R.A. Salvatore5
R O Z D Z I A Ł
1
PĘKAJĄCE WŁÓKNA
Było zbyt spokojnie. Ciszę kosmicznej pustki zakłócał jedynie ciągły szmer bliź-
niaczych silników jonowych. Choć Leia Organa Solo lubiła takie chwile, uważała je za
swoistą pułapkę emocjonalną- żyła już wystarczająco długo, by wiedzieć, że na końcu
tej podróży czeka ją niełatwe zadanie.
Wszystkie jej podróże kończyły się ostatnio „niełatwymi zadaniami".
Zatrzymała się na moment, nim weszła na mostek „Miecza Jade" - nowego promu,
który jej brat, Luke, zbudował dla żony, Mary Jade. Mara i Jaina, najwyraźniej nie-
świadome obecności księżniczki, rozmawiały beztrosko, siedząc ramię w ramię za ste-
rami statku. Leia przyjrzała się córce, zaledwie szesnastoletniej, a już dojrzałej, spokoj-
nej jak pilot-weteran. Jaina bardzo przypominała matkę: miała długie, ciemne włosy i
brązowe oczy, mocno kontrastujące z gładką, śmietankową skórą. Leia bez trudu do-
strzegała w dziewczynie to podobieństwo. Nie, nie w dziewczynie- poprawiła się w
myślach - w młodej kobiecie. W jej oczach igrały te same iskry, znamionujące figlarną
i awanturniczą, ale i zdecydowaną naturę.
To spostrzeżenie nieco zbiło Leię z tropu. Zdała sobie sprawę, że patrząc na Jainę
nie dostrzegała odbicia samej siebie, a tylko obraz dziewczyny, którą była dawno temu.
Na myśl o teraźniejszości poczuła lekkie ukłucie smutku: była dyplomatą, biurokratą i
mediatorem, wiecznie próbującym łagodzić polityczne niesnaski i nieustannie pracują-
cym na rzecz pokoju i dobrobytu Nowej Republiki. Czy brakowało jej tych dni, kiedy
słyszała wokół siebie huk strzałów z blasterów i świst mieczy świetlnych? Czy żałowa-
ła, że zastąpił je basowy pomruk jonowych silników i swarliwe głosy tłumu urażonych
ambasadorów i emisariuszy?
Być może - przyznała w myślach, lecz zawadiackie błyski w oczach Jainy były dla
niej wielkim pocieszeniem.
Po chwili usłyszała, że Mara i Jaina śmieją się z szeptanego żarciku i poczuła jesz-
cze jedno delikatne ukłucie - może zazdrości? Odsunęła od siebie tę absurdalną myśl.
Jej bratowa, żona Luke'a i przewodniczka Jainy na ścieżce Jedi, nie zastępowała dziew-
czynie matki, lecz była raczej jej starszą siostrą. Patrząc na ogniki płonące w zielonych
Wektor pierwszy 6
oczach Mary, Leia rozumiała, że ta cenna przyjaźń może dać Jainie coś, czego sama nie
mogła ofiarować córce. Wysiłkiem woli pokonała uczucie zazdrości i po prostu cieszy-
ła się, że jej dziecko znalazło taką przyjaciółkę.
Zrobiła krok w kierunku sterowni i znowu zatrzymała się, wyczuwając za sobą ja-
kiś ruch. Zanim się obejrzała, wiedziała już, że to Bolpuhr, Noghri, jej ochroniarz. Ob-
darzyła go jedynie przelotnym spojrzeniem, gdy przesunął się za jej plecami z lekkością
i wdziękiem, które skojarzyły jej się z falowaniem koronkowej zasłonki na wietrze.
Właśnie dlatego zgodziła się, by Bolpuhr stał się jej cieniem: był najbardziej dyskretną
ochroną, jaką potrafiła sobie wyobrazić. Zdumiewało ją, że pod gracją bezszelestnych
ruchów młodego Noghriego kryje się śmiercionośna sprawność wytrenowanego zabój-
cy.
Leia uniosła dłoń, nakazując Bolpuhrowi, by pozostał w korytarzu. Choć przez
obojętną zwykle twarz obcego przemknął grymas zawodu, wiedziała, że wykona roz-
kaz. Jak każdy Noghri, spełniał wszystkie jej życzenia. Gdyby zechciała, skoczyłby w
przepaść lub w rozpaloną dyszę silnika jonowego. Niezadowolenie okazywał tylko
wtedy, gdy rozkazy księżniczki utrudniały mu jej właściwą ochronę.
Leia podejrzewała, że tak właśnie czuł się w tej chwili, choć za nic w świecie nie
mogła pojąć, co - zdaniem Bolpuhra - mogłoby jej grozić na pokładzie prywatnego
promu jej bratowej. Noghri bywał niekiedy aż przesadnie oddany.
Kiwając głową w jego stronę, Leia wkroczyła na mostek.
- Daleko jeszcze? - zapytała i ze zdziwieniem zauważyła, że Mara i Jaina pode-
rwały się z miejsc, zaskoczone jej nagłym wejściem.
W odpowiedzi Jaina powiększyła obraz na centralnym ekranie. Plamki światła
zmieniły się w dwie planety: błękitno-białą i czerwoną, które unosiły się w przestrzeni
tak blisko siebie, że Leia zastanawiała się jakim cudem ta pierwsza, nieco większa, nie
pochwyciła mniejszej w swoje pole grawitacyjne i nie zmieniła jej w swój księżyc. W
połowie drogi między nimi, czyli w odległości mniej więcej pół miliona kilometrów od
powierzchni, w cieniu błękitno-białej planety błyszczały światła pokładowe „Mediato-
ra", kalamariańskiego krążownika, jednej z najnowszych jednostek Floty Nowej Repu-
bliki.
- Bliżej już być nie mogą - zauważyła Mara. Miała na myśli położenie planet.
- Za pozwoleniem - melodyjny głos dobiegł od strony drzwi, w których stanął an-
droid protokolarny C-3PO. - Obawiam, się, że to niezupełnie prawdziwe stwierdzenie.
- Prawie prawdziwe - mruknęła Mara, odwracając się ku Jainie. - Z technicznego
punktu widzenia i Rhommamoolanie, i Osarianie stworzyli cywilizacje naziemne....
- O tak, Rhommamoolanie niemal wyłącznie naziemną! -wtrącił czym prędzej
Threepio i nie zważając na jęk, który wydobył się zgodnie z piersi trzech kobiet, rozga-
dał się na dobre. -Choć i flota Osarian może być uważana w najlepszym razie za nie-
wiele znaczącą. Chyba że zastosujemy skalę rozwoju techniki lotniczej opracowaną
przez Pantanga, która stawia na równi z niszczycielem gwiezdnym nawet pospolity
śmigacz. Moim zdaniem ta klasyfikacja jest wprost śmieszna.
- Dziękujemy, Threepio. - Leia przerwała mu tonem wskazującym na to, że usły-
szała już nieco więcej niż wystarczającą ilość informacji.
R.A. Salvatore7
- Mimo to dysponują pociskami, którymi mogą razić się wzajemnie z niewielkiej
odległości... - Mara próbowała dokończyć myśl.
- Właśnie! - krzyknął android. - Biorąc pod uwagę bliskość eliptycznych orbit tych
planet...
- Dziękujemy, Threepio - powtórzyła Leia.
-... pozostaną w zasięgu skutecznego ostrzału jeszcze przez jakiś czas - ciągnął an-
droid, nie gubiąc rytmu. - Co najmniej przez kilka miesięcy. Jeśli chodzi o ścisłość, to
za dwa tygodnie odległość między nimi będzie najmniejsza. Tak blisko siebie nie znaj-
dą się przez następnych dziesięć lat.
- Dziękujemy, Threepio! - wykrzyknęły zgodnie Mara i Leia.
- Przez ostatnią dekadę również nie były tak blisko - zdążył dorzucić android, nim
kobiety podjęły przerwaną konwersację.
Mara potrząsnęła głową, próbując przypomnieć sobie, o czym mówiła.
- To dlatego twoja matka chce wkroczyć właśnie teraz.
- Spodziewasz się wojny? - błyski w oczach Jainy nie uszły uwadze jej towarzy-
szek.
- „Mediator" utrzyma ich w ryzach - odparła Leia z nadzieją. Istotnie, nowy okręt
był imponujący: znacznie lepiej uzbrojony i solidniej opancerzony niż wcześniejsze
modele kalamariańskich krążowników gwiezdnych.
Mara spojrzała na ekran i z powątpiewaniem pokręciła głową.
- Trzeba czegoś więcej niż demonstracji siły, żeby zapobiec katastrofie.
- Według wszelkich raportów konflikt, w rzeczy samej, przybiera na sile - włączył
się Threepio. - Zaczęło się od zwykłego sporu o prawa do kopalin, a dziś obie strony
używają retoryki bardziej odpowiedniej na czas religijnych krucjat.
- To przez przywódcę Rhommamoolan - zauważyła Mara. - Nom Anor wykorzy-
stał najbardziej pierwotne instynkty swoich popleczników. To on przeniósł spór z Osa-
rianami na bardziej ogólną płaszczyznę „ucisku i tyranii". Nie wolno go lekceważyć.
- Nie będę wymieniać wszystkich podobnych mu tyranów, z którymi się rozprawi-
łam - odparła Leia, z rezygnacją wzruszając ramionami.
- Dysponuję pełną listą- wypalił Threepio. - Tonkoss Rathba z....
- Dziękujemy, Threepio - przerwała mu Leia złowieszczo uprzejmym tonem.
- Nie ma za co, księżniczko. Na tym polega moja służba. Na czym to ja stanąłem?
Ach, tak. Tonkoss Rathba z....
- Nie teraz, Threepio - ucięła Leia, a po chwili wróciła do przerwanej rozmowy. -
Widziałam już wielu takich.
- Niezupełnie takich - odpowiedziała miękko Mara. Nagła słabość w jej głosie
przypomniała Leii i Jainie, że pod maską brawury i nadmiaru energii kryje się poważna
choroba. Dziwna -i oby rzadko spotykana - dolegliwość zabiła już dziesiątki ludzi.
Najlepsi lekarze Nowej Republiki byli wobec niej bezradni. Spośród tych, którzy cier-
pieli na owe „zaburzenia molekularne", przeżyły jak dotąd tylko dwie osoby. Jedną z
nich była Mara, zaś drugą, umierającą, poddawano teraz na Coruscant intensywnym
badaniom.
- Daluba... - C-3PO postanowił kontynuować wątek - ... no i oczywiście Icknya...
Wektor pierwszy 8
Leia właśnie odwracała się w jego stronę, by grzecznie, lecz stanowczo, wyłączyć
go na dłużej, gdy krzyk Jainy osadził ją w miejscu i kazał znów spojrzeć na centralny
ekran.
- Statki w polu widzenia! - obwieściła Jaina z niedowierzaniem. Na wyświetlaczu
sensora bojowego pojawiły się jasne punkciki.
- Cztery - potwierdziła Mara. W tej samej chwili wyłączyły się brzęczyki alarmo-
we. - To Osarianie - dodała, spoglądając z zaciekawieniem na Leię. - Wiedzą, kim je-
steśmy?
Leia skinęła głową.
- Wiedzą też po co przybywamy.
- W takim razie powinni zostawić nas w spokoju - rozumowała Jaina.
Księżniczka ponownie kiwnęła głową, ale wiedziała swoje: nie przyleciała tu, że-
by rozmawiać z Osarianami - a przynajmniej nie od razu - lecz z ich największym wro-
giem, Nomem Anorem, charyzmatycznym przywódcą religijnym siejącym zamęt na
Rhommamool.
- Powiedz im, żeby się wycofali - poleciła.
- Grzecznie? - spytała Mara z uśmiechem, a w jej oczach zapaliły się niebezpiecz-
ne iskry.
- Wzywam prom Nowej Republiki - z komunikatora dobiegł natarczywy głos. -
Mówi kapitan Grappa z Pierwszej Grupy floty osariańskiej.
Jednym pstryknięciem przełącznika Mara przerzuciła obraz na duży ekran. Leia
westchnęła, widząc zieloną skórę, grzebień biegnący przez środek głowy i ryjek podob-
ny do pyska tapira.
- Cudownie - stwierdziła sarkastycznie.
- Osarianie wynajęli Rodian? - spytała Jaina.
- Nie ma to jak paru najemników, kiedy trzeba zaprowadzić porządek - odparła
drwiąco Leia.
- Wielkie nieba - mruknął C-3PO i nerwowo oddreptał na bok.
- Polecicie z nami na Osa-Prime - nalegał Grappa, z niecierpliwością błyskając
wypukłymi ślepiami.
- Zdaje się, że Osarianie chcą z tobą pogadać jako pierwsi -stwierdziła Mara.
- Boją się, że moje spotkanie z Nomem Anorem umocni jego pozycję wśród
Rhommamoolan i w całym sektorze - domyśliła się Leia. Na temat tych całkiem uza-
sadnionych obaw dyskutowano bez końca jeszcze przed przedsięwzięciem tej misji.
- Wszystko jedno dlaczego tu są, ale zbliżają się dość szybko - rzuciła Mara i po-
dobnie jak Jaina spojrzała na księżniczkę oczekując instrukcji. Wprawdzie „Miecz Ja-
de" był jej statkiem, lecz wyprawie przewodziła Leia.
- Księżniczko? - odezwał się mocno zdenerwowany C-3PO.
Leia przysiadła na fotelu za plecami Mary, intensywnie wpatrując się w ekran,
który Jaina przełączyła z powrotem na normalny widok przestrzeni przed statkiem.
Cztery zbliżające się myśliwce widać było jak na dłoni.
- Trzeba je zgubić - oznajmiła zdecydowanie. Tego polecenia pilotom nie trzeba
było powtarzać dwa razy. Mara nie mogła się już doczekać sprawdzenia potężnych
R.A. Salvatore9
silników i supernowoczesnego układu sterowania swego promu w warunkach bojo-
wych.
Z błyskiem w oczach i szerokim uśmiechem na ustach sięgnęła ku sterom, lecz po
chwili cofnęła dłonie i położyła je na kolanach.
- Słyszałaś, Jaino? - ponagliła.
Dziewczyna rozdziawiła usta ze zdumienia; podobnie jak Leia.
- Naprawdę? - spytała.
Jedyną odpowiedzią Mary była niemal znudzona mina i dyskretne ziewnięcie, jak-
by cały manewr był prostą sztuczką, która nie powinna sprawić Jainie najmniejszego
problemu.
- Tak! - szepnęła Jaina, zaciskając pięści i uśmiechając się od ucha do ucha. Roz-
tarta dłonie i przebiegła palcami po kuli sterującej kompensatorem przyspieszenia. -
Zapnijcie pasy - zarządziła, zmniejszając skuteczność urządzenia do dziewięćdziesięciu
pięciu procent. Robili to często piloci myśliwców, którzy chcieli całym ciałem czuć
manewry statku. Jaina słyszała, że nazywali to „odczytywaniem przyspieszeń". Lubiła
latać w ten sposób, bo tylko wtedy mogła poczuć, jak błyskawiczne zwroty i zawrotne
przyspieszenia wgniatają ją w fotel.
- Tylko bez przesady - pouczyła ją zaniepokojona matka.
Leia wiedziała jednak, że jej dziecię jest w swoim żywiole i postara się wykorzy-
stać wszystkie możliwości promu. Poczuła silny przechył w chwili, gdy Jaina pociągnę-
ła stery w prawo, omijając zbliżające się od czoła myśliwce.
- Jeśli spróbujecie uciekać, zestrzelimy was! - odezwał się chrapliwie Grappa.
- Łowcy Głów Z-95 - mruknęła Mara drwiąco, przyglądając się, przestarzałym
maszynom. Wyłączyła komunikator i odwróciła się ku Leii. - Nie zestrzelą, bo nie do-
gonią- wyjaśniła. -Daj ognia - rzuciła w kierunku Jainy, wskazując na dźwignię akcele-
ratora, pewna, że nagły skok naprzód pozwoli „Mieczowi Jade" przemknąć tuż przed
nosami oszołomionych Rodian i ich przedpotopowych myśliwców.
W tym momencie na ekranie pojawiły się kolejne dwa punkciki. Pędziły od strony
cienia planety Rhommamool i ustawiały się na kursie równoległym do trasy promu.
- Maro... - odezwała się niespokojnie Leia. Właścicielka statku położyła ręce na
sterach, ale tylko na chwilę. Spojrzawszy Jainie prosto w oczy, przyzwalająco kiwnęła
głową.
Leia pochyliła się w fotelu tak daleko, jak pozwalały jej pasy, kiedy Jaina dała całą
wstecz, jednocześnie szarpiąc sterem w prawo. Za plecami kobiet rozległ się łomot
upadającego metalu. C-3PO grzmotnął w ścianę - domyśliła się Leia.
Kiedy „Miecz Jade" zatrzymał się gwałtownie, przechylając się dziobem na ster-
burtę, Jaina z całych sił pchnęła manetkę akceleratora i gwałtownie operując silnikami
manewrowymi to w lewo, to w prawo, wykonała dziki zwrot, po czym ustawiła wresz-
cie maszynę rufą do dotychczasowego kierunku podróży. Przed dziobem promu prze-
mknęła błyskawica laserowego strzału.
- W porządku. Pierwszych czterech mamy teraz na ogonie - obwieściła spokojnie
Mara. „Miecz Jade" zatrząsł się, trafiony w tylną część kadłuba, ale osłony z łatwością
zniosły ostrzał.
Wektor pierwszy 10
- Spróbuj... - zaczęła Mara, ale słowa - podobnie jak posiłek - stanęły jej w gardle,
kiedy Jaina położyła statek w dwa szybkie obroty przez prawą burtę.
- Zginiemy! - Okrzyk Threepia dobiegł z tyłu, spod drzwi. Leia zdołała jakoś od-
wrócić głowę, w samą porę, by dostrzec, jak android obija się o metalową oścież i z
żałosnym piskiem odlatuje w głąb korytarza. Jaina znowu szarpnęła sterem, zamiatając
rufą statku w bok.
Para Łowców Głów przemknęła przed iluminatorem. Myśliwce były widoczne
tylko przez ułamek sekundy, bowiem Jaina ponownie zmieniła kurs, dając pełną moc
do jednego z silników. Leia opadła na fotel, wtłoczona w oparcie nagłym przyspiesze-
niem. Bardzo chciała powiedzieć coś córce - dodać jej odwagi lub udzielić rady - ale
słowa uwięzły jej w krtani, i to nie za sprawą przeciążenia.
Spojrzała na Jainę, na jej brązowe oczy, zaciśnięte w determinacji szczęki i wyraz
pełnego skupienia malujący się na twarzy. Teraz była już pewna: jej córka była dorosłą
kobietą, a do tego obdarzoną w dwójnasób twardym charakterem, odziedziczonym i po
ojcu, i po matce.
Mara obejrzała się przez prawe ramię, wpatrując się w jakiś punkt leżący między
Jainą a Leią. Obie znały ją wystarczająco długo, by zrozumieć, że dwa z pierwotnej
czwórki myśliwców powtórzyły manewr promu i teraz zbliżały się szybko, bluzgając
ogniem z laserowych działek.
- Trzymajcie się - ostrzegła spokojnie Jaina, po czym pociągnęła ster ku sobie,
unosząc dziób „Miecza Jade", a następnie pchnęła go energicznie. Statek wykonał od-
wróconą pętlę.
- Jesteśmy zgubieni! - jęknął z korytarza C-3PO. Z sufitu korytarza - pomyślała
Leia.
Jaina przerwała pętlę w połowie, wychodząc z niej gwałtowną beczką autorotacyj-
ną, nagłym zwrotem i jeszcze jedną, klasyczną beczką. Tym sposobem powróciła na
pierwotny kurs i miała grupę pościgową za rufą. Teraz dopiero dała pełną moc w obu
silnikach jonowych, by przedrzeć się przez prześwit między pozostałymi dwoma my-
śliwcami, które zbliżały się od strony planet.
Obie maszyny odskoczyły na boki, a po chwili powróciły na kurs. Wprawdzie
droga ucieczki była teraz szersza, ale myśliwce zyskały dogodniejszy kąt ostrzału i
mogły szybciej zawrócić za umykającym między nimi promem.
- Nieźli są - rzuciła ostrzegawczo Mara i urwała, podobnie jak wcześniej Leia,
bowiem Jaina, zacisnąwszy zęby, aby lepiej znieść przeciążenie, znowu dała gwałtow-
nie całą wstecz.
- Księżniczko... - błagalny jęk z korytarza urwał się w połowie, zagłuszony przez
donośny huk padających blach.
- Wchodzi! - krzyknęła Mara, zauważając myśliwiec przystępujący do ataku z le-
wej burty.
Jaina nie widziała przeciwnika i nie słyszała ostrzeżenia. Zamknęła się w sobie,
czując przepływającą Moc. Dzięki niej rejestrowała ruchy nieprzyjaciół i reagowała na
nie instynktownie, przewidując dalsze posunięcia o trzy ruchy naprzód. Zanim Mara
zdążyła coś dodać, Jaina odpaliła dziobowe silniki manewrowe, unosząc nos promu, a
R.A. Salvatore11
następnie pchnęła akcelerator i skierowała „Miecz Jade" w prawo, kursem kolizyjnym
wprost na drugiego Łowcę Głów.
Sprowokowany Rodianin przyspieszył. Kontrolki systemu obronnego promu roz-
jarzyły się, ostrzegając o zablokowaniu celowników nadlatującego myśliwca na celu.
- Jaino! - krzyknęła Leia.
- Namierzył nas! - dodała Mara.
Znajdująca się bliżej maszyna, atakująca od lewej burty, przemknęła tuż pod brzu-
chem statku. W tym momencie Jaina uruchomiła repulsory. „Miecz Jade" podskoczył w
górę, zaś odepchnięty polem grawitacyjnym Łowca Głów runął w dół niekontrolowa-
nym korkociągiem.
Nadlatujący z prawej Rodianin wystrzelił pocisk rozbijający, jednak i rakieta, i
myśliwiec, przemknęły tuż pod gwałtownie uniesionym promem.
Zanim trzy kobiety zdążyły odetchnąć, w polu widzenia pojawił się kolejny statek.
Tym razem był to X-skrzydłowiec, a ściślej - najnowsza wersja tego myśliwca, ozna-
czona kodem XJ. Z działek na końcach jego skrzydeł wystrzeliły smugi laserowych
wiązek. Ich celem nie był jednak „Miecz Jade", ale nieprzyjacielska maszyna, która
właśnie pod nim przemknęła.
- Kto to? - spytała Leia. Jaina, równie zaciekawiona, wykonała statkiem ostry
zwrot.
Łowca Głów zanurkował, kładąc się na lewe skrzydło, ale znacznie nowocześniej-
szy myśliwiec typu X bez trudu trzymał się na jego ogonie, raz za razem trafiając go
laserowymi salwami. Po chwili tarcze w maszynie Rodianina odmówiły posłuszeństwa,
a sekundę później statek rozpadł się na milion kawałków.
- To Jedi - stwierdziły równocześnie Mara i Jaina. Kiedy Leia zdołała uporządko-
wać myśli i skupić się na Mocy, przyznała im rację.
- Prędko, do „Mediatora" - poleciła. Jaina posłusznie wykonała jeszcze jeden na-
wrót.
- Nie wiedziałam, że któryś z Jedi działa w tym sektorze -zdziwiła się Leia, ale w
odpowiedzi Mara jedynie wzruszyła ramionami.
- Załatwił jeszcze jednego - zameldowała Jaina, obserwując świetlne punkty na
ekranie. - Dwa pozostałe wycofują się.
- Nie chcą zadzierać z rycerzem Jedi w bojowym nastroju -skomentowała Mara.
- Może jednak Rodianie są mądrzejsi niż sądziłam -dorzuciła drwiąco Leia. - Prze-
staw na sto procent - rozkazała, rozpinając klamry pasów i niepewnie stając na nogi.
Jaina niechętnie przywróciła pełną kompensację przyspieszenia.
- Ściga nas już tylko jeden - rzuciła za zmierzającą do drzwi Leią.
- X-skrzydłowiec - dodała spokojnie Mara. Księżniczka skinęła głową.
Znalazła Threepia w korytarzu prowadzącym na mostek. Android stał na głowie,
oparty o ścianę, z brodą przyciśniętą do piersi i nogami sterczącymi bezradnie w powie-
trzu.
- Musisz się nauczyć utrzymywać równowagę - upomniała go Leia, pomagając mu
wrócić do normalnej pozycji. Spojrzała w przeciwległy kraniec korytarza, gdzie pozo-
Wektor pierwszy 12
stawiła Bolpuhra. Noghri stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym widziała go
ostatnio.
Wcale jej to nie zdziwiło.
Prom prowadzony pewną ręką Jainy zmierzał szybkim, ale spokojnym lotem ku
„Mediatorowi". Dziewczyna regularnie sprawdzała, czy nikt nie ściga „Miecza Jade".
Wkrótce stało się jasne, że Rodianie, dysponujący przestarzałym sprzętem, nie mieli
zamiaru walczyć.
Kiedy Leia powróciła na mostek, Jaina w pełni panowała nad ruchami statku, zaś
Mara z zamkniętymi oczami odpoczywała w fotelu i nie odpowiadała na pytania
dziewczyny o procedurę lądowania.
- Poprowadzą cię - uspokoiła ją Leia. Jakby na potwierdzenie tych słów głośnik
komunikatora zatrzeszczał, a potem rozległ się głos oficera z pokładu „Mediatora",
podający wektor podejścia.
Jaina z łatwością wprowadziła statek do hangaru. Po tym, co zobaczyła podczas
pościgu „Łowców Głów" Leia nie była specjalnie zdziwiona, że jej córka bez trudu
ląduje tak dużą jednostką
Wstrząs, który towarzyszył wyłączeniu repulsorów osiadającej na płycie startowej
maszyny, przerwał drzemkę Mary. Otworzyła oczy i natychmiast zerwała się na nogi.
Niewiele brakowało, a upadłaby zemdlona na pokład, gdyby Leia i Jaina nie podtrzy-
mały jej w porę.
Mara odzyskała równowagę i odetchnęła głęboko.
- Może następnym razem ustawisz kompensator na dziewięćdziesiąt siedem, a nie
dziewięćdziesiąt pięć procent - zażartowała, uśmiechając się z wysiłkiem.
Jaina zaśmiała się, lecz wyraz głębokiej troski nie zniknął z twarzy Leii.
- Dobrze się czujesz? - spytała.
Mara spojrzała jej prosto w oczy.
- Może poszukamy jakiegoś miejsca, gdzie będziesz mogła odpocząć? - dorzuciła.
- Gdzie wszyscy będziemy mogli odpocząć - poprawiła Mara z naciskiem. Ton jej
głosu kazał Leii ustąpić i ostrzegł ją, że wkracza w prywatne sprawy bratowej, do któ-
rych nie mogli się mieszać ani przyjaciele, ani nawet mąż. Mara uważała, że samotnie
musi zmagać się z chorobą, która zmieniła jej pogląd na życie, przeszłość, teraźniej-
szość, przyszłość i... śmierć.
Leia wytrzymała jej wzrok. Po chwili dała jednak za wygraną: Mara nie potrzebo-
wała czułości. Chciała żyć, i to tak, by choroba nie zdominowała jej egzystencji. Chcia-
ła żyć jak dawniej, traktując tajemniczą dolegliwość jak drobną niedogodność; nic wię-
cej.
Oczywiście Leia doskonale wiedziała, że choroba jest czymś więcej - cierpieniem,
nad którym można było zapanować tylko dzięki wielogodzinnym ćwiczeniom i niewia-
rygodnie wielkiej Mocy, ale pozostawiła ten problem Marze.
- Mam nadzieję, że jutro spotkam się z Nomem Anorem - powiedziała, wraz z to-
warzyszkami stając u włazu. Tuż za nimi zeszli na pokład C-3PO i Bolpuhr. U podsta-
wy rampy czekał na gości oddział Gwardii Honorowej Nowej Republiki oraz dowódca
okrętu, komandor Ackdool, Kalamarianin o wielkich, przenikliwych oczach, rybiej
R.A. Salvatore13
twarzy i łososiowej skórze. - Z raportów wnioskuję, że lepiej będzie odpocząć przed tą
rozmową.
- I dobrze wnioskujesz - zgodziła się Mara.
- Zdaje się, że najpierw czeka mnie spotkanie z naszym wybawcą - dodała po
chwili Leia, obserwując lądujący za „Mieczem Jade" myśliwiec typu X.
- Wurth Skidder - stwierdziła Jaina, rozpoznając oznaczenia pod kabiną maszyny.
- Dlaczego jakoś nie jestem zaskoczona? - mruknęła Leia wzdychając ciężko.
Ackdool zbliżył się do przybyszy i rozpoczął formalne powitanie dostojnych go-
ści, ale reakcja księżniczki osadziła go w miejscu. Wielu gwardzistów z .Mediatora"
uniosło w zdziwieniu brwi, słysząc jej ostre słowa.
- Po co pan go wysłał? - rzuciła Leia, ruchem głowy wskazując X-skrzydłowca.
Komandor Ackdool usiłował odpowiedzieć, ale przerwano mu w pół słowa.
- Gdybyśmy potrzebowali pomocy, poprosilibyśmy o nią.
- Naturalnie, księżniczko Leio - odparł Ackdool kłaniając się potulnie.
- Więc dlaczego pan to zrobił?
- A dlaczego zakłada pani, że Wurth Skidder wykonywał mój rozkaz? - Komandor
Ackdool wreszcie zdobył się na odwagę. -Dlaczego zakłada pani, że on w ogóle słucha
moich rozkazów?
- Jeśli Rodianie mieli szczęście, to ich grzebieniaste łby spadają teraz na spado-
chronach na Osarian - zawołał radośnie Wurth Skidder. Butny młodzik zbliżał się szyb-
kim krokiem, zdejmując jednocześnie hełm i przygładzając szopę jasnych włosów.
Leia wyszła mu naprzeciw. Młody Jedi musiał się gwałtownie zatrzymać.
- Wurth Skidder - warknęła.
- Księżniczko - powitał ją mężczyzna kłaniając się lekko. - Niezła zabawa?
- Jeszcze jaka! - odparł Jedi uśmiechając się szeroko i pociągając nosem. Był
wiecznie zakatarzony, a jego fryzura zwykle wyglądała tak, jakby przed chwilą przeżył
burzę piaskową na Tatooine. - Oczywiście dla mnie, nie dla Rodian.
- A jaka była cena tej zabawy? - spytała Leia.
Uśmiech znikł z twarzy Wurtha Skiddera, który badawczo spojrzał na księżniczkę,
najwyraźniej nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
- Cena - powtórzyła. - Ile kosztowała nas twoja beztroska wyprawa?
- Parę torped protonowych - odpowiedział Wurth wzruszając ramionami. - I trochę
paliwa.
- A także rok wysiłków dyplomatycznych, które miały ułagodzić Osarian - rzuciła
zjadliwie Leia.
- Przecież to oni zaczęli strzelać - zaprotestował Wurth.
- Nie rozumiesz, że twoja głupota najprawdopodobniej doprowadziła do eskalacji i
tak trudnego do rozwiązania konfliktu? -nikt z obecnych nie słyszał dotąd, by Leia
przemawiała do kogoś tak lodowatym tonem. Jak zwykle nadopiekuńczy Bolpuhr,
obawiając się kłopotów, bezszelestnie przysunął się bliżej, stając tuż za lewym ramie-
niem księżniczki, by mieć Jedi w zasięgu ciosu.
- Atakowali was - ripostował Wurth Skidder. - I to w sześciu!
Wektor pierwszy 14
- Próbowali sprowadzić nas na planetę - odparła szorstko. -Nie nazwałabym tego
niespodziewanym posunięciem, biorąc pod uwagę zadanie, jakie mam tu do wykonania.
Zamierzaliśmy uniknąć kontaktu. Uniknąć! Znasz takie słowo?
Wurth Skidder nie odpowiedział.
- Uniknąć kontaktu i w ten sposób nie wzbudzać jeszcze większej niechęci - cią-
gnęła. - I gdybyśmy już to zrobili, nie żądalibyśmy od Shunty Osarian Dharrga żadnych
wyjaśnień, udając, że nic się nie stało. -Ale....
- A to, że nie wspomnielibyśmy o tym pożałowania godnym incydencie, dałoby mi
pewien kapitał wdzięczności, którego potrzebuję, by osiągnąć kompromis między Osa-
rianami a Rhommamoolanami - kontynuowała Leia, z każdym słowem coraz bardziej
wściekła. - Nic z tego, prawda? No, ale przynajmniej Wurth Skidder może domalować
jeszcze jedną czaszkę na burcie swojego X-skrzydłowca, a problem spada na moją gło-
wę!
- Strzelili pierwsi - powtórzył Wurth Skidder, kiedy stało się oczywiste, że Leia
skończyła mówić.
- I szkoda, że nie ostatni - odcięła się księżniczka. - Jeśli Shunta Osarian Dharrg
zażąda odszkodowania, zgodzimy się i grzecznie przeprosimy, a po pieniądze zgłosimy
się do Wurtha Skiddera.
Słysząc to Jedi skrzyżował ręce na piersiach, a wtedy Leia dobiła go jednym cel-
nym zdaniem. - Mój brat tego dopilnuje.
Wurth Skidder ukłonił się raz jeszcze, popatrzył jej w oczy, obrzucił spojrzeniem
pozostałych, po czym okręcił się na pięcie i czmychnął.
- Najmocniej przepraszam, księżniczko Leio - odezwał się Ackdool - ale dopraw-
dy nie mam władzy nad Jedi Skidderem. Kiedy przybył do nas dwa tygodnie temu,
uznałem to za błogosławieństwo. Jego umiejętności z pewnością przydałyby się w wal-
ce z terrorystami gotowymi zaatakować „Mediatora", a słyszeliśmy, że takich tu nie
brakuje.
- W rzeczy samej, pański okręt znajduje się w zasięgu rażenia naziemnych wy-
rzutni rakietowych - wtrącił C-3PO, ale nie kontynuował wątku, dostrzegłszy wokół
wrogie spojrzenia.
- Nie wiedziałem, że Jedi Skidder okaże się być tak.... - Ackdool zaciął się, szuka-
jąc odpowiedniego słowa - ... niesforny.
- Chciał pan powiedzieć „uparty" - poprawiła Leia. Kiedy opuszczali pokład star-
towy, Leia zdobyła się na lekki uśmiech, słysząc cichy komentarz Mary, skierowany do
Jainy. - Nom Anor będzie miał trudnego przeciwnika.
C-9PO, android protokolarny, którego blachy - niegdyś miedziane w odcieniu -
pokryły się warstwą czerwonego pyłu, niesionego przez nigdy nie ustające rhommamo-
olskie wiatry, umykał zaułkiem w kierunku głównej alei Redhaven, z niepokojem śle-
dząc narastające za jego plecami zamierzenia. Fanatyczni zwolennicy Noma Anora,
nazywający siebie Czerwonymi Rycerzami Życia, znowu wyruszyli na ulice, by zapo-
lować na śmigacze. Dosiadali tutakanów - ośmionogich jaszczurek o potężnych kłach,
które rosły w górę tuż obok oczu i zaginały się do wewnątrz niczym masywne, białe
brwi.
R.A. Salvatore15
- Używaj zwierząt, darów Życia - wrzasnął jeden z Czerwonych Rycerzy nad
uchem biednego, pomarszczonego Dressellianina, którego wyciągnięto z kabiny śmiga-
cza i kilkoma ciosami zrzucono na ziemię.
- Oszustwo! - zakrzyknęło chórem kilku Rycerzy. - Naśladowca Życia! - dorzucili,
po czym jęli okładać pojazd pałkami z metalowych rur. Rozbili owiewkę, wgnietli bur-
ty, zmiażdżyli stery i tablicę rozdzielczą, a nawet udało im się oderwać jeden z silni-
ków.
Zamieniwszy śmigacz w bezużyteczny wrak, zadowoleni z siebie, postawili na
nogi Dressellianina i nie szczędząc mu szturchańców pouczyli, by dosiadał zwierząt, a
nie maszyn, a jeszcze lepiej - chodził piechotą, na nogach, które podarowała mu natura.
Kiedy skończyli, raz jeszcze rzucili ofiarę na ziemię i ruszyli dalej -jedni na grzbietach
tutakanów, inni zaś biegiem.
Śmigacz wciąż jeszcze unosił się w powietrzu, choć pozostało mu tylko kilka
sprawnych repulsorów. Bardziej przypominając bryłę złomu niż pojazd, przechylał się
z powodu nierównomiernego rozłożenia masy i spadku mocy jednostki napędowej.
- O, rety - pisnął android protokolarny, kryjąc się przed ciągnącym opodal tłumem.
