Dla Mandy Slater,
która była przy mnie, kiedy to się zaczęło
OD AUTORA
Pragnąłbym podziękować Tomowi Dupree, Jennifer Hershey i wszystkim innym zacnym ludziom
z wydawnictwa Bantam Spectra, którzy przez cały czas, kiedy pisałem te powieści, okazywali mi
ogromne zaufanie. Chciałbym takŜe przekazać wyrazy wdzięczności Eleanor Wood i Lucienne Diver
za poparcie i skuteczne dbanie o finansowe aspekty całego przedsięwzięcia.
Pragnę teŜ podziękować swojej Ŝonie, Eleanore Fox, która - aczkolwiek miała na głowie tyle
spraw - musiała się uczyć nowego języka i pakować wszystko, czego wymagała przeprowadzka do
Brazylii. Z pewnością miałaby lŜejsze Ŝycie, gdyby pod jej nogami nie plątał się pewien
powieściopisarz. Mimo to doskonale sobie poradziła w trudnej i nietypowej sytuacji. Nic dziwnego;
Ministerstwo Spraw Zagranicznych Stanów Zjednoczonych zatrudnia tylko najlepszych. A
przynajmniej tak się stało w jej przypadku.
Dziękuję takŜe Mandy Slater, koleŜance i powierniczce, której zadedykowałem niniejszą ksiąŜkę.
Była tam - w kuchni pewnego mieszkania w Waszyngtonie - kiedy zadzwonił telefon, powołujący mnie
do czynnej słuŜby jako autora powieści z cyklu „Gwiezdne Wojny". To właśnie Mandy pomogła mi
dojść do przekonania, Ŝe dam sobie radę z tym wyzwaniem. I jeŜeli się okaŜe, Ŝe rzeczywiście sobie
poradziłem, proszę wszystkich, którzy ją spotkają, aby powiedzieli jej, iŜ miała rację.
Rzecz jasna, pewien problem moŜe stanowić spotkanie Mandy. Ostatnio, kiedy ją widziałem,
przebywała w Nowym Orleanie, a przyleciała tam z Rumunii przez Londyn, po czym miała niedługo
lecieć do Chicago. Przedtem spotkałem się z nią we Fresno w Kalifornii, gdzie była jednym z gości na
moim weselu; jeszcze przedtem w Londynie, a przed Londynem - jeśli mnie pamięć nie myli - w
Toronto. Po pewnym czasie trudno sobie przypomnieć, dokąd i kiedy podróŜowała. Niemniej jednak,
Mandy, bardzo dziękuję.
JeŜeli mowa o podróŜowaniu, jedną z długoletnich i dobrych tradycji powieści z cyklu „Gwiezdne
Wojny" jest to, Ŝe wszystko dzieje się wszędzie naraz. Obawiam się, Ŝe drugą ksiąŜkę tej trylogii
napisałem niemal w całości w Waszyngtonie i jego okolicach - no, moŜe jeszcze trochę w trakcie
podróŜy do Filadelfii i Nowego Jorku. Trzecia powieść powstała nie tylko w takich miejscach jak
Aarlington w Wirginii, Bethesda w Maryland i kilku innych miejscowościach o podobnych nazwach,
ale takŜe w Nowym Jorku, Miami, na Karaibach i nad Amazonką, w Sao Paulo i w Brasilii. Została
zredagowana w Bethesda, w Norfolk w Wirginii, w Atlancie i Montgomery w Alabamie oraz w Biloxi
w stanie Missisipi. JeŜeli to nie oznacza dla was wystarczająco duŜej ruchliwości, będziemy musieli
porozmawiać.
I jeszcze jedna uwaga, dotycząca niebezpieczeństw związanych z dedykowaniem czegokolwiek
nauczycielkom angielskiego. Jak pamiętacie, drugi tom tej trylogii zadedykowałem Beth Zipser i jej
męŜowi Mike'owi. Wiele księŜyców temu, kiedy uczęszczałem do jedenastej klasy, Beth uczyła mnie
angielskiego, a obecnie bardzo kiepsko gra w pokera. Kiedy się dowiedziała o tej dedykacji, tak się
przejęła, Ŝe natychmiast przystąpiła do działania - i zaczęła przeglądać maszynopis w nadziei, Ŝe
wyłapie błędy gramatyczne. Niech się to stanie dla was ostrzeŜeniem, Ŝeby zawsze dawać z siebie jak
najwięcej. Nikt z nas przecieŜ nie wie, kiedy nasza nauczycielka angielskiego zechce się zająć
sprawdzaniem, co pozostało z jej nauki.
Roger MacBride Allen kwiecień 1995
Brasilia, Brazylia
ROZDZIAŁ
1
CORAZ BLIśEJ
- Czcigodny Solo, straciliśmy ogromnie duŜo czasu! - zapiszczał głos Drackmus w odbiorniku
interkomu. - JeŜeli nie odzyskamy panowania nad sterami, wlecimy w górne warstwy atmosfery
szybciej niŜ się spodziewamy!
Urządzenie wydało zduszony skowyt i umilkło. Widocznie albo system łączności z kabiną
stoŜkostatku odmawiał posłuszeństwa, albo Han miał wielkie szczęście i Drackmus zaczynała tracić
głos. To byłoby naprawdę coś wspaniałego.
Przełączył urządzenie na nadawanie i postarał się skupić na wykonywanej pracy.
- Nie gorączkuj się tak, Drackmus - odparł, a właściwie prawie krzyknął. - Twój nadajnik
interkomu powinien zostać poddany szczegółowym oględzinom. Powiedz czcigodnej pani pilot
Salculd, Ŝe właśnie skończyłem.
Dlaczego, na miłość wszechświata, wszystkie awaryjne naprawy na pokładzie statku musiały być
dokonywane w takim pośpiechu? - pomyślał z goryczą. - Czego nie dałbym za to, Ŝeby mieć teraz u
boku Chewbaccę!
- Dlaczego mam się nie gorączkować? - usłyszał z odbiornika komunikatora. - Czy temperatura
mojego ciała moŜe mieć coś wspólnego z przestrzeganiem procedur bezpieczeństwa?
Han westchnął i ponownie wcisnął guzik nadajnika.
- To tylko takie wyraŜenie - powiedział. - Chodziło mi o to, Ŝebyś zachowała cierpliwość - dodał
szybko, starając się nie tracić własnej.
Drackmus była Selonianką, a większość Selonianek nie lubiła latać. MoŜna było to zrozumieć,
jako Ŝe Ŝyły przewaŜnie pod powierzchnią gruntu, ale zmuszony do wykonywania rozkazów cierpiącej
na agorafobię istoty Han miał wraŜenie, Ŝe niedługo oszaleje.
Dokonał ostatniego przełączenia, zatrzasnął klapę ostatniego panelu i zacisnął kciuki, Ŝeby się
udało. To powinno wystarczyć - powiedział sobie. NajwyŜszy czas, Ŝeby wreszcie coś funkcjonowało,
jak powinno. JeŜeli stoŜkostatek, na którego pokładzie się znajdował, był typowym przykładem w
swoim rodzaju, pozostałe seloniańskie gwiezdne jednostki takŜe nie grzeszyły niezawodnością. Han
przestawił dźwignię przełącznika zasilania i zaczekał, aŜ system inwertera obudzi się do Ŝycia.
Zaczynał wątpić, czy był przy zdrowych zmysłach, kiedy zgłosił się na ochotnika, aby sprowadzić
właśnie ten stoŜkostatek z mroków przestworzy na powierzchnię Selonii. Mógł Ŝyczyć obu
Seloniankom wiele szczęścia, a potem poŜegnać się i odlecieć na pokładzie „Ognistej Jade".
Przypuszczał jednak, Ŝe kiedy coś powinno być zrobione, a tylko on potrafił to zrobić, zgłaszanie się na
ochotnika miało w sobie coś z przymusu. Prawdę mówiąc, Han nie miał wielkiego wyboru. Nie mógł
zostawić Drackmus na łasce losu. Zaciągnął wobec niej pewien dług... wobec niej i jej ziomków.
Co więcej, Drackmus wyraźnie oświadczyła, Ŝe musi wylądować właśnie tym stoŜkostatkiem. Jej
ziomkowie nie mogli sobie pozwolić na pozostawienie w przestworzach jakiejkolwiek jednostki - bez
względu na to, jak mało sprawnej albo zawodnej. Nie nazwany stoŜkostatek mógł przypominać stertę
latającego złomu, ale Drackmus uświadomiła Hanowi, Ŝe i tak jednostka jest w lepszym stanie niŜ
cokolwiek, czym Selonianki dysponowały w tej chwili. A ściślej, w lepszym stanie niŜ jakakolwiek inna
jednostka, jaką miała do dyspozycji Nora Hunchuzuc i naleŜący do niej Republikaniści.
- Pospiesz się, czcigodny Solo! - zawołała ponownie starsza Selonianką.
Dlaczego ten interkom nie mógł pójść w ślady wszystkich innych urządzeń, jakie raz po raz
odmawiały posłuszeństwa? Han uderzył otwartą dłonią we włącznik nadajnika.
- Przygotuj się, Drackmus - ostrzegł. - Pani pilot Salculd, proszę zwracać uwagę na wskazania
mierników poboru mocy!
Świadomość tego, Ŝe opowiada się po stronie Nory Hunchuzuc, uspokajałaby go trochę bardziej,
gdyby wiedział, kim albo czym jest owa tajemnicza Nora... Był pewien jedynie tego, Ŝe Hunchuzuc jest
częścią amorficznej frakcji mieszkających na Korelii Selonian, którzy nadal - o ile Drackmus wiedziała
- tworzyli sojusz seloniańskich Nor, uwaŜających się za Republikanistów i popierających Nową
Republikę. Wiedział równieŜ, Ŝe stara się im pomóc.
Drackmus naleŜała do Nory Hunchuzuc i albo porwała Hana, albo uwolniła go z więzienia
Thrackana Sal-Solo... a moŜe i jedno, i drugie. Han nadal nie był tego pewien. Wszystko wskazywało
na to, Ŝe Hunchuzuc toczy walkę ze sprawującą władzę na samej Selonii Supernorą. Walka ta nie miała
jednak nic wspólnego ze zmaganiami Nowej Republiki z róŜnymi ugrupowaniami rebeliantów. Ci
ostatni pragnęli przejąć władzę na planetach systemu Korelii. Zapewne tylko w wyniku zbiegu
okoliczności działo się to w tym samym czasie. Supernorą trzymała stronę Absolutystów, dąŜących do
całkowitego uniezaleŜnienia się Selonii od jakiejkolwiek innej władzy. MoŜliwe, Ŝe członkowie Nory
Hunchuzuc sprzyjali Republikanistom, a Supernorą popierała Absolutystów; Han jednak zaczynał
dochodzić do wniosku, Ŝe chyba Ŝadna z walczących stron nie dąŜy zbyt energicznie do osiągnięcia
celu. Wyglądało na to, Ŝe kaŜdej Norze najbardziej zaleŜy na pokonaniu swoich politycznych
przeciwników.
Han uświadamiał sobie jeszcze kilka innych prawd. Pamiętał o tym, Ŝe uwalniając go z celi
okrutnego krewniaka, Drackmus ocaliła mu Ŝycie. Co więcej, podjęła ryzyko i traktowała Hana jak
równego sobie. Nie mógł przecieŜ zapomnieć o tym, Ŝe to członek jego rodziny - Thrackan Sal-Solo -
traktował krewnych Selonianki z wyjątkowym okrucieństwem. Zgodnie z przyjętymi na Selonii
standardami postępowania to wystarczyło, Ŝeby uwaŜać Hana za złoczyńcę, mordercę i potwora. A
mimo to Drackrnus postanowiła rozstrzygnąć wątpliwości na jego korzyść. Zachowała się przyzwoicie;
okazała mu szacunek. I chociaŜ Han nie wiedział o niej nic więcej, to mu wystarczyło.
- Kiedy to zacznie działać? - zawołała Drackmus jeszcze bardziej piskliwie. - Od planety dzieli nas
coraz mniejsza odległość!
- Tak dzieje się zawsze, kiedy statek usiłuje wylądować - mruknął Han do siebie.
Szacunek szacunkiem, ale uwagi Selonianki zaczynały działać mu na nerwy. Jeszcze raz
przycisnął guzik nadajnika interkomu i powiedział:
- To juŜ działa. Powiedz Salculd, Ŝe inwerter funkcjonuje prawidłowo. Niech włączy zasilanie
wszystkich obwodów, to przekonamy się, które działają, a które się zepsuły.
- Uczyńmy tak, czcigodny Solo - odezwał się cichy, zaniepokojony głos z odbiornika interkomu. -
Salculd mówi, Ŝe włącza zasilanie obwodów kontrolnych i pomiarowych.
Han, klęczący przed płytą kontrolnego szybu, usłyszał basowy pomruk i pomyślał, Ŝe moŜe
powinien zachować większą odległość od obwodów inwertera. Wstał i cofnął się pod przeciwległą
ścianę. Po sekundzie czy dwóch pomruk ustał, a na płycie kontrolnego panelu zapaliły się światełka na
znak, Ŝe urządzenie działa prawidłowo.
Han przycisnął znowu guzik nadajnika interkomu.
- Nie miejcie mi tego za złe, ale sądzę, Ŝe wszystko jest w porządku! - krzyknął do mikrofonu. -
Przydały się te części, które dostaliśmy od Mary Jade. Kiedy zechcecie, moŜecie przejmować stery.
- Miło nam to słyszeć, najczcigodniejszy Solo. - W głosie Drackmus zabrzmiała niemal namacalna
ulga. - Naprawdę bardzo się cieszymy. Za chwilę przystępujemy do działania.
Lampki zamigotały na dowód, Ŝe inwertery zaczęły pobierać więcej energii.
- Nie spieszcie się tak bardzo - ostrzegł Han. - Przyspieszajcie spokojnie i powoli, dobrze?
- Właśnie tak postępujemy, szlachetny Solo. I przestaniemy, kiedy jednostka zacznie pracować
jedną trzecią mocy. Nie zamierzamy poddawać silników kolejnym przeciąŜeniom.
- To brzmi rozsądnie - przyznał Han. - Mimo to myślę, Ŝe powinienem wrócić do was i mieć oko
na wszystko, Ŝeby znów nie stało się coś złego.
Podszedł do drabinki, wspiął się po szczeblach na wyŜszy poziom i skierował ku wierzchołkowi
stoŜka, do kabiny.
StoŜkostatek rzeczywiście przypominał pękaty stoŜek, w którym silniki usytuowano w podstawie,
a kabinę pilota tuŜ przy wierzchołku. Część sąsiadującą z dziobem wykonano z prawie całkowicie
przezroczystego transpleksu, dzięki czemu widok przestworzy dosłownie zapierał dech w piersi.
Pilotująca kapsułę Selonianka Salculd leŜała na plecach i mogła widzieć wszystko, co działo się przed
nią i nad nią. Gdyby pilotem stoŜkostatku był człowiek, nie czułby się w takiej pozycji zbyt wygodnie.
Rzecz jasna, Selonianki nawet nie usiłowały udawać, Ŝe są ludźmi.
Salculd usłyszała, Ŝe Han wspina się po drabince, i szybko obejrzała się przez ramię. Obdarzając
go szerokim uśmiechem, ukazała chyba wszystkie podobne do kłów ostre zęby, po czym znów zajęła
się swoją pracą. Sprawiała wraŜenie zadowolonej i odpręŜonej.
W przeciwieństwie do niej Drackmus, nerwowo przechadzająca się w tylnej części kabiny,
wyglądała na smutną i zaniepokojoną.
Mimo iŜ Selonianie zaliczali się do grona istot chodzących na dwóch nogach, ich ciała róŜniły się
budową od ludzkich. Byli wyŜsi, szczuplejsi; mieli krótsze ręce i nogi, ale nieco dłuŜszy tułów. Potrafili
poruszać się równie szybko i sprawnie - i to bez względu na to, czy chodzili na dwóch nogach, czy na
czworakach. Palce rąk i nóg kończyły się chowanymi pazurami, dzięki czemu Selonianie doskonale
wspinali się i kopali. Mieli grube półtorametrowe ogony, którymi potrafili - niczym maczugami -
zadawać bardzo silne ciosy. Han miał okazję poczuć ich siłę na własnej skórze.
Twarze tych istot były pociągłe i spiczasto zakończone, a całe ciała porośnięte lśniącą krótką
sierścią. Sierść Drackmus miała barwę ciemnobrunatną. Ciało Salculd porastała czarna szczecina - z
wyjątkiem brzucha, gdzie rosły delikatniejsze, krótsze i jasnobrązowe włosy. Obie istoty miały
szczeciniaste bokobrody - równie pełne wyrazu co ludzkie brwi, jeŜeli miało się choć trochę wprawy w
interpretacji znaczenia ich ruchów. W ustach istot kryło się mnóstwo ostrych zębów. Ilekroć zdarzało
mu sieje oglądać, Han nie miał Ŝadnych kłopotów z interpretowaniem ich widoku. Krótko mówiąc,
Selonianie byli sympatyczni i wywierali korzystne wraŜenie.
- I jak wszystko się sprawuje? - zapytał Han, zwracając się do Selonianki siedzącej za sterami.
Mówił niewprawnie po seloniańsku, poniewaŜ Salculd nie znała basica.
- Wszystko w porządku, czcigodny Solo - odparła młodsza istota. - A przynajmniej na razie,
dopóki coś nie odmówi posłuszeństwa.
- Wspaniale - powiedział Han, chyba bardziej do siebie niŜ którejkolwiek Selonianki. - Jak
myślisz, czcigodna Drackmus, wszystko teraz być dobrze?
- Świetnie, świetnie, wszystko idzie świetnie, dopóki nie roztrzaskamy się i nie zginiemy -
odrzekła piskliwie starsza Selonianka.
- Jak to dobrze, Ŝe wreszcie w czymś się zgadzamy - mruknął Han.
- To miłe, tak wszystko zaplanować - odezwała się Salculd. - Oto zamierzałam wylądować w
normalny sposób. Teraz wiem, Ŝe mi się to nie uda, w wyniku czego roztrzaskamy się o powierzchnię.
Co za ulga.
- Dość tego, pani pilot Salculd! - ofuknęła ją starsza koleŜanka. - Skup uwagę na swojej pracy.
- Tak jest, czcigodna Drackmus - odrzekła natychmiast Salculd przepraszającym tonem.
Salculd miała spore doświadczenie w pilotowaniu gwiezdnych statków. Znała swoją kapsułę
całkiem nieźle... aczkolwiek moŜe nie tak dobrze, jak Han mógłby sobie Ŝyczyć. Natomiast Drackmus,
którą szkolono, aby umiała porozumiewać się z ludźmi, nie zdołała ukończyć nauki i dlatego nie
zawsze dawała sobie dobrze radę. JeŜeli chodziło o pilotowanie gwiezdnych statków, nie miała ani
doświadczenia, ani wiedzy, ani nawet talentu. Mimo to pełniła obowiązki dowódcy tej wyprawy. Nie
tylko decydowała o tym, dokąd lecą, ale takŜe rozkazywała, jak ma wyglądać kaŜdy manewr. Salculd
nie mogła, a moŜe nie śmiała się jej sprzeciwić. Widocznie w seloniańskim społeczeństwie Drackmus
była kimś waŜniejszym.
Wszystko wskazywało na to, Ŝe obu Seloniankom to wystarcza. śadnej nie przeszkadzało, Ŝe
Drackmus ma najwyŜej mizerne pojęcie o specyfice lotów w międzyplanetarnych przestworzach...
podobnie jak to, Ŝe podczas wyprawy na Selonię wielokrotnie rozkazywała, aby stoŜek wykonał
manewr, do którego nie był zdolny, wskutek czego pasaŜerowie omal nie stracili Ŝycia.
MoŜliwe, Ŝe Salculd miała cięty język i starała się sprawiać wraŜenie, iŜ niczym się nie przejmuje,
ale niepokojąco szybko wykonywała wszystkie polecenia i rozkazy starszej koleŜanki - i to bez
względu na to, jak bezsensowne. Han miał pewne trudności, by się do tego przyzwyczaić.
Podszedł do pulpitu i zajął miejsce na fotelu ustawionym tuŜ obok fotela młodszej Selonianki.
Natrudził się, Ŝeby przystosować profil oparcia do kształtu własnych pleców, ale nigdy nie było mu
wygodnie. PołoŜył się na plecach i spojrzał w górę.
To, co zobaczył przez niemal przezroczysty wierzchołek stoŜka, kolejny raz wzbudziło w nim
prawdziwy zachwyt. Na niebie ujrzał jasno świecącą tarczę Selonii, która zajmowała środkową część
iluminatora. Oceany na Selonii nie były takie duŜe jak na Korelii, a zamiast stałego lądu widniały na
nich tysiące średniej wielkości wysp, rozrzuconych mniej więcej równomiernie po powierzchni planety.
A zatem zamiast dwóch albo trzech sporych oceanów, przedzielonych kilkoma wielkimi
kontynentami, powierzchnia Selonii wyglądała jak labirynt, do którego budowy uŜyto lądu i wody.
Wyspy - oddzielone setkami mórz, zatok, lagun, cieśnin i mielizn z wystającymi z wody zębatymi
skałami - kąpały się w blasku słońca. Han czytał gdzieś, Ŝe Ŝaden skrawek seloniańskiego lądu nie jest
oddalony od brzegu morza więcej niŜ o sto pięćdziesiąt kilometrów, i Ŝe Ŝaden płynący po morzu
Ŝeglarz, który pragnie przybić do najbliŜszego brzegu, nie musi pokonywać odległości większej niŜ
dwieście kilometrów:
Hanowi chodziło jednak o coś więcej niŜ tylko podziwianie widoku planety. W przestworzach, w
odległości zaledwie kilometra czy dwóch unosiła się korweta Mary, „Ognista Jade". Jej dziób zasłaniał
część równikowego sektora tarczy Selonii. Długi, smukły kadłub o opływowych kształtach
polakierowano w podobne do płomieni ognistoczerwono-złote wzory. Jednostka sprawiała wraŜenie
szybkiej, zwrotnej i wytrzymałej - a Han wiedział, Ŝe rzeczywiście taka jest. śałował - zresztą nie
pierwszy raz - Ŝe nie leci na jej pokładzie. Nie tylko dlatego, Ŝe korweta była lepszym statkiem. Leciała
nią Leia... w towarzystwie Mary Jade.
Gdy Drackmus, wydając idiotyczne rozkazy, doprowadziła do ruiny niemal wszystkie pokładowe
urządzenia stoŜkostatku, „Ognista Jade" wyciągnęła z opresji Hana i obie Selonianki, a jej pani kapitan
przekazała im wszystkie części zapasowe niezbędne do naprawienia seloniańskiej kapsuły. Teraz
korweta leciała w pobliŜu, poniewaŜ Mara pragnęła się upewnić, Ŝe stoŜkostatek osiądzie bezpiecznie
na powierzchni Selonii.
Hana wcale nie zachwycało to, Ŝe znajduje się na pokładzie jednego, a Leia innego statku, ale
rozumiał, iŜ właśnie takie rozwiązanie ma najwięcej sensu. Zraniwszy nogę podczas ucieczki z Korony,
Mara wciąŜ jeszcze z trudem chodziła o własnych siłach, a zatem potrzebowała kogoś, kto by się nią
opiekował. Musiała takŜe korzystać z pomocy drugiego pilota - przynajmniej do czasu, kiedy
całkowicie wyzdrowieje. .
Chyba tylko przestworza wiedziały, jak bardzo pomocy potrzebowały równieŜ obie Selonianki. Co
więcej, Leia umiała mówić po seloniańsku - i to o wiele lepiej niŜ Han - a zdrowy rozsądek nakazywał,
aby na wypadek moŜliwych kłopotów podczas lądowania na pokładzie kaŜdego statku pozostawała
przynajmniej jedna osoba znająca seloniański. Opracowany plan zakładał zatem, Ŝe „Ognista Jade" i
stoŜkostatek będą leciały razem ku Selonii, a potem osiądą - burta w burtę - na tym samym lądowisku.
ChociaŜ Han wiedział, Ŝe jego Ŝonie nie zagraŜa Ŝadne niebezpieczeństwo, nie był zachwycony
faktem, Ŝe lecą oddzielnie. Nie musiał zastanawiać się nad tym, co jeszcze moŜe się zepsuć albo ulec
awarii. Obecna wyprawa i tak obfitowała w nieprzyjemne niespodzianki.
Nagle zauwaŜył, Ŝe usytuowany w rufowym sektorze bakburty „Ognistej Mary" reflektor zaczyna
się zapalać i gasnąć, zapalać i gasnąć. Zrozumiał, Ŝe Leia wykorzystuje światła, uŜywane podczas
lądowania, Ŝeby przesłać mu wiadomość. Posługiwała się kalamariańskim kodem migowym, w którym
kombinacje dłuŜszych i krótszych błysków odpowiadały poszczególnym literom basica. Taka technika
porozumiewania się była powolna i prymitywna, ale lepsza niŜ całkowity brak łączności. Wszystkie
normalne kanały komunikacji wciąŜ były zagłuszane.
- „Jesteśmy gotowe do wejścia w warstwy atmosfery" - odczytał. - „Daj znać, kiedy i wy będziecie
gotowi".
- Twierdzą, Ŝe są gotowe do wejścia w atmosferę - odezwał się Han. Odwrócił się do Salculd. - A
my jesteśmy?
- Tak - odparła zwięźle starsza Selonianka.
- To bardzo dobrze - powiedział Han. - Posłuchaj, Drackmus - ciągnął, przechodząc na basie, tak
by Salculd nie mogła go zrozumieć. - Od tej chwili będziesz robić to, co ci kaŜę. Przestań spacerować
po kabinie, usiądź w fotelu i wydaj rozkaz Salculd, aby wykonywała wszystkie moje polecenia. Później
zechciej się łaskawie zamknąć i nie odzywać, dopóki nie wylądujemy. Masz się nie wtrącać, nie robić
uwag ani nie zmieniać moich rozkazów. Po prostu się nie odzywaj. Będziemy mieli tylko jedną szansę.
Siedź cicho albo oświadczę pani kapitan „Ognistej Jade", Ŝe dalsze eskortowanie nas równa się
samobójstwu.
Rzecz jasna, Han blefował, ale starsza Selonianka sprawiała wraŜenie tak przeraŜonej, Ŝe było
bardzo mało prawdopodobne, aby zastanawiała się nad tym, co usłyszała.
- Ale... - zaczęła protestować.
- śadnych ale - uciął Solo. - Znam litery migowego kodu, a ty nie. Potrafię porozumiewać się z
panią pilot „Ognistej Jade", a ty nie. Dowodząc ostatnio stoŜkostatkiem, omal nas wszystkich nie
zabiłaś, a ja nie zamierzam pozwolić ci na to podczas lądowania.
- Muszę zaprotestować! - oburzyła się istota. - To rabunek w najgorszym, najpaskudniejszym
stylu!
Han wyszczerzył zęby w przekornym uśmiechu.
- Prawdę mówiąc, bardziej wygląda mi to na piractwo. Ale jak chcesz, moŜesz to traktować jako
łagodną formę porwania. Swoją drogą, jeŜeli nie potrafisz odróŜnić rabunku od piractwa, nie powinnaś
nawet próbować dowodzić gwiezdnym statkiem.
Drackmus spiorunowała go gniewnym spojrzeniem. Otworzyła usta, jakby zamierzała nadal
protestować... ale zaraz zamknęła je i pokręciła głową.
- Niech tak będzie - odezwała się w końcu. - Chyba muszę się zgodzić. Nawet mnie się wydawało,
Ŝe moje rozkazy są do niczego, a przecieŜ chciałabym jeszcze trochę poŜyć. - Odwróciła się do
młodszej koleŜanki. - Pani pilot Salculd! - rzekła władczym tonem, przechodząc na seloniański. - Od tej
chwili wykonujesz polecenia i rozkazy, jakie będzie ci wydawał czcigodny Solo... tak szybko i
dokładnie, jakby pochodziły ode mnie! Będziesz tak postępowała, dopóki bezpiecznie nie osiądziemy
na powierzchni gruntu.
Salculd wypręŜyła się w fotelu i przeniosła spojrzenie z twarzy koleŜanki na twarz Hana.
Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
- Tak jest, czcigodna Drackmus! - powiedziała. - Uczynię to z największą przyjemnością!
- Tylko uwaŜaj, Ŝeby wykonywanie jego rozkazów nie sprawiło ci za duŜo przyjemności, Salculd -
burknęła zirytowana istota. - Czcigodny Solo, zechciej przejąć dowodzenie.
- Usiądź w fotelu - polecił Han, nie zapominając o przejściu na seloniański. - Musimy wszyscy
zapiąć pasy i przygotować się na spotkanie z przeciąŜeniami. Salculd, będziesz postępowała dokładnie
tak, jak przewiduje standardowa procedura lądowania w wyznaczonym punkcie, ale rozpoczniesz
pierwszy manewr dopiero, kiedy wydam ci taki rozkaz. Czy to jasne?
- Zaiste, jasne, czcigodny Solo - odparła Selonianka. - Całkowicie.
Han sięgnął po ręczną latarkę, którą specjalnie w tym celu połoŜył obok fotela. ZbliŜył ją do
iluminatora, skierował w stronę „Ognistej Jade" i zaczął wysyłać serie dłuŜszych i krótszych błysków.
- „Botowi zacząć manewry podchodzenia do lądowania" - zasygnalizował z błędami. - Kiedyś
muszę znaleźć trochę czasu i przypomnieć sobie, jak to jest z tymi błyskami - mruknął do siebie.
- „My teŜ jesteśmy botowe" - zasygnalizowała w odpowiedzi Leia. - „Zajmujemy pozycję za
waszą bufą i lecimy za wami".
- Ha, ha, ha. Bardzo zabawne - odezwał się Han. - Jak się cieszę, Ŝe poślubiłem taką dowcipnisie. -
Przeszedł znów na seloniański. - Bardzo dobrze, Salculd, moŜesz zaczynać, tylko ostroŜnie.
Obserwował, jak lecąca dotąd przed dziobem stoŜkostatku korweta powoli obraca się wokół
podłuŜnej osi i zawraca, aby zająć pozycję za rufą kapsuły. Salculd musnęła rękojeść dźwigni
przepustnicy, by przekazać do jednostki napędowej trochę więcej energii. Seloniański statek
przyspieszył, nie przestając kierować się ku tarczy planety. „Ognista Jade", jakby dryfując w
przestworzach po stronie ich bakburty, stopniowo coraz bardziej pozostawała za rufą. PoniewaŜ była
jednostką szybszą, zwrotniejszą i o wiele łatwiejszą do pilotowania, taki szyk miał nawet sporo sensu.
