zu​miała, dla​czego Mqa​ret pra​gnąłby się odda​lić. W rze​czy sa​mej do​znała ulgi na wi​dok jego za​cho​wa​nia. Ona sama też czuła się źle, ale Mqa​ret był z Alex o wiele bli​żej, spę​dził z nią wię​cej czasu – wszak tak długo byli ra​zem – i jego strata zda​wała się nie​wy​obra​żalna. A może nie. Te​raz Mqa​ret spo​glą​dał na inną rze​czy​wi​stość – spra​wiał wra​że​nie, jakby tylko wy​świadczał ża​łobni​kom uprzejmość. Dla​tego dała radę go objąć i przy​rzec, że go odwie​dzi, a po​tem wmie​szać się w grupę po​zo​sta​łych ucze​stni​ków spo​tka​nia na najwyższym ta​ra​sie Ściany Świtu. Dużo później Swan po​de​szła do ba​lu​strady i spojrzała na mia​sto i da​lej, przez jego prze​zro​czy​stą ko​pułę na

cza​rny kra​jobraz. Mia​sto prze​mieszczało się przez kwadrant Ku​ipera, po pra​wej wzno​sił się Kra​ter Hi​ro​shige. Kie​dyś, dawno temu, Swan za​brała babkę na podnóże tego kra​teru do po​mocy przy rze​źbie, ka​miennej fali, która na​wią​zy​wała do jednego z najsławniejszych dzieł sztuki ja​pońskiej. Usta​wie​nie wielkich skalnych odłamków w półksię​życ za​ła​mu​ją​cej się ta​fli wody wy​ma​gało wielu prób, wszystkich nie​u​da​nych, jak to zwy​kle z Alex by​wało. Swan skończyła sama, śmie​jąc się tak, że rozbo​lał ją brzuch. Na​dal mo​gła do​strzec tę skalną falę – Termina​tor wła​śnie ją mi​jał. Odłamki two​rzące grzbiet już jednak zniknęły – zrzu​cone za​pewne przez wi​bra​cje prze​su​wa​ją​cego się w po​bliżu mia​sta albo po pro​stu przez na​pór sło​necznego świa​tła. Albo spadły na wieść o Alex. Kilka dni później odwie​dziła Mqa​reta w pracy. Był jednym z wiodą​cych bio​lo​gów mo​le​ku​larnych w Układzie Sło​necznym, a jego la​bo​ra​to​rium wy​pełniały ma​szyny, zbiorniki, fiolki, mo​ni​tory pulsu​jące gu​zło​wa​tymi ko​lo​ro​wymi dia​gra​mami – istnie​niem w ca​łej swo​jej rozba​bra​nej zło​żo​no​ści, para za​sad za parą za​sad. Tu​taj można było stwo​rzyć ży​cie od podstaw – i je two​rzono. Skonstru​owano tu wiele bakte​rii, które transformo​wały We​nus, Ty​tana, Try​tona. Te​raz nie miało to zna​cze​nia. Mqa​ret sie​dział w biu​rze i pa​trzył w ścianę. Podniósł się i spojrzał na Swan. – Och… Miło cię wi​dzieć. Dzię​kuję, że przy​szłaś. – Nie ma za co. Jak się czu​jesz? – Nie​zbyt do​brze. A ty? – Strasznie – wy​znała z po​czu​ciem winy. Nie chciała obarczać Mqa​reta swo​imi proble​mami. Ale kłamstwo też nie miało sensu. Nie w ta​kiej chwili. Zresztą mężczy​zna le​dwie skinął głową, po​grą​żony we wła​snych nie​we​so​łych my​ślach. Był nie​o​becny du​chem, jak za​u​wa​żyła Swan. Kostki na jego biu​rku za​wie​rały sche​maty pro​tein, fałszy​wie ja​sne, po​godne ko​lory splą​tane tak, że