Nagle rozległ się cichy brzęk. Metalowy pręt zastukał delikatnie w czerep robota.
C-9PO odwrócił się z wolna i zauważył nad sobą charakterystyczną, czarną pelerynę i
farbowane na czerwono szaty. Z piskiem poderwał się z ziemi i próbował uciec, ale
silny cios pałką w nogę sprawił, że runął twarzą w rdzawy piach. Kiedy uniósł głowę
podpierając się rękami, dwaj Czerwoni Rycerze z łatwością chwycili go pod ramiona.
- Mamy Ninepia! - krzyknął jeden z napastników w kierunku jeźdźców. Odpowie-
dział mu gwar uradowanych głosów.
Android był zgubiony. Wiedział, dokąd go zabiorą: na Plac Nadziei Odkupienia.
Cieszył się tylko, że nie zaprogramowano mu możliwości odczuwania bólu.
- To była czysta głupota - stwierdziła Leia nieustępliwie.
- Wurth sądził, że nam pomaga - przypomniała Jaina, ale ten argument nie prze-
mówił do jej matki.
- Przede wszystkim szukał dreszczyku emocji - poprawiła córkę.
- Takie wybryki uprawdopodobnią oszczerstwa, które Nom Anor rzuca pod adre-
sem Jedi - dorzuciła Mara. - Nawet i na Osarian nie brakuje jego popleczników -
stwierdziła, patrząc na leżący na stole plik ulotek, które przekazał im komandor Ack-
dool. Wszystkie zawierały ujętą w barwne słowa propagandę, skierowaną przeciwko
Nowej Republice, rycerzom Jedi oraz wszelkim osiągnięciom techniki. W jakiś nie-
zwykły sposób zarzuty pod ich adresem łączono z kulturową chorobą, toczącą rzekomo
społeczeństwo planety Osarian.
- Dlaczego Nom Anor tak bardzo nie cierpi Jedi? - spytała Jaina. - Co możemy
mieć wspólnego z konfliktem między Osarianami a Rhommamoolanami? Nawet nie
słyszałam o ich planetach, dopóki nie wspomniałaś, że tu lecimy.
- Ta walka nie dotyczy Jedi - odparła Leia. - No, przynajmniej nie dotyczyła, za-
nim Wurth Skidder nie zaczął swoich popisów.
Wektor pierwszy 16
- Nom Anor nienawidzi Nowej Republiki - dopowiedziała Mara. - Podobnie jak
rycerzy Jedi, których uważa za jej symbol.
- A czy jest coś, czego Nom Anor nie nienawidzi? - rzuciła szyderczo Leia.
- Nie lekceważ go - ostrzegła po raz kolejny Mara. - Jego religijne nawoływania,
by porzucać nowoczesne technologie i maszyny, szukanie prawdy w surowej przyro-
dzie i żywej sile wszechświata oraz zarzucić obyczaj łączenia się planet w sztuczne
konfederacje trafiają do wielu serc. Szczególnie skutecznie przemawiają do tych, którzy
padli kiedyś ofiarą międzyplanetarnych aliansów - na przykład do rhommamoolskich
górników.
Leia nie zaprzeczyła. Przed podróżą i w jej trakcie spędziła wiele godzin, czytając
historię tych dwóch planet. Dobrze wiedziała, że sytuacja na Rhommamool była bar-
dziej złożona niż mogłoby się wydawać. Wprawdzie wielu górników przybyło na ten
niegościnny, czerwony glob dobrowolnie, lecz istniała też spora grupa potomków pier-
wotnych „kolonistów" - przymusowych imigrantów, skazanych za wyjątkowo ciężkie
przestępstwa na pracę w tutejszych kopalniach.
Pewne było tylko jedno: Rhommamool idealnie nadawał się na poligon doświad-
czalny dla takich fanatyków jak Nom Anor. Nie żyło się tam łatwo - nawet woda bywa-
ła towarem luksusowym -podczas gdy zamożni Osarianie opływali w dostatki, wylegu-
jąc się na plażach u brzegów krystalicznie czystych jezior.
- Nadal nie rozumiem, co mają do tego Jedi - stwierdziła Jaina.
- Nom Anor występował przeciwko nim na długo przed przybyciem na Rhomma-
mool - wyjaśniła Mara - ale dopiero tutaj jego nienawiść trafiła na podatny grunt.
- Odkąd Jedi rozproszyli się po całej galaktyce i działają na własną rękę, nie bra-
kuje mu argumentów - dodała ponuro Leia. - Cieszę się, że mój brat myśli o wskrzesze-
niu Rady.
Mara w milczeniu skinęła głową, ale Jaina nie wyglądała na przekonaną. - Jacen
nie uważa, że to najlepszy pomysł - przypomniała.
Leia wzruszyła ramionami. Jej starszy syn, brat-bliźniak Jainy, rzeczywiście miał
poważne wątpliwości co do przyszłej roli rycerzy Jedi.
- Jeśli nie potrafimy zaprowadzić porządku w galaktyce, a zwłaszcza na odizolo-
wanych światach, takich jak Osarian i Rhommamool, to nie jesteśmy lepsi od Imperium
- zauważyła Mara.
- A właśnie, że jesteśmy - zaoponowała Leia.
- Nie w oczach Noma Anora - mruknęła Jaina.
Mara postanowiła powtórzyć przestrogi, których nie żałowała ostatnio Leii.
- To najdziwniejszy człowiek, jakiego spotkałam - oznajmiła. Biorąc pod uwagę
jej dawne kontakty z osobnikami pokroju Jabby czy Talona Karrde'a, było to zaskaku-
jące stwierdzenie. - Próbowałam wybadać go Mocą, ale poczułam... - urwała, zastana-
wiając się, jak właściwie opisać swoje doznania. - Poczułam pustkę - dokończyła - tak,
jakby Moc nie miała z nim nic wspólnego.
Leia i Jaina spojrzały na nią z zaciekawieniem.
- Nie - poprawiła się. - Raczej tak, jakby on nie miał nic wspólnego z Mocą.
R.A. Salvatore17
Całkowicie oderwany od rzeczywistości ideolog - pomyślała Leia i wyraziła gło-
śno swoje odczucia jednym sarkastycznym słowem - Cudownie.
Stał na podium, otoczony przez fanatycznie oddanych Czerwonych Rycerzy. Przed
nim dziesięć tysięcy Rhommamoolan wypełniało wszystkie zakamarki największego
placu w Redhaven. Kiedyś był to teren głównego portu kosmicznego planety, jednak
już na początku powstania zrównano z ziemią wszelkie stojące tu konstrukcje. Ostatnio,
kiedy na czele rewolucji stanął Nom Anor, spustoszone lądowiska nazwano Placem
Nadziei Odkupienia.
To tu obywatele Rhommamoolu zrzucali władzę Osarian i deklarowali niepodle-
głość.
To tu zwolennicy Noma Anora wyrzekali się Nowej Republiki.
To tu wyznawcy jego sprawy wiecowali przeciwko rycerzom Jedi.
Tutaj też fanatycy odprawiali obrzędy ku czci „prostszych czasów", polegające na
niszczeniu zdobyczy techniki. Marzył im się powrót do korzeni, kiedy to siła nóg, a nie
grubość portfela, decydowała o tym, jak daleko można podróżować, a o prawie do da-
rów natury rozstrzygały silne i zręczne ręce, a nie zasobność kiesy.
Nom Anor rozkoszował się pochlebstwami tłumu i jego fanatycznym, niemal sa-
mobójczym oddaniem. Nie dbał wcale o Rhommamool, jego mieszkańców i idiotyczną
tęsknotę za prostszymi czasami, ale uwielbiał chaos, jaki wywoływały w galaktyce jego
słowa i czyny jego poddanych. Cieszyła go narastająca w ludziach niechęć do Nowej
Republiki i przybierający na sile gniew skierowany przeciwko rycerzom Jedi, owym
„nadistotom galaktyki".
Czyjego przełożeni nie byliby zachwyceni?
Nom Anor odrzucił z ramienia błyszczącą, czarną pelerynę i wzniósł w górę pięść,
wywołując entuzjastyczne krzyki zebranych. Pośrodku placu, gdzie niegdyś stał pawi-
lon zarządcy portu, znajdował się potężny wykop o średnicy trzydziestu i głębokości
dziesięciu metrów. Dochodziły zeń stłumione piski i gwizdy, a także błagania o litość i
żałośnie uprzejme protesty - głosy robotów schwytanych przez Rhommamoolan.
Zewsząd rozległy się okrzyki aprobaty, kiedy dwóch Czerwonych Rycerzy wy-
chynęło z pobliskiej alejki ciągnąc po ziemi androida protokolarnego typu 9PO. Sta-
nąwszy nad krawędzią dołu chwycili go za ręce i nogi, po czym odliczyli do trzech i
rzucili na stos metalowych ciał: robotów astromechanicznych, poszukiwaczy minera-
łów, czyścicieli ulic, a nawet osobistych lokajów bogatszych mieszkańców Redhaven.
Gdy głosy tłumu wreszcie umilkły, Nom Anor otworzył dłoń, w której trzymał
niewielki kamień. Po chwili znowu zacisnął pięść, z niewiarygodną siłą miażdżąc skal-
ny okruch. Pył i odłamki wysypały się na boki.
Był to sygnał rozpoczęcia obrzędu.
Tłum ruszył naprzód. Ludzie podnosili co większe kamienie i spore kawałki gruzu
ze zrujnowanego pawilonu. Kiedy dotarli do wykopu, jęli rzucać je w kierunku sterty
automatów.
Wektor pierwszy 18
Kamienowanie zajęło im całe popołudnie. Kiedy czerwona kula słońca rozpłynęła
siew karmazynowa linię biegnącą wzdłuż horyzontu, dziesiątki maszyn były już tylko
kupą złomu i coraz słabiej iskrzących przewodów.
Nom Anor stał w milczeniu, pełen godności. Przyglądał się ponuro, jak zwolenni-
cy składają mu wielką ofiarę, publicznie niszcząc znienawidzone roboty.
R.A. Salvatore19
R O Z D Z I A Ł
2
SPOJRZENIE PRZEZ GALAKTYKĘ
Danni Quee wyjrzała przez okno zachodniej wieży stacji ExGal-4, samotnej pla-
cówki wzniesionej na planecie Belkadan, w sektorze Dalonbian, leżącym w Zewnętrz-
nych Odległych Rubieżach. Często tu przychodziła o tej porze - późnym popołudniem -
żeby podziwiać zachód słońca, które przeświecało przez korony trzydziestometrowych
drzew dalloralla. Ostatnio, nie wiedzieć czemu, widowiska te były jeszcze bardziej
spektakularne - do znanych już Danni słonecznych różów i szkarłatów dołączyły prze-
błyski oranżu i zieleni.
Spędziła na Belkadanie już trzy sezony. Należała do pierwszej załogi ExGal-4, a
jej związek z wiecznie nie dofinansowanym Stowarzyszeniem ExGal trwał już od sze-
ściu lat. Wstąpiła do niego jako piętnastolatka. Jej ojczysta planeta, jeden ze Światów
Środka, była dramatycznie przeludniona. Nawet podróżując na sąsiednie globy z natury
niezależna Danni nie potrafiła wyzbyć się uczucia, że dusi się w nieprzebranych ma-
sach ludzi. Nie popierała władz - ani imperialnych, ani republikańskich - bowiem nie
znosiła biurokracji. Prawdę mówiąc, uważała „zaprowadzanie porządku w galaktyce"
za wyjątkowo szkodliwy proces, który pozbawiał ludzi szans na przeżycie przygody i
miażdżył lokalne kultury prasą ujednoliconej cywilizacji. Dlatego właśnie tak bardzo
pociągało ją marzenie o odkryciu istot żyjących poza granicami galaktyki.
Przynajmniej kiedyś tak było.
Teraz, stojąc na wieży i wpatrując się w monotonny krajobraz - wysmukłe pnie,
zwarte, zielone sklepienie - młoda kobieta kolejny raz zastanawiała się, czy wybrała
właściwą ścieżkę życia. Mając dwadzieścia jeden lat, należała do najmłodszych człon-
ków załogi ExGal-4, a przy tym była jedną z zaledwie czterech kobiet rezydujących w
stacji. Uważano ją za bardzo atrakcyjną: była drobnej budowy, miała długie, kręcone,
jasne włosy i zielone oczy, w których malowała się wielka ciekawość świata. Ostatnio
więcej czasu poświęcała na opędzanie się od kilku młodych adoratorów niż na obser-
wację przestrzeni za Odległymi Rubieżami galaktyki.
Prawdę mówiąc, Danni nie winiła ich za to. Wszyscy przybywali tu pełni nadziei i
żądzy przygody, niczym prawdziwi pionierzy. W szybkim tempie wznieśli bazę, a ra-
Wektor pierwszy 20
czej otoczony murem fort, który miał ich chronić przed dzikimi mieszkańcami Belka-
danu. Wkrótce rozstawili sprzęt do nasłuchu i obserwacji: ogromne talerze anten i tele-
skopy, także orbitalne. Pierwszy rok był czasem nadziei, ciężkiej pracy i niebezpie-
czeństw - dwaj członkowie pierwotnej załogi zostali ciężko poturbowani przez kuguara
czerwono-grzebieniastego, który wspiął się na pobliskie drzewo i przeskoczył przez
mur.
Mimo wszystko prace posuwały się naprzód. Dla bezpieczeństwa stacji wycięto
każde drzewo w promieniu trzydziestu metrów.
Teraz pracownicy bazy nie mieli nic do roboty. ExGal-4 uczyniono bezpieczną i
samowystarczalną. Głęboko pod nią znajdowały się źródła wody pitnej, a na jej terenie
uprawiano wszelkie potrzebne rośliny. Była sprawnie funkcjonującą, spokojną placów-
ką naukową.
Danni tęskniła za dawnymi czasami.
Miała już dość nawet widoku twarzy współpracowników, choć połowa z nich nie
należała do pierwotnego składu. Stopniowo napływali nowi - bądź to z innych stacji,
bądź też z bazy głównej niezależnego stowarzyszenia ExGal.
Dolna krawędź słońca znikła już za odległym horyzontem, który niemal na całej
długości rozświetlały pomarańczowe i zielonkawe błyski. Gdzieś daleko, w dżungli,
rozległ się niski, przeciągły ryk kuguara, zwiastujący rychłe nadejście zmroku.
Danni próbowała marzyć, ale biorąc pod uwagą nudą nie kończącego się czekania
na sygnał, który być może nigdy nie miał nadejść, i nieustannego gapienia się w mię-
dzygalaktyczną otchłań - nie bardzo już wiedziała o czym.
Yomin Carr stojąc przy oknie centralnego budynku stacji obserwował każdy ruch
dziewczyny. Był nowicjuszem; niedawno dołączył do załogi. Nie potrzebował jednak
wiele czasu, by zrozumieć, jak wielu pracowników bazy podziwiało Danni Quee, i że
niejeden mężczyzna pragnął zdobyć jej względy.
Nie rozumiał tych sentymentów. Uważał Danni - podobnie jak wszystkich ludzi -
za stworzenie dość odrażające. Choć jego rasa, Yuuzhan Vong, należała do humano-
idalnych (jej przedstawiciele byli średnio o kilkanaście centymetrów wyżsi, sporo ciężsi
i znacznie mniej owłosieni od ludzi), podobieństwa dotyczyły jedynie budowy ciała.
Wprawdzie Yomin Carr musiał przyznać, że fizycznie Danni mogła uchodzić za istotę
w miarę atrakcyjną -a nie było to takie oczywiste, biorąc pod uwagę brak na jej ciele
blizn i tatuaży świadczących o dążeniu do doskonałości - różniły ich jednak zasady
postępowania i postawy, a to różnice dogmatyczne, dotyczące jej zachowania, czyniło
myśl o ewentualnym związku z nią wręcz niesmaczną. Był Yuuzhaninem, nie człowie-
kiem, a ściślej - Yuuzhaninem-wojownikiem. Na jakąż ironię zakrawał fakt, iż ci żało-
sni ludzie uważali go za jednego ze swoich!
Mimo uczucia niechęci często obserwował Danni, bowiem była niekwestionowa-
nym liderem tej demokratycznej zbieraniny. Mówiono, że to właśnie ona zabiła kugu-
ara, który w pierwszym roku istnienia bazy wdarł się na jej teren, a kilka miesięcy
wcześniej osobiście poleciała na orbitę starym, rozklekotanym wahadłowcem typu
R.A. Salvatore21
Spacecaster, by naprawić teleskop orbitalny. Naturalnie sama też opracowała plan tech-
niczny całej akcji.
Wszyscy ją podziwiali.
Yomin Carr nie mógł jej zignorować.
- Znowu tak wcześnie? - usłyszał za plecami.
Odwrócił się, choć po głosie - a ściślej, po przymilnym tonie - rozpoznał już, Ben-
sina Tomriego.
- A może siedzisz tu od zeszłej nocy? - dokończył Tomri i zachichotał.
Yomin Carr uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Nie musiał tego robić. Wiedział
już, że ludzie często marnują słowa tylko po to, by posłuchać własnego głosu. Poza tym
Bensin był bliższy prawdy niż mu się wydawało. Yomin Carr wprawdzie nie tkwił tu
od poprzedniej wachty, ale rzeczywiście więcej czasu spędzał na stanowisku pracy niż
poza nim. Pozostali uważali to za przejaw zapału nowicjusza. Pamiętali, jak z początku
sami spodziewali się, że lada chwila odbiorą pozagalaktyczny sygnał o historycznym
znaczeniu, jednak ten etap mieli już dawno za sobą. Ich zdaniem Yomin Carr nieco
przesadzał z nadgorliwością, jednak póki co - nie robił niczego, co mogłoby wzbudzać
podejrzenia.
- Niedługo mu się znudzi - odezwał się Garth Breise, kolejny pracownik nocnej
zmiany, rozsiadając się na galerii rozległego pomieszczenia kontroli, gdzie stały wy-
godne fotele, stoliki do gier, gdzie można było zrobić przekąski. Sala miała eliptyczny
kształt. W ścianie frontowej znajdował się potężny ekran, w centralnej części pomiesz-
czenia - siedem kapsuł sterujących, rozstawionych w układzie trzy-jeden-trzy, zaś z tyłu
- galeria rekreacyjna.
Yomin Carr znowu zmusił się do uśmiechu i zszedł do kapsuły numer 3, pierwszej
z lewej w przednim rzędzie, gdzie zwykle pracował. Słyszał szepty Gartha i Bensina
dobiegające z góry, ale zignorował je. W normalnych okolicznościach niewybredne
ataki na jego honor skończyłyby się pojedynkiem na śmierć i życie, teraz jednak po-
wstrzymywała go myśl, że wkrótce i tak dowcipnisie przekonają się, z kim mają do
czynienia.
Jako następna zjawiła się Danni Quee i natychmiast pomaszerowała do położonej
centralnie kapsuły numer 4. Obraz na zainstalowanych w niej monitorach obejmował
część wszystkich sześciu sektorów, które obserwowali operatorzy pozostałych stano-
wisk. Wreszcie przybył ostatni pracownik nocnej zmiany: Tee-ubo Doole, twi'lecka
kobieta, jedyny spośród piętnastu członków załogi nie należący do rodzaju ludzkiego.
Tak przynajmniej uważano...
Tee-ubo posłała w kierunku Yomina Carra powłóczyste spojrzenie, przeciągnęła
się leniwie i machnęła lekku – mięsistymi naroślami, które wyrastają z tylnej części
głowy każdego Twi'leka. Nie ukrywała swego zainteresowania nowo przybyłym. Yo-
min Carr był tym faktem szczerze ubawiony. Zaczynał rozumieć istoty, z którymi ze-
tknął się w bazie. Zwykle twi'leckie kobiety, z ich egzotycznymi lekku i zielonkawą
skórą, stanowiły dla mężczyzn nie lada atrakcję, i to niemal wszędzie - może poza ich
ojczystą planetą Ryloth. Co więcej, wielce sobie ceniły taki stan rzeczy. Tee-ubo znala-
Wektor pierwszy 22
zła jednak nie lada konkurencję w osobie... Danni. Nie odrywając oczu od Yomina
Carra, potrząsnęła niewielką fiolką.
Znajdował się w niej ryli, lekko narkotyzujący napój, którym pracownicy stacji
próbowali zabić nudę.
Yomin Carr zauważył, że na ten widok Danni z odrazą zmarszczyła nos i z dez-
aprobatą pokręciła głową. Przez długi czas zabraniała Tee-ubo przynoszenia tej sub-
stancji do pomieszczenia kontrolnego, jednak z czasem jej opór złagodniał. Teraz już
tylko gestem przypomniała, że nie życzy sobie narkotyków na stanowisku pracy.
Bensin i Garth cieszyli się z postawy szefowej. Tee-ubo kończył się ryli i z dnia na
dzień coraz mniej chętnie dzieliła się resztką zapasów. Przez najbliższych kilka miesię-
cy nie spodziewano się promu z zaopatrzeniem, a poza tym, mimo usilnych starań, Tee-
ubo nie miała pewności, że na jego pokładzie ktoś zechce przemycić nielegalną sub-
stancję.
Operatorzy zajęli stanowiska. Po krótkim przeglądzie wszystkich systemów, prze-
prowadzonym z centralnej kapsuły kontrolnej, wrócili na galerię. Danni ustawiła głów-
ny ekran tak, by pokazywał na zmianę obraz z pozostałych sześciu stanowisk, po czym
dołączyła do pozostałych, rozweselonych dawką ryllu. Zaproponowała im partyjkę
dejarika, gry planszowej, w której kierowało się holograficznymi potworami, próbując
zyskać taktyczną przewagę nad przeciwnikami.
Yomin Carr pozostał w kapsule. Jak zawsze, gdy mógł bez wzbudzania podejrzeń
wykonywać swą pracę, wyciszył urządzenia tak, by pozostali nie słyszeli ewentualnego
sygnału. Cichaczem przestawił talerz swej anteny na sektor L30. Wiedział, że właśnie
tam znajduje się punkt wejścia; tam zaczyna się Wektor Pierwszy.
- Chcesz zagrać? - zawołał Bensin Tomri godzinę później. Ton jego głosu zdra-
dzał, że naukowiec nie daje sobie zbyt dobrze rady ze strategią walki.
Jakaś cząstka Yomina Carra bardzo pragnęła przyłączyć się do gry, szczególnie
przeciwko Danni, która była w niej świetna. Współzawodnictwo było pożyteczne, bo-
wiem rozjaśniało umysł i poprawiało koncentrację.
-Nie - odpowiedział, podobnie jak każdej nocy w ciągu ostatnich kilku tygodni. -
Mam robotę.
- Robotę? - zaśmiał się Bensin Tomri. - Zapewne największa sensacja naukowa ty-
siąclecia rozegra się na twoich oczach już za kilka sekund.
- Jeśli tak do sprawy podchodzisz, to promem odlecisz następnym może? - odpo-
wiedział grzecznie Yomin Carr. Zaciekawione spojrzenia uświadomiły mu, że znowu
pomieszał szyk zdania. Zanotował sobie w pamięci, że musi nad tym popracować ze
swoim tizowyrm.
- Nowicjusz - mruknął sarkastycznie Bensin.
- Ale ma rację - podsumowała Danni, na co Tomri machnął bezradnie rękami i
odwrócił się od stołu.
- Jesteś pewien? - zagadnęła Yomina Carra.
- Lubię to, co robię - odparł ostrożnie, z namaszczeniem wypowiadając każde sło-
wo i poprawiając się w fotelu.
R.A. Salvatore23
Danni nie nalegała. Yomin Carr wiedział, że kobieta szanuje go za sumienność i w
skrytości ducha ma nadzieję, że i inni pójdą w jego ślady.
Nocna wachta przebiegała spokojnie. Wkrótce Bensin Tomri chrapał beztrosko,
Tee-ubo i Garth Breise sprzeczali się o wszystko i o nic, a Danni grała w dejarika z
trzema przeciwnikami generowanymi przez komputer.
I wtedy stało się.
Kątem oka Yomin Carr zauważył malutką plamkę na samym skraju ekranu. Za-
marł, wpatrując się w nią intensywnie, i odrobinę zwiększył głośność.
Usłyszał rytmiczny sygnał, którego źródłem mógł być jedynie statek kosmiczny.
Yomin Carr nie mógł złapać oddechu. Po tylu latach przygotowań...
Wojownik rasy Yuuzhan Vong odsunął od siebie zbędne myśli. Odczekał jeszcze
chwilę, by potwierdzić koordynaty. Wektor Pierwszy, wrota galaktyki... Yomin Carr
pospiesznie przestawił antenę na sektor LI, by zyskać choć kilka godzin. Z ulgą zauwa-
żył, że ekran główny nie pokazuje już obrazu z jego kapsuły. Pełny cykl będzie trwał co
najmniej godzinę, a i wtedy na wyświetlaczu widoczny będzie sektor 25. A migający
punkt będzie już dużo dalej...
Przestawiwszy talerz, Yomin Carr podkręcił głośność aparatury do normalnego
poziomu, po czym wstał i przeciągnął się, zwracając na siebie uwagę Danni.
- Się przejść.... - zaczął i zdał sobie sprawę, że znowu ma kłopoty z szykiem zda-
nia. - Muszę się przejść - poprawił się.
Kobieta skinęła głową. - Jest spokojnie - odpowiedziała. -Jeśli chcesz, możesz so-
bie odpuścić resztę wachty.
- Nie - odparł. - Potrzebuję tylko rozprostować kości.
Danni jeszcze raz kiwnęła głową i powróciła do gry, a Yomin Carr wyszedł z po-
mieszczenia kontrolnego. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, zdjął ciężkie buciory
i puścił się biegiem.
Dotarłszy do swojej kabiny musiał odczekać dłuższą chwilę, by uspokoić oddech.
Nie byłoby dobrze, gdyby egzekutor zobaczył, jak bardzo jest roztrzęsiony.
Równie nieciekawe wrażenie zrobiłbym na nim ukazując się w ludzkim przebraniu
- przypomniał sobie. Mniejsza z tym, że ludzie nie ozdabiali swoich skór stosownymi
wizerunkami i nie okaleczali się, by oddać cześć panteonowi bóstw - gorsze było to, że
pod ich oczami brakowało apetycznie obwisłych, niebieskawych worów, zaś ich czoła
były płaskie, a nie stromo sklepione, jak czaszki Yuuzhan. O nie, nawet po miesiącach
spędzonych w tajnej służbie Praetorite Vong, Yomin Carr z trudem znosił widok nie-
wiernych.
Rozebrał się szybko i stanął przed wielkim lustrem. Lubił na to patrzeć, bo wzro-
kowa stymulacja potęgowała ból, który towarzyszył metamorfozie.
Sięgnął ręką ku mało widocznej kresce, która biegła obok nosa, tuż nad lewym
nozdrzem. Przebierając palcami rozsunął brzegi szparki i odnalazł punkt kontaktowy z
ooglithem - żywą maską, czyli maskerem. Wrażliwe na dotyk, doskonale wytresowane
stworzenie zareagowało niemal natychmiast.
Yomin Carr zacisnął zęby i z wysiłkiem opanował drżenie całego ciała, które to-
warzyszyło uwalnianiu się tysięcy mikroskopijnych, haczykowatych wici, wczepionych
Wektor pierwszy 24
w pory jego skóry. Ooglith rozdzielił się wzdłuż nosa, odsłaniając policzki. Szpara
sięgnęła po chwili brody, a potem szyi i piersi Yomina. Fałszywa skóra odwijała się w
dół, aż sięgnęła stóp, a wtedy jej użytkownik po prostu z niej wyszedł.
Chlupocząc i cmokając, ooglith odpełzł w kierunku pogrążonej w cieniu szafy.
Yomin Carr wyprostował się przed lustrem, z aprobatą przyglądając się swemu ciału:
napiętym, potężnym mięśniom, bogatym tatuażom, które pokrywały niemal całą skórę i
znamionowały jego pozycję w gronie wojowników, a przede wszystkim śladom samo-
okaleczenia - złamanemu nosowi, rozdartym na boki ustom i rozpołowionej powiece.
Teraz, dumnie prezentując zdobiące go blizny i ornamenty, był gotów zwrócić się do
egzekutora w najważniejszej sprawie.
Zbliżył się do szafki stojącej w przeciwległym kącie pokoju. Z podniecenia drżał
tak silnie, że z trudem wystukał kombinację znaków, która otwierała zamek. Kiedy
roleta zamykająca szafkę uniosła się ku górze, z wnętrza wysunęła się półka. Leżały na
niej dwie obłe bryły wielkości piłki, owinięte w płótno.
Yomin Carr ostrożnie odwinął materiał i przyjrzał się swym villipom. Kusiło go,
by użyć tego po lewej, połączonego bezpośrednio z villipem prefekta Da'Gary, ale do-
brze znał protokół i nie ośmielił się złamać jego zasad.
Delikatnie zapukał w kanciasty grzbiet stworzenia. Po chwili w błoniastej tkance
zarysował się niewielki otwór, przypominający oczodół.
Yomin Carr nie przestawał dotykać zwierzęcia. Pragnął, by pobudziło do życia
drugiego villipa, znajdującego się niemal na drugim końcu galaktyki, z którym łączyła
je nić wspólnej świadomości. Chwilę później poczuł, że daleka istota reaguje. Wiedział
już, że wezwanie dotarło do egzekutora.
Cofnął dłoń, kiedy otwór w ciele stworzenia rozszerzył się. Krawędzie niszy po-
częły się odwijać na zewnątrz, aż wreszcie przenicowana istota przyjęła kształt głowy
egzekutora.
Yomin Carr skłonił się z szacunkiem.
- Już czas - powiedział, z przyjemnością używając ojczystej mowy.
- Uciszyłeś stację? - zapytał egzekutor.
- Zaraz zacznę.
- Zaczynaj - polecił przełożony i z właściwą sobie samodyscypliną przerwał połą-
czenie, nie wypytując o szczegóły. Villip Yomina Carra powrócił do zwykłej postaci i
znowu przypominał nieco kanciastą, skórzastą bryłę.
Wojownik raz jeszcze oparł się pokusie użycia drugiego stworzenia. Musiał dzia-
łać szybko, bo egzekutor nie wybaczyłby mu niepowodzenia w tak ważnym momencie.
Szybkim krokiem zbliżył się do szafy i wyciągnął z niej małą kasetkę. Ucałował ją
dwukrotnie i zmówił krótką modlitwę, nim poważył sieją otworzyć. W środku znajdo-
wała się niewielka figurka istoty, którą Yomin Carr i inni wojownicy jego rasy uważali
za najpiękniejszą na świecie. Kształtem przypominała mózg, z jednym, wielkim okiem
i pofałdowaną żuchwą. Z jej ciała wyrastały liczne macki, jedne krótkie i grube, inne
długie i wąskie. Tak właśnie wyglądał Yun-Yammka, Zabójca, bóg wojny ludu
Yuuzhan Vong.
R.A. Salvatore25
Yomin Carr pomodlił się raz jeszcze, zmawiając całą litanię do Yun-Yammki, po
czym z namaszczeniem ucałował figurkę i schował kasetkę do szafy.
Nosił jedynie skórzaną przepaskę biodrową, niczym wojownik z zamierzchłych
czasów, co pozwalało dostrzec imponujące tatuaże i wyraziście zarysowane mięśnie.
Był uzbrojony tylko w coufee, wielki, prymitywny, ale i nadzwyczaj skuteczny obo-
sieczny nóż. Wybór tej właśnie broni również stanowił ukłon w stronę pradawnej wo-
jowniczej tradycji Yuuzhan. Yomin Carr uważał, że ceremonialna otoczka pasuje do
charakteru roli, którą przyszło mu odegrać - roli ogniwa między forpocztą, a trzonem sił
inwazyjnych.
Rozejrzawszy się czujnie, ruszył korytarzem. Kroki nagich stóp były niemal bez-
głośne. Wiedział, że wydostanie się z bazy bez ludzkiego przebrania nie będzie łatwe,
ale był też pewien, że bez maskera nie zostanie rozpoznany jako członek załogi. Poza
tym doszedł do wniosku, że przypadkowe spotkanie z jednym z naukowców byłoby
okazją, by złożyć krwawą ofiarę Yun-Yammce.
Noc była chłodna, ale fakt ten jedynie dodał mu wigoru. Krew pulsowała mu w
skroniach z podniecenia - nie tylko na myśl o niebezpieczeństwie, ale i o tym, że Wiel-
ka Doktryna wreszcie zostanie wcielona w życie. Yomin Carr wbiegł na drabinkę i
przeskoczył mur, lądując po drugiej stronie, na otwartej przestrzeni.
Stłumiony odległością ryk kuguara czerwono-grzebieniastego nie zatrzymał go
nawet na chwilę. Wkraczał w naturalne środowisko drapieżcy, ale i on był przecież
myśliwym. Może spotkanie z jednym z tych stuczterdziestokilogramowych zwierząt o
kłach długości dziesięciu centymetrów, potężnych pazurach i ogonie zakończonym
kostną maczugą dostarczyłoby mu tej nocy godziwej rozrywki? Yomin Carr był gotów
podjąć takie wyzwanie. Uczciwa walka ulżyłaby bijącemu niczym młot sercu i burzącej
się w żyłach krwi.
Nie teraz - upomniał sam siebie, zauważywszy, że istotnie zbacza w stronę dżun-
gli, oczekując ataku kuguara. Skorygował kierunek i pobiegł wprost ku kratownicy
wysokiego masztu telekomunikacyjnego; jedynej budowli znajdującej się poza ogro-
dzeniem bazy. Dostrzegł gruby przewód, który łączył stację z podstawą wieży, i machi-
nalnie sięgnął po coufee.
Zbyt łatwe do naprawienia - pomyślał, unosząc głowę coraz wyżej i wyżej. Meta-
lowe słupy i dźwigary tworzyły dostatecznie gęstą sieć. Yomin Carr błyskawicznie
wspiął się po nich, zawzięcie pracując wytrenowanymi mięśniami, na sam szczyt stu-
metrowej konstrukcji. Nie patrzył w dół i nie bał się - zresztą nigdy jeszcze nie czuł
strachu. Skupił się wyłącznie na kablu i skrzynce przyłączowej.
Silny podmuch zimnego wiatru podsunął mu pewną myśl. Delikatnie obluzował
jeden z nitów, podtrzymujących osłonę w miejscu, gdzie przewód znikał w skrzynce.
Jeśli ktokolwiek dotarłby aż tu szukając usterki, pomyślałby, że zawinił wiatr, niemal
stały element surowego, belkadańskiego klimatu.
Pewien, że połączenie zostało przerwane, Yomin Carr zaczął pospiesznie schodzić
z masztu, pamiętając, że sygnał mógł już dotrzeć do sektora L10 - a przecież było jesz-
cze tyle do zrobienia... Ostatnich kilka metrów pokonał skokiem, lądując z przepiso-
wym przewrotem tuż obok masywnego kabla. Tym razem nie mógł się oprzeć: wie-
Wektor pierwszy 26
dział, że wewnątrz biegły wyłącznie przewody systemów komunikacyjnych, a nie ener-
getycznych. Chwycił kabel zębami i zaczął go żuć z dziką determinacją, czerpiąc per-
wersyjną przyjemność z ukłuć bólu, kiedy rozgryzał izolację i snopy iskier parzyły mu
twarz.
Niech znajdą i naprawią tę usterkę - pomyślał. - A potem niech wrócą do bazy i
stwierdzą, że system nadal nie działa!
Z ustami, policzkami i brodą umazanymi krwią oraz rozciętym - zresztą i tak od
dawna już złamanym i spłaszczonym z jednej strony - nosem, wojownik ruszył w stro-
nę stacji. Zatrzymał się po chwili, wyczuwając w pobliżu jakiś ruch. Pospieszył w tym
kierunku, padł na kolana i uśmiechnął się szeroko, unosząc z ziemi rdzawo-brązowego
żuka o hakowatych szczypcach i wysuwającym się raz po raz, rurkowatym języku. -
Mój pieszczoszek - szepnął. Od czasu przybycia na Belkadan nie widział żadnego z
żuków, toteż ucieszył się, że wreszcie pokonały tak wielki dystans wędrując po po-
wierzchni planety.
Danni Quee już wkrótce miała się dowiedzieć, dlaczego jej ulubione zachody
słońca nabrały ostatnio nowych kolorów.
Yomin Carr odłożył dweebita na ziemię, kolejny raz zmuszając się do pośpiechu.
Puścił się sprintem w kierunku bazy i jednym susem wskoczył na trzymetrowy mur.
Wbiegł do głównego budynku i bezszelestnie przemknął zaciemnionymi, cichymi kory-
tarzami. Dotarłszy do kabiny, czym prędzej włożył na siebie ooglitha.