Korweta powinna lecieć druga, Ŝeby jej załoga mogła łatwiej obserwować wszystkie manewry małego
statku.
Co więcej, nawet gdyby Mara zechciała przekazać Hanowi wszystkie części zapasowe, jakimi
dysponowała „Ognista Jade", nie poprawiłoby to wraŜliwości rufowych czujników seloniańskiej
kapsuły. StoŜkostatek był - i miał pozostawać - praktycznie niewraŜliwy na wszystko, co działo się za
rufą. Jedynym urządzeniem, jakim dysponował, była zainstalowana w podstawie stoŜka - pomiędzy
dyszami wylotowymi silników napędu - pojedyncza szerokokątna kamera holograficzna. W trakcie
podchodzenia i samego lądowania okazywała się całkowicie bezuŜyteczna. Niewiele lepiej się
sprawowała, ilekroć stoŜkostatek unosił się w przestworzach - i to nawet wówczas, kiedy nie
funkcjonowały silniki napędu podświetlnego. Miała tak niewielką czułość i rozdzielczość, Ŝe gdyby
„Ognista Jade" oddaliła się więcej niŜ kilka kilometrów, obiektywy kamery przestałyby ją rejestrować.
Rzecz jasna, sytuacja tylko się pogarszała, ilekroć pani pilot stoŜkostatku włączała jednostkę
napędową.
Inaczej mówiąc, nie było pewności, czy Han dojrzy migoczący reflektor, gdyby Leia zechciała
ponownie porozumieć się z nim za pomocą kalamariańskiego kodu migowego. Teoretycznie Han
mógłby wykorzystać do takiego samego celu światła pozycyjne stoŜkostatku, ale nie miał pojęcia, czy i
one nie są uszkodzone, a zatem czy Leia zrozumie cokolwiek. Mógł liczyć tylko na to, Ŝe podczas
lądowania nie będzie musiał się porozumiewać.
Kiepska widoczność tego, co działo się za rufą, stanowiła jeszcze jeden powód, dla którego lepiej
się stało, Ŝe „Ognista Jade" leciała druga. Rozsądek nakazywał, aby mieć za plecami kogoś, komu
moŜna zaufać.
A przynajmniej osobę, której moŜna się było nie obawiać. Han zdołał się pozbyć pewnych - ale
nie wszystkich - wątpliwości i zastrzeŜeń, jakie jeszcze niedawno Ŝywił względem Mary Jade. Nie
potrafił wymyślić Ŝadnego motywu ani powodu, dla którego kobieta mogłaby zwrócić się przeciwko
niemu, Leii albo Nowej Republice. Co więcej, nie miał Ŝadnego dowodu na to, Ŝe kiedykolwiek Ŝywiła
takie zamiary. Nigdy jednak nie przedstawiła na tyle przekonujących wyjaśnień, aby Han poczuł się
usatysfakcjonowany. W ciągu ostatnich kilku dni spędzonych na Korelii miała zwyczaj pokazywać się
we właściwych miejscach o właściwej porze. Choć nie tylko...
Z drugiej strony jednak, była osobą na tyle sprytną i doświadczoną, Ŝe gdyby pragnęła wyrządzić
komuś krzywdę albo pokrzyŜować czyjeś plany, z pewnością niczego by nie popsuła. Na szczęście,
dzięki niech będą gwiazdom, przeciwnicy nie okazali się wystarczająco inteligentni i nie wszystko
toczyło się zgodnie z ich planami. MoŜna było mówić o Marze Jade, co się chciało, ale trudno byłoby
twierdzić, Ŝe nie jest kompetentna.
I chyba właśnie to stało się ostatecznym argumentem. Nie - pomyślał Han widząc, Ŝe korweta
Mary znika sprzed dziobu stoŜkostatku. - Przestań się zastanawiać. Nie masz wyboru. Musisz zaufać tej
kobiecie.
Przyglądał się, jak rozmyty kadłub „Ognistej Jade" pojawia się na ekranie monitora
współpracującego z rufową kamerą kapsuły. NajwyŜszy czas, aby przestać myśleć o wszystkim innym i
skupić całą uwagę na bezpiecznym sprowadzeniu tej balii na powierzchnię.
- UwaŜaj, Salculd, teraz wszystko zaleŜy od ciebie - powiedział. - PokaŜ, co potrafisz.
- PokaŜę - obiecała Selonianka. - MoŜesz być spokojny. - W tej samej chwili stoŜkostatek zboczył
z kursu i Salculd rozpaczliwie chwyciła drąŜek sterowniczy. - Przepraszam, przepraszam - rzekła. -
Zbyt silna kompensacja stabilizatora. JuŜ wszystko w porządku.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie to uspokoiło - mruknął Solo.
Chwilę zastanawiał się, czy nie odpiąć pasów ochronnej uprzęŜy, nie zepchnąć istoty z fotela
pilota i samemu nie przejąć sterów, ale po namyśle zrezygnował. Wszystkie urządzenia sterownicze i
kontrolne przystosowano do rozmiarów i kształtów Selonianek, a na pokładzie było zbyt duŜo
dziwacznych rozwiązań technicznych i konstrukcyjnych. Dopóki naprawdę nic im nie groziło, chyba
lepiej, Ŝeby Salculd pozostawała za sterami.
Tymczasem Selonianka ponownie pchnęła dźwignię przepustnicy i stoŜkostatek zaczął się jeszcze
szybciej zbliŜać do tarczy planety. Dobrze chociaŜ, Ŝe przedpotopowa łajba nie musiała lądować,
korzystając jedynie z oporów tarcia, stawianych kaŜdej lądującej jednostce przez warstwy atmosfery.
Na szczęście, dysponowała silnikami, które mogły dodatkowo zmniejszyć prędkość lądowania. Han
miał nadzieję, Ŝe nie zawiodą. Co prawda, większość statków projektowano w taki sposób, aby mogły
wytrzymać co najmniej jedno balistyczne lądowanie, ale wątpił, Ŝeby konstruktorzy jednostki pomyśleli
o takiej ewentualności.
Tymczasem widoczna w iluminatorze tarcza planety nadal rosła. W ciągu najbliŜszych kilku minut
Salculd powinna obrócić statek tak, by podstawa stoŜka skierowała się ku powierzchni, a silniki
pomogły zmniejszyć prędkość wchodzenia w warstwy atmosfery. Zaczynała się najtrudniejsza faza lotu
i właśnie tym Han martwił się najbardziej. Wiedział, Ŝe kiedy stoŜkostatek zacznie zwalniać, stanie się
najbardziej podatny na wszelkie zagroŜenia. Co gorsza, delikatna i niezwykła konstrukcja nie stanowiła
jedynego niebezpieczeństwa, jakie umiał sobie wyobrazić. Ktoś, kto ukrywał się na Selonii, wydał
pilotom lekkich myśliwców szturmowych rozkaz startu i stoczenia walki z okrętami bakurańskiej floty.
Co prawda, Bakuranie zniszczyli albo uszkodzili większość maszyn typu LMS, ale ten, kto
dowodził seloniańskimi eskadrami, musiał mieć tyle zdrowego rozsądku, Ŝeby pozostawić co najmniej
kilka w odwodzie. PoniewaŜ Drackmus zapewniła Hana, Ŝe Nora Hunchuzuc nie dysponuje takimi
myśliwcami, naleŜało przypuszczać, Ŝe ktoś, kto poderwał je do lotu i rozkazał walczyć z Bakuranami,
musiał wiedzieć o pojawieniu się w przestworzach niewielkiego stoŜkostatku. A zatem lądowanie na
Selonii mogło się okazać naprawdę niebezpieczne. Han spodziewał się, Ŝe zostaną zaatakowani. Musiał
pomyśleć, co w takiej sytuacji powinien zrobić.
Gdyby przyszło co do czego, mógł liczyć na wsparcie i osłonę, jakiej zapewne nie odmówi mu
pani kapitan „Ognistej Jade". Nie mógł jednak oczekiwać, Ŝe taka ochrona okaŜe się skuteczna.
Niewielki stoŜkostatek był całkowicie bezbronny... a co gorsza, nie dysponował choćby najsłabszymi
osłonami. Nie miał najmniejszej rezerwy mocy, Ŝeby przesłać ją do systemów uzbrojenia, nawet gdyby
zainstalowano chociaŜ jeden na pokładzie. To i tak zresztą nie miało znaczenia, poniewaŜ nie istniał
Ŝaden sposób, Ŝeby zdemontować i przytwierdzić do kadłuba stoŜkostatku któreś z działek „Ognistej
Jade". Han juŜ kiedyś rozwaŜał taką ewentualność i doszedł do przekonania, Ŝe to niemoŜliwe. Nie
mógł nawet marzyć o tym, Ŝeby odeprzeć ich atak w inny sposób, chyba Ŝe wychyliłby się ze śluzy i
powitał napastników ogniem z ręcznego blastera.
Potrafił sobie jednak radzić wtedy, kiedy niczym nie dysponował. Gwiezdny statek - nawet tak
rozklekotany - mógł spłatać wrogom niejednego figla. Jednak tym razem przede wszystkim musiał
wymyśleć, jak się bronić.
Rzecz jasna, czasami nie udawało się niczego przygotować. Czasami teŜ, stając do walki z kimś
lepiej przygotowanym i uzbrojonym, naleŜało się liczyć z przegraną. Nie była to najprzyjemniejsza
perspektywa dla kogoś lecącego na pokładzie bezbronnej balii, będącej łatwym łupem.
Han nie poczuł się ani odrobinę pewniej, kiedy kilka minut później Leia zasygnalizowała, Ŝe ktoś
zamierza ich zaatakować.
ROZDZIAŁ
2
LĄDOWANIE
Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, siedziała w sterowni „Ognistej Jade" przy
konsolecie nawigatora i przyglądała się, jak stoŜkostatek opada w stronę tarczy Selonii. Popełniła
wielkie głupstwo, Ŝe pozwoliła Hanowi pozostać wewnątrz tej blaszanej puszki. Skoro jednak jej mąŜ
uznał, Ŝe ma wobec Selonianek dług wdzięczności, nic nie mogłoby go zmusić do opuszczenia pokładu
stoŜkostatku.
Właściwie w jaką grę wplątał się tym razem? Od czasu do czasu Leia musiała myśleć nie jak Ŝona,
ale jak polityk. Nie widziała innego sposobu, w jaki Han mógłby spłacić ów dług, ale nie miała
wątpliwości, Ŝe Selonianki w coś go wciągały... a moŜe wciągały takŜe ją? Bardzo łatwo - zbyt łatwo -
mogłoby się okazać, Ŝe oto Nowa Republika opowiada się po jednej albo po innej stronie w konflikcie,
w którym nie powinna zajmować oficjalnego stanowiska. Jeszcze łatwiej mogłaby ulec pokusie i
zawrzeć przymierze z Norą Hunchuzuc... tym łatwiej, Ŝe naleŜące do niej Selonianki chyba nie
stawiałyby zbyt wielu warunków...
- Poradzi sobie bez trudu, Leio - odezwała się nagle Mara. - Będziemy ich osłaniały, dopóki
bezpiecznie nie wylądują. „Ognista Jade" potrafi zapewnić im lepszą osłonę niŜ mogłabyś
przypuszczać.
- Słucham? Ach, tak - odrzekła Leia niepotrzebnie zakłopotana. Poczuła upokorzenie na myśl, Ŝe
ze wszystkich ludzi, jakich znała, uspokajać ją musi właśnie ktoś taki jak Mara Jade. Mara
podejrzewała, Ŝe Leia martwi się losem męŜa, podczas gdy w rzeczywistości rozmyślała o politycznych
aspektach obecnej sytuacji. CzyŜby naprawdę była taka nieczuła? Czy moŜliwe, Ŝe do takiego stopnia
zapomniała o wszystkim innym, iŜ nawet Mara Jade bardziej niepokoiła się losem Hana?
Z pewnością nie. Leia powiedziała sobie - bardzo stanowczo - Ŝe jednak stacją na coś więcej. Nie
miała wyboru. Musiała myśleć o kilku sprawach naraz. Czy pomogłaby Hanowi, gdyby zamartwiając
się jego losem zapomniała o niebezpieczeństwach, jakie mogą grozić wszystkim?
- Han umie sobie radzić w trudnych sytuacjach - powiedziała, starając się przekonać nie tylko
swoją towarzyszkę, ale i siebie. - JeŜeli on nie sprowadzi tej przeciekającej balii na Selonię, chyba nikt
inny nie zdoła dokonać tej sztuki.
- Miejmy nadzieję, Ŝe się nie mylisz - odparła niezbyt przekonującym tonem była przemytniczka.
Jak zawsze, siedziała w fotelu pierwszego pilota i kierowała „Ognistą Jade" ku powierzchni
planety. W pewnej chwili zmarszczyła brwi i pociągnęła ku sobie dźwignię ciągu. Korweta jeszcze
bardziej zwolniła.
- Jakieś problemy? - zainteresowała się Leia.
Mara pokręciła głową, ale nie przestała się wpatrywać w dziobowy iluminator.
- Nie jestem zachwycona, Ŝe musimy lecieć za stoŜkostatkiem. Ta Selonianka powinna wziąć
dodatkowe lekcje pilotaŜu. JeŜeli jeszcze raz tak raptownie odetnie dopływ energii do silników, dziób
korwety wbije się w sam środek rufy stoŜka.
- Czy nie moŜemy lecieć za nimi w większej odległości? - zapytała Leia.
- Nie, jeŜeli nie chcemy, Ŝeby stracili kontakt wzrokowy z „Ognistą Jade" - odparła Mara. - Ich
rufowa kamera holograficzna nie ma chyba Ŝadnej rozdzielczości. I tak moŜe dzielić nas od nich zbyt
duŜa odległość, Ŝeby... płonące niebiosa, ona naprawdę nie zna się na pilotowaniu gwiezdnych statków!
- Mara szarpnęła drąŜek sterowy w prawo. - Zaczyna wykonywać manewr obrotu o wiele za wcześnie, i
to bez wyłączania jednostki napędowej! Omal się o nich nie otarliśmy!
Leia obserwowała, jak lecący nieporadnie stoŜkostatek zaczyna się obracać. Jego pani pilot
zamierzała zwrócić go podstawą ku powierzchni planety, by móc wykorzystać silniki napędu
podświetlnego do wytracania prędkości podczas przelotu przez warstwy atmosfery. Z kaŜdą chwilą
stawało się jednak bardziej oczywiste, Ŝe nie radzi sobie najlepiej takŜe z manewrowaniem.
StoŜkostatek szybko pokonywał odległość między kolejnymi pułapami i zwalniał, ilekroć Salculd
chciała go obrócić trochę bardziej. Tymczasem powinna była wykonywać oba manewry równocześnie,
by jej statek, nie przestając tracić wysokości, cały czas płynnie się obracał w locie. Najgorsze jednak,
Ŝe wykonując ów manewr, nie wyłączyła dopływu energii do jednostki napędowej. Leia całkiem nieźle
opanowała trudną sztukę pilotowania gwiezdnych statków, ale dobrze by się zastanowiła, zanim
wykonałaby ów manewr w ten sam sposób.
Nie chcąc, by jej korweta roztrzaskała się o rufę stoŜkostatku, Mara zmuszona była robić uniki. W
końcu postanowiła, Ŝe jej statek pozostanie w tyle w odległości co najmniej pięciu kilometrów.
- I tak juŜ niedługo zwrócą się dziobem do nas - oznajmiła. - Powinni nas widzieć całkiem
znośnie.
- JeŜeli będą mieli szczęście - odparła Leia powątpiewającym tonem.
„Ognista Jade" dysponowała pierwszorzędnymi systemami wykrywania, dzięki czemu załoga
mogła wyśledzić stoŜkostatek z odległości równej połowie średnicy koreliańskiego systemu
planetarnego, ale urządzenia seloniańskiej kapsuły były tak mało czułe, Ŝe Salculd mogła polegać tylko
na swoich oczach. Leia spojrzała przez iluminator korwety i z trudem zauwaŜyła nikły punkcik tam,
gdzie unosił się stoŜkostatek. Pozostawał prawie niewidoczny na tle skąpanej w blasku słońca część
tarczy Selonii. Leia zastanawiała się, czy Selonianki w ogóle widzą w czerni przestworzy niewielki
czerwony punkcik kadłuba korwety.
Tymczasem Mara Jade przestała spoglądać przez iluminator i skupiła uwagę na monitorach. Całe
szczęście, Ŝe załoga przynajmniej jednego statku widzi drugi - pomyślała Leia. Z pewnością wszystko
się ułoŜy...
- Kłopoty! - wyrwała ją z zamyślenia towarzyszka. - Leio, przygotuj systemy uzbrojenia i
generatory ochronnych pól. Pospiesz się!
Leia włączyła urządzenia i tak szybko, jak umiała, przygotowała je do pracy. Szybko sprawdziła,
czy turbolasery i generatory osłon działają, jak powinny.
- Wszystkie systemy uzbrojenia i generatory siłowych pól włączone i sprawne! - zameldowała. -
Co się dzieje?
- Włącz zasilanie systemu śledzenia i sama mi powiedz - odparła Mara. - Na monitorach pojawiła
się chmura świetlistych punkcików.
- To lekkie myśliwce szturmowe - oświadczyła Leia, kiedy zaczął funkcjonować współpracujący z
turbolaserami system śledzenia celów. - Podwójna eskadra; w sumie dwanaście maszyn. Nadlatują z
prawej, z góry i od rufy. Musiały pozostawać wysoko na orbicie, zapewne nad samym biegunem.
Nie przestając wpatrywać się w ekran nawigacyjnego monitora, Mara Jade pokręciła głową.
- Poradzimy sobie z nimi, ale to nie będzie spacerek. Musimy przecieŜ osłaniać stoŜkostatek.
- Lecimy za daleko, Ŝebyśmy mogły objąć go swoimi polami siłowymi - zauwaŜyła Leia.
- I nie zbliŜymy się do nich - oświadczyła stanowczo była przemytniczka. - Nie zamierzam
ryzykować. Nie ufam tej pani pilot. Nie mam pojęcia, jak zachowa się w ogniu walki. JuŜ dwukrotnie
zwolniła tak raptownie, Ŝe omal się nie zderzyliśmy. ZbliŜając się do nich, ryzykujemy Ŝycie.
Najrozsądniejsze, co moŜemy zrobić, to osłaniać ich ogniem turbolaserów. Ile czasu zostało do
kontaktu z myśliwcami?
- Znajdą się w zasięgu strzału za jakieś trzydzieści sekund.
- Przygotuj się do otwarcia ognia.
- Nie! Zaczekaj! Musimy najpierw skorzystać z systemu łączności migowej, Ŝeby uprzedzić Hana i
Selonianki!
- Masz na to dwadzieścia pięć sekund - odparła Mara stanowczym tonem. Leia uznała, Ŝe nie ma
sensu się z nią sprzeczać.
Sięgnęła do włącznika świateł lądowania i ustawiła dźwigienkę w takim połoŜeniu, aby reflektory
dawały się łatwo włączać i wyłączać. Przez pięć sekund zastanawiała się, co powie, a potem przesłała
ostrzeŜenie trzykrotnie... raz za razem.
- Gotowe - oznajmiła, wyłączając światła.
- To dobrze - oświadczyła Mara. - Przygotuj się. Zaczynamy.
Han był tak pochłonięty problemem utrzymania się na fotelu, Ŝe z początku nie zwrócił uwagi na
migoczące światełko lądowania, które nagle pojawiło się nad jego głową w dziobowym iluminatorze
stoŜkostatku.
- Łagodnie i spokojnie, Salculd! - zawołał w pewnej chwili. - Nie tak raptownie!
Dopiero po kilku sekundach zajął się rozpoznawaniem liter kodu migowego - niełatwe zadanie,
kiedy ktoś się szarpie w ochronnej uprzęŜy i kołysze z boku na bok niczym osaczony banth. Kłopot w
tym, Ŝe odczytywać litery potrafił kiepsko. Miałby problemy ze zrozumieniem treści przesyłanej
informacji nawet w normalnych warunkach. Skupił się, Ŝeby niczego nie przegapić. Dobrze chociaŜ, Ŝe
nadając wiadomość, Leia kończyła kaŜde słowo specjalnym znakiem. W przeciwnym razie nigdy nie
zrozumiałby, co chce mu powiedzieć.
- B-A-N-D-Y- jakaś litera - jakaś litera - koniec słowa - mruczał do siebie. - Bandy...? Bandyci!
Doskonale! - Skoncentrował się na zrozumieniu następnego słowa. - Brakująca litera - Z - A - koniec
słowa - brakująca litera - U-F-Y - koniec słowa - O-G-N-I-S-T-E-J- koniec słowa - J-A...
Nie zobaczył końca wyrazu, poniewaŜ stoŜkostatek zatoczył się w przestworzach jak pijany.
Jednak zrozumiał całą wiadomość. Nadlatywali bandyci, to znaczy nieprzyjacielskie myśliwce. Miały
się pojawić za rufą „Ognistej Jade". MoŜliwe, Ŝe ich piloci zawdzięczali to zwykłemu szczęściu, a
moŜe tak dobrze umieli korzystać z nadarzających się okazji, ale przystępowali do ataku, kiedy
bezbronny stoŜkostatek mógł paść najłatwiejszym łupem.
Han popatrzył na Selonianki. Były panicznie przeraŜone... choć Salculd jakby mniej niŜ
Drackmus. Przypomniał sobie, Ŝe pani pilot nie zna basica. Nie musiał jej zatem nic mówić na temat
bandytów, dopóki nie odzyska panowania nad sterami. Był pewien, Ŝe Salculd nawet nie zauwaŜyła
przesłania wiadomości. To dobrze. Niech nadal pozostaje w nieświadomości i niczym się nie
przejmuje.
W końcu stoŜkostatek powoli, niechętnie skończył się obracać w locie. Przyjął połoŜenie
umoŜliwiające hamowanie, to znaczy skierował się podstawą ku tarczy Selonii. Lekko wypukła rufa
zwróciła się prawie dokładnie ku powierzchni planety, ale nieznacznie odchylała od pionu, tak by
zwiększenie dopływu energii do silników umoŜliwiło równieŜ wytracenie momentu napędowego.
Han sprawdził wskazania przyrządów, choć miał pewne trudności ze zrozumieniem sensu
umieszczonych obok nich nietypowych seloniańskich napisów. Okazało się, Ŝe chyba cudem Salculd
zdołała osiągnąć odpowiednią prędkość na właściwej wysokości.
- Dobrze, świetnie. Radzisz sobie po prostu doskonale - pochwalił ją Solo tak spokojnie, jak
potrafił. Prawdopodobnie do chwili ataku bandytów pozostawało nie więcej niŜ kilka sekund. Mimo to
ponaglanie Salculd graniczyłoby z samobójstwem. Gdyby istota wpadła w jeszcze większe przeraŜenie,
mogłaby zupełnie stracić panowanie nad stoŜkostatkiem. - Posłuchaj, Salculd, jest jeszcze jedna sprawa
- ciągnął po chwili. - Doszedłem do wniosku, Ŝe najwyŜszy czas, Ŝebyśmy wypróbowali nasz...
hmmm... plan obronny. Proszę cię, postaraj się wprowadzić statek w niezbyt szybki ruch wirowy...
powiedzmy, jakieś trzy obroty na minutę.
- Próba? - wybełkotała coraz bardziej przeraŜona Drackmus. - A powiedziałeś, Ŝe mamy tylko
jedną szansę?
Na szczęście Drackmus zwróciła się do niego, uŜywając basica. Nadal istniała zatem szansa -
jedna na milion - Ŝe młodsza Selonianka niczego się nie domyśla.
- Siedź cicho - powiedział, takŜe posługując się basicem, i dopiero potem przeszedł na seloniański.
- Proszę cię, czcigodna Salculd, zechciej wprawić statek w ruch wirowy. Na wszelki wypadek upewnij
się, Ŝe wszystkie systemy działają prawidłowo.
Chwilę później zrozumiał, Ŝe Salculd mu nie wierzy... ale - przynajmniej na razie - jest skłonna
udawać, Ŝe nie dzieje się nic niezwykłego.
- Tak, tak - powiedziała. - Oczywiście. Wprowadzam stoŜkostatek w ruch wirowy.
Powoli kadłub zaczął się obracać wokół osi, a widoczne przed dziobem gwiazdy zatoczyły łuki i
zniknęły, Ŝeby ustąpić miejsca innym. Han usiłował wypatrzyć nadlatujących bandytów przez
iluminator. Próbował takŜe dostrzec „Ognistą Jade". Bezskutecznie. Nie dostrzegł niczego, a przecieŜ
wiedział, Ŝe nadlatujące zza jej rufy lekkie myśliwce szturmowe są o wiele mniejsze niŜ korweta Mary
Jade. StoŜkostatek zaczynał się obracać coraz szybciej.
- A teraz wyłącz inercyjne tłumiki, dobrze? - polecił cicho beztroskim tonem.
Inercyjne tłumiki nie pozwalały, aby pasaŜerowie podróŜujący na pokładzie zmieniającego
prędkość gwiezdnego statku odczuwali więcej niŜ kilka procent przyspieszenia. Gdyby pilot
jakiejkolwiek jednostki, lecąc z wyłączonymi tłumikami, usiłował przyspieszyć do prędkości światła
albo wytracić ową prędkość, ciała pasaŜerów przemieniłyby się w krwawą galaretę. Nikt nie przepadał
za wyłączaniem inercyjnych tłumików... ale czasami trzeba było robić to, za czym się nie przepada.
- JeŜeli nie zdąŜymy ponownie włączyć tłumików... - zaczęła przeraŜona Drackmus.
- Będziemy się o to martwili kiedy indziej! - uciął Han. Doskonale wiedział, co moŜe się stać,
jeŜeli urządzenie ulegnie awarii i nie da się włączyć. Pomyślał jednak, Ŝe najpierw wszyscy muszą
przeŜyć, Ŝeby później móc przejmować się takimi problemami. - Jeśli chcemy, Ŝeby mój plan się
powiódł, musimy mieć do dyspozycji siłę odśrodkową, a nie zdołamy jej wykorzystać, jeŜeli inercyjne
tłumiki pozostaną włączone. Wyłącz je!
Salculd westchnęła, ale posłusznie wyciągnęła rękę i wyłączyła system. W tej samej chwili Han
poczuł, Ŝe waŜy chyba trzykrotnie więcej niŜ zazwyczaj. Zrozumiał, Ŝe tłumiki przestały łagodzić
wpływ siły hamowania. Sekundę czy dwie później odniósł wraŜenie, Ŝe wskutek wirowania zaczyna
tracić orientację.
- Upewnij się, Ŝe wszystkie wewnętrzne klapy śluz są zamknięte i uszczelnione - polecił młodszej
Seloniance.
- Wszystkie wewnętrzne klapy śluz zamknięte i uszczelnione - zameldowała jak echo Salculd. -
Czcigodny Solo, czy naprawdę musimy...
- Siedź cicho. Musimy. Przygotuj się do wykonania następnego rozkazu! Utrzymuj ciąg i nie
schodź z kursu, chyba Ŝe wydam ci takie polecenie.
Han skoncentrował się i postarał skupić uwagę na punkcikach gwiazd, wirujących w iluminatorze
nad jego głową. JeŜeli chce, Ŝeby jego plan się powiódł, musi być pewien, Ŝe zrobi wszystko w
odpowiedniej chwili. Jak jednak mógł określić tę chwilę, skoro niczego nie widział? Pomyślał, Ŝe moŜe
będzie miał szczęście i ktoś z pokładu „Ognistej Jade" zasygnalizuje, Ŝe ma wolną drogę.
A moŜe się obudzi i stwierdzi, Ŝe cała podróŜ na Selonię była tylko okropnym sennym
koszmarem? Och, gdyby mógł urzeczywistnić swoje marzenia... Uczynił jednak wszystko, co było do
zrobienia. Teraz mógł się jedynie uzbroić w cierpliwość. JeŜeli chciał się przekonać, jak to wszystko
się zakończy, musiał czekać.
- Tylne, górne i dolne pola osłon nastawione na maksimum, przednie na jedną czwartą mocy -
rozkazała Mara. - Zmieniaj ich kształt tak, Ŝeby statkowi nie groziło niebezpieczeństwo.
Leia ustawiła pokrętła zadajników generatorów ochronnych pól siłowych.
- Pola ukształtowane zgodnie z rozkazem.
- Doskonale - odrzekła Mara. - Utrzymuj turbolasery w stanie gotowości. Lecimy nadal tym
samym kursem i z tą samą prędkością. Zachowujemy się tak, jakbyśmy nic nie zauwaŜyły. Piloci
tamtych myśliwców nie mają pojęcia, jaką czułość mają nasze czujniki.
Zapewne nigdy nie widzieli takich korwet, aleja dobrze znam maszyny typu LMS. Ich aparatura
reaguje, ilekroć ma do czynienia z uzbrojonymi turbolaserami, ale czujniki nie potrafią wykryć
działających generatorów osłon. JeŜeli więc będziemy leciały nadal takim samym kursem i nie
uzbroimy baterii turbolaserów, bandyci dojdą do przekonania, Ŝe ich nie widzimy.
- Co nam to da? - zapytała Leia.
- MoŜe przelecą obok nas i otworzą ogień dopiero wówczas, kiedy zbliŜą się do stoŜkostatku.
Domyślam się, Ŝe ten, kto wydaje im rozkazy, zechce wziąć na cel nie nas, ale kapsułę Nory
Hunchuzuc.
- Ale Han...
- Dzięki temu będzie bezpieczniejszy - dokończyła Mara, nie przestając spoglądać na wskazania
przyrządów i mierników. - Zdołalibyśmy poradzić sobie z siedmioma, moŜe nawet ośmioma bandytami
naraz, ale nie z dwunastoma. Nie damy rady, jeŜeli wszyscy zaatakują nas równocześnie. Jeśli jednak
miną nas i polecą dalej, ujrzymy ich przed dziobem. A kiedy skupią uwagę na stoŜkostatku, staną się
łatwym łupem dla naszych turbolaserów. Zestrzelimy trzy albo cztery maszyny, zanim piloci
pozostałych zdołają się zorientować, o co chodzi, i zawrócą, Ŝeby podjąć z nami walkę. Trzeba ustawić
odpowiednio nasze systemy celowania. JeŜeli nas zaatakują, odpowiemy ogniem. Jeśli nas zignorują,
zaczniemy strzelać, kiedy znajdą się w odległości trzech kilometrów. Zrozumiałaś?