nie da się ich rozplą​tać. Pró​bo​wał pra​co​wać. – Praca musi być te​raz tru​dna – ode​zwała się. – Tak. – Wiesz, co jej się stało? – podjęła po dłu​giej, pu​stej ci​szy. Po​krę​cił krótko głową, jakby chciał po​wie​dzieć, że to nie​istotne. – Miała sto dzie​więćdzie​siąt je​den lat. – Wiem, ale… – Ale co? Lu​dzie umie​rają, Swan. Wcze​śniej czy później każdy z nas umiera. – Za​sta​na​wia​łam się tylko dla​czego. – Nie. Nie ma żadnego dla​czego. – Za​tem jak… Po​nownie po​trzą​snął głową. – To mo​gło być co​kolwiek. W tym przy​padku tętniak i wy​lew w mó​zgu. Ale jest tyle innych spo​sobów. Zdu​mie​wa​jące, że w ogóle ży​jemy. Swan przy​siadła na kra​wę​dzi biu​rka. – Wiem. Ale… Co te​raz zro​bisz? – Mam pracę. – Ale po​wie​dzia​łeś… Zerknął na nią z głębi swo​jej du​cho​wej ja​skini. – Nie po​wie​dzia​łem prze​cież, że jest bezu​ży​teczna. To nie by​łoby wła​ściwe. Przede wszystkim Alex i ja mie​li​śmy dla sie​bie sie​demdzie​siąt lat. Spo​tka​li​śmy się, kiedy mia​łem sto trzy​dzie​ści. Tak było. Ale mam także pracę, która mnie inte​re​suje i wciąga jak puzzle. To duża układanka. Za duża, je​śli mam być szczery… Prze​rwał. Przez długą chwilę nie po​tra​fił wy​krztu​sić słowa. Swan po​ło​żyła mu rękę na ra​mie​niu. Mqa​ret ukrył twarz w dło​niach. W milcze​niu usiadła obok niego.

– Nie uda się po​ko​nać śmierci – wy​du​sił wreszcie. – To za tru​dne. Odchodze​nie jest za mocno wpi​sane w na​tu​ralny po​rzą​dek rze​czy. W za​sadzie to jak dru​gie prawo termody​na​miki. Mo​żemy tylko mieć na​dzieję, że jak najdłu​żej uda się je po​wstrzy​mać. Ode​pchnąć. I to po​winno wy​starczyć. Nie wiem, dla​czego nie wy​starcza. – Po​nie​waż to tylko po​garsza sy​tu​ację! – po​ża​liła się. – Im dłu​żej się żyje, tym gorsza jest śmierć! Mqa​ret po​krę​cił głową, wy​tarł oczy. – Nie są​dzę, żeby tak było. – Wziął głę​boki oddech. – Śmierć za​wsze jest zła. Ale to lu​dzie, któ​rzy na​dal żyją, odbie​rają ją w ten spo​sób, więc… – Wzru​szył ra​mio​nami. – Cza​sem wy​daje się, że śmierć to po​myłka. Ktoś umiera, py​tamy dla​czego. Nie po​winno być spo​sobu, aby ją po​wstrzy​mać. Cza​sami jednak się udaje. Ale… – To jest po​myłka! – oznajmiła, objąwszy go za ra​miona. – Rze​czy​wi​stość ma błąd, ale ty go na​pra​wisz! Wska​zała na kostki i ekrany. – Na​pra​wisz, prawda? Ro​ze​śmiał się i za​pła​kał jedno​cze​śnie. – Prawda! – za​pewnił, wy​cie​ra​jąc twarz. – Ale to głu​pie. Taka py​cha. Mam na my​śli na​pra​wia​nie rze​czy​wi​sto​ści. – Ale to jest do​bre – odparła Swan. – Wiesz, że tak. To przy​nio​sło ci sie​demdzie​siąt lat z Alex. I po​zwoli wy​pełnić czas. – Ra​cja – westchnął ciężko, po czym spojrzał na nią. – Tylko… Bez Alex nie bę​dzie tak samo. Prawda tych słów obu​dziła pustkę w sercu. Alex była dla Swan przy​ja​ciółką, opie​ku​nką, na​u​czy​cielką, przy​braną babką, za​stępczą matką… Tym wszystkim i jeszcze – me​todą na wy​wo​ła​nie śmie​chu. Źró​dłem rado​ści. Jej nie​o​becność wy​wo​ły​wała chłód za​bi​ja​jący emo​cje, po​zo​sta​wia​jący je​dy​nie

mrok pustki. Całko​wite odrę​twie​nie, tępe, bezdu​szne do​zna​nie. Oto jestem. A to jest rze​czy​wi​stość. Nikt przed nią nie umknie. Nie mogę żyć da​lej, mu​szę żyć da​lej, lecz ni​gdy się z tym nie po​godzę. Cho​ciaż trzeba. Rozle​gło się pu​ka​nie do la​bo​ra​to​rium. – Pro​szę! – nieco ostro za​pro​sił Mqa​ret. Drzwi otwo​rzyły się, w progu sta​nął mały – bardzo atrakcyjny na swój spo​sób, jak to czę​sto się zda​rzało w przy​padku ma​łych – starszy, szczu​pły, z