Przeszywający ból wpijających się w skórę wici przyprawił go o kolejną dawkę
rozkosznych dreszczy. Szybkie spojrzenie w lustro upewniło go, że przebranie prezen-
tuje się należycie.
Sięgnął do szafy po niewielki pojemnik i ostrożnie odchylił klapkę. We wnętrzu
wił się nieduży robak. Yomin Carr uniósł pudełko na wysokość skroni i przechylił je.
Robak zrozumiał zachętę i wypełzł na zewnątrz, by zniknąć w uchu wojownika. Chwilę
później Yomin sprawdził palcem, czy tizowyrm wszedł dość głęboko, dając mu jedno-
cześnie sygnał, że powinien rozpocząć pracę. Sekundę później poczuł lekkie wibracje.
Tizowyrmy były biologicznymi dekoderami. Yuuzhańscy alchemicy wyhodowali je, by
tłumaczyły obce języki. Mimo niewielkich rozmiarów potrafiły przechowywać niewia-
rygodną ilość informacji i przekazywać je użytkownikowi wprost do podświadomości.
Tym sposobem Yomin Carr, wychodząc z pokoju, pobrał kolejną lekcję najpopularniej-
szego języka galaktyki.
Kilka minut później był już w pomieszczeniu kontrolnym. Tee-ubo i mocno zanie-
pokojony Garth pochylali się nad ekranami kapsuły numer 3, a Danni właśnie przesta-
wiała systemy stanowiska czwartego na obserwację tego samego sektora.
- Yominie - zawołała Danni na jego widok. - Prędko, chodź tu. Jak mogłeś to
przegapić!?
- Przegapić? - powtórzył Yomin Carr.
- Sygnał! - wyjaśniła pospiesznie.
- Zakłócenia - zasugerował, dobiegając do stanowiska.
R.A. Salvatore27
Na ekranie widniał jednak wyrazisty punkt świetlny, którego ruchom towarzyszył
sygnał dźwiękowy. Coś bardzo dużego przemierzało Rubieże, kierując się ku wnętrzu
galaktyki.
- Pozagalaktyczny - stwierdziła Danni poważnie.
Yomin Carr pochylił się nad przyrządami, przyglądając się odczytom i obliczając
wektor, choć doskonale wiedział, że kobieta ma rację. Spojrzał jej w oczy i z namasz-
czeniem skinął głową.
Do sali wpadł jak burza Bensin Tomri, a zaraz za nim kilku innych. Wkrótce w
pomieszczeniu kontrolnym zebrała się cała piętnastka. Badacze skupili się wokół kap-
suł sterujących i przetwarzali uzyskane dane, porównując je z milionami wcześniej
zgromadzonych odczytów i próbując jak najszerzej zinterpretować naturę niezwykłego
zjawiska.
A potem - co było do przewidzenia - zaczęła się dyskusja. Yomin Carr nie mógł
się nadziwić temu, że ludzie potrafią debatować - lub nawet prowadzić niekończące się
spory - dosłownie o niczym. Spostrzeżenie to umocniło jego wiarę w słuszność hierar-
chicznej struktury społeczności Yuuzhan. Nigdy nie ośmieliłby się dyskutować z pre-
fektem, a prefekt nie ważyłby się kwestionować zdania wysokiego prefekta w taki spo-
sób, w jaki ci głupcy podważali teraz autorytet Danni.
I na tym właśnie polegała słabość systemu, którą jego panowie zamierzali wyko-
rzystać.
Początkowo debata dotyczyła budowy zbliżającego się obiektu. Jako że nie do-
chodziły z niego sygnały wskazujące na obecność technologii, uznano, że nie jest to
statek. W takim razie była to asteroida, która jakimś cudem pokonała międzygalaktycz-
ną otchłań. Musiała przebyć rejon dziwnych turbulencji, który zdaniem niektórych
naukowców znajdował się zaraz za pustką, otaczającą galaktykę. Po drodze w jakiś
sposób nabrała olbrzymiej prędkości - być może przelatując w pobliżu źródła pola gra-
witacyjnego o wielkiej sile. Nawet przekonanie, że obserwowany obiekt jest zwykłą
bryłą skalną, i to być może pochodzącą z ich własnej galaktyki, a jedynie ściągniętą z
powrotem w jej obręb, nie zmniejszyło podniecenia badaczy. Jak dotąd nikomu nie
udało się zaobserwować wtargnięcia jakiegokolwiek obiektu w obręb galaktyki. Wielu
uczonych twierdziło wręcz, że jest to po prostu niemożliwe. W ciągu dziejów znalazło
się kilku śmiałych badaczy i paru uciekających przed władzą desperatów, którzy zde-
cydowali się spenetrować rejony leżące poza obrzeżami galaktyki, ale wszelki słuch o
nich zaginął. Być może zbliżająca się asteroida niosła wyjaśnienie tej zagadki. A może
dostarczy kolejną porcję pytań bez odpowiedzi? Z czego się składała? Czy były na niej
ślady życia? Czyjej przechwycenie i szczegółowe badania pomogłyby wyjaśnić historię
powstania wszechświata? A może za ich sprawą naukowcy zaczęliby kwestionować
podstawy tak dobrze poznanej fizyki?
Po pewnym czasie dyskutanci wzięli na warsztat nowy, nieco mniej głęboki, ale
równie gorący temat. Zaczęło się od tego, że Bensin Tomri postanowił przygotować
oświadczenie i przesłać je do kwatery głównej ExGal.
- Jeszcze nie czas - stwierdził twardo jeden z badaczy.
Wektor pierwszy 28
- Musimy ich zawiadomić - odparł Bensin. - Trzeba ściągnąć parę statków, i to jak
najszybciej. Inaczej nie przeprowadzimy testów asteroidy.
- A co, ucieknie? - rzucił ktoś sarkastycznie.
- Znajduje się już w obrębie naszej galaktyki. Jeśli trzeba, możemy ją śledzić
choćby do następnego pierścienia - odezwał się inny głos.
-Nie jesteśmy autonomiczną jednostką- przypomniała Lysire.
- Czyżby? - rzucił ktoś z powątpiewaniem.
- Czy my w ogóle wiemy, co namierzyliśmy? - odezwał się tajemniczo Yomin
Carr. Pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem.
- Wiemy? - powtórzył z całą powagą.
- Obiekt pozagalaktyczny - odezwał się ktoś niepewnie.
- Z opinią tą nie zgodzę się - odparł Yomin Car i znowu czternaście par oczu popa-
trzyło na niego ze zdziwieniem.
- Nie mamy pewności - wtrąciła Danni, najwyraźniej biorąc jego stronę. - Stwier-
dziliśmy już, że może to być asteroida z naszej galaktyki, której prawie udało się uciec,
ale została wciągnięta z powrotem.
- To naprawdę może być obiekt z naszej galaktyki - podchwycił Yomin Carr,
uśmiechając się w duchu na myśl, jak ironiczny wydźwięk ma sformułowanie „nasza
galaktyka". - Szczerze mówiąc, jestem niemal pewien, że tak właśnie jest.
- O co ci chodzi? - obruszył się Bensin Tomri.
- O co chodzi? - powtórzył Yomin Carr, głównie po to, by zyskać na czasie i z
pomocą tizowyrma zrozumieć dziwaczne wyrażenie. - O to, że nie wiemy nawet, czy
ten obiekt naprawdę przybywa z zewnątrz.
■ - Przecież widziałeś wektor - upierał się Bensin.
- Fakt - przyznał Yomin Carr. - Wektor, który może odzwierciedlać jedynie kurs
powrotny.
- Absurd - zirytował się Bensin.
- W takim razie dlaczego nie zarejestrowaliśmy wyjścia tego obiektu? - spytał ktoś
dociekliwie.
- Jeszcze nie wiemy, czy nie zarejestrowaliśmy - odparował Yomin Carr i uniósł w
górę ręce, jakby bronił się przed atakiem. - Próbuję tylko powiedzieć, że powinniśmy
być absolutnie pewni swego, zanim zaalarmujemy całą galaktykę.
- Każdy komunikat, który nadamy, trafi do mediów, zanim jeszcze odbierze go
kwatera główna - przyznała Danni.
- Właśnie - podchwycił Yomin Carr - a wtedy może się okazać, że nasz sygnał to
jedynie wynik awarii systemu albo nic nie znaczący kawał skały, który pochodzi z na-
szej galaktyki. Nie wiem, co sobie pomyślą szefowie ExGal.
- Ta sprawa nas przerasta - nie ustępował Bensin Tomri.
- To prawda - zgodziła się Danni - ale wysłano nas tu po to, żebyśmy działali nie-
zależnie. Być może Yomin Carr ma rację. Jeśli za wcześnie narobimy hałasu, możemy
wyjść na głupców.
- Taki błąd, szczególnie jeśli postawi na nogi połowę Floty, może skończyć się ob-
cięciem funduszy dla ExGal - dodała Tee-ubo kiwając głową.
R.A. Salvatore29
- A jeśli nawet ktoś z nas ma rację, jeśli jest to obiekt powracający albo wędrujący
z innej galaktyki, a może nawet z międzygalaktycznej pustki - czy jesteś gotów to ogło-
sić? - spytał Yomin Carr, patrząc Bensinowi w oczy.
Tomri zerknął na niego, zbity z tropu.
- Chcesz powitać tu armię naukowców Nowej Republiki, a może i paru rycerzy
Jedi? - zapytał Yomin Carr sarkastycznie. Niektóre spojrzenia podpowiedziały mu, że
pozostali raczej nie widzą związku między asteroidą, a rycerzami Jedi, ale nie zamie-
rzał zatrzymywać się w połowie. - To nasza wielka chwila. To owoc miesięcy, a dla
wielu z was nawet lat poświęcenia; służby na tym odludziu. Powinniśmy przynajmniej
zadbać o to, żeby nie narobić sobie wstydu i żeby nie zapomniano o nas, jeśli okaże się,
że wykryliśmy obiekt pozagalaktyczny. Jesteśmy to sobie winni. Musimy rozpocząć
formalne badania. Prześledzić rejestry i sprawdzić, czy nie mamy do czynienia z ciałem
powracającym. Wyznaczyć bieżący kurs i zebrać wszelkie możliwe dane.
- Tak trzymaj, nowy - pochwalił go Garth Breise, uśmiechając się kwaśno.
Dyskusja urwała się równie gwałtownie, jak wcześniej wybuchła. Danni w pełni
poparła argumentację Yomina. Nawet Ben-sin nie zgłosił zastrzeżeń.
Yomin Carr raz jeszcze uśmiechnął się w duchu. Jeżeli praktyczne argumenty nie
działały na tych upartych heretyków, zawsze mógł nimi kierować, grając na ich rozbu-
chanym poczuciu dumy. Spojrzał na pracujących z zapałem naukowców, podnieconych
myślą o dokonaniu epokowego odkrycia. Gdyby tylko wiedzieli...
Niemal o pół galaktyki dalej Nom Anor usiadł w milczeniu przed villipem, rozwa-
żając słowa swego agenta, Yomina Carra. Zaczęło się.
Wektor pierwszy 30
R O Z D Z I A Ł
3
POLITYKA
Jacen Solo podążył za wujem Lukiem do sali Komitetu Doradczego krokiem ra-
czej niepewnym i zdradzającym wewnętrzny niepokój. Wprawdzie znał nowego Szefa
Państwa i jego sześciu doradców, ale do tej pory utrzymywał z nimi kontakty wyłącznie
towarzyskie. Tym razem - sądząc po napięciu wyraźnie widocznym w postawie i ru-
chach Luke'a Skywalkera - sprawa była znacznie poważniejsza. Przybyli na Coruscant,
by przedstawić organowi doradczemu przywódcy Nowej Republiki plany przywrócenia
Rady Jedi. Luke nie miał wątpliwości, że napotkają twardy opór, i to nawet ze strony
tych polityków, których uważał za przyjaciół.
Co gorsza, Jacen miał nadzieję, że przeciwnicy jego wuja odniosą zwycięstwo.
Sześcioro radnych oraz Szef Państwa, Borsk Fey'lya, siedzieli przy półokrągłym
stole, twarzami w kierunku drzwi. Dwa krzesła stojące naprzeciwko, były - co skrzętnie
zauważył Jacen - nieco mniejsze od pozostałych. Uznał, że jest to raczej kiepsko zama-
skowana próba uzmysłowienia zaproszonym wyższości zebranego gremium.
W tych okolicznościach, należałoby dodać, próba wręcz żałosna.
Dotyczyło to szczególnie Borska Fey'lyi. Jacen towarzyszył Luke'owi i Leii, kiedy
dotarła do nich informacja o tym, że Borsk, członek Rady o najdłuższym stażu, nazy-
wany „starszym mężem stanu" Nowej Republiki, został wybrany jej przywódcą, na co z
pewnością od dawna miał ochotę.
Zaledwie kilka lat wcześniej Borsk uniknął długoletniego więzienia wyłącznie
dzięki łaskawości władz Nowej Republiki. Jako wytrawny polityk nie wahał się nawet
ujawnić tajnych danych, by pogrążyć swych przeciwników. Niewiele brakowało, a
doprowadziłby do usunięcia Leii ze stanowiska, wysuwając wobec niej kłamliwe zarzu-
ty. Mimo iż wplątał się w taki skandal, zdołał w sensie politycznym -jak zwykle - spaść
na cztery łapy. Pracowicie wspinał się na szczyt, służąc przez pewien czas jako zaufany
doradca Mon Mothmy, a potem staczał w dół, oskarżany o czyny, które mogły go kosz-
tować utratę wolności, a nawet - jak było to w przypadku podejrzeń o zdradę – doży-
wotnie wygnanie.
R.A. Salvatore31
A jednak potrafił znowu powrócić - niczym findryska grypa - i znaleźć miejsce
pośród nowej generacji deputowanych, wpatrzonych w niego jak w wiekowego mędrca,
a do tego bohatera nowej Republiki.
Kiedy rozeszła się wieść o jego kolejnym, najwyższym awansie, matka Jacena
poważnie zastanawiała się, czy słusznie zrobiła rezygnując z funkcji przywódczyni.
Doszło nawet do tego, że głośno rozważała, czy nie powinna znowu zająć się polityką.
Luke zdołał jej to wyperswadować, przypominając, że w ciągu roku od jej rezy-
gnacji zmieniło się coś więcej niż klimat wokół władz - odeszło z nich wiele znanych,
zaprzyjaźnionych z Leią osób. Nawet szanowani admirałowie Drayson i Ackbar uznali
stabilizację w Nowej Republice za sygnał do rezygnacji i żaden z nich nie przejawiał
najmniejszego zainteresowania sprawami polityki.
Borsk poprosił o ciszę, odczytał porządek obrad i rozpoczął uprzejmą mowę powi-
talną, Zaś Jacen przyglądał się zebranym, zastanawiając się nad ich nastawieniem do
planu wskrzeszenia Rady Jedi w świetle tego, co opowiadał mu o nich wujek Luke.
Jako pierwszy z prawej zasiadał Sullustanin, Niuk Niuv. Typowe dla jego rasy cechy
fizyczne - przerośnięte, zaokrąglone uszy i obwisłe policzki - upodabniały go raczej do
dziecięcej przytulanki niż poważnego polityka. Jacen wiedział jednak, że Sullusta-nie
potrafią być wiernymi sprzymierzeńcami i niebezpiecznymi przeciwnikami. Luke miał
Niuk Niuva za jednego ze swych najbardziej zaciętych adwersarzy.
Obok niego siedział Cal Omas z Alderaanu, popierający plany Skywalkera - być
może nawet najpewniejszy sprzymierzeniec mistrza. Odkąd jego ojczysta planeta zosta-
ła unicestwiona przez Imperium, Cal Omas walczył w szeregach Sojuszu Rebeliantów
we wszystkich ważniejszych bitwach i dobrze znał wartość Jedi.
Wookie imieniem Triebakk, kolejny potencjalny sojusznik, zajął miejsce między
Calem a Borskiem. Osobnik o głowie przypominającej kałamarnicę, zasiadający po
drugiej stronie Bothanina, czyli Quarren Pwoe, wydawał się bodaj najgroźniejszym
przeciwnikiem Luke'a. Uparty, jak każdy mieszkaniec wodnego świata Kalamaru,
Pwoe był pierwszym Quarrenem pracującym w Komitecie. Nie spodziewano się tego
wyboru. Od dawna był przedstawicielem ojczystej planety, bowiem jej wkład w obale-
nie Imperium i ustanowienie Nowej Republiki, w postaci kadry wojskowej i wybornych
krążowników gwiezdnych, okazał się wprost bezcenny. Do tej pory jednak przestrzega-
no tradycji, zgodnie z którą wybierano do Komitetu Kalamarianina, a nie Quarrena.
Zresztą trudno było nie zgodzić się z obecnością w niej admirała Ackbara, współtwo-
rzącego władze Nowej Republiki od czasów Rady Tymczasowej. Kiedy jednak pojawi-
ły się naciski, by wprowadzić do ciała doradczego Pwoe -jak podejrzewał Luke, stał za
nimi sam Borsk Fey'lya - Ackbar zrezygnował z kandydowania i wycofał się z działal-
ności politycznej.
Pozostali dwaj radni, Fyor Rodan z Kommenoru i Chelch Drawad z Korelii, byli
ludźmi. To właśnie Rodan zażądał, by Luke stawił się przed tym szacownym gremium.
Jacen wiedział o jego wrogości. Nie należało mu ufać.
Pamiętając o wszystkim, co przekazał mu Luke, Jacen usiadł wygodnie i bardzo
uważnie obserwował rozwój wypadków.
Wektor pierwszy 32
Po wstępnej wymianie uprzejmości, zabarwionych lekką hipokryzją, i dopełnieniu
formalności, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, Borsk Fey’lya spojrzał Lu-
ke'owi prosto w oczy i zapytał grobowym tonem. - Widziałeś wstępne raporty z
„Mediatora"?
- Mówiono mi, że Leia wkrótce ma się spotkać z Nomem Anorem - odpowiedział
Luke, nie wdając się w oczywiste szczegóły.
- Sytuacja się skomplikowała - stwierdził Bothanin.
- Niech wszyscy zaskoczeni radni podniosą ręce - wtrącił Fyor Rodan. Nawet
szesnastoletniemu Jacenowi sarkazm jego wypowiedzi wydał się zbyt młodzieńczy i
zupełnie nie pasujący do klimatu ponurej sali.
- Słyszałem o... interwencji - przyznał Luke.
- Osarianie popełnili błąd, próbując przechwycić jednostkę Nowej Republiki - za-
uważył Cal Omas.
- Gładka wymówka dla Jedi, bohatera, który pospieszył statkowi na ratunek - od-
parował Fyor Rodan.
- Za bardzo rwą się do walki - stwierdził Pwoe, spoglądając oskarżycielsko w
stroną Luke'a.
Jacen nie wierzył własnym uszom: nie mieli dlań ani krzty respektu, a do tego
jeszcze tak niezdarnie skrywali swe intencje... Nowa Republika dojrzewała w bólach.
Wciąż wstrząsały nią pomniejsze konflikty. Wiele z nich miało wiekową tradycję, po-
grzebaną przez lata pod fasadą imperialnej jedności. Teraz jednak, gdy planety i rasy
odzyskiwały wolność, zadawnione spory powracały z nową siłą. To dlatego włodarze
Republiki i rycerze Jedi zbierali ostatnio głównie słowa gorzkiej krytyki i stąd właśnie
brały się wzajemne oskarżenia.
Gwałtowna wymiana poglądów między radnymi nabierała impetu. Wypominali
sobie najrozmaitsze klęski - wojny domowe, wendety, rozruchy na planetach rolniczych
i strajki górników. Wookie Triebakk wyryczał nawet pod adresem Pwoe skargę na sys-
tem nawigacyjny jednego z najnowszych kalamariańskich krążowników.
Jacen uważał tę dyskusję za nonsens: gadające głowy wylewały żale, ale nie potra-
fiły dojść do prostych rozwiązań. Tym bardziej niepokoiła go myśl o ustanowieniu
Rady, która w pewnym stopniu miałaby sprawować kontrolę nad Jedi. Na dłuższy czas
wyłączył się z dysputy, ćwicząc jedną z technik medytacyjnych, aż do chwili, gdy
Borsk ponownie spojrzał Luke'owi w oczy i zapytał go wprost o plany dotyczące
wskrzeszenia Rady Jedi.
Skywalker zwlekał chwilę z odpowiedzią.
- Jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji - odparł w końcu. Odpowiedź ta zasko-
czyła Jacena, który dobrze wiedział, że jego wuj ma szczery zamiar stworzyć nową
Radę.
- Czy to z pomocą Rady, czy też samodzielnie, musisz wziąć w karby tych wałęsa-
jących się Jedi - odezwał się Niuk Niuv z niezwykłą dla niego zapalczywością.
Triebakk zaryczał w proteście, Cal Omas także dał się ponieść emocjom.
- Wziąć w karby? - zapytał z niedowierzaniem. - Czy muszę przypominać, że mó-
wimy o rycerzach Jedi?
R.A. Salvatore33
- Niebezpieczna grupa - stwierdził radny Pwoe grobowym głosem, który dodał
powagi tej mętnej wypowiedzi.
- Sieje ferment w całej galaktyce - dodał prędko Fyor Rodan.
Jacen zauważył, że jego wuj bacznie obserwuje najspokojniejszego na razie człon-
ka Rady, Chelcha, którego głos w dyskusji o Jedi mógł okazać się decydującym. Jak
dotąd jednak Korelianin w żaden sposób nie zdradził swoich intencji.
- Słyszałem, że walki toczą się nawet na Odległych Rubieżach, w systemie Angor
- ciągnął Fyor Rodan, wymachując pięścią. - Jedi wkraczają do akcji, kiedy chcą, wysy-
łają torpedy, zabijają niewinnych ludzi...
- Chciałeś powiedzieć: przemytników - odparował Cal Omas.
- Z których wielu przyczyniło się do upadku Imperium! -odciął się Rodan.
- I to ma usprawiedliwić ich obecną działalność?
- Rycerze Jedi nie stoją ponad prawem - podkreślił Niuk Niuv.
- I trzeba im o tym przypomnieć - dokończył Fyor Rodan. - Fey'lyo, może powin-
niśmy zastanowić się nad rezolucją przeciwko Jedi? Może trzeba wydać oświadczenie,
w którym zażądamy od nich wstrzymania wszelkich działań policyjnych, nie autoryzo-
wanych przez naszą Radę lub ambasadorów regionalnych?
Borsk Fey'lya uniósł głowę. Napotkał twardy wzrok Luke'a, zbladł i w zamyśleniu
potarł włochaty policzek.
- Nie postępujmy pochopnie - odezwał się po chwili.
Jacen zauważył, że Bothanin zdawał się kurczyć w obliczu silnej osobowości
Skywalkera.
- Pochopnie? - zaśmiał się Fyor Rodan. - Ta dzicz zbyt wiele sobie pozwala, bierze
się za kształtowanie polityki Nowej Republiki. Mamy tolerować takie zachowanie?
- A czy możemy zrezygnować z pomocy Jedi w dziedzinach, w których sprawdza-
ją się najlepiej? - skontrował wściekle Cal Omas. Odpowiedziało mu pogardliwe parsk-
nięcie Fyora Rodana, pomruk aprobaty Triebakka, jęk Pwoe i potok słów wyjątkowo
dziś ożywionego Niuk Niuva.
Krzykliwy spór rozgorzał na nowo. Jacen czym prędzej wyłączył się z niego. Wy-
glądało na to, że Jedi na każdym kroku będą surowo osądzani, i to przez ludzi, którzy
jego zdaniem, nie mieli do tego prawa.
Wkrótce potem opuścił salę obrad u boku Luke'a. Kiedy słowne potyczki o
wszystko i o nic pozostały daleko za ich plecami, Jacen zauważył ze zdziwieniem, że
jego mistrz uśmiecha się z satysfakcją.
- Fyor Rodan i Niuk Niuv byli wyjątkowo zgodni w ostatniej części dyskusji - wy-
jaśnił Skywalker zaskoczonemu młodzieńcowi.
- W tej poświęconej przemytnikom?
Luke skinął głową i uśmiechnął się.
- Myślisz, że mają powiązania ze szmuglerami? - nie dowierzał Jacen.
- Nie byłoby to znowu takie niezwykłe - odparł Luke. -Zapytaj ojca - dodał, szcze-
rząc zęby. Jacen stanął jak wryty, choć przeszłość Hana Solo nie była dla niego tajem-
nicą.
Wektor pierwszy 34
- Uważasz, że ich skargi na Jedi mają związek ze spadkiem ich zysków? Że czci-
godni radni współpracują z przemytnikami, którym nasi dają tęgiego łupnia?
Luke wzruszył ramionami.
- Nie wiem, czy tak jest - przyznał - ale na to wygląda.
- Co masz zamiar zrobić?
Skywalker zatrzymał się. Jacen stanął obok i spojrzał mu w oczy.
- Stu rycerzy Jedi realizuje własne plany w różnych zakątkach galaktyki - wyja-
śnił. - I na tym polega nasz problem.
- Nie sądzisz, że wędrujący po Rubieżach Jedi słusznie ścigają szmuglerów?
- Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że w takim rozproszeniu nie jesteśmy w stanie
podjąć żadnych wspólnych działań.
Spojrzenie Jacena sprawiło, że mistrz poczuł się tak, jakby stracił ucznia.
- Wurth Skidder broni promu Mary, a tym samym w głupi sposób naraża się Osa-
rianom, inni Jedi prześladują przemytników na Odległych Rubieżach, a słyszałem też o
kłopotach w paru innych sektorach - tłumaczył cierpliwie Luke. - Trudno nad tym
wszystkim zapanować. Czasem mam wrażenie, że leczę objawy, nie docierając nigdy
do samego jądra choroby.
Jacen zamyślił się nad jego słowami. Luke także umilkł, rozważając je w kontek-
ście problemów zdrowotnych żony.
- To dlatego potrzebujemy Rady Jedi - dodał po chwili. -Dzięki niej zyskamy
wspólny cel, wspólny kierunek.
- Czy na tym właśnie polega bycie rycerzem Jedi? - spytał Jacen bez ogródek. W
ciągu ostatnich kilku miesięcy Luke słyszał to pytanie wiele razy. Co ciekawe, zawsze
zadawał je właśnie Jacen, a nie jego młodszy brat, Anakin, drugi uczeń mistrza Sky-
walkera.
- Dlaczego tak cię obchodzi opinia radnych? - zapytał młodzian; bardziej po to, by
zmienić temat, niż z czystej ciekawości. - Przecież nie potrzebujesz ich pomocy, by
odnowić Radę Jedi. Po co ci oni, z tymi ich nieustannymi kłótniami?
- Nie potrzebuję ich - przyznał Luke. - Wbrew temu, co myślą Fyor Rodan, Niuk
Niuv, czy nawet Borsk Fey'lya, Jedi nie są ich podwładnymi. A jednak bez ich zgody
zrealizowanie moich planów, dotyczących i Akademii, i Rady, może być bardzo trudne,
szczególnie od strony propagandowej. Musimy trzymać się tych samych zasad, co oni,
Jacenie. To gra zwana dyplomacją.
I o to właśnie chodzi - pomyślał Jacen, ale zatrzymał tę uwagę dla siebie. Wszelkie
formalności dotyczące Jedi, począwszy od Akademii, a skończywszy na Radzie, uważał
za niepotrzebną biurokrację, tłamszącą duchowe, osobiste przeżycie, za jakie uważał
przynależność do Zakonu. W oczach szesnastoletniego idealisty każdy z rycerzy, po-
przez sam fakt zaakceptowania filozofii niezbędnej do korzystania z zasobów Mocy,
powinien być panem własnego losu. Dobrze wyszkolony Jedi, umiejący unikać Ciem-
nej Strony, który dowiódł, że potrafi oprzeć się pokusie nie- właściwego wykorzystania
swej potęgi, nie potrzebował urzędników kontrolujących każdy jego krok. Jacen był
R.A. Salvatore35
przekonany, że podporządkowanie rycerzy komukolwiek odarłoby Jedi z intrygującej
otoczki tajemniczości.
- Wiemy, że Rodan i Niuk Niuv są przeciwko nam - kontynuował Luke, ruszając z
miejsca. - Wątpię, czy Pwoe zdobędzie się na jakąkolwiek decyzję, która mogłaby na-
ruszyć jego pozycję, bo Quarrenowie bardzo długo czekali na swoje miejsce w Komite-
cie. Triebakk poprze mnie, cokolwiek postanowię, podobnie jak Cal Omas, który już
dawno nauczył się ufać Jedi. To oznacza, że decydujący będzie głos Chelcha Drawada.
Wydaje mi się, że zdobędę jego przychylność, jeśli uda mi się znaleźć rozwiązanie
kilku problemów, o których tak trąbili Rodan i Niuk Niuv.
- A co z radnym Fey'lyą? - spytał Jacen.
W odpowiedzi Luke machnął ręką, jakby Bothanin wcale się nie liczył.
- Borsk robi tylko to, co jest dobre dla Borska - wyjaśnił. -Jeśli Chelch poprze Ro-
dana i jego stronników, będzie cztery do dwóch przeciwko mnie, a wtedy Fey'lya
udzieli im poparcia. Jeżeli głosy podzielą się po połowie, Borsk albo nie rozstrzygnie
sporu, nie chcąc narażać się Leii i mnie, albo nas poprze, mając nadzieję, że odwdzię-
czymy mu się za tę przysługę.
- Mama nie poparłaby go za nic w świecie - rzucił drwiąco Jacen, a Luke nie za-
przeczył. - Borsk Fey'lya jest głupcem, jeśli w to wierzy.
- Żyje w świecie nieustannie zmieniających się sojuszy -wyjaśnił Skywalker. -
„Borsk zrobi wszystko, co powinien zrobić Borsk, żeby dogodzić Borskowi". Tak głę-
boko uwierzył w tę egoistyczną filozofię, że uznał ją za powszechnie panującą doktry-
nę.
Tym razem Jacen zatrzymał się gwałtownie.
- I ty chcesz zadowolić kogoś takiego? - zapytał sceptycznie. - Chcesz ich naśla-
dować, tworząc własną Radę?
- Jasne, że nie - odparł zdziwiony Luke.
- Ale właśnie tak się to skończy - upierał się Jacen.
Luke zmierzył go twardym wzrokiem, ale młodzik wytrzymał spojrzenie. Nie
pierwszy raz dyskutowali na ten temat. Jak dotąd - bez skutku. Pełen sprzeczności
umysł Jacena nie pozwalał mu na otwarte wystąpienie przeciw mistrzowi. Chłopak miał
za sobą trening w Akademii, którą uważał za realizację niezbyt udanej koncepcji szko-
lenia Jedi. Uznał, że jest ona tworem zbyt sformalizowanym i sztywnym, by zapewnić
uczniom odpowiednie warunki do kształtowania w sobie Mocy, co uznawał za głębokie
osobiste przeżycie. Prawdę mówiąc, Luke do pewnego stopnia zgadzał się z nim w tej
kwestii. Sądził jednak, że Akademia była niezbędnym krokiem na drodze do przywró-
cenia dawnej metody szkolenia, polegającej na bezpośrednim kontakcie ucznia z mi-
strzem. Obecnie sam realizował ów sprawdzony schemat, pracując z Jacenem i Anaki-
nem oraz powierzając Marze nauczanie Jainy. Do tej pory podobny układ był niemoż-
liwy do wprowadzenia, jako że przez długi czas jedynie Luke osiągnął poziom umiejęt-
ności mistrza. Teraz pojawili się także i inni, toteż nadszedł czas sięgnięcia do starych
metod. Transformacja musiała jednak trochę potrwać.
Jacen usilnie namawiał wuja, by starał się przyspieszyć proces zmian. Nalegał też
na usprawnienie systemu doboru uczniów. Zamiast poszukiwania silnych Mocą, mło-
Wektor pierwszy 36
dych „kandydatów do podążenia ścieżką Jedi", Jacen proponował, by pozwolić im sa-
modzielnie „odnaleźć własną ścieżkę Jedi". Luke uważał te pomysły jedynie za grę
słów, ale jego uczeń traktował je ze śmiertelną powagą. Stanowiły dla niego prawdzi-
wy, głęboki sens bycia rycerzem Jedi.
- Póki co, moje plany nie przybrały nawet konkretnej formy - powiedział mistrz.
Jacen wiedział, że nie można liczyć na większe ustępstwo z jego strony. Rozumiał też,
czego obawia się Skywalker: silni Mocą, potencjalni rycerze Jedi, mogliby wpadać w
pułapkę Ciemnej Strony, nim znaleźliby drogę do swych mistrzów. Mimo to młody
Solo uważał wewnętrzną siłę wspartą Mocą za osobistą sprawę i osobisty wybór każde-
go kandydata.
Wychodząc z budynku Senatu nie odezwali się już ani słowem. Ruszyli ku dokom,
gdzie Han, Anakin i Chewbacca pracowali przy „Sokole Millenium".
R.A. Salvatore37
R O Z D Z I A Ł
4
ZIARNO ZOSTAŁO POSIANE
- „Miecz Jade" wszedł na orbitę - taką informację Shok Tinoktin przekazał tej no-
cy Nomowi Anorowi. - Leia Organa Solo jest na pokładzie, razem z córką i Marą Jade
Skywalker.
- A także z Noghrim - dodał Nom Anor. - Zawsze towarzyszy jej co najmniej je-
den z nich.
- Noghri są godnymi przeciwnikami - zgodził się Tinoktin -ale bardziej obawiam
się pozostałych. I pan też powinien.
Nom Anor spojrzał na niego surowo, przypominając mu, kto tu jest szefem, a kto
podwładnym. Shok Tinoktin skurczył się w sobie i pobladł. Zadawał się z Nomem
Anorem wystarczająco długo, by obawiać się tego wzroku tak bardzo, jak bał się śmier-
ci
- a może nawet bardziej.
- To Jedi - wyjąkał, precyzując ostrzeżenie i usilnie starając się zamaskować nie-
pewność. Przejawianie zwątpienia w obliczu Noma Anora okazało się być śmiertelną
pomyłką w przypadku kilku poprzednich doradców.
- Leia nie jest prawdziwym Jedi, a przynajmniej, z tego co mi wiadomo, nie korzy-
sta ze swego talentu - odparł Nom Anor z przebiegłym uśmiechem, który pozwolił
Shokowi odetchnąć.
- Jej córka też nie dowiodła jeszcze, że jest Jedi.
- Za to Mara Jade zalicza się do najpotężniejszych rycerzy -zauważył Tinoktin.
- Mara Jade ma własne problemy na głowie - przypomniał Nom Anor.
Shok Tinoktin uznał to za marną pociechę. Prawdę mówiąc, drżał na samą myśl o
tym, że śmiertelnie chora Mara znajdzie się tak blisko jego szefa.
- Już dawno powinna była zdechnąć - wydusił wreszcie.
Nom Anor uśmiechnął się i podrapał po głowie. Tak długo nosił na sobie ooglith,
że dosłownie całe ciało zaczynało go swędzieć. Nie miał jednak czasu, by zdjąć maske-
ra, a poza tym nie chciał, by nawet zaufany pomocnik Tinoktin zobaczył jego prawdzi-
wą twarz, ozdobioną bliznami po samookaleczeniach. Twarz, w której błyszczało oso-
Wektor pierwszy 38
bliwe oko - dowód najwyższego oddania, złożony przez Noma Anora w dniu, kiedy
nadano mu rangę egzekutora i wysłano z misją zwiadowcy sił inwazyjnych Praetorite
Vong.
Wyłupił sobie oko zaostrzonym końcem płonącego kija. Oczywiście wypełnił
później pusty oczodół plaeryin bole, jeszcze jednym cudownym wynalazkiem biotech-
nologii. Stworzenie to przypominało normalną gałkę oczną Yuuzhanina, tyle że jego
„źrenica" była w istocie otworem gębowym, przez który celnie pluło kroplą trującej
mazi nawet na odległość dziesięciu metrów. Do sprowokowania „wystrzału" wystarczył
prosty sygnał - drgnięcie powieki Noma Anora.
- Istotnie, jestem zdumiony siłą, z jaką Mara Jade opiera się działaniu zarodników
- przyznał.
- Wszyscy, na których je pan testował, żyli najdłużej kilka tygodni, a większość
umierała już po kilku dniach.
Nom Anor skinął głową. Zarodniki coomb rzeczywiście były nieprawdopodobnie
skuteczne. Niszczyły strukturę molekularną organizmu ofiary, powodując szybką i
straszną śmierć. Gdyby tylko wymyślił mniej subtelną metodę przenoszenia choroby,
gdyby zamiast trucizny można było użyć samodzielnie przemieszczających się zarodni-
ków, infekujących całe populacje...