- Tak, ale...
- Nie ma Ŝadnych ale - ucięła Mara. - Albo ten statek walczy na warunkach, jakie mu dyktuję, albo
w ogóle nie uczestniczy w walce.
Leia znów się musiała poddać. Uznała, Ŝe Mara ma po prostu o wiele większe doświadczenie.
- Jak chcesz - powiedziała.
- Przygotuj się - rzekła Mara. - Nadlatują.
Leia nie odrywała wzroku od monitora rufowych detektorów. Obserwowała, jak maszyny typu
LMS zbliŜają się dokładnie od strony rufy. Z pewnością nieprzyjacielscy piloci usiłowali się ukryć w
martwej strefie, ciągnącej się bezpośrednio za silnikami napędu podświetlnego. Rzeczywiście, starali
się przemknąć niezauwaŜeni. Nadlatując takim kursem, nie ukazaliby się na ekranach rufowych
skanerów większości gwiezdnych statków.
Kiedy lekkie myśliwce zbliŜyły się jeszcze bardziej, ich wizerunki na ekranie trochę się rozmyły -
zapewne z uwagi na zakłócenia, wprowadzane przez działającą jednostkę napędową. Leia zamarła w
napięciu, kiedy maszyny znalazły się w odległości dogodnej do oddania strzału. Kiedy śmignęły obok
kadłuba „Ognistej Jade", trochę się odpręŜyła, pozostał jednak niepokój. PrzecieŜ piloci przelecieli
obok niej tylko dlatego, Ŝeby wziąć na cel jednostkę, którą leciał jej mąŜ.
Ostatnie myśliwce przeleciały obok korwety i skierowały się ku bezbronnemu stoŜkowi.
- StoŜkostatek! - zawołała nagle Leia. - Zaczyna wirować! Musieli odebrać nasze ostrzeŜenie.
- Miejmy nadzieję, Ŝe pomysł Hana okaŜe się skuteczniejszy niŜ sądzimy - odezwała się Mara.
Nie była to najbardziej taktowna uwaga, nie było jednak czasu, Ŝeby czynić Marze jakiekolwiek
wyrzuty.
- Pierwsze myśliwce znalazły się w odległości trzech kilometrów od nas - zameldowała Leia.
- Otworzyć ogień - rozkazała Mara.
- Dopiero kiedy tamci pierwsi zaczną strzelać! - sprzeciwiła się przywódczyni Nowej Republiki. -
MoŜe chcą nas tylko przestraszyć, a moŜe otrzymali rozkaz eskortowania nas podczas lądowania. Nie
wiemy tego i nie dowiemy się, poniewaŜ wszystkie kanały są wciąŜ zagłuszane.
- Niech będzie - zgodziła się Mara, ale ton jej głosu dowodził, Ŝe nie wyzbyła się wszystkich
podejrzeń. - MoŜemy zaczekać aŜ...
Nie musiała kończyć. Smuga laserowego światła, która strzeliła z działka pierwszej maszyny,
rozwiała wszelkie wątpliwości. Leia odbezpieczyła przygotowane wcześniej automatyczne systemy
celownicze i ustawiła je na myśliwiec, którego pilot pierwszy zaatakował bezradnie wirujący
stoŜkostatek.
- Nadlatują! - zawołał Han, nie pamiętając o tym, Ŝeby przejść na seloniański. Na szczęście,
Salculd i tak go zrozumiała. Spojrzała przez iluminator w górę na widoczne na niebie małe plamki i
natychmiast zrozumiała, na co się zanosi. Pisnęła cicho. Powoli obracający się stoŜek raptownie
zboczył z kursu i mało brakowało, a wpadłby w niekontrolowany korkociąg.
- Spokój! - zagrzmiał Solo. - Zmniejsz dopływ energii do wszystkich silników. Zlikwiduj siłę
ciągu i przygotuj się, Ŝeby na mój rozkaz otworzyć zewnętrzną klapę śluzy.
- Ogra... ograniczam dopływ energii do silników - zająknęła się istota. - Gotowa do otwarcia klapy
śluzy.
- Czekaj na mój rozkaz - powtórzył Han, nie spuszczając z oczu nadlatujących myśliwców. Kiedy
silniki przestały pracować, zniknęła siła ciąŜenia. PoniewaŜ inercyjne tłumiki przeciąŜeń juŜ jakiś czas
nie działały, Han uświadomił sobie, Ŝe jest lŜejszy niŜ piórko. Znał ludzi, którzy spędzili połowę Ŝycia
w przestworzach, nie przebywając ani razu w stanie niewaŜkości. Dopiero teraz, kiedy nagle jego
Ŝołądek zaczął wyprawiać dzikie harce, lepiej rozumiał, dlaczego wcześniej nie rezygnował z ciąŜenia.
Nie było jednak czasu na Ŝadne rozmyślania. Na niebie zaroiło się od nadlatujących lekkich
myśliwców szturmowych.
- Bądź gotowa, Salculd - polecił młodszej Seloniance.
Pilot najbliŜszej maszyny wystrzelił i strumień światła rozbryznął się na sterburcie. StoŜek
szarpnął się, jakby uderzony potęŜną pięścią.
- To nic, to nic! - krzyknął Han, chociaŜ nie miał pojęcia, czy strzał nie spowodował jakichś
uszkodzeń. - Wszystko w porządku. Przygotuj się do otwarcia klapy śluzy. Zaczekaj jeszcze, ale bądź
gotowa...
Poczwórne dziobowe działko turbolaserowe „Ognistej Jade" plunęło strugami śmiercionośnego
światła. Ogniste nitki przecięły niebo i pomknęły w kierunku myśliwca atakującego stoŜkostatek. Jego
pilot zapewne dostrzegł, na co się zanosi, gdyŜ przerwał atak i starając się uniknąć trafienia,
gwałtownie skręcił. Świetliste błyskawice przeleciały tuŜ obok kadłuba jego maszyny, ale w następnej
sekundzie Leia jeszcze raz wzięła nieprzyjacielską jednostkę na cel i strzeliła. Ochronne pole myśliwca
przejęło energię strzału. Chwilę lśniło i migotało, ale niemal natychmiast uległo przeciąŜeniu.
Myśliwiec eksplodował, zamieniając się w ognistą chmurę. Płonęła sekundę czy dwie i szybko zgasła.
Leia podała celowniczemu komputerowi współrzędne dwóch następnych celów, a potem
przełączyła system śledzenia na sterowanie ręczne. Oznaczało to, Ŝe musi teraz sama korzystać z
danych wyświetlanych na ekranie monitora. Pozostali piloci maszyn typu LMS nie zamierzali jednak
dać się zaskoczyć. Ujrzawszy błysk eksplozji, natychmiast przesłali całą energię do generatorów
rufowych pól siłowych i widząc, co im zagraŜa, zaczęli wykonywać uniki. Uciekali się do tak
skomplikowanych manewrów, Ŝe zdołali przechytrzyć automatyczny system celowniczy.
Ich umiejętności nie wystarczyły jednak, Ŝeby wywieść w pole przywódczynię Nowej Republiki.
Nadal korzystając z systemu sterowania ręcznego, Leia wypatrywała kolejnych maszyn. Skupiła uwagę
na tych, które krąŜyły najbliŜej bezbronnego stoŜkostatku. Pochwyciła jedną w krzyŜ celowniczy i
wystrzeliła. Chwilę później płonące szczątki maszyny typu LMS poszybowały we wszystkie strony.
W tej samej sekundzie pani pilot stoŜkostatku wyłączyła dopływ energii do jednostki napędowej,
wskutek czego zaczęli opadać jak kamień ku powierzchni. Na sekundę czy dwie odległość dzieląca ich
od atakujących napastników nawet się zwiększyła.
Leia cicho westchnęła i pokręciła głową. Manewr nie był najlepszy, ale prawdopodobnie jedyny,
na jaki Han mógł sobie pozwolić, lecąc taką starą balią. Nagle zauwaŜyła na ekranie monitora, Ŝe w
przestworzach wokół stoŜkostatku zaroiło się od małych metalowych przedmiotów.
Jej serce ścisnęło się z trwogi. CzyŜby aŜ tyle szkód wyrządził ten jeden strzał, który trafił w
kadłub stoŜka? CzyŜby seloniańska kapsuła z Hanem na pokładzie rozpadała się na kawałki na jej
oczach? Nie chciała patrzeć na śmierć męŜa... Nagle jednak zauwaŜyła, Ŝe coś dziwnego stało się z
jedną z maszyn typu LMS. Chwilę później to samo przydarzyło się drugiej i trzeciej. Im bardziej
nieprzyjacielskie myśliwce zbliŜały się do wirującego stoŜkostatku, tym częściej zbaczały z kursu i
tańczyły jak korki na powierzchni wody. Wyglądało na to, Ŝe jednostki napędowe dwóch pierwszych
straciły moc, a na pokładzie trzeciego doszło do niewielkiej eksplozji. Leia wzięła na cel jedną z
maszyn, której dotąd nic się nie stało. Trafiła, zanim pilot zdołał wzmocnić rufowe osłony, i
natychmiast zaczęła się rozglądać za nowym celem. Okazało się, iŜ piloci pozostałych maszyn LMS
zrozumieli aluzję i pogodzili się z tym, Ŝe nie są mile widzianymi gośćmi. Zrezygnowali z ataku,
zawrócili i jak stado spłoszonych owadów rozpierzchli się we wszystkie strony.
Tylko dlaczego, na płomieniste błyskawice... i nagle Leia zrozumiała. Oczywiście. Oczywiście.
- Maro! - krzyknęła. - Jego sztuczka się powiodła! Zmień kurs i przestań lecieć za nimi! Pospiesz
się! Zatocz łuk, oddal się na pięć albo sześć kilometrów i trzymaj z boku, a najlepiej - jeŜeli zdołasz -
postaraj się ich wyprzedzić. Jakiś czas nie będzie bezpiecznie lecieć ich śladem.
Uśmiechnęła się czując, Ŝe zalewają fala ulgi. Powinna była się domyślić, Ŝe jej mąŜ nie podda się
bez walki.
Han nasłuchiwał uwaŜnie, kiedy w śluzie przestaną grzechotać, brzęczeć, łomotać i obijać się o
ściany ostatnie metalowe przedmioty. Cierpliwie czekał, dopóki nie wypadną w pustkę przestworzy.
Rzecz jasna, w komorze śluzy nie było powietrza, które pozwoliłoby usłyszeć te dźwięki... ale nie
brakowało go po drugiej stronie, wewnątrz stoŜkostatku, gdzie metalowe grodzie przekazywały kaŜde
drŜenie. Fakt ten był dobrze znany chyba wszystkim międzygwiezdnym podróŜnikom, którym zdarzało
się zapomnieć o zamocowaniu pozostawionych w śluzie metalowych przedmiotów.
Kiedy Han, oprowadzany przez Salculd, zwiedzał pomieszczenia stoŜkostatku, spędził kilka
godzin, myszkując po róŜnych zakamarkach. Wiedział więc, gdzie Selonianki trzymały najróŜniejsze -
przewaŜnie zapomniane albo niepotrzebne - metalowe przedmioty. Przystępując do realizacji swojego
planu, przeniósł do śluzy kubry wypełnione po brzegi pościnanymi nitami, uszkodzonymi śrubami,
nakrętkami i podkładkami, a takŜe zuŜytymi częściami zapasowymi i innymi trudnymi do
zidentyfikowania metalowymi przedmiotami, które od wielu lat spoczywały porzucone i zapomniane w
najciemniejszych zakątkach ładowni.
Kiedy wydał Salculd polecenie otwarcia zewnętrznej klapy śluzy, siła odśrodkowa wypchnęła na
zewnątrz wszystkie te metalowe drobiazgi. Wskutek tego w przestworzach utworzyła się chmura
śmieci, dryfujących dokładnie przed dziobami nadlatujących maszyn. Ich piloci ustawili na maksimum
rufowe pola ochronne, zabezpieczając swoje myśliwce przed strzałami goniącej ich „Ognistej Jade".
Oznaczało to jednak, Ŝe generatory dziobowych osłon działały, wykorzystując jedynie ułamek mocy.
Nieprzyjacielskie maszyny musiały się zatem przedzierać przez chmurę małych metalowych
przedmiotów, a poniewaŜ doganiający stoŜkostatek piloci lecieli z prędkościami bliskimi tysiąca
kilometrów na godzinę, nie był to najlepszy pomysł.
- Doskonale! - odezwał się Solo. - Odlecieli! Ale my jeszcze nie skończyliśmy. Salculd, moŜesz
włączyć zasilanie inercyjnych tłumików i zlikwidować to wirowanie.
- JuŜ się robi, czcigodny Solo! - odparła Selonianka.
Po chwili kadłub stoŜkostatku przeniknęło dziwne drŜenie. Inercyjne tłumiki podjęły pracę i
ciąŜenie wróciło. Niezgrabnie wirujący stoŜek niechętnie zwolnił i znieruchomiał... potem jednak się
zaczął obracać w przeciwną stronę. Co gorsza, coraz szybciej i szybciej.
- Salculd! - zawołał Han. - To nie jest najlepsza pora na Ŝarty!
- Nie Ŝartuję, czcigodny Solo! - usłyszał w odpowiedzi. - Właśnie nastąpiła awaria systemu
sterowania silnikami manewrowymi!
- O nie!
Han odpiął pasy ochronnej uprzęŜy, zeskoczył z fotela i zanurkował w stronę kasetki z głównymi
wyłącznikami. Szarpnął wieczko, odsłonił wnętrze i pociągnął dźwignię wyłącznika systemu sterowania
silnikami manewrowymi. Siłę ciągu utraciły jednak nie tylko silniki dotychczas wprawiające
stoŜkostatek w ruch wirowy, ale i te, które dawały przeciwnie skierowaną siłę ciągu, dzięki czemu
mogły zlikwidować wirowanie. Han zatrzasnął wieczko i powrócił na fotel.
- Mam nadzieję, Ŝe wszyscy lubią wirowanie - odezwał się po seloniańsku. - Jakiś czas będziemy
się czuli jak na karuzeli. Salculd! MoŜesz zacząć przesyłać energię do głównych silników napędu
podświetlnego... tylko proszę cię, łagodnie i powoli!
- Rozkaz, czcigodny Solo! - odezwała się Selonianka. Sięgnęła do dźwigni ciągu i powoli zaczęła
ją przesuwać. Han nie zauwaŜył jednak ani nie wyczuł, Ŝeby cokolwiek uległo zmianie.
- MoŜesz to robić trochę szybciej, Salculd - powiedział. - Musimy przecieŜ w porę zastopować.
Istota spojrzała na Hana, a na jej twarzy ponownie zagościła panika. Han nie mógł mieć Ŝadnych
wątpliwości.
- Brak aktywacji - oznajmiła Selonianka. - Inicjator silników nie reaguje na rozkazy.
- To straszne! - zapiszczała Drackmus. - Wbijemy się w powierzchnię gruntu!
- JeŜeli nie będziesz siedziała cicho, Drackmus, wyrzucę cię ze śluzy! - zapowiedział Han. -
Salculd, spróbuj jeszcze raz - dodał, przechodząc na seloniański. - Najpierw upewnij się, Ŝe energia
dopływa do wszystkich elementów systemów napędowych.
- Przyrządy na pulpitach wskazują, Ŝe systemy energetyczne działają prawidłowo - oznajmiła
Selonianka. - Wszystko powinno być w porządku, ale nie jest.
- Nie bardzo mi pomogłaś - mruknął Han, ponownie zeskakując z fotela. - Idę sprawdzić, co się
stało! Próbuj dalej i nie wyłączaj interkomu!
Podbiegł do drabinki wiodącej na dół i zsunął się na niŜszy pokład. Natychmiast poczuł dym.
Zrozumiał, Ŝe zanosi się na tarapaty. PowaŜne tarapaty. Widocznie ten jeden strzał, który trafił w burtę
stoŜkostatku, uszkodził jakiś podzespół systemu zasilania. Pobiegł korytarzem i zatrzymał się przed
pokrywą właściwego luku. Dzięki niech będą niebiosom, nie zapomniano o tym, Ŝeby ją zamknąć i
uszczelnić. Cały kłopot w tym, Ŝe smaŜył się lakier, którym ją pokryto. Han rzucił okiem na przyrządy.
JeŜeli mógł im wierzyć, ciśnienie we wnętrzu luku tylko nieznacznie odbiegało od normalnego, ale
miernik temperatury wskazywał wartość większą niŜ największa moŜliwa. Han zaczął naciskać guziki
umieszczone obok klapy na kontrolnej tablicy, aby zmusić do działania ukryte w środku luku
miniaturowe zawory wyrównawcze. Urządzenia powinny były zadziałać automatycznie. Gdyby
wypuściły powietrze na zewnątrz, uniemoŜliwiłyby szerzenie się poŜaru. Wyglądało jednak na to, Ŝe są
zapieczone.
Wprawdzie zawiodły systemy automatycznego sterowania, ale Han nie stracił nadziei, Ŝe zdoła
przełączyć zawory wyrównawcze na sterowanie ręczne. Po chwili usłyszał, Ŝe coś we wnętrzu luku
brzęknęło i stuknęło. Rozległ się świst i syk, który z wolna ucichł, kiedy w przestworza uszło trochę
powietrza. W tej samej chwili wirujący stoŜek zakołysał się, jakby szarpnęła nim dłoń olbrzyma. Na
szczęście, tłumiki przeciąŜeń skompensowały wpływ asymetrycznie skierowanej siły i Han nie stracił
równowagi.
Odczekał minutę czy dwie, a potem, przyciskając inne guziki na kontrolnej tablicy, zablokował
zawory wyrównawcze. W pokrywie luku znajdował się ręcznie sterowany zawór bezpieczeństwa,
umoŜliwiający wyrównywanie ciśnień w pomieszczeniach po obu stronach klapy bez jej otwierania.
Usuwając zabezpieczenia, Han sparzył palce lewej dłoni, ale w końcu zdołał odchylić klapę luku.
Zakrztusił się i omal nie zemdlał, kiedy z wnętrza buchnął kłąb gorącego, gryzącego czarnego dymu.
Zamknął klapę, zaczął się rozglądać po korytarzu i zauwaŜył gaśnicę. Wisiała dokładnie tam,
gdzie powinna. Zdjął koszulę i owinął wokół lewej dłoni, a potem podbiegł do gaśnicy i sięgnął po nią
prawą ręką. Wrócił do klapy luku i chwycił ją lewą dłonią, ale zauwaŜył, Ŝe koszula zaczyna się tlić.
Szarpnął za metalowe koło i, wstrzymując oddech, otworzył klapę.
Jego twarz owionął strumień gorącego dymu. Han chwycił oburącz gaśnicę. Chciał być gotów na
wypadek, gdyby dopływ porcji tlenu z korytarza podsycił płomienie. Nie zamierzał dokonywać
pospiesznych napraw urządzeń pokrytych grubą warstwą gaszącej piany, ale nie wiedział, czy nie
zostanie do tego zmuszony.
Pomyślał jednak, Ŝe i tak gruba warstwa piany w niczym nie pogorszy jego sytuacji. Stanął na
wprost otworu, spojrzał w głąb... i poczuł, Ŝe serce zamiera mu z przeraŜenia. Inicjator po prostu
przestał istnieć. Nie musiał się posługiwać gaśnicą. Wszystko, co mogło spłonąć, dawno się spaliło.
Han spojrzał w dół, na dno luku, i zobaczył osmalone płyty pokładu. Inicjator usytuowano tuŜ przy
pancerzu kadłuba. Wyglądało na to, Ŝe laserowy strzał, którym pilot myśliwca trafił w burtę stoŜka,
wprawdzie nie prześwidrował pancerza kadłuba, ale niósł taką energię, Ŝe niewiele brakowało. Cały
luk, mimo iŜ nadal gorący, teraz szybko się ochładzał. Oddając ciepło otoczeniu, stygnący metal
kurcząc się trzeszczał i skowyczał.
Han nie zszedł na niŜszy poziom, aby bezczynnie się przyglądać, jak przebiega proces stygnięcia
ścianek rozgrzanego luku. Myśl - nakazał sobie. - Myśl tak szybko jak jeszcze nigdy w Ŝyciu.
Projektanci stoŜkostatku wymyślili bardzo dziwny sposób włączania silników, który przysparzał
wielu kłopotów w początkowym okresie podróŜy. Nowoczesne jednostki napędowe funkcjonowały w
inny sposób, ale inicjator zainstalowany na pokładzie tej dziurawej balii właściwie pełnił funkcję
potęŜnego kondensatora. Miał gromadzić ogromne ilości energii, Ŝeby później przekazać ją do silników
i umoŜliwić im pokonanie granicy, po której przekroczeniu reakcja zachodziła samoczynnie.
Rzecz jasna, poniewaŜ inicjator wyparował, silniki napędu podświetlnego nie dawały się włączyć.
Han musiał je uruchomić. Po prostu musiał. Wiedział jednak, Ŝe na pokładzie tego muzealnego
eksponatu nie znajdzie absolutnie niczego, w czym mógłby zgromadzić tyle energii, Ŝeby wystarczyło
do zainicjowania reakcji. Nawet wówczas, gdyby przeciąŜył wszystkie moŜliwe...
Chwileczkę... To było to. Tylko czy poskutkuje? Mało prawdopodobne, jeŜeli natychmiast nie
zabierze się do pracy.
Wirujący stoŜkostatek opadał coraz szybciej. Kierował się ku miejscu na powierzchni Selonii,
które juŜ niedługo - po upływie kilkunastu minut, jeśli wcześniej nie spłoną podczas przedzierania się
przez atmosferę - przeistoczy się w całkiem miły, bardzo głęboki krater. Han cofnął się i spojrzawszy
jeszcze raz w czeluść luku, gdzie powinien tkwić inicjator, zamknął klapę. Gdzie na pokładzie tej balii
mógł się znajdować zasobnik umoŜliwiający gromadzenie nadmiaru energii repulsorów? Nie było sensu
pytać o to Salculd. Istota sprawiała wraŜenie tak przeraŜonej, Ŝe chyba nie miała pojęcia, gdzie dół, a
gdzie góra.
Na szczęście, kiedy Han pierwszy raz postawił stopę na pokładzie, oprowadziła go po
pomieszczeniach stoŜkostatku i pokazała wszystkie zakamarki. Han odwrócił się i pobiegł korytarzem
tam, skąd przyszedł. Bez trudu odnalazł na ścianie klapę właściwego włazu. O dziwo większość
połączeń wyglądała tak, jak na pokładzie niemal wszystkich innych gwiezdnych statków. Przesunął
dźwignię przełącznika w połoŜenie „wyłączony". Kabel. Musiał znaleźć kabel zasilania. Pokładowy
magazyn. Pamiętał, Ŝe niedawno zabrał stamtąd wszystko, co mógł, Ŝeby wrzucić do śluzy, ale chyba
musiał zostawić coś, co mogło się przydać w przyszłości. Popędził korytarzem w tamtą stronę i
otworzył drzwi.
Nie zostawił niczego, jeŜeli nie liczyć ścian i pustych pojemników. Kilka chwil cicho i dosadnie
klął siebie i własną głupotę, ale nie było czasu. Myśl. Myśl - rozkazał sobie. Pokładowe systemy
podtrzymywania Ŝycia... regeneracji powietrza i wody. Główny kabel zasilający te regeneratory. Nie
było sensu, Ŝeby nadal działały. JeŜeli szybko nie zdobędzie gdzieś odpowiedniego przewodu, po
upływie kwadransa wszyscy na pokładzie i tak zginą.
Systemy regeneracji... którędy mógł biec główny kabel obwodu zasilania? Gdzie mógł się
znajdować wyłącznik? Tam! Trzeba odciąć dopływ energii i wyszarpnąć kabel. Han pospieszył do
głównej siłowni, otworzył klapę sporego włazu i przecisnąwszy się przez otwór, zanurkował do
niewielkiego pomieszczenia. Nie wszystkie obwody i trasy kablowe miały oznaczenia, a te, o których
nie zapomniano, opisano - rzecz jasna - po seloniańsku. Han miał pewne kłopoty, aby zorientować się,
co jest czym i do czego słuŜy.
Tam! JeŜeli się nie pomylił w odczytywaniu napisów, ta listwa słuŜyła do podłączenia zasilania
„głównego urządzenia dostarczającego powietrze, którym dałoby się oddychać"; tamta zaś innego,
pozwalającego na „usuwanie z powietrza zanieczyszczeń uniemoŜliwiających przyjemne oddychanie".
MoŜliwe, Ŝe brzmiało to trochę rozwlekłe, ale było wystarczająco zrozumiałe. Han odnalazł główne
wyłączniki i odciął zasilanie. Usłyszał jęk i skowyt dmuchaw i wentylatorów przerywających pracę w
róŜnych pomieszczeniach stoŜkostatku. Wyszarpnął końce kabli z gniazd, a potem wyciągnął przewody
z prowadnic. Odnalazł następną etykietę z napisem: „Tu mieszczą się gniazda umoŜliwiające
dostarczenie energii do potęŜnych, znajdujących się dalej inicjatorów".
Wyciągnął kable odchodzące od zniszczonych urządzeń rozruchowych i zamiast nich podłączył
poŜyczone przewody, jeszcze niedawno zasilające obwody regeneratorów. Wygramolił się na korytarz i
wyciągnął kable. Podziękował niebiosom, Ŝe mają odpowiednią długość. Upewnił się, Ŝe repulsory są
wyłączone, a potem wyszarpnął końce kabli, które dochodziły do zasobnika umoŜliwiającego
gromadzenie nadmiaru energii. Na koniec dołączył to urządzenie do końców kabli, które pociągnął
korytarzem.
Cofnął się i jeszcze raz upewnił, Ŝe wszystko jest dobrze połączone.
- W porządku - powiedział do siebie. - Powinno się udać.
Odwrócił się, podbiegł do drabinki i tak szybko, jak umiał, wspiął się na pokład dowodzenia.
- Coś się stało - rzekła Leia, nie odrywając spojrzenia od ekranu skanerów. - Zamiast zastopować,
zaczęli się obracać w drugą stronę. I nie mogą włączyć silników napędu podświetlnego.
- Prawdopodobnie tamto trafienie spowodowało jakieś powaŜne uszkodzenia - odezwała się Mara.
- Czy nie moŜemy przycumować do nich i zabrać wszystkich z pokładu? - zapytała Leia.
- Nie zdąŜymy przed ich wejściem w górne warstwy atmosfery - oznajmiła była przemytniczka. -
Nie wystarczy nam czasu na taki manewr. A poza tym chmura metalowych przedmiotów nadal leci za
nimi z taką samą prędkością. Nakrętki i śruby mogą nas trafić i uszkodzić tak samo, jak przedtem
uszkodziły myśliwce.
- MoŜe promień ściągający? - zaproponowała przywódczyni Nowej Republiki. - Moglibyśmy
włączyć generator i...
- I co dalej? StoŜkostatek nie jest duŜo mniejszy niŜ ta korweta. Generator naszego promienia nie
dysponuje nawet dziesiątą częścią mocy koniecznej, aby ich utrzymać. Gdybyśmy go włączyli,
najprawdopodobniej okazałoby się, Ŝe to oni nas przyciągają, a nie na odwrót. Przykro mi, Leio. Nie
moŜemy nic zrobić, Ŝeby ich uratować.
Gdzieś w głębi serca Leia wiedziała, Ŝe Mara ma rację. Czuła jednak, Ŝe nie powinna poddawać
się bez walki.
- ZbliŜ się na tyle, Ŝeby nie wlecieć w chmurę metalowych przedmiotów, a potem zajmij i
utrzymuj pozycję, która pozwoliłaby ci ściągnąć ich na pokład - rzekła po chwili.
- Posłuchaj, Leio. Naprawdę nie moŜemy dla nich...
- Przypuśćmy, Ŝe na krótko odzyskają panowanie nad stoŜkostatkiem albo zmniejszą prędkość na
tyle, Ŝe zdołają go opuścić - nalegała. - Musimy trzymać się w pobliŜu, Ŝeby ich uratować.
Mara zawahała się, jakby coś rozwaŜała.
- Zgoda - powiedziała po chwili. - Jednak nie będziemy mogły utrzymywać takiej pozycji zbyt
długo. Do chwili wniknięcia w górne warstwy atmosfery pozostało około pięciu minut, a kiedy się z
nimi zetkniemy... no cóŜ, to będzie koniec.
Leia doskonale o tym wiedziała. Pozbawiony ochronnych pól stoŜkostatek leciał z
unieruchomionymi silnikami. Jego pilot nie mógł wytracać prędkości i wcześniej czy później statek
musiał stać się meteorem. Gdyby nawet uniknął spłonięcia w warstwach atmosfery, roztrzaskałby się o
powierzchnię.
- Pozostanę tak blisko, jak się da - obiecała Mara - ale to nie potrwa długo.
- Dziękuję - odrzekła Leia.
ChociaŜ usilnie nalegała, Ŝeby jej towarzyszka zmniejszyła odległość dzielącą korwetę od
stoŜkostatku, nie wiedziała właściwie, dlaczego tak jej na tym zaleŜało. Jedynym skutkiem, jaki mogła
osiągnąć, było przyglądanie się śmierci męŜa z trochę mniejszej odległości.
- Zmiataj stamtąd! - krzyknął Han do Salculd, zaledwie jego głowa wychynęła ponad płytę
górnego pokładu. - Precz z fotela pilota! Przejmuję stery!
- Ale...jakim prawem...
- Nie mam czasu na wyjaśnienia - uciął Solo. Zatrzasnął i uszczelnił klapę włazu na wypadek,
gdyby przeŜyli na tyle długo, by się martwić się ucieczką powietrza z wnętrza stoŜkostatku. - Muszę
sam pilotować. Nie będzie czasu na to, Ŝeby mówić, co powinnaś robić. Precz! Zmiataj z fotela!
Salculd usłuchała. Odpięła pasy ochronnej uprzęŜy, zsunęła się z fotela pilota i odmaszerowała w
kąt kabiny.
Han wskoczył na fotel i omiótł spojrzeniem tarcze wszystkich wskaźników. Odetchnął z ulgą.
Rezerwa energii repulsorów osiągnęła maksimum.
- W porządku - powiedział. - Doskonale. JuŜ włączam repulsory!
Nastawił je na największy zasięg i skupienie.
- Szlachetny Solo! - odezwała się Drackmus, przechodząc na basie. - Chyba wiesz, Ŝe repulsory
nie są skuteczne na tak duŜe odległości. Działają dopiero wówczas, kiedy zbliŜymy się do powierzchni
planety przynajmniej na dwa kilometry!