ja​snymi wło​sami ze​bra​nymi w sta​ranny ku​cyk, w ele​ganckiej nie​bie​skiej ma​ry​narce. Się​gał Swan i Mqa​re​towi najwy​żej do pasa i wy​glą​dał przy nich jak langur lub marmo​zeta. – Cześć – przy​wi​tał go Mqa​ret. – Swan, to Jean Ge​nette z aste​roid, przy​le​ciał na konfe​rencję. Jean był bli​skim przy​ja​cie​lem Alex, jest też śledczym z ra​mie​nia Ligi. Ma do nas kilka py​tań. Po​wie​dzia​łem mu, że może wpaść. Mały z ręką na sercu skinął głową. – Moje najszcze​rsze kondo​lencje z po​wodu wa​szej straty. Wła​ści​wie przy​sze​dłem nie tylko zło​żyć wy​razy współczu​cia, lecz prze​ka​zać, że wielu z nas martwi się, po​nie​waż Alex kie​ro​wała na​szymi najważniejszymi pro​jektami, a jej śmierć na​de​szła tak nie​spo​dzie​wa​nie. Chcemy się upewnić, że te pro​gramy będą na​dal się rozwi​jać. Do tego wielu z nas za​sta​na​wia się z nie​po​ko​jem, czy śmierć przy​wódczyni na​stą​piła z przy​czyn na​tu​ralnych. – Za​pewni​łem Je​ana, że tak – po​wie​dział Mqa​ret do Swan, do​strze​głszy wy​raz jej twa​rzy. Ge​nette nie wy​glą​dał na całko​wi​cie prze​ko​na​nego. – Czy Alex wspo​mniała, że ma wro​gów, jest w nie​bezpie​czeństwie lub o po​do​bnych spra​wach? – mały zwró​cił się do Swan. – Nie. – Pró​bo​wała so​bie coś przy​po​mnieć. – Nie była taką osobą. To

zna​czy ona za​wsze miała po​zy​tywne na​sta​wie​nie do świata. Pewność, że wszystko się ułoży. – Wiem. To prawda. Ale wła​śnie dla​tego może pa​mię​tasz, czy kie​dyś jej opty​mizm się za​chwiał? – Nie. Nic ta​kiego so​bie nie przy​po​minam. – Zo​sta​wiła ja​kiś testa​ment lub de​po​zyt? Albo wiado​mość? Coś, co na​leży otwo​rzyć tylko w przy​padku jej śmierci? – Nie. – Mie​li​śmy de​po​zyt – wtrą​cił Mqa​ret, po​trzą​sa​jąc głową. – Nie było w nim nic nie​zwy​kłego. – Mógłbym ro​zejrzeć się po jej ga​bine​cie? Alex urzą​dziła so​bie pra​cownię w najdalszym z po​mieszczeń w la​bo​ra​to​rium i Mqa​ret skinął głową, po czym po​pro​wadził ma​łego inspektora przez hol do odle​głego po​koju. Swan po​szła za nimi, zdu​miona, że Ge​nette wie​dział o ga​bine​cie Alex, za​sko​czona, że Mqa​ret tak ła​two wpu​ścił tam śledczego. Za​nie​po​ko​iły ją też słowa o wro​gach oraz wzmianka o „przy​czy​nach na​tu​ralnych”, su​ge​ru​jąca do​kładnie prze​ciwne przy​czyny śmierci. Śmierć Alex badana przez ja​kie​goś po​li​cjanta? Nie mo​gła w to uwie​rzyć. Usiadła w progu, pró​bu​jąc zro​zu​mieć, co to wszystko zna​czy, sta​ra​jąc się ogarnąć rze​czy​wi​stość, podczas gdy Ge​nette prze​szu​ki​wał biuro Alex, za​glą​da​jąc do szu​flad, ko​piu​jąc pliki, prze​su​wa​jąc grubą różdżką nad każdą po​wierzchnią i prze​dmio​tem. Mqa​ret przy​glą​dał się temu bezna​miętnie. Wreszcie ma​lu​tki inspektor skończył i sta​nął przed Swan, przy​glą​da​jąc się jej cie​ka​wie. A po​nie​waż sie​działa na podłodze, ich oczy znajdo​wały się na tym sa​mym po​zio​mie. Wy​da​wało się, że śledczy chce za​dać ja​kieś py​ta​nie, jednak zre​zy​gno​wał. Po​pro​sił tylko: – Byłbym wdzięczny, gdy​byś mi prze​ka​zała, je​żeli so​bie przy​po​mnisz coś, co mo​głoby oka​zać się po​mocne.