Nom Anor westchnął i znowu podrapał się po głowie. Eksperymenty ze śmiercio-
nośnymi zarodnikami - takimi jak coomb, brollup, tegnest i tuzin innych odmian - były
jego pasją, którą zdołał włączyć w rytm oficjalnych obowiązków, polegających między
innymi na szukaniu skutecznego sposobu zwalczania owych „nadludzi" - rycerzy Jedi.
Pomyślny wynik testów mógł przesądzić o awansie Noma Anora na stanowisko nad-
prefekta. Na razie jednak zapowiadało się na to, że poniesie klęskę, bowiem Mara Jade
Skywalker jakimś sposobem pokonała infekcję, a przynajmniej powstrzymała rozwój
choroby.
- Przyniosłeś traszkę schlecho? - spytał Nom Anor.
Shok Tinoktin kiwnął głową i wydobył z kieszeni małego, brązowo-
pomarańczowego płaza.
- Postaraj się, żeby znalazła się w pobliżu ust Mary Jade -polecił egzekutor. Shok
Tinoktin, który słyszał ten rozkaz już kilka razy, skinął głową. Zarodniki coomb, z któ-
rych Nom Anor sporządził śmiercionośną mieszankę, były przysmakiem traszek schle-
cho. Jeśli w powietrzu wydychanym przez Marę Jade znajdowały się choćby śladowe
ilości trucizny, zwierzę wykryje je bez trudu.
- Będę im towarzyszył - zaproponował Shok Tinoktin. Uzyskawszy aprobatę sze-
fa, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Nom Anor rozparł się wygodniej w fotelu, zastanawiając się nad potencjalnym zy-
skiem, jaki mogły mu przynieść negocjacje. Śmieszył go fakt, iż wrogowie Rhomma-
moolan, Osarianie, tak bardzo obawiali się, że rozmowy z Leią wzmocnią jego pozycję.
Szczerze mówiąc, w tym momencie Nom Anor niewiele dbał o swój prestiż. Zależało
mu na czymś zgoła odmiennym: owszem, pragnął wykorzystać swoje wpływy, by kon-
trolować słabeuszy z Rhommamoolu i paru innych światów, na których zamierzał
wszcząć zamieszanie, ale poza tym - wolał działać anonimowo.
R.A. Salvatore39
Przynajmniej na razie.
Oczekiwał tego spotkania właściwie tylko dlatego, że mógł wreszcie ocenić skutki
choroby, która dręczyła Marę Jade, i dowiedzieć się czegoś więcej o Jedi. Dotyczyło to
szczególnie Leii, która - jak sądził - odegra kluczową rolę w zbliżających się wydarze-
niach, a także Jainy, którą uważał za słaby punkt w obronie przeciwnika. Zakładał, że
dzięki niej będzie mógł manipulować Leią Solo, a być może także Lukiem Skywalke-
rem i Marą Jade. Było to jedno z głównych zadań, które mu wyznaczono: miał zidenty-
fikować najgroźniejszych nieprzyjaciół i znaleźć sposób na zminimalizowanie ich zna-
czenia. Konflikty takie jak osariańsko-rhommamoolski, dzięki którym Nom Anor mógł
podsycać niesnaski między ludźmi i ich sprzymierzeńcami, były okazją do bruk tukken
nom canbin-bu, czyli -jak głosiło popularne w jego ojczyźnie powiedzenie - „osłabienia
zawiasów u wrót wrogiej twierdzy". Choć i inni agenci prowadzili bardzo podobną
działalność, nie była ona najważniejszym elementem yuuzhańskich planów podboju.
Egzekutor wiedział, że w naturze ludzi i innych ras zamieszkujących tę galaktykę leżało
zajmowanie się wyłącznie własnymi problemami. Wrogowie nie przejawiali nawet
odrobiny szacunku dla panującego porządku, a w każdym razie nie pojmowali go w tak
hierarchiczny, ściśle uregulowany sposób, jak czynił to lud Yuuzhan Vong. Nom Anor
widział na własne oczy, jak polityczni przeciwnicy prowadzili wzajemnie kampanie
jawnej dezinformacji, a jeden z nich oskarżył wręcz Leię Organę Solo o zdradę! Ob-
serwował też próby przewrotów na wielu planetach, a także poczynania niektórych
rządów, czerpiących zyski z niezupełnie legalnych działań. Niewierni po prostu nie
rozumieli prawa i nie czuli najmniejszej potrzeby dostosowywania się do jego wymo-
gów.
Tym łatwiejsze zadanie czekało żołnierzy Praetorite Vong i tym bardziej uspra-
wiedliwiona była ich interwencja.
Nom Anor zauważył na jednym z monitorów systemu bezpieczeństwa, że Shok
Tinoktin powraca w towarzystwie Tamaktisa Breethy - byłego burmistrza Redhaven, a
obecnie członka niezależnego senatu - oraz Leii, Jainy i Mary. Po chwili dostrzegł jesz-
cze dwie sylwetki: złocistego androida (trzeba będzie ukarać Shoka Tinoktina za
wpuszczenie robota do tego budynku!) oraz podobną do zjawy, szarą istotę sunącą za
plecami pozostałych. Trzymający się tuż za Leią obcy sprawiał wrażenie, jakby był nie
bardziej cielesnym zjawiskiem niż jej cień. Nom Anor wiedział, że to Noghri, jej
ochroniarz. Pokiwał głową i zanotował w pamięci, że powinien zwracać na niego
baczną uwagę. Z jakiegoś powodu czuł znacznie większy respekt przed śmiertelnie
niebezpiecznymi wojownikami Noghri niż przed większością ludzi, nie wyłączając
Jedi.
Przeniósł wzrok z powrotem na Marę i analizując jej ruchy szukał śladów osłabie-
nia, które zwiastowałoby rozwój choroby. Spojrzał też na traszkę schlecho, siedzącą na
ramieniu Shoka Tinoktina, przyglądającą się Marze z szeroko otwartymi oczami i ner-
wowo wysuwającą język. Szkarłatne zabarwienie główki płaza było oczywistym obja-
wem podniecenia.
Zarodniki jednak zaatakowały organizm Mary. Nom Anor poczuł do niej jeszcze
większy szacunek.
Wektor pierwszy 40
Zbliżył się do szafy i wydobył z niej obszerną, czarną pelerynę. Zarzucił ją na ra-
miona i ukrył twarz pod obszernym kapturem, włożywszy wcześniej czarną maskę.
Choć był to strój, w którym zwykle występował publicznie, Nom Anor nie mógł poha-
mować chichotu. Dobrze znał historię swoich gości i wiedział, że jego przebranie zrobi
na nich - a szczególnie na Leii -silne wrażenie. Odziany w nie Nom Anor dziwnie
przypominał jednego z nieprzyjaciół, z którymi przyszło jej zmierzyć się dawno temu.
W pudełku na półce ukrytej w głębi szafy egzekutor przechowywał zbiorniczki z
truciznami. Pomyślał przelotnie, że być może nadarza się okazja zarażenia pozostałych
dwóch kobiet. Czyż Nowa Republika nie poniosłaby ciężkiej straty, gdyby Leia Organa
Solo nagle zapadła na tę samą tajemniczą chorobę, na którą cierpiała Mara? Czyż Leia,
Luke, Mara i zawsze niebezpieczny Han Solo nie byliby załamani, gdyby Jaina Solo
znienacka podupadła na zdrowiu i zmarła?
Bez wątpienia były to przyjemne myśli, jednak Nom Anor nie mógł ryzykować.
Ktoś mógłby powiązać jego osobę z rozprzestrzenianiem się śmiertelnej choroby. Po-
dążając za tym tropem, zaczął zastanawiać się nad technikami sensorycznymi, którymi
władali Jedi, i nad talentami łowieckimi Noghrich. Doszedł do wniosku, że wpuszcze-
nie gości do prywatnej kwatery byłoby błędem. Pospieszył w kierunku drzwi i przemie-
rzył hol, wychodząc naprzeciw Shokowi Tinoktinowi, który prowadził całą grupę.
Zauważył, że Mara rozpoznała go natychmiast i wzrokiem dała znak Leii. Tamak-
tis Breetha, idący za nimi, zatrzymał się i ukłonił.
Nom Anor kiwnął głową w stronę Shoka Tinoktina. Mężczyzna usunął się z drogi,
przepuszczając Leię.
Księżniczka z zapartym tchem wpatrywała się w Noma Anora. Dostrzegł w jej
oczach błysk zrozumienia, zaskoczenia, a nawet przerażenia. Wyglądał jak Darth Va-
der!
- Przynoszę pozdrowienie od władz Nowej Republiki - powitała go Leia oficjalną
formułką. Fakt, iż tak szybko odzyskała panowanie nad sobą i odezwała się tak spokoj-
nym tonem, kazał mu z uznaniem ocenić wewnętrzną siłę tej kobiety. Z takim przeciw-
nikiem należało się liczyć.
- Przede wszystkim przynosisz niepotrzebny zamęt - odparł Nom Anor. Tamaktis
Breetha sapnął z oburzenia. Nawet Shok Tinoktin był zdumiony nagłą wrogością i ob-
cesowością swego pana.
- Przybywamy zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami - odpowiedziała spokojnie
Leia. - Zdaje się, że rozmawiałeś o tym z Borskiem Fey'lyą, Nomie Anorze.
- Zgodziłem się na wizytę emisariusza - przyznał - choć sam nie wiem, po co. Co
ty, Leia Organa Solo, możesz wnieść nowego do sporu między Rhommamoolanami a
Osarianami? Czy potrafisz dać mojemu ludowi iskrę nadziei, że ich desperackie woła-
nie o niepodległość nie zostanie zignorowane przez Nową Republikę, rzekomą ostoję
wolności?
- Może przejdziemy w bardziej kameralne miejsce? - zaproponowała Leia. Tamak-
tis Breetha już chciał na to przystać, ale jedno spojrzenie zamaskowanej postaci wyle-
czyło go z tego samobójczego pomysłu.
- Masz coś do ukrycia? - zakpił Nom Anor.
R.A. Salvatore41
- Zatem w nieco wygodniejsze miejsce - nie ustępowała księżniczka.
- Czy krzesło wystarczy, by było ci wygodnie? Fizycznie -zapewne tak, ale czy
przez to prawda przestanie być dla ciebie niewygodna?
Leia spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Tylko tyle mam ci do zaoferowania - ciągnął. - Prawdę. Prawdę, że Osarianie nie
mają prawa władać ludnością Rhommamoolu. Prawdę, że wasza Republika słabnie i
popełnia błędy. A także prawdę o jej fałszywych bohaterach, rycerzach Jedi.
- Twoją prawdę - wtrąciła Mara. Leia spojrzała na nią wymownie.
Ciesząc się w duchu, że tyrada wywarła pożądany skutek, Nom Anor uśmiechnął
się szeroko, choć pod czarną maską jego twarz była niemal niewidoczna.
- Istnieje tylko jedna prawda - oświadczył spokojnie. - Jedynie ci, którzy nie chcą
jej poznać, wymyślają korzystniejszą dla siebie wersję rzeczywistości.
- Za pozwoleniem, księżniczko Leio - zaczął C-3PO, wysuwając się na czoło - bo-
gata historia rycerzy Jedi pokazuje, że są oni prawdziwymi....
- Milczeć! - ryknął na niego Nom Anor. Trząsł się przy tym, jakby za chwilę miał
wybuchnąć. Biedny Threepio również drżał, choć z innego powodu.
- Może porozmawiamy o sytuacji między Osarianami a Rhommamoolanami? -
spytała Leia dyplomatycznie. Mówiąc to, delikatnie popchnęła C-3PO w tył, dając Ja-
inie znak, by przypilnowała nazbyt gadatliwego androida.
- Zdawało mi się, że właśnie to robimy - odparł Nom Anor, w pełni panując nad
sobą.
- To nie jest spotkanie - odparowała księżniczka. - To wykład w korytarzu.
- To i tak za dużo. Borsk Fey'lya nie zasługuje na więcej. Czyż była radna Solo nie
jest tego samego zdania?
- Nie spotkaliśmy się tu, żeby dyskutować o Borsku Fey'lyi -odpowiedziała spo-
kojnie Leia. Nom Anor widział jednak, że jej cierpliwość powoli się wyczerpuje. -
Chodzi o los dwóch światów.
- Które nie potrzebują hipokryzji władz Nowej Republiki, w szczególny sposób
rozumiejących pokój i dobrobyt - dokończył egzekutor. - Dla was pokój to pokora niż-
szych klas, które nie są w stanie sięgnąć po władzę i pieniądze, a dobrobyt to bogacenie
się zaprzyjaźnionych elit.
Leia pokręciła głową i mruknęła coś niezrozumiałego.
- Każ waszemu krążownikowi zniszczyć Osarian - rzekł Nom Anor z całą powagą.
- Strąćcie ich myśliwce, zniszczcie wyrzutnie pocisków i nie pozwólcie na odtworzenie
broni ofensywnej.
Leia wpatrywała się w niego intensywnie. Wiedział, że bardziej niż zaskakujące
okoliczności spotkania, wyprowadza ją z równowagi wspomnienie dawnego wroga.
- Kiedy zostawią nas w spokoju - ciągnął - konflikt wygaśnie. Zapanuje pokój i
dobrobyt. - Przerwał na chwilę, po czym podparł maskę dłonią, przyjmując pozę zamy-
ślenia. - Ach, tak, zapomniałem. Będzie to dobrobyt Rhommamoolan, a nie Osarian,
ulubieńców Nowej Republiki.
- Sam nie wierzysz w to, co mówisz - odezwała się drwiąco Leia.
Wektor pierwszy 42
- Czyżby? - zapytał sarkastycznie. - Chciałabyś, żeby tak było. Wyjdź na ulice
Redhaven i zapytaj, co myślą ludzie.
- Gdyby ci na nich zależało, zasiadłbyś do negocjacji, żeby zapobiec wojnie - od-
cięła się bezceremonialnie.
- Zdawało mi się, że właśnie to robimy.
Leia kolejny raz popatrzyła na niego w zdumieniu.
- Powiedziałem ci już, jak możesz przerwać konflikt. Wystarczy wydać polecenie
dowódcy orbitującego nad nami straszaka. ..
Księżniczka spojrzała w stronę Mary i Jainy, po czym potrząsnęła głową.
- Nie tego się spodziewałaś? - spytał sarkastycznie. – Ty i twoja Nowa Republika
nie zasłużyliście nawet na takie traktowanie. Wydaje mi się, że nasze stanowisko jest
jasne. A teraz rozkazuję wam wrócić na pokład tego śmiesznego, latającego pudełka,
którym tu przybyliście, i wynieść się z Rhommamoolu. Obawiam się, że straciłem cier-
pliwość do tych waszych głupstw.
Leia posłała mu długie i twarde spojrzenie, a potem odwróciła się na pięcie i ponu-
ra niczym burzowa chmura odmaszerowała w głąb korytarza, ciągnąc za sobą Jainę i
Marę. Bolpuhr jeszcze przez chwilę wpatrywał się w Noma Anora z jawną wrogością -
czym wzbudził jedynie jego szczery uśmiech - po czym podążył za kobietami.
C-3PO również miał się oddalić, ale zawahał się, przykuty do podłogi spojrzeniem
Noma Anora - zapewne najzimniejszym, jakim kiedykolwiek go obdarzono.
- Przepraszam, panie, ale chciałbym spytać... Czy coś się stało? - spytał ostrożnie.
- Nic, czego nie mógłbym zaraz naprawić - odpowiedział złowieszczo Nom Anor,
podchodząc niebezpiecznie blisko.
- Czyja pana obraziłem? - zapytał android uprzejmie, trzęsąc się ze strachu.
- Twoje istnienie jest dla mnie obrazą! - warknął egzekutor.
C-3PO usłyszał wystarczająco wiele - no, może nawet zbyt wiele. Popędził kory-
tarzem, głośno wzywając księżniczkę Leię. -Nie spodziewałem się takiego przebiegu
spotkania - ośmielił się bąknąć Tamaktis Breetha, stając u boku Noma Anora.
- Ja też nie. Sądziłem, że będzie nudno - odparł przywódca. Spojrzał na byłego
burmistrza i dostrzegł na jego twarzy grymas zwątpienia.
- Mów szczerze - zachęcił. - Twoja niepewność może mnie tylko umocnić.
- Rhommamool naprawdę będzie potrzebować pomocy Nowej Republiki - ode-
zwał się Breetha po dłuższej chwili milczenia.
Nom Anor zaśmiał się z cicha. Ten człowiek nic nie rozumiał. Przecież nie chodzi-
ło o Rhommamool. Egzekutor prawie nie dbał o to, czy po jego odejściu Osarianie
zgładzą wszystkich Rhommamoolan, czy nie. Nie był jednak głupcem i nie zamierzał
głośno wypowiadać takich poglądów.
- Nasza sprawa to coś więcej niż tylko wojna domowa między parą planet - wyja-
śnił. - To kwestia podstawowych wolności obywateli Nowej Republiki i zwykłej spra-
wiedliwości względem eksploatowanych mas. Kiedy prawda wyjdzie na jaw, Rhom-
mamoolanie znajdą dość sprzymierzeńców, by zmiażdżyć tych złodziei z Osarian.
Były burmistrz wyprężył się służbiście, słysząc te słowa, dumny, że przyszło mu
działać w tak wielkiej, choć może nieco oderwanej od rzeczywistości, sprawie.
R.A. Salvatore43
- Dopilnuję, żeby nasi goście odlecieli stąd niezwłocznie - oznajmił, kłaniając się i
odchodząc, gdy tylko Nom Anor przyzwalająco skinął dłonią.
Egzekutor zbliżył się do Shoka Tinoktina i delikatnie pogładził po głowie wciąż
jeszcze podnieconą traszkę schlecho.
- Zapach zarodników coomb był bardzo silny - zauważył doradca.
- W przeciwieństwie do Mary - dodał Nom Anor. - Dostrzegłem słabość w jej po-
stawie i ruchach. - Zadowolony z siebie egzekutor skierował się ku kwaterze, a Shok
Tinoktin ruszył za nim.
- Dopilnuj, żeby przelecieli nad Placem - polecił Nom Anor, wiedziony nagłym
impulsem. - Niech zobaczą na własne oczy, jak oddani są moi ludzie.
Shok Tinoktin skłonił się i zawrócił.
Egzekutor wszedł do swojego pokoju i sięgnął po dwa villipy, ukryte głęboko w
szafie, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Zbliżył się do panelu obserwacyjnego,
wpatrując się w pojawiające się z wolna gwiazdy. Czy nawiązali kontakt? - zastanawiał
się. - Czy yammosk założył już bazę kontrolną?
- Wyglądał jak Darth... - zaczęła Jaina.
- Nawet mi o tym nie mów - przerwała jej Leia. Ton głosu nie pozostawiał miejsca
na dyskusję. - Pospiesz się, Threepio -rzuciła nieco ostrzej niż zamierzała, kiedy andro-
id wyłonił się zza rogu, pędząc ile sił w nogach, i prawie wpadł na jeden z dźwigarów,
które opinały korytarz niczym gigantyczne żebra. - I postaraj się nie zabłądzić.
- Co to, to nie, księżniczko Leio - odparł C-3PO z głębokim przekonaniem i nie-
mal przykleił się do jej boku.
Kiedy przemierzali kręty labirynt korytarzy i klatek schodowych i pokonywali
dziesiątki opancerzonych drzwi, uświadomili sobie, jak łatwo bronić się w takim bu-
dynku. Bardziej przypominał bunkier niż siedzibę władz. Biorąc pod uwagę liczbę
schodów, po których się wspinali, nim dotarli na powierzchnię, pokoje Noma Anora
musiały znajdować się dość głęboko pod ziemią. Nie zauważyli tego poprzednio, gdyż
wędrowali nieco okrężną drogą, korytarzami, które - jak sobie przypominali -były mi-
nimalnie nachylone.
Bez przeszkód dotarli na lądowisko, gdzie pozostawili „Miecz Jade". Pilnujący go
strażnicy czym prędzej zeszli im z drogi.
- Żałuję, że tak to wyszło - zwrócił się Tamaktis Breetha do Leii, kiedy Jaina, Ma-
ra i C-3PO weszli na pokład, by rozpocząć procedurę przedstartową.
- Lepiej proszę to powiedzieć Nomowi Anorowi - odparła. Mężczyzna o łagod-
nych oczach skłonił się lekko.
- Proszę zrozumieć: przez dziesiątki lat Osarianie rządzili nami jak kolonią nie-
wolników... - zaczął.
- Znam i historię, i obecną sytuację- przerwała mu Leia. -Wasz krnąbrny przywód-
ca nie próbuje jej poprawić.
Tamaktis, najwyraźniej nie przekonany, nie odpowiedział. Leia potrząsnęła głową
i znikła we włazie. Bolpuhr ruszył za nią, nie odrywając wzroku od Breethy i dwóch
strażników.
Wektor pierwszy 44
- Zmiana kursu - obwieściła Mara, gdy tylko księżniczka zasiadła na swoim miej-
scu, za plecami Jainy.
- Chcą, żebyśmy przelecieli nad miastem i nabierali wysokości, kierując się na za-
chód - wyjaśniła Jaina.
- Pułapka? - spytała niespokojnie Leia.
- Nie widzę sensu - odparła Mara. - Mogli bez trudu zniszczyć prom i schwytać
nas w budynku, kiedy rozmawialiśmy z Nomem Anorem.
- Chyba, że próbują załatwić to tak, żeby wyglądało na wypadek - zasugerowała
Jaina.
Leia kiwnęła głową, podzielając jej obawy.
- Nie mają broni, którą mogliby nam zagrozić, kiedy osiągniemy pełną moc i unie-
siemy się w powietrze - stwierdziła twardo Mara.
- Nie wiemy, czy nie mają - uzupełniła księżniczka. Prawdziwość tych słów ostu-
dziła zapał Mary.
- Możemy poprosić o eskortę z „Mediatora" - zaproponowała Jaina.
Leia potrząsnęła głową.
- Leć wyznaczonym przez nich kursem - poleciła - ale bądź gotowa prysnąć stąd w
razie najmniejszych kłopotów.
Z korytarza dobiegło stłumione syknięcie. Bolpuhr najwyraźniej nie był zachwy-
cony decyzją księżniczki.
- Może twój Noghri też zauważył podobieństwo Noma Anora do Dartha Vadera? -
spytała Mara z błazeńskim uśmiechem.
Leia wzdrygnęła się na myśl o irytującym spotkaniu.
„Miecz Jade" uniósł się nad płytę lądowiska i pomknął w stronę miasta, zgodnie z
poleceniem kontroli lotów poruszając się tuż nad dachami domów. Chwilę później
księżniczka zrozumiała przyczynę nagłej zmiany kursu. W polu widzenia pojawił się
największy plac Redhaven. Fajerwerki oświetlały świętujących Rhommamoolan.
- Co to może być? - spytała Jaina, wskazując na wielki wykop. Mara, równie za-
ciekawiona, zeszła jeszcze niżej.
C-3PO jęknął, a trzy kobiety skrzywiły się z odrazą na widok tego, co znajdowało
się w wykopie. Zmasakrowane, żałosne szczątki robotów, niektóre nadal poruszające
się lub iskrzące, wyścielały jego dno. Każde ich drgnienie wywoływało kolejną lawinę
kamieni. Oszalały tłum kłębił się u brzegów jamy.
- Barbarzyństwo! - zapłakał C-3PO. - To nieludzkie!
- Zabierz nas stąd - poleciła zdegustowana Leia, lecz Mara już zdążyła unieść
dziób statku i pchnąć do oporu manetkę akceleratora. Ryk silników sprawił, że spora
cześć fanatyków rozpierzchła się, szukając schronienia. Głośnik komunikatora za-
trzeszczał protestem kontroli lotów, ale Mara po prostu go wyłączyła.
- No cóż - odezwała się, gdy byli już daleko od powierzchni planety - ostrzegałam
cię przed Nomem Anorem. Nadal uważasz, że przesadzałam?
- To jeden z najbardziej wkurzających typów, jakiego w życiu spotkałam - zgodzi-
ła się Leia.
R.A. Salvatore45
- I tym razem nie udało mi się wybadać przy użyciu Mocy - dodała Mara. - Nic.
Próbowałam nawet wezwać go po cichu, ale nie odpowiedział. Nie wiem nawet, czy
mnie usłyszał. Ignorował mnie całkowicie, więc prawie nic się o nim nie dowiedziałam.
- Ani ja - przyznała Jaina. - Całkiem jakby był zupełnie odporny na Moc. Ten dru-
gi, Shok Tinoktin, też mi się nie podobał.
Mara kiwnęła głową.
- Nie wydaje mi się jednak, żeby Nom Anor blefował. Sprowadził nas tu tylko po
to, żeby utrzeć nam nosa. Nie sądzę, żeby chciał negocjować, nawet jeśli Osarianie nie
przestaną naciskać.
Leia wstała i przetarła oczy, po czym z rezygnacją potrząsnęła głową i westchnęła
smętnie.
- Podziwiam cię - zwróciła się do Mary. - Naprawdę. Poznałaś go i odważyłaś się
spotkać z nim ponownie. Jesteś dzielniejsza ode mnie.
Luke i Jacen odnaleźli „Sokoła Millenium" dokładnie tam, gdzie go zostawili - na
lądowisku numer 3733. Sądząc po dochodzących z wnętrza odgłosach - dźwięczeniu
kluczy, szumie turbosprężarek i potoku mamrotanych pod nosem przekleństw - Han i
Chewie nadal nie zdołali doprowadzić maszyny do porządku.
Po drodze na Coruscant Han przekazał stery Anakinowi, który robił się coraz bar-
dziej zazdrosny o to, że Mara tak często pozwala Jainie latać „Mieczem Jade". Jak było
do przewidzenia, piętnastolatek wykonał po drodze kilka karkołomnych manewrów.
Niestety, mimo iż „Sokół" był zadziwiająco zwrotny -jak na statek przypominający
wyglądem raczej starą, poobijaną balię niż myśliwiec - jego silniki dysponowały także
zaskakująco wielką mocą. Nieźle sobie radził z gwałtownymi zwrotami, w które wpro-
wadzał go Anakin - choć przy kompensatorze przyspieszenia, nastawionym na dwa
procent skuteczności, wszyscy na pokładzie niemal tracili przytomność wskutek prze-
ciążenia - jednak przy którejś z kolei ewolucji chłopiec nieco przesadził. Zanim Han
odzyskał kontrolę nad frachtowcem, tuż przed końcem podróży „Sokół" nabrał głębo-
kiego przechyłu, a jeden z silników i kilka repulsorów przestało działać w zupełnie
nieprzewidzianych momentach. Nawet w tej chwili, gdy statek spoczywał bezpiecznie
w doku, uszkodzony repulsor włączał się od czasu do czasu, unosząc burtę o kilka
stopni i opuszczając ją gwałtownie.
Luke i Jacen wymienili uśmiechy, kiedy frachtowiec przechylił się kolejny raz,
stając niemal na burcie, po czym z impetem i wielkim hukiem powrócił do pozycji
horyzontalnej.
Z wnętrza dobiegł rozpaczliwy pisk R2-D2.
- Chewie! - wrzasnął Han, ukryty gdzieś nad opuszczoną rampą „Sokoła". Rozległ
się stłumiony łomot, po nim jedno lub dwa przekleństwa, a chwilę później masywny
klucz spadł z brzękiem na płytę lądowiska.
Usmarowany i spocony Solo wychynął z wnętrza, mamrocząc coś pod nosem.
Schylił się po klucz i w tym momencie zauważył syna i szwagra.
- Nastolatki - mruknął.
- Myślałem, że zdążysz skończyć - zdziwił się Luke.
Wektor pierwszy 46
- Zrobiłem wszystko, oprócz repulsora numer 7 - wyjaśnił Han. - Mamy gdzieś
zwarcie. To przez wyczyny smarkacza. Dziadostwo, włącza się i wyłącza, nawet jeśli
odcinamy zasilanie. Nieźle kopnęło Artoo, kiedy próbował podłączyć się do komputera
nawigacyjnego.
Luke uśmiechnął się szeroko. Odkąd znał Hana i pierwszy raz ujrzał „Sokoła",
czuł, że pilota i jego statek łączy niezwykła, wręcz duchowa więź. I maszyna, i czło-
wiek byli zlepkami z pozoru nie związanych ze sobą umiejętności i cech. Okazali się
też znacznie bardziej niebezpieczni niż mogłoby się wydawać. Skywalker wiedział
także, iż naprawa frachtowca wymaga złamania żelaznych praw logiki.
- Spróbuj teraz! - krzyknął Anakin z wnętrza statku. Odpowiedział mu jęk Wo-
okiego.
„Sokół" powrócił do życia z basowym pomrukiem. Repulsory startowały w kolej-
ności testowej: pierwszy-dziesiąty, drugi-dziewiąty, trzeci-ósmy, czwarty.... siódmy.
Siódmy zaskoczył bez najmniejszego problemu.
- Dzieciak ma talent - zauważył Han. Zanim skończył mówić, coś eksplodowało
we wnętrzu statku. Smuga gęstego dymu rozpostarła się nad lądowiskiem. R2-D2 raz
jeszcze wydał z siebie rozpaczliwy pisk, a Chewie znowu jęknął.
- Za szybko wcisnąłeś! - wrzasnął Anakin. Jęk Chewiego przeszedł w groźny ryk,
a sekundę później chłopak zbiegł po rampie, odganiając sprzed oczu dym. Był umoru-
sany, jakby przed chwilą nurkował w kadziach smolnych na Tinuvian.
Z poślizgiem wyhamował przed nachmurzonym ojcem.
- Za szybko wcisnął... - próbował nieśmiało wyjaśnić.
- To tobie za bardzo się spieszyło - odparował Solo, czując narastający gniew.
-Mówiłeś, że....
- Mówiłem, że możesz siąść za sterami - wpadł mu w słowo Han, trącając go
oskarżycielsko palcem. - Nie pozwoliłem ci na próbę pobicia siostry, bo i tak by ci się
nie udało. Nie możesz prowadzić „Sokoła" jak zwykłego śmigacza!
- Ale... - Anakin urwał, szukając wsparcia u brata i wujka. Ci jednak przestali się
już uśmiechać. Zresztą i tak nie mogli odmówić Hanowi racji.
Przygnębiony Anakin machnął rękami i z pomrukiem wbiegł z powrotem na ram-
pę.
- Nastolatki! - wykrzyknął Han.
Uśmiech powrócił na twarz Luke'a. Potrafił sobie wyobrazić młodego Hana Solo,
którego wybryki wywoływały u wszystkich nieustanne jęki: „Nastolatek!" Wiele różni-
ło Hana i Anakina - ten ostatni był z natury introwertykiem. Mimo to w wielu sprawach
- a jedną z nich było najwyraźniej latanie „Sokołem" - Anakin Solo przejawiał nie-
okiełznany temperament ojca. W takich chwilach Luke niemal z przerażeniem dostrze-
gał, jak bardzo są podobni z wyglądu i charakteru.
Chewie powitał powracającego Anakina pełnym dezaprobaty warknięciem.
- Naprawimy to - odpowiedział chłopak z westchnieniem. - To tylko głupi statek.
W chwili, gdy wypowiedział ostatnie słowo, znalazł się w powietrzu, z głową nie-
bezpiecznie blisko niezliczonych wiązek kabli głównego systemu energetycznego „So-
R.A. Salvatore47
koła". Potężny Wookie z łatwością utrzymał go w górze jedną łapą drugą sięgając do
pasa Anakina i odpinając jego miecz świetlny.
- Co ty... - zaczął chłopak. W tym momencie Wookie wprawił go w jeszcze więk-
sze zaskoczenie. Chewie wsadził rękojeść miecza do paszczy, udając, że chce ją prze-
gryźć.
Wookie mógł podrapać lub uszkodzić cenną broń - nie wspominając już o tym, że
wybuch ukrytego w niej ogniwa rozerwałby mu głowę na strzępy. Chłopak jeszcze raz
krzyknął na Chewiego, próbując sięgnąć po miecz. Wookie cofnął łapę, udzielając mu
głośnej reprymendy.
- Dobra, już rozumiem - odezwał się Anakin, spuszczając głowę. Porównanie wię-
zi między Chewiem a „Sokołem", do uczuć, którymi darzył swój miecz świetlny, trafiło
mu do przekonania. - Rozumiem - powtórzył.
Chewie zawył, nieco już udobruchany.
- Naprawimy go - zapewnił go Anakin z irytacją.
Przez kilka chwil Luke wyobrażał sobie, jakich kłopotów młody Han mógł przy-
sparzać dorosłym. Solo zauważył jego minę i odezwał się, kiwając głową z głupawym
uśmiechem:
- A jak tam wasze spotkanie?
- Cudownie - odparł Skywalker sarkastycznie. - Czy spotkanie z Borskiem Fey'lyą
mogłoby wypaść inaczej?
- Borsk i jego kumple mają kłopoty - stwierdził Han. – Przekonują się, że rządze-
nie galaktyką nie jest takie proste, jak sądzili.
- I dlatego szukają kozłów ofiarnych - dodał Luke.
-Czyli...?
- Chodzi im o to zamieszanie na Zewnętrznych Odległych Rubieżach - wyjaśnił
mistrz. - Ktoś postrzelał sobie do przemytników - podobno Jedi. Nie spodobało się to
Fyorowi Rodanowi i Niu Niuvowi.
- Pewnie stracili dochody - domyślił się Han, uśmiechając się szyderczo.
- Wszystko jedno, dlaczego; ważne, że Komitet Doradczy nie jest tym zachwyco-
ny.
- A to oznacza, że zwalili problem na twoje barki. Co robimy? - spytał Solo. Z to-
nu jego głosu można się było domyślić, że nie ma wielkiej ochoty na interwencję.
- Czy mi się zdaje, czy wspominałeś mi, że Lando kręci się w tamtym rejonie? Ja-
kieś kopalnie na asteroidach, albo coś takiego? - odpowiedział pytaniem Skywalker.
Han skrzywił się.
- Zgadza się. Para planet: Dubrillion i Destrillion, w pobliżu grupy asteroid, którą
z wrodzoną skromnością nazwał Kaprysem Landa.
- Od czegoś muszę zacząć - rozmyślał na głos Luke. - Na przykład od zdobycia in-
formacji od kogoś, kto był na miejscu.
- Lando dobrze się nadaje - zgodził się Han, chociaż widać było, że pomysł nie
wzbudza w nim zachwytu.
Wektor pierwszy 48
Luke wiedział, że powściągliwość to typowa poza jego przyjaciela. Han i Lando
byli kumplami, prawdziwymi kumplami, ale żaden z nich nie lubił przyznawać się pu-
blicznie do swoich uczuć.
- Pewnie tak - przytaknął Skywalker. - On zawsze wie, co piszczy w trawie. Jeśli i
ja poznam prawdę, może uda mi się dzięki niej przekonać kilku radnych do mojej
sprawy.
Han kiwnął głową, po czym zamrugał i spojrzał ciekawie na Luke'a.
- Za długo ze mną przestajesz, stary - zauważył. - A ty z czego się cieszysz? - spy-
tał Jacena, który promieniał szczęściem.
- Pas - wyjaśnił młodzieniec. - Jaina będzie w siódmym niebie.
- Pas? - chciał wiedzieć Luke.
- „Rajd przez pas" - uściślił Jacen, ale jego nauczyciel nadal patrzył pytająco.
- Lando prowadzi na boku mały interes - wyjaśnił Han. -Nazywa to „Rajdem przez
pas". To taka gra. Pewnie niezła okazja do niemałych zakładów. Piloci sprawdzają
swoje umiejętności lawirując między asteroidami. Wygrywa ten, komu najdłużej uda
się nie rąbnąć w przeszkodę.
- Raczej nie rozwalić się na kawałki - dopowiedział Luke. -Niezbyt obiecująca
perspektywa.
- Jak dotąd tylko jeden zawodnik został ranny - wtrącił Jacen. Skywalker spojrzał
na niego ze zdziwieniem. - Jaina mówiła, że Lando przerobił kilka maszyn typu TIE.
Wyposażył je w bardzo silne pola ochronne, więc mogą znieść jedno, dwa, a może i
dziesięć takich zderzeń. Po prostu odbijają się od przeszkody.
- Miała to być jedna z największych atrakcji galaktyki -dorzucił Han - ale założę
się, że rajd jest czymś więcej niż tylko grą.
Luke skinął głową. Nie potrzebował dalszych wyjaśnień. Nieraz słyszał, że prze-
mytnicy chętnie wlatywali w pasy asteroid, by zgubić pościg. Możliwe, że zawody
urządzane przez Landa stanowiły dla nich znakomity trening.
- Chcesz złożyć mu wizytę? - spytał Solo. - Ostatnio nie jest w najlepszych sto-
sunkach z władzami Nowej Republiki.