- Wiem o tym - odparł w tym samym języku Han. - śeby właściwie pełniły swoje funkcje, muszą
mieć coś, od czego mogłyby odepchnąć statek. Lecimy jednak z tak duŜą prędkością, Ŝe napotkają
spory opór górnych warstw atmosfery. Nie na tyle duŜy, Ŝebyśmy zdołali wyhamować... ale wystarczy,
aby rozpocząć przekazywanie energii z zasobnika gromadzącego jej nadmiar.
- Jaką to nam przyniesie korzyść? - zaniepokoiła się starsza Selonianka.
- Odłączyłem zasobnik gromadzący nadmiar energii repulsorów i przeciągnąłem kable w taki
sposób, Ŝeby mógł funkcjonować jako inicjator głównej jednostki napędowej. Na razie nadmiar energii
gromadzi siew obwodzie zasilania repulsorów. Kiedy jej poziom osiągnie wystarczająco duŜą wartość,
prześlę ją prosto do silników napędu podświetlnego.
- Co takiego?
- Ręczny rozruch - oznajmił Solo. - Mam zamiar dokonać ręcznego rozruchu jednostki napędowej.
W sterowni zapadła głucha cisza. Dopiero kilka sekund później Drackmus wydała zduszony jęk i
ukryła twarz w dłoniach.
- Co się stało? - zapytała po seloniańsku Salculd.
- Postanowiłem uruchomić silniki ręcznie, przekazując bezpośrednio do kolektora zniszczonego
inicjatora nadmiar energii, która dotychczas gromadziła się w zasobniku repulsorów - wyjaśnił
cierpliwie Han.
- PrzecieŜ nadmiar energii moŜe uszkodzić repulsory!
- Uszkodzimy je jeszcze bardziej, jeŜeli roztrzaskamy się o powierzchnię planety - odciął się Han.
- JeŜeli moje rozwiązanie okaŜe się nieskuteczne, a ty będziesz miała lepsze, pozwolę ci je
wypróbować. A teraz się przygotuj.
Pomysł był szalony i Han dobrze o tym wiedział. Popełniłby jednak jeszcze większe szaleństwo,
gdyby siedział z załoŜonymi rękami. Zapewne miał szansę nie większą niŜ jedna na milion, ale to i tak
lepiej, niŜ gdyby nie miał jej wcale.
Na miernikach obserwował, jak narasta poziom energii w zasobniku systemu zasilania repulsorów.
Im więcej się jej gromadziło, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo, Ŝe Han zdoła uruchomić główną
jednostkę napędową... jeśli nie przesadzi i silniki po prostu nie eksplodują. Im bardziej stoŜkostatek
zbliŜał się do powierzchni planety, tym większy opór stawiały warstwy atmosfery i tym szybciej
gromadził się nadmiar energii w zasobniku repulsorów. Z drugiej strony, im bardziej się zbliŜali, tym
mniej czasu pozostawało na włączenie silników i wykorzystanie ich siły ciągu do hamowania... Han nie
wiedział tylko, czy w ogóle jednostka napędowa da się uruchomić.
Podejrzewał, Ŝe nawet maksymalna ilość energii, jaką zdoła zgromadzić w zasobniku repulsorów,
moŜe nie wystarczyć do włączenia silników napędu podświetlnego. Oznaczało to, Ŝe ma tylko jedną
szansę. Czyjego plan się powiedzie, czy nie, repulsory ulegną zniszczeniu, a wraz z nimi system
gromadzenia nadmiaru energii i kto wie, ile jeszcze innych podzespołów na pokładzie stoŜkostatku.
Han zerknął na wysokościomierz wskazujący przybliŜoną odległość od powierzchni Selonii.
Zorientował się, Ŝe do spotkania z najwyŜszymi warstwami czegoś, co mógłby nazwać atmosferą,
pozostawało nie więcej niŜ dwadzieścia sekund. Wiedział jednak, Ŝe te warstwy często pojawiały się
nie tam, gdzie człowiek się ich spodziewał. Han i tak nie mógłby czekać ani chwili dłuŜej. JeŜeli
repulsory się stopią, nie dostarczą ani odrobiny więcej energii, którą mógłby przekazać do silników w
zastępstwie inicjatora.
Miał zatem przed sobą niełatwe zadanie. Musiał wybierać między dwoma niebezpieczeństwami.
Jeszcze raz rzucił okiem na wskazania wysokościomierza i miernika przyspieszenia. Z kaŜdą
sekundą stoŜkostatek opadał coraz szybciej. Han zrozumiał, Ŝe nawet jeŜeli zdoła włączyć silniki, moŜe
nie mieć dość czasu, Ŝeby wytracić prędkość, zanim stoŜek zetknie się z powierzchnią gruntu.
- Czcigodny Solo! - krzyknęła nagle Salculd. - Temperatura kadłuba zaczyna bardzo szybko
rosnąć!
- Atmosfera pojawiła się odrobinę wcześniej niŜ się spodziewałem! - odkrzyknął Han. - Trzymaj
się! Za chwilę spróbuję uruchomić te silniki ręcznie, a wtedy zobaczymy, co się stanie.
Jedna szansa - powiedział sobie. - Będziesz miał tylko tę jedną szansę. Przez krótką jak mgnienie
oka chwilę myślał o Leii. Jego Ŝona leciała na pokładzie „Ognistej Jade" i nie mogła zrobić nic, by mu
pomóc. Pomyślał takŜe o trójce dzieci... W tej chwili przebywały pod opieką Chewbaccy i Drala
Ebrihima, ale któŜ mógł wiedzieć, gdzie? Nie. Nie. Nie mógł zginąć. Oni wszyscy tak bardzo go
potrzebowali. Jedna jedyna szansa. Nagle kapsuła zadygotała. Spotkanie z kolejnymi, gęstszymi
warstwami atmosfery było tak nagłe, Ŝe z wyeliminowaniem wszystkich wstrząsów nie poradziły sobie
nawet inercyjne tłumiki. Jedna szansa.
Han odczekał jeszcze sekundę. I nagle...
Jednym szybkim, zdecydowanym ruchem szarpnął rękojeść dźwigni przełącznika... Natychmiast
odczuł paskudny, przyprawiający o mdłości wstrząs kadłuba. Równocześnie chyba po wszystkich
pomieszczeniach stoŜkostatku przetoczył się basowy grzmot odległej eksplozji. Zrozumiał, Ŝe właśnie
stopiły się repulsory. Przez chwilę - długą jak cała wieczność - nic się nie wydarzyło. Potem jednak
zapaliły się trzy lampki z napisami: „Teraz z całą pewnością włączył się podzespół jednostki
napędowej". Han dysponował zatem trzema sprawnymi silnikami.
Tylko trzema? Nie czterema? Widocznie kiedy w kadłub stoŜkostatku trafił strzał pilota myśliwca,
jeden uległ zniszczeniu. Prawdę mówiąc, Han obawiał się, czy wszystkie silniki dadzą się uruchomić.
Pomyślał jednak, Ŝe i tak moŜe mówić o wielkim szczęściu. Co prawda, miał jeden silnik mniej, niŜ się
spodziewał, ale o trzy więcej, niŜ gdyby siedział z załoŜonymi rękami.
Ignorując rady, jakie jeszcze niedawno sam dawał pani pilot Salculd, przesunął dźwignię ciągu od
razu do oporu. Nie miało sensu chronienie silników przed przeciąŜeniami. Rozległ się głuchy stuk i
kadłub stoŜkostatku przeniknęło gwałtowne drŜenie. Zamarło jednak, zanim zdąŜyło przerodzić się w
coś gorszego. Han zrozumiał, Ŝe silniki dały sobie radę. Wytrzymywały.... przynajmniej na razie.
Rzucił okiem na tarcze mierników przyspieszenia, prędkości i wysokości, chociaŜ wskazaniom
tego ostatniego nie mógł zbytnio ufać. O dziwo, wszystkie przyrządy wywzorcowano w standardowych
jednostkach, stosowanych w całej galaktyce. Na szczęście, nikt nie pomyślał o tym, Ŝeby posłuŜyć się
dziwacznymi seloniańskimi nazwami, z którymi nigdy w Ŝyciu się nie spotkał.
To jednak, co zobaczył, wcale go nie uspokoiło. Wiele razy lądował na róŜnych planetach i
rozumiał, Ŝe ich kłopoty jeszcze się nie skończyły. JeŜeli szybko nie wymyśli sposobu, aby jeszcze
bardziej wytracić prędkość lotu, moŜe liczyć najwyŜej na kontrolowane wbicie się w powierzchnię
gruntu. Zaryzykował i rzucił okiem przez iluminator. Ujrzał „Ognistą Jade" cały czas lecącą w pobliŜu
stoŜkostatku. Pomyślał, Ŝe Mara Jade musi być prawdziwym asem międzygwiezdnych przestworzy.
śałował, Ŝe nie dysponuje pewnym urządzeniem, które pomogłoby mu się zorientować, dokąd
leci. Niestety, stoŜkostatek opadał zwrócony podstawą ku powierzchni planety, a rufowa kamera
holograficzna widocznie uległa uszkodzeniu podczas manewrowania, poniewaŜ od pewnego czasu
przestała przekazywać jakiekolwiek obrazy.
Opór warstw powietrza zaczynał zmniejszać prędkość obracania się stoŜkostatku wokół osi. Po
pewnym czasie wirowanie zanikło całkowicie i pilotowanie kapsuły stało się łatwiejsze. Han pomyślał,
Ŝe najwyŜszy czas, aby coś zaczęło ułatwiać mu pracę.
Nie odrywał spojrzenia od tarcz prędkościomierza i wysokościomierza i zrozumiał, Ŝe kłopoty się
nie skończyły. Musiał jeszcze bardziej wytracić prędkość opadania. Był na to pewien sposób, ale nie
pozbawiony wad. Sytuację pogarszało to, Ŝe statek nie miał sprawnych silników manewrowych. A
zatem Han musiał utrzymywać go na kursie, dokonując odpowiednich zmian ilości energii
przekazywanych do kaŜdego silnika. Nie było to łatwe, skoro musiał ciągle wprowadzać korekty
trajektorii lotu, spowodowane brakiem czwartego silnika. Mimo to miał nadzieję, Ŝe mu się uda. JeŜeli
nadal będzie dopisywało mu takie szczęście...
Zmniejszył trochę ilość energii dostarczanej do silnika numer trzy. StoŜkostatek natychmiast się
szarpnął i zaczął obracać względem powierzchni Selonii. Po chwili kadłub ustawił się pod kątem
prawie czterdziestu pięciu stopni. StoŜkostatek nadal opadał, ale wierzchołek przestał celować pionowo
w niebo. JeŜeli Han nie pomylił się w obliczeniach, na kadłub działała teraz - oprócz siły hamowania -
składowa oporów aerodynamicznych, dzięki której podstawa stoŜka działała trochę jak powierzchnia
płata nośnego. Niestety, stoŜkostatek zboczył z kursu. Najistotniejsze jednak, Ŝe kaŜdy milimetr tego
odchylenia zawdzięczał nadal energii gnającej go ku powierzchni Selonii.
Kadłubem szarpało i trzęsło, ale dzięki temu statek wytracał jeszcze więcej energii.
- Czcigodny Solo! - zaprotestowała Drackmus, starając się przekrzyczeć łomotanie. - Zbaczamy z
kursu i niedługo w ogóle przestaniemy opadać. Dokąd lecimy?
- Nie mam najmniejszego pojęcia - odrzekł beztrosko Han. - JeŜeli jednak chcemy jeszcze bardziej
zmniejszyć prędkość opadania, musimy zboczyć z kursu.
- A jeŜeli wylądujemy poza obszarem, którym włada moja Nora?
- Wówczas będziemy mieli powaŜny problem - przyznał Solo. Drackmus nie odpowiedziała, ale
miała rację. Lądowanie po omacku na planecie ogarniętej wojną domową nie było chyba zbyt
rozwaŜne.
Han odrzucił tę myśl. W tej chwili musiał się martwić tylko sprowadzaniem balii na powierzchnię
planety. Dopiero później będzie mógł się zastanawiać, gdzie wylądował.
Sprawdził wskazania mierników. StoŜkostatek nadal opadał jak kamień... ale odrobinę zwalniał,
przecinając warstwę atmosfery pod mniejszym kątem. Co więcej, temperatura kadłuba minimalnie
zmalała. Han pomyślał, Ŝe moŜe jednak uda mu się dokonać tej sztuki.
Jeszcze raz rzucił okiem na wskaźniki i pokręcił głową. StoŜkostatek nie przestawał opadać o
wiele za szybko. Han pomyślał, Ŝe musi szybko coś zrobić, gdyŜ inaczej kapsuła wbije się w grunt z
prędkością dźwięku.
Niestety, nie znał Ŝadnego innego sposobu. Musiał po prostu nakłonić silniki do jeszcze większego
wysiłku. Przez sekundę Ŝałował, Ŝe dysponuje tylko trzema. Dlaczego czwarty nie chciał się włączyć?
A moŜe uszkodzeniu uległy tylko przewody łączące go z inicjatorem? MoŜe silnik mógł funkcjonować
prawidłowo i udałoby się go uruchomić, gdyby tylko dostarczyć mu odpowiednio duŜy impuls energii?
MoŜe dałoby się połączyć go równolegle z innymi? Teraz, kiedy trzy pozostałe byty włączone i
pracowały, moŜe dałoby się wykorzystać część ich mocy wyjściowej w celu dostarczenia czwartemu
energii umoŜliwiającej samoczynne funkcjonowanie?
To się mogło udać. Han ograniczył moc silnika numer dwa i wykorzystując przewody, słuŜące
kiedyś do współpracy z inicjatorem, przesłał pięć procent nadmiaru energii do czwartego. Chwilę
później nacisnął guzik oznaczony: „Przyciśnięcie spowoduje, Ŝe silnik numer cztery zacznie
funkcjonować".
Piskliwe zawodzenie, jakie przedarło się przez harmider stuków i łomotów, dało się słyszeć w
całej sterowni. Czwarty silnik zaczął się raz po raz włączać i wyłączać, a stoŜkostatek zakołysał się jak
pijany. Na moment zapalił się napis, Ŝe „czwarty silnik juŜ funkcjonuje sprawnie". Po jakiejś sekundzie
jednak zgasł, bo silnik się wyłączył. Potem jeszcze dwa albo trzy razy zapalał się i gasł, a zapłonął na
stałe dopiero wówczas, kiedy silnik zdecydował się podjąć normalną pracę.
Cztery silniki. Han miał zatem do dyspozycji cztery sprawne silniki. MoŜe jednak zdoła
wylądować tak, aby nikomu na pokładzie nie stała się krzywda. Kolejny raz spojrzał na wskazania
przyrządów i poczuł, Ŝe na nowo ogarniają go wątpliwości. Do spotkania z powierzchnią gruntu
pozostawały zaledwie trzy kilometry. Han uświadomił sobie, Ŝe jeŜeli chce wylądować, musi jak
najszybciej zlikwidować poziomą składową prędkości lotu. Zmieniając dopływ energii do
poszczególnych silników, zamierzał obrócić stoŜkostatek tak, Ŝeby oś obrotu ustawiła się prostopadle
do powierzchni gruntu.
Zaobserwował, Ŝe w iluminatorze pojawił się i zaczął przesuwać brzeg tarczy Selonii. Chwilę
później przekonał się, Ŝe leci do góry nogami.
Przesunął dźwignię przepustnicy w taki sposób, Ŝeby wszystkie cztery silniki pracowały pełną
mocą. Później pchnął ją jeszcze dalej i trzymał w tym połoŜeniu, aŜ widoczna w iluminatorze tarcza
planety przestała się kołysać z boku na bok i pospieszyła na spotkanie z lądującym stoŜkostatkiem.
Dopiął swego. Składowa pozioma zniknęła całkowicie albo pozostawała bardzo bliska zera.
Jednak składowa pionowa, skierowana ku powierzchni planety, miała wciąŜ bardzo duŜą wartość.
Han wykonał kolejny manewr. Jeszcze raz obrócił stoŜek podstawą ku powierzchni gruntu. Lecąc
pionowo w dół i spoglądając w niebo, upewnił się, Ŝe wszystkie silniki pracują nadal pełną mocą. Nie
mógł zrobić nic więcej.
- Trzymajcie się! - zawołał po seloniańsku. - Nie odpinajcie pasów i przygotujcie się na najgorsze.
To wcale nie będzie miękkie lądowanie!
Na pulpicie kontrolnego panelu, wskazującego stan jednostki napędowej, zaczęty się zapalać
zielone lampki. Z kaŜdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej. Na pokładach większości statków byłby
to dobry znak... ale nie na pokładzie tej dziurawej balii. Selonianie takim właśnie kolorem oznaczali
niebezpieczeństwo. Silniki byty przeciąŜone i ich czujniki sygnalizowały, Ŝe niedługo moŜe dojść do
katastrofy. Han miał nieprzepartą chęć obciąŜyć je jeszcze bardziej, ale widząc zielone światełka,
zrezygnował. Nie było sensu przechodzić przez to wszystko tylko po to, Ŝeby na wysokości półtora
kilometra nad powierzchnią Selonii stoŜkostatek eksplodował.
MoŜe, moŜe... MoŜe prędkość została wytracona na tyle, Ŝe kapsuła rozbije się o powierzchnię, ale
członkowie załogi przeŜyją? Han odciął dopływ energii do wszystkich innych pokładowych systemów i
podzespołów i przesłał ją do generatorów inercyjnych tłumików. MoŜe wystarczy, jeŜeli przekaŜe im
całą energię, jaką dysponuje?
I to byłoby wszystko. Absolutnie wszystko. Nie zostawił w zanadrzu Ŝadnej sztuczki. Mógł
jedynie lecieć dalej i przyglądać się, jak maleją cyferki na wyświetlaczu pokładowego
wysokościomierza. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie wyląduje. Nawet gdyby mógł zerknąć w dół,
na powierzchnię gruntu, nie zobaczyłby wiele.
Jeszcze kilometr. Osiemset metrów. Siedemset. Pięćset. Czterysta. Trzysta pięćdziesiąt. Wielka
szkoda, Ŝe nie moŜna pomóc sobie repulsorami. Niestety, Han musiał je zniszczyć, kiedy starał się
włączyć jednostkę napędową. Trzysta. Ciekawe, jaką dokładność ma ten wysokościomierz. Dwieście.
Sto pięćdziesiąt. Jeszcze sto. Siedemdziesiąt pięć. Pięćdziesiąt. Han przygotował się na zderzenie z
powierzchnią gruntu. Siłą woli zmusił się, Ŝeby nie zamknąć oczu. Zero.
Minus dziesięć metrów. A zatem miernik nie okazał się zbyt dokładny. KaŜdy następny pokonany
metr oznaczał jednak jeszcze ułamek sekundy, kiedy Han moŜe wykorzystywać siłę hamowania
silników stoŜkostatku. Minus dwadzieścia. Minus pięćdziesiąt...
Łup!!! W tej samej chwili Han poczuł się tak, jakby na pierś skoczyło mu tysiąc oszalałych
banthów naraz. Miał wraŜenie, Ŝe plecy zagłębiają się w gąbkę, którą wyłoŜono oparcie fotela pilota.
Drackmus wrzasnęła piskliwe. Gdzieś we wnętrzu stoŜkostatku pękła z okropnym, rozdzierającym uszy
trzaskiem dartego metalu jakaś przegroda. Chwilę potem rozległ się narastający i opadający jęk
dziesiątków alarmowych syren. Umieszczony w dziobowej części kapsuły iluminator dziwnym trafem
nie pękł, dzięki czemu Han mógł nadal spoglądać w niebo, przysłonięte teraz kłębami pary, dymu... i
błota.
Po chwili na niemal przezroczystą powierzchnię spadł istny grad brył gliny, mułu i miękkiej gleby.
Han przestał cokolwiek widzieć.
Trzasnął otwartą dłonią w guzik, Ŝeby uciszyć wszystkie sygnały alarmowe, ale zdumiał się, kiedy
zapanowała prawie zupełna cisza. W kabinie stoŜkostatku słychać było jedynie ciche zawodzenie
przeraŜonej Drackmus i odgłos brył mułu, zsuwających się po zewnętrznej powierzchni kadłuba. Han
uświadomił sobie, Ŝe wylądowali - i, co najwaŜniejsze, przeŜyli. Nagle usłyszał plusk, z jakim o kadłub
uderzały krople wody. Niektóre zmyły - częściowo - warstwę błota i mułu z powierzchni dziobowego
iluminatora.
Han rozpiął pasy ochronnej uprzęŜy i wstał z fotela, ale natychmiast stwierdził, Ŝe trzęsie się jak
galareta.
- Niewiele brakowało - mruknął chyba bardziej do siebie niŜ do kogokolwiek innego. Pamiętał
jednak o tym, Ŝeby przejść na basie. - Chodźcie - dodał, tym razem po seloniańsku. - Musimy opuścić
pokład. MoŜe dojść do...
Nagle urwał. Chyba zapomniał - moŜliwe, Ŝe tylko na krótko - co najmniej połowy słów
seloniańskiej mowy. Po wszystkim, co mu się przydarzyło, uwaŜał za prawdziwy cud, iŜ zachował tyle
przytomności umysłu, Ŝe nie zapomniał, jak się nazywa. Nie wiedział jednak, jak powiedzieć po
seloniańsku „wyciek trujących substancji", „poŜar" albo „zwarcie instalacji elektrycznej".
- Czegoś niedobrego - podjął po dłuŜszej chwili. - Na pokładzie moŜe dojść do czegoś niedobrego.
Powinniśmy się pospieszyć.
Obie Selonianki, wyraźnie wstrząśnięte, zsunęły się z foteli, a potem podąŜyły za Hanem. Zeszły
po drabince na niŜszy pokład i skierowały się do głównego włazu. Han przycisnął guzik, co zazwyczaj
powodowało otwarcie klapy, ale nie zdziwił się, kiedy nic się nie wydarzyło. Statek, którym lecieli,
ryzykując Ŝycie - i na którego ocaleniu Norze Hunchuzuc tak bardzo zaleŜało - był właściwie stertą
złomu. BezuŜytecznym wrakiem. Han uklęknął i zaczął manipulować przy panelu umoŜliwiającym
ręczne otwieranie klapy włazu. Zdjął pokrywę panelu i zaczął kręcić korbą. Klapa się odchyliła, ale
zanim otworzyła się na tyle, by pasaŜerowie mogli opuścić pokład stoŜkostatku, dwukrotnie się zacięła.
Han zdecydował, Ŝe wyjdzie pierwszy. Wychylił głowę i rozejrzał się dokoła.
Wyglądało na to, Ŝe stoŜkostatek wylądował mniej więcej pośrodku płytkiego bajora albo stawu.
Wysuszył prawie całą wodę, która zamieniła się w parę. Na dnie stawu nie pozostało ani trochę wody,
nie licząc mniejszych i większych kałuŜ. Tu i ówdzie, intensywnie parując, wysychały resztki mułu.
Zapewne oddawały ciepło, jakie pobrały podczas lądowania stoŜkostatku.
Okazało się, Ŝe jest piękny, wiosenny dzień. NajbliŜszą okolicę stawu pokrywały plamy
wilgotnego błota i mułu, ale juŜ nieco dalej ciągnęły się malownicze łąki, wzgórza i lasy. Wywierało to
absurdalne, niesamowite wraŜenie, jakby z krajobrazem stało się coś strasznego.
Podstawa stoŜka wbiła się na głębokość co najmniej metra w miękki muł dna bajora. Dzięki temu
dolna krawędź włazu, usytuowana na wysokości półtora metra od podstawy, znalazła się tuŜ nad
ziemią. Han usiadł na krawędzi, przełoŜył nogi na zewnątrz i zeskoczył. Natychmiast zapadł się po
kostki w ciepły, miękki muł. Wyciągnął lewą stopę, przy okazji omal nie gubiąc buta, i postawił ją tak
daleko od kadłuba statku, jak się dało.
Rozchlapując muł i resztki wody, zaczął brnąć ku brzegowi. Nagle ujrzał stojącą na brzegu
Selonianka. Wyglądało na to, Ŝe istota jest starsza niŜ Drackmus. Jej ciało porastała siwiejąca
ciemnobrązowa sierść, a w spojrzeniu kryła się dezaprobata.
- To stoŜkostatek Nory Hunchuzuc, czyŜ nie tak? - zapytała, przyglądając się, jak z wnętrza
gramolą się obie Selonianki.
- To prawda - odrzekł trochę zirytowany Han, człapiąc ku brzegowi. Właśnie tak zachowywali się
Selonianie. Przed kaŜdym mógł awaryjnie lądować gwiezdny statek i jak istoty reagowały? Nie
okazywały zdumienia, przeraŜenia ani zaciekawienia. śadnego: „Cześć, jak się macie?", „Ledwo
uszliście z Ŝyciem" ani „Czy nie stało się wam coś złego?" Nic takiego. Pierwszą rzeczą, o jaką pytali,
była nazwa Nory, z której pochodzili rozbitkowie.
- Hmmm - odparła siwiejąca Selonianka. - To kraina Nory Chanzari. My takŜe być
Republikanistki, sprzymierzeńcy Nory Hun.. .
- To dobrze - odparł nieco obcesowo Han. - Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę.
Kiedy dotarł do brzegu, z trudem wygramolił się na suchy grunt. Dopiero wówczas pozwolił sobie
na kilka chwil odpoczynku.
Starsza istota przeniosła spojrzenie na stoŜkostatek i pokręciła głową z niesmakiem.
- Ach, te stoŜkostatki... - odezwała się szyderczym tonem. - Istoty z Nory Hunchuzuc chyba muszą
mieć niedobrze w głowach. Wszyscy wiedzą, Ŝe Selonianie nie latają w przestworzach.
Han obdarzył istotę udręczonym spojrzeniem i nie mówiąc ani słowa, przez kilka długich chwil nie
przestawał się w nią wpatrywać.
- Wiesz co? - odezwał się w końcu. - Właśnie sam się o tym przekonałem.
Odwrócił się plecami do nieruchomego stoŜkostatku i potykając się co kilka kroków, ruszył ku
skrajowi lasu. Właśnie tam - statecznie, spokojnie i powoli - podchodziła do lądowania „Ognista Jade".
ROZDZIAŁ
3
U ŹRÓDŁA
Tendra Risant siedziała na fotelu pilota w sterowni „Szarmanckiego Gościa" i zastanawiała się,
czy wszystko się ułoŜy zgodnie z jej planem. Jeśli w ogóle cokolwiek mogło pójść po jej myśli.
Spełniła swoje zadanie, choć właściwie nie zrobiła nic nadzwyczajnego. Ot, posłuŜyła się nadajnikiem
radionicznym, by powiadomić Landa, Ŝe na obrzeŜach sakoriańskiego systemu planetarnego zbierają
się okręty tajemniczej floty. O fakcie tym dowiedzieli się takŜe przyjaciele Landa i moŜe uznali, iŜ to
coś waŜnego. Tendra wiedziała, Ŝe Lando Ŝyje, i... no cóŜ, ucieszyła się, Ŝe przyleciał do systemu
Korelii.
Nic jednak nie mogło zmienić faktu, Ŝe czuła się jak uwięziona. Zdawała sobie sprawę, Ŝe nikt nie
moŜe jej przyjść z pomocą. Spojrzała przez dziobowy iluminator na jaskrawo świecący punkt Korela.
Pomyślała, Ŝe jeŜeli to interdykcyjne pole nie zaniknie, upłynie kilka miesięcy, zanim zdoła dokądś
dolecieć. Wiedziała, Ŝe jej ofiara nie pójdzie na marne. Najprawdopodobniej ocaliła Ŝycie istot, wielu
istot... moŜe nawet samego Landa Calrissiana.
Nie mogła jednak znieść myśli, Ŝe jeszcze co najmniej kilka miesięcy musi się tułać sami utka jak
palec na pokładzie „Szarmanckiego Gościa".
Na szczęście, towarzysze Landa, z którymi przebywał na pokładzie bakurańskiego okrętu,
poprosili ją, aby przesłała im więcej informacji. Nie bardzo wiedziała, co jeszcze moŜe im ujawnić,
włączyła jednak nadajnik radioniczny i przygotowała go do pracy.
Artylerzyści bakurańskiego lekkiego krąŜownika wystrzelili trzykrotnie z dziobowej baterii
turbolaserów, za kaŜdym razem trafiając jeden kieszonkowy patrolowiec.
- Bardzo dobrze - odezwał się admirał Hortel Ossilege. - Proszę wstrzymać ogień, a potem
wyłączyć zasilanie i ustawić turbolasery w połoŜeniu spoczynkowym. Proszę się równieŜ upewnić, Ŝe
nasi przyjaciele są zorientowani, co robimy. Udowodniliśmy, Ŝe potrafimy niszczyć ich maszyny, kiedy
zechcemy. Teraz zapraszamy ich, Ŝeby odlecieli. Przekonajmy się, czy piloci tych maszyn typu KP
zrozumieją, Ŝe uprzykrzymy im Ŝycie, jeŜeli nie odlecą.
Rozsądna taktyka - pomyślał Luke Skywalker, chociaŜ nie sprawiał wraŜenia uszczęśliwionego.
MoŜliwe, Ŝe demonstracja przygniatającej siły powinna przekonać pozostałych przy Ŝyciu obrońców,
Ŝe lepiej byłoby wycofać się z pola walki. PrzecieŜ szansę garstki myśliwców w walce przeciwko
„Intruzowi" i dwóm innym równie potęŜnym okrętom, „Obserwatorowi" i „Obrońcy" - a takŜe pilotom
ich maszyn - były bliskie zera.
Z drugiej strony, kiedy Rebelianci walczyli przeciwko Imperium, zwycięŜali, mimo Ŝe ich szansę
były równie nikłe. Luke wiedział więc, Ŝe tym, co ogromnie pomagało, były zapał i chęć do walki,
dobra broń, sprawny wywiad... i odrobina najzwyklejszego szczęścia. JeŜeli ktoś przystępował do
walki, nie istniało nic takiego jak pewność zwycięstwa.
Mistrz Jedi stał na mostku „Intruza" obok admirała Ossilege'a. Jak zawsze, kiedy w czymkolwiek
zgadzał się z dowódcą bakurańskiej floty, czuł się trochę nieswojo. Zerknął ukradkiem na Landa
Calrissiana, stojącego po drugiej stronie Bakuranina. Wyraz twarzy przyjaciela powiedział mu, Ŝe i
ciemnoskóry męŜczyzna odczuwa taki sam niepokój. Admirał obrał słuszną taktykę... moŜe trochę
nazbyt ostroŜną, ale niewątpliwie słuszną. Siły nieprzyjaciela stopniały do najwyŜej dwudziestu kilku
kieszonkowych patrolowców. Niszczenie wszystkich, jednego po drugim, po prostu nie miałoby sensu.