– Oczy​wi​ście – przy​rze​kła nie​pewnie. Inspektor po​dzię​ko​wał obojgu i wy​szedł. ▪ ▪ – O co chodziło? – za​py​tała Mqa​reta. – Nie wiem – odpo​wie​dział. On także był za​nie​po​ko​jony, jak za​u​wa​żyła. – Alex za​rzą​dzała wie​loma prze​dsię​wzię​ciami. Była jedną z pierwszych przy​wódczyń Przy​mie​rza Mondra​gonu, a ono ma mnó​stwo wro​gów. Wiem, że martwiła się proble​mami w Układzie Sło​necznym, ale nie prze​ka​zała mi żadnych szcze​gó​łów. – Wska​zał na la​bo​ra​to​rium. – Wie​działa, że mało mnie to inte​re​suje. – Skrzy​wił się. – Że mam wła​sne problemy. Nie​wiele rozma​wia​li​śmy o pracy. – Ale… – za​częła, lecz nie miała po​ję​cia, jak do​kończyć. – Zna​czy… wro​go​wie? Alex? Mqa​ret westchnął. – Nie wiem. Nie​które z jej spraw to​czyły się o wy​so​kie stawki. Istnieją siły prze​ciwsta​wia​jące się Mondra​go​nowi, jak wiesz. – Ale jednak… – Wiem. – I po dłu​ższej chwili: – Czy Alex coś ci zo​sta​wiła? – Nie! Czemu mia​łaby? To zna​czy prze​cież nie spo​dzie​wała ‚ się, że umrze. – Nie​któ​rzy lu​dzie się spo​dzie​wali. Ale gdyby Alex martwiła się o utrzy​ma​nie ta​jemnicy lub bezpie​czeństwo pewnych informa​cji, to ła​two po​tra​fię so​bie wy​obra​zić, że wy​bra​łaby cie​bie na ich strażniczkę. – Co masz na my​śli? – Cóż… Czy ona nie mo​głaby wrzu​cić cze​goś na twoją qostkę i nic ci nie po​wie​dzieć? – Nie. Pau​line to za​mknięty system. – Swan do​tknęła się za pra​wym uchem. – Zresztą ostatnio czę​sto ją wy​łą​czam. Alex by tego nie zro​biła. Na

pewno nie rozma​wia​łaby z Pau​line, nie za​py​tawszy mnie wcze​śniej o zgodę. Mqa​ret znowu westchnął. – No nie wiem. Mnie też nic nie zo​sta​wiła, przy​naj​mniej o ile mi wiadomo. To zna​czy… To by​łoby ty​powe dla niej, gdyby nam coś podsu​nęła bez na​szej wie​dzy. Ale nic mi nie przy​chodzi na myśl. Po pro​stu nie wiem. Skinęła głową. – Au​topsja nie wy​ka​zała ni​czego nie​zwy​kłego? – Nie! – odpo​wie​dział odru​chowo, ale za​my​ślił się. – Tętniak mó​zgu, za​pewne wrodzony, pękł i wy​wo​łał we​wnątrzmia​zgowy krwo​tok. To się zda​rza. – Gdyby ktoś zro​bił coś, co… co wy​wo​ła​łoby krwo​tok, po​tra​fiłbyś to stwierdzić? Po​pa​trzył na nią, marszcząc brwi. Wtedy usły​szeli pu​ka​nie do drzwi. Wzdry​gnęli się oboje z za​sko​cze​nia. Mqa​ret wzru​szył ra​mio​nami, nie spo​dzie​wał się ni​kogo. – Pro​szę! – za​wo​łał po raz drugi tego dnia. ▪ ▪ W progu uka​zało się prze​ci​wieństwo inspektora Ge​nette’a: wielki, atle​tyczny mężczy​zna. Wy​su​nięta szczęka, wy​trze​szczone oczy – ro​pu​cha, traszka, żaba – te słowa wy​da​wały się tak samo brzydkie jak przy​bysz przy​wodzący je na myśl. Za​raz też Swan zro​zu​miała, że ono​ma​to​peja za​pewne jest bardziej po​wsze​chna i ma sze​rsze zna​cze​nie, niż lu​dziom się zdaje, ję​zyk imi​tuje tło dźwię​kowe świata jak pa​pugi na​śladu​jące odgłosy oto​cze​nia. Po​czuła lekkie rozba​wie​nie. Ro​puch. Kie​dyś wi​działa ro​pu​chę w Ama​zo​nii, płaz sie​dział na brzegu sadza​wki, miał wilgotną złoto-brą​zową skórę po​krytą ku​rzajkami. Spo​do​bał jej się od pierwszego wejrze​nia. – Ach – po​wie​dział Mqa​ret. – Wahram. Wi​taj w na​szym la​bo​ra​to​rium.