- A czy kiedykolwiek był?
Han zachichotał, ale już po chwili spoważniał.
- A co z Marą? Niedługo powinna wrócić. Z tego, co słyszałem, nie poszło im naj-
lepiej.
Jego słowa trafiły Luke'a w czuły punkt: przypomniały mu o chorobie żony. Naj-
słynniejsi lekarze galaktyki bezradnie potrząsali głowami. Mogli jedynie obserwować,
jak coś, co ukryło się w organizmie Mary, powoli zmienia strukturę molekularną jej
ciała. Żadne lekarstwo i żadna terapia nie skutkowały. Tylko dzięki wewnętrznej sile i
wprawie we władaniu Mocą, Mara potrafiła do pewnego stopnia zapanować nad choro-
bą. Inni nie mieli tyle szczęścia.
Co oznaczałaby dla niej podróż na drugi kraniec galaktyki? Luke musiał zastano-
wić się nad tym poważnie. Czy nie byłby to dla niej zbyt wielki, może nawet niebez-
pieczny wysiłek?
R.A. Salvatore49
- Ciocia Mara poleciała na Rhommamool - przypomniał Jacen. - To trzy dni drogi
stąd, a do tego nie miała tam czasu na odpoczynek.
- Racja - przyznał Han. - Ale może wycieczka do Odległych Rubieży, z dala od
naszych ulubieńców z Komitetu, dobrze jej zrobi. Mojej żonie pewnie też.
Luke wzruszył ramionami i w milczeniu skinął głową, kończąc rozmowę na ten
temat.
Nagle usłyszeli gwałtowny świergot R2-D2 i wycie Chewie-go. Zaraz potem re-
pulsor numer siedem ożył.
Kolejna eksplozja we wnętrzu „Sokoła" przerwała wkrótce jego pracę.
Anakin zbiegł jak burza po rampie.
- To już szczyt! - mruczał. - Mam dość!
Zanim Han zdążył na niego krzyknąć, wielka, włochata łapa chwyciła chłopca za
ramię i wciągnęła na pokład. Nieśmiały protest Anakina utonął w potężnym ryku Wo-
okiego.
Han westchnął i cisnął klucz przez ramię, wprost na metalową nawierzchnię.
- Nastolatki - rzucił Luke, mrugając do Jacena.
Wektor pierwszy 50
R O Z D Z I A Ł
5
KOORDYNATOR WOJENNY
Danni Quee znowu ślęczała nad wykresami, sprawdzając współrzędne i obliczając
wektory. Pracowała w pomieszczeniu kontrolnym. Odkąd wreszcie zaczęło dziać się
coś interesującego większość naukowców spędzała w nim niemal cały czas, a niektórzy
nawet tu spali. W tej chwili w sali zgromadziło się dziewięciu z piętnastu członków
załogi.
- W systemie Helska - powiedział Garth Breise. – Czwarta planeta.
Danni skinęła głową. Rzeczywiście, wyglądało na to, że asteroida, poruszająca się
z większą prędkością niż jakikolwiek inny naturalny obiekt, wkrótce dotrze do systemu
Helska. Biorąc pod uwagę jej obecny kurs i prędkość (a przecież nie było powodu, by
miały się one zmienić), zderzy się z czwartą planetą systemu.
- Co o niej wiemy? - spytała.
Garth Breise wzruszył ramionami.
- Niewiele. Żadna z siedmiu planet tego systemu nie nadaje się do kolonizacji i ni-
komu nie chciało się dotąd tego zmieniać. Nie mają nawet nazw, tylko numery: od
Helska 1 do 7.
- Skierujcie teleskopy orbitalne na czwartą planetę - poleciła Danni. - Sprawdzimy,
z czego się składa.
- Z lodu - rzucił Yomin Carr z kapsuły siódmej, pokazującej w tej chwili najwy-
raźniejszy najczystszy obraz pędzącej asteroidy.
Pozostali zwrócili się w jego stronę.
- Sprawdziłem wcześniej - wyjaśnił Yomin Carr. - Kiedy już wiedzieliśmy, że
przeleci w pobliżu lub trafi w planetę, zrobiłem parę zdjęć teleskopem orbitalnym.
- A więc to tylko zamarznięta bryła skalna? - spytał Garth.
- Albo raczej bryła wody - uściślił Yomin. - Nie wykryłem nic oprócz lodu i pary.
Żadnych minerałów. - Rzecz jasna, wiedział znacznie więcej o czwartej planecie sys-
temu Helska. Był na niej i badał ją osobiście. Sam też rozstawił villipy sygnałowe, by
skierować ku niej swych braci, dumnych wojowników Praetorite Vong.
- Jesteś pewna, że dojdzie do zderzenia? - zapytała Tee-ubo.
R.A. Salvatore1 Wektor pierwszy 2 WEKTOR PIERWSZY R.A. SALVATORE Przekład MACIEJ SZYMAŃSKI
R.A. Salvatore3 Tytuł oryginału VECTOR PRIME Redakcja stylistyczna AGNIESZKA WESELI Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta JOANNA CHRISTIANUS Ilustracja na okładce CLIFF NIELSEN Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 1999 by Lucasfilm, Ltd. & TM All rights reserved. For the Polish translation Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-311-X Wektor pierwszy 4 Ukochanej Dianie oraz dzieciakom: Bryanowi, Geno i Caitlin, dzięki którym mogłem wczuć się w rolę Hana Solo!
R.A. Salvatore5 R O Z D Z I A Ł 1 PĘKAJĄCE WŁÓKNA Było zbyt spokojnie. Ciszę kosmicznej pustki zakłócał jedynie ciągły szmer bliź- niaczych silników jonowych. Choć Leia Organa Solo lubiła takie chwile, uważała je za swoistą pułapkę emocjonalną- żyła już wystarczająco długo, by wiedzieć, że na końcu tej podróży czeka ją niełatwe zadanie. Wszystkie jej podróże kończyły się ostatnio „niełatwymi zadaniami". Zatrzymała się na moment, nim weszła na mostek „Miecza Jade" - nowego promu, który jej brat, Luke, zbudował dla żony, Mary Jade. Mara i Jaina, najwyraźniej nie- świadome obecności księżniczki, rozmawiały beztrosko, siedząc ramię w ramię za ste- rami statku. Leia przyjrzała się córce, zaledwie szesnastoletniej, a już dojrzałej, spokoj- nej jak pilot-weteran. Jaina bardzo przypominała matkę: miała długie, ciemne włosy i brązowe oczy, mocno kontrastujące z gładką, śmietankową skórą. Leia bez trudu do- strzegała w dziewczynie to podobieństwo. Nie, nie w dziewczynie- poprawiła się w myślach - w młodej kobiecie. W jej oczach igrały te same iskry, znamionujące figlarną i awanturniczą, ale i zdecydowaną naturę. To spostrzeżenie nieco zbiło Leię z tropu. Zdała sobie sprawę, że patrząc na Jainę nie dostrzegała odbicia samej siebie, a tylko obraz dziewczyny, którą była dawno temu. Na myśl o teraźniejszości poczuła lekkie ukłucie smutku: była dyplomatą, biurokratą i mediatorem, wiecznie próbującym łagodzić polityczne niesnaski i nieustannie pracują- cym na rzecz pokoju i dobrobytu Nowej Republiki. Czy brakowało jej tych dni, kiedy słyszała wokół siebie huk strzałów z blasterów i świst mieczy świetlnych? Czy żałowa- ła, że zastąpił je basowy pomruk jonowych silników i swarliwe głosy tłumu urażonych ambasadorów i emisariuszy? Być może - przyznała w myślach, lecz zawadiackie błyski w oczach Jainy były dla niej wielkim pocieszeniem. Po chwili usłyszała, że Mara i Jaina śmieją się z szeptanego żarciku i poczuła jesz- cze jedno delikatne ukłucie - może zazdrości? Odsunęła od siebie tę absurdalną myśl. Jej bratowa, żona Luke'a i przewodniczka Jainy na ścieżce Jedi, nie zastępowała dziew- czynie matki, lecz była raczej jej starszą siostrą. Patrząc na ogniki płonące w zielonych Wektor pierwszy 6 oczach Mary, Leia rozumiała, że ta cenna przyjaźń może dać Jainie coś, czego sama nie mogła ofiarować córce. Wysiłkiem woli pokonała uczucie zazdrości i po prostu cieszy- ła się, że jej dziecko znalazło taką przyjaciółkę. Zrobiła krok w kierunku sterowni i znowu zatrzymała się, wyczuwając za sobą ja- kiś ruch. Zanim się obejrzała, wiedziała już, że to Bolpuhr, Noghri, jej ochroniarz. Ob- darzyła go jedynie przelotnym spojrzeniem, gdy przesunął się za jej plecami z lekkością i wdziękiem, które skojarzyły jej się z falowaniem koronkowej zasłonki na wietrze. Właśnie dlatego zgodziła się, by Bolpuhr stał się jej cieniem: był najbardziej dyskretną ochroną, jaką potrafiła sobie wyobrazić. Zdumiewało ją, że pod gracją bezszelestnych ruchów młodego Noghriego kryje się śmiercionośna sprawność wytrenowanego zabój- cy. Leia uniosła dłoń, nakazując Bolpuhrowi, by pozostał w korytarzu. Choć przez obojętną zwykle twarz obcego przemknął grymas zawodu, wiedziała, że wykona roz- kaz. Jak każdy Noghri, spełniał wszystkie jej życzenia. Gdyby zechciała, skoczyłby w przepaść lub w rozpaloną dyszę silnika jonowego. Niezadowolenie okazywał tylko wtedy, gdy rozkazy księżniczki utrudniały mu jej właściwą ochronę. Leia podejrzewała, że tak właśnie czuł się w tej chwili, choć za nic w świecie nie mogła pojąć, co - zdaniem Bolpuhra - mogłoby jej grozić na pokładzie prywatnego promu jej bratowej. Noghri bywał niekiedy aż przesadnie oddany. Kiwając głową w jego stronę, Leia wkroczyła na mostek. - Daleko jeszcze? - zapytała i ze zdziwieniem zauważyła, że Mara i Jaina pode- rwały się z miejsc, zaskoczone jej nagłym wejściem. W odpowiedzi Jaina powiększyła obraz na centralnym ekranie. Plamki światła zmieniły się w dwie planety: błękitno-białą i czerwoną, które unosiły się w przestrzeni tak blisko siebie, że Leia zastanawiała się jakim cudem ta pierwsza, nieco większa, nie pochwyciła mniejszej w swoje pole grawitacyjne i nie zmieniła jej w swój księżyc. W połowie drogi między nimi, czyli w odległości mniej więcej pół miliona kilometrów od powierzchni, w cieniu błękitno-białej planety błyszczały światła pokładowe „Mediato- ra", kalamariańskiego krążownika, jednej z najnowszych jednostek Floty Nowej Repu- bliki. - Bliżej już być nie mogą - zauważyła Mara. Miała na myśli położenie planet. - Za pozwoleniem - melodyjny głos dobiegł od strony drzwi, w których stanął an- droid protokolarny C-3PO. - Obawiam, się, że to niezupełnie prawdziwe stwierdzenie. - Prawie prawdziwe - mruknęła Mara, odwracając się ku Jainie. - Z technicznego punktu widzenia i Rhommamoolanie, i Osarianie stworzyli cywilizacje naziemne.... - O tak, Rhommamoolanie niemal wyłącznie naziemną! -wtrącił czym prędzej Threepio i nie zważając na jęk, który wydobył się zgodnie z piersi trzech kobiet, rozga- dał się na dobre. -Choć i flota Osarian może być uważana w najlepszym razie za nie- wiele znaczącą. Chyba że zastosujemy skalę rozwoju techniki lotniczej opracowaną przez Pantanga, która stawia na równi z niszczycielem gwiezdnym nawet pospolity śmigacz. Moim zdaniem ta klasyfikacja jest wprost śmieszna. - Dziękujemy, Threepio. - Leia przerwała mu tonem wskazującym na to, że usły- szała już nieco więcej niż wystarczającą ilość informacji.
R.A. Salvatore7 - Mimo to dysponują pociskami, którymi mogą razić się wzajemnie z niewielkiej odległości... - Mara próbowała dokończyć myśl. - Właśnie! - krzyknął android. - Biorąc pod uwagę bliskość eliptycznych orbit tych planet... - Dziękujemy, Threepio - powtórzyła Leia. -... pozostaną w zasięgu skutecznego ostrzału jeszcze przez jakiś czas - ciągnął an- droid, nie gubiąc rytmu. - Co najmniej przez kilka miesięcy. Jeśli chodzi o ścisłość, to za dwa tygodnie odległość między nimi będzie najmniejsza. Tak blisko siebie nie znaj- dą się przez następnych dziesięć lat. - Dziękujemy, Threepio! - wykrzyknęły zgodnie Mara i Leia. - Przez ostatnią dekadę również nie były tak blisko - zdążył dorzucić android, nim kobiety podjęły przerwaną konwersację. Mara potrząsnęła głową, próbując przypomnieć sobie, o czym mówiła. - To dlatego twoja matka chce wkroczyć właśnie teraz. - Spodziewasz się wojny? - błyski w oczach Jainy nie uszły uwadze jej towarzy- szek. - „Mediator" utrzyma ich w ryzach - odparła Leia z nadzieją. Istotnie, nowy okręt był imponujący: znacznie lepiej uzbrojony i solidniej opancerzony niż wcześniejsze modele kalamariańskich krążowników gwiezdnych. Mara spojrzała na ekran i z powątpiewaniem pokręciła głową. - Trzeba czegoś więcej niż demonstracji siły, żeby zapobiec katastrofie. - Według wszelkich raportów konflikt, w rzeczy samej, przybiera na sile - włączył się Threepio. - Zaczęło się od zwykłego sporu o prawa do kopalin, a dziś obie strony używają retoryki bardziej odpowiedniej na czas religijnych krucjat. - To przez przywódcę Rhommamoolan - zauważyła Mara. - Nom Anor wykorzy- stał najbardziej pierwotne instynkty swoich popleczników. To on przeniósł spór z Osa- rianami na bardziej ogólną płaszczyznę „ucisku i tyranii". Nie wolno go lekceważyć. - Nie będę wymieniać wszystkich podobnych mu tyranów, z którymi się rozprawi- łam - odparła Leia, z rezygnacją wzruszając ramionami. - Dysponuję pełną listą- wypalił Threepio. - Tonkoss Rathba z.... - Dziękujemy, Threepio - przerwała mu Leia złowieszczo uprzejmym tonem. - Nie ma za co, księżniczko. Na tym polega moja służba. Na czym to ja stanąłem? Ach, tak. Tonkoss Rathba z.... - Nie teraz, Threepio - ucięła Leia, a po chwili wróciła do przerwanej rozmowy. - Widziałam już wielu takich. - Niezupełnie takich - odpowiedziała miękko Mara. Nagła słabość w jej głosie przypomniała Leii i Jainie, że pod maską brawury i nadmiaru energii kryje się poważna choroba. Dziwna -i oby rzadko spotykana - dolegliwość zabiła już dziesiątki ludzi. Najlepsi lekarze Nowej Republiki byli wobec niej bezradni. Spośród tych, którzy cier- pieli na owe „zaburzenia molekularne", przeżyły jak dotąd tylko dwie osoby. Jedną z nich była Mara, zaś drugą, umierającą, poddawano teraz na Coruscant intensywnym badaniom. - Daluba... - C-3PO postanowił kontynuować wątek - ... no i oczywiście Icknya... Wektor pierwszy 8 Leia właśnie odwracała się w jego stronę, by grzecznie, lecz stanowczo, wyłączyć go na dłużej, gdy krzyk Jainy osadził ją w miejscu i kazał znów spojrzeć na centralny ekran. - Statki w polu widzenia! - obwieściła Jaina z niedowierzaniem. Na wyświetlaczu sensora bojowego pojawiły się jasne punkciki. - Cztery - potwierdziła Mara. W tej samej chwili wyłączyły się brzęczyki alarmo- we. - To Osarianie - dodała, spoglądając z zaciekawieniem na Leię. - Wiedzą, kim je- steśmy? Leia skinęła głową. - Wiedzą też po co przybywamy. - W takim razie powinni zostawić nas w spokoju - rozumowała Jaina. Księżniczka ponownie kiwnęła głową, ale wiedziała swoje: nie przyleciała tu, że- by rozmawiać z Osarianami - a przynajmniej nie od razu - lecz z ich największym wro- giem, Nomem Anorem, charyzmatycznym przywódcą religijnym siejącym zamęt na Rhommamool. - Powiedz im, żeby się wycofali - poleciła. - Grzecznie? - spytała Mara z uśmiechem, a w jej oczach zapaliły się niebezpiecz- ne iskry. - Wzywam prom Nowej Republiki - z komunikatora dobiegł natarczywy głos. - Mówi kapitan Grappa z Pierwszej Grupy floty osariańskiej. Jednym pstryknięciem przełącznika Mara przerzuciła obraz na duży ekran. Leia westchnęła, widząc zieloną skórę, grzebień biegnący przez środek głowy i ryjek podob- ny do pyska tapira. - Cudownie - stwierdziła sarkastycznie. - Osarianie wynajęli Rodian? - spytała Jaina. - Nie ma to jak paru najemników, kiedy trzeba zaprowadzić porządek - odparła drwiąco Leia. - Wielkie nieba - mruknął C-3PO i nerwowo oddreptał na bok. - Polecicie z nami na Osa-Prime - nalegał Grappa, z niecierpliwością błyskając wypukłymi ślepiami. - Zdaje się, że Osarianie chcą z tobą pogadać jako pierwsi -stwierdziła Mara. - Boją się, że moje spotkanie z Nomem Anorem umocni jego pozycję wśród Rhommamoolan i w całym sektorze - domyśliła się Leia. Na temat tych całkiem uza- sadnionych obaw dyskutowano bez końca jeszcze przed przedsięwzięciem tej misji. - Wszystko jedno dlaczego tu są, ale zbliżają się dość szybko - rzuciła Mara i po- dobnie jak Jaina spojrzała na księżniczkę oczekując instrukcji. Wprawdzie „Miecz Ja- de" był jej statkiem, lecz wyprawie przewodziła Leia. - Księżniczko? - odezwał się mocno zdenerwowany C-3PO. Leia przysiadła na fotelu za plecami Mary, intensywnie wpatrując się w ekran, który Jaina przełączyła z powrotem na normalny widok przestrzeni przed statkiem. Cztery zbliżające się myśliwce widać było jak na dłoni. - Trzeba je zgubić - oznajmiła zdecydowanie. Tego polecenia pilotom nie trzeba było powtarzać dwa razy. Mara nie mogła się już doczekać sprawdzenia potężnych
R.A. Salvatore9 silników i supernowoczesnego układu sterowania swego promu w warunkach bojo- wych. Z błyskiem w oczach i szerokim uśmiechem na ustach sięgnęła ku sterom, lecz po chwili cofnęła dłonie i położyła je na kolanach. - Słyszałaś, Jaino? - ponagliła. Dziewczyna rozdziawiła usta ze zdumienia; podobnie jak Leia. - Naprawdę? - spytała. Jedyną odpowiedzią Mary była niemal znudzona mina i dyskretne ziewnięcie, jak- by cały manewr był prostą sztuczką, która nie powinna sprawić Jainie najmniejszego problemu. - Tak! - szepnęła Jaina, zaciskając pięści i uśmiechając się od ucha do ucha. Roz- tarta dłonie i przebiegła palcami po kuli sterującej kompensatorem przyspieszenia. - Zapnijcie pasy - zarządziła, zmniejszając skuteczność urządzenia do dziewięćdziesięciu pięciu procent. Robili to często piloci myśliwców, którzy chcieli całym ciałem czuć manewry statku. Jaina słyszała, że nazywali to „odczytywaniem przyspieszeń". Lubiła latać w ten sposób, bo tylko wtedy mogła poczuć, jak błyskawiczne zwroty i zawrotne przyspieszenia wgniatają ją w fotel. - Tylko bez przesady - pouczyła ją zaniepokojona matka. Leia wiedziała jednak, że jej dziecię jest w swoim żywiole i postara się wykorzy- stać wszystkie możliwości promu. Poczuła silny przechył w chwili, gdy Jaina pociągnę- ła stery w prawo, omijając zbliżające się od czoła myśliwce. - Jeśli spróbujecie uciekać, zestrzelimy was! - odezwał się chrapliwie Grappa. - Łowcy Głów Z-95 - mruknęła Mara drwiąco, przyglądając się, przestarzałym maszynom. Wyłączyła komunikator i odwróciła się ku Leii. - Nie zestrzelą, bo nie do- gonią- wyjaśniła. -Daj ognia - rzuciła w kierunku Jainy, wskazując na dźwignię akcele- ratora, pewna, że nagły skok naprzód pozwoli „Mieczowi Jade" przemknąć tuż przed nosami oszołomionych Rodian i ich przedpotopowych myśliwców. W tym momencie na ekranie pojawiły się kolejne dwa punkciki. Pędziły od strony cienia planety Rhommamool i ustawiały się na kursie równoległym do trasy promu. - Maro... - odezwała się niespokojnie Leia. Właścicielka statku położyła ręce na sterach, ale tylko na chwilę. Spojrzawszy Jainie prosto w oczy, przyzwalająco kiwnęła głową. Leia pochyliła się w fotelu tak daleko, jak pozwalały jej pasy, kiedy Jaina dała całą wstecz, jednocześnie szarpiąc sterem w prawo. Za plecami kobiet rozległ się łomot upadającego metalu. C-3PO grzmotnął w ścianę - domyśliła się Leia. Kiedy „Miecz Jade" zatrzymał się gwałtownie, przechylając się dziobem na ster- burtę, Jaina z całych sił pchnęła manetkę akceleratora i gwałtownie operując silnikami manewrowymi to w lewo, to w prawo, wykonała dziki zwrot, po czym ustawiła wresz- cie maszynę rufą do dotychczasowego kierunku podróży. Przed dziobem promu prze- mknęła błyskawica laserowego strzału. - W porządku. Pierwszych czterech mamy teraz na ogonie - obwieściła spokojnie Mara. „Miecz Jade" zatrząsł się, trafiony w tylną część kadłuba, ale osłony z łatwością zniosły ostrzał. Wektor pierwszy 10 - Spróbuj... - zaczęła Mara, ale słowa - podobnie jak posiłek - stanęły jej w gardle, kiedy Jaina położyła statek w dwa szybkie obroty przez prawą burtę. - Zginiemy! - Okrzyk Threepia dobiegł z tyłu, spod drzwi. Leia zdołała jakoś od- wrócić głowę, w samą porę, by dostrzec, jak android obija się o metalową oścież i z żałosnym piskiem odlatuje w głąb korytarza. Jaina znowu szarpnęła sterem, zamiatając rufą statku w bok. Para Łowców Głów przemknęła przed iluminatorem. Myśliwce były widoczne tylko przez ułamek sekundy, bowiem Jaina ponownie zmieniła kurs, dając pełną moc do jednego z silników. Leia opadła na fotel, wtłoczona w oparcie nagłym przyspiesze- niem. Bardzo chciała powiedzieć coś córce - dodać jej odwagi lub udzielić rady - ale słowa uwięzły jej w krtani, i to nie za sprawą przeciążenia. Spojrzała na Jainę, na jej brązowe oczy, zaciśnięte w determinacji szczęki i wyraz pełnego skupienia malujący się na twarzy. Teraz była już pewna: jej córka była dorosłą kobietą, a do tego obdarzoną w dwójnasób twardym charakterem, odziedziczonym i po ojcu, i po matce. Mara obejrzała się przez prawe ramię, wpatrując się w jakiś punkt leżący między Jainą a Leią. Obie znały ją wystarczająco długo, by zrozumieć, że dwa z pierwotnej czwórki myśliwców powtórzyły manewr promu i teraz zbliżały się szybko, bluzgając ogniem z laserowych działek. - Trzymajcie się - ostrzegła spokojnie Jaina, po czym pociągnęła ster ku sobie, unosząc dziób „Miecza Jade", a następnie pchnęła go energicznie. Statek wykonał od- wróconą pętlę. - Jesteśmy zgubieni! - jęknął z korytarza C-3PO. Z sufitu korytarza - pomyślała Leia. Jaina przerwała pętlę w połowie, wychodząc z niej gwałtowną beczką autorotacyj- ną, nagłym zwrotem i jeszcze jedną, klasyczną beczką. Tym sposobem powróciła na pierwotny kurs i miała grupę pościgową za rufą. Teraz dopiero dała pełną moc w obu silnikach jonowych, by przedrzeć się przez prześwit między pozostałymi dwoma my- śliwcami, które zbliżały się od strony planet. Obie maszyny odskoczyły na boki, a po chwili powróciły na kurs. Wprawdzie droga ucieczki była teraz szersza, ale myśliwce zyskały dogodniejszy kąt ostrzału i mogły szybciej zawrócić za umykającym między nimi promem. - Nieźli są - rzuciła ostrzegawczo Mara i urwała, podobnie jak wcześniej Leia, bowiem Jaina, zacisnąwszy zęby, aby lepiej znieść przeciążenie, znowu dała gwałtow- nie całą wstecz. - Księżniczko... - błagalny jęk z korytarza urwał się w połowie, zagłuszony przez donośny huk padających blach. - Wchodzi! - krzyknęła Mara, zauważając myśliwiec przystępujący do ataku z le- wej burty. Jaina nie widziała przeciwnika i nie słyszała ostrzeżenia. Zamknęła się w sobie, czując przepływającą Moc. Dzięki niej rejestrowała ruchy nieprzyjaciół i reagowała na nie instynktownie, przewidując dalsze posunięcia o trzy ruchy naprzód. Zanim Mara zdążyła coś dodać, Jaina odpaliła dziobowe silniki manewrowe, unosząc nos promu, a
R.A. Salvatore11 następnie pchnęła akcelerator i skierowała „Miecz Jade" w prawo, kursem kolizyjnym wprost na drugiego Łowcę Głów. Sprowokowany Rodianin przyspieszył. Kontrolki systemu obronnego promu roz- jarzyły się, ostrzegając o zablokowaniu celowników nadlatującego myśliwca na celu. - Jaino! - krzyknęła Leia. - Namierzył nas! - dodała Mara. Znajdująca się bliżej maszyna, atakująca od lewej burty, przemknęła tuż pod brzu- chem statku. W tym momencie Jaina uruchomiła repulsory. „Miecz Jade" podskoczył w górę, zaś odepchnięty polem grawitacyjnym Łowca Głów runął w dół niekontrolowa- nym korkociągiem. Nadlatujący z prawej Rodianin wystrzelił pocisk rozbijający, jednak i rakieta, i myśliwiec, przemknęły tuż pod gwałtownie uniesionym promem. Zanim trzy kobiety zdążyły odetchnąć, w polu widzenia pojawił się kolejny statek. Tym razem był to X-skrzydłowiec, a ściślej - najnowsza wersja tego myśliwca, ozna- czona kodem XJ. Z działek na końcach jego skrzydeł wystrzeliły smugi laserowych wiązek. Ich celem nie był jednak „Miecz Jade", ale nieprzyjacielska maszyna, która właśnie pod nim przemknęła. - Kto to? - spytała Leia. Jaina, równie zaciekawiona, wykonała statkiem ostry zwrot. Łowca Głów zanurkował, kładąc się na lewe skrzydło, ale znacznie nowocześniej- szy myśliwiec typu X bez trudu trzymał się na jego ogonie, raz za razem trafiając go laserowymi salwami. Po chwili tarcze w maszynie Rodianina odmówiły posłuszeństwa, a sekundę później statek rozpadł się na milion kawałków. - To Jedi - stwierdziły równocześnie Mara i Jaina. Kiedy Leia zdołała uporządko- wać myśli i skupić się na Mocy, przyznała im rację. - Prędko, do „Mediatora" - poleciła. Jaina posłusznie wykonała jeszcze jeden na- wrót. - Nie wiedziałam, że któryś z Jedi działa w tym sektorze -zdziwiła się Leia, ale w odpowiedzi Mara jedynie wzruszyła ramionami. - Załatwił jeszcze jednego - zameldowała Jaina, obserwując świetlne punkty na ekranie. - Dwa pozostałe wycofują się. - Nie chcą zadzierać z rycerzem Jedi w bojowym nastroju -skomentowała Mara. - Może jednak Rodianie są mądrzejsi niż sądziłam -dorzuciła drwiąco Leia. - Prze- staw na sto procent - rozkazała, rozpinając klamry pasów i niepewnie stając na nogi. Jaina niechętnie przywróciła pełną kompensację przyspieszenia. - Ściga nas już tylko jeden - rzuciła za zmierzającą do drzwi Leią. - X-skrzydłowiec - dodała spokojnie Mara. Księżniczka skinęła głową. Znalazła Threepia w korytarzu prowadzącym na mostek. Android stał na głowie, oparty o ścianę, z brodą przyciśniętą do piersi i nogami sterczącymi bezradnie w powie- trzu. - Musisz się nauczyć utrzymywać równowagę - upomniała go Leia, pomagając mu wrócić do normalnej pozycji. Spojrzała w przeciwległy kraniec korytarza, gdzie pozo- Wektor pierwszy 12 stawiła Bolpuhra. Noghri stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym widziała go ostatnio. Wcale jej to nie zdziwiło. Prom prowadzony pewną ręką Jainy zmierzał szybkim, ale spokojnym lotem ku „Mediatorowi". Dziewczyna regularnie sprawdzała, czy nikt nie ściga „Miecza Jade". Wkrótce stało się jasne, że Rodianie, dysponujący przestarzałym sprzętem, nie mieli zamiaru walczyć. Kiedy Leia powróciła na mostek, Jaina w pełni panowała nad ruchami statku, zaś Mara z zamkniętymi oczami odpoczywała w fotelu i nie odpowiadała na pytania dziewczyny o procedurę lądowania. - Poprowadzą cię - uspokoiła ją Leia. Jakby na potwierdzenie tych słów głośnik komunikatora zatrzeszczał, a potem rozległ się głos oficera z pokładu „Mediatora", podający wektor podejścia. Jaina z łatwością wprowadziła statek do hangaru. Po tym, co zobaczyła podczas pościgu „Łowców Głów" Leia nie była specjalnie zdziwiona, że jej córka bez trudu ląduje tak dużą jednostką Wstrząs, który towarzyszył wyłączeniu repulsorów osiadającej na płycie startowej maszyny, przerwał drzemkę Mary. Otworzyła oczy i natychmiast zerwała się na nogi. Niewiele brakowało, a upadłaby zemdlona na pokład, gdyby Leia i Jaina nie podtrzy- mały jej w porę. Mara odzyskała równowagę i odetchnęła głęboko. - Może następnym razem ustawisz kompensator na dziewięćdziesiąt siedem, a nie dziewięćdziesiąt pięć procent - zażartowała, uśmiechając się z wysiłkiem. Jaina zaśmiała się, lecz wyraz głębokiej troski nie zniknął z twarzy Leii. - Dobrze się czujesz? - spytała. Mara spojrzała jej prosto w oczy. - Może poszukamy jakiegoś miejsca, gdzie będziesz mogła odpocząć? - dorzuciła. - Gdzie wszyscy będziemy mogli odpocząć - poprawiła Mara z naciskiem. Ton jej głosu kazał Leii ustąpić i ostrzegł ją, że wkracza w prywatne sprawy bratowej, do któ- rych nie mogli się mieszać ani przyjaciele, ani nawet mąż. Mara uważała, że samotnie musi zmagać się z chorobą, która zmieniła jej pogląd na życie, przeszłość, teraźniej- szość, przyszłość i... śmierć. Leia wytrzymała jej wzrok. Po chwili dała jednak za wygraną: Mara nie potrzebo- wała czułości. Chciała żyć, i to tak, by choroba nie zdominowała jej egzystencji. Chcia- ła żyć jak dawniej, traktując tajemniczą dolegliwość jak drobną niedogodność; nic wię- cej. Oczywiście Leia doskonale wiedziała, że choroba jest czymś więcej - cierpieniem, nad którym można było zapanować tylko dzięki wielogodzinnym ćwiczeniom i niewia- rygodnie wielkiej Mocy, ale pozostawiła ten problem Marze. - Mam nadzieję, że jutro spotkam się z Nomem Anorem - powiedziała, wraz z to- warzyszkami stając u włazu. Tuż za nimi zeszli na pokład C-3PO i Bolpuhr. U podsta- wy rampy czekał na gości oddział Gwardii Honorowej Nowej Republiki oraz dowódca okrętu, komandor Ackdool, Kalamarianin o wielkich, przenikliwych oczach, rybiej
R.A. Salvatore13 twarzy i łososiowej skórze. - Z raportów wnioskuję, że lepiej będzie odpocząć przed tą rozmową. - I dobrze wnioskujesz - zgodziła się Mara. - Zdaje się, że najpierw czeka mnie spotkanie z naszym wybawcą - dodała po chwili Leia, obserwując lądujący za „Mieczem Jade" myśliwiec typu X. - Wurth Skidder - stwierdziła Jaina, rozpoznając oznaczenia pod kabiną maszyny. - Dlaczego jakoś nie jestem zaskoczona? - mruknęła Leia wzdychając ciężko. Ackdool zbliżył się do przybyszy i rozpoczął formalne powitanie dostojnych go- ści, ale reakcja księżniczki osadziła go w miejscu. Wielu gwardzistów z .Mediatora" uniosło w zdziwieniu brwi, słysząc jej ostre słowa. - Po co pan go wysłał? - rzuciła Leia, ruchem głowy wskazując X-skrzydłowca. Komandor Ackdool usiłował odpowiedzieć, ale przerwano mu w pół słowa. - Gdybyśmy potrzebowali pomocy, poprosilibyśmy o nią. - Naturalnie, księżniczko Leio - odparł Ackdool kłaniając się potulnie. - Więc dlaczego pan to zrobił? - A dlaczego zakłada pani, że Wurth Skidder wykonywał mój rozkaz? - Komandor Ackdool wreszcie zdobył się na odwagę. -Dlaczego zakłada pani, że on w ogóle słucha moich rozkazów? - Jeśli Rodianie mieli szczęście, to ich grzebieniaste łby spadają teraz na spado- chronach na Osarian - zawołał radośnie Wurth Skidder. Butny młodzik zbliżał się szyb- kim krokiem, zdejmując jednocześnie hełm i przygładzając szopę jasnych włosów. Leia wyszła mu naprzeciw. Młody Jedi musiał się gwałtownie zatrzymać. - Wurth Skidder - warknęła. - Księżniczko - powitał ją mężczyzna kłaniając się lekko. - Niezła zabawa? - Jeszcze jaka! - odparł Jedi uśmiechając się szeroko i pociągając nosem. Był wiecznie zakatarzony, a jego fryzura zwykle wyglądała tak, jakby przed chwilą przeżył burzę piaskową na Tatooine. - Oczywiście dla mnie, nie dla Rodian. - A jaka była cena tej zabawy? - spytała Leia. Uśmiech znikł z twarzy Wurtha Skiddera, który badawczo spojrzał na księżniczkę, najwyraźniej nie rozumiejąc, o co jej chodzi. - Cena - powtórzyła. - Ile kosztowała nas twoja beztroska wyprawa? - Parę torped protonowych - odpowiedział Wurth wzruszając ramionami. - I trochę paliwa. - A także rok wysiłków dyplomatycznych, które miały ułagodzić Osarian - rzuciła zjadliwie Leia. - Przecież to oni zaczęli strzelać - zaprotestował Wurth. - Nie rozumiesz, że twoja głupota najprawdopodobniej doprowadziła do eskalacji i tak trudnego do rozwiązania konfliktu? -nikt z obecnych nie słyszał dotąd, by Leia przemawiała do kogoś tak lodowatym tonem. Jak zwykle nadopiekuńczy Bolpuhr, obawiając się kłopotów, bezszelestnie przysunął się bliżej, stając tuż za lewym ramie- niem księżniczki, by mieć Jedi w zasięgu ciosu. - Atakowali was - ripostował Wurth Skidder. - I to w sześciu! Wektor pierwszy 14 - Próbowali sprowadzić nas na planetę - odparła szorstko. -Nie nazwałabym tego niespodziewanym posunięciem, biorąc pod uwagę zadanie, jakie mam tu do wykonania. Zamierzaliśmy uniknąć kontaktu. Uniknąć! Znasz takie słowo? Wurth Skidder nie odpowiedział. - Uniknąć kontaktu i w ten sposób nie wzbudzać jeszcze większej niechęci - cią- gnęła. - I gdybyśmy już to zrobili, nie żądalibyśmy od Shunty Osarian Dharrga żadnych wyjaśnień, udając, że nic się nie stało. -Ale.... - A to, że nie wspomnielibyśmy o tym pożałowania godnym incydencie, dałoby mi pewien kapitał wdzięczności, którego potrzebuję, by osiągnąć kompromis między Osa- rianami a Rhommamoolanami - kontynuowała Leia, z każdym słowem coraz bardziej wściekła. - Nic z tego, prawda? No, ale przynajmniej Wurth Skidder może domalować jeszcze jedną czaszkę na burcie swojego X-skrzydłowca, a problem spada na moją gło- wę! - Strzelili pierwsi - powtórzył Wurth Skidder, kiedy stało się oczywiste, że Leia skończyła mówić. - I szkoda, że nie ostatni - odcięła się księżniczka. - Jeśli Shunta Osarian Dharrg zażąda odszkodowania, zgodzimy się i grzecznie przeprosimy, a po pieniądze zgłosimy się do Wurtha Skiddera. Słysząc to Jedi skrzyżował ręce na piersiach, a wtedy Leia dobiła go jednym cel- nym zdaniem. - Mój brat tego dopilnuje. Wurth Skidder ukłonił się raz jeszcze, popatrzył jej w oczy, obrzucił spojrzeniem pozostałych, po czym okręcił się na pięcie i czmychnął. - Najmocniej przepraszam, księżniczko Leio - odezwał się Ackdool - ale dopraw- dy nie mam władzy nad Jedi Skidderem. Kiedy przybył do nas dwa tygodnie temu, uznałem to za błogosławieństwo. Jego umiejętności z pewnością przydałyby się w wal- ce z terrorystami gotowymi zaatakować „Mediatora", a słyszeliśmy, że takich tu nie brakuje. - W rzeczy samej, pański okręt znajduje się w zasięgu rażenia naziemnych wy- rzutni rakietowych - wtrącił C-3PO, ale nie kontynuował wątku, dostrzegłszy wokół wrogie spojrzenia. - Nie wiedziałem, że Jedi Skidder okaże się być tak.... - Ackdool zaciął się, szuka- jąc odpowiedniego słowa - ... niesforny. - Chciał pan powiedzieć „uparty" - poprawiła Leia. Kiedy opuszczali pokład star- towy, Leia zdobyła się na lekki uśmiech, słysząc cichy komentarz Mary, skierowany do Jainy. - Nom Anor będzie miał trudnego przeciwnika. C-9PO, android protokolarny, którego blachy - niegdyś miedziane w odcieniu - pokryły się warstwą czerwonego pyłu, niesionego przez nigdy nie ustające rhommamo- olskie wiatry, umykał zaułkiem w kierunku głównej alei Redhaven, z niepokojem śle- dząc narastające za jego plecami zamierzenia. Fanatyczni zwolennicy Noma Anora, nazywający siebie Czerwonymi Rycerzami Życia, znowu wyruszyli na ulice, by zapo- lować na śmigacze. Dosiadali tutakanów - ośmionogich jaszczurek o potężnych kłach, które rosły w górę tuż obok oczu i zaginały się do wewnątrz niczym masywne, białe brwi.