A zatem im szybciej Ossilege zdoła przekonać pilotów, Ŝe powinni się wycofać i zrezygnować z dalszej
walki, tym pewniej uniknie strat i tym szybciej będzie mógł przystąpić do realizacji następnej części
planu.
Bakuranin postępował bardzo rozsądnie i ostroŜnie, tyle Ŝe Ossilege nigdy do ostroŜnych nie
naleŜał. Dlatego Luke miał przeczucie, Ŝe chodzi o coś wręcz przeciwnego. Coś szaleńczo śmiałego,
niespodziewanego i zuchwałego. Ossilege słynął z tego, Ŝe lubił przesadnie ryzykować. Ilekroć zatem
ZWYCIĘSTWO NA CENTERPOINT Tom III trylogii KORELIAŃSKIEJ ROGER MacBRIDE ALLEN Przekład ANDRZEJ SYRZYCKI
Tytuł oryginału SHOWDOWN AT CENTERPOINT Redakcja stylistyczna KATARZYNA STACHOWICZ-GACEK Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta JOANNA CIERKOŃSKA Ilustracja na okładce DREW STRUZAN Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych ksiąŜkach Wydawnictwa AMBER oraz moŜliwość zamówienia moŜecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1995 by Lucasfilm, Ltd & TM All rights reserved. Used under authorization. Published originally under the title Showdown at Centerpoint by Bantam Books For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-233-4
Dla Mandy Slater, która była przy mnie, kiedy to się zaczęło
OD AUTORA Pragnąłbym podziękować Tomowi Dupree, Jennifer Hershey i wszystkim innym zacnym ludziom z wydawnictwa Bantam Spectra, którzy przez cały czas, kiedy pisałem te powieści, okazywali mi ogromne zaufanie. Chciałbym takŜe przekazać wyrazy wdzięczności Eleanor Wood i Lucienne Diver za poparcie i skuteczne dbanie o finansowe aspekty całego przedsięwzięcia. Pragnę teŜ podziękować swojej Ŝonie, Eleanore Fox, która - aczkolwiek miała na głowie tyle spraw - musiała się uczyć nowego języka i pakować wszystko, czego wymagała przeprowadzka do Brazylii. Z pewnością miałaby lŜejsze Ŝycie, gdyby pod jej nogami nie plątał się pewien powieściopisarz. Mimo to doskonale sobie poradziła w trudnej i nietypowej sytuacji. Nic dziwnego; Ministerstwo Spraw Zagranicznych Stanów Zjednoczonych zatrudnia tylko najlepszych. A przynajmniej tak się stało w jej przypadku. Dziękuję takŜe Mandy Slater, koleŜance i powierniczce, której zadedykowałem niniejszą ksiąŜkę. Była tam - w kuchni pewnego mieszkania w Waszyngtonie - kiedy zadzwonił telefon, powołujący mnie do czynnej słuŜby jako autora powieści z cyklu „Gwiezdne Wojny". To właśnie Mandy pomogła mi dojść do przekonania, Ŝe dam sobie radę z tym wyzwaniem. I jeŜeli się okaŜe, Ŝe rzeczywiście sobie poradziłem, proszę wszystkich, którzy ją spotkają, aby powiedzieli jej, iŜ miała rację. Rzecz jasna, pewien problem moŜe stanowić spotkanie Mandy. Ostatnio, kiedy ją widziałem, przebywała w Nowym Orleanie, a przyleciała tam z Rumunii przez Londyn, po czym miała niedługo lecieć do Chicago. Przedtem spotkałem się z nią we Fresno w Kalifornii, gdzie była jednym z gości na moim weselu; jeszcze przedtem w Londynie, a przed Londynem - jeśli mnie pamięć nie myli - w Toronto. Po pewnym czasie trudno sobie przypomnieć, dokąd i kiedy podróŜowała. Niemniej jednak, Mandy, bardzo dziękuję. JeŜeli mowa o podróŜowaniu, jedną z długoletnich i dobrych tradycji powieści z cyklu „Gwiezdne Wojny" jest to, Ŝe wszystko dzieje się wszędzie naraz. Obawiam się, Ŝe drugą ksiąŜkę tej trylogii napisałem niemal w całości w Waszyngtonie i jego okolicach - no, moŜe jeszcze trochę w trakcie podróŜy do Filadelfii i Nowego Jorku. Trzecia powieść powstała nie tylko w takich miejscach jak Aarlington w Wirginii, Bethesda w Maryland i kilku innych miejscowościach o podobnych nazwach, ale takŜe w Nowym Jorku, Miami, na Karaibach i nad Amazonką, w Sao Paulo i w Brasilii. Została zredagowana w Bethesda, w Norfolk w Wirginii, w Atlancie i Montgomery w Alabamie oraz w Biloxi w stanie Missisipi. JeŜeli to nie oznacza dla was wystarczająco duŜej ruchliwości, będziemy musieli porozmawiać. I jeszcze jedna uwaga, dotycząca niebezpieczeństw związanych z dedykowaniem czegokolwiek nauczycielkom angielskiego. Jak pamiętacie, drugi tom tej trylogii zadedykowałem Beth Zipser i jej męŜowi Mike'owi. Wiele księŜyców temu, kiedy uczęszczałem do jedenastej klasy, Beth uczyła mnie angielskiego, a obecnie bardzo kiepsko gra w pokera. Kiedy się dowiedziała o tej dedykacji, tak się przejęła, Ŝe natychmiast przystąpiła do działania - i zaczęła przeglądać maszynopis w nadziei, Ŝe wyłapie błędy gramatyczne. Niech się to stanie dla was ostrzeŜeniem, Ŝeby zawsze dawać z siebie jak najwięcej. Nikt z nas przecieŜ nie wie, kiedy nasza nauczycielka angielskiego zechce się zająć sprawdzaniem, co pozostało z jej nauki. Roger MacBride Allen kwiecień 1995 Brasilia, Brazylia
ROZDZIAŁ 1 CORAZ BLIśEJ - Czcigodny Solo, straciliśmy ogromnie duŜo czasu! - zapiszczał głos Drackmus w odbiorniku interkomu. - JeŜeli nie odzyskamy panowania nad sterami, wlecimy w górne warstwy atmosfery szybciej niŜ się spodziewamy! Urządzenie wydało zduszony skowyt i umilkło. Widocznie albo system łączności z kabiną stoŜkostatku odmawiał posłuszeństwa, albo Han miał wielkie szczęście i Drackmus zaczynała tracić głos. To byłoby naprawdę coś wspaniałego. Przełączył urządzenie na nadawanie i postarał się skupić na wykonywanej pracy. - Nie gorączkuj się tak, Drackmus - odparł, a właściwie prawie krzyknął. - Twój nadajnik interkomu powinien zostać poddany szczegółowym oględzinom. Powiedz czcigodnej pani pilot Salculd, Ŝe właśnie skończyłem. Dlaczego, na miłość wszechświata, wszystkie awaryjne naprawy na pokładzie statku musiały być dokonywane w takim pośpiechu? - pomyślał z goryczą. - Czego nie dałbym za to, Ŝeby mieć teraz u boku Chewbaccę! - Dlaczego mam się nie gorączkować? - usłyszał z odbiornika komunikatora. - Czy temperatura mojego ciała moŜe mieć coś wspólnego z przestrzeganiem procedur bezpieczeństwa? Han westchnął i ponownie wcisnął guzik nadajnika. - To tylko takie wyraŜenie - powiedział. - Chodziło mi o to, Ŝebyś zachowała cierpliwość - dodał szybko, starając się nie tracić własnej. Drackmus była Selonianką, a większość Selonianek nie lubiła latać. MoŜna było to zrozumieć, jako Ŝe Ŝyły przewaŜnie pod powierzchnią gruntu, ale zmuszony do wykonywania rozkazów cierpiącej na agorafobię istoty Han miał wraŜenie, Ŝe niedługo oszaleje. Dokonał ostatniego przełączenia, zatrzasnął klapę ostatniego panelu i zacisnął kciuki, Ŝeby się udało. To powinno wystarczyć - powiedział sobie. NajwyŜszy czas, Ŝeby wreszcie coś funkcjonowało, jak powinno. JeŜeli stoŜkostatek, na którego pokładzie się znajdował, był typowym przykładem w swoim rodzaju, pozostałe seloniańskie gwiezdne jednostki takŜe nie grzeszyły niezawodnością. Han przestawił dźwignię przełącznika zasilania i zaczekał, aŜ system inwertera obudzi się do Ŝycia. Zaczynał wątpić, czy był przy zdrowych zmysłach, kiedy zgłosił się na ochotnika, aby sprowadzić właśnie ten stoŜkostatek z mroków przestworzy na powierzchnię Selonii. Mógł Ŝyczyć obu Seloniankom wiele szczęścia, a potem poŜegnać się i odlecieć na pokładzie „Ognistej Jade". Przypuszczał jednak, Ŝe kiedy coś powinno być zrobione, a tylko on potrafił to zrobić, zgłaszanie się na ochotnika miało w sobie coś z przymusu. Prawdę mówiąc, Han nie miał wielkiego wyboru. Nie mógł zostawić Drackmus na łasce losu. Zaciągnął wobec niej pewien dług... wobec niej i jej ziomków. Co więcej, Drackmus wyraźnie oświadczyła, Ŝe musi wylądować właśnie tym stoŜkostatkiem. Jej ziomkowie nie mogli sobie pozwolić na pozostawienie w przestworzach jakiejkolwiek jednostki - bez względu na to, jak mało sprawnej albo zawodnej. Nie nazwany stoŜkostatek mógł przypominać stertę latającego złomu, ale Drackmus uświadomiła Hanowi, Ŝe i tak jednostka jest w lepszym stanie niŜ cokolwiek, czym Selonianki dysponowały w tej chwili. A ściślej, w lepszym stanie niŜ jakakolwiek inna jednostka, jaką miała do dyspozycji Nora Hunchuzuc i naleŜący do niej Republikaniści. - Pospiesz się, czcigodny Solo! - zawołała ponownie starsza Selonianką. Dlaczego ten interkom nie mógł pójść w ślady wszystkich innych urządzeń, jakie raz po raz odmawiały posłuszeństwa? Han uderzył otwartą dłonią we włącznik nadajnika. - Przygotuj się, Drackmus - ostrzegł. - Pani pilot Salculd, proszę zwracać uwagę na wskazania mierników poboru mocy! Świadomość tego, Ŝe opowiada się po stronie Nory Hunchuzuc, uspokajałaby go trochę bardziej, gdyby wiedział, kim albo czym jest owa tajemnicza Nora... Był pewien jedynie tego, Ŝe Hunchuzuc jest
częścią amorficznej frakcji mieszkających na Korelii Selonian, którzy nadal - o ile Drackmus wiedziała - tworzyli sojusz seloniańskich Nor, uwaŜających się za Republikanistów i popierających Nową Republikę. Wiedział równieŜ, Ŝe stara się im pomóc. Drackmus naleŜała do Nory Hunchuzuc i albo porwała Hana, albo uwolniła go z więzienia Thrackana Sal-Solo... a moŜe i jedno, i drugie. Han nadal nie był tego pewien. Wszystko wskazywało na to, Ŝe Hunchuzuc toczy walkę ze sprawującą władzę na samej Selonii Supernorą. Walka ta nie miała jednak nic wspólnego ze zmaganiami Nowej Republiki z róŜnymi ugrupowaniami rebeliantów. Ci ostatni pragnęli przejąć władzę na planetach systemu Korelii. Zapewne tylko w wyniku zbiegu okoliczności działo się to w tym samym czasie. Supernorą trzymała stronę Absolutystów, dąŜących do całkowitego uniezaleŜnienia się Selonii od jakiejkolwiek innej władzy. MoŜliwe, Ŝe członkowie Nory Hunchuzuc sprzyjali Republikanistom, a Supernorą popierała Absolutystów; Han jednak zaczynał dochodzić do wniosku, Ŝe chyba Ŝadna z walczących stron nie dąŜy zbyt energicznie do osiągnięcia celu. Wyglądało na to, Ŝe kaŜdej Norze najbardziej zaleŜy na pokonaniu swoich politycznych przeciwników. Han uświadamiał sobie jeszcze kilka innych prawd. Pamiętał o tym, Ŝe uwalniając go z celi okrutnego krewniaka, Drackmus ocaliła mu Ŝycie. Co więcej, podjęła ryzyko i traktowała Hana jak równego sobie. Nie mógł przecieŜ zapomnieć o tym, Ŝe to członek jego rodziny - Thrackan Sal-Solo - traktował krewnych Selonianki z wyjątkowym okrucieństwem. Zgodnie z przyjętymi na Selonii standardami postępowania to wystarczyło, Ŝeby uwaŜać Hana za złoczyńcę, mordercę i potwora. A mimo to Drackrnus postanowiła rozstrzygnąć wątpliwości na jego korzyść. Zachowała się przyzwoicie; okazała mu szacunek. I chociaŜ Han nie wiedział o niej nic więcej, to mu wystarczyło. - Kiedy to zacznie działać? - zawołała Drackmus jeszcze bardziej piskliwie. - Od planety dzieli nas coraz mniejsza odległość! - Tak dzieje się zawsze, kiedy statek usiłuje wylądować - mruknął Han do siebie. Szacunek szacunkiem, ale uwagi Selonianki zaczynały działać mu na nerwy. Jeszcze raz przycisnął guzik nadajnika interkomu i powiedział: - To juŜ działa. Powiedz Salculd, Ŝe inwerter funkcjonuje prawidłowo. Niech włączy zasilanie wszystkich obwodów, to przekonamy się, które działają, a które się zepsuły. - Uczyńmy tak, czcigodny Solo - odezwał się cichy, zaniepokojony głos z odbiornika interkomu. - Salculd mówi, Ŝe włącza zasilanie obwodów kontrolnych i pomiarowych. Han, klęczący przed płytą kontrolnego szybu, usłyszał basowy pomruk i pomyślał, Ŝe moŜe powinien zachować większą odległość od obwodów inwertera. Wstał i cofnął się pod przeciwległą ścianę. Po sekundzie czy dwóch pomruk ustał, a na płycie kontrolnego panelu zapaliły się światełka na znak, Ŝe urządzenie działa prawidłowo. Han przycisnął znowu guzik nadajnika interkomu. - Nie miejcie mi tego za złe, ale sądzę, Ŝe wszystko jest w porządku! - krzyknął do mikrofonu. - Przydały się te części, które dostaliśmy od Mary Jade. Kiedy zechcecie, moŜecie przejmować stery. - Miło nam to słyszeć, najczcigodniejszy Solo. - W głosie Drackmus zabrzmiała niemal namacalna ulga. - Naprawdę bardzo się cieszymy. Za chwilę przystępujemy do działania. Lampki zamigotały na dowód, Ŝe inwertery zaczęły pobierać więcej energii. - Nie spieszcie się tak bardzo - ostrzegł Han. - Przyspieszajcie spokojnie i powoli, dobrze? - Właśnie tak postępujemy, szlachetny Solo. I przestaniemy, kiedy jednostka zacznie pracować jedną trzecią mocy. Nie zamierzamy poddawać silników kolejnym przeciąŜeniom. - To brzmi rozsądnie - przyznał Han. - Mimo to myślę, Ŝe powinienem wrócić do was i mieć oko na wszystko, Ŝeby znów nie stało się coś złego. Podszedł do drabinki, wspiął się po szczeblach na wyŜszy poziom i skierował ku wierzchołkowi stoŜka, do kabiny. StoŜkostatek rzeczywiście przypominał pękaty stoŜek, w którym silniki usytuowano w podstawie, a kabinę pilota tuŜ przy wierzchołku. Część sąsiadującą z dziobem wykonano z prawie całkowicie przezroczystego transpleksu, dzięki czemu widok przestworzy dosłownie zapierał dech w piersi. Pilotująca kapsułę Selonianka Salculd leŜała na plecach i mogła widzieć wszystko, co działo się przed nią i nad nią. Gdyby pilotem stoŜkostatku był człowiek, nie czułby się w takiej pozycji zbyt wygodnie. Rzecz jasna, Selonianki nawet nie usiłowały udawać, Ŝe są ludźmi. Salculd usłyszała, Ŝe Han wspina się po drabince, i szybko obejrzała się przez ramię. Obdarzając go szerokim uśmiechem, ukazała chyba wszystkie podobne do kłów ostre zęby, po czym znów zajęła się swoją pracą. Sprawiała wraŜenie zadowolonej i odpręŜonej. W przeciwieństwie do niej Drackmus, nerwowo przechadzająca się w tylnej części kabiny, wyglądała na smutną i zaniepokojoną. Mimo iŜ Selonianie zaliczali się do grona istot chodzących na dwóch nogach, ich ciała róŜniły się budową od ludzkich. Byli wyŜsi, szczuplejsi; mieli krótsze ręce i nogi, ale nieco dłuŜszy tułów. Potrafili poruszać się równie szybko i sprawnie - i to bez względu na to, czy chodzili na dwóch nogach, czy na
czworakach. Palce rąk i nóg kończyły się chowanymi pazurami, dzięki czemu Selonianie doskonale wspinali się i kopali. Mieli grube półtorametrowe ogony, którymi potrafili - niczym maczugami - zadawać bardzo silne ciosy. Han miał okazję poczuć ich siłę na własnej skórze. Twarze tych istot były pociągłe i spiczasto zakończone, a całe ciała porośnięte lśniącą krótką sierścią. Sierść Drackmus miała barwę ciemnobrunatną. Ciało Salculd porastała czarna szczecina - z wyjątkiem brzucha, gdzie rosły delikatniejsze, krótsze i jasnobrązowe włosy. Obie istoty miały szczeciniaste bokobrody - równie pełne wyrazu co ludzkie brwi, jeŜeli miało się choć trochę wprawy w interpretacji znaczenia ich ruchów. W ustach istot kryło się mnóstwo ostrych zębów. Ilekroć zdarzało mu sieje oglądać, Han nie miał Ŝadnych kłopotów z interpretowaniem ich widoku. Krótko mówiąc, Selonianie byli sympatyczni i wywierali korzystne wraŜenie. - I jak wszystko się sprawuje? - zapytał Han, zwracając się do Selonianki siedzącej za sterami. Mówił niewprawnie po seloniańsku, poniewaŜ Salculd nie znała basica. - Wszystko w porządku, czcigodny Solo - odparła młodsza istota. - A przynajmniej na razie, dopóki coś nie odmówi posłuszeństwa. - Wspaniale - powiedział Han, chyba bardziej do siebie niŜ którejkolwiek Selonianki. - Jak myślisz, czcigodna Drackmus, wszystko teraz być dobrze? - Świetnie, świetnie, wszystko idzie świetnie, dopóki nie roztrzaskamy się i nie zginiemy - odrzekła piskliwie starsza Selonianka. - Jak to dobrze, Ŝe wreszcie w czymś się zgadzamy - mruknął Han. - To miłe, tak wszystko zaplanować - odezwała się Salculd. - Oto zamierzałam wylądować w normalny sposób. Teraz wiem, Ŝe mi się to nie uda, w wyniku czego roztrzaskamy się o powierzchnię. Co za ulga. - Dość tego, pani pilot Salculd! - ofuknęła ją starsza koleŜanka. - Skup uwagę na swojej pracy. - Tak jest, czcigodna Drackmus - odrzekła natychmiast Salculd przepraszającym tonem. Salculd miała spore doświadczenie w pilotowaniu gwiezdnych statków. Znała swoją kapsułę całkiem nieźle... aczkolwiek moŜe nie tak dobrze, jak Han mógłby sobie Ŝyczyć. Natomiast Drackmus, którą szkolono, aby umiała porozumiewać się z ludźmi, nie zdołała ukończyć nauki i dlatego nie zawsze dawała sobie dobrze radę. JeŜeli chodziło o pilotowanie gwiezdnych statków, nie miała ani doświadczenia, ani wiedzy, ani nawet talentu. Mimo to pełniła obowiązki dowódcy tej wyprawy. Nie tylko decydowała o tym, dokąd lecą, ale takŜe rozkazywała, jak ma wyglądać kaŜdy manewr. Salculd nie mogła, a moŜe nie śmiała się jej sprzeciwić. Widocznie w seloniańskim społeczeństwie Drackmus była kimś waŜniejszym. Wszystko wskazywało na to, Ŝe obu Seloniankom to wystarcza. śadnej nie przeszkadzało, Ŝe Drackmus ma najwyŜej mizerne pojęcie o specyfice lotów w międzyplanetarnych przestworzach... podobnie jak to, Ŝe podczas wyprawy na Selonię wielokrotnie rozkazywała, aby stoŜek wykonał manewr, do którego nie był zdolny, wskutek czego pasaŜerowie omal nie stracili Ŝycia. MoŜliwe, Ŝe Salculd miała cięty język i starała się sprawiać wraŜenie, iŜ niczym się nie przejmuje, ale niepokojąco szybko wykonywała wszystkie polecenia i rozkazy starszej koleŜanki - i to bez względu na to, jak bezsensowne. Han miał pewne trudności, by się do tego przyzwyczaić. Podszedł do pulpitu i zajął miejsce na fotelu ustawionym tuŜ obok fotela młodszej Selonianki. Natrudził się, Ŝeby przystosować profil oparcia do kształtu własnych pleców, ale nigdy nie było mu wygodnie. PołoŜył się na plecach i spojrzał w górę. To, co zobaczył przez niemal przezroczysty wierzchołek stoŜka, kolejny raz wzbudziło w nim prawdziwy zachwyt. Na niebie ujrzał jasno świecącą tarczę Selonii, która zajmowała środkową część iluminatora. Oceany na Selonii nie były takie duŜe jak na Korelii, a zamiast stałego lądu widniały na nich tysiące średniej wielkości wysp, rozrzuconych mniej więcej równomiernie po powierzchni planety. A zatem zamiast dwóch albo trzech sporych oceanów, przedzielonych kilkoma wielkimi kontynentami, powierzchnia Selonii wyglądała jak labirynt, do którego budowy uŜyto lądu i wody. Wyspy - oddzielone setkami mórz, zatok, lagun, cieśnin i mielizn z wystającymi z wody zębatymi skałami - kąpały się w blasku słońca. Han czytał gdzieś, Ŝe Ŝaden skrawek seloniańskiego lądu nie jest oddalony od brzegu morza więcej niŜ o sto pięćdziesiąt kilometrów, i Ŝe Ŝaden płynący po morzu Ŝeglarz, który pragnie przybić do najbliŜszego brzegu, nie musi pokonywać odległości większej niŜ dwieście kilometrów: Hanowi chodziło jednak o coś więcej niŜ tylko podziwianie widoku planety. W przestworzach, w odległości zaledwie kilometra czy dwóch unosiła się korweta Mary, „Ognista Jade". Jej dziób zasłaniał część równikowego sektora tarczy Selonii. Długi, smukły kadłub o opływowych kształtach polakierowano w podobne do płomieni ognistoczerwono-złote wzory. Jednostka sprawiała wraŜenie szybkiej, zwrotnej i wytrzymałej - a Han wiedział, Ŝe rzeczywiście taka jest. śałował - zresztą nie pierwszy raz - Ŝe nie leci na jej pokładzie. Nie tylko dlatego, Ŝe korweta była lepszym statkiem. Leciała nią Leia... w towarzystwie Mary Jade. Gdy Drackmus, wydając idiotyczne rozkazy, doprowadziła do ruiny niemal wszystkie pokładowe
urządzenia stoŜkostatku, „Ognista Jade" wyciągnęła z opresji Hana i obie Selonianki, a jej pani kapitan przekazała im wszystkie części zapasowe niezbędne do naprawienia seloniańskiej kapsuły. Teraz korweta leciała w pobliŜu, poniewaŜ Mara pragnęła się upewnić, Ŝe stoŜkostatek osiądzie bezpiecznie na powierzchni Selonii. Hana wcale nie zachwycało to, Ŝe znajduje się na pokładzie jednego, a Leia innego statku, ale rozumiał, iŜ właśnie takie rozwiązanie ma najwięcej sensu. Zraniwszy nogę podczas ucieczki z Korony, Mara wciąŜ jeszcze z trudem chodziła o własnych siłach, a zatem potrzebowała kogoś, kto by się nią opiekował. Musiała takŜe korzystać z pomocy drugiego pilota - przynajmniej do czasu, kiedy całkowicie wyzdrowieje. . Chyba tylko przestworza wiedziały, jak bardzo pomocy potrzebowały równieŜ obie Selonianki. Co więcej, Leia umiała mówić po seloniańsku - i to o wiele lepiej niŜ Han - a zdrowy rozsądek nakazywał, aby na wypadek moŜliwych kłopotów podczas lądowania na pokładzie kaŜdego statku pozostawała przynajmniej jedna osoba znająca seloniański. Opracowany plan zakładał zatem, Ŝe „Ognista Jade" i stoŜkostatek będą leciały razem ku Selonii, a potem osiądą - burta w burtę - na tym samym lądowisku. ChociaŜ Han wiedział, Ŝe jego Ŝonie nie zagraŜa Ŝadne niebezpieczeństwo, nie był zachwycony faktem, Ŝe lecą oddzielnie. Nie musiał zastanawiać się nad tym, co jeszcze moŜe się zepsuć albo ulec awarii. Obecna wyprawa i tak obfitowała w nieprzyjemne niespodzianki. Nagle zauwaŜył, Ŝe usytuowany w rufowym sektorze bakburty „Ognistej Mary" reflektor zaczyna się zapalać i gasnąć, zapalać i gasnąć. Zrozumiał, Ŝe Leia wykorzystuje światła, uŜywane podczas lądowania, Ŝeby przesłać mu wiadomość. Posługiwała się kalamariańskim kodem migowym, w którym kombinacje dłuŜszych i krótszych błysków odpowiadały poszczególnym literom basica. Taka technika porozumiewania się była powolna i prymitywna, ale lepsza niŜ całkowity brak łączności. Wszystkie normalne kanały komunikacji wciąŜ były zagłuszane. - „Jesteśmy gotowe do wejścia w warstwy atmosfery" - odczytał. - „Daj znać, kiedy i wy będziecie gotowi". - Twierdzą, Ŝe są gotowe do wejścia w atmosferę - odezwał się Han. Odwrócił się do Salculd. - A my jesteśmy? - Tak - odparła zwięźle starsza Selonianka. - To bardzo dobrze - powiedział Han. - Posłuchaj, Drackmus - ciągnął, przechodząc na basie, tak by Salculd nie mogła go zrozumieć. - Od tej chwili będziesz robić to, co ci kaŜę. Przestań spacerować po kabinie, usiądź w fotelu i wydaj rozkaz Salculd, aby wykonywała wszystkie moje polecenia. Później zechciej się łaskawie zamknąć i nie odzywać, dopóki nie wylądujemy. Masz się nie wtrącać, nie robić uwag ani nie zmieniać moich rozkazów. Po prostu się nie odzywaj. Będziemy mieli tylko jedną szansę. Siedź cicho albo oświadczę pani kapitan „Ognistej Jade", Ŝe dalsze eskortowanie nas równa się samobójstwu. Rzecz jasna, Han blefował, ale starsza Selonianka sprawiała wraŜenie tak przeraŜonej, Ŝe było bardzo mało prawdopodobne, aby zastanawiała się nad tym, co usłyszała. - Ale... - zaczęła protestować. - śadnych ale - uciął Solo. - Znam litery migowego kodu, a ty nie. Potrafię porozumiewać się z panią pilot „Ognistej Jade", a ty nie. Dowodząc ostatnio stoŜkostatkiem, omal nas wszystkich nie zabiłaś, a ja nie zamierzam pozwolić ci na to podczas lądowania. - Muszę zaprotestować! - oburzyła się istota. - To rabunek w najgorszym, najpaskudniejszym stylu! Han wyszczerzył zęby w przekornym uśmiechu. - Prawdę mówiąc, bardziej wygląda mi to na piractwo. Ale jak chcesz, moŜesz to traktować jako łagodną formę porwania. Swoją drogą, jeŜeli nie potrafisz odróŜnić rabunku od piractwa, nie powinnaś nawet próbować dowodzić gwiezdnym statkiem. Drackmus spiorunowała go gniewnym spojrzeniem. Otworzyła usta, jakby zamierzała nadal protestować... ale zaraz zamknęła je i pokręciła głową. - Niech tak będzie - odezwała się w końcu. - Chyba muszę się zgodzić. Nawet mnie się wydawało, Ŝe moje rozkazy są do niczego, a przecieŜ chciałabym jeszcze trochę poŜyć. - Odwróciła się do młodszej koleŜanki. - Pani pilot Salculd! - rzekła władczym tonem, przechodząc na seloniański. - Od tej chwili wykonujesz polecenia i rozkazy, jakie będzie ci wydawał czcigodny Solo... tak szybko i dokładnie, jakby pochodziły ode mnie! Będziesz tak postępowała, dopóki bezpiecznie nie osiądziemy na powierzchni gruntu. Salculd wypręŜyła się w fotelu i przeniosła spojrzenie z twarzy koleŜanki na twarz Hana. Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. - Tak jest, czcigodna Drackmus! - powiedziała. - Uczynię to z największą przyjemnością! - Tylko uwaŜaj, Ŝeby wykonywanie jego rozkazów nie sprawiło ci za duŜo przyjemności, Salculd - burknęła zirytowana istota. - Czcigodny Solo, zechciej przejąć dowodzenie. - Usiądź w fotelu - polecił Han, nie zapominając o przejściu na seloniański. - Musimy wszyscy