Swan, to Fitz Wahram z Ty​tana. Był jednym z najbliższych współpra​cowni​ków Alex i jej prawdzi​wym ulu​bieńcem. Mężczy​zna opu​ścił głowę w nieco nie​na​tu​ralnym ukło​nie. Przy​ło​żył dłoń do serca. – Współczuję – rzekł. Jak żabi re​chot. – Alex wiele dla mnie zna​czyła, a jeszcze wię​cej dla nas wszystkich. Ko​cha​łem ją, a w na​szej wspólnej pracy była najważniejszą osobą, przy​wódczy​nią, li​derką. Nie wiem, co zro​bimy bez niej. A skoro to dla mnie ta​kie tru​dne, mogę so​bie tylko wy​obra​zić, jak wy się mu​si​cie czuć. – Dzię​kuję – odparł Mqa​ret. W ta​kich chwi​lach lu​dzie mó​wili dziwne rze​czy. Ona sama nie po​wie​dzia​łaby nic po​do​bnego. Osoba, którą Alex lu​biła? Swan do​tknęła skóry za pra​wym uchem, akty​wu​jąc qostkę, którą wcze​śniej za karę wy​łą​czyła. Te​raz Pau​line może udzie​lić wsze​lkich informa​cji, jej ci​chy, spo​kojny głos za​brzmi w uchu Swan. Ostatnio de​nerwo​wała się czę​sto na Pau​line, ale te​raz pra​gnęła no​wych wie​ści. Mqa​ret wziął na sie​bie cię​żar rozmowy. – Co te​raz bę​dzie z konfe​rencją? – Wszy​scy zgodzili się, żeby ją odło​żyć na inny termin. Nikt nie ma te​raz do niej serca. Rozpro​szymy się i zbie​rzemy później, za​pewne na We​ście. Och, tak. Bez Alex Merkury nie bę​dzie już wię​cej miejscem spo​tkań. Mqa​ret skinął głową, nie za​sko​czyło go to ani tro​chę. – A ty wra​casz na Sa​tu​rna. – Tak. Ale za​nim odlecę, chciałbym się do​wie​dzieć, czy Alex coś mi zo​sta​wiła. Ja​kiś prze​kaz lub dane w do​wolnej formie. Spojrzeli po so​bie. – Nie – odpo​wie​dzieli równo​cze​śnie. Mqa​ret machnął ręką. – O to samo py​tał nas nie​dawno inspektor Ge​nette. – Ach. – Ro​puch zmie​rzył ich wy​trze​szczo​nymi oczyma. Za​nim rozmowa

się rozwinęła, po​ja​wił się je​den z asy​stentów i po​pro​sił o po​moc. Mqa​ret prze​pro​sił i Swan zo​stała sam na sam z go​ściem i jego py​ta​niami. Wielko​lud z tego Ro​pu​cha: sze​ro​kie ra​miona, wielki tors, wielki brzuch, ma​sywne uda. Krótkie nogi. Lu​dzie by​wają dziwni. Mężczy​zna po​trzą​snął głową i ode​zwał się znowu, głos miał ni​ski, ochry​pły – piękne brzmie​nie, to Swan mu​siała przy​znać, ża​bie, ow​szem, ale ko​jące, z głę​bo​kim, wy​ra​zi​stym timbreem, jak fa​got lub sakso​fon ba​sowy… – Bardzo mi przy​kro, że prze​szkadzam w ta​kim cza​sie. Ża​łuję, że nie spo​tka​li​śmy się w odmiennych oko​liczno​ściach. Jestem wielbi​cie​lem two​ich insta​la​cji kra​jobra​zo​wych. Kiedy usły​sza​łem, że jeste​ście spo​krewnione, za​py​ta​łem Alex, czy ze​chcia​łaby mnie prze​dsta​wić. Chcia​łem po​wie​dzieć, jak bardzo urze​kło mnie dzieło w Kra​te​rze Rilkego. Jest na​prawdę piękne. Te słowa zdu​miały Swan. W Rilkem po​sta​wiła krąg gła​zów w kształcie li​tery T, jak w Göbe​kli Tepe – insta​la​cja wy​glą​dała bardzo współcze​śnie, choć na​wią​zy​wała do dzieła, które po​wstało ty​siące lat temu. – Dzię​kuję. – Kultu​ralny Ro​puch, jak się oka​zuje. – Po​wiedz, dla​czego uwa​żasz, że Alex zo​sta​wiła ci wiado​mość? – Pra​co​wa​li​śmy wspólnie przy paru prze​dsię​wzię​ciach – odrzekł wy​mi​ja​jąco, uni​ka​jąc wzroku Swan. Nie chciał o tym mó​wić. Ale przy​szedł i ro​ścił so​bie prawo, aby ją wy​py​ty​wać. – I… cóż… Za​wsze cię chwa​liła i mó​wiła o to​bie z dumą. Bez wątpie​nia by​ły​ście so​bie bli​skie. Poza tym Alex nie lu​biła zo​sta​wiać da​nych w chmu​rach lub w innych wirtu​alnych formach, wła​ści​wie nie chciała za​pi​sy​wać na​szych po​su​nięć na ja​kimkolwiek no​śniku. Wo​lała słowa pły​nące z ust. – Wiem. – Swan po​czuła ukłu​cie. Pra​wie usły​szała, jak Alex po​wta​rza: „Mu​simy rozma​wiać! To świat kontaktów opartych na re​la​cji twa​rzą w twarz!”. Mó​wiła to z bły​skiem w błę​kitnych, by​strych oczach, ze śmie​chem. Wszystko stra​cone.

Wielko​lud do​strzegł zmianę wy​razu twa​rzy Swan i wy​cią​gnął rękę. – Tak mi przy​kro – po​wtó​rzył. – Wiem – westchnęła Swan. A po​tem do​dała: – Dzię​kuję. Usiadła na jednym z krze​seł Mqa​reta, sta​ra​jąc się my​śleć o czymś innym. Po chwili wielko​lud ode​zwał się z cie​płym po​mru​kiem: – Co te​raz zro​bisz? Wzru​szyła ra​mio​nami. – Nie wiem. Pewnie wrócę na po​wierzchnię. To miejsce, gdzie po​tra​fię… wziąć się w garść. – Po​ka​żesz mi? – Co? – zdzi​wiła się Swan. – Byłbym bardzo wdzięczny, gdy​byś mnie tam za​brała. Może po​ka​żesz mi jedną ze swo​ich insta​la​cji? Albo, je​żeli nie masz nic prze​ciwko temu… Za​u​wa​ży​łem, że mia​sto zbliża się do Kra​teru Tinto​retto. Mój prom odleci do​piero za kilka dni. Bardzo chciałbym zoba​czyć tamtejsze mu​zeum. Mam py​ta​nia, na które nie znajdę odpo​wie​dzi na Ziemi. – Py​ta​nia o Tinto​retto? – Tak. – Cóż… – Swan za​wa​hała się, nie​pewna, co po​wie​dzieć. – W ten spo​sób mo​gli​by​śmy wy​pełnić czas – za​su​ge​ro​wał wielko​lud. – Tak. – Jego słowa były aro​ganckie na tyle, że ją zi​ry​to​wały, ale też Swan szu​kała cze​goś, co ode​rwie ją od po​nu​rych my​śli, cze​goś, co może ro​bić po​tem. Nic nie wy​my​śliła. Ale Ro​puch wy​my​ślił, – Są​dzę, że mogę cię za​brać ze sobą. – Bardzo ci dzię​kuję.