R.A. Salvatore15 - Używaj zwierząt, darów Życia - wrzasnął jeden z Czerwonych Rycerzy nad uchem biednego, pomarszczonego Dressellianina, którego wyciągnięto z kabiny śmiga- cza i kilkoma ciosami zrzucono na ziemię. - Oszustwo! - zakrzyknęło chórem kilku Rycerzy. - Naśladowca Życia! - dorzucili, po czym jęli okładać pojazd pałkami z metalowych rur. Rozbili owiewkę, wgnietli bur- ty, zmiażdżyli stery i tablicę rozdzielczą, a nawet udało im się oderwać jeden z silni- ków. Zamieniwszy śmigacz w bezużyteczny wrak, zadowoleni z siebie, postawili na nogi Dressellianina i nie szczędząc mu szturchańców pouczyli, by dosiadał zwierząt, a nie maszyn, a jeszcze lepiej - chodził piechotą, na nogach, które podarowała mu natura. Kiedy skończyli, raz jeszcze rzucili ofiarę na ziemię i ruszyli dalej -jedni na grzbietach tutakanów, inni zaś biegiem. Śmigacz wciąż jeszcze unosił się w powietrzu, choć pozostało mu tylko kilka sprawnych repulsorów. Bardziej przypominając bryłę złomu niż pojazd, przechylał się z powodu nierównomiernego rozłożenia masy i spadku mocy jednostki napędowej. - O, rety - pisnął android protokolarny, kryjąc się przed ciągnącym opodal tłumem. Nagle rozległ się cichy brzęk. Metalowy pręt zastukał delikatnie w czerep robota. C-9PO odwrócił się z wolna i zauważył nad sobą charakterystyczną, czarną pelerynę i farbowane na czerwono szaty. Z piskiem poderwał się z ziemi i próbował uciec, ale silny cios pałką w nogę sprawił, że runął twarzą w rdzawy piach. Kiedy uniósł głowę podpierając się rękami, dwaj Czerwoni Rycerze z łatwością chwycili go pod ramiona. - Mamy Ninepia! - krzyknął jeden z napastników w kierunku jeźdźców. Odpowie- dział mu gwar uradowanych głosów. Android był zgubiony. Wiedział, dokąd go zabiorą: na Plac Nadziei Odkupienia. Cieszył się tylko, że nie zaprogramowano mu możliwości odczuwania bólu. - To była czysta głupota - stwierdziła Leia nieustępliwie. - Wurth sądził, że nam pomaga - przypomniała Jaina, ale ten argument nie prze- mówił do jej matki. - Przede wszystkim szukał dreszczyku emocji - poprawiła córkę. - Takie wybryki uprawdopodobnią oszczerstwa, które Nom Anor rzuca pod adre- sem Jedi - dorzuciła Mara. - Nawet i na Osarian nie brakuje jego popleczników - stwierdziła, patrząc na leżący na stole plik ulotek, które przekazał im komandor Ack- dool. Wszystkie zawierały ujętą w barwne słowa propagandę, skierowaną przeciwko Nowej Republice, rycerzom Jedi oraz wszelkim osiągnięciom techniki. W jakiś nie- zwykły sposób zarzuty pod ich adresem łączono z kulturową chorobą, toczącą rzekomo społeczeństwo planety Osarian. - Dlaczego Nom Anor tak bardzo nie cierpi Jedi? - spytała Jaina. - Co możemy mieć wspólnego z konfliktem między Osarianami a Rhommamoolanami? Nawet nie słyszałam o ich planetach, dopóki nie wspomniałaś, że tu lecimy. - Ta walka nie dotyczy Jedi - odparła Leia. - No, przynajmniej nie dotyczyła, za- nim Wurth Skidder nie zaczął swoich popisów. Wektor pierwszy 16 - Nom Anor nienawidzi Nowej Republiki - dopowiedziała Mara. - Podobnie jak rycerzy Jedi, których uważa za jej symbol. - A czy jest coś, czego Nom Anor nie nienawidzi? - rzuciła szyderczo Leia. - Nie lekceważ go - ostrzegła po raz kolejny Mara. - Jego religijne nawoływania, by porzucać nowoczesne technologie i maszyny, szukanie prawdy w surowej przyro- dzie i żywej sile wszechświata oraz zarzucić obyczaj łączenia się planet w sztuczne konfederacje trafiają do wielu serc. Szczególnie skutecznie przemawiają do tych, którzy padli kiedyś ofiarą międzyplanetarnych aliansów - na przykład do rhommamoolskich górników. Leia nie zaprzeczyła. Przed podróżą i w jej trakcie spędziła wiele godzin, czytając historię tych dwóch planet. Dobrze wiedziała, że sytuacja na Rhommamool była bar- dziej złożona niż mogłoby się wydawać. Wprawdzie wielu górników przybyło na ten niegościnny, czerwony glob dobrowolnie, lecz istniała też spora grupa potomków pier- wotnych „kolonistów" - przymusowych imigrantów, skazanych za wyjątkowo ciężkie przestępstwa na pracę w tutejszych kopalniach. Pewne było tylko jedno: Rhommamool idealnie nadawał się na poligon doświad- czalny dla takich fanatyków jak Nom Anor. Nie żyło się tam łatwo - nawet woda bywa- ła towarem luksusowym -podczas gdy zamożni Osarianie opływali w dostatki, wylegu- jąc się na plażach u brzegów krystalicznie czystych jezior. - Nadal nie rozumiem, co mają do tego Jedi - stwierdziła Jaina. - Nom Anor występował przeciwko nim na długo przed przybyciem na Rhomma- mool - wyjaśniła Mara - ale dopiero tutaj jego nienawiść trafiła na podatny grunt. - Odkąd Jedi rozproszyli się po całej galaktyce i działają na własną rękę, nie bra- kuje mu argumentów - dodała ponuro Leia. - Cieszę się, że mój brat myśli o wskrzesze- niu Rady. Mara w milczeniu skinęła głową, ale Jaina nie wyglądała na przekonaną. - Jacen nie uważa, że to najlepszy pomysł - przypomniała. Leia wzruszyła ramionami. Jej starszy syn, brat-bliźniak Jainy, rzeczywiście miał poważne wątpliwości co do przyszłej roli rycerzy Jedi. - Jeśli nie potrafimy zaprowadzić porządku w galaktyce, a zwłaszcza na odizolo- wanych światach, takich jak Osarian i Rhommamool, to nie jesteśmy lepsi od Imperium - zauważyła Mara. - A właśnie, że jesteśmy - zaoponowała Leia. - Nie w oczach Noma Anora - mruknęła Jaina. Mara postanowiła powtórzyć przestrogi, których nie żałowała ostatnio Leii. - To najdziwniejszy człowiek, jakiego spotkałam - oznajmiła. Biorąc pod uwagę jej dawne kontakty z osobnikami pokroju Jabby czy Talona Karrde'a, było to zaskaku- jące stwierdzenie. - Próbowałam wybadać go Mocą, ale poczułam... - urwała, zastana- wiając się, jak właściwie opisać swoje doznania. - Poczułam pustkę - dokończyła - tak, jakby Moc nie miała z nim nic wspólnego. Leia i Jaina spojrzały na nią z zaciekawieniem. - Nie - poprawiła się. - Raczej tak, jakby on nie miał nic wspólnego z Mocą.
R.A. Salvatore17 Całkowicie oderwany od rzeczywistości ideolog - pomyślała Leia i wyraziła gło- śno swoje odczucia jednym sarkastycznym słowem - Cudownie. Stał na podium, otoczony przez fanatycznie oddanych Czerwonych Rycerzy. Przed nim dziesięć tysięcy Rhommamoolan wypełniało wszystkie zakamarki największego placu w Redhaven. Kiedyś był to teren głównego portu kosmicznego planety, jednak już na początku powstania zrównano z ziemią wszelkie stojące tu konstrukcje. Ostatnio, kiedy na czele rewolucji stanął Nom Anor, spustoszone lądowiska nazwano Placem Nadziei Odkupienia. To tu obywatele Rhommamoolu zrzucali władzę Osarian i deklarowali niepodle- głość. To tu zwolennicy Noma Anora wyrzekali się Nowej Republiki. To tu wyznawcy jego sprawy wiecowali przeciwko rycerzom Jedi. Tutaj też fanatycy odprawiali obrzędy ku czci „prostszych czasów", polegające na niszczeniu zdobyczy techniki. Marzył im się powrót do korzeni, kiedy to siła nóg, a nie grubość portfela, decydowała o tym, jak daleko można podróżować, a o prawie do da- rów natury rozstrzygały silne i zręczne ręce, a nie zasobność kiesy. Nom Anor rozkoszował się pochlebstwami tłumu i jego fanatycznym, niemal sa- mobójczym oddaniem. Nie dbał wcale o Rhommamool, jego mieszkańców i idiotyczną tęsknotę za prostszymi czasami, ale uwielbiał chaos, jaki wywoływały w galaktyce jego słowa i czyny jego poddanych. Cieszyła go narastająca w ludziach niechęć do Nowej Republiki i przybierający na sile gniew skierowany przeciwko rycerzom Jedi, owym „nadistotom galaktyki". Czyjego przełożeni nie byliby zachwyceni? Nom Anor odrzucił z ramienia błyszczącą, czarną pelerynę i wzniósł w górę pięść, wywołując entuzjastyczne krzyki zebranych. Pośrodku placu, gdzie niegdyś stał pawi- lon zarządcy portu, znajdował się potężny wykop o średnicy trzydziestu i głębokości dziesięciu metrów. Dochodziły zeń stłumione piski i gwizdy, a także błagania o litość i żałośnie uprzejme protesty - głosy robotów schwytanych przez Rhommamoolan. Zewsząd rozległy się okrzyki aprobaty, kiedy dwóch Czerwonych Rycerzy wy- chynęło z pobliskiej alejki ciągnąc po ziemi androida protokolarnego typu 9PO. Sta- nąwszy nad krawędzią dołu chwycili go za ręce i nogi, po czym odliczyli do trzech i rzucili na stos metalowych ciał: robotów astromechanicznych, poszukiwaczy minera- łów, czyścicieli ulic, a nawet osobistych lokajów bogatszych mieszkańców Redhaven. Gdy głosy tłumu wreszcie umilkły, Nom Anor otworzył dłoń, w której trzymał niewielki kamień. Po chwili znowu zacisnął pięść, z niewiarygodną siłą miażdżąc skal- ny okruch. Pył i odłamki wysypały się na boki. Był to sygnał rozpoczęcia obrzędu. Tłum ruszył naprzód. Ludzie podnosili co większe kamienie i spore kawałki gruzu ze zrujnowanego pawilonu. Kiedy dotarli do wykopu, jęli rzucać je w kierunku sterty automatów. Wektor pierwszy 18 Kamienowanie zajęło im całe popołudnie. Kiedy czerwona kula słońca rozpłynęła siew karmazynowa linię biegnącą wzdłuż horyzontu, dziesiątki maszyn były już tylko kupą złomu i coraz słabiej iskrzących przewodów. Nom Anor stał w milczeniu, pełen godności. Przyglądał się ponuro, jak zwolenni- cy składają mu wielką ofiarę, publicznie niszcząc znienawidzone roboty.
R.A. Salvatore19 R O Z D Z I A Ł 2 SPOJRZENIE PRZEZ GALAKTYKĘ Danni Quee wyjrzała przez okno zachodniej wieży stacji ExGal-4, samotnej pla- cówki wzniesionej na planecie Belkadan, w sektorze Dalonbian, leżącym w Zewnętrz- nych Odległych Rubieżach. Często tu przychodziła o tej porze - późnym popołudniem - żeby podziwiać zachód słońca, które przeświecało przez korony trzydziestometrowych drzew dalloralla. Ostatnio, nie wiedzieć czemu, widowiska te były jeszcze bardziej spektakularne - do znanych już Danni słonecznych różów i szkarłatów dołączyły prze- błyski oranżu i zieleni. Spędziła na Belkadanie już trzy sezony. Należała do pierwszej załogi ExGal-4, a jej związek z wiecznie nie dofinansowanym Stowarzyszeniem ExGal trwał już od sze- ściu lat. Wstąpiła do niego jako piętnastolatka. Jej ojczysta planeta, jeden ze Światów Środka, była dramatycznie przeludniona. Nawet podróżując na sąsiednie globy z natury niezależna Danni nie potrafiła wyzbyć się uczucia, że dusi się w nieprzebranych ma- sach ludzi. Nie popierała władz - ani imperialnych, ani republikańskich - bowiem nie znosiła biurokracji. Prawdę mówiąc, uważała „zaprowadzanie porządku w galaktyce" za wyjątkowo szkodliwy proces, który pozbawiał ludzi szans na przeżycie przygody i miażdżył lokalne kultury prasą ujednoliconej cywilizacji. Dlatego właśnie tak bardzo pociągało ją marzenie o odkryciu istot żyjących poza granicami galaktyki. Przynajmniej kiedyś tak było. Teraz, stojąc na wieży i wpatrując się w monotonny krajobraz - wysmukłe pnie, zwarte, zielone sklepienie - młoda kobieta kolejny raz zastanawiała się, czy wybrała właściwą ścieżkę życia. Mając dwadzieścia jeden lat, należała do najmłodszych człon- ków załogi ExGal-4, a przy tym była jedną z zaledwie czterech kobiet rezydujących w stacji. Uważano ją za bardzo atrakcyjną: była drobnej budowy, miała długie, kręcone, jasne włosy i zielone oczy, w których malowała się wielka ciekawość świata. Ostatnio więcej czasu poświęcała na opędzanie się od kilku młodych adoratorów niż na obser- wację przestrzeni za Odległymi Rubieżami galaktyki. Prawdę mówiąc, Danni nie winiła ich za to. Wszyscy przybywali tu pełni nadziei i żądzy przygody, niczym prawdziwi pionierzy. W szybkim tempie wznieśli bazę, a ra- Wektor pierwszy 20 czej otoczony murem fort, który miał ich chronić przed dzikimi mieszkańcami Belka- danu. Wkrótce rozstawili sprzęt do nasłuchu i obserwacji: ogromne talerze anten i tele- skopy, także orbitalne. Pierwszy rok był czasem nadziei, ciężkiej pracy i niebezpie- czeństw - dwaj członkowie pierwotnej załogi zostali ciężko poturbowani przez kuguara czerwono-grzebieniastego, który wspiął się na pobliskie drzewo i przeskoczył przez mur. Mimo wszystko prace posuwały się naprzód. Dla bezpieczeństwa stacji wycięto każde drzewo w promieniu trzydziestu metrów. Teraz pracownicy bazy nie mieli nic do roboty. ExGal-4 uczyniono bezpieczną i samowystarczalną. Głęboko pod nią znajdowały się źródła wody pitnej, a na jej terenie uprawiano wszelkie potrzebne rośliny. Była sprawnie funkcjonującą, spokojną placów- ką naukową. Danni tęskniła za dawnymi czasami. Miała już dość nawet widoku twarzy współpracowników, choć połowa z nich nie należała do pierwotnego składu. Stopniowo napływali nowi - bądź to z innych stacji, bądź też z bazy głównej niezależnego stowarzyszenia ExGal. Dolna krawędź słońca znikła już za odległym horyzontem, który niemal na całej długości rozświetlały pomarańczowe i zielonkawe błyski. Gdzieś daleko, w dżungli, rozległ się niski, przeciągły ryk kuguara, zwiastujący rychłe nadejście zmroku. Danni próbowała marzyć, ale biorąc pod uwagą nudą nie kończącego się czekania na sygnał, który być może nigdy nie miał nadejść, i nieustannego gapienia się w mię- dzygalaktyczną otchłań - nie bardzo już wiedziała o czym. Yomin Carr stojąc przy oknie centralnego budynku stacji obserwował każdy ruch dziewczyny. Był nowicjuszem; niedawno dołączył do załogi. Nie potrzebował jednak wiele czasu, by zrozumieć, jak wielu pracowników bazy podziwiało Danni Quee, i że niejeden mężczyzna pragnął zdobyć jej względy. Nie rozumiał tych sentymentów. Uważał Danni - podobnie jak wszystkich ludzi - za stworzenie dość odrażające. Choć jego rasa, Yuuzhan Vong, należała do humano- idalnych (jej przedstawiciele byli średnio o kilkanaście centymetrów wyżsi, sporo ciężsi i znacznie mniej owłosieni od ludzi), podobieństwa dotyczyły jedynie budowy ciała. Wprawdzie Yomin Carr musiał przyznać, że fizycznie Danni mogła uchodzić za istotę w miarę atrakcyjną -a nie było to takie oczywiste, biorąc pod uwagę brak na jej ciele blizn i tatuaży świadczących o dążeniu do doskonałości - różniły ich jednak zasady postępowania i postawy, a to różnice dogmatyczne, dotyczące jej zachowania, czyniło myśl o ewentualnym związku z nią wręcz niesmaczną. Był Yuuzhaninem, nie człowie- kiem, a ściślej - Yuuzhaninem-wojownikiem. Na jakąż ironię zakrawał fakt, iż ci żało- sni ludzie uważali go za jednego ze swoich! Mimo uczucia niechęci często obserwował Danni, bowiem była niekwestionowa- nym liderem tej demokratycznej zbieraniny. Mówiono, że to właśnie ona zabiła kugu- ara, który w pierwszym roku istnienia bazy wdarł się na jej teren, a kilka miesięcy wcześniej osobiście poleciała na orbitę starym, rozklekotanym wahadłowcem typu
R.A. Salvatore21 Spacecaster, by naprawić teleskop orbitalny. Naturalnie sama też opracowała plan tech- niczny całej akcji. Wszyscy ją podziwiali. Yomin Carr nie mógł jej zignorować. - Znowu tak wcześnie? - usłyszał za plecami. Odwrócił się, choć po głosie - a ściślej, po przymilnym tonie - rozpoznał już, Ben- sina Tomriego. - A może siedzisz tu od zeszłej nocy? - dokończył Tomri i zachichotał. Yomin Carr uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Nie musiał tego robić. Wiedział już, że ludzie często marnują słowa tylko po to, by posłuchać własnego głosu. Poza tym Bensin był bliższy prawdy niż mu się wydawało. Yomin Carr wprawdzie nie tkwił tu od poprzedniej wachty, ale rzeczywiście więcej czasu spędzał na stanowisku pracy niż poza nim. Pozostali uważali to za przejaw zapału nowicjusza. Pamiętali, jak z początku sami spodziewali się, że lada chwila odbiorą pozagalaktyczny sygnał o historycznym znaczeniu, jednak ten etap mieli już dawno za sobą. Ich zdaniem Yomin Carr nieco przesadzał z nadgorliwością, jednak póki co - nie robił niczego, co mogłoby wzbudzać podejrzenia. - Niedługo mu się znudzi - odezwał się Garth Breise, kolejny pracownik nocnej zmiany, rozsiadając się na galerii rozległego pomieszczenia kontroli, gdzie stały wy- godne fotele, stoliki do gier, gdzie można było zrobić przekąski. Sala miała eliptyczny kształt. W ścianie frontowej znajdował się potężny ekran, w centralnej części pomiesz- czenia - siedem kapsuł sterujących, rozstawionych w układzie trzy-jeden-trzy, zaś z tyłu - galeria rekreacyjna. Yomin Carr znowu zmusił się do uśmiechu i zszedł do kapsuły numer 3, pierwszej z lewej w przednim rzędzie, gdzie zwykle pracował. Słyszał szepty Gartha i Bensina dobiegające z góry, ale zignorował je. W normalnych okolicznościach niewybredne ataki na jego honor skończyłyby się pojedynkiem na śmierć i życie, teraz jednak po- wstrzymywała go myśl, że wkrótce i tak dowcipnisie przekonają się, z kim mają do czynienia. Jako następna zjawiła się Danni Quee i natychmiast pomaszerowała do położonej centralnie kapsuły numer 4. Obraz na zainstalowanych w niej monitorach obejmował część wszystkich sześciu sektorów, które obserwowali operatorzy pozostałych stano- wisk. Wreszcie przybył ostatni pracownik nocnej zmiany: Tee-ubo Doole, twi'lecka kobieta, jedyny spośród piętnastu członków załogi nie należący do rodzaju ludzkiego. Tak przynajmniej uważano... Tee-ubo posłała w kierunku Yomina Carra powłóczyste spojrzenie, przeciągnęła się leniwie i machnęła lekku – mięsistymi naroślami, które wyrastają z tylnej części głowy każdego Twi'leka. Nie ukrywała swego zainteresowania nowo przybyłym. Yo- min Carr był tym faktem szczerze ubawiony. Zaczynał rozumieć istoty, z którymi ze- tknął się w bazie. Zwykle twi'leckie kobiety, z ich egzotycznymi lekku i zielonkawą skórą, stanowiły dla mężczyzn nie lada atrakcję, i to niemal wszędzie - może poza ich ojczystą planetą Ryloth. Co więcej, wielce sobie ceniły taki stan rzeczy. Tee-ubo znala- Wektor pierwszy 22 zła jednak nie lada konkurencję w osobie... Danni. Nie odrywając oczu od Yomina Carra, potrząsnęła niewielką fiolką. Znajdował się w niej ryli, lekko narkotyzujący napój, którym pracownicy stacji próbowali zabić nudę. Yomin Carr zauważył, że na ten widok Danni z odrazą zmarszczyła nos i z dez- aprobatą pokręciła głową. Przez długi czas zabraniała Tee-ubo przynoszenia tej sub- stancji do pomieszczenia kontrolnego, jednak z czasem jej opór złagodniał. Teraz już tylko gestem przypomniała, że nie życzy sobie narkotyków na stanowisku pracy. Bensin i Garth cieszyli się z postawy szefowej. Tee-ubo kończył się ryli i z dnia na dzień coraz mniej chętnie dzieliła się resztką zapasów. Przez najbliższych kilka miesię- cy nie spodziewano się promu z zaopatrzeniem, a poza tym, mimo usilnych starań, Tee- ubo nie miała pewności, że na jego pokładzie ktoś zechce przemycić nielegalną sub- stancję. Operatorzy zajęli stanowiska. Po krótkim przeglądzie wszystkich systemów, prze- prowadzonym z centralnej kapsuły kontrolnej, wrócili na galerię. Danni ustawiła głów- ny ekran tak, by pokazywał na zmianę obraz z pozostałych sześciu stanowisk, po czym dołączyła do pozostałych, rozweselonych dawką ryllu. Zaproponowała im partyjkę dejarika, gry planszowej, w której kierowało się holograficznymi potworami, próbując zyskać taktyczną przewagę nad przeciwnikami. Yomin Carr pozostał w kapsule. Jak zawsze, gdy mógł bez wzbudzania podejrzeń wykonywać swą pracę, wyciszył urządzenia tak, by pozostali nie słyszeli ewentualnego sygnału. Cichaczem przestawił talerz swej anteny na sektor L30. Wiedział, że właśnie tam znajduje się punkt wejścia; tam zaczyna się Wektor Pierwszy. - Chcesz zagrać? - zawołał Bensin Tomri godzinę później. Ton jego głosu zdra- dzał, że naukowiec nie daje sobie zbyt dobrze rady ze strategią walki. Jakaś cząstka Yomina Carra bardzo pragnęła przyłączyć się do gry, szczególnie przeciwko Danni, która była w niej świetna. Współzawodnictwo było pożyteczne, bo- wiem rozjaśniało umysł i poprawiało koncentrację. -Nie - odpowiedział, podobnie jak każdej nocy w ciągu ostatnich kilku tygodni. - Mam robotę. - Robotę? - zaśmiał się Bensin Tomri. - Zapewne największa sensacja naukowa ty- siąclecia rozegra się na twoich oczach już za kilka sekund. - Jeśli tak do sprawy podchodzisz, to promem odlecisz następnym może? - odpo- wiedział grzecznie Yomin Carr. Zaciekawione spojrzenia uświadomiły mu, że znowu pomieszał szyk zdania. Zanotował sobie w pamięci, że musi nad tym popracować ze swoim tizowyrm. - Nowicjusz - mruknął sarkastycznie Bensin. - Ale ma rację - podsumowała Danni, na co Tomri machnął bezradnie rękami i odwrócił się od stołu. - Jesteś pewien? - zagadnęła Yomina Carra. - Lubię to, co robię - odparł ostrożnie, z namaszczeniem wypowiadając każde sło- wo i poprawiając się w fotelu.
R.A. Salvatore23 Danni nie nalegała. Yomin Carr wiedział, że kobieta szanuje go za sumienność i w skrytości ducha ma nadzieję, że i inni pójdą w jego ślady. Nocna wachta przebiegała spokojnie. Wkrótce Bensin Tomri chrapał beztrosko, Tee-ubo i Garth Breise sprzeczali się o wszystko i o nic, a Danni grała w dejarika z trzema przeciwnikami generowanymi przez komputer. I wtedy stało się. Kątem oka Yomin Carr zauważył malutką plamkę na samym skraju ekranu. Za- marł, wpatrując się w nią intensywnie, i odrobinę zwiększył głośność. Usłyszał rytmiczny sygnał, którego źródłem mógł być jedynie statek kosmiczny. Yomin Carr nie mógł złapać oddechu. Po tylu latach przygotowań... Wojownik rasy Yuuzhan Vong odsunął od siebie zbędne myśli. Odczekał jeszcze chwilę, by potwierdzić koordynaty. Wektor Pierwszy, wrota galaktyki... Yomin Carr pospiesznie przestawił antenę na sektor LI, by zyskać choć kilka godzin. Z ulgą zauwa- żył, że ekran główny nie pokazuje już obrazu z jego kapsuły. Pełny cykl będzie trwał co najmniej godzinę, a i wtedy na wyświetlaczu widoczny będzie sektor 25. A migający punkt będzie już dużo dalej... Przestawiwszy talerz, Yomin Carr podkręcił głośność aparatury do normalnego poziomu, po czym wstał i przeciągnął się, zwracając na siebie uwagę Danni. - Się przejść.... - zaczął i zdał sobie sprawę, że znowu ma kłopoty z szykiem zda- nia. - Muszę się przejść - poprawił się. Kobieta skinęła głową. - Jest spokojnie - odpowiedziała. -Jeśli chcesz, możesz so- bie odpuścić resztę wachty. - Nie - odparł. - Potrzebuję tylko rozprostować kości. Danni jeszcze raz kiwnęła głową i powróciła do gry, a Yomin Carr wyszedł z po- mieszczenia kontrolnego. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, zdjął ciężkie buciory i puścił się biegiem. Dotarłszy do swojej kabiny musiał odczekać dłuższą chwilę, by uspokoić oddech. Nie byłoby dobrze, gdyby egzekutor zobaczył, jak bardzo jest roztrzęsiony. Równie nieciekawe wrażenie zrobiłbym na nim ukazując się w ludzkim przebraniu - przypomniał sobie. Mniejsza z tym, że ludzie nie ozdabiali swoich skór stosownymi wizerunkami i nie okaleczali się, by oddać cześć panteonowi bóstw - gorsze było to, że pod ich oczami brakowało apetycznie obwisłych, niebieskawych worów, zaś ich czoła były płaskie, a nie stromo sklepione, jak czaszki Yuuzhan. O nie, nawet po miesiącach spędzonych w tajnej służbie Praetorite Vong, Yomin Carr z trudem znosił widok nie- wiernych. Rozebrał się szybko i stanął przed wielkim lustrem. Lubił na to patrzeć, bo wzro- kowa stymulacja potęgowała ból, który towarzyszył metamorfozie. Sięgnął ręką ku mało widocznej kresce, która biegła obok nosa, tuż nad lewym nozdrzem. Przebierając palcami rozsunął brzegi szparki i odnalazł punkt kontaktowy z ooglithem - żywą maską, czyli maskerem. Wrażliwe na dotyk, doskonale wytresowane stworzenie zareagowało niemal natychmiast. Yomin Carr zacisnął zęby i z wysiłkiem opanował drżenie całego ciała, które to- warzyszyło uwalnianiu się tysięcy mikroskopijnych, haczykowatych wici, wczepionych Wektor pierwszy 24 w pory jego skóry. Ooglith rozdzielił się wzdłuż nosa, odsłaniając policzki. Szpara sięgnęła po chwili brody, a potem szyi i piersi Yomina. Fałszywa skóra odwijała się w dół, aż sięgnęła stóp, a wtedy jej użytkownik po prostu z niej wyszedł. Chlupocząc i cmokając, ooglith odpełzł w kierunku pogrążonej w cieniu szafy. Yomin Carr wyprostował się przed lustrem, z aprobatą przyglądając się swemu ciału: napiętym, potężnym mięśniom, bogatym tatuażom, które pokrywały niemal całą skórę i znamionowały jego pozycję w gronie wojowników, a przede wszystkim śladom samo- okaleczenia - złamanemu nosowi, rozdartym na boki ustom i rozpołowionej powiece. Teraz, dumnie prezentując zdobiące go blizny i ornamenty, był gotów zwrócić się do egzekutora w najważniejszej sprawie. Zbliżył się do szafki stojącej w przeciwległym kącie pokoju. Z podniecenia drżał tak silnie, że z trudem wystukał kombinację znaków, która otwierała zamek. Kiedy roleta zamykająca szafkę uniosła się ku górze, z wnętrza wysunęła się półka. Leżały na niej dwie obłe bryły wielkości piłki, owinięte w płótno. Yomin Carr ostrożnie odwinął materiał i przyjrzał się swym villipom. Kusiło go, by użyć tego po lewej, połączonego bezpośrednio z villipem prefekta Da'Gary, ale do- brze znał protokół i nie ośmielił się złamać jego zasad. Delikatnie zapukał w kanciasty grzbiet stworzenia. Po chwili w błoniastej tkance zarysował się niewielki otwór, przypominający oczodół. Yomin Carr nie przestawał dotykać zwierzęcia. Pragnął, by pobudziło do życia drugiego villipa, znajdującego się niemal na drugim końcu galaktyki, z którym łączyła je nić wspólnej świadomości. Chwilę później poczuł, że daleka istota reaguje. Wiedział już, że wezwanie dotarło do egzekutora. Cofnął dłoń, kiedy otwór w ciele stworzenia rozszerzył się. Krawędzie niszy po- częły się odwijać na zewnątrz, aż wreszcie przenicowana istota przyjęła kształt głowy egzekutora. Yomin Carr skłonił się z szacunkiem. - Już czas - powiedział, z przyjemnością używając ojczystej mowy. - Uciszyłeś stację? - zapytał egzekutor. - Zaraz zacznę. - Zaczynaj - polecił przełożony i z właściwą sobie samodyscypliną przerwał połą- czenie, nie wypytując o szczegóły. Villip Yomina Carra powrócił do zwykłej postaci i znowu przypominał nieco kanciastą, skórzastą bryłę. Wojownik raz jeszcze oparł się pokusie użycia drugiego stworzenia. Musiał dzia- łać szybko, bo egzekutor nie wybaczyłby mu niepowodzenia w tak ważnym momencie. Szybkim krokiem zbliżył się do szafy i wyciągnął z niej małą kasetkę. Ucałował ją dwukrotnie i zmówił krótką modlitwę, nim poważył sieją otworzyć. W środku znajdo- wała się niewielka figurka istoty, którą Yomin Carr i inni wojownicy jego rasy uważali za najpiękniejszą na świecie. Kształtem przypominała mózg, z jednym, wielkim okiem i pofałdowaną żuchwą. Z jej ciała wyrastały liczne macki, jedne krótkie i grube, inne długie i wąskie. Tak właśnie wyglądał Yun-Yammka, Zabójca, bóg wojny ludu Yuuzhan Vong.
R.A. Salvatore25 Yomin Carr pomodlił się raz jeszcze, zmawiając całą litanię do Yun-Yammki, po czym z namaszczeniem ucałował figurkę i schował kasetkę do szafy. Nosił jedynie skórzaną przepaskę biodrową, niczym wojownik z zamierzchłych czasów, co pozwalało dostrzec imponujące tatuaże i wyraziście zarysowane mięśnie. Był uzbrojony tylko w coufee, wielki, prymitywny, ale i nadzwyczaj skuteczny obo- sieczny nóż. Wybór tej właśnie broni również stanowił ukłon w stronę pradawnej wo- jowniczej tradycji Yuuzhan. Yomin Carr uważał, że ceremonialna otoczka pasuje do charakteru roli, którą przyszło mu odegrać - roli ogniwa między forpocztą, a trzonem sił inwazyjnych. Rozejrzawszy się czujnie, ruszył korytarzem. Kroki nagich stóp były niemal bez- głośne. Wiedział, że wydostanie się z bazy bez ludzkiego przebrania nie będzie łatwe, ale był też pewien, że bez maskera nie zostanie rozpoznany jako członek załogi. Poza tym doszedł do wniosku, że przypadkowe spotkanie z jednym z naukowców byłoby okazją, by złożyć krwawą ofiarę Yun-Yammce. Noc była chłodna, ale fakt ten jedynie dodał mu wigoru. Krew pulsowała mu w skroniach z podniecenia - nie tylko na myśl o niebezpieczeństwie, ale i o tym, że Wiel- ka Doktryna wreszcie zostanie wcielona w życie. Yomin Carr wbiegł na drabinkę i przeskoczył mur, lądując po drugiej stronie, na otwartej przestrzeni. Stłumiony odległością ryk kuguara czerwono-grzebieniastego nie zatrzymał go nawet na chwilę. Wkraczał w naturalne środowisko drapieżcy, ale i on był przecież myśliwym. Może spotkanie z jednym z tych stuczterdziestokilogramowych zwierząt o kłach długości dziesięciu centymetrów, potężnych pazurach i ogonie zakończonym kostną maczugą dostarczyłoby mu tej nocy godziwej rozrywki? Yomin Carr był gotów podjąć takie wyzwanie. Uczciwa walka ulżyłaby bijącemu niczym młot sercu i burzącej się w żyłach krwi. Nie teraz - upomniał sam siebie, zauważywszy, że istotnie zbacza w stronę dżun- gli, oczekując ataku kuguara. Skorygował kierunek i pobiegł wprost ku kratownicy wysokiego masztu telekomunikacyjnego; jedynej budowli znajdującej się poza ogro- dzeniem bazy. Dostrzegł gruby przewód, który łączył stację z podstawą wieży, i machi- nalnie sięgnął po coufee. Zbyt łatwe do naprawienia - pomyślał, unosząc głowę coraz wyżej i wyżej. Meta- lowe słupy i dźwigary tworzyły dostatecznie gęstą sieć. Yomin Carr błyskawicznie wspiął się po nich, zawzięcie pracując wytrenowanymi mięśniami, na sam szczyt stu- metrowej konstrukcji. Nie patrzył w dół i nie bał się - zresztą nigdy jeszcze nie czuł strachu. Skupił się wyłącznie na kablu i skrzynce przyłączowej. Silny podmuch zimnego wiatru podsunął mu pewną myśl. Delikatnie obluzował jeden z nitów, podtrzymujących osłonę w miejscu, gdzie przewód znikał w skrzynce. Jeśli ktokolwiek dotarłby aż tu szukając usterki, pomyślałby, że zawinił wiatr, niemal stały element surowego, belkadańskiego klimatu. Pewien, że połączenie zostało przerwane, Yomin Carr zaczął pospiesznie schodzić z masztu, pamiętając, że sygnał mógł już dotrzeć do sektora L10 - a przecież było jesz- cze tyle do zrobienia... Ostatnich kilka metrów pokonał skokiem, lądując z przepiso- wym przewrotem tuż obok masywnego kabla. Tym razem nie mógł się oprzeć: wie- Wektor pierwszy 26 dział, że wewnątrz biegły wyłącznie przewody systemów komunikacyjnych, a nie ener- getycznych. Chwycił kabel zębami i zaczął go żuć z dziką determinacją, czerpiąc per- wersyjną przyjemność z ukłuć bólu, kiedy rozgryzał izolację i snopy iskier parzyły mu twarz. Niech znajdą i naprawią tę usterkę - pomyślał. - A potem niech wrócą do bazy i stwierdzą, że system nadal nie działa! Z ustami, policzkami i brodą umazanymi krwią oraz rozciętym - zresztą i tak od dawna już złamanym i spłaszczonym z jednej strony - nosem, wojownik ruszył w stro- nę stacji. Zatrzymał się po chwili, wyczuwając w pobliżu jakiś ruch. Pospieszył w tym kierunku, padł na kolana i uśmiechnął się szeroko, unosząc z ziemi rdzawo-brązowego żuka o hakowatych szczypcach i wysuwającym się raz po raz, rurkowatym języku. - Mój pieszczoszek - szepnął. Od czasu przybycia na Belkadan nie widział żadnego z żuków, toteż ucieszył się, że wreszcie pokonały tak wielki dystans wędrując po po- wierzchni planety. Danni Quee już wkrótce miała się dowiedzieć, dlaczego jej ulubione zachody słońca nabrały ostatnio nowych kolorów. Yomin Carr odłożył dweebita na ziemię, kolejny raz zmuszając się do pośpiechu. Puścił się sprintem w kierunku bazy i jednym susem wskoczył na trzymetrowy mur. Wbiegł do głównego budynku i bezszelestnie przemknął zaciemnionymi, cichymi kory- tarzami. Dotarłszy do kabiny, czym prędzej włożył na siebie ooglitha. Przeszywający ból wpijających się w skórę wici przyprawił go o kolejną dawkę rozkosznych dreszczy. Szybkie spojrzenie w lustro upewniło go, że przebranie prezen- tuje się należycie. Sięgnął do szafy po niewielki pojemnik i ostrożnie odchylił klapkę. We wnętrzu wił się nieduży robak. Yomin Carr uniósł pudełko na wysokość skroni i przechylił je. Robak zrozumiał zachętę i wypełzł na zewnątrz, by zniknąć w uchu wojownika. Chwilę później Yomin sprawdził palcem, czy tizowyrm wszedł dość głęboko, dając mu jedno- cześnie sygnał, że powinien rozpocząć pracę. Sekundę później poczuł lekkie wibracje. Tizowyrmy były biologicznymi dekoderami. Yuuzhańscy alchemicy wyhodowali je, by tłumaczyły obce języki. Mimo niewielkich rozmiarów potrafiły przechowywać niewia- rygodną ilość informacji i przekazywać je użytkownikowi wprost do podświadomości. Tym sposobem Yomin Carr, wychodząc z pokoju, pobrał kolejną lekcję najpopularniej- szego języka galaktyki. Kilka minut później był już w pomieszczeniu kontrolnym. Tee-ubo i mocno zanie- pokojony Garth pochylali się nad ekranami kapsuły numer 3, a Danni właśnie przesta- wiała systemy stanowiska czwartego na obserwację tego samego sektora. - Yominie - zawołała Danni na jego widok. - Prędko, chodź tu. Jak mogłeś to przegapić!? - Przegapić? - powtórzył Yomin Carr. - Sygnał! - wyjaśniła pospiesznie. - Zakłócenia - zasugerował, dobiegając do stanowiska.
R.A. Salvatore27 Na ekranie widniał jednak wyrazisty punkt świetlny, którego ruchom towarzyszył sygnał dźwiękowy. Coś bardzo dużego przemierzało Rubieże, kierując się ku wnętrzu galaktyki. - Pozagalaktyczny - stwierdziła Danni poważnie. Yomin Carr pochylił się nad przyrządami, przyglądając się odczytom i obliczając wektor, choć doskonale wiedział, że kobieta ma rację. Spojrzał jej w oczy i z namasz- czeniem skinął głową. Do sali wpadł jak burza Bensin Tomri, a zaraz za nim kilku innych. Wkrótce w pomieszczeniu kontrolnym zebrała się cała piętnastka. Badacze skupili się wokół kap- suł sterujących i przetwarzali uzyskane dane, porównując je z milionami wcześniej zgromadzonych odczytów i próbując jak najszerzej zinterpretować naturę niezwykłego zjawiska. A potem - co było do przewidzenia - zaczęła się dyskusja. Yomin Carr nie mógł się nadziwić temu, że ludzie potrafią debatować - lub nawet prowadzić niekończące się spory - dosłownie o niczym. Spostrzeżenie to umocniło jego wiarę w słuszność hierar- chicznej struktury społeczności Yuuzhan. Nigdy nie ośmieliłby się dyskutować z pre- fektem, a prefekt nie ważyłby się kwestionować zdania wysokiego prefekta w taki spo- sób, w jaki ci głupcy podważali teraz autorytet Danni. I na tym właśnie polegała słabość systemu, którą jego panowie zamierzali wyko- rzystać. Początkowo debata dotyczyła budowy zbliżającego się obiektu. Jako że nie do- chodziły z niego sygnały wskazujące na obecność technologii, uznano, że nie jest to statek. W takim razie była to asteroida, która jakimś cudem pokonała międzygalaktycz- ną otchłań. Musiała przebyć rejon dziwnych turbulencji, który zdaniem niektórych naukowców znajdował się zaraz za pustką, otaczającą galaktykę. Po drodze w jakiś sposób nabrała olbrzymiej prędkości - być może przelatując w pobliżu źródła pola gra- witacyjnego o wielkiej sile. Nawet przekonanie, że obserwowany obiekt jest zwykłą bryłą skalną, i to być może pochodzącą z ich własnej galaktyki, a jedynie ściągniętą z powrotem w jej obręb, nie zmniejszyło podniecenia badaczy. Jak dotąd nikomu nie udało się zaobserwować wtargnięcia jakiegokolwiek obiektu w obręb galaktyki. Wielu uczonych twierdziło wręcz, że jest to po prostu niemożliwe. W ciągu dziejów znalazło się kilku śmiałych badaczy i paru uciekających przed władzą desperatów, którzy zde- cydowali się spenetrować rejony leżące poza obrzeżami galaktyki, ale wszelki słuch o nich zaginął. Być może zbliżająca się asteroida niosła wyjaśnienie tej zagadki. A może dostarczy kolejną porcję pytań bez odpowiedzi? Z czego się składała? Czy były na niej ślady życia? Czyjej przechwycenie i szczegółowe badania pomogłyby wyjaśnić historię powstania wszechświata? A może za ich sprawą naukowcy zaczęliby kwestionować podstawy tak dobrze poznanej fizyki? Po pewnym czasie dyskutanci wzięli na warsztat nowy, nieco mniej głęboki, ale równie gorący temat. Zaczęło się od tego, że Bensin Tomri postanowił przygotować oświadczenie i przesłać je do kwatery głównej ExGal. - Jeszcze nie czas - stwierdził twardo jeden z badaczy. Wektor pierwszy 28 - Musimy ich zawiadomić - odparł Bensin. - Trzeba ściągnąć parę statków, i to jak najszybciej. Inaczej nie przeprowadzimy testów asteroidy. - A co, ucieknie? - rzucił ktoś sarkastycznie. - Znajduje się już w obrębie naszej galaktyki. Jeśli trzeba, możemy ją śledzić choćby do następnego pierścienia - odezwał się inny głos. -Nie jesteśmy autonomiczną jednostką- przypomniała Lysire. - Czyżby? - rzucił ktoś z powątpiewaniem. - Czy my w ogóle wiemy, co namierzyliśmy? - odezwał się tajemniczo Yomin Carr. Pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem. - Wiemy? - powtórzył z całą powagą. - Obiekt pozagalaktyczny - odezwał się ktoś niepewnie. - Z opinią tą nie zgodzę się - odparł Yomin Car i znowu czternaście par oczu popa- trzyło na niego ze zdziwieniem. - Nie mamy pewności - wtrąciła Danni, najwyraźniej biorąc jego stronę. - Stwier- dziliśmy już, że może to być asteroida z naszej galaktyki, której prawie udało się uciec, ale została wciągnięta z powrotem. - To naprawdę może być obiekt z naszej galaktyki - podchwycił Yomin Carr, uśmiechając się w duchu na myśl, jak ironiczny wydźwięk ma sformułowanie „nasza galaktyka". - Szczerze mówiąc, jestem niemal pewien, że tak właśnie jest. - O co ci chodzi? - obruszył się Bensin Tomri. - O co chodzi? - powtórzył Yomin Carr, głównie po to, by zyskać na czasie i z pomocą tizowyrma zrozumieć dziwaczne wyrażenie. - O to, że nie wiemy nawet, czy ten obiekt naprawdę przybywa z zewnątrz. ■ - Przecież widziałeś wektor - upierał się Bensin. - Fakt - przyznał Yomin Carr. - Wektor, który może odzwierciedlać jedynie kurs powrotny. - Absurd - zirytował się Bensin. - W takim razie dlaczego nie zarejestrowaliśmy wyjścia tego obiektu? - spytał ktoś dociekliwie. - Jeszcze nie wiemy, czy nie zarejestrowaliśmy - odparował Yomin Carr i uniósł w górę ręce, jakby bronił się przed atakiem. - Próbuję tylko powiedzieć, że powinniśmy być absolutnie pewni swego, zanim zaalarmujemy całą galaktykę. - Każdy komunikat, który nadamy, trafi do mediów, zanim jeszcze odbierze go kwatera główna - przyznała Danni. - Właśnie - podchwycił Yomin Carr - a wtedy może się okazać, że nasz sygnał to jedynie wynik awarii systemu albo nic nie znaczący kawał skały, który pochodzi z na- szej galaktyki. Nie wiem, co sobie pomyślą szefowie ExGal. - Ta sprawa nas przerasta - nie ustępował Bensin Tomri. - To prawda - zgodziła się Danni - ale wysłano nas tu po to, żebyśmy działali nie- zależnie. Być może Yomin Carr ma rację. Jeśli za wcześnie narobimy hałasu, możemy wyjść na głupców. - Taki błąd, szczególnie jeśli postawi na nogi połowę Floty, może skończyć się ob- cięciem funduszy dla ExGal - dodała Tee-ubo kiwając głową.
R.A. Salvatore29 - A jeśli nawet ktoś z nas ma rację, jeśli jest to obiekt powracający albo wędrujący z innej galaktyki, a może nawet z międzygalaktycznej pustki - czy jesteś gotów to ogło- sić? - spytał Yomin Carr, patrząc Bensinowi w oczy. Tomri zerknął na niego, zbity z tropu. - Chcesz powitać tu armię naukowców Nowej Republiki, a może i paru rycerzy Jedi? - zapytał Yomin Carr sarkastycznie. Niektóre spojrzenia podpowiedziały mu, że pozostali raczej nie widzą związku między asteroidą, a rycerzami Jedi, ale nie zamie- rzał zatrzymywać się w połowie. - To nasza wielka chwila. To owoc miesięcy, a dla wielu z was nawet lat poświęcenia; służby na tym odludziu. Powinniśmy przynajmniej zadbać o to, żeby nie narobić sobie wstydu i żeby nie zapomniano o nas, jeśli okaże się, że wykryliśmy obiekt pozagalaktyczny. Jesteśmy to sobie winni. Musimy rozpocząć formalne badania. Prześledzić rejestry i sprawdzić, czy nie mamy do czynienia z ciałem powracającym. Wyznaczyć bieżący kurs i zebrać wszelkie możliwe dane. - Tak trzymaj, nowy - pochwalił go Garth Breise, uśmiechając się kwaśno. Dyskusja urwała się równie gwałtownie, jak wcześniej wybuchła. Danni w pełni poparła argumentację Yomina. Nawet Ben-sin nie zgłosił zastrzeżeń. Yomin Carr raz jeszcze uśmiechnął się w duchu. Jeżeli praktyczne argumenty nie działały na tych upartych heretyków, zawsze mógł nimi kierować, grając na ich rozbu- chanym poczuciu dumy. Spojrzał na pracujących z zapałem naukowców, podnieconych myślą o dokonaniu epokowego odkrycia. Gdyby tylko wiedzieli... Niemal o pół galaktyki dalej Nom Anor usiadł w milczeniu przed villipem, rozwa- żając słowa swego agenta, Yomina Carra. Zaczęło się. Wektor pierwszy 30 R O Z D Z I A Ł 3 POLITYKA Jacen Solo podążył za wujem Lukiem do sali Komitetu Doradczego krokiem ra- czej niepewnym i zdradzającym wewnętrzny niepokój. Wprawdzie znał nowego Szefa Państwa i jego sześciu doradców, ale do tej pory utrzymywał z nimi kontakty wyłącznie towarzyskie. Tym razem - sądząc po napięciu wyraźnie widocznym w postawie i ru- chach Luke'a Skywalkera - sprawa była znacznie poważniejsza. Przybyli na Coruscant, by przedstawić organowi doradczemu przywódcy Nowej Republiki plany przywrócenia Rady Jedi. Luke nie miał wątpliwości, że napotkają twardy opór, i to nawet ze strony tych polityków, których uważał za przyjaciół. Co gorsza, Jacen miał nadzieję, że przeciwnicy jego wuja odniosą zwycięstwo. Sześcioro radnych oraz Szef Państwa, Borsk Fey'lya, siedzieli przy półokrągłym stole, twarzami w kierunku drzwi. Dwa krzesła stojące naprzeciwko, były - co skrzętnie zauważył Jacen - nieco mniejsze od pozostałych. Uznał, że jest to raczej kiepsko zama- skowana próba uzmysłowienia zaproszonym wyższości zebranego gremium. W tych okolicznościach, należałoby dodać, próba wręcz żałosna. Dotyczyło to szczególnie Borska Fey'lyi. Jacen towarzyszył Luke'owi i Leii, kiedy dotarła do nich informacja o tym, że Borsk, członek Rady o najdłuższym stażu, nazy- wany „starszym mężem stanu" Nowej Republiki, został wybrany jej przywódcą, na co z pewnością od dawna miał ochotę. Zaledwie kilka lat wcześniej Borsk uniknął długoletniego więzienia wyłącznie dzięki łaskawości władz Nowej Republiki. Jako wytrawny polityk nie wahał się nawet ujawnić tajnych danych, by pogrążyć swych przeciwników. Niewiele brakowało, a doprowadziłby do usunięcia Leii ze stanowiska, wysuwając wobec niej kłamliwe zarzu- ty. Mimo iż wplątał się w taki skandal, zdołał w sensie politycznym -jak zwykle - spaść na cztery łapy. Pracowicie wspinał się na szczyt, służąc przez pewien czas jako zaufany doradca Mon Mothmy, a potem staczał w dół, oskarżany o czyny, które mogły go kosz- tować utratę wolności, a nawet - jak było to w przypadku podejrzeń o zdradę – doży- wotnie wygnanie.
R.A. Salvatore31 A jednak potrafił znowu powrócić - niczym findryska grypa - i znaleźć miejsce pośród nowej generacji deputowanych, wpatrzonych w niego jak w wiekowego mędrca, a do tego bohatera nowej Republiki. Kiedy rozeszła się wieść o jego kolejnym, najwyższym awansie, matka Jacena poważnie zastanawiała się, czy słusznie zrobiła rezygnując z funkcji przywódczyni. Doszło nawet do tego, że głośno rozważała, czy nie powinna znowu zająć się polityką. Luke zdołał jej to wyperswadować, przypominając, że w ciągu roku od jej rezy- gnacji zmieniło się coś więcej niż klimat wokół władz - odeszło z nich wiele znanych, zaprzyjaźnionych z Leią osób. Nawet szanowani admirałowie Drayson i Ackbar uznali stabilizację w Nowej Republice za sygnał do rezygnacji i żaden z nich nie przejawiał najmniejszego zainteresowania sprawami polityki. Borsk poprosił o ciszę, odczytał porządek obrad i rozpoczął uprzejmą mowę powi- talną, Zaś Jacen przyglądał się zebranym, zastanawiając się nad ich nastawieniem do planu wskrzeszenia Rady Jedi w świetle tego, co opowiadał mu o nich wujek Luke. Jako pierwszy z prawej zasiadał Sullustanin, Niuk Niuv. Typowe dla jego rasy cechy fizyczne - przerośnięte, zaokrąglone uszy i obwisłe policzki - upodabniały go raczej do dziecięcej przytulanki niż poważnego polityka. Jacen wiedział jednak, że Sullusta-nie potrafią być wiernymi sprzymierzeńcami i niebezpiecznymi przeciwnikami. Luke miał Niuk Niuva za jednego ze swych najbardziej zaciętych adwersarzy. Obok niego siedział Cal Omas z Alderaanu, popierający plany Skywalkera - być może nawet najpewniejszy sprzymierzeniec mistrza. Odkąd jego ojczysta planeta zosta- ła unicestwiona przez Imperium, Cal Omas walczył w szeregach Sojuszu Rebeliantów we wszystkich ważniejszych bitwach i dobrze znał wartość Jedi. Wookie imieniem Triebakk, kolejny potencjalny sojusznik, zajął miejsce między Calem a Borskiem. Osobnik o głowie przypominającej kałamarnicę, zasiadający po drugiej stronie Bothanina, czyli Quarren Pwoe, wydawał się bodaj najgroźniejszym przeciwnikiem Luke'a. Uparty, jak każdy mieszkaniec wodnego świata Kalamaru, Pwoe był pierwszym Quarrenem pracującym w Komitecie. Nie spodziewano się tego wyboru. Od dawna był przedstawicielem ojczystej planety, bowiem jej wkład w obale- nie Imperium i ustanowienie Nowej Republiki, w postaci kadry wojskowej i wybornych krążowników gwiezdnych, okazał się wprost bezcenny. Do tej pory jednak przestrzega- no tradycji, zgodnie z którą wybierano do Komitetu Kalamarianina, a nie Quarrena. Zresztą trudno było nie zgodzić się z obecnością w niej admirała Ackbara, współtwo- rzącego władze Nowej Republiki od czasów Rady Tymczasowej. Kiedy jednak pojawi- ły się naciski, by wprowadzić do ciała doradczego Pwoe -jak podejrzewał Luke, stał za nimi sam Borsk Fey'lya - Ackbar zrezygnował z kandydowania i wycofał się z działal- ności politycznej. Pozostali dwaj radni, Fyor Rodan z Kommenoru i Chelch Drawad z Korelii, byli ludźmi. To właśnie Rodan zażądał, by Luke stawił się przed tym szacownym gremium. Jacen wiedział o jego wrogości. Nie należało mu ufać. Pamiętając o wszystkim, co przekazał mu Luke, Jacen usiadł wygodnie i bardzo uważnie obserwował rozwój wypadków. Wektor pierwszy 32 Po wstępnej wymianie uprzejmości, zabarwionych lekką hipokryzją, i dopełnieniu formalności, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, Borsk Fey’lya spojrzał Lu- ke'owi prosto w oczy i zapytał grobowym tonem. - Widziałeś wstępne raporty z „Mediatora"? - Mówiono mi, że Leia wkrótce ma się spotkać z Nomem Anorem - odpowiedział Luke, nie wdając się w oczywiste szczegóły. - Sytuacja się skomplikowała - stwierdził Bothanin. - Niech wszyscy zaskoczeni radni podniosą ręce - wtrącił Fyor Rodan. Nawet szesnastoletniemu Jacenowi sarkazm jego wypowiedzi wydał się zbyt młodzieńczy i zupełnie nie pasujący do klimatu ponurej sali. - Słyszałem o... interwencji - przyznał Luke. - Osarianie popełnili błąd, próbując przechwycić jednostkę Nowej Republiki - za- uważył Cal Omas. - Gładka wymówka dla Jedi, bohatera, który pospieszył statkowi na ratunek - od- parował Fyor Rodan. - Za bardzo rwą się do walki - stwierdził Pwoe, spoglądając oskarżycielsko w stroną Luke'a. Jacen nie wierzył własnym uszom: nie mieli dlań ani krzty respektu, a do tego jeszcze tak niezdarnie skrywali swe intencje... Nowa Republika dojrzewała w bólach. Wciąż wstrząsały nią pomniejsze konflikty. Wiele z nich miało wiekową tradycję, po- grzebaną przez lata pod fasadą imperialnej jedności. Teraz jednak, gdy planety i rasy odzyskiwały wolność, zadawnione spory powracały z nową siłą. To dlatego włodarze Republiki i rycerze Jedi zbierali ostatnio głównie słowa gorzkiej krytyki i stąd właśnie brały się wzajemne oskarżenia. Gwałtowna wymiana poglądów między radnymi nabierała impetu. Wypominali sobie najrozmaitsze klęski - wojny domowe, wendety, rozruchy na planetach rolniczych i strajki górników. Wookie Triebakk wyryczał nawet pod adresem Pwoe skargę na sys- tem nawigacyjny jednego z najnowszych kalamariańskich krążowników. Jacen uważał tę dyskusję za nonsens: gadające głowy wylewały żale, ale nie potra- fiły dojść do prostych rozwiązań. Tym bardziej niepokoiła go myśl o ustanowieniu Rady, która w pewnym stopniu miałaby sprawować kontrolę nad Jedi. Na dłuższy czas wyłączył się z dysputy, ćwicząc jedną z technik medytacyjnych, aż do chwili, gdy Borsk ponownie spojrzał Luke'owi w oczy i zapytał go wprost o plany dotyczące wskrzeszenia Rady Jedi. Skywalker zwlekał chwilę z odpowiedzią. - Jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji - odparł w końcu. Odpowiedź ta zasko- czyła Jacena, który dobrze wiedział, że jego wuj ma szczery zamiar stworzyć nową Radę. - Czy to z pomocą Rady, czy też samodzielnie, musisz wziąć w karby tych wałęsa- jących się Jedi - odezwał się Niuk Niuv z niezwykłą dla niego zapalczywością. Triebakk zaryczał w proteście, Cal Omas także dał się ponieść emocjom. - Wziąć w karby? - zapytał z niedowierzaniem. - Czy muszę przypominać, że mó- wimy o rycerzach Jedi?
R.A. Salvatore33 - Niebezpieczna grupa - stwierdził radny Pwoe grobowym głosem, który dodał powagi tej mętnej wypowiedzi. - Sieje ferment w całej galaktyce - dodał prędko Fyor Rodan. Jacen zauważył, że jego wuj bacznie obserwuje najspokojniejszego na razie człon- ka Rady, Chelcha, którego głos w dyskusji o Jedi mógł okazać się decydującym. Jak dotąd jednak Korelianin w żaden sposób nie zdradził swoich intencji. - Słyszałem, że walki toczą się nawet na Odległych Rubieżach, w systemie Angor - ciągnął Fyor Rodan, wymachując pięścią. - Jedi wkraczają do akcji, kiedy chcą, wysy- łają torpedy, zabijają niewinnych ludzi... - Chciałeś powiedzieć: przemytników - odparował Cal Omas. - Z których wielu przyczyniło się do upadku Imperium! -odciął się Rodan. - I to ma usprawiedliwić ich obecną działalność? - Rycerze Jedi nie stoją ponad prawem - podkreślił Niuk Niuv. - I trzeba im o tym przypomnieć - dokończył Fyor Rodan. - Fey'lyo, może powin- niśmy zastanowić się nad rezolucją przeciwko Jedi? Może trzeba wydać oświadczenie, w którym zażądamy od nich wstrzymania wszelkich działań policyjnych, nie autoryzo- wanych przez naszą Radę lub ambasadorów regionalnych? Borsk Fey'lya uniósł głowę. Napotkał twardy wzrok Luke'a, zbladł i w zamyśleniu potarł włochaty policzek. - Nie postępujmy pochopnie - odezwał się po chwili. Jacen zauważył, że Bothanin zdawał się kurczyć w obliczu silnej osobowości Skywalkera. - Pochopnie? - zaśmiał się Fyor Rodan. - Ta dzicz zbyt wiele sobie pozwala, bierze się za kształtowanie polityki Nowej Republiki. Mamy tolerować takie zachowanie? - A czy możemy zrezygnować z pomocy Jedi w dziedzinach, w których sprawdza- ją się najlepiej? - skontrował wściekle Cal Omas. Odpowiedziało mu pogardliwe parsk- nięcie Fyora Rodana, pomruk aprobaty Triebakka, jęk Pwoe i potok słów wyjątkowo dziś ożywionego Niuk Niuva. Krzykliwy spór rozgorzał na nowo. Jacen czym prędzej wyłączył się z niego. Wy- glądało na to, że Jedi na każdym kroku będą surowo osądzani, i to przez ludzi, którzy jego zdaniem, nie mieli do tego prawa. Wkrótce potem opuścił salę obrad u boku Luke'a. Kiedy słowne potyczki o wszystko i o nic pozostały daleko za ich plecami, Jacen zauważył ze zdziwieniem, że jego mistrz uśmiecha się z satysfakcją. - Fyor Rodan i Niuk Niuv byli wyjątkowo zgodni w ostatniej części dyskusji - wy- jaśnił Skywalker zaskoczonemu młodzieńcowi. - W tej poświęconej przemytnikom? Luke skinął głową i uśmiechnął się. - Myślisz, że mają powiązania ze szmuglerami? - nie dowierzał Jacen. - Nie byłoby to znowu takie niezwykłe - odparł Luke. -Zapytaj ojca - dodał, szcze- rząc zęby. Jacen stanął jak wryty, choć przeszłość Hana Solo nie była dla niego tajem- nicą. Wektor pierwszy 34 - Uważasz, że ich skargi na Jedi mają związek ze spadkiem ich zysków? Że czci- godni radni współpracują z przemytnikami, którym nasi dają tęgiego łupnia? Luke wzruszył ramionami. - Nie wiem, czy tak jest - przyznał - ale na to wygląda. - Co masz zamiar zrobić? Skywalker zatrzymał się. Jacen stanął obok i spojrzał mu w oczy. - Stu rycerzy Jedi realizuje własne plany w różnych zakątkach galaktyki - wyja- śnił. - I na tym polega nasz problem. - Nie sądzisz, że wędrujący po Rubieżach Jedi słusznie ścigają szmuglerów? - Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że w takim rozproszeniu nie jesteśmy w stanie podjąć żadnych wspólnych działań. Spojrzenie Jacena sprawiło, że mistrz poczuł się tak, jakby stracił ucznia. - Wurth Skidder broni promu Mary, a tym samym w głupi sposób naraża się Osa- rianom, inni Jedi prześladują przemytników na Odległych Rubieżach, a słyszałem też o kłopotach w paru innych sektorach - tłumaczył cierpliwie Luke. - Trudno nad tym wszystkim zapanować. Czasem mam wrażenie, że leczę objawy, nie docierając nigdy do samego jądra choroby. Jacen zamyślił się nad jego słowami. Luke także umilkł, rozważając je w kontek- ście problemów zdrowotnych żony. - To dlatego potrzebujemy Rady Jedi - dodał po chwili. -Dzięki niej zyskamy wspólny cel, wspólny kierunek. - Czy na tym właśnie polega bycie rycerzem Jedi? - spytał Jacen bez ogródek. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Luke słyszał to pytanie wiele razy. Co ciekawe, zawsze zadawał je właśnie Jacen, a nie jego młodszy brat, Anakin, drugi uczeń mistrza Sky- walkera. - Dlaczego tak cię obchodzi opinia radnych? - zapytał młodzian; bardziej po to, by zmienić temat, niż z czystej ciekawości. - Przecież nie potrzebujesz ich pomocy, by odnowić Radę Jedi. Po co ci oni, z tymi ich nieustannymi kłótniami? - Nie potrzebuję ich - przyznał Luke. - Wbrew temu, co myślą Fyor Rodan, Niuk Niuv, czy nawet Borsk Fey'lya, Jedi nie są ich podwładnymi. A jednak bez ich zgody zrealizowanie moich planów, dotyczących i Akademii, i Rady, może być bardzo trudne, szczególnie od strony propagandowej. Musimy trzymać się tych samych zasad, co oni, Jacenie. To gra zwana dyplomacją. I o to właśnie chodzi - pomyślał Jacen, ale zatrzymał tę uwagę dla siebie. Wszelkie formalności dotyczące Jedi, począwszy od Akademii, a skończywszy na Radzie, uważał za niepotrzebną biurokrację, tłamszącą duchowe, osobiste przeżycie, za jakie uważał przynależność do Zakonu. W oczach szesnastoletniego idealisty każdy z rycerzy, po- przez sam fakt zaakceptowania filozofii niezbędnej do korzystania z zasobów Mocy, powinien być panem własnego losu. Dobrze wyszkolony Jedi, umiejący unikać Ciem- nej Strony, który dowiódł, że potrafi oprzeć się pokusie nie- właściwego wykorzystania swej potęgi, nie potrzebował urzędników kontrolujących każdy jego krok. Jacen był
R.A. Salvatore35 przekonany, że podporządkowanie rycerzy komukolwiek odarłoby Jedi z intrygującej otoczki tajemniczości. - Wiemy, że Rodan i Niuk Niuv są przeciwko nam - kontynuował Luke, ruszając z miejsca. - Wątpię, czy Pwoe zdobędzie się na jakąkolwiek decyzję, która mogłaby na- ruszyć jego pozycję, bo Quarrenowie bardzo długo czekali na swoje miejsce w Komite- cie. Triebakk poprze mnie, cokolwiek postanowię, podobnie jak Cal Omas, który już dawno nauczył się ufać Jedi. To oznacza, że decydujący będzie głos Chelcha Drawada. Wydaje mi się, że zdobędę jego przychylność, jeśli uda mi się znaleźć rozwiązanie kilku problemów, o których tak trąbili Rodan i Niuk Niuv. - A co z radnym Fey'lyą? - spytał Jacen. W odpowiedzi Luke machnął ręką, jakby Bothanin wcale się nie liczył. - Borsk robi tylko to, co jest dobre dla Borska - wyjaśnił. -Jeśli Chelch poprze Ro- dana i jego stronników, będzie cztery do dwóch przeciwko mnie, a wtedy Fey'lya udzieli im poparcia. Jeżeli głosy podzielą się po połowie, Borsk albo nie rozstrzygnie sporu, nie chcąc narażać się Leii i mnie, albo nas poprze, mając nadzieję, że odwdzię- czymy mu się za tę przysługę. - Mama nie poparłaby go za nic w świecie - rzucił drwiąco Jacen, a Luke nie za- przeczył. - Borsk Fey'lya jest głupcem, jeśli w to wierzy. - Żyje w świecie nieustannie zmieniających się sojuszy -wyjaśnił Skywalker. - „Borsk zrobi wszystko, co powinien zrobić Borsk, żeby dogodzić Borskowi". Tak głę- boko uwierzył w tę egoistyczną filozofię, że uznał ją za powszechnie panującą doktry- nę. Tym razem Jacen zatrzymał się gwałtownie. - I ty chcesz zadowolić kogoś takiego? - zapytał sceptycznie. - Chcesz ich naśla- dować, tworząc własną Radę? - Jasne, że nie - odparł zdziwiony Luke. - Ale właśnie tak się to skończy - upierał się Jacen. Luke zmierzył go twardym wzrokiem, ale młodzik wytrzymał spojrzenie. Nie pierwszy raz dyskutowali na ten temat. Jak dotąd - bez skutku. Pełen sprzeczności umysł Jacena nie pozwalał mu na otwarte wystąpienie przeciw mistrzowi. Chłopak miał za sobą trening w Akademii, którą uważał za realizację niezbyt udanej koncepcji szko- lenia Jedi. Uznał, że jest ona tworem zbyt sformalizowanym i sztywnym, by zapewnić uczniom odpowiednie warunki do kształtowania w sobie Mocy, co uznawał za głębokie osobiste przeżycie. Prawdę mówiąc, Luke do pewnego stopnia zgadzał się z nim w tej kwestii. Sądził jednak, że Akademia była niezbędnym krokiem na drodze do przywró- cenia dawnej metody szkolenia, polegającej na bezpośrednim kontakcie ucznia z mi- strzem. Obecnie sam realizował ów sprawdzony schemat, pracując z Jacenem i Anaki- nem oraz powierzając Marze nauczanie Jainy. Do tej pory podobny układ był niemoż- liwy do wprowadzenia, jako że przez długi czas jedynie Luke osiągnął poziom umiejęt- ności mistrza. Teraz pojawili się także i inni, toteż nadszedł czas sięgnięcia do starych metod. Transformacja musiała jednak trochę potrwać. Jacen usilnie namawiał wuja, by starał się przyspieszyć proces zmian. Nalegał też na usprawnienie systemu doboru uczniów. Zamiast poszukiwania silnych Mocą, mło- Wektor pierwszy 36 dych „kandydatów do podążenia ścieżką Jedi", Jacen proponował, by pozwolić im sa- modzielnie „odnaleźć własną ścieżkę Jedi". Luke uważał te pomysły jedynie za grę słów, ale jego uczeń traktował je ze śmiertelną powagą. Stanowiły dla niego prawdzi- wy, głęboki sens bycia rycerzem Jedi. - Póki co, moje plany nie przybrały nawet konkretnej formy - powiedział mistrz. Jacen wiedział, że nie można liczyć na większe ustępstwo z jego strony. Rozumiał też, czego obawia się Skywalker: silni Mocą, potencjalni rycerze Jedi, mogliby wpadać w pułapkę Ciemnej Strony, nim znaleźliby drogę do swych mistrzów. Mimo to młody Solo uważał wewnętrzną siłę wspartą Mocą za osobistą sprawę i osobisty wybór każde- go kandydata. Wychodząc z budynku Senatu nie odezwali się już ani słowem. Ruszyli ku dokom, gdzie Han, Anakin i Chewbacca pracowali przy „Sokole Millenium".
R.A. Salvatore37 R O Z D Z I A Ł 4 ZIARNO ZOSTAŁO POSIANE - „Miecz Jade" wszedł na orbitę - taką informację Shok Tinoktin przekazał tej no- cy Nomowi Anorowi. - Leia Organa Solo jest na pokładzie, razem z córką i Marą Jade Skywalker. - A także z Noghrim - dodał Nom Anor. - Zawsze towarzyszy jej co najmniej je- den z nich. - Noghri są godnymi przeciwnikami - zgodził się Tinoktin -ale bardziej obawiam się pozostałych. I pan też powinien. Nom Anor spojrzał na niego surowo, przypominając mu, kto tu jest szefem, a kto podwładnym. Shok Tinoktin skurczył się w sobie i pobladł. Zadawał się z Nomem Anorem wystarczająco długo, by obawiać się tego wzroku tak bardzo, jak bał się śmier- ci - a może nawet bardziej. - To Jedi - wyjąkał, precyzując ostrzeżenie i usilnie starając się zamaskować nie- pewność. Przejawianie zwątpienia w obliczu Noma Anora okazało się być śmiertelną pomyłką w przypadku kilku poprzednich doradców. - Leia nie jest prawdziwym Jedi, a przynajmniej, z tego co mi wiadomo, nie korzy- sta ze swego talentu - odparł Nom Anor z przebiegłym uśmiechem, który pozwolił Shokowi odetchnąć. - Jej córka też nie dowiodła jeszcze, że jest Jedi. - Za to Mara Jade zalicza się do najpotężniejszych rycerzy -zauważył Tinoktin. - Mara Jade ma własne problemy na głowie - przypomniał Nom Anor. Shok Tinoktin uznał to za marną pociechę. Prawdę mówiąc, drżał na samą myśl o tym, że śmiertelnie chora Mara znajdzie się tak blisko jego szefa. - Już dawno powinna była zdechnąć - wydusił wreszcie. Nom Anor uśmiechnął się i podrapał po głowie. Tak długo nosił na sobie ooglith, że dosłownie całe ciało zaczynało go swędzieć. Nie miał jednak czasu, by zdjąć maske- ra, a poza tym nie chciał, by nawet zaufany pomocnik Tinoktin zobaczył jego prawdzi- wą twarz, ozdobioną bliznami po samookaleczeniach. Twarz, w której błyszczało oso- Wektor pierwszy 38 bliwe oko - dowód najwyższego oddania, złożony przez Noma Anora w dniu, kiedy nadano mu rangę egzekutora i wysłano z misją zwiadowcy sił inwazyjnych Praetorite Vong. Wyłupił sobie oko zaostrzonym końcem płonącego kija. Oczywiście wypełnił później pusty oczodół plaeryin bole, jeszcze jednym cudownym wynalazkiem biotech- nologii. Stworzenie to przypominało normalną gałkę oczną Yuuzhanina, tyle że jego „źrenica" była w istocie otworem gębowym, przez który celnie pluło kroplą trującej mazi nawet na odległość dziesięciu metrów. Do sprowokowania „wystrzału" wystarczył prosty sygnał - drgnięcie powieki Noma Anora. - Istotnie, jestem zdumiony siłą, z jaką Mara Jade opiera się działaniu zarodników - przyznał. - Wszyscy, na których je pan testował, żyli najdłużej kilka tygodni, a większość umierała już po kilku dniach. Nom Anor skinął głową. Zarodniki coomb rzeczywiście były nieprawdopodobnie skuteczne. Niszczyły strukturę molekularną organizmu ofiary, powodując szybką i straszną śmierć. Gdyby tylko wymyślił mniej subtelną metodę przenoszenia choroby, gdyby zamiast trucizny można było użyć samodzielnie przemieszczających się zarodni- ków, infekujących całe populacje... Nom Anor westchnął i znowu podrapał się po głowie. Eksperymenty ze śmiercio- nośnymi zarodnikami - takimi jak coomb, brollup, tegnest i tuzin innych odmian - były jego pasją, którą zdołał włączyć w rytm oficjalnych obowiązków, polegających między innymi na szukaniu skutecznego sposobu zwalczania owych „nadludzi" - rycerzy Jedi. Pomyślny wynik testów mógł przesądzić o awansie Noma Anora na stanowisko nad- prefekta. Na razie jednak zapowiadało się na to, że poniesie klęskę, bowiem Mara Jade Skywalker jakimś sposobem pokonała infekcję, a przynajmniej powstrzymała rozwój choroby. - Przyniosłeś traszkę schlecho? - spytał Nom Anor. Shok Tinoktin kiwnął głową i wydobył z kieszeni małego, brązowo- pomarańczowego płaza. - Postaraj się, żeby znalazła się w pobliżu ust Mary Jade -polecił egzekutor. Shok Tinoktin, który słyszał ten rozkaz już kilka razy, skinął głową. Zarodniki coomb, z któ- rych Nom Anor sporządził śmiercionośną mieszankę, były przysmakiem traszek schle- cho. Jeśli w powietrzu wydychanym przez Marę Jade znajdowały się choćby śladowe ilości trucizny, zwierzę wykryje je bez trudu. - Będę im towarzyszył - zaproponował Shok Tinoktin. Uzyskawszy aprobatę sze- fa, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Nom Anor rozparł się wygodniej w fotelu, zastanawiając się nad potencjalnym zy- skiem, jaki mogły mu przynieść negocjacje. Śmieszył go fakt, iż wrogowie Rhomma- moolan, Osarianie, tak bardzo obawiali się, że rozmowy z Leią wzmocnią jego pozycję. Szczerze mówiąc, w tym momencie Nom Anor niewiele dbał o swój prestiż. Zależało mu na czymś zgoła odmiennym: owszem, pragnął wykorzystać swoje wpływy, by kon- trolować słabeuszy z Rhommamoolu i paru innych światów, na których zamierzał wszcząć zamieszanie, ale poza tym - wolał działać anonimowo.
R.A. Salvatore39 Przynajmniej na razie. Oczekiwał tego spotkania właściwie tylko dlatego, że mógł wreszcie ocenić skutki choroby, która dręczyła Marę Jade, i dowiedzieć się czegoś więcej o Jedi. Dotyczyło to szczególnie Leii, która - jak sądził - odegra kluczową rolę w zbliżających się wydarze- niach, a także Jainy, którą uważał za słaby punkt w obronie przeciwnika. Zakładał, że dzięki niej będzie mógł manipulować Leią Solo, a być może także Lukiem Skywalke- rem i Marą Jade. Było to jedno z głównych zadań, które mu wyznaczono: miał zidenty- fikować najgroźniejszych nieprzyjaciół i znaleźć sposób na zminimalizowanie ich zna- czenia. Konflikty takie jak osariańsko-rhommamoolski, dzięki którym Nom Anor mógł podsycać niesnaski między ludźmi i ich sprzymierzeńcami, były okazją do bruk tukken nom canbin-bu, czyli -jak głosiło popularne w jego ojczyźnie powiedzenie - „osłabienia zawiasów u wrót wrogiej twierdzy". Choć i inni agenci prowadzili bardzo podobną działalność, nie była ona najważniejszym elementem yuuzhańskich planów podboju. Egzekutor wiedział, że w naturze ludzi i innych ras zamieszkujących tę galaktykę leżało zajmowanie się wyłącznie własnymi problemami. Wrogowie nie przejawiali nawet odrobiny szacunku dla panującego porządku, a w każdym razie nie pojmowali go w tak hierarchiczny, ściśle uregulowany sposób, jak czynił to lud Yuuzhan Vong. Nom Anor widział na własne oczy, jak polityczni przeciwnicy prowadzili wzajemnie kampanie jawnej dezinformacji, a jeden z nich oskarżył wręcz Leię Organę Solo o zdradę! Ob- serwował też próby przewrotów na wielu planetach, a także poczynania niektórych rządów, czerpiących zyski z niezupełnie legalnych działań. Niewierni po prostu nie rozumieli prawa i nie czuli najmniejszej potrzeby dostosowywania się do jego wymo- gów. Tym łatwiejsze zadanie czekało żołnierzy Praetorite Vong i tym bardziej uspra- wiedliwiona była ich interwencja. Nom Anor zauważył na jednym z monitorów systemu bezpieczeństwa, że Shok Tinoktin powraca w towarzystwie Tamaktisa Breethy - byłego burmistrza Redhaven, a obecnie członka niezależnego senatu - oraz Leii, Jainy i Mary. Po chwili dostrzegł jesz- cze dwie sylwetki: złocistego androida (trzeba będzie ukarać Shoka Tinoktina za wpuszczenie robota do tego budynku!) oraz podobną do zjawy, szarą istotę sunącą za plecami pozostałych. Trzymający się tuż za Leią obcy sprawiał wrażenie, jakby był nie bardziej cielesnym zjawiskiem niż jej cień. Nom Anor wiedział, że to Noghri, jej ochroniarz. Pokiwał głową i zanotował w pamięci, że powinien zwracać na niego baczną uwagę. Z jakiegoś powodu czuł znacznie większy respekt przed śmiertelnie niebezpiecznymi wojownikami Noghri niż przed większością ludzi, nie wyłączając Jedi. Przeniósł wzrok z powrotem na Marę i analizując jej ruchy szukał śladów osłabie- nia, które zwiastowałoby rozwój choroby. Spojrzał też na traszkę schlecho, siedzącą na ramieniu Shoka Tinoktina, przyglądającą się Marze z szeroko otwartymi oczami i ner- wowo wysuwającą język. Szkarłatne zabarwienie główki płaza było oczywistym obja- wem podniecenia. Zarodniki jednak zaatakowały organizm Mary. Nom Anor poczuł do niej jeszcze większy szacunek. Wektor pierwszy 40 Zbliżył się do szafy i wydobył z niej obszerną, czarną pelerynę. Zarzucił ją na ra- miona i ukrył twarz pod obszernym kapturem, włożywszy wcześniej czarną maskę. Choć był to strój, w którym zwykle występował publicznie, Nom Anor nie mógł poha- mować chichotu. Dobrze znał historię swoich gości i wiedział, że jego przebranie zrobi na nich - a szczególnie na Leii -silne wrażenie. Odziany w nie Nom Anor dziwnie przypominał jednego z nieprzyjaciół, z którymi przyszło jej zmierzyć się dawno temu. W pudełku na półce ukrytej w głębi szafy egzekutor przechowywał zbiorniczki z truciznami. Pomyślał przelotnie, że być może nadarza się okazja zarażenia pozostałych dwóch kobiet. Czyż Nowa Republika nie poniosłaby ciężkiej straty, gdyby Leia Organa Solo nagle zapadła na tę samą tajemniczą chorobę, na którą cierpiała Mara? Czyż Leia, Luke, Mara i zawsze niebezpieczny Han Solo nie byliby załamani, gdyby Jaina Solo znienacka podupadła na zdrowiu i zmarła? Bez wątpienia były to przyjemne myśli, jednak Nom Anor nie mógł ryzykować. Ktoś mógłby powiązać jego osobę z rozprzestrzenianiem się śmiertelnej choroby. Po- dążając za tym tropem, zaczął zastanawiać się nad technikami sensorycznymi, którymi władali Jedi, i nad talentami łowieckimi Noghrich. Doszedł do wniosku, że wpuszcze- nie gości do prywatnej kwatery byłoby błędem. Pospieszył w kierunku drzwi i przemie- rzył hol, wychodząc naprzeciw Shokowi Tinoktinowi, który prowadził całą grupę. Zauważył, że Mara rozpoznała go natychmiast i wzrokiem dała znak Leii. Tamak- tis Breetha, idący za nimi, zatrzymał się i ukłonił. Nom Anor kiwnął głową w stronę Shoka Tinoktina. Mężczyzna usunął się z drogi, przepuszczając Leię. Księżniczka z zapartym tchem wpatrywała się w Noma Anora. Dostrzegł w jej oczach błysk zrozumienia, zaskoczenia, a nawet przerażenia. Wyglądał jak Darth Va- der! - Przynoszę pozdrowienie od władz Nowej Republiki - powitała go Leia oficjalną formułką. Fakt, iż tak szybko odzyskała panowanie nad sobą i odezwała się tak spokoj- nym tonem, kazał mu z uznaniem ocenić wewnętrzną siłę tej kobiety. Z takim przeciw- nikiem należało się liczyć. - Przede wszystkim przynosisz niepotrzebny zamęt - odparł Nom Anor. Tamaktis Breetha sapnął z oburzenia. Nawet Shok Tinoktin był zdumiony nagłą wrogością i ob- cesowością swego pana. - Przybywamy zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami - odpowiedziała spokojnie Leia. - Zdaje się, że rozmawiałeś o tym z Borskiem Fey'lyą, Nomie Anorze. - Zgodziłem się na wizytę emisariusza - przyznał - choć sam nie wiem, po co. Co ty, Leia Organa Solo, możesz wnieść nowego do sporu między Rhommamoolanami a Osarianami? Czy potrafisz dać mojemu ludowi iskrę nadziei, że ich desperackie woła- nie o niepodległość nie zostanie zignorowane przez Nową Republikę, rzekomą ostoję wolności? - Może przejdziemy w bardziej kameralne miejsce? - zaproponowała Leia. Tamak- tis Breetha już chciał na to przystać, ale jedno spojrzenie zamaskowanej postaci wyle- czyło go z tego samobójczego pomysłu. - Masz coś do ukrycia? - zakpił Nom Anor.
R.A. Salvatore41 - Zatem w nieco wygodniejsze miejsce - nie ustępowała księżniczka. - Czy krzesło wystarczy, by było ci wygodnie? Fizycznie -zapewne tak, ale czy przez to prawda przestanie być dla ciebie niewygodna? Leia spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Tylko tyle mam ci do zaoferowania - ciągnął. - Prawdę. Prawdę, że Osarianie nie mają prawa władać ludnością Rhommamoolu. Prawdę, że wasza Republika słabnie i popełnia błędy. A także prawdę o jej fałszywych bohaterach, rycerzach Jedi. - Twoją prawdę - wtrąciła Mara. Leia spojrzała na nią wymownie. Ciesząc się w duchu, że tyrada wywarła pożądany skutek, Nom Anor uśmiechnął się szeroko, choć pod czarną maską jego twarz była niemal niewidoczna. - Istnieje tylko jedna prawda - oświadczył spokojnie. - Jedynie ci, którzy nie chcą jej poznać, wymyślają korzystniejszą dla siebie wersję rzeczywistości. - Za pozwoleniem, księżniczko Leio - zaczął C-3PO, wysuwając się na czoło - bo- gata historia rycerzy Jedi pokazuje, że są oni prawdziwymi.... - Milczeć! - ryknął na niego Nom Anor. Trząsł się przy tym, jakby za chwilę miał wybuchnąć. Biedny Threepio również drżał, choć z innego powodu. - Może porozmawiamy o sytuacji między Osarianami a Rhommamoolanami? - spytała Leia dyplomatycznie. Mówiąc to, delikatnie popchnęła C-3PO w tył, dając Ja- inie znak, by przypilnowała nazbyt gadatliwego androida. - Zdawało mi się, że właśnie to robimy - odparł Nom Anor, w pełni panując nad sobą. - To nie jest spotkanie - odparowała księżniczka. - To wykład w korytarzu. - To i tak za dużo. Borsk Fey'lya nie zasługuje na więcej. Czyż była radna Solo nie jest tego samego zdania? - Nie spotkaliśmy się tu, żeby dyskutować o Borsku Fey'lyi -odpowiedziała spo- kojnie Leia. Nom Anor widział jednak, że jej cierpliwość powoli się wyczerpuje. - Chodzi o los dwóch światów. - Które nie potrzebują hipokryzji władz Nowej Republiki, w szczególny sposób rozumiejących pokój i dobrobyt - dokończył egzekutor. - Dla was pokój to pokora niż- szych klas, które nie są w stanie sięgnąć po władzę i pieniądze, a dobrobyt to bogacenie się zaprzyjaźnionych elit. Leia pokręciła głową i mruknęła coś niezrozumiałego. - Każ waszemu krążownikowi zniszczyć Osarian - rzekł Nom Anor z całą powagą. - Strąćcie ich myśliwce, zniszczcie wyrzutnie pocisków i nie pozwólcie na odtworzenie broni ofensywnej. Leia wpatrywała się w niego intensywnie. Wiedział, że bardziej niż zaskakujące okoliczności spotkania, wyprowadza ją z równowagi wspomnienie dawnego wroga. - Kiedy zostawią nas w spokoju - ciągnął - konflikt wygaśnie. Zapanuje pokój i dobrobyt. - Przerwał na chwilę, po czym podparł maskę dłonią, przyjmując pozę zamy- ślenia. - Ach, tak, zapomniałem. Będzie to dobrobyt Rhommamoolan, a nie Osarian, ulubieńców Nowej Republiki. - Sam nie wierzysz w to, co mówisz - odezwała się drwiąco Leia. Wektor pierwszy 42 - Czyżby? - zapytał sarkastycznie. - Chciałabyś, żeby tak było. Wyjdź na ulice Redhaven i zapytaj, co myślą ludzie. - Gdyby ci na nich zależało, zasiadłbyś do negocjacji, żeby zapobiec wojnie - od- cięła się bezceremonialnie. - Zdawało mi się, że właśnie to robimy. Leia kolejny raz popatrzyła na niego w zdumieniu. - Powiedziałem ci już, jak możesz przerwać konflikt. Wystarczy wydać polecenie dowódcy orbitującego nad nami straszaka. .. Księżniczka spojrzała w stronę Mary i Jainy, po czym potrząsnęła głową. - Nie tego się spodziewałaś? - spytał sarkastycznie. – Ty i twoja Nowa Republika nie zasłużyliście nawet na takie traktowanie. Wydaje mi się, że nasze stanowisko jest jasne. A teraz rozkazuję wam wrócić na pokład tego śmiesznego, latającego pudełka, którym tu przybyliście, i wynieść się z Rhommamoolu. Obawiam się, że straciłem cier- pliwość do tych waszych głupstw. Leia posłała mu długie i twarde spojrzenie, a potem odwróciła się na pięcie i ponu- ra niczym burzowa chmura odmaszerowała w głąb korytarza, ciągnąc za sobą Jainę i Marę. Bolpuhr jeszcze przez chwilę wpatrywał się w Noma Anora z jawną wrogością - czym wzbudził jedynie jego szczery uśmiech - po czym podążył za kobietami. C-3PO również miał się oddalić, ale zawahał się, przykuty do podłogi spojrzeniem Noma Anora - zapewne najzimniejszym, jakim kiedykolwiek go obdarzono. - Przepraszam, panie, ale chciałbym spytać... Czy coś się stało? - spytał ostrożnie. - Nic, czego nie mógłbym zaraz naprawić - odpowiedział złowieszczo Nom Anor, podchodząc niebezpiecznie blisko. - Czyja pana obraziłem? - zapytał android uprzejmie, trzęsąc się ze strachu. - Twoje istnienie jest dla mnie obrazą! - warknął egzekutor. C-3PO usłyszał wystarczająco wiele - no, może nawet zbyt wiele. Popędził kory- tarzem, głośno wzywając księżniczkę Leię. -Nie spodziewałem się takiego przebiegu spotkania - ośmielił się bąknąć Tamaktis Breetha, stając u boku Noma Anora. - Ja też nie. Sądziłem, że będzie nudno - odparł przywódca. Spojrzał na byłego burmistrza i dostrzegł na jego twarzy grymas zwątpienia. - Mów szczerze - zachęcił. - Twoja niepewność może mnie tylko umocnić. - Rhommamool naprawdę będzie potrzebować pomocy Nowej Republiki - ode- zwał się Breetha po dłuższej chwili milczenia. Nom Anor zaśmiał się z cicha. Ten człowiek nic nie rozumiał. Przecież nie chodzi- ło o Rhommamool. Egzekutor prawie nie dbał o to, czy po jego odejściu Osarianie zgładzą wszystkich Rhommamoolan, czy nie. Nie był jednak głupcem i nie zamierzał głośno wypowiadać takich poglądów. - Nasza sprawa to coś więcej niż tylko wojna domowa między parą planet - wyja- śnił. - To kwestia podstawowych wolności obywateli Nowej Republiki i zwykłej spra- wiedliwości względem eksploatowanych mas. Kiedy prawda wyjdzie na jaw, Rhom- mamoolanie znajdą dość sprzymierzeńców, by zmiażdżyć tych złodziei z Osarian. Były burmistrz wyprężył się służbiście, słysząc te słowa, dumny, że przyszło mu działać w tak wielkiej, choć może nieco oderwanej od rzeczywistości, sprawie.
R.A. Salvatore43 - Dopilnuję, żeby nasi goście odlecieli stąd niezwłocznie - oznajmił, kłaniając się i odchodząc, gdy tylko Nom Anor przyzwalająco skinął dłonią. Egzekutor zbliżył się do Shoka Tinoktina i delikatnie pogładził po głowie wciąż jeszcze podnieconą traszkę schlecho. - Zapach zarodników coomb był bardzo silny - zauważył doradca. - W przeciwieństwie do Mary - dodał Nom Anor. - Dostrzegłem słabość w jej po- stawie i ruchach. - Zadowolony z siebie egzekutor skierował się ku kwaterze, a Shok Tinoktin ruszył za nim. - Dopilnuj, żeby przelecieli nad Placem - polecił Nom Anor, wiedziony nagłym impulsem. - Niech zobaczą na własne oczy, jak oddani są moi ludzie. Shok Tinoktin skłonił się i zawrócił. Egzekutor wszedł do swojego pokoju i sięgnął po dwa villipy, ukryte głęboko w szafie, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Zbliżył się do panelu obserwacyjnego, wpatrując się w pojawiające się z wolna gwiazdy. Czy nawiązali kontakt? - zastanawiał się. - Czy yammosk założył już bazę kontrolną? - Wyglądał jak Darth... - zaczęła Jaina. - Nawet mi o tym nie mów - przerwała jej Leia. Ton głosu nie pozostawiał miejsca na dyskusję. - Pospiesz się, Threepio -rzuciła nieco ostrzej niż zamierzała, kiedy andro- id wyłonił się zza rogu, pędząc ile sił w nogach, i prawie wpadł na jeden z dźwigarów, które opinały korytarz niczym gigantyczne żebra. - I postaraj się nie zabłądzić. - Co to, to nie, księżniczko Leio - odparł C-3PO z głębokim przekonaniem i nie- mal przykleił się do jej boku. Kiedy przemierzali kręty labirynt korytarzy i klatek schodowych i pokonywali dziesiątki opancerzonych drzwi, uświadomili sobie, jak łatwo bronić się w takim bu- dynku. Bardziej przypominał bunkier niż siedzibę władz. Biorąc pod uwagę liczbę schodów, po których się wspinali, nim dotarli na powierzchnię, pokoje Noma Anora musiały znajdować się dość głęboko pod ziemią. Nie zauważyli tego poprzednio, gdyż wędrowali nieco okrężną drogą, korytarzami, które - jak sobie przypominali -były mi- nimalnie nachylone. Bez przeszkód dotarli na lądowisko, gdzie pozostawili „Miecz Jade". Pilnujący go strażnicy czym prędzej zeszli im z drogi. - Żałuję, że tak to wyszło - zwrócił się Tamaktis Breetha do Leii, kiedy Jaina, Ma- ra i C-3PO weszli na pokład, by rozpocząć procedurę przedstartową. - Lepiej proszę to powiedzieć Nomowi Anorowi - odparła. Mężczyzna o łagod- nych oczach skłonił się lekko. - Proszę zrozumieć: przez dziesiątki lat Osarianie rządzili nami jak kolonią nie- wolników... - zaczął. - Znam i historię, i obecną sytuację- przerwała mu Leia. -Wasz krnąbrny przywód- ca nie próbuje jej poprawić. Tamaktis, najwyraźniej nie przekonany, nie odpowiedział. Leia potrząsnęła głową i znikła we włazie. Bolpuhr ruszył za nią, nie odrywając wzroku od Breethy i dwóch strażników. Wektor pierwszy 44 - Zmiana kursu - obwieściła Mara, gdy tylko księżniczka zasiadła na swoim miej- scu, za plecami Jainy. - Chcą, żebyśmy przelecieli nad miastem i nabierali wysokości, kierując się na za- chód - wyjaśniła Jaina. - Pułapka? - spytała niespokojnie Leia. - Nie widzę sensu - odparła Mara. - Mogli bez trudu zniszczyć prom i schwytać nas w budynku, kiedy rozmawialiśmy z Nomem Anorem. - Chyba, że próbują załatwić to tak, żeby wyglądało na wypadek - zasugerowała Jaina. Leia kiwnęła głową, podzielając jej obawy. - Nie mają broni, którą mogliby nam zagrozić, kiedy osiągniemy pełną moc i unie- siemy się w powietrze - stwierdziła twardo Mara. - Nie wiemy, czy nie mają - uzupełniła księżniczka. Prawdziwość tych słów ostu- dziła zapał Mary. - Możemy poprosić o eskortę z „Mediatora" - zaproponowała Jaina. Leia potrząsnęła głową. - Leć wyznaczonym przez nich kursem - poleciła - ale bądź gotowa prysnąć stąd w razie najmniejszych kłopotów. Z korytarza dobiegło stłumione syknięcie. Bolpuhr najwyraźniej nie był zachwy- cony decyzją księżniczki. - Może twój Noghri też zauważył podobieństwo Noma Anora do Dartha Vadera? - spytała Mara z błazeńskim uśmiechem. Leia wzdrygnęła się na myśl o irytującym spotkaniu. „Miecz Jade" uniósł się nad płytę lądowiska i pomknął w stronę miasta, zgodnie z poleceniem kontroli lotów poruszając się tuż nad dachami domów. Chwilę później księżniczka zrozumiała przyczynę nagłej zmiany kursu. W polu widzenia pojawił się największy plac Redhaven. Fajerwerki oświetlały świętujących Rhommamoolan. - Co to może być? - spytała Jaina, wskazując na wielki wykop. Mara, równie za- ciekawiona, zeszła jeszcze niżej. C-3PO jęknął, a trzy kobiety skrzywiły się z odrazą na widok tego, co znajdowało się w wykopie. Zmasakrowane, żałosne szczątki robotów, niektóre nadal poruszające się lub iskrzące, wyścielały jego dno. Każde ich drgnienie wywoływało kolejną lawinę kamieni. Oszalały tłum kłębił się u brzegów jamy. - Barbarzyństwo! - zapłakał C-3PO. - To nieludzkie! - Zabierz nas stąd - poleciła zdegustowana Leia, lecz Mara już zdążyła unieść dziób statku i pchnąć do oporu manetkę akceleratora. Ryk silników sprawił, że spora cześć fanatyków rozpierzchła się, szukając schronienia. Głośnik komunikatora za- trzeszczał protestem kontroli lotów, ale Mara po prostu go wyłączyła. - No cóż - odezwała się, gdy byli już daleko od powierzchni planety - ostrzegałam cię przed Nomem Anorem. Nadal uważasz, że przesadzałam? - To jeden z najbardziej wkurzających typów, jakiego w życiu spotkałam - zgodzi- ła się Leia.
R.A. Salvatore45 - I tym razem nie udało mi się wybadać przy użyciu Mocy - dodała Mara. - Nic. Próbowałam nawet wezwać go po cichu, ale nie odpowiedział. Nie wiem nawet, czy mnie usłyszał. Ignorował mnie całkowicie, więc prawie nic się o nim nie dowiedziałam. - Ani ja - przyznała Jaina. - Całkiem jakby był zupełnie odporny na Moc. Ten dru- gi, Shok Tinoktin, też mi się nie podobał. Mara kiwnęła głową. - Nie wydaje mi się jednak, żeby Nom Anor blefował. Sprowadził nas tu tylko po to, żeby utrzeć nam nosa. Nie sądzę, żeby chciał negocjować, nawet jeśli Osarianie nie przestaną naciskać. Leia wstała i przetarła oczy, po czym z rezygnacją potrząsnęła głową i westchnęła smętnie. - Podziwiam cię - zwróciła się do Mary. - Naprawdę. Poznałaś go i odważyłaś się spotkać z nim ponownie. Jesteś dzielniejsza ode mnie. Luke i Jacen odnaleźli „Sokoła Millenium" dokładnie tam, gdzie go zostawili - na lądowisku numer 3733. Sądząc po dochodzących z wnętrza odgłosach - dźwięczeniu kluczy, szumie turbosprężarek i potoku mamrotanych pod nosem przekleństw - Han i Chewie nadal nie zdołali doprowadzić maszyny do porządku. Po drodze na Coruscant Han przekazał stery Anakinowi, który robił się coraz bar- dziej zazdrosny o to, że Mara tak często pozwala Jainie latać „Mieczem Jade". Jak było do przewidzenia, piętnastolatek wykonał po drodze kilka karkołomnych manewrów. Niestety, mimo iż „Sokół" był zadziwiająco zwrotny -jak na statek przypominający wyglądem raczej starą, poobijaną balię niż myśliwiec - jego silniki dysponowały także zaskakująco wielką mocą. Nieźle sobie radził z gwałtownymi zwrotami, w które wpro- wadzał go Anakin - choć przy kompensatorze przyspieszenia, nastawionym na dwa procent skuteczności, wszyscy na pokładzie niemal tracili przytomność wskutek prze- ciążenia - jednak przy którejś z kolei ewolucji chłopiec nieco przesadził. Zanim Han odzyskał kontrolę nad frachtowcem, tuż przed końcem podróży „Sokół" nabrał głębo- kiego przechyłu, a jeden z silników i kilka repulsorów przestało działać w zupełnie nieprzewidzianych momentach. Nawet w tej chwili, gdy statek spoczywał bezpiecznie w doku, uszkodzony repulsor włączał się od czasu do czasu, unosząc burtę o kilka stopni i opuszczając ją gwałtownie. Luke i Jacen wymienili uśmiechy, kiedy frachtowiec przechylił się kolejny raz, stając niemal na burcie, po czym z impetem i wielkim hukiem powrócił do pozycji horyzontalnej. Z wnętrza dobiegł rozpaczliwy pisk R2-D2. - Chewie! - wrzasnął Han, ukryty gdzieś nad opuszczoną rampą „Sokoła". Rozległ się stłumiony łomot, po nim jedno lub dwa przekleństwa, a chwilę później masywny klucz spadł z brzękiem na płytę lądowiska. Usmarowany i spocony Solo wychynął z wnętrza, mamrocząc coś pod nosem. Schylił się po klucz i w tym momencie zauważył syna i szwagra. - Nastolatki - mruknął. - Myślałem, że zdążysz skończyć - zdziwił się Luke. Wektor pierwszy 46 - Zrobiłem wszystko, oprócz repulsora numer 7 - wyjaśnił Han. - Mamy gdzieś zwarcie. To przez wyczyny smarkacza. Dziadostwo, włącza się i wyłącza, nawet jeśli odcinamy zasilanie. Nieźle kopnęło Artoo, kiedy próbował podłączyć się do komputera nawigacyjnego. Luke uśmiechnął się szeroko. Odkąd znał Hana i pierwszy raz ujrzał „Sokoła", czuł, że pilota i jego statek łączy niezwykła, wręcz duchowa więź. I maszyna, i czło- wiek byli zlepkami z pozoru nie związanych ze sobą umiejętności i cech. Okazali się też znacznie bardziej niebezpieczni niż mogłoby się wydawać. Skywalker wiedział także, iż naprawa frachtowca wymaga złamania żelaznych praw logiki. - Spróbuj teraz! - krzyknął Anakin z wnętrza statku. Odpowiedział mu jęk Wo- okiego. „Sokół" powrócił do życia z basowym pomrukiem. Repulsory startowały w kolej- ności testowej: pierwszy-dziesiąty, drugi-dziewiąty, trzeci-ósmy, czwarty.... siódmy. Siódmy zaskoczył bez najmniejszego problemu. - Dzieciak ma talent - zauważył Han. Zanim skończył mówić, coś eksplodowało we wnętrzu statku. Smuga gęstego dymu rozpostarła się nad lądowiskiem. R2-D2 raz jeszcze wydał z siebie rozpaczliwy pisk, a Chewie znowu jęknął. - Za szybko wcisnąłeś! - wrzasnął Anakin. Jęk Chewiego przeszedł w groźny ryk, a sekundę później chłopak zbiegł po rampie, odganiając sprzed oczu dym. Był umoru- sany, jakby przed chwilą nurkował w kadziach smolnych na Tinuvian. Z poślizgiem wyhamował przed nachmurzonym ojcem. - Za szybko wcisnął... - próbował nieśmiało wyjaśnić. - To tobie za bardzo się spieszyło - odparował Solo, czując narastający gniew. -Mówiłeś, że.... - Mówiłem, że możesz siąść za sterami - wpadł mu w słowo Han, trącając go oskarżycielsko palcem. - Nie pozwoliłem ci na próbę pobicia siostry, bo i tak by ci się nie udało. Nie możesz prowadzić „Sokoła" jak zwykłego śmigacza! - Ale... - Anakin urwał, szukając wsparcia u brata i wujka. Ci jednak przestali się już uśmiechać. Zresztą i tak nie mogli odmówić Hanowi racji. Przygnębiony Anakin machnął rękami i z pomrukiem wbiegł z powrotem na ram- pę. - Nastolatki! - wykrzyknął Han. Uśmiech powrócił na twarz Luke'a. Potrafił sobie wyobrazić młodego Hana Solo, którego wybryki wywoływały u wszystkich nieustanne jęki: „Nastolatek!" Wiele różni- ło Hana i Anakina - ten ostatni był z natury introwertykiem. Mimo to w wielu sprawach - a jedną z nich było najwyraźniej latanie „Sokołem" - Anakin Solo przejawiał nie- okiełznany temperament ojca. W takich chwilach Luke niemal z przerażeniem dostrze- gał, jak bardzo są podobni z wyglądu i charakteru. Chewie powitał powracającego Anakina pełnym dezaprobaty warknięciem. - Naprawimy to - odpowiedział chłopak z westchnieniem. - To tylko głupi statek. W chwili, gdy wypowiedział ostatnie słowo, znalazł się w powietrzu, z głową nie- bezpiecznie blisko niezliczonych wiązek kabli głównego systemu energetycznego „So-
R.A. Salvatore47 koła". Potężny Wookie z łatwością utrzymał go w górze jedną łapą drugą sięgając do pasa Anakina i odpinając jego miecz świetlny. - Co ty... - zaczął chłopak. W tym momencie Wookie wprawił go w jeszcze więk- sze zaskoczenie. Chewie wsadził rękojeść miecza do paszczy, udając, że chce ją prze- gryźć. Wookie mógł podrapać lub uszkodzić cenną broń - nie wspominając już o tym, że wybuch ukrytego w niej ogniwa rozerwałby mu głowę na strzępy. Chłopak jeszcze raz krzyknął na Chewiego, próbując sięgnąć po miecz. Wookie cofnął łapę, udzielając mu głośnej reprymendy. - Dobra, już rozumiem - odezwał się Anakin, spuszczając głowę. Porównanie wię- zi między Chewiem a „Sokołem", do uczuć, którymi darzył swój miecz świetlny, trafiło mu do przekonania. - Rozumiem - powtórzył. Chewie zawył, nieco już udobruchany. - Naprawimy go - zapewnił go Anakin z irytacją. Przez kilka chwil Luke wyobrażał sobie, jakich kłopotów młody Han mógł przy- sparzać dorosłym. Solo zauważył jego minę i odezwał się, kiwając głową z głupawym uśmiechem: - A jak tam wasze spotkanie? - Cudownie - odparł Skywalker sarkastycznie. - Czy spotkanie z Borskiem Fey'lyą mogłoby wypaść inaczej? - Borsk i jego kumple mają kłopoty - stwierdził Han. – Przekonują się, że rządze- nie galaktyką nie jest takie proste, jak sądzili. - I dlatego szukają kozłów ofiarnych - dodał Luke. -Czyli...? - Chodzi im o to zamieszanie na Zewnętrznych Odległych Rubieżach - wyjaśnił mistrz. - Ktoś postrzelał sobie do przemytników - podobno Jedi. Nie spodobało się to Fyorowi Rodanowi i Niu Niuvowi. - Pewnie stracili dochody - domyślił się Han, uśmiechając się szyderczo. - Wszystko jedno, dlaczego; ważne, że Komitet Doradczy nie jest tym zachwyco- ny. - A to oznacza, że zwalili problem na twoje barki. Co robimy? - spytał Solo. Z to- nu jego głosu można się było domyślić, że nie ma wielkiej ochoty na interwencję. - Czy mi się zdaje, czy wspominałeś mi, że Lando kręci się w tamtym rejonie? Ja- kieś kopalnie na asteroidach, albo coś takiego? - odpowiedział pytaniem Skywalker. Han skrzywił się. - Zgadza się. Para planet: Dubrillion i Destrillion, w pobliżu grupy asteroid, którą z wrodzoną skromnością nazwał Kaprysem Landa. - Od czegoś muszę zacząć - rozmyślał na głos Luke. - Na przykład od zdobycia in- formacji od kogoś, kto był na miejscu. - Lando dobrze się nadaje - zgodził się Han, chociaż widać było, że pomysł nie wzbudza w nim zachwytu. Wektor pierwszy 48 Luke wiedział, że powściągliwość to typowa poza jego przyjaciela. Han i Lando byli kumplami, prawdziwymi kumplami, ale żaden z nich nie lubił przyznawać się pu- blicznie do swoich uczuć. - Pewnie tak - przytaknął Skywalker. - On zawsze wie, co piszczy w trawie. Jeśli i ja poznam prawdę, może uda mi się dzięki niej przekonać kilku radnych do mojej sprawy. Han kiwnął głową, po czym zamrugał i spojrzał ciekawie na Luke'a. - Za długo ze mną przestajesz, stary - zauważył. - A ty z czego się cieszysz? - spy- tał Jacena, który promieniał szczęściem. - Pas - wyjaśnił młodzieniec. - Jaina będzie w siódmym niebie. - Pas? - chciał wiedzieć Luke. - „Rajd przez pas" - uściślił Jacen, ale jego nauczyciel nadal patrzył pytająco. - Lando prowadzi na boku mały interes - wyjaśnił Han. -Nazywa to „Rajdem przez pas". To taka gra. