KRYSZTAŁOWA
GWIAZDA
VONDA N. McINTYRE
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
WIELKIE SERIE SF
cykl Gwiezdne Wojny
Han Solo na Krańcu Gwiazd
Zemsta Hana Solo
Han Solo i utracona fortuna
Nowa nadzieja
Imperium kontratakuje
Powrót Jedi
Spotkanie na Mimban
Pakt na Bakurze
Ślub księżniczki Leii
Kryształowa gwiazda
Dziedzic Imperium
Ciemna Strona Mocy
Ostatni rozkaz
W poszukiwaniu Jedi
Uczeń Ciemnej Strony
Władcy Mocy
Spadkobiercy Mocy
w przygotowaniu
Akademia Ciemnej strony
KRYSZTAŁOWA
GWIAZDA
VONDA N. McINTYRE
Przekład
Magdalena Ostrowska
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 1
Dzieci zostały uprowadzone.
Leia biegła na oślep przez polanę, zostawiając w tyle dworzan, szambelana Munto
Codru, doradców oraz młodą niańkę, która wbrew dworskiej etykiecie wtargnęła do
prywatnych apartamentów Leii. Krwawiła z nosa i uszu, oszołomiona nie mogła wy-
mówić słowa.
Leia jednak zrozumiała od razu: Jaina, Jacen i Anakin zostali porwani.
Pędziła teraz, mijając drzewa, w dół porośniętej delikatnym mchem ścieżki, wio-
dącej do dziecięcego miejsca zabaw. Jaina wyobrażała sobie, że ścieżka jest gwiezd-
nym traktem, prowadzącym statek w nadprzestrzeń. Dla Jacena była wielkim, tajemni-
czym traktem - rzeką, a Anakin, który ze względu na swój wiek nie miał tak bujnej wy-
obraźni, upierał się, że była to tylko zwykła leśna ścieżka wiodąca na łąkę.
Dzieci uwielbiały las i łąkę, a Leia cieszyła się, słysząc okrzyki radości, kiedy
przynosiły jej najprzeróżniejsze skarby: wijącego się robaka, kamień z wtopionym niby
- klejnotem czy kawałek skorupki.
Wspomnienie rozpłynęło się we łzach. Pantofel uwiązł w gęstym mchu i Leia po-
tknęła się. Cudem uniknęła upadku i ruszyła dalej, podnosząc trochę wyżej suknię.
Dawniej - pomyślała - dawniej ubrałabym się w porządne buty i spodnie. Jakie to głu-
pie potykać się o własne ubranie! Z pewnością mogłabym pokonać odległość z gabine-
tu do lasu bez zadyszki!
A dyszała ciężko, z trudem łapiąc oddech.
Popołudniowe, zielonkawe światło wypełniało przestrzeń. Odbijało się w luster-
kach wody w miejscu, gdzie zwykły bawić się dzieci, tam gdzie kończył się las i zaczy-
nała podmokła łąka.
Leia biegła bez tchu, a nogi ciążyły jej, jakby były z ołowiu. Biegła, by poznać
prawdę, straszną rzeczywistość, w którą jeszcze nie mogła uwierzyć.
- Jak mogło do tego dojść? Jak coś podobnego mogło się wydarzyć?
Odpowiedź - jedyna możliwa - przerażała ją. Księżniczka zdawała sobie sprawę,
że w pewnym momencie utraciła zdolność wyczuwania obecności dzieci. Taki skutek
mogła wywołać jedynie manipulacja Mocą.
Leia dotarła wreszcie na łąkę. Pobiegła nad małe jeziorko, gdzie Jama i Jacen
zwykłe pluskali się, bawili i uczyli pływać małego Anakina.
Wybuch zniszczył delikatną trawę. Wokół rozprutej świeżo ziemi źdźbła były cał-
kowicie sprasowane.
To bomba ciśnieniowa! - z przerażeniem pomyślała Leia.
Bomba ciśnieniowa wybuchła w pobliżu jej dzieci. Nie zginęły! - przekonywała
samą siebie. Wiedziałaby, gdyby tak się stało!
Na ziemi tuż obok krateru nieruchomo jak kłoda leżał Chewbacca. Krew wyraźnie
odcinała się od kasztanowej sierści.
Leia padła przy nim na kolana, nie zważając na błoto. Przeraziła się, że Wookie
nie żyje, ale wciąż oddychał, choć mocno krwawił. Ucisnęła ręką głęboką ranę na jego
nodze. Próbując zatamować upływ krwi, starała się go ratować. Jednak silne uderzenia
pulsu gwałtownie wyrzucały czerwony strumień. Wookie, podobnie jak niańka, krwa-
wił z uszu i nosa.
Straszliwy, żałosny dźwięk wydobywający się z jego gardła nie był jękiem bólu,
ale płaczem spowodowanym wściekłością i wyrzutami sumienia.
- Leż spokojnie! - powiedziała Leia. - Leż, Chewbacco! Lekarz zaraz przyjdzie,
wszystko będzie dobrze. Co się tutaj stało, och, co się stało?!
Znów zapłakał, a Leia zrozumiała, że Chewie pragnie umrzeć z rozpaczy. Trakto-
wał jej rodzinę jak swoją własną. Była jego Honorową Rodziną, a on zawiódł, nie po-
trafił ustrzec dzieci.
- Nie wolno ci umierać!
Musi żyć. Musi - pomyślała. - Tylko on może mi powiedzieć, kto porwał moje
dzieci.
- Nie odchodź! Proszę, nie odchodź!
Doradcy i szambelan właśnie wybiegli z lasu. Depcząc delikatną, wysoką trawę,
raz po raz krzyczeli ze złości, ponieważ kaleczyły ich cienkie źdźbła. Dzieci zawsze
swobodnie biegały po łące nie pozostawiając po sobie śladów, lecz nigdy nie spotkała
ich żadna krzywda. Trawa ustępowała przed nimi jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki.
Zaczarowana dla moich zaczarowanych dzieci - pomyślała Leia. - Sądziłam, że
potrafię je ochronić, że nigdy nic im się nie stanie.
Gorące łzy spłynęły po policzkach księżniczki.
Dworzanie, doradcy i straże zebrali się wokół niej.
- Pani - powiedział bezradnie szambelan Munto Codru. W pełnym słońcu i na sil-
nym wietrze twarz pana Iyona stała się purpurowa. Nie wyglądał najlepiej.
- Gdzie lekarz? - szlochała Leia. - Dajcie lekarza!
- Wysłałem już po niego, pani.
Iyon usiłował nakłonić ją, by wstała, sam chciał zatamować płynącą z rany krew,
ale księżniczka powstrzymała go ostrym słowem. Puls Chewie'ego słabł. Leia bała się,
że to już koniec.
Nie umrzesz - powiedziała w myślach. - Nie wolno ci umierać. Nie dopuszczę do
tego!
Aby go wzmocnić, użyła całej swej wiedzy, ale ta okazała się niewystarczająca.
Leia żałowała, że obowiązki dyplomatyczne nie pozwoliły jej na dogłębne studia nad
Mocą. Nie potrafiła posłużyć się nią, aby uratować Wookiego.
Wiedziała, że jeśli nie zdoła zatrzymać krwotoku, Chewie umrze. Mogła to jednak
zrobić tylko mechanicznie, próbując w dalszym ciągu uciskać miejsce powyżej rany.
Przez pole biegła lekarka. Przed nią, niosąc torbę z instrumentami i lekarstwami,
pędził wyrwulf. Zobaczywszy zwierzę, Leia przypomniała sobie, że z dziećmi bawił się
wyrwulf Iyona.
On także zniknął.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Doktor Hyos uklękła obok Leii. Zbadała ranę.
- Dobra robota - rzekła z aprobatą.
- Możesz już odejść, księżniczko - powiedział szambelan.
- Jeszcze nie — zaprotestowała Hyos. - Mam tylko cztery ręce, a księżniczka bar-
dzo mi pomaga.
Wyrwulf przysiadł pomiędzy Leią i doktor Hyos. Leia wzdrygnęła się. Wyrwulf
wolno odwrócił masywną głowę w jej stronę i wytrzeszczył wielkie błękitne oczy,
przysłonięte zazwyczaj pokrytymi czarną sierścią brązowymi powiekami.
Sapał i ślinił się, wystawiając pomiędzy dolnymi kłami wielki jęzor. Miał grote-
skowy pysk. Wydobywający się stamtąd gorący, cierpki odór przyprawiał Leię o dresz-
cze.
Cztery ręce lekarki, zwykle ociężałe, poruszały się szybko, szukając czegoś w ko-
szu przytroczonym do boku wyrwulfa.
- Widzisz, co teraz robię - mówiła łagodnie. - Najważniejszy jest krwotok. Nasza
księżniczka go zatrzymała.
Hyos mówiła do wyrwulfa, wyjaśniając mu każdą swoją czynność.
Wyciągnęła z jednej przegródki bandaż elastyczny, z drugiej wybrała odpowiednie
lekarstwo. Jej długie złote palce były zwinne i pewne.
Leia starała się nie tracić nadziei, choć ręce miała zalane gorącą krwią Chewie'ego.
Wookie zamknął oczy i przestał się poruszać.
- Bandaż jest już zaciśnięty, moja księżniczko - rzekła doktor Hyos - możesz za-
brać ręce.
Leia wykonała polecenie.
Lekarka docisnęła bandaż do boku Chewie'ego powyżej ręki Leii. Rana została
przykryta sierścią. Wyrwulf patrzył, wywieszając język.
Leia usiadła na piętach. Miała sztywne ręce, poplamione ubranie, ale widziała
wszystko zdumiewająco wyraźnie.
Doktor Hyos zbadała Chewbaccę, marszcząc brwi na widok wysychających stru-
żek krwi sączącej się z jego nosa i uszu.
- To bomba ciśnieniowa... - stwierdziła.
Leia pamiętała jak przez mgłę pojedyncze uderzenie pioruna. Pamiętała, że pomy-
ślała wtedy leniwie, iż zanosi się na deszcz i Chewbacca wkrótce przyprowadzi z łąki
bliźnięta i Anakina. Mogłaby wtedy oderwać się na chwilę od swych obowiązków, aby
ich przytulić, pozachwycać się najnowszymi skarbami, potowarzyszyć malcom podczas
jedzenia.
Był środek popołudnia. Kiedy zdążyło zrobić się tak późno, skoro jeszcze przed
chwilą była pora drugiego śniadania? - zastanawiała się Leia.
- Pani... - zaczął szambelan Iyon. Nie próbował już zachęcać jej do odejścia.
- Zamknąć port - rozkazała Leia. - Zablokować drogi. Czy możecie przesłuchać
niańkę? Sprawdzić zarządzających portem. Czy istnieje możliwość, że porywacze zdo-
łali opuścić planetę?
Obawiała się, że cokolwiek teraz zrobi, będzie za późno.
Ale jeśli już uciekli, mogę dogonić ich ,.Alderaanem" - pomyślała. - Mogłabym
ich złapać, mój mały statek dopędzi każdego.
- Pani, zamkniecie portu nie byłoby zbyt rozsądne. Przeszyła go wzrokiem, na-
tychmiast podejrzewając człowieka, któremu jeszcze przed chwilą ufała.
- Zabrali twojego... - zawahała się, niepewna, co powinna teraz powiedzieć.
- Mojego wyrwulfa, pani - powiedział. - Tak.
- To był twój wyrwulf. Nie zależy ci na nim?
- Bardzo mi zależy, pani. Aleja rozumiem naszą tradycję, ty zaś, wybacz, nie ro-
zumiesz. Zamykanie portu kosmicznego nie jest konieczne.
- Porywacze będą próbowali uciec z Munto Codru - odparła.
Pan Iyon rozłożył swe cztery ręce.
- Nie zrobią tego. Obowiązują tu pewne zwyczaje - odpowiedział. - Jeśli je uzna-
my, dzieciom nic się nie stanie - to także jest tradycją.
Leia wiedziała o panującym na Munto Codru zwyczaju porywania, a następnie żą-
dania okupu. Właśnie to było powodem, dla którego Chewbacca kręcił się stale tak bli-
sko dzieci. Dlatego też staremu zamkowi zapewniono dodatkową ochronę i straż. Dla
ludzi z Munto Codru porwania były ważną politycznie, sportową rozgrywką.
Leia nie zamierzała jednak w niej uczestniczyć.
- To najbardziej zuchwałe porwanie, jakie widziałem - stwierdził szambelan.
- I najbardziej okrutne - dodała Leia. - Ranny Chewbacca! I ta bomba ciśnienio-
wa... moje dzieci... - przestawała panować nad głosem, powoli ogarniało ją przerażenie.
- Porywacze detonują bomby ciśnieniowe tylko po to, aby dowieść swojej siły, pa-
ni - rzekł Iyon.
- Ale porwania miały nikomu nie wyrządzać krzywdy.
- Nikomu spośród szlachetnie urodzonych, księżniczko Leio - odparł.
- Mój tytuł brzmi: „Władczyni Nowej Republiki" - odpowiedziała za złością. - Nie
„Księżniczka". Nigdy więcej tak do mnie nie mów. Świat, w którym byłam księżnicz-
ką, dawno przestał istnieć. Żyjemy w Republice.
- Wiem o tym, pani. Wybacz, proszę, nasze staromodne przyzwyczajenia.
- Muszą wiedzieć, że nie mają szans - oświadczyła Leia. - Ani otrzymania okupu,
ani ucieczki. A jeśli... - nie potrafiła się zmusić, aby wymówić słowo „skrzywdzą".
- Jeśli wolno mi coś doradzić w tej sprawie... - zaczął szambelan, nachylając się w
jej kierunku. - Jeśli tym razem postąpisz według reguł Republiki, możesz mieć poważ-
ne problemy.
- Porywacze są pewnie bardzo odważni - z widoczną aprobatą powiedziała doktor
Hyos. - Ale są jednocześnie młodzi i niedoświadczeni. Z jakiej rodziny pochodzą? -
popatrzyła na Iyona. - Może Sibiu?
- Sibiu nie mają odpowiednich zasobów - odparł szambelan.
Kimkolwiek są - pomyślała Leia - potrzebowali jedynie Mocy. Ciemnej strony
Mocy.
Pan Iyon wskazał ręką na stratowaną ziemię i na Chewbaccę.
- To wymagało użycia promienia ściągającego. Musieli mieć powiązania z uzbro-
jonymi przemytnikami, od których uzyskali bombę ciśnieniową.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- W takim razie to byli Temebiu.
- Bardzo możliwe. Są ambitni - rzekł szambelan.
- Ja im dam ambicję - mruknęła Leia.
- Pani, błagam. Twoim dzieciom nic się nie stanie, nie może się stać, jeśli porywa-
cze chcą osiągnąć swój cel, jakim jest okup. Dla dzieci będzie to wspaniała przygoda...
- Nasz przyjaciel Chewbacca omal nie stracił życia! - zawołała Leia. - Dla moich
dzieci ani dla mnie to nie jest zabawne!
- Co za pech - skwitował to szambelan. - Najprawdopodobniej nie pojął istoty na-
szej tradycji. Nie potrafił się poddać.
- Zamknąć port - powtórzyła Leia sznurując usta, jej głos zabrzmiał ostro. Była
zbyt wściekła, aby zareagować na komentarz szambelana. - Nie dam im nawet szansy
ucieczki z Munto Codru.
- Bardzo dobrze - powiedział Iyon. - To jest możliwe... ale musimy być ostrożni.
Powinniśmy postępować tak, aby ich rozbawić, a nie obrazić... - jego głos był pełen
rozwagi.
Lekarka zbadała puls Chewie'ego, rana była już zasłonięta, nie można więc było
do niej zajrzeć.
- Jest. Wyraźny. Dobrze. Teraz do gabinetu. Chewbacca, półprzytomny, patrzył na
Leię nieodgadnionym wzrokiem.
- Medycyna polowa - rzekła Hyos. - Od dawna się tym nie zajmowałam. Nawet
nie myślałam, że będę jeszcze oglądać pole bitwy.
- Ja też - odpowiedziała Leia. Wyrwulf zawył.
Leia rzadko martwiła się o bezpieczeństwo Jainy, Jacena i Anakina.
Oczywiście myślała o tym, wydawała odpowiednie zarządzenia. Rozmawiała na
ten temat z nianią Winter, z Hanem i Lukiem, a także szalenie troskliwym See - Thre-
epio.
Sama sporadycznie się tym przejmowała. Zawsze była świadoma niebezpie-
czeństw. Zaprzestanie treningu nie spowodowało u niej zakłóceń w wyczuwaniu dzieci.
Poza tym, gdyby nawet sama nie zauważyła niczego podejrzanego, z pewnością wie-
działby o tym Luke. Winter za dzieci oddałaby życie. Ponadto zwykle rodzinie Leii to-
warzyszył Chewbacca, który dużo czasu spędzał z maluchami. Kto lepiej potrafiłby za-
dbać o ich bezpieczeństwo?
Sam Han, najdroższy Han, zabiegał o utrzymanie pokoju. Wszystkie dzieci, nie
tylko potomstwo tych, którzy obalili Imperium, powinny być bezpieczne.
Leia była tego samego zdania.
Szła teraz za pomocnikami doktor Hyos, którzy nieśli na plecach Chewbaccę, po-
dążając do gabinetu lekarskiego, mieszczącego się w wiekowym zamku Munto Codru.
Czuła się bardzo samotna. Han i Luke wyjechali, a ona wyraziła na to zgodę. Win-
ter udała się na eskapadę o charakterze całkowicie pokojowym, na konferencję doty-
czącą zaginionych dzieci. Była teraz daleko stąd.
Leia nie była zachwycona tą zbieżnością faktów.
Czekała pod gabinetem, w którym lekarka wraz z asystentami starała się opatrzyć
ranę Chewie'ego. Służący i giermkowie krążyli niezdecydowanie, dopóki Leia grzecz-
nie ich nie odesłała.
Przed drzwiami gabinetu wyciągnął się wygodnie wyrwulf. Hyos pozostawiła go
na straży, tłumacząc, że jest za młody, aby wejść do środka. Drzemał, szczerząc swe
straszne zębiska, a jego łeb kołysał się rytmicznie.
Szambelan Iyon wszedł spiesznie do wyłożonej kamieniem poczekalni.
- Żadnych śladów - powiedział. - Nie ma żadnych śladów. Porywacze są bardzo
sprytni i zuchwali. Pani, musimy czekać na jakiś znak od nich.
- Czekać?! - wykrzyknęła Leia. - To nie wydaje się rozsądne.
Kiedy była młodsza, wybrałaby z pewnością bardziej dosadne określenia. Głupota.
Idiotyzm. Teraz jednak musiała się liczyć ze słowami.
- Rano zażądają okupu - próbował ją uspokoić szambelan.
- Rano! Do rana mogą nam uciec!
- Nie mogą, pani. Port jest zamknięty. Poza tym nie mają powodu, by uciekać.
- Zyskali już dwie godziny - powiedziała Leia. - Ludzie, którzy ukradli moje dzie-
ci, ukradli też dwie godziny!
Szambelan zmarszczył brwi.
- W jaki sposób? Pracowałaś, pani, przez całe południe. Chronometry działają
prawidłowo, słońce jest na swoim miejscu... - nie dokończył, uświadamiając sobie, że
jego kiepski żart nie poprawi jej nastroju.
- Zyskali dwie godziny - powtórzyła Leia. - To nie byli zwykli kidnaperzy! Zwy-
czajni kidnaperzy nigdy nie zdołaliby przedostać się przez nasze fortyfikacje, nie ubie-
gliby Wookiego, nie mogliby ukraść nam czasu!
- Tak jak wyjaśniłem, pani, Munto Codru ma porywaczy o niezwykłych kwalifika-
cjach. - Spojrzał na nią ze smutkiem.
Wydaje mu się, że to strach i żal przemawiają przeze mnie - pomyślała Leia. —
Gdybym mu powiedziała, że o wszystko podejrzewam przedstawiciela ciemnej strony
Mocy, Iyon mógłby pomyśleć, że postradałam rozum.
Drzwi gabinetu się otworzyły. Doktor Hyos pogłaskała po łbie wyrwulfa, podeszła
do Leii i wzięła ją za ręce. Każdą dłoń Leii ściskały dwie z czterech rąk lekarki.
- Chewbacca wyzdrowieje - zakomunikowała. - Bomba ciśnieniowa wyrządziła
pewne szkody, minie trochę czasu, zanim Wookie zacznie słyszeć. Będzie słaby, dopó-
ki organizm nie wyprodukuje krwi w miejsce utraconej.
- Mówił ci coś...?
- Nie wydawało się, aby coś mówił. Leio, moja księżniczko, on musi jak najwięcej
spać, inaczej jego życie będzie w niebezpieczeństwie.
- Wysłałeś wiadomość do Hana i Luke'a? - zapytała szambelana.
- Tak, pani, ale przykro mi, są zbyt blisko Stacji Crseih, która znajduje się w ukła-
dzie słonecznym o bardzo silnym oddziaływaniu. Czarna dziura i jej kwantowy, krysta-
liczny towarzysz. To one uniemożliwiają przesyłanie informacji.
- Wobec tego musimy wysłać po nich statek.
- Pani, port jest zamknięty.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- To ja go zamknęłam! Mogę rozkazać, aby statek opuścił planetę!
Troskliwie i delikatnie, aby dodać jej otuchy, wziął ją za rękę.
- Port jest zamknięty z powodu dysfunkcji wyposażenia torowego - powiedział. -
Musimy utrzymać tę wersję. Jeśli odleci chociaż jeden statek i wyjdzie na jaw, że było
to tylko mydlenie oczu, porywacze będą śmiertelnie obrażeni.
- Twierdziłeś przecież, że i tak się domyśla.
- Porywacze - rzekła lekarka - wiedzą, my wiemy. Wszyscy pozostali mogą się
tylko domyślać. To nie ma znaczenia. Ważne są pozory, a nie to, jak wygląda prawda.
- Doktor Hyos ma rację, pani - zgodził się szambelan. - Błagam, zajmij się swoimi
popołudniowymi spotkaniami, jak gdyby nic się nie stało. Zdobądź się na męstwo, za
które tak bardzo cię szanujemy. Przez wzgląd na swe dzieci.
Leia usiłowała ukryć drżenie i starała się myśleć jasno. Zanim statek dotrze do
Hana, i tak stanie się to, co ma się stać. Zatem wysyłając po niego niczego nie zyskam.
- Wracam do gabinetu - stwierdziła. - Dokończę spotkania. Jeśli nie dowiemy się
niczego od... jeśli nie dowiemy się niczego przed zachodem słońca...
- Do rana, pani, proszę. - Twarz szambelana była pełna niepokoju. - Do rana, gwa-
rantuję, otrzymamy wskazówki.
- Odbędę te spotkania. - Leia wyszła z poczekalni.
- Leio... - powiedziała doktor Hyos.
- Pani... - rzekł szambelan.
- O co chodzi?! - spojrzała na nich ze złością. Szambelan Iyon, gestykulując bez-
radnie, wskazał na jej zakrwawione ręce i ubrudzoną błotem suknię.
Widywałam się z ambasadorami i głowami państwa w o wiele mniej eleganckich
ubraniach - pomyślała. - W gorszych i bardziej brudnych.
Leia zmyła z rąk ślady krwi. Suknia nie nadawała się do niczego, była zakrwawio-
na i ubłocona, a ostra trawa w wielu miejscach pocięła delikatną tkaninę. Cisnęła suknię
do neutralizatora, razem z pantoflami. Stała w łazience, w samej koszuli i trzęsła się z
zimna. Przymknęła powieki, starała się nie myśleć o potarganych włosach, zesztywnia-
łej twarzy i nieruchomo patrzących oczach. Szukała spokoju i ukojenia.
Z pokoju dał się słyszeć świergot Artoo - Detoo. Robot podjechał bliżej. W tym
samym momencie Leia usłyszała dziecinny, wysoki i niepewny głos, powtarzający nie-
ustannie:
- Nie, nie pamiętam, nie pamiętam... Artoo - Detoo zaśpiewał.
Leia poszła w kierunku, skąd dobiegał głos. Weszła do sypialni, gdzie jedwabne
kilimy delikatnie pieściły jej nagie stopy. Ujrzała przerażoną Codru - Ji, rdzenną miesz-
kankę Munto Codru.
- Nie wiem, nie pamiętam - powiedziała cofając się dziewczyna.
W wejściu pojawiły się najpierw przednie stopy Artoo - Detoo, na których wjecha-
ło jego walcowate ciało, a na końcu kopułka i tylna stopa. Popchnął Codru - Ji w kie-
runku Leii.
- Ja widziałam tylko, jak ten mały uciekał, a ten duży został ranny... ja tylko bie-
głam po pomoc.
Była to służąca, która zawiadomiła o porwaniu. Z jej twarzy zmyto już krew, opa-
trzono rany, podartą suknię zastąpiono szpitalnym fartuchem.
Leia podeszła do niej.
- Och, moja kochana. - Służąca nie zareagowała. Leia dotknęła jej górnych ra-
mion.
Wystraszona dotykiem dziewczyna podskoczyła i obróciła się w powietrzu. Opa-
dła i gwałtownie się cofnęła, jej cztery ręce zaciśnięte były w pięści.
Kiedy zobaczyła Leię, oczy rozszerzyły się jej z przerażenia.
- Przebacz mi, przebacz...
Leia wzięła ją delikatnie za niższą rękę i popchnęła do pokoju.
- Dlaczego nie jesteś w łóżku? - spytała. - Powinnaś wypoczywać, aby wyzdro-
wieć.
- Ten mały robot przyszedł do mnie i zrozumiałam, że muszę prosić cię o przeba-
czenie.
- Artoo, jak mogłeś! - zbeształa go Leia. - Sprowadź szybko doktor Hyos!
Robot zapikał, odwrócił się i posunął się naprzód, ale ciągle się wahał.
- Pośpiesz się!
Artoo zaświergotał i czmychnął czym prędzej. Leia poprowadziła służącą w kie-
runku łóżka i pomogła jej usiąść. Początkowo dziewczyna się opierała.
- Nie wolno mi siedzieć.
- Wszystko w porządku - powiedziała Leia. - To nie ceremonia.
Leia usiłowała ją nakłonić, aby usiadła, ale kolana służącej były jak zablokowane.
Leia nie nalegała dłużej, lecz sama stanęła obok.
- Uratowałaś Chewie'emu życie - rzekła. - Zaalarmowałaś wszystkich.
Służąca gapiła się na nią bezmyślnie.
- Pani, przepraszam, nie słyszałam... - zakryła rękami uszy. Zaczęła płakać, ciche
łkania wstrząsały jej ciałem.
- Nie wiem, co się stało... - Głos jej się załamywał. - Bawili się tam, i wtedy... -
wstrząsnął nią dreszcz. Leia zastanawiała się, czy dziewczyna jeszcze raz przeżywa
wybuch bomby ciśnieniowej. - Ja... ja musiałam zasnąć, pani. Powinnaś mnie wygnać.
A kiedy się obudziłam, maluchy zniknęły i... - Dotknęła małżowin uszu. Wydobyła z
siebie wysoki, świszczący dźwięk w jej własnym języku. - Wiem tylko tyle, że pan
Chewbacca został ranny, a ja, pani, ja nie słyszę!
Leia objęła ją niezgrabnie, z powodu jej odmiennego kształtu, ale czule. Próbowa-
ła uspokoić dziewczynę.
Weszła doktor Hyos, oburzona, że ktoś zakłóca spokój jej pacjentki.
- Nie mam pojęcia, co myślał Artoo, przyprowadzając ją tutaj - powiedziała Leia. -
Nie powinna przebywać na górze, to oczywiste.
- Nie powinna być na dole - tajemniczo odparła lekarka. - Ale masz rację, ona mu-
si odpocząć i dojść do siebie.
Niania wyrwała się Hyos i uścisnęła ręce Leii.
- Tak mi przykro - rzekła.
- Wybaczam ci - powiedziała Leia wolno i wyraźnie. - Wybaczam ci. Słyszysz?
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Codru - Ji zawahała się, następnie skinęła głową i pozwoliła doktor zabrać się z
pokoju.
Artoo - Detoo został w apartamencie Leii. Przez cały czas gwizdał i zrozpaczony
kręcił się w kółko, podczas gdy ona się ubierała. Irytowały ją te odgłosy, ale on nie
mógł przestać, nie mógł stać bezczynnie, lecz także nie potrafił wytłumaczyć, co go tak
niepokoi. Pojechał za nią, kiedy opuściła apartament. Po chwili skierował się do koryta-
rza, który prowadził na dziedziniec. Leia wzruszyła ramionami i pomaszerowała w kie-
runku gabinetu.
Artoo - Detoo gwizdał uparcie.
- Nie mogę - powiedziała Leia. - Muszę... stwarzać pozory. Weszła do gabinetu.
Zazwyczaj nieomylny herold spojrzał na nią krytycznie i zrobił krok w jej kierun-
ku, chcąc zapewne pokazać wyjście. Dopiero wtedy ze zdziwieniem ją rozpoznał. Była
ubrana w wyjątkowo prosty strój.
- Jej Wysokość, Władczyni Nowej Republiki, córka...
- Nie czas na odczytywanie całej listy! - przerwała Leia. Herold umilkł. Wszyscy
zebrani, jej pomocnicy i doradcy, a także domownicy wytrzeszczyli na nią oczy z za-
kłopotania. Szambelan zrobił niezdecydowany krok w jej stronę.
Leia przeszła przez salę, a jej buty stukały głośno o wypolerowaną kamienną po-
sadzkę. Zajęła miejsce wśród ustawionych w krąg krzeseł, oparła się wygodnie i zało-
żyła nogę na nogę. Sztywna tkanina jej nowych spodni zaszeleściła. Księżniczka zdoła-
ła zachować spokój.
- Wybacz, ambasadorze Kirlian - zaczęła, patrząc w kierunku przedstawiciela
prowincji Kirl. - Wdzięczna ci jestem za cierpliwość. Mieliśmy drobny... drobny pro-
blem rodzinny. - Zmusiła się do najbardziej ujmującego uśmiechu, na jaki było ją w tej
chwili stać. - Wiesz, jak to jest... - próbowała dalszych wyjaśnień, ale głos nagle jej się
załamał.
Przystojny ambasador, którego imię pochodziło od nazwy prowincji Kirl, rozłożył
cztery ręce i odpowiedział uśmiechem.
- Wiem, jak to jest - rzekł. - Wielokrotnie przerywałem moją pracę, jak to określi-
łaś, z powodu drobnych rodzinnych problemów. Przeprosiny nie są konieczne, choć to
z twej strony szlachetne i łaskawe.
Zwykle wspaniałe maniery Kirla bawiły ją, a czasem była nimi nawet oczarowana.
Teraz jednak miała uczucie, że jego słowa trwają w nieskończoność.
Dzień potoczył się dalej bez zakłóceń. Zagmatwana polityka Munto Codru zakła-
dała, że księżniczka musi przyjmować ambasadorów wszystkich niepodległych państw,
a była ich nieogarnialna liczba. Sam Munto Codru politycznie nie miał prawie żadnego
znaczenia dla Republiki. Większość energii wykorzystywał na zdobycie własnej poli-
tycznej odrębności. Jego obywatelom poświęcano tylko tyle czasu i uwagi, ile zostało
po załatwieniu wszystkich problemów dotyczących współpracy międzyplanetarnej. La-
ta trwało, zanim zdobyli zgodę, aby wybrać szambelana, rok, by obsadzić na tym urzę-
dzie Iyona.
Dopiero gdy zabrzmiał dzwon wieczorny, ambasador pokłonił się i wycofał. Kiedy
służba zamknęła drzwi gabinetu, zebrani przenieśli się do poczekalni, gwiżdżąc i szep-
cząc w ich ojczystym języku. Drzwi zamknięto z trzaskiem.
- Jakieś wieści? - spytała Leia napiętym głosem.
- Nie, pani - odrzekł szambelan. - Ale nie powinniśmy oczekiwać niczego przed
ranem. Taka jest tradycja.
- Ci ludzie - rzekła Leia. - Czego chcieli? Jesteś pewien, że to nie byli porywacze,
którzy chcieli ze mną rozmawiać?
- Jacy ludzie?
- Ci, którzy są ciągle w mojej poczekalni.
- Żaden z nich nie jest godny twej uwagi, pani, i nie ma nic ważnego do powie-
dzenia - stwierdził szambelan. - Jedyne czego pragną, to aby po powrocie do domu móc
opowiadać: „Spotkałem księżniczkę, rozmawiałem z samą władczynią Nowej Republi-
ki!"
- Mimo to chcę z nimi porozmawiać.
- Wrócą. Chodź, musisz coś zjeść. Jutro będziesz negocjować w sprawie okupu,
dzieci wrócą do domu i wszystko będzie jak dawniej.
Leia zmusiła się do oderwania zaciśniętych kurczowo rąk od poręczy krzesła. Na
ciężkim, atłasowym obiciu widniały głębokie ślady po paznokciach.
Leia pobiegła do gabinetu lekarskiego. Hyos stała przy swoim biurku. Oczy miała
zamknięte, drzemała na stojąco, z rozciągniętymi czterema rękoma, delikatnie się kiwa-
jąc, jakby w powolnym tańcu lub kołysana lekkim wietrzykiem. Leia nigdy przedtem
nie widziała śpiącego rdzennego obywatela Munto Codru.
Jaka dziwaczna pozycja - pomyślała. - Czy to normalne? Może tylko czasem tak
śpi? A może po prostu zasnęła na stojąco. Jeszcze chwila, a zrobię to samo.
Wyrwulf leżał u stóp lekarki. Podniósł przerażający łeb i spojrzał na Leię jasnymi
ślepiami. Sapnął i ponownie ułożył głowę na przednich łapach. Oczu jednak nie za-
mknął. Leia nie miała żadnych powodów, aby się go bać, ale jego obecność ją rozpra-
szała.
Księżniczka pozwoliła lekarce spać dalej. Ostrożnie, szerokim łukiem ominęła wy-
rwulfa i weszła do izolatki, w której leżał Chewbacca.
Hamak kołysał jego wielkim cielskiem. Chewie nogę miał owiniętą specjalnym
bandażem. Leia obawiała się, że Wookiego umieszczą w zbiorniku regeneracyjnym i
nie będzie mogła się z nim w żaden sposób porozumieć. Była więc mile zaskoczona.
Usiadła na krześle i przyglądała się leżącemu, trochę zniecierpliwiona. Miał płytki
i przyspieszony oddech. Chciała, aby się obudził. Pragnęła z nim porozmawiać, dowie-
dzieć się, co widział. Czy on także stracił te dwie godziny, a może wie, co się wydarzy-
ło, i rozwieje jej wątpliwości?
I oczywiście chciała też go uspokoić, powiedzieć, że za nic go nie wini.
Nagle zalała ją fala wściekłości, tak silna, że Leia na moment wstrzymała oddech.
To przecież nieprawda. Winiła go. Była na niego wściekła. Nie znajdowała nic, co
mogłaby powiedzieć mu na pocieszenie.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Wstała i wycofała się z izolatki. Zamknęła drzwi, odwróciła się i wpadła na doktor
Hyos.
- Och! Zobaczyłam, że śpisz i nie chciałam cię budzić.
- Rozmawiałaś z Chewbacca?
- Nie, ja... - Nie mogła się przecież przyznać do tego, co czuje do najstarszego i
najwierniejszego przyjaciela Hana. - Czy nie jest zbyt spokojny?
- Oczywiście. Jest poważnie ranny.
- Czy zdarzyło ci się już leczyć Wookiech?
- Nie, Chewbacca jest pierwszym z tego gatunku, który odwiedził nasz świat.
- Skąd wobec tego możesz wiedzieć, jak go leczyć?
- To mój zawód. Nigdy też nie leczyłam ludzi, ale gdy ogłoszono twoją misję,
stwierdziłam, że w moim interesie leży dowiedzieć się czegoś o istotach, które nas od-
wiedzą.
- Szczęściarz z niego - powiedziała Leia.
Nie ma żadnych zmartwień - pomyślała - tylko zapomnienie. Do czasu kiedy wy-
zdrowieje i odzyska przytomność, ja się dowiem... i przeżyję piekło.
- Jest poważnie ranny - przypomniała Hyos - i stracił wiele krwi. Gdyby był szczę-
ściarzem, nie leżałby teraz tutaj.
- Czy możesz go obudzić? Tylko na chwilę? Jeżeli coś widział, cokolwiek...
- Służąca nic nie widziała i nie słyszała. Wątpię, czy Chewbacca wie więcej. To
duże ryzyko budzić go teraz.
- Ale on być może...
- To niepotrzebne ryzyko.
Doktor Hyos skierowała Leię do wyjścia, odciągając ją od izolatki Chewie'ego.
- Miałaś długi, ciężki dzień - powiedziała lekarka. - Spróbuj odpocząć. Porwania,
w dodatku przeprowadzone po mistrzowsku, nigdy nie są łatwym przeżyciem. Ale ju-
tro...
Przerwał jej wysoki, ostry dźwięk. Pobiegła do pokoju obok. Leia podążyła za nią.
Wyrwulf zrobił to samo. Jego pazury głośno stukały o podłogę.
Służąca stała na środku pokoju, wciąż ubrana w miękki szpitalny fartuch, wypro-
stowana jak żołnierz na posterunku. Lekarka zatrzymała się przed nią, pogłaskała po
delikatnych włosach i próbowała uspokoić. Mówiły do siebie w swojej mowie, po-
gwizdując i świergocząc w tonacji, której słuch Leii nie potrafił wychwycić. Po chwili
służąca znów drzemała. Hyos zostawiła ją, ale wyglądała na zmartwioną.
- Wyzdrowieje? - spytała niepewnie Leia.
- Ciągle tu jesteś? - Lekarka była wyraźnie zaskoczona.
- Tak czy nie? - upierała się księżniczka.
- Bomba uszkodziła jej słuch.
- Ale rozmawiałyście ze sobą, słyszała cię. Wyzdrowieje, prawda?
- Obawiam się, że już nigdy całkowicie nie odzyska zdrowia. Ale będzie żyć.
- To dobrze — stwierdziła Leia.
- Jak to?! - wykrzyknęła zdumiona Hyos.
- Dobrze, że będzie żyła. Oczywiście!
- Nasz słuch jest bardziej wrażliwy od waszego, delikatniejszy. Najbardziej intym-
ne rozmowy odbywają się w najwyższych rejestrach - wyjaśniła łagodnie Hyos. - Wy-
obraź sobie, że twoje ciało jest sparaliżowane. Że twoje zmysły zostały zredukowane o
połowę. Wszystkie. Być może wy, ludzie, jesteście w stanie znieść takie życie, ale jej
przyszłość będzie... trudna.
- Ach - powiedziała Leia - nie wiedziałam. Tak mi przykro. - Patrząc na Codru - Ji
poczuła nowy przypływ współczucia. - Czy nie byłoby jej wygodniej, gdyby leżała?
- Dorośli nie sypiają leżąc. Wyrwulf uniósł głowę i zerknął na Leię.
- Idź - poprosiła łagodnie lekarka - odpocznij.
Leia rzuciła się na łóżko, szlochając z bezsilności. Jak mogła przeżyć ten niezno-
śny, nie kończący się dzień? Bolały ją mięśnie i nie mogła sobie z tym poradzić. Żało-
wała, jak często w przeszłości, że obowiązki nie zostawiały jej czasu na studiowanie
drogi Jedi.
Założę się, że Luke rozkazałby po prostu: „Dosyć, przestańcie być spięte" - pomy-
ślała Leia zawistnie. - Albo powiedziałby do siebie: „Nie czuję żadnego bólu". I prze-
stałby go odczuwać.
Jak mogę czekać do rana na wiadomość od porywaczy?
Wierzyła zapewnieniom szambelana, że mistrzowskie porwania nie mają na celu
zrobienia krzywdy ich ofiarom. Do tej pory wierzyła, że jej dzieci nie są w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Jeśli porywacze nie mają nic wspólnego ze zwolennikami ciemnej
strony...
Musieli mieć. Szambelan i doktor Hyos, nad wyraz godni podziwu, uważali tego
typu porwania za sport honorowy. Ale ci, którzy uprowadzili dzieci Leii, byli okrutni i
bezwzględni. Okaleczyli Chewbaccę i służącą, gdy ci byli nieprzytomni, bezbronni.
Bomba ciśnieniowa! - pomyślała Leia. - Nie wybuchła po to, aby ułatwić porwa-
nie, detonowano ją, aby zatrzeć dowody. Dowody na to, że ktoś wykorzystał ciemną
stronę Mocy...
Leia leżała na plecach i pozwoliła płynąć łzom. Przezroczysty, pokrywający strop
kamień świecił perłową poświatą, a jego zawiła, delikatna rzeźba była równie tajemni-
cza dla niej jak dla innych. Mieszkańcy Munto Codru wykorzystywali te wiekowe
zamki jako prowincjonalne stolice albo też unikali ich, uważając je za miejsca nawie-
dzone. Przedstawiciele poprzedniej cywilizacji wybudowali te labirynty i opisali ich
historię, rzeźbiąc na kamiennych tablicach, które były tak cienkie, że wyglądały jak po-
lerowane wodą szkło. Cywilizacja zniknęła, pozostawiając po sobie tylko te zamki i
niemożliwe do odszyfrowania opowieści.
Obraz rzeźbionego sufitu rozmazał się w gorących łzach Leii.
W sąsiednim pokoju zadzwonił dzwonek. Leia podniosła się z wysiłkiem.
Może są jakieś wieści! - pomyślała.
Wybiegła z sypialni. W drzwiach stał pan Iyon.
- Czy słyszałeś...? - spytała z nadzieją w głosie księżniczka.
- Nie, pani - odparł. - Zapewniam cię, skontaktują się z nami rano.
- Mogą być gdziekolwiek!
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Nie, są w pobliżu - próbował ją uspokoić szambelan.
- Nie ma ich tutaj! - zaprzeczyła Leia. - Czekaliśmy wystarczająco długo. Do tej
pory z pewnością uciekli.
- Pani, nie musieli uciekać, wygodniejsze jest dla nich pozostanie tutaj. Zwłaszcza
z małymi dziećmi. Mogą być nawet w zamku.
- W zamku? Jak? Nie ma ich tutaj!
- Gdzież by znaleźli lepszą kryjówkę? Zamek ma tysiące lat. Piwnice i tunele cią-
gnące się pod ziemią dochodzą nawet do gór...
- Wiedziałabym! Nie rozumiesz, wiedziałabym, gdyby byli blisko! Musimy rozpo-
cząć poszukiwania.
Szambelan popatrzył na nią poważnie. Delikatnie ujął ją pod rękę i zaprowadził do
krzesła. Kiedy usiadła, usadowił się ostrożnie na brzegu łoża, naprzeciwko niej.
- Jeśli rozkażesz, pani, będziemy oczywiście posłuszni...
- Rozkażę!
- ...ale mam nadzieję, że wiesz, o co prosisz.
- Ja... - zaczęła Leia z wahaniem. - Wiesz jeszcze o czymś. Powoli skinął głową.
Wpatrywał się w precyzyjny wzór na dywanie.
- Jeśli cokolwiek przerwie negocjacje - powiedział - stracą twarz. Będą musieli to
sobie wynagrodzić.
- Zabijając dzieci?
- Poświeciliby samych siebie, gdyby zdarzyło się im zranić kogokolwiek ze szla-
chetnie urodzonych - przerwał, z trudem łapiąc oddech. - Ale jeżeli odmówisz negocja-
cji, może porywacze będą gotowi ponieść pewne ofiary, aby zademonstrować szczerość
swych działań.
Leia nie potrafiła pojąć, co miał na myśli. Jak porywacze mogli chcieć ofiar, jeśli
ich własna tradycja zabraniała im ranić jej dzieci?
- Twój wyrwulf... - zawahała się. - Boisz się, że poświęcą twego wyrwulf a.
Iyon podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Nie odpowiedział.
- Ale mistrzowskie porwania tak nie wyglądają! - upierała się Leia. - Nie pojmu-
jesz, nikt z Munto Codru nie jest w to wplątany!
- Jesteś pewna, pani?
Była, do tej pory, ale teraz poczuła się tak zmęczona i pogrążona w smutku, że ku-
siło ją, aby uwierzyć, że rano wszystko się wyjaśni, a dzieci wrócą całe i zdrowe.
Nie odpowiem teraz na to pytanie - pomyślała Leia. - Mogę się przecież zastano-
wić przez chwilę nad tym, co powiedział szambelan.
Iyon klasnął dwiema lewymi rękami. Wszedł jeden z jego służących, niosąc tacę
ze starym dzbankiem, filiżanką i talerzem ciasteczek. Przez ścianki dzbanka prześwie-
cało delikatne światło, a złoty płyn widoczny był przez charakterystyczne dla zamku,
misternie rzeźbione wzory.
- Pozwoliłem sobie podać ci herbatę. Działa uspokajająco. Leia nie jadła nic przez
cały dzień. Jeszcze przed chwilą mogłaby przysiąc, że nie przełknie niczego, ale ślina
sama napłynęła jej do ust, a żołądek zaburczał nieelegancko na widok doskonałej her-
baty i cienkich, orzechowych ciasteczek.
- Dziękuję ci, szambelanie Iyon. - Była zadowolona, że mogła odłożyć na chwilę
tę trudną rozmowę. - Ale dlaczego nie kazałeś przynieść filiżanki dla siebie? Mam ich
więcej w kredensie.
- Dopiero co jadłem, pani.
— Nalegam — powiedziała Leia, nagle dziwnie podejrzliwa i jednocześnie zakło-
potana swą reakcją.
Służący podał drugą filiżankę, nalał herbaty i wycofał się. Leia wzięła filiżankę i
ciasteczko.
- To specjalność naszego kucharza - wyjaśniła. - Próbowałeś?
Ugryzła jedno, zadowolona, że nigdy nie pozwalał nikomu na fałszowanie przepi-
su. Ciasteczko rozpłynęło się w ustach, pozostawiając słodki, korzenny posmak i
uśmierzając głód.
- Nie jadam słodyczy, pani - zaznaczył - ale mogę ci towarzyszyć pijąc herbatę. -
Opróżnił filiżankę jednym haustem.
Zaskoczona i wciąż nieufna, nawet ciekawa, czy błędem było zjedzenie ciasteczka,
Leia wypiła mały łyk herbaty. Zdumiewała ją własna zdolność wykonywania zwyczaj-
nych, codziennych czynności. Czuła się tak, jakby biegła z blasterem w dłoni, ścigając
wroga.
Za dawnych czasów - pomyślała - wiedzieliśmy, kto był wrogiem.
- To dobrze, że przynosisz najnowszą modę z Coruscant do Munto Codru - rzekł
szambelan, próbując zmienić temat. - Nowości docierają do nas powoli, żyjemy na ubo-
czu.
- Co...?
Przypomniała sobie, w co była ubrana: spodnie odpowiednie na górskie spacery,
miękką skórzaną bluzkę i ciężkie długie buty. Szukała sposobu, aby się wytłumaczyć,
że nie potrafiła włożyć kolejnej śmiesznej dworskiej sukni. Po chwili zastanowiła się,
czy przypadkiem uwaga pana Iyona nie była delikatną reprymendą za wybór stroju.
Wyglądał jednak tak niewinnie. Leia zawstydziła się. Nie bardzo wiedziała, co
powiedzieć, by nie dać jednocześnie powodów do podejrzeń, że się z niego wyśmiewa.
- Może moje ubranie nie jest szczytem wytworności - stwierdziła, upijając kolejny
łyk herbaty - ale jest wygodne, no i... - wzruszyła ramionami.
Iyon ziewnął. Pełne wargi odsłoniły wystające zęby. Szybko zamknął usta.
- Wybacz, pani!
Przyjęła przeprosiny skinieniem głowy, po czym sama ziewnęła.
- Powinniśmy byli wypić herbatę pieprzową - powiedziała. - Chociaż ta jest wy-
borna.
Leia usiłowała sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, zanim podano herbatę. Iy-
on stwierdził, że dzieci muszą być blisko. Leia wątpiła w to.
Gdyby ukryto je gdzieś w pobliżu - dywagowała - czybym o tym nie wiedziała?
Nie czułabym? Musiały zostać porwane przez mistrza ciemnej strony Mocy...
A może nie było w tym udziału ciemnej strony - pocieszała się, desperacko szuka-
jąc otuchy. - Może zamek zbudowano z jakiegoś rzadkiego minerału, który zakłóca mo-
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ją percepcję. Skoro ysalamiri może źle oddziaływać na Moc, dlaczego jakieś zjawisko z
głębi planety nie mogłoby mieć podobnego wpływu?
Leia ponownie ziewnęła. Iyon zrobił to samo, jak w zwierciadlanym odbiciu.
Księżniczka miała nieodpartą chęć zasnąć.
- Musimy... - słowa zamarły jej na ustach. Nie była w stanie powiedzieć tego, co
chciała.
- Dobranoc, pani - rzekł szambelan miłym głosem. Wstał, dźwigając się z łoża jak
ktoś naprawdę wyczerpany.
W drodze do drzwi się potknął. Leia był zbyt senna, aby się zdziwić z powodu ta-
kiego uchybienia.
Potrzeba snu zwyciężyła lęk. Chciała się zmusić do powstania, ale krzesło było ta-
kie wygodne... Odpocznę tu przez chwilę... - pomyślała.
ROZDZIAŁ 2
- Dokładnie jak za starych, dobrych lat, prawda, mały? - powiedział Han Solo do
Luke'a Skywalkera.
Siedzący w „Tysiącletnim Sokole" na fotelu drugiego pilota Luke uśmiechnął się.
- Dokładnie, z tą niewielką różnicą, że Imperium nie próbuje nas zestrzelić.
- To chyba dobrze.
- No i Jabba Hutt nie zbombardował twojej kryjówki tym swoim cudacznym ła-
dunkiem.
- Zgadza się.
- I nikt nie próbuje odzyskać od ciebie starych długów.
- Też prawda - zgodził się Han. Zawsze mogę się postarać o nowe. W końcu po co
są wakacje? - dodał w myśli.
- A przede wszystkim nie możesz strzelać oczami za każdą ładną panną, która cię
mija.
- Jestem pewien, że mogę - stwierdził Han, a ponieważ Luke zachichotał, szybko
się usprawiedliwił: - Patrzenie nie jest niczym złym. Oboje z Leią, odkąd jesteśmy ra-
zem, ufamy sobie, poza tym ona nie jest zazdrosna.
Luke z trudem powstrzymywał śmiech.
- Oczywiście nie miałbyś nic przeciwko temu - rzekł - żeby zaczęła flirtować z
ambasadorem Kirlian. Przystojniaczek z niego.
- Nie ma nic złego w oglądaniu się za kimś - twierdził uparcie Han - ani w niewin-
nym flircie. Ale niech Kirl lepiej trzyma łapy przy sobie. Wszystkie cztery. Słuchaj,
mały, flirtowanie jest jednym z najlepszych wynalazków cywilizacji - wyszczerzył zęby
w uśmiechu.
Luke nie cierpiał, kiedy Han nazywał go „mały". Solo wiedział o tym i właśnie
dlatego to robił.
- Powinieneś więcej flirtować - poradził przyjacielowi, wpatrując się w przestrzeń.
- Gdybym mógł być w czymś pomocny, szanowny panie Luke - odezwał się See -
Threepio, podrywając się ze swego miejsca - mam szeroką gamę pozycji z literatury
miłosnej do twojej dyspozycji, w kilku językach, przystosowaną dla ludzi, jak również
etykietę, informacje medyczne i...
- Nie mam czasu na flirtowanie - odparł Luke - ani na poezję miłosną. Nie teraz...
Threepio usiadł na tylnym siedzeniu dla pasażera. Android, którego Han widział
kątem oka, wyglądał jak cień. SeeTreepio maskując się, przykrył swą błyszczącą złotą
powierzchnię płaszczem purpurowego lakieru. Han nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić
do tej zmiany.
- Nie bądź takim cholernym świętoszkiem - powiedział do Luke'a. - Czy rycerze
Jedi nie mogą mieć żadnych przyjemności? Mali Jedi skądś się przecież biorą. Założę
się, że staruszek Obi - Wan...
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Nic nie wiem o tym, co robił Ben!
Ton głosu wskazywał, że Luke był raczej zmartwiony niż zagniewany. Ta nie-
unikniona samotność młodego Jedi poruszyła Hana do głębi.
- Nie wiem, co robili inni rycerze Jedi - dodał łagodnie Luke. - Nie znałem Bena
wystarczająco długo, Imperium zniszczyło tak wiele archiwów, poza tym... po prostu
nie wiem.
Han żałował, że Luke nie ma z kim dzielić swego życia i pracy. Związek Hana i
Leii z każdym rokiem był silniejszy. Żyjąc w szczęściu, Han coraz bardziej martwił się
samotnością szwagra.
- Spokojnie, Luke. Spokojnie. Wykonujesz wielką...
- Ale tradycja...
- Więc jeśli przekonasz ich, że postępujesz zgodnie z tradycją, to chyba nie będzie
źle? - zapytał Han. - Zawsze w dawnych czasach byliśmy dobrzy w mydleniu oczu.
- W dawnych czasach - powtórzył posępnie Luke.
- Kto wie, co znajdziemy tam, dokąd zmierzamy? Może nowych Jedi do pomocy
w szkole.
- Może. Mam nadzieję.
„Tysiącletni Sokół" opuścił nadprzestrzeń, nurkując w strugach światła normalnej
przestrzeni. Włączył się alarm, statek zasłoniły płyty antyradiacyjne.
Han zaklął. Spodziewał się występującej w tym regionie wysokiej radiacji i przy-
gotował „Sokoła" na tę okazję, ale nie sądził, że rozszaleje się tu prawdziwa burza
promieni Roentgena.
Podczas gdy sprawdzali oprzyrządowanie statku, aby się upewnić, czy nic nie zo-
stało uszkodzone, Han wyjrzał na chwilę przez iluminator. Gwizdnął cicho z przeraże-
nia.
Przestrzeń wokół statku jarzyła się punktami milionów gwiazd... Przecinały się tu
dwa systemy gwiezdne: Pasma czerwonych gwiezdnych gigantów jak żyły nabrzmiałe
pulsującą krwią mieszały się z obszarami gwiezdnych białych karłów. Oba systemy
gwiezdne znajdowały się tak blisko siebie, że wspólnie tworzyły olbrzymi chaotyczny
układ, wirując wokół siebie, każdy w inny sposób, i zabierając sobie nawzajem resztki
gwiezdnego pyłu.
Tym nieprawdopodobnym tańcem gwiazd rządził chaos. Nikomu nie udałoby się
przewidzieć, co może za chwilę nastąpić, nawet jeżeli wiedziałby, od której gwiazdy
zacząć. Wkrótce, jeżeli liczyć w astronomicznych jednostkach czasu, cały układ roz-
pryśnie się we wszystkich możliwych kierunkach. Lub też skurczy swoją masę do roz-
miarów pojedynczej planety, księżyca, pięści, główki od szpilki, a następnie zniknie.
- Ośmielam się twierdzić - zaczął See - Threepio - że mimo dodatkowych osłon
czuję promienie Roentgena, penetrujące moje zewnętrzne powłoki, a także wszystkie
synapsy. Wolę sobie nie wyobrażać, co mogą zrobić z waszymi, o wiele bardziej deli-
katnymi organizmami. Stacja Badawcza Crseih została tak skonstruowana, aby do tego
nie dopuścić. Czy wobec tego mógłbym zasugerować, abyśmy tak szybko, jak to moż-
liwe, znaleźli się pod jej osłonami?
Jakby na potwierdzenie słów See - Threepia przed oczyma Hana przemknęły ja-
sne, świecące błyski, pochodzące z niewidocznego źródła. To promieniowanie ko-
smiczne oddziaływało w ten sposób na siatkówkę.
- Dobra myśl, Threepio - powiedział.
Skierował statek w stronę Stacji Badawczej Crseih.
Han pilotował „Tysiącletniego Sokoła" przez najdziwniejszy system gwiezdny, ja-
ki kiedykolwiek zdarzyło mu się oglądać. Prastary, gasnący krystaliczny biały karzeł
okrążał czarną dziurę po dziwnej mimośrodowej eliptycznej orbicie.
Eony temu mała, pospolita żółta gwiazda okrążała w tym miejscu wielkiego biało-
niebieskiego supergiganta. Błękitna gwiazda zestarzała się i zgasła.
Powstała z niej supernowa, wyrzucająca w przestworza blask, promieniowanie i
kosmiczne śmieci.
Jej niesamowite światło przemierzało wszechświat, a gwałtowny wybuch był wi-
doczny z najbardziej odległych galaktyk.
Z czasem ostatnie szczątki jądra zapadły się pod wpływem siły jej własnej grawi-
tacji. W rezultacie powstała czarna dziura.
Gwałtowny wybuch supernowej zniszczył orbitę towarzyszącej jej żółtej gwiazdy.
Z upływem czasu orbita żółtej się odkształciła.
Żółta gwiazda znalazła się w obszarze wpływu niewyobrażalnie gęstej masy czar-
nej dziury, która wsysała wszystko, nawet światło, jeśli znalazło się w polu jej oddzia-
ływania. A kiedy już zawładnęła całą substancją, nawet żółtą gwiazdą, rozrywała jej
atomy na promieniującą, rozrastającą się tarczę. Cząstki, które implodowały, emitowały
promieniowanie radioaktywne o ogromnym natężeniu. Rosnąca tarcza wirowała z fan-
tastyczną prędkością i emitując niewyobrażalne ilości ciepła, spaliła żółtego towarzysza
jak na stosie kremacyjnym.
Szaloną gwiazdę otaczała plazma, która teraz krążyła tak szybko i rozgrzewała się
tak mocno, że wyrzucała w przestrzeń promienie Roentgena. W końcu nawet jarzący
się gaz został wciągnięty przez niewidzialną czarną dziurę.
Taki los spotkał małą żółtą gwiazdę.
Dla tego wszechświata była już na zawsze stracona.
System ten miał jeszcze trzecią gwiazdę: gasnącego białego karła, który lśnił
swym wiekowym blaskiem nawet wówczas, gdy zakrzepł jako kwantowy kryształ. Te-
raz, gdy „Tysiącletni Sokół" znalazł się w obrębie układu, biały karzeł zbliżał się do
czarnej dziury po łuku wiodącym do środka owej dziwnej eliptycznej orbity.
- Widzieliście to? - spytał Han. - Co za widowisko.
- Rzeczywiście, mistrzu Hanie - odparł Threepio - ale to zaledwie część tego, co
się wydarzy, kiedy czarna dziura pochłonie kryształową gwiazdę.
Luke przyglądał się spokojnie wirowi czarnej dziury. Han czekał.
- Hej, mały! Odczep się od tego.
- Co? - Luke aż podskoczył.
- Nie wiem, gdzie byłeś, ale na pewno nie tutaj.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Właśnie myślałem o Akademii Jedi. Nienawidzę zostawiać swoich uczniów sa-
mych, nawet na kilka dni. Ale jeśli uda mi się znaleźć chociaż jednego wyszkolonego
Jedi, gra będzie warta świeczki. Dla akademii. Dla Nowej Republiki...
- Sądzę, że jesteśmy całkiem zgodni - stwierdził rozdrażniony Han. Spędził lata,
broniąc pokoju wraz ze zwykłymi ludźmi. Jego zdaniem rycerze Jedi powodowali wię-
cej problemów, niż byli warci. - A co będzie, jeśli się okaże, że wszyscy korzystają z
usług ciemnej strony?
Luke nie odpowiedział.
Han rzadko przejmował się snami, ale czasami nawiedzały go nocne koszmary.
Śnił o tym, co mogłoby się zdarzyć jego dzieciom, gdyby dotknęła ich ciemna strona
Mocy.
Teraz były bezpieczne, odbywając wraz z Leią międzyplanetarną wycieczkę po
spokojnych i odległych światach należących do Nowej Republiki. Powinni już dotrzeć
do Munto Codru. Zobaczą tam piękne góry należące do strefy umiarkowanej. Han
uśmiechnął się, wyobrażając sobie księżniczkę i dzieci witanych w jednym z wieko-
wych, bajkowych i tajemniczych zamków Munto Codru.
Powierzchnia białego karła migotała odbijanymi promieniami słonecznymi. „So-
kół" minął go, zdążając w kierunku bardziej niebezpiecznego regionu czarnej dziury.
Han ustawił przysłony ochronne najwyżej, jak się dało, i przeprowadził statek
przez miejsce niebezpiecznej radiacji.
Ani białemu karłowi, ani czarnej dziurze nie towarzyszyły żadne naturalne plane-
ty, jedynie szybujące dalej kosmiczne szczątki i kilka zamarzniętych komet. Ale biały
karzeł miał jedną sztuczną planetoidę.
Stacja Crseih była kiedyś sekretnym miejscem, gdzie Imperium prowadziło prace
badawcze. Za rządów Imperatora przeniesiono ją z osłoniętego miejsca o tajemniczym
przeznaczeniu. Gdziekolwiek ją przenoszono, cieszyła się złą sławą.
Po upadku Imperium większość dokumentów dotyczących prac badawczych, jakie
się w stacji odbywały, została zniszczona. Odkrycia albo przeszły w posiadanie Nowej
Republiki, albo uległy zapomnieniu. Han wiedział na pewno tylko jedno - stacja została
wysłana właśnie do tego systemu gwiezdnego, aby wykorzystać destrukcyjne właści-
wości czarnej dziury. Miała zaspokoić wojskowe ambicje Imperatora.
Crseih upadła, ale wciąż istniała, schowana tutaj, poza granicami cywilizacji, izo-
lowana zakłóceniami eksplodujących, wygasłych gwiazd. Niektórzy jej mieszkańcy po-
zostali, ciesząc się wolnością z dala od rządów Imperium. Ale żyli także poza granica-
mi Nowej Republiki, pozbawieni ochrony, jaką dawało jej prawo.
Byli pozbawieni ochrony prawnej, ale także wolni od wszelkich ograniczeń.
„Sokół" zanurzył się w cieniu Stacji Crseih. Han westchnął z ulgą. Chociaż blask
białego karła wciąż zalewał statek, stacja blokowała intensywny strumień promieni
Roentgena, płynący z czarnej dziury.
Tarcze o dużej mocy osłaniały połowę nieregularnej, sztucznej planetoidy Crseih,
tworząc sklecony z kawałków parasol. W miarę wzrostu planety zwiększano jego po-
wierzchnię, dodając kolejne płyty. Tarcze tworzyły budowle mieszkalne oraz korytarze
przejść powietrznych. Przepuszczały zwykłe światło, a zarazem chroniły mieszkańców
i ich posiadłości przed silnym promieniowaniem. W chwilach szczególnie intensywne-
go ataku promieniotwórczych wiązek tarcze ciemniały.
Han posadził „Sokoła" na pustej kamiennej ścieżce. Stacja właściwie nie posiadała
portu kosmicznego. Miała tylko kilku wędrownych mechaników napędu nadprze-
strzennego i specjalistów od tankowania statków oraz firmę specjalizującą się w insta-
lowaniu tarcz i osłon.
Han zamówił dodatkową tarczę dla „Sokoła". Parę minut później pełzający robot
przyciągnął wielkie przezroczyste okrycie.
- Nieźle - powiedział Luke.
- Raczej nudno. Nie ma zbyt dużego ruchu. - Han popatrzył na Luke'a spode łba. -
Nie wiedziałeś? Pierwszy urlop, jaki dostałem, i przyjeżdżam w takie miejsce. Tu się
kompletnie nic nie dzieje.
- Threepio, co z kontaktem? - spytał Luke.
Kilka tuzinów innych statków, różnych typów i roczników, stało na skale. Więk-
szość z nich była opancerzona. Kilka pozostawiono bez osłon, te niszczały narażone na
kaprysy kosmicznej pogody.
- Zaraz go złapię, właściwie jestem pewien, panie Luke. See - Threepio nerwowo
wpatrywał się w iluminator.
- A może wyjechał wraz z pełzaczem?
Threepio był zaniepokojony. Kilka tygodni temu do Hana zaczęły przychodzić
niezrozumiałe wiadomości. Ale android rozpoznał język, w jakim były pisane, i twier-
dził, że prawie już wyszedł z użycia. Wiadomości te przekazywały plotki na temat
dziwnych wydarzeń, które miały miejsce w Stacji Crseih.
- To był mój błąd, że pojechaliśmy z tą misją - przyznał See - Threepio.
Han zlecił mu odpowiadanie na wiadomości w tym samym niezrozumiałym języ-
ku i ustalił termin spotkania. Threepio czuł się osobiście odpowiedzialny za całe przed-
sięwzięcie.
- Mam nadzieję, że to nie była mistyfikacja - powiedział android.
- W porządku, Threepio - odparł Han. - To i tak nie byłaby twoja wina.
- Ale nie przeżyłbym, gdyby to całe zamieszanie nie miałoby przynieść nam żad-
nych korzyści.
Han puścił dalsze słowa mimo uszu. Gdyby plan znalezienia zagubionego Jedi
miał zawieść, Hanowi byłoby przykro ze względu na Luke'a. Ale był mimo wszystko
zadowolony, że jest tutaj, niezależnie od tego, czy cała wyprawa miała okazać się przy-
godą, czy tylko nudnymi wakacjami.
Zwrócił uwagę na wyjście. Niskie, spłaszczone powietrzne przejście strzegło i łą-
czyło jednocześnie poszczególne części stacji. Niektóre z nich były bogate i dobrze
utrzymane, inne wyglądały jak kupa gruzów. Mimo iż wyposażenie naukowe całej pla-
cówki zostało zniszczone, społeczność, która się wokół niego zgromadziła, istniała
nadal. Część mieszkańców znalazła sposoby, aby dalej prosperować, już bez pomocy
Imperium i opieki Nowej Republiki.
Przedstawiciele i ambasadorowie skupiali swą uwagę na światach najbardziej za-
ludnionych, leżących blisko centrum władzy.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Co za ulga - pomyślał Han. - Żadnych ambasadorów, żadnych dworskich strojów
ani oficjalnych przyjęć.
Podajnik zawahał się.
- W jaki sposób życzycie sobie płacić za serwis? - zapytał operator.
- Listem kredytowym - odpowiedział Han.
- Przyjmujemy tylko w kredytach. - Podajnik zaczął się wycofywać.
- Poczekaj chwilkę! - zawołał Han. - Wiesz... - urwał. Omal nie spytał: Wiesz, kim
jestem? Ale podróżował incognito. Oczywiście operator nie mógł go znać.
Ta myśl sprawiła, że poczuł się wolny.
- List kredytowy musi być zastawiony, mistrzu Ha... - oprogramowanie pamięcio-
we androida w ostatnim momencie zablokowało użycie imienia Hana - ...proszę pana.
W przeciwnym razie nie może być wykorzystany.
- Wiem o tym. - Han wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Sądzę, że potrzeba jedynie
obskoczyć kilka miejsc i zdobyć odpowiednie pieczątki i podpisy.
I podrobioną tożsamość - dodał w myśli. Pełzacz skierował się w stronę przejścia.
- Wracaj tutaj! - krzyknął Han. - Zainkasuj gotówkę!
- Pokaż swoje pieniądze.
Han pokazał tęczowe brzegi kilku banknotów, stanowiących walutę Nowej Repu-
bliki. W imię starych, dobrych czasów i szmuglowania był zadowolony, że senat zniósł
prawo zakazujące fizycznego przepływu pieniędzy. Szmuglowanie byłoby o wiele trud-
niejsze bez nie pozostawiającej śladów gotówki. Właśnie dlatego senat chciał z niej
zrezygnować.
Pełzacz ruszył znów do przodu i manewrował tak długo, aż osłona zakryła całego
„Sokoła". Po chwili opuścił ramię i tarcza opadła. Podajnik przemieścił się w górę.
Han zamknął właz statku i włączył kilka systemów zabezpieczających, mniej lub
bardziej skutecznych.
- Idziemy - powiedział. - I nie zapominajcie, kim jesteśmy. To znaczy, kim nie je-
steśmy.
Threepio zamaskował się swoim purpurowym lakierem, Han pozostawił kilku-
dniowy zarost. Tylko Luke nie zrobił nic, aby się przebrać.
- Sam nie wiem, mały. Może ogol sobie głowę? - poradził mu Han. - Inaczej ktoś
na pewno cię rozpozna.
Luke spojrzał na niego kpiąco.
- Nie mam zamiaru golić sobie głowy. Nikt mnie nie pozna. Han poczuł, że świat
wiruje mu przed oczyma. Postać
Luke'a jakby się zamazała i zaczęła przekształcać. Stał się nagle inną osobą: o
ciemniejszych włosach, średniego wzrostu, szczuplejszy, o przeciętnej, niemożliwej do
zapamiętania powierzchowności.
- Do cholery! - jęknął Han. - Nie rób mi tego! Złudzenie ustąpiło, odsłaniając
prawdziwego Luke'a.
- Dobrze - powiedział. - Dla ciebie pozostanę sobą. Ale nikt poza tobą mnie nie
rozpozna.
- W porządku. Zeszli na rampę.
Han żałował, że nie ma z nimi Chewie'ego, ale byłoby to zbyt ryzykowne, biorąc
pod uwagę, że chcieli zachować anonimowość. Dzięki zarostowi Han najprawdopo-
dobniej nie zostałby zidentyfikowany, lecz mężczyzna podróżujący z brązowym Woo-
kie'em wzbudziłby podejrzenia. Ludzie w Republice mieli zakodowany obraz generała
Hana Solo i jego nieodłącznego przyjaciela, Bohatera Nowej Republiki, Chewie'ego.
Zawsze widziano ich razem.
Z trapu „Tysiącletniego Sokoła" wylot pełzacza był ledwie widoczny. Przezroczy-
sty drąg przeciął Hanowi drogę. Solo odepchnął go, ale drąg wymknął mu się z ręki.
Ścisnął więc mocniej, pręt drgnął i wstrząsnął podajnikiem. Kilka podobnych prętów,
podzielonych na fragmenty, połączonych sterczącymi ściankami, zatrzasnęło Hanowi
przejście.
- Hej! - ryknął Han.
- Pozwól przejść! - powiedział kierowca.
- Daj mu przejść - powtórzył Luke. - Trzymasz go za rękę. Za nogę. Nie może się
ruszyć.
- Skąd wiesz?
Luke tylko na niego spojrzał. Han mógł iść.
- Nienawidzę, kiedy to robisz - zwrócił się do Luke'a.
- Najpierw płać - nalegał kierowca. - Potem pójdziesz. Han odliczył należność i
wręczył ją kierowcy.
Jeden z cienkich, przezroczystych prętów zagradzał mu drogę aż do momentu,
kiedy wyposażony w cztery pazury koniec uniósł się przed jego twarzą. Pazury były
ostre, stalowe, metrowej długości.
- Ładne paznokietki - mruknął Han.
Podał pieniądze. Szpony zamknęły się delikatnie, nie drąc kolorowego papieru.
- Dziękuję - wycedził kierowca. - Zapłacisz więcej.
- Więcej? Teraz?! - wykrzyknął Han. - Za parkowanie na kawałku skałki?
- Za parkowanie na kawałku skałki pod wynajętą tarczą - powiedział kierowca -
kiedy nastąpi kolejna burza promieni Roentgena. To jest moja tarcza, chyba że mam ją
stąd zabrać. Jak wolisz.
Han zastanowił się, czy strumień promieniowania jest na tyle silny, aby można by-
ło go nazwać burzą promieniowania Roentgena.
Na Crseih to widocznie normalna pogoda - pomyślał. - Kiedy biały karzeł zbliżał
się do czarnej dziury, która zaczynała wyrywać z jego powierzchni rozgrzany gaz,
promieniowanie Roentgena mogło się nasilać, przechodząc w prawdziwą burzę, nie-
malże huragan.
- Taka burza z pewnością podziała niekorzystnie na systemy „Tysiąc..." twojego
statku - zauważył See - Threepio - jeżeli zostawisz go bez osłony.
- Wiem o tym - odpowiedział Han.
Wysupłał jeszcze trzy banknoty i wcisnął je w szpony kierowcy.
Zamierza, nas zupełnie pozbawić kasy - stwierdził w duchu - ale to drobiazg. List
kredytowy rozwiąże problem.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Pazury się wycofały. Reszta nóg odstąpiła z szelestem. Oczy Hana zaczęły się
przyzwyczajać do zamglonego światła. Kierowca usiadł po drugiej stronie kabiny peł-
zacza, wciągając do środka nogi jak wiązkę chrustu.
- Kurs na Crseih - zdecydował kierowca - będzie bezpłatny.
- Wielkie dzięki - odrzekł Han. „Sokół" cofnął rampę i zatrzasnął właz.
Threepio rozejrzał się po wnętrzu gąsienicówki.
- Nie masz innych pasażerów? - zapytał.
- Miejsca wystarczy tylko dla was - odparł kierowca. Android powiedział kilka
słów w tak dziwnym języku, że
Hana zabolały uszy. Był to ten sam język, którego robot używał wcześniej, tłuma-
cząc wiadomości ze Stacji Crseih.
Threepio sądzi, że ten facet może być naszym łącznikiem! — pomyślał Han.
Kierowca zatrzeszczał kilkoma kończynami, także tymi wyposażonymi we włoski
słuchowe, oraz obronnym kolcem.
- Co masz na myśli? - zapytał androida kierowca. - Dlaczego drażnisz moje recep-
tory słuchowe?
- Bardzo przepraszam - odparł Threepio. - Nie powiedziałem nic istotnego. Wzią-
łem cię za kogoś innego.
Podajnik zostawił statek pod tarczą i wziął kurs na miasto.
Ich szofer zatrzymał gąsienicówkę w zatoczce. Powietrzne przejście zetknęło się z
drzwiami. Han zeskoczył na dół i wszedł na Stację Crseih. Luke i Threepio zrobili to
samo.
Pojazd cofnął się i odjechał.
- Pająki - zauważył Han wzdrygając się. - Wybaczcie, ale pająki naprawdę przy-
prawiają mnie o dreszcze.
- Pająki? - powtórzył Threepio. - Są tutaj pająki? Gdzie? Muszę uważać, żeby pa-
jęczyny nie wplątały mi się w złącza. Dlaczego? Otóż raz pewien android...
- Miałem na myśli tego kierowcę - przerwał mu Han.
- Ale on nie był pająkiem - stwierdził See - Threepio.
- To przenośnia - wytłumaczył Han.
- Ale...
- Nie ma znaczenia - mruknął Han. - Zapomnij, że coś mówiłem.
- Umiał zadbać o swoje interesy - stwierdził Luke. Han się roześmiał.
- Masz rację, był naprawdę porywający.
Robot zrobił kilka nerwowych kroków naprzód i rozejrzał się.
- Jestem pewien, że nasz łącznik jest gdzieś tutaj - powiedział, pomimo iż byli w
zatoczce sami.
Han popatrzył znacząco na Luke'a.
- I co teraz? Masz jakiś pomysł, gdzie zacząć szukać twojego zagubionego Jedi?
Luke pokręcił głową. Włosy opadły mu na czoło i przez moment wyglądał jak
dzieciak, którym był, kiedy Han ujrzał go po raz pierwszy. Ale Luke nie był już dziec-
kiem. Od dawna. Przez lata uczył się wyrzeczeń, co Han uważał za wzruszające i prze-
rażające jednocześnie.
- Spodziewałem się, że będę mógł ich wyczuć - stwierdził smutno Luke, wzrusza-
jąc ramionami. - Tu nic nie ma. Może sami też się osłaniają. Ukrywają. Po tym, jak
Imperium dało im w kość, wcale się nie dziwię.
- Myślałeś, że zauważyli - zaczął Han - że Imperium od lat nie istnieje...
- Ale wciąż są ludzie, którzy chcą, aby się odrodziło - powiedział Luke z uporem.
- No dobrze już, dobrze. - Han nie wierzył, że istniała grupa zaginionych Jedi. Ale
im dłużej Luke będzie ich szukał, tym dłuższe będą mieli wakacje.
- Może lepiej, jak nie będę się wysilał na kpiny - mruknął do siebie.
Pod przezroczystymi tarczami antyradiacyjnymi fajerwerkowe światło płynące z
palącego się wiru zmieniło kolor na szary. Małe cienie pojawiały się i znikały, tworząc
plamy na powierzchni planetoidy.
Han popatrzył do góry. Stacja Crseih obracała się wokół własnej osi, a czarna
dziura i jej rozrastająca się tarcza zaczęły nagle wschodzić. Płonący wir rozciągnął się
na szerokość jednej czwartej nieba. Kiedy osiągał zenit, pojawiał się jego biały towa-
rzysz. Zbliżali się do siebie coraz bardziej i bardziej, aż niebo zaczynało płonąć od ich
blasku.
Han bardzo uważał, aby nawet przez tarcze osłaniające nie patrzeć prosto na tarczę
czarnej dziury. Te naturalne fajerwerki zużywały więcej energii, niż od początku histo-
rii całej cywilizacji wykorzystano podczas wszystkich uroczystości.
Han zmierzał w kierunku pierwszego budynku stacji, idąc przejściem powietrz-
nym. Ze wszystkich stron otaczało go cuchnące, tropikalne powietrze. Nieomal je wi-
dział i mógł chwycić w garść.
Większość żyjących tu ludzi musi pochodzić ze światów tropikalnych - pomyślał
Han. - Chłodzenie stacji kosmicznych jest proste, ale nie takich jak Crseih. Podłogi wi-
browały na skutek pracy urządzeń klimatyzacyjnych. Tarcze ochraniały wszystko, co
żyje, pochłaniając promieniowanie Roentgena. Otrzymywana w ten sposób olbrzymia
energia była zamieniana w ciepło, a ciepło musiało mieć jakieś ujście. Urządzenia
chłodzące wymuszały jego odpływ na nocną stronę stacji, skąd było wypromieniowy-
wane w próżnię kosmiczną. Z czarną dziurą po jednej stronie i białym karłem po dru-
giej, nocna strona Crseih pogrążona była w srebrnym cieniu.
Han szedł przez powietrzne przejście, trzymając dłoń oddaloną od ściany na sze-
rokość palca. Po chwili musiał ją cofnąć. Mimo wysiłków chłodzącej maszynerii po-
wierzchnia ściany była niewiarygodnie ciepła.
See - Threepio podążał spiesznie naprzód, stąpając sztywno, dziwny w swoim
purpurowym emaliowanym przebraniu. Kontynuował bezskuteczne poszukiwania nie-
znanego autora przekazów z Crseih.
- Wyraźnie mówiłem naszemu korespondentowi, aby wyszedł nam na spotkanie -
utyskiwał. - Nie mogę pojąć...
Luke maszerował za Hanem.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Mijał mnie czy nie? - zastanawiał się Han. - Widziałem go? Czy nie widziałem?
Do diabła, nie cierpię, kiedy to robi!
- Threepio - zaczął Luke - byłoby lepiej, gdybyś nie rozpowiadał o naszych pla-
nach.
- Mistrzu Luke, nigdy bym nie śmiał... Zapewniam cię, że nie włączałem nadajni-
ka!
- Nie włączaj również swych podzespołów akustycznych.
- Dobrze, mistrzu, jeśli tak wolisz - odparł android. Odszedł, a jego ruchy równie
silnie jak słowa wyrażały zniecierpliwienie; oczekiwał wysłannika na lądowisku.
Han czuł, jak po plecach i czole cieknie mu pot, który z powodu wilgoci nie mógł
parować. Wytarł twarz i podwinął rękawy, nie musiał się troszczyć o stosowny wygląd.
W ciągu kilku ostatnich lat Leia i jego doradcy sprawili, że bardziej dbał o ubra-
nie. Zamiast wkładać na siebie to, co akurat wyciągnął z szafy, niezależnie od tego, co
umieścił w niej sprzątający android, zaczął dobierać ubranie stosownie do obowiązków,
jakie czekały go danego dnia. Zwykle udawało mu się wymigać od oficjalnych strojów,
chyba że miał w planie publiczne przemówienia, inspekcje albo przyjęcia dyploma-
tyczne. Han Solo nienawidził mundurów. Nie był też wielbicielem przemówień i przy-
jęć.
Na tę wyprawę nawet nie spakował munduru. I mimo że jego wytarte spodnie i
wygodna, stara koszula okazały się za ciepłe na klimat panujący w Crseih, czuł się w
nich wspaniale.
Żadnych mundurów, przemówień i przyjęć.
Roześmiał się na głos.
- To zaczyna być zabawne - stwierdził.
Zaparowany korytarz zakręcał lekkim hakiem. Nikogo w nim nie było.
- Gdzie jest Threepio? - zapytał Luke.
- Nie wiem - oparł Han. - Zraniłeś jego uczucia, mówiąc mu, by się zamknął.
- Kazałem mu tylko, żeby zachował nasze plany dla siebie.
- Nie wiesz, gdzie jest?
- Mogę go znaleźć - powiedział Luke - ale wolałbym tego nie robić. Nie chcę nas
zdradzić.
- Dlaczego nie odpalić flary? Dajmy mistrzom Jedi szansę. Niech nas znajdą.
- Lepiej najpierw odpocznijmy - zaproponował Luke. - Poza tym nie wiemy zbyt
wiele o ludziach, których szukamy. Same plotki i dziwne historie...
- Masz rację, mały - stwierdził Han. Im więcej czasu Luke na to straci, tym dłużej
nie będzie trzeba wkładać „mundurka" - pomyślał. - Masz całkowitą rację. Zrób to, co
uważasz.
- A jeśli oni są Jedi, chcę być pewny, że nie stoją po ciemnej stronie.
- Czy nie czułbyś tego, nie wiedziałbyś, jeśli ktokolwiek przebywający w pobliżu
posługiwałby się ciemną stroną Mocy?
- Jasne, że tak - odpowiedział Luke.
- Doskonale.
- Myślę, że czułbym. - Luke patrzył przez przejrzystą część tunelu. W oddali wi-
dać było budynki, wzniesione na płaskiej skale między kraterami. - Mam nadzieję, że
tak - powtórzył cicho.
Zirytowany Han podążał przed siebie.
- Zawsze to mówiłem - mruknął. - Sprawiają więcej problemów, niż są tego warci.
Wyszedł z tunelu i wkroczył do pierwszej budowli Stacji Crseih. Zalało go światło
i ogłuszył hałas, tak samo przytłaczający jak gorące, wilgotne powietrze.
Luke wszedł za nim bardziej ostrożnie, trzymając go za prawe ramię i rozglądając
się uważnie.
Han był ciekaw, na ile Luke może podtrzymywać iluzję swej zmienionej aparycji.
Czy mieszkańcy, którzy patrzyli na niego z daleka, widzieli jego prawdziwą twarz, a
kiedy podchodzili bliżej, sądzili, że coś im się przywidziało? Czy też może projektował
swój odmienny wygląd dla każdego, kto na niego spojrzał?
Han nie potrafił powiedzieć, czy Luke dotrzymywał swej obietnicy i tylko dla
przyjaciela pozostawał nie zmieniony. Wiedział, że ten młody mężczyzna stojący przed
nim jest Luke'em Skywalkerem, pilotem, szwagrem oraz, zupełnie przez przypadek,
rycerzem Jedi. Nosił swe szaty, które szczęśliwie nie różniły się zbytnio od codzienne-
go stroju wielu innych, podobnych ludziom istot. Nie rozpoznawali w nim Jedi i nie
widzieli ukrytego świetlnego miecza.
Han pogładził brodę. Nabrał tego zwyczaju, kiedy ją zapuszczał, w ciągu ostatnich
kilku tygodni poprzedzających podróż. Nie mógł się doczekać wyjazdu. Gładzenie bro-
dy z pewnością nie przyspieszało jej wzrostu, ale stało się swego rodzaju zaklęciem.
Przypominało mu o tym, że za dwa tygodnie, jeśli tylko uda mu się przebrnąć przez ko-
lejną inspekcję, i jeszcze za tydzień, jeśli wygłosi kolejną mowę, znajdzie się nareszcie
daleko od tych wszystkich spraw, będzie panem samego siebie jak za dawnych lat.
Widok, jaki ukazał się ich oczom, kiedy znaleźli się we wnętrzu ogromnego, prze-
dziwnego budynku stacji, przywodził na myśl karnawałowy jarmark.
Orkiestry i żonglerzy, akrobaci i kupcy demonstrowali swe zdolności lub zachwa-
lali towary.
Grupa Brebishemów leżała jedni na drugich obok alejki, wijąc się, tocząc i skręca-
jąc swe długie ryjki, trzepocząc przy tym szerokimi uszami w kształcie liści. Byli tak
ściśnięci, że tworzyli jeden organizm, połączony pomarszczoną fiołkową skórą. Z ich
ciał wydobywał się niski, nieustający jęk. Stwierdzenie, czy wydawała go jedna istota,
czy wszystkie, było niemożliwe.
Luke rzucił monetę do kosza ustawionego obok.
- A to po co? - spytał Han.
- Uznanie dla sztuki.
- Sztuki? - Han spojrzał na Luke'a pytająco, ale ten był zupełnie poważny.
- Nie jest czymś bardziej dziwnym niż taniec czy bolo - ball.
- To twoje zdanie - stwierdził Han.
Przywiodło mu to na myśl pewne zdarzenie, a mianowicie ostatni taniec jego i Le-
ii. Jakieś przyjęcie, nie pamiętał gdzie ani kiedy to miało miejsce, na jakiej planecie i
nawet z jakiej okazji. Tylko tyle, że było kilka minut wolnych od dyplomacji, toastów i
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
powitań, a on i Leia przytuleni do siebie tańczyli na lśniącym parkiecie, oświetleni za-
łamującym się w lustrach światłem. Nagły przypływ tęsknoty i pożądania wywołał ból
w sercu.
- Szanowny pan da małą monetę? - Hanowi przyczepiło się do rękawa sięgające
biodra indywiduum. Istota pokryta była długą szarozieloną sierścią. - Znajdzie się w
kieszonce jakiś pieniążek dla mnie?
- Nie mam drobnych - bąknął Han i odepchnął od swej kieszeni długie, cienkie,
kruche jak patyczki palce.
- Zaczekaj - powiedział Luke. - Mam coś.
Dał stworkowi monetę. Jego głos był bardzo delikatny, kiedy to mówił. Kościste
palce chwyciły pieniądz, który zniknął gdzieś pod długim, szorstkim futrem.
Istota sapiąc przeszła obok nich i skierowała się do łącznika.
- Czy inni pasażerowie przyjdą? - zapytała z nadzieją w głosie.
- Nie - odparł Han.
Luke'a i Hana obiegło kilku innych żebraków, przewodników i szemranych sprze-
dawców.
- Są moi, moi! - krzyczał płaczliwie stworek. - Znajdźcie sobie swoich!
Intruzi wyraźnie ignorowali protesty owłosionej istoty.
- Nie, dzięki, nic nie chcemy - oświadczył Han, wymykając się im i ciągnąc za so-
bą Luke'a.
Wyobraził sobie, jak Luke rozdaje cały zapas gotówki, zanim jeszcze dotrą do
wyjścia.
Ucieczka nie zajęła im wiele czasu. Żebracy, przewodnicy i sprzedawcy wrócili do
swoich miejsc obok wejścia, gdzie czekali na bardziej przyjaznych klientów.
Ale włochata istota przeciskała się przez tłum za Hanem i Luke'em. Biegała do-
okoła nich pomrukując: - Moi, moi...
- Ten android, który wchodził razem z nami? - spytał Han. - Widziałeś go?
Wyciągnął szyję, by dojrzeć coś w panującym wokół chaosie. Zwykle przewyższał
innych o głowę. Tutaj, na Crseih, gdzie trafiła cała zbieranina przeróżnych gatunków
istot, jego wzrost należał do przeciętnych. Do tego musiał pamiętać, że szuka robota
purpurowego, a nie złotego.
- Androidy nigdy nie mają drobnych - zauważył wło - chacz. - One nie mają kie-
szeni. Nie ma sensu prosić.
- Może będziesz mógł nam pomóc - zaproponował Luke. - Ale w inny sposób.
- Pomóc? - zapytało stworzenie podejrzliwie. - Praca?
- Pokaż nam dobre miejsce na nocleg. Pomóż nam dobrze się ulokować na Stacji
Crseih.
- Sam mogę znaleźć nam nocleg. - Han był urażony. - Nie bywałem poza domem
dość długo, ale nie aż tak, żeby nie potrafić znaleźć noclegu!
- Przymknij się! - syknął Luke.
Han powstrzymał się od dalszych protestów.
- Nocleg, tak, nocleg - powtórzyła istota. - Miejsce, gdzie dają dobrze zjeść i
sprzedają ładne ubrania w rozmiarach dla ludzi.
Stwór dał susa, a jego ciężkie futro potoczyło się za nim z opóźnieniem. Luke ru-
szył za przewodnikiem. Han spojrzał błagalnie w sufit. Ponieważ sufit nie mógł mu
pomóc ani nawet odpowiedzieć, wzruszył ramionami i dążył za nimi, mamrocząc pod
nosem.
- Do diabła, jeśli w sprawach mody mam kierować się gustem jakiegoś włochatego
kolesia.
Stwór prowadził Hana i Luke'a przez wiele różnych przejść i pod najrozmaitszymi
kopułami. Hałas i rozgardiasz bazaru zanikał w oddali. Przeszli przez teren wielkich
maszyn i magazynów, potem bujny park, w którym egzotyczna roślinność porastała
ściany, światło wiru odbijało się w liściach, rozpraszając na wszystkie kolory tęczy.
- Dokąd idziemy? - odezwał się Han z pretensją. - Przecież w budynku, gdzie od-
bywał się ten karnawał, znalazłby się jakiś nocleg.
- Nie dla was - odparł włochacz. - Nie byłby wystarczająco dobry.
Szli więc dalej, w kierunku spokojniejszych zakątków, zostawiając za sobą świa-
tła, dźwięki i ruch. Znaleźli się w otoczeniu ogrodów i niskich, tworzących zwartą za-
budowę domów. Zamiast ekscytować się panującym wokół nastrojem, Han czuł, jak
powietrze niby gorący, wilgotny koc okleja go ze wszystkich stron.
- Luke - wyszeptał - tutaj na tym pustkowiu niczego nie znajdziemy.
- Bądź cierpliwy - odparł Luke.
- Cierpliwy! Jestem cierpliwy! Idziemy tak już pół dnia! Han przesadzał, ale Luke
nie zamierzał wyśmiewać się z przyjaciela. Zlekceważył więc skargę i dalej szedł za
stworkiem.
Weszli pod największe jak dotąd sklepienie. Jego wierzchołek wznosił się tak wy-
soko, że prawie sięgał chmur, wietrzyk poruszał ciężkim, gorącym powietrzem. Wło-
chacz powiódł ich do budynku zbliżonego kształtem do krateru. Część frontowa chybia
się w stronę sadzawki, znajdującej się w podłożu, a następnie wznosiła jak wieża na
brzegu krateru. Skrzydła budynku ciągnęły się wzdłuż ścian tego leja.
- To tutaj - oznajmił włochaty stwór. - Tutaj jest najwygodniej.
Wskazał nieregularne, łukowate wejście.
Han przekroczył próg i znalazł się w chłodnym, zasnutym mgłą pokoju, wypełnio-
nym szumem i zapachem płynącej wody. Obejrzał się. Luke stał w drzwiach. Solo
przyglądał mu się przez chwilę. Widział w nim jednocześnie Obi - wana Kenobi, Ana-
kina Skywalkera i lorda Yadera. Luke zrobił krok do przodu, rozglądając się z zacieka-
wieniem. Wrażenie ustąpiło.
Han wrócił do wejścia i się rozejrzał. Włochate stworzenie zniknęło. Han jęknął.
- Dlaczego chciałeś iść za nim przez cały czas aż tutaj? - zapytał Luke'a, który
kucnął na skraju sadzawki i zanurzył ręce w wodzie, zaczerpnął jej, powąchał i spró-
bował.
- Potrzebowaliśmy miejscowego przewodnika.
- Wydaje mi się, że właśnie go mieliśmy - zaznaczył Han.
- Mógł się nam przydać - powiedział Luke.
- Wątpię w to - odparł Han.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- I... przypominał mi Yodę.
- Myślisz, że mógł być jednym z Jedi?
- Tak sądziłem. Ale zmieniłem zdanie. A może nim jednak był.
Han już chciał powiedzieć coś na temat niezwykłej zdolności podejmowania decy-
zji właściwej rycerzom Jedi, ale nie zrobił tego. Martwił go ten nietypowy dla Luke'a
brak opanowania i pewności siebie.
- Hej! - krzyknął. - Jest tu kto? Można wynająć pokój? Przyszło mu na myśl, że to
miejsce mogło nie być żadnym hotelem, tylko prywatnym domem, do którego wło-
chacz zaprowadził ich dla żartu.
- Tak, ludzka istoto, jestem tutaj.
W wodzie pojawił się obraz migoczący i odbijający świetlne refleksy, które prze-
latywały przez nieregularny pokój. Han nie był w stanie określić jego kształtu, rozmy-
wającego się w hipnotycznym blasku.
- Chcemy trzy pokoje - powiedział. - Dwa dla ludzi, jeden przystosowany dla an-
droida.
- Na jak długo? - melodyjny głos nabrał barwy, jak wizerunek.
- Na czas nieokreślony.
- Opłata z góry za dwa standardowe dni.
Han wszedł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Znajdowało się tam wszystko, co
było potrzebne, ale kosztem będącej na wyczerpaniu gotówki.
Nie to, że pokój nie był tego wart. Został luksusowo wyposażony, począwszy od
podręcznej kuchni w alkowie, a skończywszy na patio z widokiem na pobliskie, nieco
wyżej położone kraterowe jezioro. Niemniej jednak gdyby nie udało się Hanowi spie-
niężyć listu kredytowego, znaleźliby się z Luke'em w finansowym dołku.
Miał złe przeczucia w związku z tą sprawą. Stacja znajdowała się zbyt daleko,
właściwie poza zasięgiem Nowej Republiki. Dlatego prawa, przywileje i obsługa, na
jaką mógł liczyć w innych warunkach, tutaj nie miały racji bytu.
Crseih była miejscem podobnym do tych, jakie odwiedzał, zanim stał się sławnym
generałem Hanem Solo. Miejscem, w którym mógł spokojnie wylądować „Sokołem" i
albo udawać tubylca, albo pozostać sobą - co wolał. Ciekaw był, czy i teraz będzie miał
taką możliwość.
- Zrobiłem się zbyt wygodny - mruknął pod nosem. - Zbyt pewny siebie. Najwyż-
szy czas to zmienić. I podreperować finanse.
Wiedział, że Luke nie pochwali jego zamiarów.
Han złapał kurtkę i po prostu zostawił Luke'a, od którego dzieliły go jedynie
drzwi, łączące ich pokoje. Bez zbędnego tłumaczenia wyszedł frontowym wejściem,
zamknął je cicho i pobiegł korytarzem w dół.
List kredytowy był bezwartościowym świstkiem. W pierwszym odruchu Han
chciał go podrzeć i wyrzucić do najbliższego krateru. Ale pomysł był nawet nie tyle
głupi, co niewykonalny. List zrobiono nie z papieru, ale z plastiku; chcąc go zniszczyć,
pociąłby sobie skórę na rękach. Na ile zdołał się zorientować, nikt na Crseih nie był
specjalnie zainteresowany listem, wystawionym na majątek znajdujący się gdzieś w
Nowej Republice. Chciał go nabyć jakiś przedsiębiorca, ale Han musiałby być bardzo
zdesperowany, aby odstąpić go za tak śmieszną cenę, jaką tamten proponował. Była to
nie lada okazja - za taką sumę nigdzie nie dostałby czegoś takiego. Tylko tutaj było to
możliwe.
- Psiakrew - mruknął do siebie.
- Ma pan wolne...
- Nie - zaprotestował, nawet nie oglądając się za siebie. - Żadnych pieniędzy.
- ...kilka minut, proszę pana? - Stała przed nim wiotka jak trzcina ghostlinka. - Nie
chcę od ciebie niczego, poza poświeceniem mi jednej chwilki.
- Jasne - odparł. - Mam czas.
Ghostlinki zawsze działały na niego hipnotyzujące. Wyglądały jak ludzie, ale nimi
nie były. Ich eteryczna uroda prowokowała, a ludzie niezwykle je fascynowali. Były
ponętne, a jednocześnie diaboliczne. W dodatku związek człowieka i ghostlinki skazy-
wał tę drugą na niechybną śmierć.
Ale samo patrzenie nikomu jeszcze nie zaszkodziło - powiedział do siebie.
Ghostlinka uśmiechnęła się. Jej wspaniałe, długie zielono - - złote włosy otulały ją
jak welon, a szeroko otwarte czarne oczy patrzyły na niego. Końcami palców delikatnie
dotknęła jego ręki. Jej złocistą opaleniznę zabarwił rumieniec, a złote paznokcie muska-
ły skórę Hana. Zadrżał.
- Czego chcesz? - zapytał ostro. Ghostlinka uśmiechnęła się.
- Niczego. Chcę panu coś dać. Pokazać drogę do szczęścia...
- Do twojej śmierci! - krzyknął Han.
- Nie - zaprzeczyła. - Nie jestem taka jak inne. Już nie. Spuściła głowę i patrzyła
na swoje stopy, które dotykały tańczące po ulicy kawałki papieru. Stała na palcach.
Właściwie stopy tych istot nigdy nie układały się płasko. Przypominały bardziej stopy
fauna niż człowieka.
- Przedtem nie dawałam ludziom spokoju. Fascynowali mnie. Włóczyłam się za
nimi, zagadywałam. Jesteście tacy podniecający. Myślałam o zjednoczeniu z człowie-
kiem jak o najwspanialszym doznaniu. Nawet gdyby miało być ostatnim w moim życiu.
- Znowu się uśmiechnęła. - Ale zrozumiałam, że postępując w ten sposób, popełniam
błąd, i postanowiłam pomagać innym, aby zobaczyli prawdę. Prawdę o tym, że jeste-
śmy tacy sami, że możemy zjednoczyć się w szczęśliwości, jeśli oddamy sami siebie
Waru!
Han roześmiał się głośno.
Ghostlinka odskoczyła do tyłu przestraszona. Wyglądała na zmartwioną.
- Czy powiedziałam coś zabawnego, proszę pana?
- Nie, raczej coś, co mnie zaskoczyło - stwierdził Han.
Wskazał na sklepienie, tawerny, światła, społeczność, w której każdy mógł dostać
to, czego chciał, jeżeli tylko miał czym zapłacić.
- Nie spodziewałem się, że właśnie tutaj będę nawracany. Ghostlinka z uśmiechem
przysunęła się znowu.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Czy jest gdzieś lepsze miejsce? Niech pan pójdzie ze mną, pokażę panu. Jeste-
śmy tym samym. Waru da nam szczęście.
- Dzięki, ale nie - odparł Han. - Naprawdę dziękuję.
- Może innym razem - rzekła ghostlinka, jej głos brzmiał obiecująco.
Oddaliła się biegnąc na palcach i falując ramionami, a po chwili zniknęła w tłu-
mie.
Han zachichotał i skierował swe kroki do najbliższej tawerny. Za chwilę zapomni
o przygodzie z ghostlinką, tak jak zapomniał o wszystkich innych spotkaniach z przed-
stawicielkami tego gatunku. Pamiętanie o nich nie miało sensu, bo bezcelowe jest roz-
pamiętywanie czegoś, czego nie można dokonać.
W tawernie powietrze było gorące, duszne i pełne dymu. Zapach kadzidła mieszał
się z cierpkim odorem wina. Han usiadł przy barze i odprężył się. Był w stanie określić
macierzyste planety połowy klientów, pochodzenie drugiej połowy nie było mu znane.
Kresy - pomyślał. - Prawdziwe pogranicze.
Zaśmiał się głośno.
Już tak dawno nie przekraczał granic Republiki.
- Dla mnie minimum podwójne. - Han odwrócił się w stronę baru, ale nikogo tam
nie było. Spojrzał w górę, na dół, ciągle nic.
Cienka macka złapała go za mankiet.
- Podwójną.
Wzdłuż baru rozmieszczone były macki. Kiwały się czekając lub podawały kufle,
kieliszki i butelki. Han wstał, aby się im lepiej przyjrzeć, ale cienka macka wyskoczyła
prosto na jego twarz i odepchnęła go od baru.
- Jeśli masz ochotę się napić, jesteś we właściwym miejscu. - Głos brzmiał, jakby
wydobywał się z długiej żelaznej rury. - Natomiast jeśli pragniesz zaspokoić ciekawość,
proponuję, abyś raczej udał się do muzeum w sąsiednim budynku.
- Przepraszam - powiedział Han, nieco speszony.
- Bez urazy. Podwójną? - Macka zawahała się przez moment. Han usiadł na stołku
barowym.
- No dobra, daj tę swoją podwójną. Masz polonium i plumbum?
- Nie prowadzimy sprzedaży - odparł głos.
- Dwa kufle waszego piwa - zdecydował się Han.
- Oto wybór człowieka pewnego siebie - warknęła macka po drugiej stronie baru.
Han próbował odszukać w pamięci informacje na temat pochodzenia tego typu
stworów, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zadowolony oparł się o bar. Kiedy
wróci do domu, będzie miał mnóstwo czasu, aby się nad tym zastanowić, i może nawet
rozpocząć wyprawę w celu zwerbowania nowych gatunków do Republiki.
Rozejrzał się po tawernie. Atmosferę, która tu panowała, trudno było nazwać ro-
dzinną. Światło było przytłumione, powietrze przesycone dymem, goście zbili się w
małe grupki przy ciężkich stołach. Słychać było szum prowadzonych rozmów, z któ-
rych żadna nie była na tyle głośna, aby ją zrozumieć. Postawiono przed nim na barze
dwa piwa. Obsługująca go macka zniknęła, zanim zdążył się odwrócić. Piana przelewa-
ła się przez brzegi kufli, rozlewała się na wyszczerbionym drewnianym kontuarze.
Han spróbował napoju, spodziewając się cienkiej lury albo w najlepszym razie ści-
skającej gardło płukanki. Zamiast tego poczuł smak mocnego, dobrego piwa. Przełknął.
Piwo przyjemnie spłynęło do żołądka. Opróżnił pierwszy kufel i zabrał się za drugi, nie
przestając kontrolować sytuacji w tawernie.
Zwrócił uwagę na stłumiony stukot. Cienka macka uderzała o bar, początkowo de-
likatnie, potem bardziej stanowczo, aż jedna z przyssawek macki przywarła do baru
wydając raz za razem głośne, mokre cmoknięcie.
- Ostrożnie, chcesz się poplątać? - spytał Han. Roześmiał się. Piwo go rozgrzało.
Rozmowy stały się wyraźniejsze, zaczął rozróżniać poszczególne słowa. Pociągnął na-
stępny łyk.
- Właśnie dowiodłeś swojej odwagi - powiedział głos barmana. - Nie kuś losu
łamaniem swoich zobowiązań.
- Czego? - zdziwił się Han.
- Zobowiązań! Zająłeś moje miejsce i połknąłeś moją żywność.
Han zachichotał.
- To nie jest twój ojczysty język, prawda?
- Oczywiście, że nie - odparł głos obrażonym tonem.
- Lepiej będzie, jak powiesz bez ogródek, o co ci chodzi.
- Płać!
- Wystarczająco szczere - powiedział Han.
Wyjął z kieszeni monetę i położył na barze. Macka zwinęła się wokół niej, przy-
kleiła delikatnie jedną z przyssawek do jej powierzchni i podniosła. Szybko znalazła się
po drugiej stronie baru, a kiedy się znów wyprostowała, monety już nie było.
- Co ty i twoi ziomkowie robicie, żeby się trochę rozerwać?
- Robimy tak - macka powachlowała swoim końcem w stronę każdego rogu po-
mieszczenia, każdego stołu i ławy. - Chciałbyś coś więcej?
- Nie miałem na myśli gry.
- Bolo - ball? Mamy ligę.
- Myślałem o czymś spokojniejszym... jakieś gry hazardowe... Macka skręciła się
w węzeł i wysunęła się ponad ramię Hana.
Han odwrócił się i dźgnął nosem w klatkę piersiową olbrzyma. Solo spojrzał w gó-
rę. Wyrośnięty przedstawiciel gatunku Homo sapiens patrzył na niego, szczerząc zęby
w uśmiechu.
- Sportowiec?
Olbrzym był kobietą, która zawdzięczała swe rozmiary manipulacjom genetycz-
nym, a siłę zabiegom chirurgicznym. Była o głowę wyższa od Chewiego.
- Znam miejsce, gdzie od czasu do czasu obstawiają zakłady. Będzie ci się podo-
bało.
Otworzyła zaciśniętą pięść. Na szerokiej dłoni leżała talia kart. Zdobił je zawiły
wzór. Poruszyła ręką i talia wystrzeliła w górę. Pojawił się szmaragdowo - złoty świetl-
ny napis „Ryzyko i Hazard".
Han uśmiechnął się od ucha do ucha.
- To będzie świetne - powiedział. - Po prostu świetne.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 3
Anakin zawzięcie próbował wydostać się z objęć Jainy.
- Złe pany, Jaya! - powiedział. - Niedobre!
- Przestań się wiercić, Anakin - prosiła Jaina. Trzymała braciszka z całych sił, co
powodowało, że wyrywał się jej jeszcze bardziej. Twarz miał mokrą od łez. Już nie
płakał, ale trząsł się cały ze strachu i złości.
- Tatuś! - krzyczał. - Tatuś! Chcę do tatusia!
Znowu zaczął szlochać. Jaina także się bała i była zdezorientowana, chociaż uda-
wała, że tak nie jest.
Znajdowali się na okrągłej, porośniętej trawą łączce Munto Codru. Jacen i czarny
wyrwulf szambelana spali, leżąc na trawie koło Jainy. Dziewczynka chciała obudzić
brata. Sama przed chwilą otworzyła oczy. To bolało. Nigdy przedtem budzenie nie bo-
lało. Nigdy w życiu.
Trawiasta łączka nie była częścią polany. Znajdowała się w dużym, wykonanym z
metalu pokoju, pośrodku metalowej podłogi, tak jakby ktoś zrobił w niej plackowate
wycięcie. Metalowe ściany były bardzo wysokie i otaczały ich ze wszystkich stron. Ja-
ina nie mogła dostrzec żadnych drzwi. Nie było też okien. Pomieszczenie oświetlały
sufitowe lampy.
- Nie płacz, Anakin - uspokajała go. - Nie płacz. Będę się tobą opiekować. Mam
pięć lat, więc będę się tobą opiekować, bo ty masz tylko trzy.
- Trzy i pół! - poprawił.
- Trzy i pół - powtórzyła. Pociągnął nosem i otarł mokrą buzię.
- Chcę do taty - powiedział.
Jaina także żałowała, że nie ma z nimi taty i mamy, i Winter, i Chewiego. Ale nie
odezwała się słowem. Musiała być dorosła. Była teraz najstarsza. Już prawie rosły jej
stałe zęby. To znaczy, jej prawy mleczak ruszał się. Pokiwała nim językiem w prawo i
w lewo myśląc, co można zrobić.
Była o dwa lata starsza od Anakina. No dobrze, o półtora roku. Od Jacena tylko o
pięć minut. Byli bliźniętami, choć nie łączyło ich wielkie podobieństwo. Włosy miała
jasnobrązowe i proste jak druty. Jacen - ciemne i kręcone. Była jednak starsza.
- Puść! - zażądał Anakin. - Puść, Jaya!
- Puszczę cię, ale jak obiecasz, że będziesz stał na trawie.
Anakin zacisnął usta. Jego oczy lśniły od łez gniewu i niepokoju. Zawsze był upar-
ty, a zwłaszcza gdy mu na coś nie pozwalano. Obojętnie na co.
- Obiecujesz? - spytała Jaina.
- Tylko na trawie - odpowiedział.
Puściła go. Pędem przebiegł po łączce. Zatrzymał się na jej krawędzi. Jaina na
moment odwróciła od niego wzrok. Kucnęła obok Jacena, aby go obudzić. Wyrwulf
drgnął i jęknął. Jaina rozejrzała się za Anakinem. Właśnie stawiał stopę na granicy tra-
wy. Podbiegła i odepchnęła go.
- Powiedziałam, zostań na trawie!
- Jestem na trawie - zaprzeczył. Wskazał na podłogę. - To tylko podłoga, Jaya. Nie
ma krakany!
Tam gdzie ostatnio byli z mamą, nie pozwolono im pływać w oceanie. Mon Cala-
mari była w większości zalana wodami, które roiły się od krakan. Zwierzęta te jadły
wszystko, zwłaszcza dzieci.
Teraz za każdym razem, kiedy ktoś mówił Anakinowi „nie", ten sprzeciwiał się
odpowiadając: „Nie ma krakany!"
Jaina nie chciała go straszyć. Nie wiedziała, czy rzeczywiście jest się czego bać.
Żałowała, że nie ma pojęcia, jak się tu dostali. Musiało ich spotkać coś złego, ale może
to coś już sobie poszło, skoro nic im się nie stało.
Żałowała, że nie ma tu mamy, taty, wujka Luke'a, Winter, Chewiego i Threepia.
Albo chociaż jednego z nich.
Jacen zawołał płaczliwym głosem. Jaina wzięła Anakina za rękę i pchnęła przed
siebie, idąc w stronę brata bliźniaka.
- Złap Jasa za rękę - poleciła.
Anakin chwycił dłoń brata obydwiema rączkami. Jaina ujęła drugą dłoń Jacena.
- Jasa, Jasa, wstawaj! - wołał Anakin. - Śpioch! Jacen otworzył oczy.
- Au! - powiedział to samo co Jaina.
Wiedziała, co czuł. On wiedział, co czuła Jaina. Bolała ją głowa, odnosiła takie
wrażenie, jakby ktoś krzyczał jej w uszy.
Oczy dziewczynki wypełniły się łzami. Wargi zaczęły drżeć. Zacisnęła je, aby
powstrzymać płacz. Przedni ząb się za - chybotał. Rozkazała bólowi odejść. Odejść od
niej i od Jacena, zanim brat zdąży się do końca obudzić.
Nie sądziła, że użyje swych zdolności Jedi pod nieobecność wujka Luke'a. Jacen
także nie mógł tego znać. A zwłaszcza Anakin. To wujek Luke zawsze im mówił, co
robić i jak to robić dobrze.
Ale czasem ciężko było nie robić nic. Na przykład teraz.
Jacen usiadł. W ręcznie tkaną koszulkę powbijały mu się źdźbła trawy. We wło-
sach też miał ich trochę. Jaina przeczesała ręką własne, ale nie znalazła ani jednego
źdźbła. Jej jasnobrązowe włosy były tak proste, że rzadko coś się w nie wplątywało.
Brat przyklepał czuprynę palcami, czochrając ją przy tym tak jak zwykle. Trawa powy-
padała.
- W porządku? - spytała.
- W porządku - odpowiedział Jacen. Rozejrzał się. - Gdzie my jesteśmy?
- Pamiętasz, co się stało?
- Bawiliśmy się z Chewie'em...
- ...podskoczyliśmy...
- ...spadliśmy....
- ...i zasnąłem.
- Ja też.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Statek! - zawołał Anakin. - Jaya zapomniała o stateczku!
- Jakim stateczku?
- Widziałem go! - twierdził Anakin.
- To nie jest stateczek! - powiedział Jacen.
Miał rację. Pokój, w którym się znajdowali, mógł pomieścić cały niewielki statek.
- Może przywiózł nas tutaj.
- Gdzie? - zapytał Jacen.
Jaina wzruszyła ramionami. Mogli znajdować się w dużym statku kosmicznym.
Mogli być w jakimś olbrzymim budynku. Możliwe, że ciągle znajdowali się na Munto
Codru, gdzieś pod ziemią. Bliźnięta zbadały tereny pod zamkiem. Znaleźli podziemne
korytarze, jaskinie i tunele. Ale nigdy nie trafili na miejsce podobne do tego, gdzie byli
teraz.
- Dobrze się czujesz, wyrwulf? - Jacen nachylił się do ulubieńca szambelana i po-
głaskał go po sierści. Czarna, lśniąca skóra - błona przeświecała przez szorstkie, zma-
towiałe, ochronne owłosienie. Zamrugał powiekami. Zaskomlał i usiadł dysząc.
- Dobry wuf - powiedział Anakin. Jacen rozejrzał się.
- Może Chewie jest gdzieś tutaj, może też zasnął. - Podskoczył i poszedł prosto,
przekraczając granicę trawy.
Nic się nie wydarzyło.
- Widzisz, Jaya?! - krzyknął uradowany Anakin. - Nie ma krakany!
Pobiegł za Jacenem. Wyrwulf podreptał za nimi. Jaina zrobiła krok w ich kierunku
i zatrzymała się. Była pewna, że dopóki stoją na trawie, nic złego nie może się im stać,
ale nie chciała, aby bracia poszli sami. W końcu była najstarsza.
Cofnęła się do środka bezpiecznej polanki. Przystanęła i zaczęła przeszukiwać
kępkę po kępce. Szukała swojej wielonarzędziówki. Wiedziała, że gdzieś tutaj powinna
być. Przyniosła ją ze sobą, aby się jej dobrze przyjrzeć. Kiedy Chewie spadał, ona pod-
skoczyła. Potem zapadła w sen. Musiała ją gdzieś upuścić.
Jest!
Chwyciła przyrząd. Schowała go głęboko do kieszeni. Ze swoją wielonarzędziów-
ką mogła czuć się bezpiecznie.
Pobiegła za braćmi.
Jej stopy dźwięcznie uderzały o metalową podłogę. Dogoniła Jacena. Patrzył na
ścianę. Anakin nie zamierzał patrzeć. Kopał ją.
- Niedobra ściana!
- Przestań, uderzysz się - skarcił go Jacen.
Anakin spojrzał groźnie i wyrżnął czubkiem buta w ścianę. Żadnego kopania.
Żadnego prawdziwego kopania.
- Powinny gdzieś tu być drzwi - stwierdził Jacen rzeczowo. - Jakoś przecież tu we-
szliśmy.
- Może są gdzieś drzwi zapadowe - odezwała się Jaina. - Ukryte wejście.
Zastukała pięścią w metal. Łomot był bardzo głośny. Spojrzała w górę.
- Tam jest podpórka - powiedziała.
Jacen także spojrzał na sufit. Pod stropem biegły wąskie poprzeczne belki. To
stamtąd płynęło światło.
- Musimy poszukać drzwi pomiędzy belkami — zdecydowała Jaina.
Obeszła pokój, stukając w ścianę. Znalazła parę miejsc, z których po uderzeniu
dobywały się głuche stuknięcia. Nie mogła jednak znaleźć drzwi. Wyjęła swój niezbęd-
nik. Otworzyła część z wiertłem.
- Nie wolno ci tego robić - zaprotestował Jacen.
- Wiem o tym - odpowiedziała Jaina.
Ale mimo to przyłożyła narzędzie do ściany. Mogła używać go tylko w warszta-
cie, podczas pracy, a nie do mebli, ścian czy podłóg. Poza tym nadawało się tylko do
drewna, a nie do metalu. Spróbowała jednak, skupiając się przy tym tak bardzo, że ję-
zykiem wypychała ruszającego się mleczaka. Ale wiertełko nie dawało rady. Wciskało
się w rękojeść.
Gdyby miała siedem lat, mogłaby mieć niezbędnik do metalu. Gdyby umiała wy-
starczająco dużo. I była odpowiedzialna.
Szkoda, że nie miała siedmiu lat. Musiała jeszcze trochę poczekać.
Otworzyła część z soczewką. Przyłożyła ją do ściany tak blisko, jak tylko mogła.
Może w ten sposób znajdzie jakąś nierówność. Krawędź? Nagle usłyszała trzaśniecie.
Otworzyły się drzwi.
Jaina odskoczyła. Złapała Anakina za rękę i zasłoniła go swoim ciałem. Prędko
ukryła niezbędnik w kieszeni.
Jaina i Jacen stali ramię przy ramieniu, aby w razie potrzeby bronić braciszka.
Wyrwulf skulił się i warknął. Anakin płacząc próbował wepchnąć się pomiędzy
siostrę i brata, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Wszedł wysoki i bardzo przystojny mężczyzna. Miał dziwne włosy koloru miedzi,
poprzetykane prążkami o barwie cynamonu, bardzo jasną cerę i olbrzymie czarne oczy.
Jego twarz była chuda i kanciasta. Nosił drugą białą szatę.
Uśmiechnął się do Jainy.
- Biedactwa - powiedział. Uklęknął przed nimi.
- Biedne dzieci! Tak strasznie mi przykro. Chodźcie tu do mnie, teraz ja jestem
waszym obrońcą.
- Chcę do taty! - krzyknął Anakin. - Mamo!
- Bardzo mi przykro, proszę pana - powiedziała Jama najgrzeczniej, jak potrafiła -
ale nie możemy do pana podejść.
- Nie wolno nam - wyjaśnił Jacen. - Nie znamy pana.
- Ach, dzieci, nie pamiętacie mnie? Nie, jakże moglibyście mnie pamiętać, skoro
byliście niemowlętami. Jestem waszym chrzestnym ojcem, nazywam się Hethrir!
Jaina patrzyła na niego niepewnie. Nigdy nie słyszała o żadnym Hethrirze. Ale
mieli wielu chrzestnych ojców i matek. Anakin także miał ich wielu.
- Cukierki? - zapytał Anakin z nadzieją w głosie. Piękny pan uśmiechnął się.
- Oczywiście. Zaraz, jak tylko się umyjemy.
Rodzice chrzestni zawsze przynosili im zabawki, dawali to, na co inni często nie
pozwalali.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Czy znasz hasło? - zapytała Jaina.
Mama mówiła, żeby nigdy nie iść z kimś, kto nie zna hasła. Chrzestny usiadł tuż
przed nimi ze skrzyżowanymi nogami. Wyrwulf opadł na podłogę i szczerząc kły wpa-
trywał się w Hethrira.
- Dzieci - zaczął Hethrir - stało się coś strasznego. Jechałem właśnie, aby was od-
wiedzić, zobaczyć drogą Leię i starego przyjaciela Hana. Chciałem także spotkać się z
waszym wujem Luke'em. Ale kiedy przyjechałem, nastąpiło coś przerażającego! To
było trzęsienie ziemi! - spojrzał na Jainę. - Wiesz, co to jest trzęsienie ziemi?
Jaina sztywno pokiwała głową.
- Tak mi przykro, dzieci. Ten zamek, był taki stary! Runął, a...
Przerwał i westchnął głęboko. Wargi Jainy znowu zaczęły drżeć. Oczy zaszły jej
łzami, tak że nic nie widziała. Nie chciała słyszeć tego, co Hethrir musiał powiedzieć.
- Wasza mama była w zamku. Także tata i wujek Luke. Byliście na łące, pamięta-
cie? Ziemia się otworzyła i pochłonęła drogiego Chewbaccę, a wy byliście o włos od
pójścia w jego ślady i wpadnięcia w tę straszliwą dziurę, ale na szczęście znalazłem się
prosto nad wami, pikowałem, i udało mi się was uratować. Ale nie zdołałem ocalić Ch-
ewiego i...
Spuścił wzrok, otarł z twarzy łzy i spojrzał na nich ponownie.
- Przykro mi, dzieci, ale nie mogliśmy uratować waszej mamy, taty i wujka.
Anakin zaczął szlochać.
- Tata! Mama! Wujek Luke!
Jaina szturchnęła go i ścisnęła za rękę.
- Nie płacz - wyszeptała.
Anakin przestał, ale wciąż chlipał i pociągał nosem.
- Ale tata i wujek Luke... - zaczął Jacen drżącym, lecz nieufnym głosem.
Jaina trąciła go myślą. Urwał.
- Niestety, żadnego z nich - chrzestny Hethrir uśmiechnął się.
W jakiś dziwny sposób wiedział, co zrobiła. Rozgniewało go to, chociaż się
uśmiechnął. Przestraszona Jaina wycofała się w głąb siebie. Udawała, że nie dotknęła
brata.
- Gdybym wylądował i gdyby nie było trzęsienia ziemi, wasi rodzice by mnie wam
przedstawili. Powiedzieliby mi hasło. Byłoby przyjęcie i zostalibyśmy przyjaciółmi.
Wyciągnął ręce w stronę bliźniaków.
- Straciłyście rodzinę, kochane dzieci. Republika poprosiła mnie, abym się wami
zaopiekował, chronił was i uczył. Jest mi tak przykro... że wasi rodzice nie żyją.
Jaina przytuliła się do swoich braci. Czy to była prawda? A może on kłamał?
- Myśleliśmy, że zostaniemy z Winter - powiedziała Jaina. Głos jej drżał. - Jeśli
nic...
- Winter? A któż to taki?
- Nasza niania - wyjaśniła Jaina.
- Poszła się przejść - dodał Jacen.
- Czy możemy do niej zadzwonić? Będziesz się nami opiekował, dopóki nie wróci
do domu? - zapytał Jacen z nadzieją w głosie.
- Powinna zaraz wrócić - uspokoiła go Jaina.
- Nie potrzeba nam jej usług - stwierdził Hethrir. - Dzieci, dzieci, jesteście naj-
ważniejsze! Wasze cenne zdolności! Nie może was wychowywać i uczyć pokojówka.
- Ona nie jest pokojówką! Jest naszą przyjaciółką!
- Ma swoje własne życie i nie może się wami zajmować, gdy nie ma kto za to za-
płacić.
- Nie będziemy jeść dużo - obiecał Jacen.
Jaina miała ochotę powiedzieć Hethrirowi, że jest kłamcą, i uciec. Ale nie wiedzia-
ła dokąd. A jeśli tata i wujek rzeczywiście wrócili, podczas gdy oni byli na łące, i trzę-
sienie ziemi nastąpiło, zanim przyszli się z nimi przywitać, a Hethrir naprawdę urato-
wał im życie?
I może Winter naprawdę nie może wrócić. Już nigdy.
A jeśli Hethrir nie wiedział, że tata, wujek Luke i Threepio polecieli z tajną misją?
Nikt poza mamą i Chewbaccą nie wiedział o tej wyprawie, ale Jaina wiedziała! Zdra-
dziła sekret Jacenowi, przecież był jej bratem bliźniakiem. Być może nikt nie poinfor-
mował o tym Hethrira, bo wówczas tata i wujek znaleźliby się w niebezpieczeństwie. A
to oznaczałoby, że oni żyją. Nie powiedziała tego na głos, bo wtedy mogłoby się im
stać coś złego.
Anakin tulił się do niej, pociągając nosem. Próbował nie płakać, ale łzy pozostawi-
ły mokre ślady na jego koszulce. Wyrwulf przysunął się do niej jeszcze bliżej i legł na
ziemi. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
A może - pomyślała Jaina - Hethrir nie jest tym, za kogo się podaje? Może
wszystko zmyślił? To całe trzęsienie ziemi.
Może nas porwał.
Może mama, tatuś, wujek Luke i Chewbaccą żyją.
Jaina przyjrzała się Hethrir owi. Jego wielkie czarne oczy były pełne łez. Spojrzał
na nią, rozkładając ręce.
Mrugnął powiekami. Jaina widziała jego oczy. Miały kolor dymu. Łzy pojawiły
się znowu. I ponownie zniknęły.
Mimowolnie Jaina zaczęła płakać.
Nie płacz - pomyślała z wściekłością. - Nie płacz. Jeśli nie płaczesz, to znaczy, że
mama żyje!
Powstrzymała łzy.
- Jacen - zwróciła się do brata - to ty musisz powiedzieć, że mu wierzymy, bo to ty
jesteś starszy.
- Jestem najstarszy - wydeklamował Jacen. - Najstarszy, ojcze Hethrirze!
- Pamiętam - odparł Hethrir. - Pamiętam, kiedy się urodziliście, wasi rodzice byli
tak szczęśliwi, oznajmili: „Oto nasz pierworodny syn Jacen, a to Jaina, nasza piękna
córeczka".
Kłamca! - pomyślała Jaina. - On kłamie!
- Wierzymy ci, ojcze Hethrirze - powiedział głośno Jacen. Przez chwilę Jaina my-
ślała, że Jacen naprawdę tak sądzi. Ale było to głupie przypuszczenie. Bała się spraw-
dzić dotknięciem myśli, czy ma rację, bo Hethrir mógłby to zauważyć.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Zaczęła płakać.
Teraz mogę - pomyślała. - Bo teraz udaję, muszę udawać, ale wiem, że mama, ta-
ta, wujek i Chewbaccą żyją! Tulili się do siebie płacząc cicho, tylko Anakin szlochał.
- Tatuś! Tatuś!
Hethrir wziął Jainę i Jacena za ręce. Jego skóra była bardzo zimna. Przyciągnął
dziewczynkę. Musiała się do niego przysunąć, chociaż chciała być możliwie najdalej.
Nie wierzę, że jest moim ojcem chrzestnym! - pomyślała. - Nie będę go tak nazy-
wać.
Hethrir objął Jainę i Jacena. Dziewczynka zadrżała.
- Moje biedactwa - powiedział. - Moje małe, biedne dzieci. Tak bardzo mi przy-
kro, że wasi rodzice nie żyją.
Anakin zapłakał jeszcze głośniej. Jaina i Jacen tulili go do siebie. Pociągał nosem.
Dostał czkawki. W końcu zasnął z policzkiem opartym o ramię siostry. Cały czas miał
czkawkę.
- Tędy, tędy, biedne dzieci - ponaglił ich Hethrir. - Miałyście ciężki dzień. Pora
spać.
Jaina wstała. Trzymała Anakina na rękach. Był ciężki.
- Zawsze, zanim położymy się do łóżek, jemy kolację. Hethrir również wstał. Był
bardzo wysoki. Uśmiechnął się do niej.
- Od dzisiaj mieszkacie u mnie - rzekł - a w moim domu teraz jest pora snu.
Popędził ich w stronę drzwi. Jaina zobaczyła jakąś postać w ciemności. Przestra-
szona przystanęła.
- Podejdź bliżej, Tigris - rozkazał Hethrir. - Nie stój tak w tym cieniu.
Tigris zrobił krok naprzód. Nie był wcale straszny. Nie był nawet dorosły, mógł
mieć dwanaście, może trzynaście lat. Nosił brązową szatę. Jaina stwierdziła w duchu,
że brzydką. Wymagała uprania, a jej rąbek był odpruty.
Miał włosy w pasemka takie same jak Hethrir, tyle że srebrno - czarne. Im także
przydałaby się kąpiel i szczotka. Mama nigdy nie wyszłaby tak z domu. Miał bladą cerę
i duże czarne oczy, jak Hethrir.
- Nie pozwól, aby nasza nowa siostra musiała dźwigać dziecko - powiedział Het-
hrir. - Pokaż swoje dobre maniery.
Są braćmi? - zastanawiała się Jaina. - W jaki sposób, przecież Hethrir jest taki sta-
ry. I nie zachowuje się jak brat. Nigdy nie odzywam się do Anakina w taki sposób.
Tigris chciał wziąć Anakina z rąk Jainy. Cofnęła się. Jacen zasłonił ją, aby pomóc
obronić braciszka. Tak jak nauczył ich wujek Luke, utworzyli razem barierę. Nikt nie
był w stanie się przez nią przedostać. Nie pozwolą Tigrisowi zabrać Anakina!
Bariera wokół Jainy zamigotała.
I wtedy coś ją zmyło, jak fala zamek z piasku.
- Ładnie, ładnie - stwierdził Hethrir. - Czy wasz wujek nie mówił wam, żebyście
się tak nie zachowywali? Byliście bardzo, bardzo niegrzeczni.
Znowu klęknął przed nimi.
- Nauczę was, jak wykorzystać wasze zdolności. Będziecie mogli się nimi posłu-
giwać, ale dopóki nie dorośniecie, tylko pod moją kontrolą.
Jaina przycisnęła do siebie Anakina jeszcze mocniej.
- Rozumiecie?
Jaina wiedziała, co się za chwilę stanie. Zdawała sobie sprawę, że nie może temu
zapobiec.
- Rozumiecie? - żądał odpowiedzi Hethrir.
Jacen stał tyłem do Anakina. Braciszek był przez nich osłonięty. Wyrwulf warczał.
Nagle prześlizgnął się po podłodze i huknął w ścianę. Jaina krzyknęła. Wyrwulf
zawył, ale się nie podniósł.
- Wuf! - zawołał Anakin.
Hethrir chwycił Jacena za ramię i odepchnął od Anakina. Nie musiał nawet użyć
Mocy, aby to zrobić. Był dorosły. Jacen usiłował się wyrwać, ale Hethrir nie dał mu
szansy.
- Rozumiecie?
Tigris wziął Anakina od Jainy. Jego oczy były smutne, lecz pełne nadziei. Jaina
nie mogła powstrzymać Tigrisa. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła dosięgnąć umy-
słów braci. Nie wiedziała, co myśli Jacen. Odwrócił się i patrzył na nią przerażony.
Wiedziała jedno. On także nie znał jej myśli.
- Jacen! - zawołała. - Anakin!
Mogła mówić! Nie odezwała się jednak do Hethrira.
- Widzę, że rozumiesz - stwierdził Hethrir. Złapał za ręce Jainę i Jacena. Pociągnął
ich za sobą.
- A co z wyrwulfem szambelana?! - wykrzyknął Jacen.
- Jesteś już za duży na takie rzeczy - odparł Hethrir. Drzwi się zatrzasnęły. Za nimi
słychać było rozpaczliwe szczekanie zwierzęcia.
Hethrir był wysoki i szedł tak szybko, że Jaina musiała biec, aby za nim nadążyć.
Tigris kroczył tuż za nimi.
Dziewczynka prawie nic nie widziała. Potknęła się. Hethrir szarpnął, chcąc pode-
rwać ją na nogi.
- Zatrzymaj się! - zawołała. - Pomóż mi!
- Na pomoc! - zawołał Jacen. - Na pomoc, zostaw nas w spokoju!
- Jaya, Jasa! - płakał Anakin.
Jaina wlekła się za Hethrirem. Usiłowała odwrócić głowę i zobaczyć, co się dzieje
z tyłu. Anakin miotał się w objęciach Tigrisa. Ten ścisnął go mocniej. Wystarczająco,
aby zabolało.
Ciemne oczy Anakina wypełniły się łzami.
- Zostaw mojego brata! - krzyknął Jacen. Sam walczył, aby wyrwać się Hethriro-
wi.
Anakin odepchnął myślą Tigrisa.
Tigris zawył z bólu. Omal nie puścił Anakina. Trzymał go, dopóki stopy małego
nie dotknęły ziemi. Tigris złapał się za ręce. Potrząsnął nimi i wytarł w szorstką suknię.
Hethrir przystanął. Puścił Jainę i Jacena.
Jaina podbiegła do Anakina. Objęła braciszka. Zasłoniła go ramieniem. Jacen
klęknął przy nich i przytulił rodzeństwo. Jana wiedziała, że jest gotowy na wszystko.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Hethrir zbliżył się do nich. Wyglądał groźnie. Uparcie wpatrywał się w Anakina.
I niespodziewanie się uśmiechnął.
Kucnął. Patrzył groźnie na małego.
- Tak jak myślałem - powiedział miękko. - Można się było tego spodziewać po
krewnych Skywalkera.
Ominął Jainę i zmierzwił Anakinowi włosy. Loki wygładziły się pod dotykiem rę-
ki Hethrira. Nagle chwycił jeden kosmyk i pociągnął go mocniej.
Anakin krzyknął z bólu i strachu. Jaina ugryzła „chrzestnego", a Jacen zaczął go
okładać pięściami.
Hethrir nawet nie drgnął.
Anakin emanował Mocą. Światło rozjaśniło ciemny korytarz. Prześwietliło na wy-
lot palce Hethrira. Jainę przeszedł dreszcz. Ręka Hethrira wyglądała jak szkielet.
Światło Anakina było coraz jaśniejsze.
Jaina poczuła, że mokra, zimna mgła opadła na wszystko wokół.
Tigris odepchnął Jainę i Jacena od Hethrira. Ruszający się mleczak Jainy utkwił w
rękawie Hethrira. Tak ją to zaskoczyło, że przestała go gryźć.
- Spokój! - powiedział miękko Hethrir, jeszcze zanim Anakin zdążył się odezwać.
Jego głos brzmiał przerażająco.
Jacen chwycił siostrę za rękę. Prawie nie czuła uścisku jego palców.
Anakin drżał, naprawdę przestraszony, i wytrzeszczał oczy na Hethrira. Jaina
spróbowała zrobić krok w kierunku brata, była przecież za niego odpowiedzialna, star-
sza. Ale Tigris powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej ramieniu.
- Rób, co ci kazano - powiedział. - Wtedy nic ci nie będzie grozić i nikt nie
skrzywdzi twoich braci.
Nikt nigdy nie traktował jej w taki sposób. Jaina nie mogła pojąć, dlaczego ją to
spotkało.
Wujek Luke potrafił wpłynąć na jej zdolności i na Jacena, a nawet na Anakina.
Nie było w tym nic złego. Anakin był za mały, aby do końca zdawać sobie sprawę z
tego, co robi. Ale wujek Luke nigdy nie wyciągał światła z Anakina. Nigdy też nie rzu-
cił na nich tej strasznej, wilgotnej i zimnej mgły, której nie było widać, nie można było
złapać i cisnąć na ziemię. Wujek Luke był przewodnikiem, uczył, jak użyć zdolności i
jak je wykorzystywać. Czasami nawet wspomagał jej Moc, aby pokazać, jak zrobić to,
co próbowała osiągnąć.
Ale nie w taki sposób!
- Weź tych dwoje do ich pokoi! - polecił Hethrir Tigrisowi. - Potem wróć do mnie.
- Jak rozkażesz, Hethrirze - odpowiedział Tigris. Jego głos był pełen oddania.
- Chcę mój ząb - poprosiła Jaina.
Hethrir potrząsnął rękawem. Ząb upadł na podłogę. Tigris nie pozwolił, aby go
podniosła.
Hethrir złapał Anakina. Mały nie stawiał oporu. Nie mógł.
- Pozwól mu zostać z nami, proszę - błagała Jaina. - Ma tylko trzy...
Przerwała na chwilę.
Anakin powinien był dodać: „Trzy i pół!", ale nie powiedział nic.
Hethrir spojrzał na nią. Teraz wiedziała, że jego uprzejmość była kłamstwem, jak
wszystko, co mówił.
- Jeśli będziesz grzeczna - zaczął - może pozwolę ci się z nim widywać. Co kilka
dni albo raz na tydzień.
Odwrócił się, a biała szata owinęła mu się wokół nóg, po chwili zniknął wraz z
Anakinem w ciemnościach. Ostatnie co dziewczynka dostrzegła w mroku, to rozsze-
rzone strachem oczy braciszka.
Tigris pędził Jainę i Jacena drugim korytarzem, potem gdzieś skręcił. Zimna, wil-
gotna mgła cały czas spowijała bliźniaczkę.
- Zimno mi - wyszeptała.
- Bzdura. Jest dostatecznie ciepło - odparł Tigris.
Jaina czuła ból i skrępowanie, strach i wściekłość. Mimo że była mała, nigdy nie
traktowano jej w taki sposób. Zawsze starała się wykorzystywać swe zdolności dobrze.
Była odpowiedzialna. Od momentu kiedy zrozumiała, co to słowo oznacza, wiedziała,
że jest w jej życiu czymś bardzo ważnym.
Szkoda, że nie mogła teraz porozmawiać z mamą. Nigdy, przenigdy nie pozwala-
no jej używać Mocy, aby kogoś zranić. Ale gdyby musiała, jeśli miałoby to powstrzy-
mać kogoś od wyrządzenia krzywdy jej lub Jacenowi albo ochronić najmłodszego z
nich? Zawsze była do tego stopnia odpowiedzialna za Anakina, że wiedziała, co robić.
Powinna była użyć bariery w obronie własnej. Ale wiedziała już teraz, że to nie
działa.
Hethrir potrafi zniszczyć barierę - pomyślała. - Gdyby naprawdę był chrzestnym,
nie robiłby tego. Nie wierzę, że zna tatę i że jest przyjacielem mamy.
Teraz już była pewna, a myśl o tym była jak słońce przebijające się przez chmury,
że mama, tata i wujek Luke nie zginęli!
Najwyższy czas, aby w to uwierzyć.
Próbowała złapać spojrzenie Jacena, aby sprawdzić, czy brat wie już, że rodzice
żyją.
Odwróciła głowę jego w stronę. Tigris dotknął jej twarzy ręką; była ciepła, i cho-
ciaż nie odezwał się słowem, dziewczynka wiedziała, o co mu chodzi. Skierował jej
spojrzenie do przodu.
- Tutaj chodzi się prosto i z podniesioną głową - poinformował. - Z oczami skie-
rowanymi przed siebie, aby widzieć to, co napotkamy na drodze.
- To głupie - stwierdziła Jaina. - Wiele tracicie!
- I nie pyskuje się starszym - dodał Tigris.
- Co to znaczy: pyskuje? - zainteresował się Jacen.
- Nie bądź bezczelny - powiedział Tigris.
- Co to znaczy: bezczelny? - spytała Jaina.
Nie wiedziała, co Tigris chciał dać im do zrozumienia. Zachowywał się tak, jakby
go coś zezłościło, ale nic nie odpowiedział, tylko popędził ich przed siebie, w ciem-
ność.
Jaina zastanawiała się, jak uciec przed ciężką, mokrą zasłoną. Cały czas czuła jej
obecność, była nią oblepiona, ale kiedy dotykała ramienia, nie czuła nic materialnego.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Przez cały czas czuła się tak, jakby Hethrir trzymał ją swą zimną, ciężką ręką. Sta-
le się mu próbowała wyślizgnąć, zupełnie jak Anakin, wyrywający się z jej objęć, kiedy
go niosła. Te wysiłki bardzo ją wyczerpywały.
Korytarz zaprowadził ich do dużego, zbudowanego z kamienia kwadratowego po-
koju. Panował w nim półmrok, ale nie było tak ciemno jak w korytarzu. Z sufitu płynę-
ło niewyraźne szarawe światło. W porównaniu do miejsc, które znała wcześniej, sufit
był bardzo niski. Gdyby Tigris był trochę wyższy, mógłby go dosięgnąć. Hethrir bez
trudu dostałby do niego ręką.
Pokój nie miał ścian, zamiast nich wstawiono drewniane drzwi, które stykały się
futrynami. Wszystkie zamknięte. Jaina zastanawiała się, czy byłaby w stanie znaleźć
wyjście z tego budynku, gdyby w jakiś sposób udało jej się wrócić tam, skąd przyszli.
Albo wypróbuję wszystkie drzwi po kolei - pomyślała. - Jest ich przynajmniej sto.
A może siedem tysięcy!
W każdym razie któreś z nich muszą być wyjściem - powiedziała do siebie w my-
ślach.
Wtedy zdała sobie sprawę, że jeśli znajdują się na statku, a tego w żaden sposób
nie mogła stwierdzić, wydostanie się na zewnątrz nie oznaczało niczego dobrego.
Była taka zmęczona. Udawała, że nie ma ochoty na drzemkę, to dobre dla malu-
chów takich jak Anakin, ale oczy same jej się zamykały.
Tigris wepchnął rodzeństwo do kamiennego pokoju. Echo odbijało się od ścian.
Zatrzymał się, stojąc pomiędzy bliźniętami. Jainie tak chciało się spać, że oparła się o
niego. Prawie zasypiała na stojąco.
Tigris trzymał rękę na jej ramieniu. Była to jedyna ciepła rzecz na całym świecie.
Przez ułamek sekundy poczuła coś w rodzaju przyjaznego uścisku. Pomyślała, że może
chłopak zabierze ją do miejsca, gdzie będzie mogła się zdrzemnąć, i utuli do snu, tak
jak to robiła Winter. I wszystko będzie dobrze.
Ale po chwili przypomniała sobie, gdzie jest, dlaczego, a Tigris potrząsnął nią, by
się obudziła.
- To tutaj - powiedział. - Nic z tego. Tu nie śpimy w ciągu dnia. Nie ma czasu na
lenistwo!
- Nie śpię! - zaprzeczyła Jaina, co było tylko częścią prawdy.
- Ja też - dodał Jacen.
Czuła, że był tak samo śpiący jak ona. Hethrir musiał potraktować go tą samą
zimną mgłą co ją.
Ale kiedy znajdziemy się już w łóżku, wszystko będzie dobrze - pomyślała Jaina. -
Będzie nam ciepło, będę mogła wysunąć dłoń spod kołdry i on też, będziemy mogli się
trzymać za ręce. I choć nie będziemy mogli czytać w swoich myślach, będziemy mówić
szeptem.
Oczy Jainy zaszły łzami i wszystko się zamazało. Nigdy nie przypuszczała, że bę-
dzie musiała po kryjomu podawać rękę własnemu bratu. Nigdy nie myślała, żeby co-
kolwiek robić po kryjomu! Nie pamiętała, by kiedykolwiek nie mogła telepatycznie po-
rozumiewać się z Jacenem. Zmarznięta, zmęczona, głodna i samotna, znowu była bliska
łez. Od płaczu powstrzymała ją myśl, że już niedługo będzie mogła zastanowić się z
Jacenem nad tym, co mają dalej robić.
Tigris popchnął ich dalej do przodu. Doszli do małych drzwi. Chłopak otworzył je.
Przypuszczała, że za nimi musi znajdować się następny długi korytarz. Nie zdołałaby
przejść jeszcze jednego długiego korytarza.
Ale za drzwiami nie znajdowało się nic oprócz maleńkiego pokoiku, którego jedna
ściana miała szerokość drzwi, a druga była tylko dwa razy większa.
Jaina zatrzymała się, nie wiedząc, co robić. Może były gdzieś następne drzwi, ale
nie mogła dostrzec klamki czy automatycznej dźwigni ani nawet jej zarysu. Otwarte
drzwi wykonano z surowego drewna, a ściany pokoiku z brzydkiego szarego kamienia.
Tigris puścił rękę Jacena i pchnął go w głąb pomieszczenia.
Drzwi zatrzasnęły się za nim głucho.
- Jacen! Jacen! - płakała Jaina.
Wyszarpnęła się Tigrisowi i podbiegła do wejścia, walcząc z klamką. Ale Tigris
odsunął ją. Po drugiej stronie brat wykrzykiwał jej imię. Prawie go nie słyszała.
- Chodź - powiedział Tigris. - Nie bądź dzieckiem. Tutaj się nie krzyczy i nie hała-
suje. Jesteśmy dzielni.
Jaina odwróciła się do niego gwałtownie.
- Ja jestem dzielna!
Chciała go uderzyć, ale złapał ją za ręce i trzymał tak mocno, że nic nie mogła
zrobić.
- Jestem dzielna, ale chcę do mojego brata!
- Pora spać - oznajmił Tigris. - Rano nie będziesz się tak głupio zachowywać. Jaz-
da!
Może będę mogła porozmawiać z nim przez ścianę - myślała desperacko. - Może
nie będzie tak źle...
Odwróciła się pełna nadziei w stronę drzwi sąsiadujących z pokojem Jacena.
Tigris odepchnął ją od klitki brata i poprowadził przez środek wielkiego, kwadra-
towego przedpokoju. Otworzył drzwi do pokoiku tak samo małego, ale znajdującego
się możliwie najdalej od więzienia Jacena.
Tigris puścił jej rękę. Spojrzała na niego.
- Pokaż, że jesteś dzielna - rozkazał.
Popatrzył na pokój i Jaina domyśliła się, że chce, aby weszła tam bez gadania.
Wlepiła wzrok w jego duże czarne oczy.
- Chcę do domu - powiedziała.
- Wiem - odparł miękko. Zawahał się i skinął w stronę pokoiku. - Ale... nie mo-
żesz.
Weszła do środka. Nie miała wyboru. Zamknął za nią drzwi.
Upiorny szary kamień niknął w ciemnościach. Jaina rozglądała się za jakimś otwo-
rem, innym wyjściem. Starała się znaleźć sposób na zdemontowanie zamka lub zawia-
sów wielkich drewnianych drzwi. Nie znalazła nic z wyjątkiem paru wgłębień, powsta-
łych na skutek czyichś kopniaków.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
KRYSZTAŁOWA GWIAZDA VONDA N. McINTYRE Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
WIELKIE SERIE SF cykl Gwiezdne Wojny Han Solo na Krańcu Gwiazd Zemsta Hana Solo Han Solo i utracona fortuna Nowa nadzieja Imperium kontratakuje Powrót Jedi Spotkanie na Mimban Pakt na Bakurze Ślub księżniczki Leii Kryształowa gwiazda Dziedzic Imperium Ciemna Strona Mocy Ostatni rozkaz W poszukiwaniu Jedi Uczeń Ciemnej Strony Władcy Mocy Spadkobiercy Mocy w przygotowaniu Akademia Ciemnej strony KRYSZTAŁOWA GWIAZDA VONDA N. McINTYRE Przekład Magdalena Ostrowska Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Tytuł oryginału THE CRYSTAL STAR Ilustracja na okładce TOM JUNG Redakcja merytoryczna DOROTA LESZCZYŃSKA Korekta WIESŁAWA PARTYKA Copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd. All rights reserved Published originally under the title The Crystal Star by Bantam Books. For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83 - 7169 - 343 - 5 Dla Leight Brackett Z podziękowaniem dla Kevina J. Andersona Rebeki Moestry Anderson Marka Burne'a Johna H. Chalmersa Jane Hawkins O. Henry Marilyn Holt Andy'ego Hoopera Kate Shaefer Amy Thomson Janny Sihestein Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 1 Dzieci zostały uprowadzone. Leia biegła na oślep przez polanę, zostawiając w tyle dworzan, szambelana Munto Codru, doradców oraz młodą niańkę, która wbrew dworskiej etykiecie wtargnęła do prywatnych apartamentów Leii. Krwawiła z nosa i uszu, oszołomiona nie mogła wy- mówić słowa. Leia jednak zrozumiała od razu: Jaina, Jacen i Anakin zostali porwani. Pędziła teraz, mijając drzewa, w dół porośniętej delikatnym mchem ścieżki, wio- dącej do dziecięcego miejsca zabaw. Jaina wyobrażała sobie, że ścieżka jest gwiezd- nym traktem, prowadzącym statek w nadprzestrzeń. Dla Jacena była wielkim, tajemni- czym traktem - rzeką, a Anakin, który ze względu na swój wiek nie miał tak bujnej wy- obraźni, upierał się, że była to tylko zwykła leśna ścieżka wiodąca na łąkę. Dzieci uwielbiały las i łąkę, a Leia cieszyła się, słysząc okrzyki radości, kiedy przynosiły jej najprzeróżniejsze skarby: wijącego się robaka, kamień z wtopionym niby - klejnotem czy kawałek skorupki. Wspomnienie rozpłynęło się we łzach. Pantofel uwiązł w gęstym mchu i Leia po- tknęła się. Cudem uniknęła upadku i ruszyła dalej, podnosząc trochę wyżej suknię. Dawniej - pomyślała - dawniej ubrałabym się w porządne buty i spodnie. Jakie to głu- pie potykać się o własne ubranie! Z pewnością mogłabym pokonać odległość z gabine- tu do lasu bez zadyszki! A dyszała ciężko, z trudem łapiąc oddech. Popołudniowe, zielonkawe światło wypełniało przestrzeń. Odbijało się w luster- kach wody w miejscu, gdzie zwykły bawić się dzieci, tam gdzie kończył się las i zaczy- nała podmokła łąka. Leia biegła bez tchu, a nogi ciążyły jej, jakby były z ołowiu. Biegła, by poznać prawdę, straszną rzeczywistość, w którą jeszcze nie mogła uwierzyć. - Jak mogło do tego dojść? Jak coś podobnego mogło się wydarzyć? Odpowiedź - jedyna możliwa - przerażała ją. Księżniczka zdawała sobie sprawę, że w pewnym momencie utraciła zdolność wyczuwania obecności dzieci. Taki skutek mogła wywołać jedynie manipulacja Mocą. Leia dotarła wreszcie na łąkę. Pobiegła nad małe jeziorko, gdzie Jama i Jacen zwykłe pluskali się, bawili i uczyli pływać małego Anakina. Wybuch zniszczył delikatną trawę. Wokół rozprutej świeżo ziemi źdźbła były cał- kowicie sprasowane. To bomba ciśnieniowa! - z przerażeniem pomyślała Leia. Bomba ciśnieniowa wybuchła w pobliżu jej dzieci. Nie zginęły! - przekonywała samą siebie. Wiedziałaby, gdyby tak się stało! Na ziemi tuż obok krateru nieruchomo jak kłoda leżał Chewbacca. Krew wyraźnie odcinała się od kasztanowej sierści. Leia padła przy nim na kolana, nie zważając na błoto. Przeraziła się, że Wookie nie żyje, ale wciąż oddychał, choć mocno krwawił. Ucisnęła ręką głęboką ranę na jego nodze. Próbując zatamować upływ krwi, starała się go ratować. Jednak silne uderzenia pulsu gwałtownie wyrzucały czerwony strumień. Wookie, podobnie jak niańka, krwa- wił z uszu i nosa. Straszliwy, żałosny dźwięk wydobywający się z jego gardła nie był jękiem bólu, ale płaczem spowodowanym wściekłością i wyrzutami sumienia. - Leż spokojnie! - powiedziała Leia. - Leż, Chewbacco! Lekarz zaraz przyjdzie, wszystko będzie dobrze. Co się tutaj stało, och, co się stało?! Znów zapłakał, a Leia zrozumiała, że Chewie pragnie umrzeć z rozpaczy. Trakto- wał jej rodzinę jak swoją własną. Była jego Honorową Rodziną, a on zawiódł, nie po- trafił ustrzec dzieci. - Nie wolno ci umierać! Musi żyć. Musi - pomyślała. - Tylko on może mi powiedzieć, kto porwał moje dzieci. - Nie odchodź! Proszę, nie odchodź! Doradcy i szambelan właśnie wybiegli z lasu. Depcząc delikatną, wysoką trawę, raz po raz krzyczeli ze złości, ponieważ kaleczyły ich cienkie źdźbła. Dzieci zawsze swobodnie biegały po łące nie pozostawiając po sobie śladów, lecz nigdy nie spotkała ich żadna krzywda. Trawa ustępowała przed nimi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaczarowana dla moich zaczarowanych dzieci - pomyślała Leia. - Sądziłam, że potrafię je ochronić, że nigdy nic im się nie stanie. Gorące łzy spłynęły po policzkach księżniczki. Dworzanie, doradcy i straże zebrali się wokół niej. - Pani - powiedział bezradnie szambelan Munto Codru. W pełnym słońcu i na sil- nym wietrze twarz pana Iyona stała się purpurowa. Nie wyglądał najlepiej. - Gdzie lekarz? - szlochała Leia. - Dajcie lekarza! - Wysłałem już po niego, pani. Iyon usiłował nakłonić ją, by wstała, sam chciał zatamować płynącą z rany krew, ale księżniczka powstrzymała go ostrym słowem. Puls Chewie'ego słabł. Leia bała się, że to już koniec. Nie umrzesz - powiedziała w myślach. - Nie wolno ci umierać. Nie dopuszczę do tego! Aby go wzmocnić, użyła całej swej wiedzy, ale ta okazała się niewystarczająca. Leia żałowała, że obowiązki dyplomatyczne nie pozwoliły jej na dogłębne studia nad Mocą. Nie potrafiła posłużyć się nią, aby uratować Wookiego. Wiedziała, że jeśli nie zdoła zatrzymać krwotoku, Chewie umrze. Mogła to jednak zrobić tylko mechanicznie, próbując w dalszym ciągu uciskać miejsce powyżej rany. Przez pole biegła lekarka. Przed nią, niosąc torbę z instrumentami i lekarstwami, pędził wyrwulf. Zobaczywszy zwierzę, Leia przypomniała sobie, że z dziećmi bawił się wyrwulf Iyona. On także zniknął. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Doktor Hyos uklękła obok Leii. Zbadała ranę. - Dobra robota - rzekła z aprobatą. - Możesz już odejść, księżniczko - powiedział szambelan. - Jeszcze nie — zaprotestowała Hyos. - Mam tylko cztery ręce, a księżniczka bar- dzo mi pomaga. Wyrwulf przysiadł pomiędzy Leią i doktor Hyos. Leia wzdrygnęła się. Wyrwulf wolno odwrócił masywną głowę w jej stronę i wytrzeszczył wielkie błękitne oczy, przysłonięte zazwyczaj pokrytymi czarną sierścią brązowymi powiekami. Sapał i ślinił się, wystawiając pomiędzy dolnymi kłami wielki jęzor. Miał grote- skowy pysk. Wydobywający się stamtąd gorący, cierpki odór przyprawiał Leię o dresz- cze. Cztery ręce lekarki, zwykle ociężałe, poruszały się szybko, szukając czegoś w ko- szu przytroczonym do boku wyrwulfa. - Widzisz, co teraz robię - mówiła łagodnie. - Najważniejszy jest krwotok. Nasza księżniczka go zatrzymała. Hyos mówiła do wyrwulfa, wyjaśniając mu każdą swoją czynność. Wyciągnęła z jednej przegródki bandaż elastyczny, z drugiej wybrała odpowiednie lekarstwo. Jej długie złote palce były zwinne i pewne. Leia starała się nie tracić nadziei, choć ręce miała zalane gorącą krwią Chewie'ego. Wookie zamknął oczy i przestał się poruszać. - Bandaż jest już zaciśnięty, moja księżniczko - rzekła doktor Hyos - możesz za- brać ręce. Leia wykonała polecenie. Lekarka docisnęła bandaż do boku Chewie'ego powyżej ręki Leii. Rana została przykryta sierścią. Wyrwulf patrzył, wywieszając język. Leia usiadła na piętach. Miała sztywne ręce, poplamione ubranie, ale widziała wszystko zdumiewająco wyraźnie. Doktor Hyos zbadała Chewbaccę, marszcząc brwi na widok wysychających stru- żek krwi sączącej się z jego nosa i uszu. - To bomba ciśnieniowa... - stwierdziła. Leia pamiętała jak przez mgłę pojedyncze uderzenie pioruna. Pamiętała, że pomy- ślała wtedy leniwie, iż zanosi się na deszcz i Chewbacca wkrótce przyprowadzi z łąki bliźnięta i Anakina. Mogłaby wtedy oderwać się na chwilę od swych obowiązków, aby ich przytulić, pozachwycać się najnowszymi skarbami, potowarzyszyć malcom podczas jedzenia. Był środek popołudnia. Kiedy zdążyło zrobić się tak późno, skoro jeszcze przed chwilą była pora drugiego śniadania? - zastanawiała się Leia. - Pani... - zaczął szambelan Iyon. Nie próbował już zachęcać jej do odejścia. - Zamknąć port - rozkazała Leia. - Zablokować drogi. Czy możecie przesłuchać niańkę? Sprawdzić zarządzających portem. Czy istnieje możliwość, że porywacze zdo- łali opuścić planetę? Obawiała się, że cokolwiek teraz zrobi, będzie za późno. Ale jeśli już uciekli, mogę dogonić ich ,.Alderaanem" - pomyślała. - Mogłabym ich złapać, mój mały statek dopędzi każdego. - Pani, zamkniecie portu nie byłoby zbyt rozsądne. Przeszyła go wzrokiem, na- tychmiast podejrzewając człowieka, któremu jeszcze przed chwilą ufała. - Zabrali twojego... - zawahała się, niepewna, co powinna teraz powiedzieć. - Mojego wyrwulfa, pani - powiedział. - Tak. - To był twój wyrwulf. Nie zależy ci na nim? - Bardzo mi zależy, pani. Aleja rozumiem naszą tradycję, ty zaś, wybacz, nie ro- zumiesz. Zamykanie portu kosmicznego nie jest konieczne. - Porywacze będą próbowali uciec z Munto Codru - odparła. Pan Iyon rozłożył swe cztery ręce. - Nie zrobią tego. Obowiązują tu pewne zwyczaje - odpowiedział. - Jeśli je uzna- my, dzieciom nic się nie stanie - to także jest tradycją. Leia wiedziała o panującym na Munto Codru zwyczaju porywania, a następnie żą- dania okupu. Właśnie to było powodem, dla którego Chewbacca kręcił się stale tak bli- sko dzieci. Dlatego też staremu zamkowi zapewniono dodatkową ochronę i straż. Dla ludzi z Munto Codru porwania były ważną politycznie, sportową rozgrywką. Leia nie zamierzała jednak w niej uczestniczyć. - To najbardziej zuchwałe porwanie, jakie widziałem - stwierdził szambelan. - I najbardziej okrutne - dodała Leia. - Ranny Chewbacca! I ta bomba ciśnienio- wa... moje dzieci... - przestawała panować nad głosem, powoli ogarniało ją przerażenie. - Porywacze detonują bomby ciśnieniowe tylko po to, aby dowieść swojej siły, pa- ni - rzekł Iyon. - Ale porwania miały nikomu nie wyrządzać krzywdy. - Nikomu spośród szlachetnie urodzonych, księżniczko Leio - odparł. - Mój tytuł brzmi: „Władczyni Nowej Republiki" - odpowiedziała za złością. - Nie „Księżniczka". Nigdy więcej tak do mnie nie mów. Świat, w którym byłam księżnicz- ką, dawno przestał istnieć. Żyjemy w Republice. - Wiem o tym, pani. Wybacz, proszę, nasze staromodne przyzwyczajenia. - Muszą wiedzieć, że nie mają szans - oświadczyła Leia. - Ani otrzymania okupu, ani ucieczki. A jeśli... - nie potrafiła się zmusić, aby wymówić słowo „skrzywdzą". - Jeśli wolno mi coś doradzić w tej sprawie... - zaczął szambelan, nachylając się w jej kierunku. - Jeśli tym razem postąpisz według reguł Republiki, możesz mieć poważ- ne problemy. - Porywacze są pewnie bardzo odważni - z widoczną aprobatą powiedziała doktor Hyos. - Ale są jednocześnie młodzi i niedoświadczeni. Z jakiej rodziny pochodzą? - popatrzyła na Iyona. - Może Sibiu? - Sibiu nie mają odpowiednich zasobów - odparł szambelan. Kimkolwiek są - pomyślała Leia - potrzebowali jedynie Mocy. Ciemnej strony Mocy. Pan Iyon wskazał ręką na stratowaną ziemię i na Chewbaccę. - To wymagało użycia promienia ściągającego. Musieli mieć powiązania z uzbro- jonymi przemytnikami, od których uzyskali bombę ciśnieniową. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- W takim razie to byli Temebiu. - Bardzo możliwe. Są ambitni - rzekł szambelan. - Ja im dam ambicję - mruknęła Leia. - Pani, błagam. Twoim dzieciom nic się nie stanie, nie może się stać, jeśli porywa- cze chcą osiągnąć swój cel, jakim jest okup. Dla dzieci będzie to wspaniała przygoda... - Nasz przyjaciel Chewbacca omal nie stracił życia! - zawołała Leia. - Dla moich dzieci ani dla mnie to nie jest zabawne! - Co za pech - skwitował to szambelan. - Najprawdopodobniej nie pojął istoty na- szej tradycji. Nie potrafił się poddać. - Zamknąć port - powtórzyła Leia sznurując usta, jej głos zabrzmiał ostro. Była zbyt wściekła, aby zareagować na komentarz szambelana. - Nie dam im nawet szansy ucieczki z Munto Codru. - Bardzo dobrze - powiedział Iyon. - To jest możliwe... ale musimy być ostrożni. Powinniśmy postępować tak, aby ich rozbawić, a nie obrazić... - jego głos był pełen rozwagi. Lekarka zbadała puls Chewie'ego, rana była już zasłonięta, nie można więc było do niej zajrzeć. - Jest. Wyraźny. Dobrze. Teraz do gabinetu. Chewbacca, półprzytomny, patrzył na Leię nieodgadnionym wzrokiem. - Medycyna polowa - rzekła Hyos. - Od dawna się tym nie zajmowałam. Nawet nie myślałam, że będę jeszcze oglądać pole bitwy. - Ja też - odpowiedziała Leia. Wyrwulf zawył. Leia rzadko martwiła się o bezpieczeństwo Jainy, Jacena i Anakina. Oczywiście myślała o tym, wydawała odpowiednie zarządzenia. Rozmawiała na ten temat z nianią Winter, z Hanem i Lukiem, a także szalenie troskliwym See - Thre- epio. Sama sporadycznie się tym przejmowała. Zawsze była świadoma niebezpie- czeństw. Zaprzestanie treningu nie spowodowało u niej zakłóceń w wyczuwaniu dzieci. Poza tym, gdyby nawet sama nie zauważyła niczego podejrzanego, z pewnością wie- działby o tym Luke. Winter za dzieci oddałaby życie. Ponadto zwykle rodzinie Leii to- warzyszył Chewbacca, który dużo czasu spędzał z maluchami. Kto lepiej potrafiłby za- dbać o ich bezpieczeństwo? Sam Han, najdroższy Han, zabiegał o utrzymanie pokoju. Wszystkie dzieci, nie tylko potomstwo tych, którzy obalili Imperium, powinny być bezpieczne. Leia była tego samego zdania. Szła teraz za pomocnikami doktor Hyos, którzy nieśli na plecach Chewbaccę, po- dążając do gabinetu lekarskiego, mieszczącego się w wiekowym zamku Munto Codru. Czuła się bardzo samotna. Han i Luke wyjechali, a ona wyraziła na to zgodę. Win- ter udała się na eskapadę o charakterze całkowicie pokojowym, na konferencję doty- czącą zaginionych dzieci. Była teraz daleko stąd. Leia nie była zachwycona tą zbieżnością faktów. Czekała pod gabinetem, w którym lekarka wraz z asystentami starała się opatrzyć ranę Chewie'ego. Służący i giermkowie krążyli niezdecydowanie, dopóki Leia grzecz- nie ich nie odesłała. Przed drzwiami gabinetu wyciągnął się wygodnie wyrwulf. Hyos pozostawiła go na straży, tłumacząc, że jest za młody, aby wejść do środka. Drzemał, szczerząc swe straszne zębiska, a jego łeb kołysał się rytmicznie. Szambelan Iyon wszedł spiesznie do wyłożonej kamieniem poczekalni. - Żadnych śladów - powiedział. - Nie ma żadnych śladów. Porywacze są bardzo sprytni i zuchwali. Pani, musimy czekać na jakiś znak od nich. - Czekać?! - wykrzyknęła Leia. - To nie wydaje się rozsądne. Kiedy była młodsza, wybrałaby z pewnością bardziej dosadne określenia. Głupota. Idiotyzm. Teraz jednak musiała się liczyć ze słowami. - Rano zażądają okupu - próbował ją uspokoić szambelan. - Rano! Do rana mogą nam uciec! - Nie mogą, pani. Port jest zamknięty. Poza tym nie mają powodu, by uciekać. - Zyskali już dwie godziny - powiedziała Leia. - Ludzie, którzy ukradli moje dzie- ci, ukradli też dwie godziny! Szambelan zmarszczył brwi. - W jaki sposób? Pracowałaś, pani, przez całe południe. Chronometry działają prawidłowo, słońce jest na swoim miejscu... - nie dokończył, uświadamiając sobie, że jego kiepski żart nie poprawi jej nastroju. - Zyskali dwie godziny - powtórzyła Leia. - To nie byli zwykli kidnaperzy! Zwy- czajni kidnaperzy nigdy nie zdołaliby przedostać się przez nasze fortyfikacje, nie ubie- gliby Wookiego, nie mogliby ukraść nam czasu! - Tak jak wyjaśniłem, pani, Munto Codru ma porywaczy o niezwykłych kwalifika- cjach. - Spojrzał na nią ze smutkiem. Wydaje mu się, że to strach i żal przemawiają przeze mnie - pomyślała Leia. — Gdybym mu powiedziała, że o wszystko podejrzewam przedstawiciela ciemnej strony Mocy, Iyon mógłby pomyśleć, że postradałam rozum. Drzwi gabinetu się otworzyły. Doktor Hyos pogłaskała po łbie wyrwulfa, podeszła do Leii i wzięła ją za ręce. Każdą dłoń Leii ściskały dwie z czterech rąk lekarki. - Chewbacca wyzdrowieje - zakomunikowała. - Bomba ciśnieniowa wyrządziła pewne szkody, minie trochę czasu, zanim Wookie zacznie słyszeć. Będzie słaby, dopó- ki organizm nie wyprodukuje krwi w miejsce utraconej. - Mówił ci coś...? - Nie wydawało się, aby coś mówił. Leio, moja księżniczko, on musi jak najwięcej spać, inaczej jego życie będzie w niebezpieczeństwie. - Wysłałeś wiadomość do Hana i Luke'a? - zapytała szambelana. - Tak, pani, ale przykro mi, są zbyt blisko Stacji Crseih, która znajduje się w ukła- dzie słonecznym o bardzo silnym oddziaływaniu. Czarna dziura i jej kwantowy, krysta- liczny towarzysz. To one uniemożliwiają przesyłanie informacji. - Wobec tego musimy wysłać po nich statek. - Pani, port jest zamknięty. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- To ja go zamknęłam! Mogę rozkazać, aby statek opuścił planetę! Troskliwie i delikatnie, aby dodać jej otuchy, wziął ją za rękę. - Port jest zamknięty z powodu dysfunkcji wyposażenia torowego - powiedział. - Musimy utrzymać tę wersję. Jeśli odleci chociaż jeden statek i wyjdzie na jaw, że było to tylko mydlenie oczu, porywacze będą śmiertelnie obrażeni. - Twierdziłeś przecież, że i tak się domyśla. - Porywacze - rzekła lekarka - wiedzą, my wiemy. Wszyscy pozostali mogą się tylko domyślać. To nie ma znaczenia. Ważne są pozory, a nie to, jak wygląda prawda. - Doktor Hyos ma rację, pani - zgodził się szambelan. - Błagam, zajmij się swoimi popołudniowymi spotkaniami, jak gdyby nic się nie stało. Zdobądź się na męstwo, za które tak bardzo cię szanujemy. Przez wzgląd na swe dzieci. Leia usiłowała ukryć drżenie i starała się myśleć jasno. Zanim statek dotrze do Hana, i tak stanie się to, co ma się stać. Zatem wysyłając po niego niczego nie zyskam. - Wracam do gabinetu - stwierdziła. - Dokończę spotkania. Jeśli nie dowiemy się niczego od... jeśli nie dowiemy się niczego przed zachodem słońca... - Do rana, pani, proszę. - Twarz szambelana była pełna niepokoju. - Do rana, gwa- rantuję, otrzymamy wskazówki. - Odbędę te spotkania. - Leia wyszła z poczekalni. - Leio... - powiedziała doktor Hyos. - Pani... - rzekł szambelan. - O co chodzi?! - spojrzała na nich ze złością. Szambelan Iyon, gestykulując bez- radnie, wskazał na jej zakrwawione ręce i ubrudzoną błotem suknię. Widywałam się z ambasadorami i głowami państwa w o wiele mniej eleganckich ubraniach - pomyślała. - W gorszych i bardziej brudnych. Leia zmyła z rąk ślady krwi. Suknia nie nadawała się do niczego, była zakrwawio- na i ubłocona, a ostra trawa w wielu miejscach pocięła delikatną tkaninę. Cisnęła suknię do neutralizatora, razem z pantoflami. Stała w łazience, w samej koszuli i trzęsła się z zimna. Przymknęła powieki, starała się nie myśleć o potarganych włosach, zesztywnia- łej twarzy i nieruchomo patrzących oczach. Szukała spokoju i ukojenia. Z pokoju dał się słyszeć świergot Artoo - Detoo. Robot podjechał bliżej. W tym samym momencie Leia usłyszała dziecinny, wysoki i niepewny głos, powtarzający nie- ustannie: - Nie, nie pamiętam, nie pamiętam... Artoo - Detoo zaśpiewał. Leia poszła w kierunku, skąd dobiegał głos. Weszła do sypialni, gdzie jedwabne kilimy delikatnie pieściły jej nagie stopy. Ujrzała przerażoną Codru - Ji, rdzenną miesz- kankę Munto Codru. - Nie wiem, nie pamiętam - powiedziała cofając się dziewczyna. W wejściu pojawiły się najpierw przednie stopy Artoo - Detoo, na których wjecha- ło jego walcowate ciało, a na końcu kopułka i tylna stopa. Popchnął Codru - Ji w kie- runku Leii. - Ja widziałam tylko, jak ten mały uciekał, a ten duży został ranny... ja tylko bie- głam po pomoc. Była to służąca, która zawiadomiła o porwaniu. Z jej twarzy zmyto już krew, opa- trzono rany, podartą suknię zastąpiono szpitalnym fartuchem. Leia podeszła do niej. - Och, moja kochana. - Służąca nie zareagowała. Leia dotknęła jej górnych ra- mion. Wystraszona dotykiem dziewczyna podskoczyła i obróciła się w powietrzu. Opa- dła i gwałtownie się cofnęła, jej cztery ręce zaciśnięte były w pięści. Kiedy zobaczyła Leię, oczy rozszerzyły się jej z przerażenia. - Przebacz mi, przebacz... Leia wzięła ją delikatnie za niższą rękę i popchnęła do pokoju. - Dlaczego nie jesteś w łóżku? - spytała. - Powinnaś wypoczywać, aby wyzdro- wieć. - Ten mały robot przyszedł do mnie i zrozumiałam, że muszę prosić cię o przeba- czenie. - Artoo, jak mogłeś! - zbeształa go Leia. - Sprowadź szybko doktor Hyos! Robot zapikał, odwrócił się i posunął się naprzód, ale ciągle się wahał. - Pośpiesz się! Artoo zaświergotał i czmychnął czym prędzej. Leia poprowadziła służącą w kie- runku łóżka i pomogła jej usiąść. Początkowo dziewczyna się opierała. - Nie wolno mi siedzieć. - Wszystko w porządku - powiedziała Leia. - To nie ceremonia. Leia usiłowała ją nakłonić, aby usiadła, ale kolana służącej były jak zablokowane. Leia nie nalegała dłużej, lecz sama stanęła obok. - Uratowałaś Chewie'emu życie - rzekła. - Zaalarmowałaś wszystkich. Służąca gapiła się na nią bezmyślnie. - Pani, przepraszam, nie słyszałam... - zakryła rękami uszy. Zaczęła płakać, ciche łkania wstrząsały jej ciałem. - Nie wiem, co się stało... - Głos jej się załamywał. - Bawili się tam, i wtedy... - wstrząsnął nią dreszcz. Leia zastanawiała się, czy dziewczyna jeszcze raz przeżywa wybuch bomby ciśnieniowej. - Ja... ja musiałam zasnąć, pani. Powinnaś mnie wygnać. A kiedy się obudziłam, maluchy zniknęły i... - Dotknęła małżowin uszu. Wydobyła z siebie wysoki, świszczący dźwięk w jej własnym języku. - Wiem tylko tyle, że pan Chewbacca został ranny, a ja, pani, ja nie słyszę! Leia objęła ją niezgrabnie, z powodu jej odmiennego kształtu, ale czule. Próbowa- ła uspokoić dziewczynę. Weszła doktor Hyos, oburzona, że ktoś zakłóca spokój jej pacjentki. - Nie mam pojęcia, co myślał Artoo, przyprowadzając ją tutaj - powiedziała Leia. - Nie powinna przebywać na górze, to oczywiste. - Nie powinna być na dole - tajemniczo odparła lekarka. - Ale masz rację, ona mu- si odpocząć i dojść do siebie. Niania wyrwała się Hyos i uścisnęła ręce Leii. - Tak mi przykro - rzekła. - Wybaczam ci - powiedziała Leia wolno i wyraźnie. - Wybaczam ci. Słyszysz? Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Codru - Ji zawahała się, następnie skinęła głową i pozwoliła doktor zabrać się z pokoju. Artoo - Detoo został w apartamencie Leii. Przez cały czas gwizdał i zrozpaczony kręcił się w kółko, podczas gdy ona się ubierała. Irytowały ją te odgłosy, ale on nie mógł przestać, nie mógł stać bezczynnie, lecz także nie potrafił wytłumaczyć, co go tak niepokoi. Pojechał za nią, kiedy opuściła apartament. Po chwili skierował się do koryta- rza, który prowadził na dziedziniec. Leia wzruszyła ramionami i pomaszerowała w kie- runku gabinetu. Artoo - Detoo gwizdał uparcie. - Nie mogę - powiedziała Leia. - Muszę... stwarzać pozory. Weszła do gabinetu. Zazwyczaj nieomylny herold spojrzał na nią krytycznie i zrobił krok w jej kierun- ku, chcąc zapewne pokazać wyjście. Dopiero wtedy ze zdziwieniem ją rozpoznał. Była ubrana w wyjątkowo prosty strój. - Jej Wysokość, Władczyni Nowej Republiki, córka... - Nie czas na odczytywanie całej listy! - przerwała Leia. Herold umilkł. Wszyscy zebrani, jej pomocnicy i doradcy, a także domownicy wytrzeszczyli na nią oczy z za- kłopotania. Szambelan zrobił niezdecydowany krok w jej stronę. Leia przeszła przez salę, a jej buty stukały głośno o wypolerowaną kamienną po- sadzkę. Zajęła miejsce wśród ustawionych w krąg krzeseł, oparła się wygodnie i zało- żyła nogę na nogę. Sztywna tkanina jej nowych spodni zaszeleściła. Księżniczka zdoła- ła zachować spokój. - Wybacz, ambasadorze Kirlian - zaczęła, patrząc w kierunku przedstawiciela prowincji Kirl. - Wdzięczna ci jestem za cierpliwość. Mieliśmy drobny... drobny pro- blem rodzinny. - Zmusiła się do najbardziej ujmującego uśmiechu, na jaki było ją w tej chwili stać. - Wiesz, jak to jest... - próbowała dalszych wyjaśnień, ale głos nagle jej się załamał. Przystojny ambasador, którego imię pochodziło od nazwy prowincji Kirl, rozłożył cztery ręce i odpowiedział uśmiechem. - Wiem, jak to jest - rzekł. - Wielokrotnie przerywałem moją pracę, jak to określi- łaś, z powodu drobnych rodzinnych problemów. Przeprosiny nie są konieczne, choć to z twej strony szlachetne i łaskawe. Zwykle wspaniałe maniery Kirla bawiły ją, a czasem była nimi nawet oczarowana. Teraz jednak miała uczucie, że jego słowa trwają w nieskończoność. Dzień potoczył się dalej bez zakłóceń. Zagmatwana polityka Munto Codru zakła- dała, że księżniczka musi przyjmować ambasadorów wszystkich niepodległych państw, a była ich nieogarnialna liczba. Sam Munto Codru politycznie nie miał prawie żadnego znaczenia dla Republiki. Większość energii wykorzystywał na zdobycie własnej poli- tycznej odrębności. Jego obywatelom poświęcano tylko tyle czasu i uwagi, ile zostało po załatwieniu wszystkich problemów dotyczących współpracy międzyplanetarnej. La- ta trwało, zanim zdobyli zgodę, aby wybrać szambelana, rok, by obsadzić na tym urzę- dzie Iyona. Dopiero gdy zabrzmiał dzwon wieczorny, ambasador pokłonił się i wycofał. Kiedy służba zamknęła drzwi gabinetu, zebrani przenieśli się do poczekalni, gwiżdżąc i szep- cząc w ich ojczystym języku. Drzwi zamknięto z trzaskiem. - Jakieś wieści? - spytała Leia napiętym głosem. - Nie, pani - odrzekł szambelan. - Ale nie powinniśmy oczekiwać niczego przed ranem. Taka jest tradycja. - Ci ludzie - rzekła Leia. - Czego chcieli? Jesteś pewien, że to nie byli porywacze, którzy chcieli ze mną rozmawiać? - Jacy ludzie? - Ci, którzy są ciągle w mojej poczekalni. - Żaden z nich nie jest godny twej uwagi, pani, i nie ma nic ważnego do powie- dzenia - stwierdził szambelan. - Jedyne czego pragną, to aby po powrocie do domu móc opowiadać: „Spotkałem księżniczkę, rozmawiałem z samą władczynią Nowej Republi- ki!" - Mimo to chcę z nimi porozmawiać. - Wrócą. Chodź, musisz coś zjeść. Jutro będziesz negocjować w sprawie okupu, dzieci wrócą do domu i wszystko będzie jak dawniej. Leia zmusiła się do oderwania zaciśniętych kurczowo rąk od poręczy krzesła. Na ciężkim, atłasowym obiciu widniały głębokie ślady po paznokciach. Leia pobiegła do gabinetu lekarskiego. Hyos stała przy swoim biurku. Oczy miała zamknięte, drzemała na stojąco, z rozciągniętymi czterema rękoma, delikatnie się kiwa- jąc, jakby w powolnym tańcu lub kołysana lekkim wietrzykiem. Leia nigdy przedtem nie widziała śpiącego rdzennego obywatela Munto Codru. Jaka dziwaczna pozycja - pomyślała. - Czy to normalne? Może tylko czasem tak śpi? A może po prostu zasnęła na stojąco. Jeszcze chwila, a zrobię to samo. Wyrwulf leżał u stóp lekarki. Podniósł przerażający łeb i spojrzał na Leię jasnymi ślepiami. Sapnął i ponownie ułożył głowę na przednich łapach. Oczu jednak nie za- mknął. Leia nie miała żadnych powodów, aby się go bać, ale jego obecność ją rozpra- szała. Księżniczka pozwoliła lekarce spać dalej. Ostrożnie, szerokim łukiem ominęła wy- rwulfa i weszła do izolatki, w której leżał Chewbacca. Hamak kołysał jego wielkim cielskiem. Chewie nogę miał owiniętą specjalnym bandażem. Leia obawiała się, że Wookiego umieszczą w zbiorniku regeneracyjnym i nie będzie mogła się z nim w żaden sposób porozumieć. Była więc mile zaskoczona. Usiadła na krześle i przyglądała się leżącemu, trochę zniecierpliwiona. Miał płytki i przyspieszony oddech. Chciała, aby się obudził. Pragnęła z nim porozmawiać, dowie- dzieć się, co widział. Czy on także stracił te dwie godziny, a może wie, co się wydarzy- ło, i rozwieje jej wątpliwości? I oczywiście chciała też go uspokoić, powiedzieć, że za nic go nie wini. Nagle zalała ją fala wściekłości, tak silna, że Leia na moment wstrzymała oddech. To przecież nieprawda. Winiła go. Była na niego wściekła. Nie znajdowała nic, co mogłaby powiedzieć mu na pocieszenie. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Wstała i wycofała się z izolatki. Zamknęła drzwi, odwróciła się i wpadła na doktor Hyos. - Och! Zobaczyłam, że śpisz i nie chciałam cię budzić. - Rozmawiałaś z Chewbacca? - Nie, ja... - Nie mogła się przecież przyznać do tego, co czuje do najstarszego i najwierniejszego przyjaciela Hana. - Czy nie jest zbyt spokojny? - Oczywiście. Jest poważnie ranny. - Czy zdarzyło ci się już leczyć Wookiech? - Nie, Chewbacca jest pierwszym z tego gatunku, który odwiedził nasz świat. - Skąd wobec tego możesz wiedzieć, jak go leczyć? - To mój zawód. Nigdy też nie leczyłam ludzi, ale gdy ogłoszono twoją misję, stwierdziłam, że w moim interesie leży dowiedzieć się czegoś o istotach, które nas od- wiedzą. - Szczęściarz z niego - powiedziała Leia. Nie ma żadnych zmartwień - pomyślała - tylko zapomnienie. Do czasu kiedy wy- zdrowieje i odzyska przytomność, ja się dowiem... i przeżyję piekło. - Jest poważnie ranny - przypomniała Hyos - i stracił wiele krwi. Gdyby był szczę- ściarzem, nie leżałby teraz tutaj. - Czy możesz go obudzić? Tylko na chwilę? Jeżeli coś widział, cokolwiek... - Służąca nic nie widziała i nie słyszała. Wątpię, czy Chewbacca wie więcej. To duże ryzyko budzić go teraz. - Ale on być może... - To niepotrzebne ryzyko. Doktor Hyos skierowała Leię do wyjścia, odciągając ją od izolatki Chewie'ego. - Miałaś długi, ciężki dzień - powiedziała lekarka. - Spróbuj odpocząć. Porwania, w dodatku przeprowadzone po mistrzowsku, nigdy nie są łatwym przeżyciem. Ale ju- tro... Przerwał jej wysoki, ostry dźwięk. Pobiegła do pokoju obok. Leia podążyła za nią. Wyrwulf zrobił to samo. Jego pazury głośno stukały o podłogę. Służąca stała na środku pokoju, wciąż ubrana w miękki szpitalny fartuch, wypro- stowana jak żołnierz na posterunku. Lekarka zatrzymała się przed nią, pogłaskała po delikatnych włosach i próbowała uspokoić. Mówiły do siebie w swojej mowie, po- gwizdując i świergocząc w tonacji, której słuch Leii nie potrafił wychwycić. Po chwili służąca znów drzemała. Hyos zostawiła ją, ale wyglądała na zmartwioną. - Wyzdrowieje? - spytała niepewnie Leia. - Ciągle tu jesteś? - Lekarka była wyraźnie zaskoczona. - Tak czy nie? - upierała się księżniczka. - Bomba uszkodziła jej słuch. - Ale rozmawiałyście ze sobą, słyszała cię. Wyzdrowieje, prawda? - Obawiam się, że już nigdy całkowicie nie odzyska zdrowia. Ale będzie żyć. - To dobrze — stwierdziła Leia. - Jak to?! - wykrzyknęła zdumiona Hyos. - Dobrze, że będzie żyła. Oczywiście! - Nasz słuch jest bardziej wrażliwy od waszego, delikatniejszy. Najbardziej intym- ne rozmowy odbywają się w najwyższych rejestrach - wyjaśniła łagodnie Hyos. - Wy- obraź sobie, że twoje ciało jest sparaliżowane. Że twoje zmysły zostały zredukowane o połowę. Wszystkie. Być może wy, ludzie, jesteście w stanie znieść takie życie, ale jej przyszłość będzie... trudna. - Ach - powiedziała Leia - nie wiedziałam. Tak mi przykro. - Patrząc na Codru - Ji poczuła nowy przypływ współczucia. - Czy nie byłoby jej wygodniej, gdyby leżała? - Dorośli nie sypiają leżąc. Wyrwulf uniósł głowę i zerknął na Leię. - Idź - poprosiła łagodnie lekarka - odpocznij. Leia rzuciła się na łóżko, szlochając z bezsilności. Jak mogła przeżyć ten niezno- śny, nie kończący się dzień? Bolały ją mięśnie i nie mogła sobie z tym poradzić. Żało- wała, jak często w przeszłości, że obowiązki nie zostawiały jej czasu na studiowanie drogi Jedi. Założę się, że Luke rozkazałby po prostu: „Dosyć, przestańcie być spięte" - pomy- ślała Leia zawistnie. - Albo powiedziałby do siebie: „Nie czuję żadnego bólu". I prze- stałby go odczuwać. Jak mogę czekać do rana na wiadomość od porywaczy? Wierzyła zapewnieniom szambelana, że mistrzowskie porwania nie mają na celu zrobienia krzywdy ich ofiarom. Do tej pory wierzyła, że jej dzieci nie są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeśli porywacze nie mają nic wspólnego ze zwolennikami ciemnej strony... Musieli mieć. Szambelan i doktor Hyos, nad wyraz godni podziwu, uważali tego typu porwania za sport honorowy. Ale ci, którzy uprowadzili dzieci Leii, byli okrutni i bezwzględni. Okaleczyli Chewbaccę i służącą, gdy ci byli nieprzytomni, bezbronni. Bomba ciśnieniowa! - pomyślała Leia. - Nie wybuchła po to, aby ułatwić porwa- nie, detonowano ją, aby zatrzeć dowody. Dowody na to, że ktoś wykorzystał ciemną stronę Mocy... Leia leżała na plecach i pozwoliła płynąć łzom. Przezroczysty, pokrywający strop kamień świecił perłową poświatą, a jego zawiła, delikatna rzeźba była równie tajemni- cza dla niej jak dla innych. Mieszkańcy Munto Codru wykorzystywali te wiekowe zamki jako prowincjonalne stolice albo też unikali ich, uważając je za miejsca nawie- dzone. Przedstawiciele poprzedniej cywilizacji wybudowali te labirynty i opisali ich historię, rzeźbiąc na kamiennych tablicach, które były tak cienkie, że wyglądały jak po- lerowane wodą szkło. Cywilizacja zniknęła, pozostawiając po sobie tylko te zamki i niemożliwe do odszyfrowania opowieści. Obraz rzeźbionego sufitu rozmazał się w gorących łzach Leii. W sąsiednim pokoju zadzwonił dzwonek. Leia podniosła się z wysiłkiem. Może są jakieś wieści! - pomyślała. Wybiegła z sypialni. W drzwiach stał pan Iyon. - Czy słyszałeś...? - spytała z nadzieją w głosie księżniczka. - Nie, pani - odparł. - Zapewniam cię, skontaktują się z nami rano. - Mogą być gdziekolwiek! Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Nie, są w pobliżu - próbował ją uspokoić szambelan. - Nie ma ich tutaj! - zaprzeczyła Leia. - Czekaliśmy wystarczająco długo. Do tej pory z pewnością uciekli. - Pani, nie musieli uciekać, wygodniejsze jest dla nich pozostanie tutaj. Zwłaszcza z małymi dziećmi. Mogą być nawet w zamku. - W zamku? Jak? Nie ma ich tutaj! - Gdzież by znaleźli lepszą kryjówkę? Zamek ma tysiące lat. Piwnice i tunele cią- gnące się pod ziemią dochodzą nawet do gór... - Wiedziałabym! Nie rozumiesz, wiedziałabym, gdyby byli blisko! Musimy rozpo- cząć poszukiwania. Szambelan popatrzył na nią poważnie. Delikatnie ujął ją pod rękę i zaprowadził do krzesła. Kiedy usiadła, usadowił się ostrożnie na brzegu łoża, naprzeciwko niej. - Jeśli rozkażesz, pani, będziemy oczywiście posłuszni... - Rozkażę! - ...ale mam nadzieję, że wiesz, o co prosisz. - Ja... - zaczęła Leia z wahaniem. - Wiesz jeszcze o czymś. Powoli skinął głową. Wpatrywał się w precyzyjny wzór na dywanie. - Jeśli cokolwiek przerwie negocjacje - powiedział - stracą twarz. Będą musieli to sobie wynagrodzić. - Zabijając dzieci? - Poświeciliby samych siebie, gdyby zdarzyło się im zranić kogokolwiek ze szla- chetnie urodzonych - przerwał, z trudem łapiąc oddech. - Ale jeżeli odmówisz negocja- cji, może porywacze będą gotowi ponieść pewne ofiary, aby zademonstrować szczerość swych działań. Leia nie potrafiła pojąć, co miał na myśli. Jak porywacze mogli chcieć ofiar, jeśli ich własna tradycja zabraniała im ranić jej dzieci? - Twój wyrwulf... - zawahała się. - Boisz się, że poświęcą twego wyrwulf a. Iyon podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Nie odpowiedział. - Ale mistrzowskie porwania tak nie wyglądają! - upierała się Leia. - Nie pojmu- jesz, nikt z Munto Codru nie jest w to wplątany! - Jesteś pewna, pani? Była, do tej pory, ale teraz poczuła się tak zmęczona i pogrążona w smutku, że ku- siło ją, aby uwierzyć, że rano wszystko się wyjaśni, a dzieci wrócą całe i zdrowe. Nie odpowiem teraz na to pytanie - pomyślała Leia. - Mogę się przecież zastano- wić przez chwilę nad tym, co powiedział szambelan. Iyon klasnął dwiema lewymi rękami. Wszedł jeden z jego służących, niosąc tacę ze starym dzbankiem, filiżanką i talerzem ciasteczek. Przez ścianki dzbanka prześwie- cało delikatne światło, a złoty płyn widoczny był przez charakterystyczne dla zamku, misternie rzeźbione wzory. - Pozwoliłem sobie podać ci herbatę. Działa uspokajająco. Leia nie jadła nic przez cały dzień. Jeszcze przed chwilą mogłaby przysiąc, że nie przełknie niczego, ale ślina sama napłynęła jej do ust, a żołądek zaburczał nieelegancko na widok doskonałej her- baty i cienkich, orzechowych ciasteczek. - Dziękuję ci, szambelanie Iyon. - Była zadowolona, że mogła odłożyć na chwilę tę trudną rozmowę. - Ale dlaczego nie kazałeś przynieść filiżanki dla siebie? Mam ich więcej w kredensie. - Dopiero co jadłem, pani. — Nalegam — powiedziała Leia, nagle dziwnie podejrzliwa i jednocześnie zakło- potana swą reakcją. Służący podał drugą filiżankę, nalał herbaty i wycofał się. Leia wzięła filiżankę i ciasteczko. - To specjalność naszego kucharza - wyjaśniła. - Próbowałeś? Ugryzła jedno, zadowolona, że nigdy nie pozwalał nikomu na fałszowanie przepi- su. Ciasteczko rozpłynęło się w ustach, pozostawiając słodki, korzenny posmak i uśmierzając głód. - Nie jadam słodyczy, pani - zaznaczył - ale mogę ci towarzyszyć pijąc herbatę. - Opróżnił filiżankę jednym haustem. Zaskoczona i wciąż nieufna, nawet ciekawa, czy błędem było zjedzenie ciasteczka, Leia wypiła mały łyk herbaty. Zdumiewała ją własna zdolność wykonywania zwyczaj- nych, codziennych czynności. Czuła się tak, jakby biegła z blasterem w dłoni, ścigając wroga. Za dawnych czasów - pomyślała - wiedzieliśmy, kto był wrogiem. - To dobrze, że przynosisz najnowszą modę z Coruscant do Munto Codru - rzekł szambelan, próbując zmienić temat. - Nowości docierają do nas powoli, żyjemy na ubo- czu. - Co...? Przypomniała sobie, w co była ubrana: spodnie odpowiednie na górskie spacery, miękką skórzaną bluzkę i ciężkie długie buty. Szukała sposobu, aby się wytłumaczyć, że nie potrafiła włożyć kolejnej śmiesznej dworskiej sukni. Po chwili zastanowiła się, czy przypadkiem uwaga pana Iyona nie była delikatną reprymendą za wybór stroju. Wyglądał jednak tak niewinnie. Leia zawstydziła się. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, by nie dać jednocześnie powodów do podejrzeń, że się z niego wyśmiewa. - Może moje ubranie nie jest szczytem wytworności - stwierdziła, upijając kolejny łyk herbaty - ale jest wygodne, no i... - wzruszyła ramionami. Iyon ziewnął. Pełne wargi odsłoniły wystające zęby. Szybko zamknął usta. - Wybacz, pani! Przyjęła przeprosiny skinieniem głowy, po czym sama ziewnęła. - Powinniśmy byli wypić herbatę pieprzową - powiedziała. - Chociaż ta jest wy- borna. Leia usiłowała sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, zanim podano herbatę. Iy- on stwierdził, że dzieci muszą być blisko. Leia wątpiła w to. Gdyby ukryto je gdzieś w pobliżu - dywagowała - czybym o tym nie wiedziała? Nie czułabym? Musiały zostać porwane przez mistrza ciemnej strony Mocy... A może nie było w tym udziału ciemnej strony - pocieszała się, desperacko szuka- jąc otuchy. - Może zamek zbudowano z jakiegoś rzadkiego minerału, który zakłóca mo- Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ją percepcję. Skoro ysalamiri może źle oddziaływać na Moc, dlaczego jakieś zjawisko z głębi planety nie mogłoby mieć podobnego wpływu? Leia ponownie ziewnęła. Iyon zrobił to samo, jak w zwierciadlanym odbiciu. Księżniczka miała nieodpartą chęć zasnąć. - Musimy... - słowa zamarły jej na ustach. Nie była w stanie powiedzieć tego, co chciała. - Dobranoc, pani - rzekł szambelan miłym głosem. Wstał, dźwigając się z łoża jak ktoś naprawdę wyczerpany. W drodze do drzwi się potknął. Leia był zbyt senna, aby się zdziwić z powodu ta- kiego uchybienia. Potrzeba snu zwyciężyła lęk. Chciała się zmusić do powstania, ale krzesło było ta- kie wygodne... Odpocznę tu przez chwilę... - pomyślała. ROZDZIAŁ 2 - Dokładnie jak za starych, dobrych lat, prawda, mały? - powiedział Han Solo do Luke'a Skywalkera. Siedzący w „Tysiącletnim Sokole" na fotelu drugiego pilota Luke uśmiechnął się. - Dokładnie, z tą niewielką różnicą, że Imperium nie próbuje nas zestrzelić. - To chyba dobrze. - No i Jabba Hutt nie zbombardował twojej kryjówki tym swoim cudacznym ła- dunkiem. - Zgadza się. - I nikt nie próbuje odzyskać od ciebie starych długów. - Też prawda - zgodził się Han. Zawsze mogę się postarać o nowe. W końcu po co są wakacje? - dodał w myśli. - A przede wszystkim nie możesz strzelać oczami za każdą ładną panną, która cię mija. - Jestem pewien, że mogę - stwierdził Han, a ponieważ Luke zachichotał, szybko się usprawiedliwił: - Patrzenie nie jest niczym złym. Oboje z Leią, odkąd jesteśmy ra- zem, ufamy sobie, poza tym ona nie jest zazdrosna. Luke z trudem powstrzymywał śmiech. - Oczywiście nie miałbyś nic przeciwko temu - rzekł - żeby zaczęła flirtować z ambasadorem Kirlian. Przystojniaczek z niego. - Nie ma nic złego w oglądaniu się za kimś - twierdził uparcie Han - ani w niewin- nym flircie. Ale niech Kirl lepiej trzyma łapy przy sobie. Wszystkie cztery. Słuchaj, mały, flirtowanie jest jednym z najlepszych wynalazków cywilizacji - wyszczerzył zęby w uśmiechu. Luke nie cierpiał, kiedy Han nazywał go „mały". Solo wiedział o tym i właśnie dlatego to robił. - Powinieneś więcej flirtować - poradził przyjacielowi, wpatrując się w przestrzeń. - Gdybym mógł być w czymś pomocny, szanowny panie Luke - odezwał się See - Threepio, podrywając się ze swego miejsca - mam szeroką gamę pozycji z literatury miłosnej do twojej dyspozycji, w kilku językach, przystosowaną dla ludzi, jak również etykietę, informacje medyczne i... - Nie mam czasu na flirtowanie - odparł Luke - ani na poezję miłosną. Nie teraz... Threepio usiadł na tylnym siedzeniu dla pasażera. Android, którego Han widział kątem oka, wyglądał jak cień. SeeTreepio maskując się, przykrył swą błyszczącą złotą powierzchnię płaszczem purpurowego lakieru. Han nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do tej zmiany. - Nie bądź takim cholernym świętoszkiem - powiedział do Luke'a. - Czy rycerze Jedi nie mogą mieć żadnych przyjemności? Mali Jedi skądś się przecież biorą. Założę się, że staruszek Obi - Wan... Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Nic nie wiem o tym, co robił Ben! Ton głosu wskazywał, że Luke był raczej zmartwiony niż zagniewany. Ta nie- unikniona samotność młodego Jedi poruszyła Hana do głębi. - Nie wiem, co robili inni rycerze Jedi - dodał łagodnie Luke. - Nie znałem Bena wystarczająco długo, Imperium zniszczyło tak wiele archiwów, poza tym... po prostu nie wiem. Han żałował, że Luke nie ma z kim dzielić swego życia i pracy. Związek Hana i Leii z każdym rokiem był silniejszy. Żyjąc w szczęściu, Han coraz bardziej martwił się samotnością szwagra. - Spokojnie, Luke. Spokojnie. Wykonujesz wielką... - Ale tradycja... - Więc jeśli przekonasz ich, że postępujesz zgodnie z tradycją, to chyba nie będzie źle? - zapytał Han. - Zawsze w dawnych czasach byliśmy dobrzy w mydleniu oczu. - W dawnych czasach - powtórzył posępnie Luke. - Kto wie, co znajdziemy tam, dokąd zmierzamy? Może nowych Jedi do pomocy w szkole. - Może. Mam nadzieję. „Tysiącletni Sokół" opuścił nadprzestrzeń, nurkując w strugach światła normalnej przestrzeni. Włączył się alarm, statek zasłoniły płyty antyradiacyjne. Han zaklął. Spodziewał się występującej w tym regionie wysokiej radiacji i przy- gotował „Sokoła" na tę okazję, ale nie sądził, że rozszaleje się tu prawdziwa burza promieni Roentgena. Podczas gdy sprawdzali oprzyrządowanie statku, aby się upewnić, czy nic nie zo- stało uszkodzone, Han wyjrzał na chwilę przez iluminator. Gwizdnął cicho z przeraże- nia. Przestrzeń wokół statku jarzyła się punktami milionów gwiazd... Przecinały się tu dwa systemy gwiezdne: Pasma czerwonych gwiezdnych gigantów jak żyły nabrzmiałe pulsującą krwią mieszały się z obszarami gwiezdnych białych karłów. Oba systemy gwiezdne znajdowały się tak blisko siebie, że wspólnie tworzyły olbrzymi chaotyczny układ, wirując wokół siebie, każdy w inny sposób, i zabierając sobie nawzajem resztki gwiezdnego pyłu. Tym nieprawdopodobnym tańcem gwiazd rządził chaos. Nikomu nie udałoby się przewidzieć, co może za chwilę nastąpić, nawet jeżeli wiedziałby, od której gwiazdy zacząć. Wkrótce, jeżeli liczyć w astronomicznych jednostkach czasu, cały układ roz- pryśnie się we wszystkich możliwych kierunkach. Lub też skurczy swoją masę do roz- miarów pojedynczej planety, księżyca, pięści, główki od szpilki, a następnie zniknie. - Ośmielam się twierdzić - zaczął See - Threepio - że mimo dodatkowych osłon czuję promienie Roentgena, penetrujące moje zewnętrzne powłoki, a także wszystkie synapsy. Wolę sobie nie wyobrażać, co mogą zrobić z waszymi, o wiele bardziej deli- katnymi organizmami. Stacja Badawcza Crseih została tak skonstruowana, aby do tego nie dopuścić. Czy wobec tego mógłbym zasugerować, abyśmy tak szybko, jak to moż- liwe, znaleźli się pod jej osłonami? Jakby na potwierdzenie słów See - Threepia przed oczyma Hana przemknęły ja- sne, świecące błyski, pochodzące z niewidocznego źródła. To promieniowanie ko- smiczne oddziaływało w ten sposób na siatkówkę. - Dobra myśl, Threepio - powiedział. Skierował statek w stronę Stacji Badawczej Crseih. Han pilotował „Tysiącletniego Sokoła" przez najdziwniejszy system gwiezdny, ja- ki kiedykolwiek zdarzyło mu się oglądać. Prastary, gasnący krystaliczny biały karzeł okrążał czarną dziurę po dziwnej mimośrodowej eliptycznej orbicie. Eony temu mała, pospolita żółta gwiazda okrążała w tym miejscu wielkiego biało- niebieskiego supergiganta. Błękitna gwiazda zestarzała się i zgasła. Powstała z niej supernowa, wyrzucająca w przestworza blask, promieniowanie i kosmiczne śmieci. Jej niesamowite światło przemierzało wszechświat, a gwałtowny wybuch był wi- doczny z najbardziej odległych galaktyk. Z czasem ostatnie szczątki jądra zapadły się pod wpływem siły jej własnej grawi- tacji. W rezultacie powstała czarna dziura. Gwałtowny wybuch supernowej zniszczył orbitę towarzyszącej jej żółtej gwiazdy. Z upływem czasu orbita żółtej się odkształciła. Żółta gwiazda znalazła się w obszarze wpływu niewyobrażalnie gęstej masy czar- nej dziury, która wsysała wszystko, nawet światło, jeśli znalazło się w polu jej oddzia- ływania. A kiedy już zawładnęła całą substancją, nawet żółtą gwiazdą, rozrywała jej atomy na promieniującą, rozrastającą się tarczę. Cząstki, które implodowały, emitowały promieniowanie radioaktywne o ogromnym natężeniu. Rosnąca tarcza wirowała z fan- tastyczną prędkością i emitując niewyobrażalne ilości ciepła, spaliła żółtego towarzysza jak na stosie kremacyjnym. Szaloną gwiazdę otaczała plazma, która teraz krążyła tak szybko i rozgrzewała się tak mocno, że wyrzucała w przestrzeń promienie Roentgena. W końcu nawet jarzący się gaz został wciągnięty przez niewidzialną czarną dziurę. Taki los spotkał małą żółtą gwiazdę. Dla tego wszechświata była już na zawsze stracona. System ten miał jeszcze trzecią gwiazdę: gasnącego białego karła, który lśnił swym wiekowym blaskiem nawet wówczas, gdy zakrzepł jako kwantowy kryształ. Te- raz, gdy „Tysiącletni Sokół" znalazł się w obrębie układu, biały karzeł zbliżał się do czarnej dziury po łuku wiodącym do środka owej dziwnej eliptycznej orbity. - Widzieliście to? - spytał Han. - Co za widowisko. - Rzeczywiście, mistrzu Hanie - odparł Threepio - ale to zaledwie część tego, co się wydarzy, kiedy czarna dziura pochłonie kryształową gwiazdę. Luke przyglądał się spokojnie wirowi czarnej dziury. Han czekał. - Hej, mały! Odczep się od tego. - Co? - Luke aż podskoczył. - Nie wiem, gdzie byłeś, ale na pewno nie tutaj. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Właśnie myślałem o Akademii Jedi. Nienawidzę zostawiać swoich uczniów sa- mych, nawet na kilka dni. Ale jeśli uda mi się znaleźć chociaż jednego wyszkolonego Jedi, gra będzie warta świeczki. Dla akademii. Dla Nowej Republiki... - Sądzę, że jesteśmy całkiem zgodni - stwierdził rozdrażniony Han. Spędził lata, broniąc pokoju wraz ze zwykłymi ludźmi. Jego zdaniem rycerze Jedi powodowali wię- cej problemów, niż byli warci. - A co będzie, jeśli się okaże, że wszyscy korzystają z usług ciemnej strony? Luke nie odpowiedział. Han rzadko przejmował się snami, ale czasami nawiedzały go nocne koszmary. Śnił o tym, co mogłoby się zdarzyć jego dzieciom, gdyby dotknęła ich ciemna strona Mocy. Teraz były bezpieczne, odbywając wraz z Leią międzyplanetarną wycieczkę po spokojnych i odległych światach należących do Nowej Republiki. Powinni już dotrzeć do Munto Codru. Zobaczą tam piękne góry należące do strefy umiarkowanej. Han uśmiechnął się, wyobrażając sobie księżniczkę i dzieci witanych w jednym z wieko- wych, bajkowych i tajemniczych zamków Munto Codru. Powierzchnia białego karła migotała odbijanymi promieniami słonecznymi. „So- kół" minął go, zdążając w kierunku bardziej niebezpiecznego regionu czarnej dziury. Han ustawił przysłony ochronne najwyżej, jak się dało, i przeprowadził statek przez miejsce niebezpiecznej radiacji. Ani białemu karłowi, ani czarnej dziurze nie towarzyszyły żadne naturalne plane- ty, jedynie szybujące dalej kosmiczne szczątki i kilka zamarzniętych komet. Ale biały karzeł miał jedną sztuczną planetoidę. Stacja Crseih była kiedyś sekretnym miejscem, gdzie Imperium prowadziło prace badawcze. Za rządów Imperatora przeniesiono ją z osłoniętego miejsca o tajemniczym przeznaczeniu. Gdziekolwiek ją przenoszono, cieszyła się złą sławą. Po upadku Imperium większość dokumentów dotyczących prac badawczych, jakie się w stacji odbywały, została zniszczona. Odkrycia albo przeszły w posiadanie Nowej Republiki, albo uległy zapomnieniu. Han wiedział na pewno tylko jedno - stacja została wysłana właśnie do tego systemu gwiezdnego, aby wykorzystać destrukcyjne właści- wości czarnej dziury. Miała zaspokoić wojskowe ambicje Imperatora. Crseih upadła, ale wciąż istniała, schowana tutaj, poza granicami cywilizacji, izo- lowana zakłóceniami eksplodujących, wygasłych gwiazd. Niektórzy jej mieszkańcy po- zostali, ciesząc się wolnością z dala od rządów Imperium. Ale żyli także poza granica- mi Nowej Republiki, pozbawieni ochrony, jaką dawało jej prawo. Byli pozbawieni ochrony prawnej, ale także wolni od wszelkich ograniczeń. „Sokół" zanurzył się w cieniu Stacji Crseih. Han westchnął z ulgą. Chociaż blask białego karła wciąż zalewał statek, stacja blokowała intensywny strumień promieni Roentgena, płynący z czarnej dziury. Tarcze o dużej mocy osłaniały połowę nieregularnej, sztucznej planetoidy Crseih, tworząc sklecony z kawałków parasol. W miarę wzrostu planety zwiększano jego po- wierzchnię, dodając kolejne płyty. Tarcze tworzyły budowle mieszkalne oraz korytarze przejść powietrznych. Przepuszczały zwykłe światło, a zarazem chroniły mieszkańców i ich posiadłości przed silnym promieniowaniem. W chwilach szczególnie intensywne- go ataku promieniotwórczych wiązek tarcze ciemniały. Han posadził „Sokoła" na pustej kamiennej ścieżce. Stacja właściwie nie posiadała portu kosmicznego. Miała tylko kilku wędrownych mechaników napędu nadprze- strzennego i specjalistów od tankowania statków oraz firmę specjalizującą się w insta- lowaniu tarcz i osłon. Han zamówił dodatkową tarczę dla „Sokoła". Parę minut później pełzający robot przyciągnął wielkie przezroczyste okrycie. - Nieźle - powiedział Luke. - Raczej nudno. Nie ma zbyt dużego ruchu. - Han popatrzył na Luke'a spode łba. - Nie wiedziałeś? Pierwszy urlop, jaki dostałem, i przyjeżdżam w takie miejsce. Tu się kompletnie nic nie dzieje. - Threepio, co z kontaktem? - spytał Luke. Kilka tuzinów innych statków, różnych typów i roczników, stało na skale. Więk- szość z nich była opancerzona. Kilka pozostawiono bez osłon, te niszczały narażone na kaprysy kosmicznej pogody. - Zaraz go złapię, właściwie jestem pewien, panie Luke. See - Threepio nerwowo wpatrywał się w iluminator. - A może wyjechał wraz z pełzaczem? Threepio był zaniepokojony. Kilka tygodni temu do Hana zaczęły przychodzić niezrozumiałe wiadomości. Ale android rozpoznał język, w jakim były pisane, i twier- dził, że prawie już wyszedł z użycia. Wiadomości te przekazywały plotki na temat dziwnych wydarzeń, które miały miejsce w Stacji Crseih. - To był mój błąd, że pojechaliśmy z tą misją - przyznał See - Threepio. Han zlecił mu odpowiadanie na wiadomości w tym samym niezrozumiałym języ- ku i ustalił termin spotkania. Threepio czuł się osobiście odpowiedzialny za całe przed- sięwzięcie. - Mam nadzieję, że to nie była mistyfikacja - powiedział android. - W porządku, Threepio - odparł Han. - To i tak nie byłaby twoja wina. - Ale nie przeżyłbym, gdyby to całe zamieszanie nie miałoby przynieść nam żad- nych korzyści. Han puścił dalsze słowa mimo uszu. Gdyby plan znalezienia zagubionego Jedi miał zawieść, Hanowi byłoby przykro ze względu na Luke'a. Ale był mimo wszystko zadowolony, że jest tutaj, niezależnie od tego, czy cała wyprawa miała okazać się przy- godą, czy tylko nudnymi wakacjami. Zwrócił uwagę na wyjście. Niskie, spłaszczone powietrzne przejście strzegło i łą- czyło jednocześnie poszczególne części stacji. Niektóre z nich były bogate i dobrze utrzymane, inne wyglądały jak kupa gruzów. Mimo iż wyposażenie naukowe całej pla- cówki zostało zniszczone, społeczność, która się wokół niego zgromadziła, istniała nadal. Część mieszkańców znalazła sposoby, aby dalej prosperować, już bez pomocy Imperium i opieki Nowej Republiki. Przedstawiciele i ambasadorowie skupiali swą uwagę na światach najbardziej za- ludnionych, leżących blisko centrum władzy. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Co za ulga - pomyślał Han. - Żadnych ambasadorów, żadnych dworskich strojów ani oficjalnych przyjęć. Podajnik zawahał się. - W jaki sposób życzycie sobie płacić za serwis? - zapytał operator. - Listem kredytowym - odpowiedział Han. - Przyjmujemy tylko w kredytach. - Podajnik zaczął się wycofywać. - Poczekaj chwilkę! - zawołał Han. - Wiesz... - urwał. Omal nie spytał: Wiesz, kim jestem? Ale podróżował incognito. Oczywiście operator nie mógł go znać. Ta myśl sprawiła, że poczuł się wolny. - List kredytowy musi być zastawiony, mistrzu Ha... - oprogramowanie pamięcio- we androida w ostatnim momencie zablokowało użycie imienia Hana - ...proszę pana. W przeciwnym razie nie może być wykorzystany. - Wiem o tym. - Han wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Sądzę, że potrzeba jedynie obskoczyć kilka miejsc i zdobyć odpowiednie pieczątki i podpisy. I podrobioną tożsamość - dodał w myśli. Pełzacz skierował się w stronę przejścia. - Wracaj tutaj! - krzyknął Han. - Zainkasuj gotówkę! - Pokaż swoje pieniądze. Han pokazał tęczowe brzegi kilku banknotów, stanowiących walutę Nowej Repu- bliki. W imię starych, dobrych czasów i szmuglowania był zadowolony, że senat zniósł prawo zakazujące fizycznego przepływu pieniędzy. Szmuglowanie byłoby o wiele trud- niejsze bez nie pozostawiającej śladów gotówki. Właśnie dlatego senat chciał z niej zrezygnować. Pełzacz ruszył znów do przodu i manewrował tak długo, aż osłona zakryła całego „Sokoła". Po chwili opuścił ramię i tarcza opadła. Podajnik przemieścił się w górę. Han zamknął właz statku i włączył kilka systemów zabezpieczających, mniej lub bardziej skutecznych. - Idziemy - powiedział. - I nie zapominajcie, kim jesteśmy. To znaczy, kim nie je- steśmy. Threepio zamaskował się swoim purpurowym lakierem, Han pozostawił kilku- dniowy zarost. Tylko Luke nie zrobił nic, aby się przebrać. - Sam nie wiem, mały. Może ogol sobie głowę? - poradził mu Han. - Inaczej ktoś na pewno cię rozpozna. Luke spojrzał na niego kpiąco. - Nie mam zamiaru golić sobie głowy. Nikt mnie nie pozna. Han poczuł, że świat wiruje mu przed oczyma. Postać Luke'a jakby się zamazała i zaczęła przekształcać. Stał się nagle inną osobą: o ciemniejszych włosach, średniego wzrostu, szczuplejszy, o przeciętnej, niemożliwej do zapamiętania powierzchowności. - Do cholery! - jęknął Han. - Nie rób mi tego! Złudzenie ustąpiło, odsłaniając prawdziwego Luke'a. - Dobrze - powiedział. - Dla ciebie pozostanę sobą. Ale nikt poza tobą mnie nie rozpozna. - W porządku. Zeszli na rampę. Han żałował, że nie ma z nimi Chewie'ego, ale byłoby to zbyt ryzykowne, biorąc pod uwagę, że chcieli zachować anonimowość. Dzięki zarostowi Han najprawdopo- dobniej nie zostałby zidentyfikowany, lecz mężczyzna podróżujący z brązowym Woo- kie'em wzbudziłby podejrzenia. Ludzie w Republice mieli zakodowany obraz generała Hana Solo i jego nieodłącznego przyjaciela, Bohatera Nowej Republiki, Chewie'ego. Zawsze widziano ich razem. Z trapu „Tysiącletniego Sokoła" wylot pełzacza był ledwie widoczny. Przezroczy- sty drąg przeciął Hanowi drogę. Solo odepchnął go, ale drąg wymknął mu się z ręki. Ścisnął więc mocniej, pręt drgnął i wstrząsnął podajnikiem. Kilka podobnych prętów, podzielonych na fragmenty, połączonych sterczącymi ściankami, zatrzasnęło Hanowi przejście. - Hej! - ryknął Han. - Pozwól przejść! - powiedział kierowca. - Daj mu przejść - powtórzył Luke. - Trzymasz go za rękę. Za nogę. Nie może się ruszyć. - Skąd wiesz? Luke tylko na niego spojrzał. Han mógł iść. - Nienawidzę, kiedy to robisz - zwrócił się do Luke'a. - Najpierw płać - nalegał kierowca. - Potem pójdziesz. Han odliczył należność i wręczył ją kierowcy. Jeden z cienkich, przezroczystych prętów zagradzał mu drogę aż do momentu, kiedy wyposażony w cztery pazury koniec uniósł się przed jego twarzą. Pazury były ostre, stalowe, metrowej długości. - Ładne paznokietki - mruknął Han. Podał pieniądze. Szpony zamknęły się delikatnie, nie drąc kolorowego papieru. - Dziękuję - wycedził kierowca. - Zapłacisz więcej. - Więcej? Teraz?! - wykrzyknął Han. - Za parkowanie na kawałku skałki? - Za parkowanie na kawałku skałki pod wynajętą tarczą - powiedział kierowca - kiedy nastąpi kolejna burza promieni Roentgena. To jest moja tarcza, chyba że mam ją stąd zabrać. Jak wolisz. Han zastanowił się, czy strumień promieniowania jest na tyle silny, aby można by- ło go nazwać burzą promieniowania Roentgena. Na Crseih to widocznie normalna pogoda - pomyślał. - Kiedy biały karzeł zbliżał się do czarnej dziury, która zaczynała wyrywać z jego powierzchni rozgrzany gaz, promieniowanie Roentgena mogło się nasilać, przechodząc w prawdziwą burzę, nie- malże huragan. - Taka burza z pewnością podziała niekorzystnie na systemy „Tysiąc..." twojego statku - zauważył See - Threepio - jeżeli zostawisz go bez osłony. - Wiem o tym - odpowiedział Han. Wysupłał jeszcze trzy banknoty i wcisnął je w szpony kierowcy. Zamierza, nas zupełnie pozbawić kasy - stwierdził w duchu - ale to drobiazg. List kredytowy rozwiąże problem. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Pazury się wycofały. Reszta nóg odstąpiła z szelestem. Oczy Hana zaczęły się przyzwyczajać do zamglonego światła. Kierowca usiadł po drugiej stronie kabiny peł- zacza, wciągając do środka nogi jak wiązkę chrustu. - Kurs na Crseih - zdecydował kierowca - będzie bezpłatny. - Wielkie dzięki - odrzekł Han. „Sokół" cofnął rampę i zatrzasnął właz. Threepio rozejrzał się po wnętrzu gąsienicówki. - Nie masz innych pasażerów? - zapytał. - Miejsca wystarczy tylko dla was - odparł kierowca. Android powiedział kilka słów w tak dziwnym języku, że Hana zabolały uszy. Był to ten sam język, którego robot używał wcześniej, tłuma- cząc wiadomości ze Stacji Crseih. Threepio sądzi, że ten facet może być naszym łącznikiem! — pomyślał Han. Kierowca zatrzeszczał kilkoma kończynami, także tymi wyposażonymi we włoski słuchowe, oraz obronnym kolcem. - Co masz na myśli? - zapytał androida kierowca. - Dlaczego drażnisz moje recep- tory słuchowe? - Bardzo przepraszam - odparł Threepio. - Nie powiedziałem nic istotnego. Wzią- łem cię za kogoś innego. Podajnik zostawił statek pod tarczą i wziął kurs na miasto. Ich szofer zatrzymał gąsienicówkę w zatoczce. Powietrzne przejście zetknęło się z drzwiami. Han zeskoczył na dół i wszedł na Stację Crseih. Luke i Threepio zrobili to samo. Pojazd cofnął się i odjechał. - Pająki - zauważył Han wzdrygając się. - Wybaczcie, ale pająki naprawdę przy- prawiają mnie o dreszcze. - Pająki? - powtórzył Threepio. - Są tutaj pająki? Gdzie? Muszę uważać, żeby pa- jęczyny nie wplątały mi się w złącza. Dlaczego? Otóż raz pewien android... - Miałem na myśli tego kierowcę - przerwał mu Han. - Ale on nie był pająkiem - stwierdził See - Threepio. - To przenośnia - wytłumaczył Han. - Ale... - Nie ma znaczenia - mruknął Han. - Zapomnij, że coś mówiłem. - Umiał zadbać o swoje interesy - stwierdził Luke. Han się roześmiał. - Masz rację, był naprawdę porywający. Robot zrobił kilka nerwowych kroków naprzód i rozejrzał się. - Jestem pewien, że nasz łącznik jest gdzieś tutaj - powiedział, pomimo iż byli w zatoczce sami. Han popatrzył znacząco na Luke'a. - I co teraz? Masz jakiś pomysł, gdzie zacząć szukać twojego zagubionego Jedi? Luke pokręcił głową. Włosy opadły mu na czoło i przez moment wyglądał jak dzieciak, którym był, kiedy Han ujrzał go po raz pierwszy. Ale Luke nie był już dziec- kiem. Od dawna. Przez lata uczył się wyrzeczeń, co Han uważał za wzruszające i prze- rażające jednocześnie. - Spodziewałem się, że będę mógł ich wyczuć - stwierdził smutno Luke, wzrusza- jąc ramionami. - Tu nic nie ma. Może sami też się osłaniają. Ukrywają. Po tym, jak Imperium dało im w kość, wcale się nie dziwię. - Myślałeś, że zauważyli - zaczął Han - że Imperium od lat nie istnieje... - Ale wciąż są ludzie, którzy chcą, aby się odrodziło - powiedział Luke z uporem. - No dobrze już, dobrze. - Han nie wierzył, że istniała grupa zaginionych Jedi. Ale im dłużej Luke będzie ich szukał, tym dłuższe będą mieli wakacje. - Może lepiej, jak nie będę się wysilał na kpiny - mruknął do siebie. Pod przezroczystymi tarczami antyradiacyjnymi fajerwerkowe światło płynące z palącego się wiru zmieniło kolor na szary. Małe cienie pojawiały się i znikały, tworząc plamy na powierzchni planetoidy. Han popatrzył do góry. Stacja Crseih obracała się wokół własnej osi, a czarna dziura i jej rozrastająca się tarcza zaczęły nagle wschodzić. Płonący wir rozciągnął się na szerokość jednej czwartej nieba. Kiedy osiągał zenit, pojawiał się jego biały towa- rzysz. Zbliżali się do siebie coraz bardziej i bardziej, aż niebo zaczynało płonąć od ich blasku. Han bardzo uważał, aby nawet przez tarcze osłaniające nie patrzeć prosto na tarczę czarnej dziury. Te naturalne fajerwerki zużywały więcej energii, niż od początku histo- rii całej cywilizacji wykorzystano podczas wszystkich uroczystości. Han zmierzał w kierunku pierwszego budynku stacji, idąc przejściem powietrz- nym. Ze wszystkich stron otaczało go cuchnące, tropikalne powietrze. Nieomal je wi- dział i mógł chwycić w garść. Większość żyjących tu ludzi musi pochodzić ze światów tropikalnych - pomyślał Han. - Chłodzenie stacji kosmicznych jest proste, ale nie takich jak Crseih. Podłogi wi- browały na skutek pracy urządzeń klimatyzacyjnych. Tarcze ochraniały wszystko, co żyje, pochłaniając promieniowanie Roentgena. Otrzymywana w ten sposób olbrzymia energia była zamieniana w ciepło, a ciepło musiało mieć jakieś ujście. Urządzenia chłodzące wymuszały jego odpływ na nocną stronę stacji, skąd było wypromieniowy- wane w próżnię kosmiczną. Z czarną dziurą po jednej stronie i białym karłem po dru- giej, nocna strona Crseih pogrążona była w srebrnym cieniu. Han szedł przez powietrzne przejście, trzymając dłoń oddaloną od ściany na sze- rokość palca. Po chwili musiał ją cofnąć. Mimo wysiłków chłodzącej maszynerii po- wierzchnia ściany była niewiarygodnie ciepła. See - Threepio podążał spiesznie naprzód, stąpając sztywno, dziwny w swoim purpurowym emaliowanym przebraniu. Kontynuował bezskuteczne poszukiwania nie- znanego autora przekazów z Crseih. - Wyraźnie mówiłem naszemu korespondentowi, aby wyszedł nam na spotkanie - utyskiwał. - Nie mogę pojąć... Luke maszerował za Hanem. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Mijał mnie czy nie? - zastanawiał się Han. - Widziałem go? Czy nie widziałem? Do diabła, nie cierpię, kiedy to robi! - Threepio - zaczął Luke - byłoby lepiej, gdybyś nie rozpowiadał o naszych pla- nach. - Mistrzu Luke, nigdy bym nie śmiał... Zapewniam cię, że nie włączałem nadajni- ka! - Nie włączaj również swych podzespołów akustycznych. - Dobrze, mistrzu, jeśli tak wolisz - odparł android. Odszedł, a jego ruchy równie silnie jak słowa wyrażały zniecierpliwienie; oczekiwał wysłannika na lądowisku. Han czuł, jak po plecach i czole cieknie mu pot, który z powodu wilgoci nie mógł parować. Wytarł twarz i podwinął rękawy, nie musiał się troszczyć o stosowny wygląd. W ciągu kilku ostatnich lat Leia i jego doradcy sprawili, że bardziej dbał o ubra- nie. Zamiast wkładać na siebie to, co akurat wyciągnął z szafy, niezależnie od tego, co umieścił w niej sprzątający android, zaczął dobierać ubranie stosownie do obowiązków, jakie czekały go danego dnia. Zwykle udawało mu się wymigać od oficjalnych strojów, chyba że miał w planie publiczne przemówienia, inspekcje albo przyjęcia dyploma- tyczne. Han Solo nienawidził mundurów. Nie był też wielbicielem przemówień i przy- jęć. Na tę wyprawę nawet nie spakował munduru. I mimo że jego wytarte spodnie i wygodna, stara koszula okazały się za ciepłe na klimat panujący w Crseih, czuł się w nich wspaniale. Żadnych mundurów, przemówień i przyjęć. Roześmiał się na głos. - To zaczyna być zabawne - stwierdził. Zaparowany korytarz zakręcał lekkim hakiem. Nikogo w nim nie było. - Gdzie jest Threepio? - zapytał Luke. - Nie wiem - oparł Han. - Zraniłeś jego uczucia, mówiąc mu, by się zamknął. - Kazałem mu tylko, żeby zachował nasze plany dla siebie. - Nie wiesz, gdzie jest? - Mogę go znaleźć - powiedział Luke - ale wolałbym tego nie robić. Nie chcę nas zdradzić. - Dlaczego nie odpalić flary? Dajmy mistrzom Jedi szansę. Niech nas znajdą. - Lepiej najpierw odpocznijmy - zaproponował Luke. - Poza tym nie wiemy zbyt wiele o ludziach, których szukamy. Same plotki i dziwne historie... - Masz rację, mały - stwierdził Han. Im więcej czasu Luke na to straci, tym dłużej nie będzie trzeba wkładać „mundurka" - pomyślał. - Masz całkowitą rację. Zrób to, co uważasz. - A jeśli oni są Jedi, chcę być pewny, że nie stoją po ciemnej stronie. - Czy nie czułbyś tego, nie wiedziałbyś, jeśli ktokolwiek przebywający w pobliżu posługiwałby się ciemną stroną Mocy? - Jasne, że tak - odpowiedział Luke. - Doskonale. - Myślę, że czułbym. - Luke patrzył przez przejrzystą część tunelu. W oddali wi- dać było budynki, wzniesione na płaskiej skale między kraterami. - Mam nadzieję, że tak - powtórzył cicho. Zirytowany Han podążał przed siebie. - Zawsze to mówiłem - mruknął. - Sprawiają więcej problemów, niż są tego warci. Wyszedł z tunelu i wkroczył do pierwszej budowli Stacji Crseih. Zalało go światło i ogłuszył hałas, tak samo przytłaczający jak gorące, wilgotne powietrze. Luke wszedł za nim bardziej ostrożnie, trzymając go za prawe ramię i rozglądając się uważnie. Han był ciekaw, na ile Luke może podtrzymywać iluzję swej zmienionej aparycji. Czy mieszkańcy, którzy patrzyli na niego z daleka, widzieli jego prawdziwą twarz, a kiedy podchodzili bliżej, sądzili, że coś im się przywidziało? Czy też może projektował swój odmienny wygląd dla każdego, kto na niego spojrzał? Han nie potrafił powiedzieć, czy Luke dotrzymywał swej obietnicy i tylko dla przyjaciela pozostawał nie zmieniony. Wiedział, że ten młody mężczyzna stojący przed nim jest Luke'em Skywalkerem, pilotem, szwagrem oraz, zupełnie przez przypadek, rycerzem Jedi. Nosił swe szaty, które szczęśliwie nie różniły się zbytnio od codzienne- go stroju wielu innych, podobnych ludziom istot. Nie rozpoznawali w nim Jedi i nie widzieli ukrytego świetlnego miecza. Han pogładził brodę. Nabrał tego zwyczaju, kiedy ją zapuszczał, w ciągu ostatnich kilku tygodni poprzedzających podróż. Nie mógł się doczekać wyjazdu. Gładzenie bro- dy z pewnością nie przyspieszało jej wzrostu, ale stało się swego rodzaju zaklęciem. Przypominało mu o tym, że za dwa tygodnie, jeśli tylko uda mu się przebrnąć przez ko- lejną inspekcję, i jeszcze za tydzień, jeśli wygłosi kolejną mowę, znajdzie się nareszcie daleko od tych wszystkich spraw, będzie panem samego siebie jak za dawnych lat. Widok, jaki ukazał się ich oczom, kiedy znaleźli się we wnętrzu ogromnego, prze- dziwnego budynku stacji, przywodził na myśl karnawałowy jarmark. Orkiestry i żonglerzy, akrobaci i kupcy demonstrowali swe zdolności lub zachwa- lali towary. Grupa Brebishemów leżała jedni na drugich obok alejki, wijąc się, tocząc i skręca- jąc swe długie ryjki, trzepocząc przy tym szerokimi uszami w kształcie liści. Byli tak ściśnięci, że tworzyli jeden organizm, połączony pomarszczoną fiołkową skórą. Z ich ciał wydobywał się niski, nieustający jęk. Stwierdzenie, czy wydawała go jedna istota, czy wszystkie, było niemożliwe. Luke rzucił monetę do kosza ustawionego obok. - A to po co? - spytał Han. - Uznanie dla sztuki. - Sztuki? - Han spojrzał na Luke'a pytająco, ale ten był zupełnie poważny. - Nie jest czymś bardziej dziwnym niż taniec czy bolo - ball. - To twoje zdanie - stwierdził Han. Przywiodło mu to na myśl pewne zdarzenie, a mianowicie ostatni taniec jego i Le- ii. Jakieś przyjęcie, nie pamiętał gdzie ani kiedy to miało miejsce, na jakiej planecie i nawet z jakiej okazji. Tylko tyle, że było kilka minut wolnych od dyplomacji, toastów i Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
powitań, a on i Leia przytuleni do siebie tańczyli na lśniącym parkiecie, oświetleni za- łamującym się w lustrach światłem. Nagły przypływ tęsknoty i pożądania wywołał ból w sercu. - Szanowny pan da małą monetę? - Hanowi przyczepiło się do rękawa sięgające biodra indywiduum. Istota pokryta była długą szarozieloną sierścią. - Znajdzie się w kieszonce jakiś pieniążek dla mnie? - Nie mam drobnych - bąknął Han i odepchnął od swej kieszeni długie, cienkie, kruche jak patyczki palce. - Zaczekaj - powiedział Luke. - Mam coś. Dał stworkowi monetę. Jego głos był bardzo delikatny, kiedy to mówił. Kościste palce chwyciły pieniądz, który zniknął gdzieś pod długim, szorstkim futrem. Istota sapiąc przeszła obok nich i skierowała się do łącznika. - Czy inni pasażerowie przyjdą? - zapytała z nadzieją w głosie. - Nie - odparł Han. Luke'a i Hana obiegło kilku innych żebraków, przewodników i szemranych sprze- dawców. - Są moi, moi! - krzyczał płaczliwie stworek. - Znajdźcie sobie swoich! Intruzi wyraźnie ignorowali protesty owłosionej istoty. - Nie, dzięki, nic nie chcemy - oświadczył Han, wymykając się im i ciągnąc za so- bą Luke'a. Wyobraził sobie, jak Luke rozdaje cały zapas gotówki, zanim jeszcze dotrą do wyjścia. Ucieczka nie zajęła im wiele czasu. Żebracy, przewodnicy i sprzedawcy wrócili do swoich miejsc obok wejścia, gdzie czekali na bardziej przyjaznych klientów. Ale włochata istota przeciskała się przez tłum za Hanem i Luke'em. Biegała do- okoła nich pomrukując: - Moi, moi... - Ten android, który wchodził razem z nami? - spytał Han. - Widziałeś go? Wyciągnął szyję, by dojrzeć coś w panującym wokół chaosie. Zwykle przewyższał innych o głowę. Tutaj, na Crseih, gdzie trafiła cała zbieranina przeróżnych gatunków istot, jego wzrost należał do przeciętnych. Do tego musiał pamiętać, że szuka robota purpurowego, a nie złotego. - Androidy nigdy nie mają drobnych - zauważył wło - chacz. - One nie mają kie- szeni. Nie ma sensu prosić. - Może będziesz mógł nam pomóc - zaproponował Luke. - Ale w inny sposób. - Pomóc? - zapytało stworzenie podejrzliwie. - Praca? - Pokaż nam dobre miejsce na nocleg. Pomóż nam dobrze się ulokować na Stacji Crseih. - Sam mogę znaleźć nam nocleg. - Han był urażony. - Nie bywałem poza domem dość długo, ale nie aż tak, żeby nie potrafić znaleźć noclegu! - Przymknij się! - syknął Luke. Han powstrzymał się od dalszych protestów. - Nocleg, tak, nocleg - powtórzyła istota. - Miejsce, gdzie dają dobrze zjeść i sprzedają ładne ubrania w rozmiarach dla ludzi. Stwór dał susa, a jego ciężkie futro potoczyło się za nim z opóźnieniem. Luke ru- szył za przewodnikiem. Han spojrzał błagalnie w sufit. Ponieważ sufit nie mógł mu pomóc ani nawet odpowiedzieć, wzruszył ramionami i dążył za nimi, mamrocząc pod nosem. - Do diabła, jeśli w sprawach mody mam kierować się gustem jakiegoś włochatego kolesia. Stwór prowadził Hana i Luke'a przez wiele różnych przejść i pod najrozmaitszymi kopułami. Hałas i rozgardiasz bazaru zanikał w oddali. Przeszli przez teren wielkich maszyn i magazynów, potem bujny park, w którym egzotyczna roślinność porastała ściany, światło wiru odbijało się w liściach, rozpraszając na wszystkie kolory tęczy. - Dokąd idziemy? - odezwał się Han z pretensją. - Przecież w budynku, gdzie od- bywał się ten karnawał, znalazłby się jakiś nocleg. - Nie dla was - odparł włochacz. - Nie byłby wystarczająco dobry. Szli więc dalej, w kierunku spokojniejszych zakątków, zostawiając za sobą świa- tła, dźwięki i ruch. Znaleźli się w otoczeniu ogrodów i niskich, tworzących zwartą za- budowę domów. Zamiast ekscytować się panującym wokół nastrojem, Han czuł, jak powietrze niby gorący, wilgotny koc okleja go ze wszystkich stron. - Luke - wyszeptał - tutaj na tym pustkowiu niczego nie znajdziemy. - Bądź cierpliwy - odparł Luke. - Cierpliwy! Jestem cierpliwy! Idziemy tak już pół dnia! Han przesadzał, ale Luke nie zamierzał wyśmiewać się z przyjaciela. Zlekceważył więc skargę i dalej szedł za stworkiem. Weszli pod największe jak dotąd sklepienie. Jego wierzchołek wznosił się tak wy- soko, że prawie sięgał chmur, wietrzyk poruszał ciężkim, gorącym powietrzem. Wło- chacz powiódł ich do budynku zbliżonego kształtem do krateru. Część frontowa chybia się w stronę sadzawki, znajdującej się w podłożu, a następnie wznosiła jak wieża na brzegu krateru. Skrzydła budynku ciągnęły się wzdłuż ścian tego leja. - To tutaj - oznajmił włochaty stwór. - Tutaj jest najwygodniej. Wskazał nieregularne, łukowate wejście. Han przekroczył próg i znalazł się w chłodnym, zasnutym mgłą pokoju, wypełnio- nym szumem i zapachem płynącej wody. Obejrzał się. Luke stał w drzwiach. Solo przyglądał mu się przez chwilę. Widział w nim jednocześnie Obi - wana Kenobi, Ana- kina Skywalkera i lorda Yadera. Luke zrobił krok do przodu, rozglądając się z zacieka- wieniem. Wrażenie ustąpiło. Han wrócił do wejścia i się rozejrzał. Włochate stworzenie zniknęło. Han jęknął. - Dlaczego chciałeś iść za nim przez cały czas aż tutaj? - zapytał Luke'a, który kucnął na skraju sadzawki i zanurzył ręce w wodzie, zaczerpnął jej, powąchał i spró- bował. - Potrzebowaliśmy miejscowego przewodnika. - Wydaje mi się, że właśnie go mieliśmy - zaznaczył Han. - Mógł się nam przydać - powiedział Luke. - Wątpię w to - odparł Han. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- I... przypominał mi Yodę. - Myślisz, że mógł być jednym z Jedi? - Tak sądziłem. Ale zmieniłem zdanie. A może nim jednak był. Han już chciał powiedzieć coś na temat niezwykłej zdolności podejmowania decy- zji właściwej rycerzom Jedi, ale nie zrobił tego. Martwił go ten nietypowy dla Luke'a brak opanowania i pewności siebie. - Hej! - krzyknął. - Jest tu kto? Można wynająć pokój? Przyszło mu na myśl, że to miejsce mogło nie być żadnym hotelem, tylko prywatnym domem, do którego wło- chacz zaprowadził ich dla żartu. - Tak, ludzka istoto, jestem tutaj. W wodzie pojawił się obraz migoczący i odbijający świetlne refleksy, które prze- latywały przez nieregularny pokój. Han nie był w stanie określić jego kształtu, rozmy- wającego się w hipnotycznym blasku. - Chcemy trzy pokoje - powiedział. - Dwa dla ludzi, jeden przystosowany dla an- droida. - Na jak długo? - melodyjny głos nabrał barwy, jak wizerunek. - Na czas nieokreślony. - Opłata z góry za dwa standardowe dni. Han wszedł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Znajdowało się tam wszystko, co było potrzebne, ale kosztem będącej na wyczerpaniu gotówki. Nie to, że pokój nie był tego wart. Został luksusowo wyposażony, począwszy od podręcznej kuchni w alkowie, a skończywszy na patio z widokiem na pobliskie, nieco wyżej położone kraterowe jezioro. Niemniej jednak gdyby nie udało się Hanowi spie- niężyć listu kredytowego, znaleźliby się z Luke'em w finansowym dołku. Miał złe przeczucia w związku z tą sprawą. Stacja znajdowała się zbyt daleko, właściwie poza zasięgiem Nowej Republiki. Dlatego prawa, przywileje i obsługa, na jaką mógł liczyć w innych warunkach, tutaj nie miały racji bytu. Crseih była miejscem podobnym do tych, jakie odwiedzał, zanim stał się sławnym generałem Hanem Solo. Miejscem, w którym mógł spokojnie wylądować „Sokołem" i albo udawać tubylca, albo pozostać sobą - co wolał. Ciekaw był, czy i teraz będzie miał taką możliwość. - Zrobiłem się zbyt wygodny - mruknął pod nosem. - Zbyt pewny siebie. Najwyż- szy czas to zmienić. I podreperować finanse. Wiedział, że Luke nie pochwali jego zamiarów. Han złapał kurtkę i po prostu zostawił Luke'a, od którego dzieliły go jedynie drzwi, łączące ich pokoje. Bez zbędnego tłumaczenia wyszedł frontowym wejściem, zamknął je cicho i pobiegł korytarzem w dół. List kredytowy był bezwartościowym świstkiem. W pierwszym odruchu Han chciał go podrzeć i wyrzucić do najbliższego krateru. Ale pomysł był nawet nie tyle głupi, co niewykonalny. List zrobiono nie z papieru, ale z plastiku; chcąc go zniszczyć, pociąłby sobie skórę na rękach. Na ile zdołał się zorientować, nikt na Crseih nie był specjalnie zainteresowany listem, wystawionym na majątek znajdujący się gdzieś w Nowej Republice. Chciał go nabyć jakiś przedsiębiorca, ale Han musiałby być bardzo zdesperowany, aby odstąpić go za tak śmieszną cenę, jaką tamten proponował. Była to nie lada okazja - za taką sumę nigdzie nie dostałby czegoś takiego. Tylko tutaj było to możliwe. - Psiakrew - mruknął do siebie. - Ma pan wolne... - Nie - zaprotestował, nawet nie oglądając się za siebie. - Żadnych pieniędzy. - ...kilka minut, proszę pana? - Stała przed nim wiotka jak trzcina ghostlinka. - Nie chcę od ciebie niczego, poza poświeceniem mi jednej chwilki. - Jasne - odparł. - Mam czas. Ghostlinki zawsze działały na niego hipnotyzujące. Wyglądały jak ludzie, ale nimi nie były. Ich eteryczna uroda prowokowała, a ludzie niezwykle je fascynowali. Były ponętne, a jednocześnie diaboliczne. W dodatku związek człowieka i ghostlinki skazy- wał tę drugą na niechybną śmierć. Ale samo patrzenie nikomu jeszcze nie zaszkodziło - powiedział do siebie. Ghostlinka uśmiechnęła się. Jej wspaniałe, długie zielono - - złote włosy otulały ją jak welon, a szeroko otwarte czarne oczy patrzyły na niego. Końcami palców delikatnie dotknęła jego ręki. Jej złocistą opaleniznę zabarwił rumieniec, a złote paznokcie muska- ły skórę Hana. Zadrżał. - Czego chcesz? - zapytał ostro. Ghostlinka uśmiechnęła się. - Niczego. Chcę panu coś dać. Pokazać drogę do szczęścia... - Do twojej śmierci! - krzyknął Han. - Nie - zaprzeczyła. - Nie jestem taka jak inne. Już nie. Spuściła głowę i patrzyła na swoje stopy, które dotykały tańczące po ulicy kawałki papieru. Stała na palcach. Właściwie stopy tych istot nigdy nie układały się płasko. Przypominały bardziej stopy fauna niż człowieka. - Przedtem nie dawałam ludziom spokoju. Fascynowali mnie. Włóczyłam się za nimi, zagadywałam. Jesteście tacy podniecający. Myślałam o zjednoczeniu z człowie- kiem jak o najwspanialszym doznaniu. Nawet gdyby miało być ostatnim w moim życiu. - Znowu się uśmiechnęła. - Ale zrozumiałam, że postępując w ten sposób, popełniam błąd, i postanowiłam pomagać innym, aby zobaczyli prawdę. Prawdę o tym, że jeste- śmy tacy sami, że możemy zjednoczyć się w szczęśliwości, jeśli oddamy sami siebie Waru! Han roześmiał się głośno. Ghostlinka odskoczyła do tyłu przestraszona. Wyglądała na zmartwioną. - Czy powiedziałam coś zabawnego, proszę pana? - Nie, raczej coś, co mnie zaskoczyło - stwierdził Han. Wskazał na sklepienie, tawerny, światła, społeczność, w której każdy mógł dostać to, czego chciał, jeżeli tylko miał czym zapłacić. - Nie spodziewałem się, że właśnie tutaj będę nawracany. Ghostlinka z uśmiechem przysunęła się znowu. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Czy jest gdzieś lepsze miejsce? Niech pan pójdzie ze mną, pokażę panu. Jeste- śmy tym samym. Waru da nam szczęście. - Dzięki, ale nie - odparł Han. - Naprawdę dziękuję. - Może innym razem - rzekła ghostlinka, jej głos brzmiał obiecująco. Oddaliła się biegnąc na palcach i falując ramionami, a po chwili zniknęła w tłu- mie. Han zachichotał i skierował swe kroki do najbliższej tawerny. Za chwilę zapomni o przygodzie z ghostlinką, tak jak zapomniał o wszystkich innych spotkaniach z przed- stawicielkami tego gatunku. Pamiętanie o nich nie miało sensu, bo bezcelowe jest roz- pamiętywanie czegoś, czego nie można dokonać. W tawernie powietrze było gorące, duszne i pełne dymu. Zapach kadzidła mieszał się z cierpkim odorem wina. Han usiadł przy barze i odprężył się. Był w stanie określić macierzyste planety połowy klientów, pochodzenie drugiej połowy nie było mu znane. Kresy - pomyślał. - Prawdziwe pogranicze. Zaśmiał się głośno. Już tak dawno nie przekraczał granic Republiki. - Dla mnie minimum podwójne. - Han odwrócił się w stronę baru, ale nikogo tam nie było. Spojrzał w górę, na dół, ciągle nic. Cienka macka złapała go za mankiet. - Podwójną. Wzdłuż baru rozmieszczone były macki. Kiwały się czekając lub podawały kufle, kieliszki i butelki. Han wstał, aby się im lepiej przyjrzeć, ale cienka macka wyskoczyła prosto na jego twarz i odepchnęła go od baru. - Jeśli masz ochotę się napić, jesteś we właściwym miejscu. - Głos brzmiał, jakby wydobywał się z długiej żelaznej rury. - Natomiast jeśli pragniesz zaspokoić ciekawość, proponuję, abyś raczej udał się do muzeum w sąsiednim budynku. - Przepraszam - powiedział Han, nieco speszony. - Bez urazy. Podwójną? - Macka zawahała się przez moment. Han usiadł na stołku barowym. - No dobra, daj tę swoją podwójną. Masz polonium i plumbum? - Nie prowadzimy sprzedaży - odparł głos. - Dwa kufle waszego piwa - zdecydował się Han. - Oto wybór człowieka pewnego siebie - warknęła macka po drugiej stronie baru. Han próbował odszukać w pamięci informacje na temat pochodzenia tego typu stworów, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zadowolony oparł się o bar. Kiedy wróci do domu, będzie miał mnóstwo czasu, aby się nad tym zastanowić, i może nawet rozpocząć wyprawę w celu zwerbowania nowych gatunków do Republiki. Rozejrzał się po tawernie. Atmosferę, która tu panowała, trudno było nazwać ro- dzinną. Światło było przytłumione, powietrze przesycone dymem, goście zbili się w małe grupki przy ciężkich stołach. Słychać było szum prowadzonych rozmów, z któ- rych żadna nie była na tyle głośna, aby ją zrozumieć. Postawiono przed nim na barze dwa piwa. Obsługująca go macka zniknęła, zanim zdążył się odwrócić. Piana przelewa- ła się przez brzegi kufli, rozlewała się na wyszczerbionym drewnianym kontuarze. Han spróbował napoju, spodziewając się cienkiej lury albo w najlepszym razie ści- skającej gardło płukanki. Zamiast tego poczuł smak mocnego, dobrego piwa. Przełknął. Piwo przyjemnie spłynęło do żołądka. Opróżnił pierwszy kufel i zabrał się za drugi, nie przestając kontrolować sytuacji w tawernie. Zwrócił uwagę na stłumiony stukot. Cienka macka uderzała o bar, początkowo de- likatnie, potem bardziej stanowczo, aż jedna z przyssawek macki przywarła do baru wydając raz za razem głośne, mokre cmoknięcie. - Ostrożnie, chcesz się poplątać? - spytał Han. Roześmiał się. Piwo go rozgrzało. Rozmowy stały się wyraźniejsze, zaczął rozróżniać poszczególne słowa. Pociągnął na- stępny łyk. - Właśnie dowiodłeś swojej odwagi - powiedział głos barmana. - Nie kuś losu łamaniem swoich zobowiązań. - Czego? - zdziwił się Han. - Zobowiązań! Zająłeś moje miejsce i połknąłeś moją żywność. Han zachichotał. - To nie jest twój ojczysty język, prawda? - Oczywiście, że nie - odparł głos obrażonym tonem. - Lepiej będzie, jak powiesz bez ogródek, o co ci chodzi. - Płać! - Wystarczająco szczere - powiedział Han. Wyjął z kieszeni monetę i położył na barze. Macka zwinęła się wokół niej, przy- kleiła delikatnie jedną z przyssawek do jej powierzchni i podniosła. Szybko znalazła się po drugiej stronie baru, a kiedy się znów wyprostowała, monety już nie było. - Co ty i twoi ziomkowie robicie, żeby się trochę rozerwać? - Robimy tak - macka powachlowała swoim końcem w stronę każdego rogu po- mieszczenia, każdego stołu i ławy. - Chciałbyś coś więcej? - Nie miałem na myśli gry. - Bolo - ball? Mamy ligę. - Myślałem o czymś spokojniejszym... jakieś gry hazardowe... Macka skręciła się w węzeł i wysunęła się ponad ramię Hana. Han odwrócił się i dźgnął nosem w klatkę piersiową olbrzyma. Solo spojrzał w gó- rę. Wyrośnięty przedstawiciel gatunku Homo sapiens patrzył na niego, szczerząc zęby w uśmiechu. - Sportowiec? Olbrzym był kobietą, która zawdzięczała swe rozmiary manipulacjom genetycz- nym, a siłę zabiegom chirurgicznym. Była o głowę wyższa od Chewiego. - Znam miejsce, gdzie od czasu do czasu obstawiają zakłady. Będzie ci się podo- bało. Otworzyła zaciśniętą pięść. Na szerokiej dłoni leżała talia kart. Zdobił je zawiły wzór. Poruszyła ręką i talia wystrzeliła w górę. Pojawił się szmaragdowo - złoty świetl- ny napis „Ryzyko i Hazard". Han uśmiechnął się od ucha do ucha. - To będzie świetne - powiedział. - Po prostu świetne. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
ROZDZIAŁ 3 Anakin zawzięcie próbował wydostać się z objęć Jainy. - Złe pany, Jaya! - powiedział. - Niedobre! - Przestań się wiercić, Anakin - prosiła Jaina. Trzymała braciszka z całych sił, co powodowało, że wyrywał się jej jeszcze bardziej. Twarz miał mokrą od łez. Już nie płakał, ale trząsł się cały ze strachu i złości. - Tatuś! - krzyczał. - Tatuś! Chcę do tatusia! Znowu zaczął szlochać. Jaina także się bała i była zdezorientowana, chociaż uda- wała, że tak nie jest. Znajdowali się na okrągłej, porośniętej trawą łączce Munto Codru. Jacen i czarny wyrwulf szambelana spali, leżąc na trawie koło Jainy. Dziewczynka chciała obudzić brata. Sama przed chwilą otworzyła oczy. To bolało. Nigdy przedtem budzenie nie bo- lało. Nigdy w życiu. Trawiasta łączka nie była częścią polany. Znajdowała się w dużym, wykonanym z metalu pokoju, pośrodku metalowej podłogi, tak jakby ktoś zrobił w niej plackowate wycięcie. Metalowe ściany były bardzo wysokie i otaczały ich ze wszystkich stron. Ja- ina nie mogła dostrzec żadnych drzwi. Nie było też okien. Pomieszczenie oświetlały sufitowe lampy. - Nie płacz, Anakin - uspokajała go. - Nie płacz. Będę się tobą opiekować. Mam pięć lat, więc będę się tobą opiekować, bo ty masz tylko trzy. - Trzy i pół! - poprawił. - Trzy i pół - powtórzyła. Pociągnął nosem i otarł mokrą buzię. - Chcę do taty - powiedział. Jaina także żałowała, że nie ma z nimi taty i mamy, i Winter, i Chewiego. Ale nie odezwała się słowem. Musiała być dorosła. Była teraz najstarsza. Już prawie rosły jej stałe zęby. To znaczy, jej prawy mleczak ruszał się. Pokiwała nim językiem w prawo i w lewo myśląc, co można zrobić. Była o dwa lata starsza od Anakina. No dobrze, o półtora roku. Od Jacena tylko o pięć minut. Byli bliźniętami, choć nie łączyło ich wielkie podobieństwo. Włosy miała jasnobrązowe i proste jak druty. Jacen - ciemne i kręcone. Była jednak starsza. - Puść! - zażądał Anakin. - Puść, Jaya! - Puszczę cię, ale jak obiecasz, że będziesz stał na trawie. Anakin zacisnął usta. Jego oczy lśniły od łez gniewu i niepokoju. Zawsze był upar- ty, a zwłaszcza gdy mu na coś nie pozwalano. Obojętnie na co. - Obiecujesz? - spytała Jaina. - Tylko na trawie - odpowiedział. Puściła go. Pędem przebiegł po łączce. Zatrzymał się na jej krawędzi. Jaina na moment odwróciła od niego wzrok. Kucnęła obok Jacena, aby go obudzić. Wyrwulf drgnął i jęknął. Jaina rozejrzała się za Anakinem. Właśnie stawiał stopę na granicy tra- wy. Podbiegła i odepchnęła go. - Powiedziałam, zostań na trawie! - Jestem na trawie - zaprzeczył. Wskazał na podłogę. - To tylko podłoga, Jaya. Nie ma krakany! Tam gdzie ostatnio byli z mamą, nie pozwolono im pływać w oceanie. Mon Cala- mari była w większości zalana wodami, które roiły się od krakan. Zwierzęta te jadły wszystko, zwłaszcza dzieci. Teraz za każdym razem, kiedy ktoś mówił Anakinowi „nie", ten sprzeciwiał się odpowiadając: „Nie ma krakany!" Jaina nie chciała go straszyć. Nie wiedziała, czy rzeczywiście jest się czego bać. Żałowała, że nie ma pojęcia, jak się tu dostali. Musiało ich spotkać coś złego, ale może to coś już sobie poszło, skoro nic im się nie stało. Żałowała, że nie ma tu mamy, taty, wujka Luke'a, Winter, Chewiego i Threepia. Albo chociaż jednego z nich. Jacen zawołał płaczliwym głosem. Jaina wzięła Anakina za rękę i pchnęła przed siebie, idąc w stronę brata bliźniaka. - Złap Jasa za rękę - poleciła. Anakin chwycił dłoń brata obydwiema rączkami. Jaina ujęła drugą dłoń Jacena. - Jasa, Jasa, wstawaj! - wołał Anakin. - Śpioch! Jacen otworzył oczy. - Au! - powiedział to samo co Jaina. Wiedziała, co czuł. On wiedział, co czuła Jaina. Bolała ją głowa, odnosiła takie wrażenie, jakby ktoś krzyczał jej w uszy. Oczy dziewczynki wypełniły się łzami. Wargi zaczęły drżeć. Zacisnęła je, aby powstrzymać płacz. Przedni ząb się za - chybotał. Rozkazała bólowi odejść. Odejść od niej i od Jacena, zanim brat zdąży się do końca obudzić. Nie sądziła, że użyje swych zdolności Jedi pod nieobecność wujka Luke'a. Jacen także nie mógł tego znać. A zwłaszcza Anakin. To wujek Luke zawsze im mówił, co robić i jak to robić dobrze. Ale czasem ciężko było nie robić nic. Na przykład teraz. Jacen usiadł. W ręcznie tkaną koszulkę powbijały mu się źdźbła trawy. We wło- sach też miał ich trochę. Jaina przeczesała ręką własne, ale nie znalazła ani jednego źdźbła. Jej jasnobrązowe włosy były tak proste, że rzadko coś się w nie wplątywało. Brat przyklepał czuprynę palcami, czochrając ją przy tym tak jak zwykle. Trawa powy- padała. - W porządku? - spytała. - W porządku - odpowiedział Jacen. Rozejrzał się. - Gdzie my jesteśmy? - Pamiętasz, co się stało? - Bawiliśmy się z Chewie'em... - ...podskoczyliśmy... - ...spadliśmy.... - ...i zasnąłem. - Ja też. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Statek! - zawołał Anakin. - Jaya zapomniała o stateczku! - Jakim stateczku? - Widziałem go! - twierdził Anakin. - To nie jest stateczek! - powiedział Jacen. Miał rację. Pokój, w którym się znajdowali, mógł pomieścić cały niewielki statek. - Może przywiózł nas tutaj. - Gdzie? - zapytał Jacen. Jaina wzruszyła ramionami. Mogli znajdować się w dużym statku kosmicznym. Mogli być w jakimś olbrzymim budynku. Możliwe, że ciągle znajdowali się na Munto Codru, gdzieś pod ziemią. Bliźnięta zbadały tereny pod zamkiem. Znaleźli podziemne korytarze, jaskinie i tunele. Ale nigdy nie trafili na miejsce podobne do tego, gdzie byli teraz. - Dobrze się czujesz, wyrwulf? - Jacen nachylił się do ulubieńca szambelana i po- głaskał go po sierści. Czarna, lśniąca skóra - błona przeświecała przez szorstkie, zma- towiałe, ochronne owłosienie. Zamrugał powiekami. Zaskomlał i usiadł dysząc. - Dobry wuf - powiedział Anakin. Jacen rozejrzał się. - Może Chewie jest gdzieś tutaj, może też zasnął. - Podskoczył i poszedł prosto, przekraczając granicę trawy. Nic się nie wydarzyło. - Widzisz, Jaya?! - krzyknął uradowany Anakin. - Nie ma krakany! Pobiegł za Jacenem. Wyrwulf podreptał za nimi. Jaina zrobiła krok w ich kierunku i zatrzymała się. Była pewna, że dopóki stoją na trawie, nic złego nie może się im stać, ale nie chciała, aby bracia poszli sami. W końcu była najstarsza. Cofnęła się do środka bezpiecznej polanki. Przystanęła i zaczęła przeszukiwać kępkę po kępce. Szukała swojej wielonarzędziówki. Wiedziała, że gdzieś tutaj powinna być. Przyniosła ją ze sobą, aby się jej dobrze przyjrzeć. Kiedy Chewie spadał, ona pod- skoczyła. Potem zapadła w sen. Musiała ją gdzieś upuścić. Jest! Chwyciła przyrząd. Schowała go głęboko do kieszeni. Ze swoją wielonarzędziów- ką mogła czuć się bezpiecznie. Pobiegła za braćmi. Jej stopy dźwięcznie uderzały o metalową podłogę. Dogoniła Jacena. Patrzył na ścianę. Anakin nie zamierzał patrzeć. Kopał ją. - Niedobra ściana! - Przestań, uderzysz się - skarcił go Jacen. Anakin spojrzał groźnie i wyrżnął czubkiem buta w ścianę. Żadnego kopania. Żadnego prawdziwego kopania. - Powinny gdzieś tu być drzwi - stwierdził Jacen rzeczowo. - Jakoś przecież tu we- szliśmy. - Może są gdzieś drzwi zapadowe - odezwała się Jaina. - Ukryte wejście. Zastukała pięścią w metal. Łomot był bardzo głośny. Spojrzała w górę. - Tam jest podpórka - powiedziała. Jacen także spojrzał na sufit. Pod stropem biegły wąskie poprzeczne belki. To stamtąd płynęło światło. - Musimy poszukać drzwi pomiędzy belkami — zdecydowała Jaina. Obeszła pokój, stukając w ścianę. Znalazła parę miejsc, z których po uderzeniu dobywały się głuche stuknięcia. Nie mogła jednak znaleźć drzwi. Wyjęła swój niezbęd- nik. Otworzyła część z wiertłem. - Nie wolno ci tego robić - zaprotestował Jacen. - Wiem o tym - odpowiedziała Jaina. Ale mimo to przyłożyła narzędzie do ściany. Mogła używać go tylko w warszta- cie, podczas pracy, a nie do mebli, ścian czy podłóg. Poza tym nadawało się tylko do drewna, a nie do metalu. Spróbowała jednak, skupiając się przy tym tak bardzo, że ję- zykiem wypychała ruszającego się mleczaka. Ale wiertełko nie dawało rady. Wciskało się w rękojeść. Gdyby miała siedem lat, mogłaby mieć niezbędnik do metalu. Gdyby umiała wy- starczająco dużo. I była odpowiedzialna. Szkoda, że nie miała siedmiu lat. Musiała jeszcze trochę poczekać. Otworzyła część z soczewką. Przyłożyła ją do ściany tak blisko, jak tylko mogła. Może w ten sposób znajdzie jakąś nierówność. Krawędź? Nagle usłyszała trzaśniecie. Otworzyły się drzwi. Jaina odskoczyła. Złapała Anakina za rękę i zasłoniła go swoim ciałem. Prędko ukryła niezbędnik w kieszeni. Jaina i Jacen stali ramię przy ramieniu, aby w razie potrzeby bronić braciszka. Wyrwulf skulił się i warknął. Anakin płacząc próbował wepchnąć się pomiędzy siostrę i brata, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wszedł wysoki i bardzo przystojny mężczyzna. Miał dziwne włosy koloru miedzi, poprzetykane prążkami o barwie cynamonu, bardzo jasną cerę i olbrzymie czarne oczy. Jego twarz była chuda i kanciasta. Nosił drugą białą szatę. Uśmiechnął się do Jainy. - Biedactwa - powiedział. Uklęknął przed nimi. - Biedne dzieci! Tak strasznie mi przykro. Chodźcie tu do mnie, teraz ja jestem waszym obrońcą. - Chcę do taty! - krzyknął Anakin. - Mamo! - Bardzo mi przykro, proszę pana - powiedziała Jama najgrzeczniej, jak potrafiła - ale nie możemy do pana podejść. - Nie wolno nam - wyjaśnił Jacen. - Nie znamy pana. - Ach, dzieci, nie pamiętacie mnie? Nie, jakże moglibyście mnie pamiętać, skoro byliście niemowlętami. Jestem waszym chrzestnym ojcem, nazywam się Hethrir! Jaina patrzyła na niego niepewnie. Nigdy nie słyszała o żadnym Hethrirze. Ale mieli wielu chrzestnych ojców i matek. Anakin także miał ich wielu. - Cukierki? - zapytał Anakin z nadzieją w głosie. Piękny pan uśmiechnął się. - Oczywiście. Zaraz, jak tylko się umyjemy. Rodzice chrzestni zawsze przynosili im zabawki, dawali to, na co inni często nie pozwalali. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
- Czy znasz hasło? - zapytała Jaina. Mama mówiła, żeby nigdy nie iść z kimś, kto nie zna hasła. Chrzestny usiadł tuż przed nimi ze skrzyżowanymi nogami. Wyrwulf opadł na podłogę i szczerząc kły wpa- trywał się w Hethrira. - Dzieci - zaczął Hethrir - stało się coś strasznego. Jechałem właśnie, aby was od- wiedzić, zobaczyć drogą Leię i starego przyjaciela Hana. Chciałem także spotkać się z waszym wujem Luke'em. Ale kiedy przyjechałem, nastąpiło coś przerażającego! To było trzęsienie ziemi! - spojrzał na Jainę. - Wiesz, co to jest trzęsienie ziemi? Jaina sztywno pokiwała głową. - Tak mi przykro, dzieci. Ten zamek, był taki stary! Runął, a... Przerwał i westchnął głęboko. Wargi Jainy znowu zaczęły drżeć. Oczy zaszły jej łzami, tak że nic nie widziała. Nie chciała słyszeć tego, co Hethrir musiał powiedzieć. - Wasza mama była w zamku. Także tata i wujek Luke. Byliście na łące, pamięta- cie? Ziemia się otworzyła i pochłonęła drogiego Chewbaccę, a wy byliście o włos od pójścia w jego ślady i wpadnięcia w tę straszliwą dziurę, ale na szczęście znalazłem się prosto nad wami, pikowałem, i udało mi się was uratować. Ale nie zdołałem ocalić Ch- ewiego i... Spuścił wzrok, otarł z twarzy łzy i spojrzał na nich ponownie. - Przykro mi, dzieci, ale nie mogliśmy uratować waszej mamy, taty i wujka. Anakin zaczął szlochać. - Tata! Mama! Wujek Luke! Jaina szturchnęła go i ścisnęła za rękę. - Nie płacz - wyszeptała. Anakin przestał, ale wciąż chlipał i pociągał nosem. - Ale tata i wujek Luke... - zaczął Jacen drżącym, lecz nieufnym głosem. Jaina trąciła go myślą. Urwał. - Niestety, żadnego z nich - chrzestny Hethrir uśmiechnął się. W jakiś dziwny sposób wiedział, co zrobiła. Rozgniewało go to, chociaż się uśmiechnął. Przestraszona Jaina wycofała się w głąb siebie. Udawała, że nie dotknęła brata. - Gdybym wylądował i gdyby nie było trzęsienia ziemi, wasi rodzice by mnie wam przedstawili. Powiedzieliby mi hasło. Byłoby przyjęcie i zostalibyśmy przyjaciółmi. Wyciągnął ręce w stronę bliźniaków. - Straciłyście rodzinę, kochane dzieci. Republika poprosiła mnie, abym się wami zaopiekował, chronił was i uczył. Jest mi tak przykro... że wasi rodzice nie żyją. Jaina przytuliła się do swoich braci. Czy to była prawda? A może on kłamał? - Myśleliśmy, że zostaniemy z Winter - powiedziała Jaina. Głos jej drżał. - Jeśli nic... - Winter? A któż to taki? - Nasza niania - wyjaśniła Jaina. - Poszła się przejść - dodał Jacen. - Czy możemy do niej zadzwonić? Będziesz się nami opiekował, dopóki nie wróci do domu? - zapytał Jacen z nadzieją w głosie. - Powinna zaraz wrócić - uspokoiła go Jaina. - Nie potrzeba nam jej usług - stwierdził Hethrir. - Dzieci, dzieci, jesteście naj- ważniejsze! Wasze cenne zdolności! Nie może was wychowywać i uczyć pokojówka. - Ona nie jest pokojówką! Jest naszą przyjaciółką! - Ma swoje własne życie i nie może się wami zajmować, gdy nie ma kto za to za- płacić. - Nie będziemy jeść dużo - obiecał Jacen. Jaina miała ochotę powiedzieć Hethrirowi, że jest kłamcą, i uciec. Ale nie wiedzia- ła dokąd. A jeśli tata i wujek rzeczywiście wrócili, podczas gdy oni byli na łące, i trzę- sienie ziemi nastąpiło, zanim przyszli się z nimi przywitać, a Hethrir naprawdę urato- wał im życie? I może Winter naprawdę nie może wrócić. Już nigdy. A jeśli Hethrir nie wiedział, że tata, wujek Luke i Threepio polecieli z tajną misją? Nikt poza mamą i Chewbaccą nie wiedział o tej wyprawie, ale Jaina wiedziała! Zdra- dziła sekret Jacenowi, przecież był jej bratem bliźniakiem. Być może nikt nie poinfor- mował o tym Hethrira, bo wówczas tata i wujek znaleźliby się w niebezpieczeństwie. A to oznaczałoby, że oni żyją. Nie powiedziała tego na głos, bo wtedy mogłoby się im stać coś złego. Anakin tulił się do niej, pociągając nosem. Próbował nie płakać, ale łzy pozostawi- ły mokre ślady na jego koszulce. Wyrwulf przysunął się do niej jeszcze bliżej i legł na ziemi. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. A może - pomyślała Jaina - Hethrir nie jest tym, za kogo się podaje? Może wszystko zmyślił? To całe trzęsienie ziemi. Może nas porwał. Może mama, tatuś, wujek Luke i Chewbaccą żyją. Jaina przyjrzała się Hethrir owi. Jego wielkie czarne oczy były pełne łez. Spojrzał na nią, rozkładając ręce. Mrugnął powiekami. Jaina widziała jego oczy. Miały kolor dymu. Łzy pojawiły się znowu. I ponownie zniknęły. Mimowolnie Jaina zaczęła płakać. Nie płacz - pomyślała z wściekłością. - Nie płacz. Jeśli nie płaczesz, to znaczy, że mama żyje! Powstrzymała łzy. - Jacen - zwróciła się do brata - to ty musisz powiedzieć, że mu wierzymy, bo to ty jesteś starszy. - Jestem najstarszy - wydeklamował Jacen. - Najstarszy, ojcze Hethrirze! - Pamiętam - odparł Hethrir. - Pamiętam, kiedy się urodziliście, wasi rodzice byli tak szczęśliwi, oznajmili: „Oto nasz pierworodny syn Jacen, a to Jaina, nasza piękna córeczka". Kłamca! - pomyślała Jaina. - On kłamie! - Wierzymy ci, ojcze Hethrirze - powiedział głośno Jacen. Przez chwilę Jaina my- ślała, że Jacen naprawdę tak sądzi. Ale było to głupie przypuszczenie. Bała się spraw- dzić dotknięciem myśli, czy ma rację, bo Hethrir mógłby to zauważyć. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Zaczęła płakać. Teraz mogę - pomyślała. - Bo teraz udaję, muszę udawać, ale wiem, że mama, ta- ta, wujek i Chewbaccą żyją! Tulili się do siebie płacząc cicho, tylko Anakin szlochał. - Tatuś! Tatuś! Hethrir wziął Jainę i Jacena za ręce. Jego skóra była bardzo zimna. Przyciągnął dziewczynkę. Musiała się do niego przysunąć, chociaż chciała być możliwie najdalej. Nie wierzę, że jest moim ojcem chrzestnym! - pomyślała. - Nie będę go tak nazy- wać. Hethrir objął Jainę i Jacena. Dziewczynka zadrżała. - Moje biedactwa - powiedział. - Moje małe, biedne dzieci. Tak bardzo mi przy- kro, że wasi rodzice nie żyją. Anakin zapłakał jeszcze głośniej. Jaina i Jacen tulili go do siebie. Pociągał nosem. Dostał czkawki. W końcu zasnął z policzkiem opartym o ramię siostry. Cały czas miał czkawkę. - Tędy, tędy, biedne dzieci - ponaglił ich Hethrir. - Miałyście ciężki dzień. Pora spać. Jaina wstała. Trzymała Anakina na rękach. Był ciężki. - Zawsze, zanim położymy się do łóżek, jemy kolację. Hethrir również wstał. Był bardzo wysoki. Uśmiechnął się do niej. - Od dzisiaj mieszkacie u mnie - rzekł - a w moim domu teraz jest pora snu. Popędził ich w stronę drzwi. Jaina zobaczyła jakąś postać w ciemności. Przestra- szona przystanęła. - Podejdź bliżej, Tigris - rozkazał Hethrir. - Nie stój tak w tym cieniu. Tigris zrobił krok naprzód. Nie był wcale straszny. Nie był nawet dorosły, mógł mieć dwanaście, może trzynaście lat. Nosił brązową szatę. Jaina stwierdziła w duchu, że brzydką. Wymagała uprania, a jej rąbek był odpruty. Miał włosy w pasemka takie same jak Hethrir, tyle że srebrno - czarne. Im także przydałaby się kąpiel i szczotka. Mama nigdy nie wyszłaby tak z domu. Miał bladą cerę i duże czarne oczy, jak Hethrir. - Nie pozwól, aby nasza nowa siostra musiała dźwigać dziecko - powiedział Het- hrir. - Pokaż swoje dobre maniery. Są braćmi? - zastanawiała się Jaina. - W jaki sposób, przecież Hethrir jest taki sta- ry. I nie zachowuje się jak brat. Nigdy nie odzywam się do Anakina w taki sposób. Tigris chciał wziąć Anakina z rąk Jainy. Cofnęła się. Jacen zasłonił ją, aby pomóc obronić braciszka. Tak jak nauczył ich wujek Luke, utworzyli razem barierę. Nikt nie był w stanie się przez nią przedostać. Nie pozwolą Tigrisowi zabrać Anakina! Bariera wokół Jainy zamigotała. I wtedy coś ją zmyło, jak fala zamek z piasku. - Ładnie, ładnie - stwierdził Hethrir. - Czy wasz wujek nie mówił wam, żebyście się tak nie zachowywali? Byliście bardzo, bardzo niegrzeczni. Znowu klęknął przed nimi. - Nauczę was, jak wykorzystać wasze zdolności. Będziecie mogli się nimi posłu- giwać, ale dopóki nie dorośniecie, tylko pod moją kontrolą. Jaina przycisnęła do siebie Anakina jeszcze mocniej. - Rozumiecie? Jaina wiedziała, co się za chwilę stanie. Zdawała sobie sprawę, że nie może temu zapobiec. - Rozumiecie? - żądał odpowiedzi Hethrir. Jacen stał tyłem do Anakina. Braciszek był przez nich osłonięty. Wyrwulf warczał. Nagle prześlizgnął się po podłodze i huknął w ścianę. Jaina krzyknęła. Wyrwulf zawył, ale się nie podniósł. - Wuf! - zawołał Anakin. Hethrir chwycił Jacena za ramię i odepchnął od Anakina. Nie musiał nawet użyć Mocy, aby to zrobić. Był dorosły. Jacen usiłował się wyrwać, ale Hethrir nie dał mu szansy. - Rozumiecie? Tigris wziął Anakina od Jainy. Jego oczy były smutne, lecz pełne nadziei. Jaina nie mogła powstrzymać Tigrisa. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła dosięgnąć umy- słów braci. Nie wiedziała, co myśli Jacen. Odwrócił się i patrzył na nią przerażony. Wiedziała jedno. On także nie znał jej myśli. - Jacen! - zawołała. - Anakin! Mogła mówić! Nie odezwała się jednak do Hethrira. - Widzę, że rozumiesz - stwierdził Hethrir. Złapał za ręce Jainę i Jacena. Pociągnął ich za sobą. - A co z wyrwulfem szambelana?! - wykrzyknął Jacen. - Jesteś już za duży na takie rzeczy - odparł Hethrir. Drzwi się zatrzasnęły. Za nimi słychać było rozpaczliwe szczekanie zwierzęcia. Hethrir był wysoki i szedł tak szybko, że Jaina musiała biec, aby za nim nadążyć. Tigris kroczył tuż za nimi. Dziewczynka prawie nic nie widziała. Potknęła się. Hethrir szarpnął, chcąc pode- rwać ją na nogi. - Zatrzymaj się! - zawołała. - Pomóż mi! - Na pomoc! - zawołał Jacen. - Na pomoc, zostaw nas w spokoju! - Jaya, Jasa! - płakał Anakin. Jaina wlekła się za Hethrirem. Usiłowała odwrócić głowę i zobaczyć, co się dzieje z tyłu. Anakin miotał się w objęciach Tigrisa. Ten ścisnął go mocniej. Wystarczająco, aby zabolało. Ciemne oczy Anakina wypełniły się łzami. - Zostaw mojego brata! - krzyknął Jacen. Sam walczył, aby wyrwać się Hethriro- wi. Anakin odepchnął myślą Tigrisa. Tigris zawył z bólu. Omal nie puścił Anakina. Trzymał go, dopóki stopy małego nie dotknęły ziemi. Tigris złapał się za ręce. Potrząsnął nimi i wytarł w szorstką suknię. Hethrir przystanął. Puścił Jainę i Jacena. Jaina podbiegła do Anakina. Objęła braciszka. Zasłoniła go ramieniem. Jacen klęknął przy nich i przytulił rodzeństwo. Jana wiedziała, że jest gotowy na wszystko. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Hethrir zbliżył się do nich. Wyglądał groźnie. Uparcie wpatrywał się w Anakina. I niespodziewanie się uśmiechnął. Kucnął. Patrzył groźnie na małego. - Tak jak myślałem - powiedział miękko. - Można się było tego spodziewać po krewnych Skywalkera. Ominął Jainę i zmierzwił Anakinowi włosy. Loki wygładziły się pod dotykiem rę- ki Hethrira. Nagle chwycił jeden kosmyk i pociągnął go mocniej. Anakin krzyknął z bólu i strachu. Jaina ugryzła „chrzestnego", a Jacen zaczął go okładać pięściami. Hethrir nawet nie drgnął. Anakin emanował Mocą. Światło rozjaśniło ciemny korytarz. Prześwietliło na wy- lot palce Hethrira. Jainę przeszedł dreszcz. Ręka Hethrira wyglądała jak szkielet. Światło Anakina było coraz jaśniejsze. Jaina poczuła, że mokra, zimna mgła opadła na wszystko wokół. Tigris odepchnął Jainę i Jacena od Hethrira. Ruszający się mleczak Jainy utkwił w rękawie Hethrira. Tak ją to zaskoczyło, że przestała go gryźć. - Spokój! - powiedział miękko Hethrir, jeszcze zanim Anakin zdążył się odezwać. Jego głos brzmiał przerażająco. Jacen chwycił siostrę za rękę. Prawie nie czuła uścisku jego palców. Anakin drżał, naprawdę przestraszony, i wytrzeszczał oczy na Hethrira. Jaina spróbowała zrobić krok w kierunku brata, była przecież za niego odpowiedzialna, star- sza. Ale Tigris powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Rób, co ci kazano - powiedział. - Wtedy nic ci nie będzie grozić i nikt nie skrzywdzi twoich braci. Nikt nigdy nie traktował jej w taki sposób. Jaina nie mogła pojąć, dlaczego ją to spotkało. Wujek Luke potrafił wpłynąć na jej zdolności i na Jacena, a nawet na Anakina. Nie było w tym nic złego. Anakin był za mały, aby do końca zdawać sobie sprawę z tego, co robi. Ale wujek Luke nigdy nie wyciągał światła z Anakina. Nigdy też nie rzu- cił na nich tej strasznej, wilgotnej i zimnej mgły, której nie było widać, nie można było złapać i cisnąć na ziemię. Wujek Luke był przewodnikiem, uczył, jak użyć zdolności i jak je wykorzystywać. Czasami nawet wspomagał jej Moc, aby pokazać, jak zrobić to, co próbowała osiągnąć. Ale nie w taki sposób! - Weź tych dwoje do ich pokoi! - polecił Hethrir Tigrisowi. - Potem wróć do mnie. - Jak rozkażesz, Hethrirze - odpowiedział Tigris. Jego głos był pełen oddania. - Chcę mój ząb - poprosiła Jaina. Hethrir potrząsnął rękawem. Ząb upadł na podłogę. Tigris nie pozwolił, aby go podniosła. Hethrir złapał Anakina. Mały nie stawiał oporu. Nie mógł. - Pozwól mu zostać z nami, proszę - błagała Jaina. - Ma tylko trzy... Przerwała na chwilę. Anakin powinien był dodać: „Trzy i pół!", ale nie powiedział nic. Hethrir spojrzał na nią. Teraz wiedziała, że jego uprzejmość była kłamstwem, jak wszystko, co mówił. - Jeśli będziesz grzeczna - zaczął - może pozwolę ci się z nim widywać. Co kilka dni albo raz na tydzień. Odwrócił się, a biała szata owinęła mu się wokół nóg, po chwili zniknął wraz z Anakinem w ciemnościach. Ostatnie co dziewczynka dostrzegła w mroku, to rozsze- rzone strachem oczy braciszka. Tigris pędził Jainę i Jacena drugim korytarzem, potem gdzieś skręcił. Zimna, wil- gotna mgła cały czas spowijała bliźniaczkę. - Zimno mi - wyszeptała. - Bzdura. Jest dostatecznie ciepło - odparł Tigris. Jaina czuła ból i skrępowanie, strach i wściekłość. Mimo że była mała, nigdy nie traktowano jej w taki sposób. Zawsze starała się wykorzystywać swe zdolności dobrze. Była odpowiedzialna. Od momentu kiedy zrozumiała, co to słowo oznacza, wiedziała, że jest w jej życiu czymś bardzo ważnym. Szkoda, że nie mogła teraz porozmawiać z mamą. Nigdy, przenigdy nie pozwala- no jej używać Mocy, aby kogoś zranić. Ale gdyby musiała, jeśli miałoby to powstrzy- mać kogoś od wyrządzenia krzywdy jej lub Jacenowi albo ochronić najmłodszego z nich? Zawsze była do tego stopnia odpowiedzialna za Anakina, że wiedziała, co robić. Powinna była użyć bariery w obronie własnej. Ale wiedziała już teraz, że to nie działa. Hethrir potrafi zniszczyć barierę - pomyślała. - Gdyby naprawdę był chrzestnym, nie robiłby tego. Nie wierzę, że zna tatę i że jest przyjacielem mamy. Teraz już była pewna, a myśl o tym była jak słońce przebijające się przez chmury, że mama, tata i wujek Luke nie zginęli! Najwyższy czas, aby w to uwierzyć. Próbowała złapać spojrzenie Jacena, aby sprawdzić, czy brat wie już, że rodzice żyją. Odwróciła głowę jego w stronę. Tigris dotknął jej twarzy ręką; była ciepła, i cho- ciaż nie odezwał się słowem, dziewczynka wiedziała, o co mu chodzi. Skierował jej spojrzenie do przodu. - Tutaj chodzi się prosto i z podniesioną głową - poinformował. - Z oczami skie- rowanymi przed siebie, aby widzieć to, co napotkamy na drodze. - To głupie - stwierdziła Jaina. - Wiele tracicie! - I nie pyskuje się starszym - dodał Tigris. - Co to znaczy: pyskuje? - zainteresował się Jacen. - Nie bądź bezczelny - powiedział Tigris. - Co to znaczy: bezczelny? - spytała Jaina. Nie wiedziała, co Tigris chciał dać im do zrozumienia. Zachowywał się tak, jakby go coś zezłościło, ale nic nie odpowiedział, tylko popędził ich przed siebie, w ciem- ność. Jaina zastanawiała się, jak uciec przed ciężką, mokrą zasłoną. Cały czas czuła jej obecność, była nią oblepiona, ale kiedy dotykała ramienia, nie czuła nic materialnego. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)
Przez cały czas czuła się tak, jakby Hethrir trzymał ją swą zimną, ciężką ręką. Sta- le się mu próbowała wyślizgnąć, zupełnie jak Anakin, wyrywający się z jej objęć, kiedy go niosła. Te wysiłki bardzo ją wyczerpywały. Korytarz zaprowadził ich do dużego, zbudowanego z kamienia kwadratowego po- koju. Panował w nim półmrok, ale nie było tak ciemno jak w korytarzu. Z sufitu płynę- ło niewyraźne szarawe światło. W porównaniu do miejsc, które znała wcześniej, sufit był bardzo niski. Gdyby Tigris był trochę wyższy, mógłby go dosięgnąć. Hethrir bez trudu dostałby do niego ręką. Pokój nie miał ścian, zamiast nich wstawiono drewniane drzwi, które stykały się futrynami. Wszystkie zamknięte. Jaina zastanawiała się, czy byłaby w stanie znaleźć wyjście z tego budynku, gdyby w jakiś sposób udało jej się wrócić tam, skąd przyszli. Albo wypróbuję wszystkie drzwi po kolei - pomyślała. - Jest ich przynajmniej sto. A może siedem tysięcy! W każdym razie któreś z nich muszą być wyjściem - powiedziała do siebie w my- ślach. Wtedy zdała sobie sprawę, że jeśli znajdują się na statku, a tego w żaden sposób nie mogła stwierdzić, wydostanie się na zewnątrz nie oznaczało niczego dobrego. Była taka zmęczona. Udawała, że nie ma ochoty na drzemkę, to dobre dla malu- chów takich jak Anakin, ale oczy same jej się zamykały. Tigris wepchnął rodzeństwo do kamiennego pokoju. Echo odbijało się od ścian. Zatrzymał się, stojąc pomiędzy bliźniętami. Jainie tak chciało się spać, że oparła się o niego. Prawie zasypiała na stojąco. Tigris trzymał rękę na jej ramieniu. Była to jedyna ciepła rzecz na całym świecie. Przez ułamek sekundy poczuła coś w rodzaju przyjaznego uścisku. Pomyślała, że może chłopak zabierze ją do miejsca, gdzie będzie mogła się zdrzemnąć, i utuli do snu, tak jak to robiła Winter. I wszystko będzie dobrze. Ale po chwili przypomniała sobie, gdzie jest, dlaczego, a Tigris potrząsnął nią, by się obudziła. - To tutaj - powiedział. - Nic z tego. Tu nie śpimy w ciągu dnia. Nie ma czasu na lenistwo! - Nie śpię! - zaprzeczyła Jaina, co było tylko częścią prawdy. - Ja też - dodał Jacen. Czuła, że był tak samo śpiący jak ona. Hethrir musiał potraktować go tą samą zimną mgłą co ją. Ale kiedy znajdziemy się już w łóżku, wszystko będzie dobrze - pomyślała Jaina. - Będzie nam ciepło, będę mogła wysunąć dłoń spod kołdry i on też, będziemy mogli się trzymać za ręce. I choć nie będziemy mogli czytać w swoich myślach, będziemy mówić szeptem. Oczy Jainy zaszły łzami i wszystko się zamazało. Nigdy nie przypuszczała, że bę- dzie musiała po kryjomu podawać rękę własnemu bratu. Nigdy nie myślała, żeby co- kolwiek robić po kryjomu! Nie pamiętała, by kiedykolwiek nie mogła telepatycznie po- rozumiewać się z Jacenem. Zmarznięta, zmęczona, głodna i samotna, znowu była bliska łez. Od płaczu powstrzymała ją myśl, że już niedługo będzie mogła zastanowić się z Jacenem nad tym, co mają dalej robić. Tigris popchnął ich dalej do przodu. Doszli do małych drzwi. Chłopak otworzył je. Przypuszczała, że za nimi musi znajdować się następny długi korytarz. Nie zdołałaby przejść jeszcze jednego długiego korytarza. Ale za drzwiami nie znajdowało się nic oprócz maleńkiego pokoiku, którego jedna ściana miała szerokość drzwi, a druga była tylko dwa razy większa. Jaina zatrzymała się, nie wiedząc, co robić. Może były gdzieś następne drzwi, ale nie mogła dostrzec klamki czy automatycznej dźwigni ani nawet jej zarysu. Otwarte drzwi wykonano z surowego drewna, a ściany pokoiku z brzydkiego szarego kamienia. Tigris puścił rękę Jacena i pchnął go w głąb pomieszczenia. Drzwi zatrzasnęły się za nim głucho. - Jacen! Jacen! - płakała Jaina. Wyszarpnęła się Tigrisowi i podbiegła do wejścia, walcząc z klamką. Ale Tigris odsunął ją. Po drugiej stronie brat wykrzykiwał jej imię. Prawie go nie słyszała. - Chodź - powiedział Tigris. - Nie bądź dzieckiem. Tutaj się nie krzyczy i nie hała- suje. Jesteśmy dzielni. Jaina odwróciła się do niego gwałtownie. - Ja jestem dzielna! Chciała go uderzyć, ale złapał ją za ręce i trzymał tak mocno, że nic nie mogła zrobić. - Jestem dzielna, ale chcę do mojego brata! - Pora spać - oznajmił Tigris. - Rano nie będziesz się tak głupio zachowywać. Jaz- da! Może będę mogła porozmawiać z nim przez ścianę - myślała desperacko. - Może nie będzie tak źle... Odwróciła się pełna nadziei w stronę drzwi sąsiadujących z pokojem Jacena. Tigris odepchnął ją od klitki brata i poprowadził przez środek wielkiego, kwadra- towego przedpokoju. Otworzył drzwi do pokoiku tak samo małego, ale znajdującego się możliwie najdalej od więzienia Jacena. Tigris puścił jej rękę. Spojrzała na niego. - Pokaż, że jesteś dzielna - rozkazał. Popatrzył na pokój i Jaina domyśliła się, że chce, aby weszła tam bez gadania. Wlepiła wzrok w jego duże czarne oczy. - Chcę do domu - powiedziała. - Wiem - odparł miękko. Zawahał się i skinął w stronę pokoiku. - Ale... nie mo- żesz. Weszła do środka. Nie miała wyboru. Zamknął za nią drzwi. Upiorny szary kamień niknął w ciemnościach. Jaina rozglądała się za jakimś otwo- rem, innym wyjściem. Starała się znaleźć sposób na zdemontowanie zamka lub zawia- sów wielkich drewnianych drzwi. Nie znalazła nic z wyjątkiem paru wgłębień, powsta- łych na skutek czyichś kopniaków. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)