zapiąć pasy i przygotować się na spotkanie z przeciąŜeniami. Salculd, będziesz postępowała dokładnie tak, jak przewiduje standardowa procedura lądowania w wyznaczonym punkcie, ale rozpoczniesz pierwszy manewr dopiero, kiedy wydam ci taki rozkaz. Czy to jasne? - Zaiste, jasne, czcigodny Solo - odparła Selonianka. - Całkowicie. Han sięgnął po ręczną latarkę, którą specjalnie w tym celu połoŜył obok fotela. ZbliŜył ją do iluminatora, skierował w stronę „Ognistej Jade" i zaczął wysyłać serie dłuŜszych i krótszych błysków. - „Botowi zacząć manewry podchodzenia do lądowania" - zasygnalizował z błędami. - Kiedyś muszę znaleźć trochę czasu i przypomnieć sobie, jak to jest z tymi błyskami - mruknął do siebie. - „My teŜ jesteśmy botowe" - zasygnalizowała w odpowiedzi Leia. - „Zajmujemy pozycję za waszą bufą i lecimy za wami". - Ha, ha, ha. Bardzo zabawne - odezwał się Han. - Jak się cieszę, Ŝe poślubiłem taką dowcipnisie. - Przeszedł znów na seloniański. - Bardzo dobrze, Salculd, moŜesz zaczynać, tylko ostroŜnie. Obserwował, jak lecąca dotąd przed dziobem stoŜkostatku korweta powoli obraca się wokół podłuŜnej osi i zawraca, aby zająć pozycję za rufą kapsuły. Salculd musnęła rękojeść dźwigni przepustnicy, by przekazać do jednostki napędowej trochę więcej energii. Seloniański statek przyspieszył, nie przestając kierować się ku tarczy planety. „Ognista Jade", jakby dryfując w przestworzach po stronie ich bakburty, stopniowo coraz bardziej pozostawała za rufą. PoniewaŜ była jednostką szybszą, zwrotniejszą i o wiele łatwiejszą do pilotowania, taki szyk miał nawet sporo sensu. Korweta powinna lecieć druga, Ŝeby jej załoga mogła łatwiej obserwować wszystkie manewry małego statku. Co więcej, nawet gdyby Mara zechciała przekazać Hanowi wszystkie części zapasowe, jakimi dysponowała „Ognista Jade", nie poprawiłoby to wraŜliwości rufowych czujników seloniańskiej kapsuły. StoŜkostatek był - i miał pozostawać - praktycznie niewraŜliwy na wszystko, co działo się za rufą. Jedynym urządzeniem, jakim dysponował, była zainstalowana w podstawie stoŜka - pomiędzy dyszami wylotowymi silników napędu - pojedyncza szerokokątna kamera holograficzna. W trakcie podchodzenia i samego lądowania okazywała się całkowicie bezuŜyteczna. Niewiele lepiej się sprawowała, ilekroć stoŜkostatek unosił się w przestworzach - i to nawet wówczas, kiedy nie funkcjonowały silniki napędu podświetlnego. Miała tak niewielką czułość i rozdzielczość, Ŝe gdyby „Ognista Jade" oddaliła się więcej niŜ kilka kilometrów, obiektywy kamery przestałyby ją rejestrować. Rzecz jasna, sytuacja tylko się pogarszała, ilekroć pani pilot stoŜkostatku włączała jednostkę napędową. Inaczej mówiąc, nie było pewności, czy Han dojrzy migoczący reflektor, gdyby Leia zechciała ponownie porozumieć się z nim za pomocą kalamariańskiego kodu migowego. Teoretycznie Han mógłby wykorzystać do takiego samego celu światła pozycyjne stoŜkostatku, ale nie miał pojęcia, czy i one nie są uszkodzone, a zatem czy Leia zrozumie cokolwiek. Mógł liczyć tylko na to, Ŝe podczas lądowania nie będzie musiał się porozumiewać. Kiepska widoczność tego, co działo się za rufą, stanowiła jeszcze jeden powód, dla którego lepiej się stało, Ŝe „Ognista Jade" leciała druga. Rozsądek nakazywał, aby mieć za plecami kogoś, komu moŜna zaufać. A przynajmniej osobę, której moŜna się było nie obawiać. Han zdołał się pozbyć pewnych - ale nie wszystkich - wątpliwości i zastrzeŜeń, jakie jeszcze niedawno Ŝywił względem Mary Jade. Nie potrafił wymyślić Ŝadnego motywu ani powodu, dla którego kobieta mogłaby zwrócić się przeciwko niemu, Leii albo Nowej Republice. Co więcej, nie miał Ŝadnego dowodu na to, Ŝe kiedykolwiek Ŝywiła takie zamiary. Nigdy jednak nie przedstawiła na tyle przekonujących wyjaśnień, aby Han poczuł się usatysfakcjonowany. W ciągu ostatnich kilku dni spędzonych na Korelii miała zwyczaj pokazywać się we właściwych miejscach o właściwej porze. Choć nie tylko... Z drugiej strony jednak, była osobą na tyle sprytną i doświadczoną, Ŝe gdyby pragnęła wyrządzić komuś krzywdę albo pokrzyŜować czyjeś plany, z pewnością niczego by nie popsuła. Na szczęście, dzięki niech będą gwiazdom, przeciwnicy nie okazali się wystarczająco inteligentni i nie wszystko toczyło się zgodnie z ich planami. MoŜna było mówić o Marze Jade, co się chciało, ale trudno byłoby twierdzić, Ŝe nie jest kompetentna. I chyba właśnie to stało się ostatecznym argumentem. Nie - pomyślał Han widząc, Ŝe korweta Mary znika sprzed dziobu stoŜkostatku. - Przestań się zastanawiać. Nie masz wyboru. Musisz zaufać tej kobiecie. Przyglądał się, jak rozmyty kadłub „Ognistej Jade" pojawia się na ekranie monitora współpracującego z rufową kamerą kapsuły. NajwyŜszy czas, aby przestać myśleć o wszystkim innym i skupić całą uwagę na bezpiecznym sprowadzeniu tej balii na powierzchnię. - UwaŜaj, Salculd, teraz wszystko zaleŜy od ciebie - powiedział. - PokaŜ, co potrafisz. - PokaŜę - obiecała Selonianka. - MoŜesz być spokojny. - W tej samej chwili stoŜkostatek zboczył z kursu i Salculd rozpaczliwie chwyciła drąŜek sterowniczy. - Przepraszam, przepraszam - rzekła. - Zbyt silna kompensacja stabilizatora. JuŜ wszystko w porządku.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie to uspokoiło - mruknął Solo. Chwilę zastanawiał się, czy nie odpiąć pasów ochronnej uprzęŜy, nie zepchnąć istoty z fotela pilota i samemu nie przejąć sterów, ale po namyśle zrezygnował. Wszystkie urządzenia sterownicze i kontrolne przystosowano do rozmiarów i kształtów Selonianek, a na pokładzie było zbyt duŜo dziwacznych rozwiązań technicznych i konstrukcyjnych. Dopóki naprawdę nic im nie groziło, chyba lepiej, Ŝeby Salculd pozostawała za sterami. Tymczasem Selonianka ponownie pchnęła dźwignię przepustnicy i stoŜkostatek zaczął się jeszcze szybciej zbliŜać do tarczy planety. Dobrze chociaŜ, Ŝe przedpotopowa łajba nie musiała lądować, korzystając jedynie z oporów tarcia, stawianych kaŜdej lądującej jednostce przez warstwy atmosfery. Na szczęście, dysponowała silnikami, które mogły dodatkowo zmniejszyć prędkość lądowania. Han miał nadzieję, Ŝe nie zawiodą. Co prawda, większość statków projektowano w taki sposób, aby mogły wytrzymać co najmniej jedno balistyczne lądowanie, ale wątpił, Ŝeby konstruktorzy jednostki pomyśleli o takiej ewentualności. Tymczasem widoczna w iluminatorze tarcza planety nadal rosła. W ciągu najbliŜszych kilku minut Salculd powinna obrócić statek tak, by podstawa stoŜka skierowała się ku powierzchni, a silniki pomogły zmniejszyć prędkość wchodzenia w warstwy atmosfery. Zaczynała się najtrudniejsza faza lotu i właśnie tym Han martwił się najbardziej. Wiedział, Ŝe kiedy stoŜkostatek zacznie zwalniać, stanie się najbardziej podatny na wszelkie zagroŜenia. Co gorsza, delikatna i niezwykła konstrukcja nie stanowiła jedynego niebezpieczeństwa, jakie umiał sobie wyobrazić. Ktoś, kto ukrywał się na Selonii, wydał pilotom lekkich myśliwców szturmowych rozkaz startu i stoczenia walki z okrętami bakurańskiej floty. Co prawda, Bakuranie zniszczyli albo uszkodzili większość maszyn typu LMS, ale ten, kto dowodził seloniańskimi eskadrami, musiał mieć tyle zdrowego rozsądku, Ŝeby pozostawić co najmniej kilka w odwodzie. PoniewaŜ Drackmus zapewniła Hana, Ŝe Nora Hunchuzuc nie dysponuje takimi myśliwcami, naleŜało przypuszczać, Ŝe ktoś, kto poderwał je do lotu i rozkazał walczyć z Bakuranami, musiał wiedzieć o pojawieniu się w przestworzach niewielkiego stoŜkostatku. A zatem lądowanie na Selonii mogło się okazać naprawdę niebezpieczne. Han spodziewał się, Ŝe zostaną zaatakowani. Musiał pomyśleć, co w takiej sytuacji powinien zrobić. Gdyby przyszło co do czego, mógł liczyć na wsparcie i osłonę, jakiej zapewne nie odmówi mu pani kapitan „Ognistej Jade". Nie mógł jednak oczekiwać, Ŝe taka ochrona okaŜe się skuteczna. Niewielki stoŜkostatek był całkowicie bezbronny... a co gorsza, nie dysponował choćby najsłabszymi osłonami. Nie miał najmniejszej rezerwy mocy, Ŝeby przesłać ją do systemów uzbrojenia, nawet gdyby zainstalowano chociaŜ jeden na pokładzie. To i tak zresztą nie miało znaczenia, poniewaŜ nie istniał Ŝaden sposób, Ŝeby zdemontować i przytwierdzić do kadłuba stoŜkostatku któreś z działek „Ognistej Jade". Han juŜ kiedyś rozwaŜał taką ewentualność i doszedł do przekonania, Ŝe to niemoŜliwe. Nie mógł nawet marzyć o tym, Ŝeby odeprzeć ich atak w inny sposób, chyba Ŝe wychyliłby się ze śluzy i powitał napastników ogniem z ręcznego blastera. Potrafił sobie jednak radzić wtedy, kiedy niczym nie dysponował. Gwiezdny statek - nawet tak rozklekotany - mógł spłatać wrogom niejednego figla. Jednak tym razem przede wszystkim musiał wymyśleć, jak się bronić. Rzecz jasna, czasami nie udawało się niczego przygotować. Czasami teŜ, stając do walki z kimś lepiej przygotowanym i uzbrojonym, naleŜało się liczyć z przegraną. Nie była to najprzyjemniejsza perspektywa dla kogoś lecącego na pokładzie bezbronnej balii, będącej łatwym łupem. Han nie poczuł się ani odrobinę pewniej, kiedy kilka minut później Leia zasygnalizowała, Ŝe ktoś zamierza ich zaatakować.
ROZDZIAŁ 2 LĄDOWANIE Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, siedziała w sterowni „Ognistej Jade" przy konsolecie nawigatora i przyglądała się, jak stoŜkostatek opada w stronę tarczy Selonii. Popełniła wielkie głupstwo, Ŝe pozwoliła Hanowi pozostać wewnątrz tej blaszanej puszki. Skoro jednak jej mąŜ uznał, Ŝe ma wobec Selonianek dług wdzięczności, nic nie mogłoby go zmusić do opuszczenia pokładu stoŜkostatku. Właściwie w jaką grę wplątał się tym razem? Od czasu do czasu Leia musiała myśleć nie jak Ŝona, ale jak polityk. Nie widziała innego sposobu, w jaki Han mógłby spłacić ów dług, ale nie miała wątpliwości, Ŝe Selonianki w coś go wciągały... a moŜe wciągały takŜe ją? Bardzo łatwo - zbyt łatwo - mogłoby się okazać, Ŝe oto Nowa Republika opowiada się po jednej albo po innej stronie w konflikcie, w którym nie powinna zajmować oficjalnego stanowiska. Jeszcze łatwiej mogłaby ulec pokusie i zawrzeć przymierze z Norą Hunchuzuc... tym łatwiej, Ŝe naleŜące do niej Selonianki chyba nie stawiałyby zbyt wielu warunków... - Poradzi sobie bez trudu, Leio - odezwała się nagle Mara. - Będziemy ich osłaniały, dopóki bezpiecznie nie wylądują. „Ognista Jade" potrafi zapewnić im lepszą osłonę niŜ mogłabyś przypuszczać. - Słucham? Ach, tak - odrzekła Leia niepotrzebnie zakłopotana. Poczuła upokorzenie na myśl, Ŝe ze wszystkich ludzi, jakich znała, uspokajać ją musi właśnie ktoś taki jak Mara Jade. Mara podejrzewała, Ŝe Leia martwi się losem męŜa, podczas gdy w rzeczywistości rozmyślała o politycznych aspektach obecnej sytuacji. CzyŜby naprawdę była taka nieczuła? Czy moŜliwe, Ŝe do takiego stopnia zapomniała o wszystkim innym, iŜ nawet Mara Jade bardziej niepokoiła się losem Hana? Z pewnością nie. Leia powiedziała sobie - bardzo stanowczo - Ŝe jednak stacją na coś więcej. Nie miała wyboru. Musiała myśleć o kilku sprawach naraz. Czy pomogłaby Hanowi, gdyby zamartwiając się jego losem zapomniała o niebezpieczeństwach, jakie mogą grozić wszystkim? - Han umie sobie radzić w trudnych sytuacjach - powiedziała, starając się przekonać nie tylko swoją towarzyszkę, ale i siebie. - JeŜeli on nie sprowadzi tej przeciekającej balii na Selonię, chyba nikt inny nie zdoła dokonać tej sztuki. - Miejmy nadzieję, Ŝe się nie mylisz - odparła niezbyt przekonującym tonem była przemytniczka. Jak zawsze, siedziała w fotelu pierwszego pilota i kierowała „Ognistą Jade" ku powierzchni planety. W pewnej chwili zmarszczyła brwi i pociągnęła ku sobie dźwignię ciągu. Korweta jeszcze bardziej zwolniła. - Jakieś problemy? - zainteresowała się Leia. Mara pokręciła głową, ale nie przestała się wpatrywać w dziobowy iluminator. - Nie jestem zachwycona, Ŝe musimy lecieć za stoŜkostatkiem. Ta Selonianka powinna wziąć dodatkowe lekcje pilotaŜu. JeŜeli jeszcze raz tak raptownie odetnie dopływ energii do silników, dziób korwety wbije się w sam środek rufy stoŜka. - Czy nie moŜemy lecieć za nimi w większej odległości? - zapytała Leia. - Nie, jeŜeli nie chcemy, Ŝeby stracili kontakt wzrokowy z „Ognistą Jade" - odparła Mara. - Ich rufowa kamera holograficzna nie ma chyba Ŝadnej rozdzielczości. I tak moŜe dzielić nas od nich zbyt duŜa odległość, Ŝeby... płonące niebiosa, ona naprawdę nie zna się na pilotowaniu gwiezdnych statków! - Mara szarpnęła drąŜek sterowy w prawo. - Zaczyna wykonywać manewr obrotu o wiele za wcześnie, i to bez wyłączania jednostki napędowej! Omal się o nich nie otarliśmy! Leia obserwowała, jak lecący nieporadnie stoŜkostatek zaczyna się obracać. Jego pani pilot zamierzała zwrócić go podstawą ku powierzchni planety, by móc wykorzystać silniki napędu podświetlnego do wytracania prędkości podczas przelotu przez warstwy atmosfery. Z kaŜdą chwilą stawało się jednak bardziej oczywiste, Ŝe nie radzi sobie najlepiej takŜe z manewrowaniem.
StoŜkostatek szybko pokonywał odległość między kolejnymi pułapami i zwalniał, ilekroć Salculd chciała go obrócić trochę bardziej. Tymczasem powinna była wykonywać oba manewry równocześnie, by jej statek, nie przestając tracić wysokości, cały czas płynnie się obracał w locie. Najgorsze jednak, Ŝe wykonując ów manewr, nie wyłączyła dopływu energii do jednostki napędowej. Leia całkiem nieźle opanowała trudną sztukę pilotowania gwiezdnych statków, ale dobrze by się zastanowiła, zanim wykonałaby ów manewr w ten sam sposób. Nie chcąc, by jej korweta roztrzaskała się o rufę stoŜkostatku, Mara zmuszona była robić uniki. W końcu postanowiła, Ŝe jej statek pozostanie w tyle w odległości co najmniej pięciu kilometrów. - I tak juŜ niedługo zwrócą się dziobem do nas - oznajmiła. - Powinni nas widzieć całkiem znośnie. - JeŜeli będą mieli szczęście - odparła Leia powątpiewającym tonem. „Ognista Jade" dysponowała pierwszorzędnymi systemami wykrywania, dzięki czemu załoga mogła wyśledzić stoŜkostatek z odległości równej połowie średnicy koreliańskiego systemu planetarnego, ale urządzenia seloniańskiej kapsuły były tak mało czułe, Ŝe Salculd mogła polegać tylko na swoich oczach. Leia spojrzała przez iluminator korwety i z trudem zauwaŜyła nikły punkcik tam, gdzie unosił się stoŜkostatek. Pozostawał prawie niewidoczny na tle skąpanej w blasku słońca część tarczy Selonii. Leia zastanawiała się, czy Selonianki w ogóle widzą w czerni przestworzy niewielki czerwony punkcik kadłuba korwety. Tymczasem Mara Jade przestała spoglądać przez iluminator i skupiła uwagę na monitorach. Całe szczęście, Ŝe załoga przynajmniej jednego statku widzi drugi - pomyślała Leia. Z pewnością wszystko się ułoŜy... - Kłopoty! - wyrwała ją z zamyślenia towarzyszka. - Leio, przygotuj systemy uzbrojenia i generatory ochronnych pól. Pospiesz się! Leia włączyła urządzenia i tak szybko, jak umiała, przygotowała je do pracy. Szybko sprawdziła, czy turbolasery i generatory osłon działają, jak powinny. - Wszystkie systemy uzbrojenia i generatory siłowych pól włączone i sprawne! - zameldowała. - Co się dzieje? - Włącz zasilanie systemu śledzenia i sama mi powiedz - odparła Mara. - Na monitorach pojawiła się chmura świetlistych punkcików. - To lekkie myśliwce szturmowe - oświadczyła Leia, kiedy zaczął funkcjonować współpracujący z turbolaserami system śledzenia celów. - Podwójna eskadra; w sumie dwanaście maszyn. Nadlatują z prawej, z góry i od rufy. Musiały pozostawać wysoko na orbicie, zapewne nad samym biegunem. Nie przestając wpatrywać się w ekran nawigacyjnego monitora, Mara Jade pokręciła głową. - Poradzimy sobie z nimi, ale to nie będzie spacerek. Musimy przecieŜ osłaniać stoŜkostatek. - Lecimy za daleko, Ŝebyśmy mogły objąć go swoimi polami siłowymi - zauwaŜyła Leia. - I nie zbliŜymy się do nich - oświadczyła stanowczo była przemytniczka. - Nie zamierzam ryzykować. Nie ufam tej pani pilot. Nie mam pojęcia, jak zachowa się w ogniu walki. JuŜ dwukrotnie zwolniła tak raptownie, Ŝe omal się nie zderzyliśmy. ZbliŜając się do nich, ryzykujemy Ŝycie. Najrozsądniejsze, co moŜemy zrobić, to osłaniać ich ogniem turbolaserów. Ile czasu zostało do kontaktu z myśliwcami? - Znajdą się w zasięgu strzału za jakieś trzydzieści sekund. - Przygotuj się do otwarcia ognia. - Nie! Zaczekaj! Musimy najpierw skorzystać z systemu łączności migowej, Ŝeby uprzedzić Hana i Selonianki! - Masz na to dwadzieścia pięć sekund - odparła Mara stanowczym tonem. Leia uznała, Ŝe nie ma sensu się z nią sprzeczać. Sięgnęła do włącznika świateł lądowania i ustawiła dźwigienkę w takim połoŜeniu, aby reflektory dawały się łatwo włączać i wyłączać. Przez pięć sekund zastanawiała się, co powie, a potem przesłała ostrzeŜenie trzykrotnie... raz za razem. - Gotowe - oznajmiła, wyłączając światła. - To dobrze - oświadczyła Mara. - Przygotuj się. Zaczynamy. Han był tak pochłonięty problemem utrzymania się na fotelu, Ŝe z początku nie zwrócił uwagi na migoczące światełko lądowania, które nagle pojawiło się nad jego głową w dziobowym iluminatorze stoŜkostatku. - Łagodnie i spokojnie, Salculd! - zawołał w pewnej chwili. - Nie tak raptownie! Dopiero po kilku sekundach zajął się rozpoznawaniem liter kodu migowego - niełatwe zadanie, kiedy ktoś się szarpie w ochronnej uprzęŜy i kołysze z boku na bok niczym osaczony banth. Kłopot w tym, Ŝe odczytywać litery potrafił kiepsko. Miałby problemy ze zrozumieniem treści przesyłanej informacji nawet w normalnych warunkach. Skupił się, Ŝeby niczego nie przegapić. Dobrze chociaŜ, Ŝe nadając wiadomość, Leia kończyła kaŜde słowo specjalnym znakiem. W przeciwnym razie nigdy nie
zrozumiałby, co chce mu powiedzieć. - B-A-N-D-Y- jakaś litera - jakaś litera - koniec słowa - mruczał do siebie. - Bandy...? Bandyci! Doskonale! - Skoncentrował się na zrozumieniu następnego słowa. - Brakująca litera - Z - A - koniec słowa - brakująca litera - U-F-Y - koniec słowa - O-G-N-I-S-T-E-J- koniec słowa - J-A... Nie zobaczył końca wyrazu, poniewaŜ stoŜkostatek zatoczył się w przestworzach jak pijany. Jednak zrozumiał całą wiadomość. Nadlatywali bandyci, to znaczy nieprzyjacielskie myśliwce. Miały się pojawić za rufą „Ognistej Jade". MoŜliwe, Ŝe ich piloci zawdzięczali to zwykłemu szczęściu, a moŜe tak dobrze umieli korzystać z nadarzających się okazji, ale przystępowali do ataku, kiedy bezbronny stoŜkostatek mógł paść najłatwiejszym łupem. Han popatrzył na Selonianki. Były panicznie przeraŜone... choć Salculd jakby mniej niŜ Drackmus. Przypomniał sobie, Ŝe pani pilot nie zna basica. Nie musiał jej zatem nic mówić na temat bandytów, dopóki nie odzyska panowania nad sterami. Był pewien, Ŝe Salculd nawet nie zauwaŜyła przesłania wiadomości. To dobrze. Niech nadal pozostaje w nieświadomości i niczym się nie przejmuje. W końcu stoŜkostatek powoli, niechętnie skończył się obracać w locie. Przyjął połoŜenie umoŜliwiające hamowanie, to znaczy skierował się podstawą ku tarczy Selonii. Lekko wypukła rufa zwróciła się prawie dokładnie ku powierzchni planety, ale nieznacznie odchylała od pionu, tak by zwiększenie dopływu energii do silników umoŜliwiło równieŜ wytracenie momentu napędowego. Han sprawdził wskazania przyrządów, choć miał pewne trudności ze zrozumieniem sensu umieszczonych obok nich nietypowych seloniańskich napisów. Okazało się, Ŝe chyba cudem Salculd zdołała osiągnąć odpowiednią prędkość na właściwej wysokości. - Dobrze, świetnie. Radzisz sobie po prostu doskonale - pochwalił ją Solo tak spokojnie, jak potrafił. Prawdopodobnie do chwili ataku bandytów pozostawało nie więcej niŜ kilka sekund. Mimo to ponaglanie Salculd graniczyłoby z samobójstwem. Gdyby istota wpadła w jeszcze większe przeraŜenie, mogłaby zupełnie stracić panowanie nad stoŜkostatkiem. - Posłuchaj, Salculd, jest jeszcze jedna sprawa - ciągnął po chwili. - Doszedłem do wniosku, Ŝe najwyŜszy czas, Ŝebyśmy wypróbowali nasz... hmmm... plan obronny. Proszę cię, postaraj się wprowadzić statek w niezbyt szybki ruch wirowy... powiedzmy, jakieś trzy obroty na minutę. - Próba? - wybełkotała coraz bardziej przeraŜona Drackmus. - A powiedziałeś, Ŝe mamy tylko jedną szansę? Na szczęście Drackmus zwróciła się do niego, uŜywając basica. Nadal istniała zatem szansa - jedna na milion - Ŝe młodsza Selonianka niczego się nie domyśla. - Siedź cicho - powiedział, takŜe posługując się basicem, i dopiero potem przeszedł na seloniański. - Proszę cię, czcigodna Salculd, zechciej wprawić statek w ruch wirowy. Na wszelki wypadek upewnij się, Ŝe wszystkie systemy działają prawidłowo. Chwilę później zrozumiał, Ŝe Salculd mu nie wierzy... ale - przynajmniej na razie - jest skłonna udawać, Ŝe nie dzieje się nic niezwykłego. - Tak, tak - powiedziała. - Oczywiście. Wprowadzam stoŜkostatek w ruch wirowy. Powoli kadłub zaczął się obracać wokół osi, a widoczne przed dziobem gwiazdy zatoczyły łuki i zniknęły, Ŝeby ustąpić miejsca innym. Han usiłował wypatrzyć nadlatujących bandytów przez iluminator. Próbował takŜe dostrzec „Ognistą Jade". Bezskutecznie. Nie dostrzegł niczego, a przecieŜ wiedział, Ŝe nadlatujące zza jej rufy lekkie myśliwce szturmowe są o wiele mniejsze niŜ korweta Mary Jade. StoŜkostatek zaczynał się obracać coraz szybciej. - A teraz wyłącz inercyjne tłumiki, dobrze? - polecił cicho beztroskim tonem. Inercyjne tłumiki nie pozwalały, aby pasaŜerowie podróŜujący na pokładzie zmieniającego prędkość gwiezdnego statku odczuwali więcej niŜ kilka procent przyspieszenia. Gdyby pilot jakiejkolwiek jednostki, lecąc z wyłączonymi tłumikami, usiłował przyspieszyć do prędkości światła albo wytracić ową prędkość, ciała pasaŜerów przemieniłyby się w krwawą galaretę. Nikt nie przepadał za wyłączaniem inercyjnych tłumików... ale czasami trzeba było robić to, za czym się nie przepada. - JeŜeli nie zdąŜymy ponownie włączyć tłumików... - zaczęła przeraŜona Drackmus. - Będziemy się o to martwili kiedy indziej! - uciął Han. Doskonale wiedział, co moŜe się stać, jeŜeli urządzenie ulegnie awarii i nie da się włączyć. Pomyślał jednak, Ŝe najpierw wszyscy muszą przeŜyć, Ŝeby później móc przejmować się takimi problemami. - Jeśli chcemy, Ŝeby mój plan się powiódł, musimy mieć do dyspozycji siłę odśrodkową, a nie zdołamy jej wykorzystać, jeŜeli inercyjne tłumiki pozostaną włączone. Wyłącz je! Salculd westchnęła, ale posłusznie wyciągnęła rękę i wyłączyła system. W tej samej chwili Han poczuł, Ŝe waŜy chyba trzykrotnie więcej niŜ zazwyczaj. Zrozumiał, Ŝe tłumiki przestały łagodzić wpływ siły hamowania. Sekundę czy dwie później odniósł wraŜenie, Ŝe wskutek wirowania zaczyna tracić orientację. - Upewnij się, Ŝe wszystkie wewnętrzne klapy śluz są zamknięte i uszczelnione - polecił młodszej Seloniance.
- Wszystkie wewnętrzne klapy śluz zamknięte i uszczelnione - zameldowała jak echo Salculd. - Czcigodny Solo, czy naprawdę musimy... - Siedź cicho. Musimy. Przygotuj się do wykonania następnego rozkazu! Utrzymuj ciąg i nie schodź z kursu, chyba Ŝe wydam ci takie polecenie. Han skoncentrował się i postarał skupić uwagę na punkcikach gwiazd, wirujących w iluminatorze nad jego głową. JeŜeli chce, Ŝeby jego plan się powiódł, musi być pewien, Ŝe zrobi wszystko w odpowiedniej chwili. Jak jednak mógł określić tę chwilę, skoro niczego nie widział? Pomyślał, Ŝe moŜe będzie miał szczęście i ktoś z pokładu „Ognistej Jade" zasygnalizuje, Ŝe ma wolną drogę. A moŜe się obudzi i stwierdzi, Ŝe cała podróŜ na Selonię była tylko okropnym sennym koszmarem? Och, gdyby mógł urzeczywistnić swoje marzenia... Uczynił jednak wszystko, co było do zrobienia. Teraz mógł się jedynie uzbroić w cierpliwość. JeŜeli chciał się przekonać, jak to wszystko się zakończy, musiał czekać. - Tylne, górne i dolne pola osłon nastawione na maksimum, przednie na jedną czwartą mocy - rozkazała Mara. - Zmieniaj ich kształt tak, Ŝeby statkowi nie groziło niebezpieczeństwo. Leia ustawiła pokrętła zadajników generatorów ochronnych pól siłowych. - Pola ukształtowane zgodnie z rozkazem. - Doskonale - odrzekła Mara. - Utrzymuj turbolasery w stanie gotowości. Lecimy nadal tym samym kursem i z tą samą prędkością. Zachowujemy się tak, jakbyśmy nic nie zauwaŜyły. Piloci tamtych myśliwców nie mają pojęcia, jaką czułość mają nasze czujniki. Zapewne nigdy nie widzieli takich korwet, aleja dobrze znam maszyny typu LMS. Ich aparatura reaguje, ilekroć ma do czynienia z uzbrojonymi turbolaserami, ale czujniki nie potrafią wykryć działających generatorów osłon. JeŜeli więc będziemy leciały nadal takim samym kursem i nie uzbroimy baterii turbolaserów, bandyci dojdą do przekonania, Ŝe ich nie widzimy. - Co nam to da? - zapytała Leia. - MoŜe przelecą obok nas i otworzą ogień dopiero wówczas, kiedy zbliŜą się do stoŜkostatku. Domyślam się, Ŝe ten, kto wydaje im rozkazy, zechce wziąć na cel nie nas, ale kapsułę Nory Hunchuzuc. - Ale Han... - Dzięki temu będzie bezpieczniejszy - dokończyła Mara, nie przestając spoglądać na wskazania przyrządów i mierników. - Zdołalibyśmy poradzić sobie z siedmioma, moŜe nawet ośmioma bandytami naraz, ale nie z dwunastoma. Nie damy rady, jeŜeli wszyscy zaatakują nas równocześnie. Jeśli jednak miną nas i polecą dalej, ujrzymy ich przed dziobem. A kiedy skupią uwagę na stoŜkostatku, staną się łatwym łupem dla naszych turbolaserów. Zestrzelimy trzy albo cztery maszyny, zanim piloci pozostałych zdołają się zorientować, o co chodzi, i zawrócą, Ŝeby podjąć z nami walkę. Trzeba ustawić odpowiednio nasze systemy celowania. JeŜeli nas zaatakują, odpowiemy ogniem. Jeśli nas zignorują, zaczniemy strzelać, kiedy znajdą się w odległości trzech kilometrów. Zrozumiałaś? - Tak, ale... - Nie ma Ŝadnych ale - ucięła Mara. - Albo ten statek walczy na warunkach, jakie mu dyktuję, albo w ogóle nie uczestniczy w walce. Leia znów się musiała poddać. Uznała, Ŝe Mara ma po prostu o wiele większe doświadczenie. - Jak chcesz - powiedziała. - Przygotuj się - rzekła Mara. - Nadlatują. Leia nie odrywała wzroku od monitora rufowych detektorów. Obserwowała, jak maszyny typu LMS zbliŜają się dokładnie od strony rufy. Z pewnością nieprzyjacielscy piloci usiłowali się ukryć w martwej strefie, ciągnącej się bezpośrednio za silnikami napędu podświetlnego. Rzeczywiście, starali się przemknąć niezauwaŜeni. Nadlatując takim kursem, nie ukazaliby się na ekranach rufowych skanerów większości gwiezdnych statków. Kiedy lekkie myśliwce zbliŜyły się jeszcze bardziej, ich wizerunki na ekranie trochę się rozmyły - zapewne z uwagi na zakłócenia, wprowadzane przez działającą jednostkę napędową. Leia zamarła w napięciu, kiedy maszyny znalazły się w odległości dogodnej do oddania strzału. Kiedy śmignęły obok kadłuba „Ognistej Jade", trochę się odpręŜyła, pozostał jednak niepokój. PrzecieŜ piloci przelecieli obok niej tylko dlatego, Ŝeby wziąć na cel jednostkę, którą leciał jej mąŜ. Ostatnie myśliwce przeleciały obok korwety i skierowały się ku bezbronnemu stoŜkowi. - StoŜkostatek! - zawołała nagle Leia. - Zaczyna wirować! Musieli odebrać nasze ostrzeŜenie. - Miejmy nadzieję, Ŝe pomysł Hana okaŜe się skuteczniejszy niŜ sądzimy - odezwała się Mara. Nie była to najbardziej taktowna uwaga, nie było jednak czasu, Ŝeby czynić Marze jakiekolwiek wyrzuty. - Pierwsze myśliwce znalazły się w odległości trzech kilometrów od nas - zameldowała Leia. - Otworzyć ogień - rozkazała Mara. - Dopiero kiedy tamci pierwsi zaczną strzelać! - sprzeciwiła się przywódczyni Nowej Republiki. -
MoŜe chcą nas tylko przestraszyć, a moŜe otrzymali rozkaz eskortowania nas podczas lądowania. Nie wiemy tego i nie dowiemy się, poniewaŜ wszystkie kanały są wciąŜ zagłuszane. - Niech będzie - zgodziła się Mara, ale ton jej głosu dowodził, Ŝe nie wyzbyła się wszystkich podejrzeń. - MoŜemy zaczekać aŜ... Nie musiała kończyć. Smuga laserowego światła, która strzeliła z działka pierwszej maszyny, rozwiała wszelkie wątpliwości. Leia odbezpieczyła przygotowane wcześniej automatyczne systemy celownicze i ustawiła je na myśliwiec, którego pilot pierwszy zaatakował bezradnie wirujący stoŜkostatek. - Nadlatują! - zawołał Han, nie pamiętając o tym, Ŝeby przejść na seloniański. Na szczęście, Salculd i tak go zrozumiała. Spojrzała przez iluminator w górę na widoczne na niebie małe plamki i natychmiast zrozumiała, na co się zanosi. Pisnęła cicho. Powoli obracający się stoŜek raptownie zboczył z kursu i mało brakowało, a wpadłby w niekontrolowany korkociąg. - Spokój! - zagrzmiał Solo. - Zmniejsz dopływ energii do wszystkich silników. Zlikwiduj siłę ciągu i przygotuj się, Ŝeby na mój rozkaz otworzyć zewnętrzną klapę śluzy. - Ogra... ograniczam dopływ energii do silników - zająknęła się istota. - Gotowa do otwarcia klapy śluzy. - Czekaj na mój rozkaz - powtórzył Han, nie spuszczając z oczu nadlatujących myśliwców. Kiedy silniki przestały pracować, zniknęła siła ciąŜenia. PoniewaŜ inercyjne tłumiki przeciąŜeń juŜ jakiś czas nie działały, Han uświadomił sobie, Ŝe jest lŜejszy niŜ piórko. Znał ludzi, którzy spędzili połowę Ŝycia w przestworzach, nie przebywając ani razu w stanie niewaŜkości. Dopiero teraz, kiedy nagle jego Ŝołądek zaczął wyprawiać dzikie harce, lepiej rozumiał, dlaczego wcześniej nie rezygnował z ciąŜenia. Nie było jednak czasu na Ŝadne rozmyślania. Na niebie zaroiło się od nadlatujących lekkich myśliwców szturmowych. - Bądź gotowa, Salculd - polecił młodszej Seloniance. Pilot najbliŜszej maszyny wystrzelił i strumień światła rozbryznął się na sterburcie. StoŜek szarpnął się, jakby uderzony potęŜną pięścią. - To nic, to nic! - krzyknął Han, chociaŜ nie miał pojęcia, czy strzał nie spowodował jakichś uszkodzeń. - Wszystko w porządku. Przygotuj się do otwarcia klapy śluzy. Zaczekaj jeszcze, ale bądź gotowa... Poczwórne dziobowe działko turbolaserowe „Ognistej Jade" plunęło strugami śmiercionośnego światła. Ogniste nitki przecięły niebo i pomknęły w kierunku myśliwca atakującego stoŜkostatek. Jego pilot zapewne dostrzegł, na co się zanosi, gdyŜ przerwał atak i starając się uniknąć trafienia, gwałtownie skręcił. Świetliste błyskawice przeleciały tuŜ obok kadłuba jego maszyny, ale w następnej sekundzie Leia jeszcze raz wzięła nieprzyjacielską jednostkę na cel i strzeliła. Ochronne pole myśliwca przejęło energię strzału. Chwilę lśniło i migotało, ale niemal natychmiast uległo przeciąŜeniu. Myśliwiec eksplodował, zamieniając się w ognistą chmurę. Płonęła sekundę czy dwie i szybko zgasła. Leia podała celowniczemu komputerowi współrzędne dwóch następnych celów, a potem przełączyła system śledzenia na sterowanie ręczne. Oznaczało to, Ŝe musi teraz sama korzystać z danych wyświetlanych na ekranie monitora. Pozostali piloci maszyn typu LMS nie zamierzali jednak dać się zaskoczyć. Ujrzawszy błysk eksplozji, natychmiast przesłali całą energię do generatorów rufowych pól siłowych i widząc, co im zagraŜa, zaczęli wykonywać uniki. Uciekali się do tak skomplikowanych manewrów, Ŝe zdołali przechytrzyć automatyczny system celowniczy. Ich umiejętności nie wystarczyły jednak, Ŝeby wywieść w pole przywódczynię Nowej Republiki. Nadal korzystając z systemu sterowania ręcznego, Leia wypatrywała kolejnych maszyn. Skupiła uwagę na tych, które krąŜyły najbliŜej bezbronnego stoŜkostatku. Pochwyciła jedną w krzyŜ celowniczy i wystrzeliła. Chwilę później płonące szczątki maszyny typu LMS poszybowały we wszystkie strony. W tej samej sekundzie pani pilot stoŜkostatku wyłączyła dopływ energii do jednostki napędowej, wskutek czego zaczęli opadać jak kamień ku powierzchni. Na sekundę czy dwie odległość dzieląca ich od atakujących napastników nawet się zwiększyła. Leia cicho westchnęła i pokręciła głową. Manewr nie był najlepszy, ale prawdopodobnie jedyny, na jaki Han mógł sobie pozwolić, lecąc taką starą balią. Nagle zauwaŜyła na ekranie monitora, Ŝe w przestworzach wokół stoŜkostatku zaroiło się od małych metalowych przedmiotów. Jej serce ścisnęło się z trwogi. CzyŜby aŜ tyle szkód wyrządził ten jeden strzał, który trafił w kadłub stoŜka? CzyŜby seloniańska kapsuła z Hanem na pokładzie rozpadała się na kawałki na jej oczach? Nie chciała patrzeć na śmierć męŜa... Nagle jednak zauwaŜyła, Ŝe coś dziwnego stało się z jedną z maszyn typu LMS. Chwilę później to samo przydarzyło się drugiej i trzeciej. Im bardziej nieprzyjacielskie myśliwce zbliŜały się do wirującego stoŜkostatku, tym częściej zbaczały z kursu i tańczyły jak korki na powierzchni wody. Wyglądało na to, Ŝe jednostki napędowe dwóch pierwszych straciły moc, a na pokładzie trzeciego doszło do niewielkiej eksplozji. Leia wzięła na cel jedną z maszyn, której dotąd nic się nie stało. Trafiła, zanim pilot zdołał wzmocnić rufowe osłony, i
natychmiast zaczęła się rozglądać za nowym celem. Okazało się, iŜ piloci pozostałych maszyn LMS zrozumieli aluzję i pogodzili się z tym, Ŝe nie są mile widzianymi gośćmi. Zrezygnowali z ataku, zawrócili i jak stado spłoszonych owadów rozpierzchli się we wszystkie strony. Tylko dlaczego, na płomieniste błyskawice... i nagle Leia zrozumiała. Oczywiście. Oczywiście. - Maro! - krzyknęła. - Jego sztuczka się powiodła! Zmień kurs i przestań lecieć za nimi! Pospiesz się! Zatocz łuk, oddal się na pięć albo sześć kilometrów i trzymaj z boku, a najlepiej - jeŜeli zdołasz - postaraj się ich wyprzedzić. Jakiś czas nie będzie bezpiecznie lecieć ich śladem. Uśmiechnęła się czując, Ŝe zalewają fala ulgi. Powinna była się domyślić, Ŝe jej mąŜ nie podda się bez walki. Han nasłuchiwał uwaŜnie, kiedy w śluzie przestaną grzechotać, brzęczeć, łomotać i obijać się o ściany ostatnie metalowe przedmioty. Cierpliwie czekał, dopóki nie wypadną w pustkę przestworzy. Rzecz jasna, w komorze śluzy nie było powietrza, które pozwoliłoby usłyszeć te dźwięki... ale nie brakowało go po drugiej stronie, wewnątrz stoŜkostatku, gdzie metalowe grodzie przekazywały kaŜde drŜenie. Fakt ten był dobrze znany chyba wszystkim międzygwiezdnym podróŜnikom, którym zdarzało się zapomnieć o zamocowaniu pozostawionych w śluzie metalowych przedmiotów. Kiedy Han, oprowadzany przez Salculd, zwiedzał pomieszczenia stoŜkostatku, spędził kilka godzin, myszkując po róŜnych zakamarkach. Wiedział więc, gdzie Selonianki trzymały najróŜniejsze - przewaŜnie zapomniane albo niepotrzebne - metalowe przedmioty. Przystępując do realizacji swojego planu, przeniósł do śluzy kubry wypełnione po brzegi pościnanymi nitami, uszkodzonymi śrubami, nakrętkami i podkładkami, a takŜe zuŜytymi częściami zapasowymi i innymi trudnymi do zidentyfikowania metalowymi przedmiotami, które od wielu lat spoczywały porzucone i zapomniane w najciemniejszych zakątkach ładowni. Kiedy wydał Salculd polecenie otwarcia zewnętrznej klapy śluzy, siła odśrodkowa wypchnęła na zewnątrz wszystkie te metalowe drobiazgi. Wskutek tego w przestworzach utworzyła się chmura śmieci, dryfujących dokładnie przed dziobami nadlatujących maszyn. Ich piloci ustawili na maksimum rufowe pola ochronne, zabezpieczając swoje myśliwce przed strzałami goniącej ich „Ognistej Jade". Oznaczało to jednak, Ŝe generatory dziobowych osłon działały, wykorzystując jedynie ułamek mocy. Nieprzyjacielskie maszyny musiały się zatem przedzierać przez chmurę małych metalowych przedmiotów, a poniewaŜ doganiający stoŜkostatek piloci lecieli z prędkościami bliskimi tysiąca kilometrów na godzinę, nie był to najlepszy pomysł. - Doskonale! - odezwał się Solo. - Odlecieli! Ale my jeszcze nie skończyliśmy. Salculd, moŜesz włączyć zasilanie inercyjnych tłumików i zlikwidować to wirowanie. - JuŜ się robi, czcigodny Solo! - odparła Selonianka. Po chwili kadłub stoŜkostatku przeniknęło dziwne drŜenie. Inercyjne tłumiki podjęły pracę i ciąŜenie wróciło. Niezgrabnie wirujący stoŜek niechętnie zwolnił i znieruchomiał... potem jednak się zaczął obracać w przeciwną stronę. Co gorsza, coraz szybciej i szybciej. - Salculd! - zawołał Han. - To nie jest najlepsza pora na Ŝarty! - Nie Ŝartuję, czcigodny Solo! - usłyszał w odpowiedzi. - Właśnie nastąpiła awaria systemu sterowania silnikami manewrowymi! - O nie! Han odpiął pasy ochronnej uprzęŜy, zeskoczył z fotela i zanurkował w stronę kasetki z głównymi wyłącznikami. Szarpnął wieczko, odsłonił wnętrze i pociągnął dźwignię wyłącznika systemu sterowania silnikami manewrowymi. Siłę ciągu utraciły jednak nie tylko silniki dotychczas wprawiające stoŜkostatek w ruch wirowy, ale i te, które dawały przeciwnie skierowaną siłę ciągu, dzięki czemu mogły zlikwidować wirowanie. Han zatrzasnął wieczko i powrócił na fotel. - Mam nadzieję, Ŝe wszyscy lubią wirowanie - odezwał się po seloniańsku. - Jakiś czas będziemy się czuli jak na karuzeli. Salculd! MoŜesz zacząć przesyłać energię do głównych silników napędu podświetlnego... tylko proszę cię, łagodnie i powoli! - Rozkaz, czcigodny Solo! - odezwała się Selonianka. Sięgnęła do dźwigni ciągu i powoli zaczęła ją przesuwać. Han nie zauwaŜył jednak ani nie wyczuł, Ŝeby cokolwiek uległo zmianie. - MoŜesz to robić trochę szybciej, Salculd - powiedział. - Musimy przecieŜ w porę zastopować. Istota spojrzała na Hana, a na jej twarzy ponownie zagościła panika. Han nie mógł mieć Ŝadnych wątpliwości. - Brak aktywacji - oznajmiła Selonianka. - Inicjator silników nie reaguje na rozkazy. - To straszne! - zapiszczała Drackmus. - Wbijemy się w powierzchnię gruntu! - JeŜeli nie będziesz siedziała cicho, Drackmus, wyrzucę cię ze śluzy! - zapowiedział Han. - Salculd, spróbuj jeszcze raz - dodał, przechodząc na seloniański. - Najpierw upewnij się, Ŝe energia dopływa do wszystkich elementów systemów napędowych. - Przyrządy na pulpitach wskazują, Ŝe systemy energetyczne działają prawidłowo - oznajmiła Selonianka. - Wszystko powinno być w porządku, ale nie jest.
- Nie bardzo mi pomogłaś - mruknął Han, ponownie zeskakując z fotela. - Idę sprawdzić, co się stało! Próbuj dalej i nie wyłączaj interkomu! Podbiegł do drabinki wiodącej na dół i zsunął się na niŜszy pokład. Natychmiast poczuł dym. Zrozumiał, Ŝe zanosi się na tarapaty. PowaŜne tarapaty. Widocznie ten jeden strzał, który trafił w burtę stoŜkostatku, uszkodził jakiś podzespół systemu zasilania. Pobiegł korytarzem i zatrzymał się przed pokrywą właściwego luku. Dzięki niech będą niebiosom, nie zapomniano o tym, Ŝeby ją zamknąć i uszczelnić. Cały kłopot w tym, Ŝe smaŜył się lakier, którym ją pokryto. Han rzucił okiem na przyrządy. JeŜeli mógł im wierzyć, ciśnienie we wnętrzu luku tylko nieznacznie odbiegało od normalnego, ale miernik temperatury wskazywał wartość większą niŜ największa moŜliwa. Han zaczął naciskać guziki umieszczone obok klapy na kontrolnej tablicy, aby zmusić do działania ukryte w środku luku miniaturowe zawory wyrównawcze. Urządzenia powinny były zadziałać automatycznie. Gdyby wypuściły powietrze na zewnątrz, uniemoŜliwiłyby szerzenie się poŜaru. Wyglądało jednak na to, Ŝe są zapieczone. Wprawdzie zawiodły systemy automatycznego sterowania, ale Han nie stracił nadziei, Ŝe zdoła przełączyć zawory wyrównawcze na sterowanie ręczne. Po chwili usłyszał, Ŝe coś we wnętrzu luku brzęknęło i stuknęło. Rozległ się świst i syk, który z wolna ucichł, kiedy w przestworza uszło trochę powietrza. W tej samej chwili wirujący stoŜek zakołysał się, jakby szarpnęła nim dłoń olbrzyma. Na szczęście, tłumiki przeciąŜeń skompensowały wpływ asymetrycznie skierowanej siły i Han nie stracił równowagi. Odczekał minutę czy dwie, a potem, przyciskając inne guziki na kontrolnej tablicy, zablokował zawory wyrównawcze. W pokrywie luku znajdował się ręcznie sterowany zawór bezpieczeństwa, umoŜliwiający wyrównywanie ciśnień w pomieszczeniach po obu stronach klapy bez jej otwierania. Usuwając zabezpieczenia, Han sparzył palce lewej dłoni, ale w końcu zdołał odchylić klapę luku. Zakrztusił się i omal nie zemdlał, kiedy z wnętrza buchnął kłąb gorącego, gryzącego czarnego dymu. Zamknął klapę, zaczął się rozglądać po korytarzu i zauwaŜył gaśnicę. Wisiała dokładnie tam, gdzie powinna. Zdjął koszulę i owinął wokół lewej dłoni, a potem podbiegł do gaśnicy i sięgnął po nią prawą ręką. Wrócił do klapy luku i chwycił ją lewą dłonią, ale zauwaŜył, Ŝe koszula zaczyna się tlić. Szarpnął za metalowe koło i, wstrzymując oddech, otworzył klapę. Jego twarz owionął strumień gorącego dymu. Han chwycił oburącz gaśnicę. Chciał być gotów na wypadek, gdyby dopływ porcji tlenu z korytarza podsycił płomienie. Nie zamierzał dokonywać pospiesznych napraw urządzeń pokrytych grubą warstwą gaszącej piany, ale nie wiedział, czy nie zostanie do tego zmuszony. Pomyślał jednak, Ŝe i tak gruba warstwa piany w niczym nie pogorszy jego sytuacji. Stanął na wprost otworu, spojrzał w głąb... i poczuł, Ŝe serce zamiera mu z przeraŜenia. Inicjator po prostu przestał istnieć. Nie musiał się posługiwać gaśnicą. Wszystko, co mogło spłonąć, dawno się spaliło. Han spojrzał w dół, na dno luku, i zobaczył osmalone płyty pokładu. Inicjator usytuowano tuŜ przy pancerzu kadłuba. Wyglądało na to, Ŝe laserowy strzał, którym pilot myśliwca trafił w burtę stoŜka, wprawdzie nie prześwidrował pancerza kadłuba, ale niósł taką energię, Ŝe niewiele brakowało. Cały luk, mimo iŜ nadal gorący, teraz szybko się ochładzał. Oddając ciepło otoczeniu, stygnący metal kurcząc się trzeszczał i skowyczał. Han nie zszedł na niŜszy poziom, aby bezczynnie się przyglądać, jak przebiega proces stygnięcia ścianek rozgrzanego luku. Myśl - nakazał sobie. - Myśl tak szybko jak jeszcze nigdy w Ŝyciu. Projektanci stoŜkostatku wymyślili bardzo dziwny sposób włączania silników, który przysparzał wielu kłopotów w początkowym okresie podróŜy. Nowoczesne jednostki napędowe funkcjonowały w inny sposób, ale inicjator zainstalowany na pokładzie tej dziurawej balii właściwie pełnił funkcję potęŜnego kondensatora. Miał gromadzić ogromne ilości energii, Ŝeby później przekazać ją do silników i umoŜliwić im pokonanie granicy, po której przekroczeniu reakcja zachodziła samoczynnie. Rzecz jasna, poniewaŜ inicjator wyparował, silniki napędu podświetlnego nie dawały się włączyć. Han musiał je uruchomić. Po prostu musiał. Wiedział jednak, Ŝe na pokładzie tego muzealnego eksponatu nie znajdzie absolutnie niczego, w czym mógłby zgromadzić tyle energii, Ŝeby wystarczyło do zainicjowania reakcji. Nawet wówczas, gdyby przeciąŜył wszystkie moŜliwe... Chwileczkę... To było to. Tylko czy poskutkuje? Mało prawdopodobne, jeŜeli natychmiast nie zabierze się do pracy. Wirujący stoŜkostatek opadał coraz szybciej. Kierował się ku miejscu na powierzchni Selonii, które juŜ niedługo - po upływie kilkunastu minut, jeśli wcześniej nie spłoną podczas przedzierania się przez atmosferę - przeistoczy się w całkiem miły, bardzo głęboki krater. Han cofnął się i spojrzawszy jeszcze raz w czeluść luku, gdzie powinien tkwić inicjator, zamknął klapę. Gdzie na pokładzie tej balii mógł się znajdować zasobnik umoŜliwiający gromadzenie nadmiaru energii repulsorów? Nie było sensu pytać o to Salculd. Istota sprawiała wraŜenie tak przeraŜonej, Ŝe chyba nie miała pojęcia, gdzie dół, a gdzie góra. Na szczęście, kiedy Han pierwszy raz postawił stopę na pokładzie, oprowadziła go po
pomieszczeniach stoŜkostatku i pokazała wszystkie zakamarki. Han odwrócił się i pobiegł korytarzem tam, skąd przyszedł. Bez trudu odnalazł na ścianie klapę właściwego włazu. O dziwo większość połączeń wyglądała tak, jak na pokładzie niemal wszystkich innych gwiezdnych statków. Przesunął dźwignię przełącznika w połoŜenie „wyłączony". Kabel. Musiał znaleźć kabel zasilania. Pokładowy magazyn. Pamiętał, Ŝe niedawno zabrał stamtąd wszystko, co mógł, Ŝeby wrzucić do śluzy, ale chyba musiał zostawić coś, co mogło się przydać w przyszłości. Popędził korytarzem w tamtą stronę i otworzył drzwi. Nie zostawił niczego, jeŜeli nie liczyć ścian i pustych pojemników. Kilka chwil cicho i dosadnie klął siebie i własną głupotę, ale nie było czasu. Myśl. Myśl - rozkazał sobie. Pokładowe systemy podtrzymywania Ŝycia... regeneracji powietrza i wody. Główny kabel zasilający te regeneratory. Nie było sensu, Ŝeby nadal działały. JeŜeli szybko nie zdobędzie gdzieś odpowiedniego przewodu, po upływie kwadransa wszyscy na pokładzie i tak zginą. Systemy regeneracji... którędy mógł biec główny kabel obwodu zasilania? Gdzie mógł się znajdować wyłącznik? Tam! Trzeba odciąć dopływ energii i wyszarpnąć kabel. Han pospieszył do głównej siłowni, otworzył klapę sporego włazu i przecisnąwszy się przez otwór, zanurkował do niewielkiego pomieszczenia. Nie wszystkie obwody i trasy kablowe miały oznaczenia, a te, o których nie zapomniano, opisano - rzecz jasna - po seloniańsku. Han miał pewne kłopoty, aby zorientować się, co jest czym i do czego słuŜy. Tam! JeŜeli się nie pomylił w odczytywaniu napisów, ta listwa słuŜyła do podłączenia zasilania „głównego urządzenia dostarczającego powietrze, którym dałoby się oddychać"; tamta zaś innego, pozwalającego na „usuwanie z powietrza zanieczyszczeń uniemoŜliwiających przyjemne oddychanie". MoŜliwe, Ŝe brzmiało to trochę rozwlekłe, ale było wystarczająco zrozumiałe. Han odnalazł główne wyłączniki i odciął zasilanie. Usłyszał jęk i skowyt dmuchaw i wentylatorów przerywających pracę w róŜnych pomieszczeniach stoŜkostatku. Wyszarpnął końce kabli z gniazd, a potem wyciągnął przewody z prowadnic. Odnalazł następną etykietę z napisem: „Tu mieszczą się gniazda umoŜliwiające dostarczenie energii do potęŜnych, znajdujących się dalej inicjatorów". Wyciągnął kable odchodzące od zniszczonych urządzeń rozruchowych i zamiast nich podłączył poŜyczone przewody, jeszcze niedawno zasilające obwody regeneratorów. Wygramolił się na korytarz i wyciągnął kable. Podziękował niebiosom, Ŝe mają odpowiednią długość. Upewnił się, Ŝe repulsory są wyłączone, a potem wyszarpnął końce kabli, które dochodziły do zasobnika umoŜliwiającego gromadzenie nadmiaru energii. Na koniec dołączył to urządzenie do końców kabli, które pociągnął korytarzem. Cofnął się i jeszcze raz upewnił, Ŝe wszystko jest dobrze połączone. - W porządku - powiedział do siebie. - Powinno się udać. Odwrócił się, podbiegł do drabinki i tak szybko, jak umiał, wspiął się na pokład dowodzenia. - Coś się stało - rzekła Leia, nie odrywając spojrzenia od ekranu skanerów. - Zamiast zastopować, zaczęli się obracać w drugą stronę. I nie mogą włączyć silników napędu podświetlnego. - Prawdopodobnie tamto trafienie spowodowało jakieś powaŜne uszkodzenia - odezwała się Mara. - Czy nie moŜemy przycumować do nich i zabrać wszystkich z pokładu? - zapytała Leia. - Nie zdąŜymy przed ich wejściem w górne warstwy atmosfery - oznajmiła była przemytniczka. - Nie wystarczy nam czasu na taki manewr. A poza tym chmura metalowych przedmiotów nadal leci za nimi z taką samą prędkością. Nakrętki i śruby mogą nas trafić i uszkodzić tak samo, jak przedtem uszkodziły myśliwce. - MoŜe promień ściągający? - zaproponowała przywódczyni Nowej Republiki. - Moglibyśmy włączyć generator i... - I co dalej? StoŜkostatek nie jest duŜo mniejszy niŜ ta korweta. Generator naszego promienia nie dysponuje nawet dziesiątą częścią mocy koniecznej, aby ich utrzymać. Gdybyśmy go włączyli, najprawdopodobniej okazałoby się, Ŝe to oni nas przyciągają, a nie na odwrót. Przykro mi, Leio. Nie moŜemy nic zrobić, Ŝeby ich uratować. Gdzieś w głębi serca Leia wiedziała, Ŝe Mara ma rację. Czuła jednak, Ŝe nie powinna poddawać się bez walki. - ZbliŜ się na tyle, Ŝeby nie wlecieć w chmurę metalowych przedmiotów, a potem zajmij i utrzymuj pozycję, która pozwoliłaby ci ściągnąć ich na pokład - rzekła po chwili. - Posłuchaj, Leio. Naprawdę nie moŜemy dla nich... - Przypuśćmy, Ŝe na krótko odzyskają panowanie nad stoŜkostatkiem albo zmniejszą prędkość na tyle, Ŝe zdołają go opuścić - nalegała. - Musimy trzymać się w pobliŜu, Ŝeby ich uratować. Mara zawahała się, jakby coś rozwaŜała. - Zgoda - powiedziała po chwili. - Jednak nie będziemy mogły utrzymywać takiej pozycji zbyt długo. Do chwili wniknięcia w górne warstwy atmosfery pozostało około pięciu minut, a kiedy się z
nimi zetkniemy... no cóŜ, to będzie koniec. Leia doskonale o tym wiedziała. Pozbawiony ochronnych pól stoŜkostatek leciał z unieruchomionymi silnikami. Jego pilot nie mógł wytracać prędkości i wcześniej czy później statek musiał stać się meteorem. Gdyby nawet uniknął spłonięcia w warstwach atmosfery, roztrzaskałby się o powierzchnię. - Pozostanę tak blisko, jak się da - obiecała Mara - ale to nie potrwa długo. - Dziękuję - odrzekła Leia. ChociaŜ usilnie nalegała, Ŝeby jej towarzyszka zmniejszyła odległość dzielącą korwetę od stoŜkostatku, nie wiedziała właściwie, dlaczego tak jej na tym zaleŜało. Jedynym skutkiem, jaki mogła osiągnąć, było przyglądanie się śmierci męŜa z trochę mniejszej odległości. - Zmiataj stamtąd! - krzyknął Han do Salculd, zaledwie jego głowa wychynęła ponad płytę górnego pokładu. - Precz z fotela pilota! Przejmuję stery! - Ale...jakim prawem... - Nie mam czasu na wyjaśnienia - uciął Solo. Zatrzasnął i uszczelnił klapę włazu na wypadek, gdyby przeŜyli na tyle długo, by się martwić się ucieczką powietrza z wnętrza stoŜkostatku. - Muszę sam pilotować. Nie będzie czasu na to, Ŝeby mówić, co powinnaś robić. Precz! Zmiataj z fotela! Salculd usłuchała. Odpięła pasy ochronnej uprzęŜy, zsunęła się z fotela pilota i odmaszerowała w kąt kabiny. Han wskoczył na fotel i omiótł spojrzeniem tarcze wszystkich wskaźników. Odetchnął z ulgą. Rezerwa energii repulsorów osiągnęła maksimum. - W porządku - powiedział. - Doskonale. JuŜ włączam repulsory! Nastawił je na największy zasięg i skupienie. - Szlachetny Solo! - odezwała się Drackmus, przechodząc na basie. - Chyba wiesz, Ŝe repulsory nie są skuteczne na tak duŜe odległości. Działają dopiero wówczas, kiedy zbliŜymy się do powierzchni planety przynajmniej na dwa kilometry! - Wiem o tym - odparł w tym samym języku Han. - śeby właściwie pełniły swoje funkcje, muszą mieć coś, od czego mogłyby odepchnąć statek. Lecimy jednak z tak duŜą prędkością, Ŝe napotkają spory opór górnych warstw atmosfery. Nie na tyle duŜy, Ŝebyśmy zdołali wyhamować... ale wystarczy, aby rozpocząć przekazywanie energii z zasobnika gromadzącego jej nadmiar. - Jaką to nam przyniesie korzyść? - zaniepokoiła się starsza Selonianka. - Odłączyłem zasobnik gromadzący nadmiar energii repulsorów i przeciągnąłem kable w taki sposób, Ŝeby mógł funkcjonować jako inicjator głównej jednostki napędowej. Na razie nadmiar energii gromadzi siew obwodzie zasilania repulsorów. Kiedy jej poziom osiągnie wystarczająco duŜą wartość, prześlę ją prosto do silników napędu podświetlnego. - Co takiego? - Ręczny rozruch - oznajmił Solo. - Mam zamiar dokonać ręcznego rozruchu jednostki napędowej. W sterowni zapadła głucha cisza. Dopiero kilka sekund później Drackmus wydała zduszony jęk i ukryła twarz w dłoniach. - Co się stało? - zapytała po seloniańsku Salculd. - Postanowiłem uruchomić silniki ręcznie, przekazując bezpośrednio do kolektora zniszczonego inicjatora nadmiar energii, która dotychczas gromadziła się w zasobniku repulsorów - wyjaśnił cierpliwie Han. - PrzecieŜ nadmiar energii moŜe uszkodzić repulsory! - Uszkodzimy je jeszcze bardziej, jeŜeli roztrzaskamy się o powierzchnię planety - odciął się Han. - JeŜeli moje rozwiązanie okaŜe się nieskuteczne, a ty będziesz miała lepsze, pozwolę ci je wypróbować. A teraz się przygotuj. Pomysł był szalony i Han dobrze o tym wiedział. Popełniłby jednak jeszcze większe szaleństwo, gdyby siedział z załoŜonymi rękami. Zapewne miał szansę nie większą niŜ jedna na milion, ale to i tak lepiej, niŜ gdyby nie miał jej wcale. Na miernikach obserwował, jak narasta poziom energii w zasobniku systemu zasilania repulsorów. Im więcej się jej gromadziło, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo, Ŝe Han zdoła uruchomić główną jednostkę napędową... jeśli nie przesadzi i silniki po prostu nie eksplodują. Im bardziej stoŜkostatek zbliŜał się do powierzchni planety, tym większy opór stawiały warstwy atmosfery i tym szybciej gromadził się nadmiar energii w zasobniku repulsorów. Z drugiej strony, im bardziej się zbliŜali, tym mniej czasu pozostawało na włączenie silników i wykorzystanie ich siły ciągu do hamowania... Han nie wiedział tylko, czy w ogóle jednostka napędowa da się uruchomić. Podejrzewał, Ŝe nawet maksymalna ilość energii, jaką zdoła zgromadzić w zasobniku repulsorów, moŜe nie wystarczyć do włączenia silników napędu podświetlnego. Oznaczało to, Ŝe ma tylko jedną szansę. Czyjego plan się powiedzie, czy nie, repulsory ulegną zniszczeniu, a wraz z nimi system gromadzenia nadmiaru energii i kto wie, ile jeszcze innych podzespołów na pokładzie stoŜkostatku.
Han zerknął na wysokościomierz wskazujący przybliŜoną odległość od powierzchni Selonii. Zorientował się, Ŝe do spotkania z najwyŜszymi warstwami czegoś, co mógłby nazwać atmosferą, pozostawało nie więcej niŜ dwadzieścia sekund. Wiedział jednak, Ŝe te warstwy często pojawiały się nie tam, gdzie człowiek się ich spodziewał. Han i tak nie mógłby czekać ani chwili dłuŜej. JeŜeli repulsory się stopią, nie dostarczą ani odrobiny więcej energii, którą mógłby przekazać do silników w zastępstwie inicjatora. Miał zatem przed sobą niełatwe zadanie. Musiał wybierać między dwoma niebezpieczeństwami. Jeszcze raz rzucił okiem na wskazania wysokościomierza i miernika przyspieszenia. Z kaŜdą sekundą stoŜkostatek opadał coraz szybciej. Han zrozumiał, Ŝe nawet jeŜeli zdoła włączyć silniki, moŜe nie mieć dość czasu, Ŝeby wytracić prędkość, zanim stoŜek zetknie się z powierzchnią gruntu. - Czcigodny Solo! - krzyknęła nagle Salculd. - Temperatura kadłuba zaczyna bardzo szybko rosnąć! - Atmosfera pojawiła się odrobinę wcześniej niŜ się spodziewałem! - odkrzyknął Han. - Trzymaj się! Za chwilę spróbuję uruchomić te silniki ręcznie, a wtedy zobaczymy, co się stanie. Jedna szansa - powiedział sobie. - Będziesz miał tylko tę jedną szansę. Przez krótką jak mgnienie oka chwilę myślał o Leii. Jego Ŝona leciała na pokładzie „Ognistej Jade" i nie mogła zrobić nic, by mu pomóc. Pomyślał takŜe o trójce dzieci... W tej chwili przebywały pod opieką Chewbaccy i Drala Ebrihima, ale któŜ mógł wiedzieć, gdzie? Nie. Nie. Nie mógł zginąć. Oni wszyscy tak bardzo go potrzebowali. Jedna jedyna szansa. Nagle kapsuła zadygotała. Spotkanie z kolejnymi, gęstszymi warstwami atmosfery było tak nagłe, Ŝe z wyeliminowaniem wszystkich wstrząsów nie poradziły sobie nawet inercyjne tłumiki. Jedna szansa. Han odczekał jeszcze sekundę. I nagle... Jednym szybkim, zdecydowanym ruchem szarpnął rękojeść dźwigni przełącznika... Natychmiast odczuł paskudny, przyprawiający o mdłości wstrząs kadłuba. Równocześnie chyba po wszystkich pomieszczeniach stoŜkostatku przetoczył się basowy grzmot odległej eksplozji. Zrozumiał, Ŝe właśnie stopiły się repulsory. Przez chwilę - długą jak cała wieczność - nic się nie wydarzyło. Potem jednak zapaliły się trzy lampki z napisami: „Teraz z całą pewnością włączył się podzespół jednostki napędowej". Han dysponował zatem trzema sprawnymi silnikami. Tylko trzema? Nie czterema? Widocznie kiedy w kadłub stoŜkostatku trafił strzał pilota myśliwca, jeden uległ zniszczeniu. Prawdę mówiąc, Han obawiał się, czy wszystkie silniki dadzą się uruchomić. Pomyślał jednak, Ŝe i tak moŜe mówić o wielkim szczęściu. Co prawda, miał jeden silnik mniej, niŜ się spodziewał, ale o trzy więcej, niŜ gdyby siedział z załoŜonymi rękami. Ignorując rady, jakie jeszcze niedawno sam dawał pani pilot Salculd, przesunął dźwignię ciągu od razu do oporu. Nie miało sensu chronienie silników przed przeciąŜeniami. Rozległ się głuchy stuk i kadłub stoŜkostatku przeniknęło gwałtowne drŜenie. Zamarło jednak, zanim zdąŜyło przerodzić się w coś gorszego. Han zrozumiał, Ŝe silniki dały sobie radę. Wytrzymywały.... przynajmniej na razie. Rzucił okiem na tarcze mierników przyspieszenia, prędkości i wysokości, chociaŜ wskazaniom tego ostatniego nie mógł zbytnio ufać. O dziwo, wszystkie przyrządy wywzorcowano w standardowych jednostkach, stosowanych w całej galaktyce. Na szczęście, nikt nie pomyślał o tym, Ŝeby posłuŜyć się dziwacznymi seloniańskimi nazwami, z którymi nigdy w Ŝyciu się nie spotkał. To jednak, co zobaczył, wcale go nie uspokoiło. Wiele razy lądował na róŜnych planetach i rozumiał, Ŝe ich kłopoty jeszcze się nie skończyły. JeŜeli szybko nie wymyśli sposobu, aby jeszcze bardziej wytracić prędkość lotu, moŜe liczyć najwyŜej na kontrolowane wbicie się w powierzchnię gruntu. Zaryzykował i rzucił okiem przez iluminator. Ujrzał „Ognistą Jade" cały czas lecącą w pobliŜu stoŜkostatku. Pomyślał, Ŝe Mara Jade musi być prawdziwym asem międzygwiezdnych przestworzy. śałował, Ŝe nie dysponuje pewnym urządzeniem, które pomogłoby mu się zorientować, dokąd leci. Niestety, stoŜkostatek opadał zwrócony podstawą ku powierzchni planety, a rufowa kamera holograficzna widocznie uległa uszkodzeniu podczas manewrowania, poniewaŜ od pewnego czasu przestała przekazywać jakiekolwiek obrazy. Opór warstw powietrza zaczynał zmniejszać prędkość obracania się stoŜkostatku wokół osi. Po pewnym czasie wirowanie zanikło całkowicie i pilotowanie kapsuły stało się łatwiejsze. Han pomyślał, Ŝe najwyŜszy czas, aby coś zaczęło ułatwiać mu pracę. Nie odrywał spojrzenia od tarcz prędkościomierza i wysokościomierza i zrozumiał, Ŝe kłopoty się nie skończyły. Musiał jeszcze bardziej wytracić prędkość opadania. Był na to pewien sposób, ale nie pozbawiony wad. Sytuację pogarszało to, Ŝe statek nie miał sprawnych silników manewrowych. A zatem Han musiał utrzymywać go na kursie, dokonując odpowiednich zmian ilości energii przekazywanych do kaŜdego silnika. Nie było to łatwe, skoro musiał ciągle wprowadzać korekty trajektorii lotu, spowodowane brakiem czwartego silnika. Mimo to miał nadzieję, Ŝe mu się uda. JeŜeli nadal będzie dopisywało mu takie szczęście... Zmniejszył trochę ilość energii dostarczanej do silnika numer trzy. StoŜkostatek natychmiast się szarpnął i zaczął obracać względem powierzchni Selonii. Po chwili kadłub ustawił się pod kątem
prawie czterdziestu pięciu stopni. StoŜkostatek nadal opadał, ale wierzchołek przestał celować pionowo w niebo. JeŜeli Han nie pomylił się w obliczeniach, na kadłub działała teraz - oprócz siły hamowania - składowa oporów aerodynamicznych, dzięki której podstawa stoŜka działała trochę jak powierzchnia płata nośnego. Niestety, stoŜkostatek zboczył z kursu. Najistotniejsze jednak, Ŝe kaŜdy milimetr tego odchylenia zawdzięczał nadal energii gnającej go ku powierzchni Selonii. Kadłubem szarpało i trzęsło, ale dzięki temu statek wytracał jeszcze więcej energii. - Czcigodny Solo! - zaprotestowała Drackmus, starając się przekrzyczeć łomotanie. - Zbaczamy z kursu i niedługo w ogóle przestaniemy opadać. Dokąd lecimy? - Nie mam najmniejszego pojęcia - odrzekł beztrosko Han. - JeŜeli jednak chcemy jeszcze bardziej zmniejszyć prędkość opadania, musimy zboczyć z kursu. - A jeŜeli wylądujemy poza obszarem, którym włada moja Nora? - Wówczas będziemy mieli powaŜny problem - przyznał Solo. Drackmus nie odpowiedziała, ale miała rację. Lądowanie po omacku na planecie ogarniętej wojną domową nie było chyba zbyt rozwaŜne. Han odrzucił tę myśl. W tej chwili musiał się martwić tylko sprowadzaniem balii na powierzchnię planety. Dopiero później będzie mógł się zastanawiać, gdzie wylądował. Sprawdził wskazania mierników. StoŜkostatek nadal opadał jak kamień... ale odrobinę zwalniał, przecinając warstwę atmosfery pod mniejszym kątem. Co więcej, temperatura kadłuba minimalnie zmalała. Han pomyślał, Ŝe moŜe jednak uda mu się dokonać tej sztuki. Jeszcze raz rzucił okiem na wskaźniki i pokręcił głową. StoŜkostatek nie przestawał opadać o wiele za szybko. Han pomyślał, Ŝe musi szybko coś zrobić, gdyŜ inaczej kapsuła wbije się w grunt z prędkością dźwięku. Niestety, nie znał Ŝadnego innego sposobu. Musiał po prostu nakłonić silniki do jeszcze większego wysiłku. Przez sekundę Ŝałował, Ŝe dysponuje tylko trzema. Dlaczego czwarty nie chciał się włączyć? A moŜe uszkodzeniu uległy tylko przewody łączące go z inicjatorem? MoŜe silnik mógł funkcjonować prawidłowo i udałoby się go uruchomić, gdyby tylko dostarczyć mu odpowiednio duŜy impuls energii? MoŜe dałoby się połączyć go równolegle z innymi? Teraz, kiedy trzy pozostałe byty włączone i pracowały, moŜe dałoby się wykorzystać część ich mocy wyjściowej w celu dostarczenia czwartemu energii umoŜliwiającej samoczynne funkcjonowanie? To się mogło udać. Han ograniczył moc silnika numer dwa i wykorzystując przewody, słuŜące kiedyś do współpracy z inicjatorem, przesłał pięć procent nadmiaru energii do czwartego. Chwilę później nacisnął guzik oznaczony: „Przyciśnięcie spowoduje, Ŝe silnik numer cztery zacznie funkcjonować". Piskliwe zawodzenie, jakie przedarło się przez harmider stuków i łomotów, dało się słyszeć w całej sterowni. Czwarty silnik zaczął się raz po raz włączać i wyłączać, a stoŜkostatek zakołysał się jak pijany. Na moment zapalił się napis, Ŝe „czwarty silnik juŜ funkcjonuje sprawnie". Po jakiejś sekundzie jednak zgasł, bo silnik się wyłączył. Potem jeszcze dwa albo trzy razy zapalał się i gasł, a zapłonął na stałe dopiero wówczas, kiedy silnik zdecydował się podjąć normalną pracę. Cztery silniki. Han miał zatem do dyspozycji cztery sprawne silniki. MoŜe jednak zdoła wylądować tak, aby nikomu na pokładzie nie stała się krzywda. Kolejny raz spojrzał na wskazania przyrządów i poczuł, Ŝe na nowo ogarniają go wątpliwości. Do spotkania z powierzchnią gruntu pozostawały zaledwie trzy kilometry. Han uświadomił sobie, Ŝe jeŜeli chce wylądować, musi jak najszybciej zlikwidować poziomą składową prędkości lotu. Zmieniając dopływ energii do poszczególnych silników, zamierzał obrócić stoŜkostatek tak, Ŝeby oś obrotu ustawiła się prostopadle do powierzchni gruntu. Zaobserwował, Ŝe w iluminatorze pojawił się i zaczął przesuwać brzeg tarczy Selonii. Chwilę później przekonał się, Ŝe leci do góry nogami. Przesunął dźwignię przepustnicy w taki sposób, Ŝeby wszystkie cztery silniki pracowały pełną mocą. Później pchnął ją jeszcze dalej i trzymał w tym połoŜeniu, aŜ widoczna w iluminatorze tarcza planety przestała się kołysać z boku na bok i pospieszyła na spotkanie z lądującym stoŜkostatkiem. Dopiął swego. Składowa pozioma zniknęła całkowicie albo pozostawała bardzo bliska zera. Jednak składowa pionowa, skierowana ku powierzchni planety, miała wciąŜ bardzo duŜą wartość. Han wykonał kolejny manewr. Jeszcze raz obrócił stoŜek podstawą ku powierzchni gruntu. Lecąc pionowo w dół i spoglądając w niebo, upewnił się, Ŝe wszystkie silniki pracują nadal pełną mocą. Nie mógł zrobić nic więcej. - Trzymajcie się! - zawołał po seloniańsku. - Nie odpinajcie pasów i przygotujcie się na najgorsze. To wcale nie będzie miękkie lądowanie! Na pulpicie kontrolnego panelu, wskazującego stan jednostki napędowej, zaczęty się zapalać zielone lampki. Z kaŜdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej. Na pokładach większości statków byłby to dobry znak... ale nie na pokładzie tej dziurawej balii. Selonianie takim właśnie kolorem oznaczali
niebezpieczeństwo. Silniki byty przeciąŜone i ich czujniki sygnalizowały, Ŝe niedługo moŜe dojść do katastrofy. Han miał nieprzepartą chęć obciąŜyć je jeszcze bardziej, ale widząc zielone światełka, zrezygnował. Nie było sensu przechodzić przez to wszystko tylko po to, Ŝeby na wysokości półtora kilometra nad powierzchnią Selonii stoŜkostatek eksplodował. MoŜe, moŜe... MoŜe prędkość została wytracona na tyle, Ŝe kapsuła rozbije się o powierzchnię, ale członkowie załogi przeŜyją? Han odciął dopływ energii do wszystkich innych pokładowych systemów i podzespołów i przesłał ją do generatorów inercyjnych tłumików. MoŜe wystarczy, jeŜeli przekaŜe im całą energię, jaką dysponuje? I to byłoby wszystko. Absolutnie wszystko. Nie zostawił w zanadrzu Ŝadnej sztuczki. Mógł jedynie lecieć dalej i przyglądać się, jak maleją cyferki na wyświetlaczu pokładowego wysokościomierza. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie wyląduje. Nawet gdyby mógł zerknąć w dół, na powierzchnię gruntu, nie zobaczyłby wiele. Jeszcze kilometr. Osiemset metrów. Siedemset. Pięćset. Czterysta. Trzysta pięćdziesiąt. Wielka szkoda, Ŝe nie moŜna pomóc sobie repulsorami. Niestety, Han musiał je zniszczyć, kiedy starał się włączyć jednostkę napędową. Trzysta. Ciekawe, jaką dokładność ma ten wysokościomierz. Dwieście. Sto pięćdziesiąt. Jeszcze sto. Siedemdziesiąt pięć. Pięćdziesiąt. Han przygotował się na zderzenie z powierzchnią gruntu. Siłą woli zmusił się, Ŝeby nie zamknąć oczu. Zero. Minus dziesięć metrów. A zatem miernik nie okazał się zbyt dokładny. KaŜdy następny pokonany metr oznaczał jednak jeszcze ułamek sekundy, kiedy Han moŜe wykorzystywać siłę hamowania silników stoŜkostatku. Minus dwadzieścia. Minus pięćdziesiąt... Łup!!! W tej samej chwili Han poczuł się tak, jakby na pierś skoczyło mu tysiąc oszalałych banthów naraz. Miał wraŜenie, Ŝe plecy zagłębiają się w gąbkę, którą wyłoŜono oparcie fotela pilota. Drackmus wrzasnęła piskliwe. Gdzieś we wnętrzu stoŜkostatku pękła z okropnym, rozdzierającym uszy trzaskiem dartego metalu jakaś przegroda. Chwilę potem rozległ się narastający i opadający jęk dziesiątków alarmowych syren. Umieszczony w dziobowej części kapsuły iluminator dziwnym trafem nie pękł, dzięki czemu Han mógł nadal spoglądać w niebo, przysłonięte teraz kłębami pary, dymu... i błota. Po chwili na niemal przezroczystą powierzchnię spadł istny grad brył gliny, mułu i miękkiej gleby. Han przestał cokolwiek widzieć. Trzasnął otwartą dłonią w guzik, Ŝeby uciszyć wszystkie sygnały alarmowe, ale zdumiał się, kiedy zapanowała prawie zupełna cisza. W kabinie stoŜkostatku słychać było jedynie ciche zawodzenie przeraŜonej Drackmus i odgłos brył mułu, zsuwających się po zewnętrznej powierzchni kadłuba. Han uświadomił sobie, Ŝe wylądowali - i, co najwaŜniejsze, przeŜyli. Nagle usłyszał plusk, z jakim o kadłub uderzały krople wody. Niektóre zmyły - częściowo - warstwę błota i mułu z powierzchni dziobowego iluminatora. Han rozpiął pasy ochronnej uprzęŜy i wstał z fotela, ale natychmiast stwierdził, Ŝe trzęsie się jak galareta. - Niewiele brakowało - mruknął chyba bardziej do siebie niŜ do kogokolwiek innego. Pamiętał jednak o tym, Ŝeby przejść na basie. - Chodźcie - dodał, tym razem po seloniańsku. - Musimy opuścić pokład. MoŜe dojść do... Nagle urwał. Chyba zapomniał - moŜliwe, Ŝe tylko na krótko - co najmniej połowy słów seloniańskiej mowy. Po wszystkim, co mu się przydarzyło, uwaŜał za prawdziwy cud, iŜ zachował tyle przytomności umysłu, Ŝe nie zapomniał, jak się nazywa. Nie wiedział jednak, jak powiedzieć po seloniańsku „wyciek trujących substancji", „poŜar" albo „zwarcie instalacji elektrycznej". - Czegoś niedobrego - podjął po dłuŜszej chwili. - Na pokładzie moŜe dojść do czegoś niedobrego. Powinniśmy się pospieszyć. Obie Selonianki, wyraźnie wstrząśnięte, zsunęły się z foteli, a potem podąŜyły za Hanem. Zeszły po drabince na niŜszy pokład i skierowały się do głównego włazu. Han przycisnął guzik, co zazwyczaj powodowało otwarcie klapy, ale nie zdziwił się, kiedy nic się nie wydarzyło. Statek, którym lecieli, ryzykując Ŝycie - i na którego ocaleniu Norze Hunchuzuc tak bardzo zaleŜało - był właściwie stertą złomu. BezuŜytecznym wrakiem. Han uklęknął i zaczął manipulować przy panelu umoŜliwiającym ręczne otwieranie klapy włazu. Zdjął pokrywę panelu i zaczął kręcić korbą. Klapa się odchyliła, ale zanim otworzyła się na tyle, by pasaŜerowie mogli opuścić pokład stoŜkostatku, dwukrotnie się zacięła. Han zdecydował, Ŝe wyjdzie pierwszy. Wychylił głowę i rozejrzał się dokoła. Wyglądało na to, Ŝe stoŜkostatek wylądował mniej więcej pośrodku płytkiego bajora albo stawu. Wysuszył prawie całą wodę, która zamieniła się w parę. Na dnie stawu nie pozostało ani trochę wody, nie licząc mniejszych i większych kałuŜ. Tu i ówdzie, intensywnie parując, wysychały resztki mułu. Zapewne oddawały ciepło, jakie pobrały podczas lądowania stoŜkostatku. Okazało się, Ŝe jest piękny, wiosenny dzień. NajbliŜszą okolicę stawu pokrywały plamy wilgotnego błota i mułu, ale juŜ nieco dalej ciągnęły się malownicze łąki, wzgórza i lasy. Wywierało to absurdalne, niesamowite wraŜenie, jakby z krajobrazem stało się coś strasznego.
Podstawa stoŜka wbiła się na głębokość co najmniej metra w miękki muł dna bajora. Dzięki temu dolna krawędź włazu, usytuowana na wysokości półtora metra od podstawy, znalazła się tuŜ nad ziemią. Han usiadł na krawędzi, przełoŜył nogi na zewnątrz i zeskoczył. Natychmiast zapadł się po kostki w ciepły, miękki muł. Wyciągnął lewą stopę, przy okazji omal nie gubiąc buta, i postawił ją tak daleko od kadłuba statku, jak się dało. Rozchlapując muł i resztki wody, zaczął brnąć ku brzegowi. Nagle ujrzał stojącą na brzegu Selonianka. Wyglądało na to, Ŝe istota jest starsza niŜ Drackmus. Jej ciało porastała siwiejąca ciemnobrązowa sierść, a w spojrzeniu kryła się dezaprobata. - To stoŜkostatek Nory Hunchuzuc, czyŜ nie tak? - zapytała, przyglądając się, jak z wnętrza gramolą się obie Selonianki. - To prawda - odrzekł trochę zirytowany Han, człapiąc ku brzegowi. Właśnie tak zachowywali się Selonianie. Przed kaŜdym mógł awaryjnie lądować gwiezdny statek i jak istoty reagowały? Nie okazywały zdumienia, przeraŜenia ani zaciekawienia. śadnego: „Cześć, jak się macie?", „Ledwo uszliście z Ŝyciem" ani „Czy nie stało się wam coś złego?" Nic takiego. Pierwszą rzeczą, o jaką pytali, była nazwa Nory, z której pochodzili rozbitkowie. - Hmmm - odparła siwiejąca Selonianka. - To kraina Nory Chanzari. My takŜe być Republikanistki, sprzymierzeńcy Nory Hun.. . - To dobrze - odparł nieco obcesowo Han. - Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę. Kiedy dotarł do brzegu, z trudem wygramolił się na suchy grunt. Dopiero wówczas pozwolił sobie na kilka chwil odpoczynku. Starsza istota przeniosła spojrzenie na stoŜkostatek i pokręciła głową z niesmakiem. - Ach, te stoŜkostatki... - odezwała się szyderczym tonem. - Istoty z Nory Hunchuzuc chyba muszą mieć niedobrze w głowach. Wszyscy wiedzą, Ŝe Selonianie nie latają w przestworzach. Han obdarzył istotę udręczonym spojrzeniem i nie mówiąc ani słowa, przez kilka długich chwil nie przestawał się w nią wpatrywać. - Wiesz co? - odezwał się w końcu. - Właśnie sam się o tym przekonałem. Odwrócił się plecami do nieruchomego stoŜkostatku i potykając się co kilka kroków, ruszył ku skrajowi lasu. Właśnie tam - statecznie, spokojnie i powoli - podchodziła do lądowania „Ognista Jade".
ROZDZIAŁ 3 U ŹRÓDŁA Tendra Risant siedziała na fotelu pilota w sterowni „Szarmanckiego Gościa" i zastanawiała się, czy wszystko się ułoŜy zgodnie z jej planem. Jeśli w ogóle cokolwiek mogło pójść po jej myśli. Spełniła swoje zadanie, choć właściwie nie zrobiła nic nadzwyczajnego. Ot, posłuŜyła się nadajnikiem radionicznym, by powiadomić Landa, Ŝe na obrzeŜach sakoriańskiego systemu planetarnego zbierają się okręty tajemniczej floty. O fakcie tym dowiedzieli się takŜe przyjaciele Landa i moŜe uznali, iŜ to coś waŜnego. Tendra wiedziała, Ŝe Lando Ŝyje, i... no cóŜ, ucieszyła się, Ŝe przyleciał do systemu Korelii. Nic jednak nie mogło zmienić faktu, Ŝe czuła się jak uwięziona. Zdawała sobie sprawę, Ŝe nikt nie moŜe jej przyjść z pomocą. Spojrzała przez dziobowy iluminator na jaskrawo świecący punkt Korela. Pomyślała, Ŝe jeŜeli to interdykcyjne pole nie zaniknie, upłynie kilka miesięcy, zanim zdoła dokądś dolecieć. Wiedziała, Ŝe jej ofiara nie pójdzie na marne. Najprawdopodobniej ocaliła Ŝycie istot, wielu istot... moŜe nawet samego Landa Calrissiana. Nie mogła jednak znieść myśli, Ŝe jeszcze co najmniej kilka miesięcy musi się tułać sami utka jak palec na pokładzie „Szarmanckiego Gościa". Na szczęście, towarzysze Landa, z którymi przebywał na pokładzie bakurańskiego okrętu, poprosili ją, aby przesłała im więcej informacji. Nie bardzo wiedziała, co jeszcze moŜe im ujawnić, włączyła jednak nadajnik radioniczny i przygotowała go do pracy. Artylerzyści bakurańskiego lekkiego krąŜownika wystrzelili trzykrotnie z dziobowej baterii turbolaserów, za kaŜdym razem trafiając jeden kieszonkowy patrolowiec. - Bardzo dobrze - odezwał się admirał Hortel Ossilege. - Proszę wstrzymać ogień, a potem wyłączyć zasilanie i ustawić turbolasery w połoŜeniu spoczynkowym. Proszę się równieŜ upewnić, Ŝe nasi przyjaciele są zorientowani, co robimy. Udowodniliśmy, Ŝe potrafimy niszczyć ich maszyny, kiedy zechcemy. Teraz zapraszamy ich, Ŝeby odlecieli. Przekonajmy się, czy piloci tych maszyn typu KP zrozumieją, Ŝe uprzykrzymy im Ŝycie, jeŜeli nie odlecą. Rozsądna taktyka - pomyślał Luke Skywalker, chociaŜ nie sprawiał wraŜenia uszczęśliwionego. MoŜliwe, Ŝe demonstracja przygniatającej siły powinna przekonać pozostałych przy Ŝyciu obrońców, Ŝe lepiej byłoby wycofać się z pola walki. PrzecieŜ szansę garstki myśliwców w walce przeciwko „Intruzowi" i dwóm innym równie potęŜnym okrętom, „Obserwatorowi" i „Obrońcy" - a takŜe pilotom ich maszyn - były bliskie zera. Z drugiej strony, kiedy Rebelianci walczyli przeciwko Imperium, zwycięŜali, mimo Ŝe ich szansę były równie nikłe. Luke wiedział więc, Ŝe tym, co ogromnie pomagało, były zapał i chęć do walki, dobra broń, sprawny wywiad... i odrobina najzwyklejszego szczęścia. JeŜeli ktoś przystępował do walki, nie istniało nic takiego jak pewność zwycięstwa. Mistrz Jedi stał na mostku „Intruza" obok admirała Ossilege'a. Jak zawsze, kiedy w czymkolwiek zgadzał się z dowódcą bakurańskiej floty, czuł się trochę nieswojo. Zerknął ukradkiem na Landa Calrissiana, stojącego po drugiej stronie Bakuranina. Wyraz twarzy przyjaciela powiedział mu, Ŝe i ciemnoskóry męŜczyzna odczuwa taki sam niepokój. Admirał obrał słuszną taktykę... moŜe trochę nazbyt ostroŜną, ale niewątpliwie słuszną. Siły nieprzyjaciela stopniały do najwyŜej dwudziestu kilku kieszonkowych patrolowców. Niszczenie wszystkich, jednego po drugim, po prostu nie miałoby sensu. A zatem im szybciej Ossilege zdoła przekonać pilotów, Ŝe powinni się wycofać i zrezygnować z dalszej walki, tym pewniej uniknie strat i tym szybciej będzie mógł przystąpić do realizacji następnej części planu. Bakuranin postępował bardzo rozsądnie i ostroŜnie, tyle Ŝe Ossilege nigdy do ostroŜnych nie naleŜał. Dlatego Luke miał przeczucie, Ŝe chodzi o coś wręcz przeciwnego. Coś szaleńczo śmiałego, niespodziewanego i zuchwałego. Ossilege słynął z tego, Ŝe lubił przesadnie ryzykować. Ilekroć zatem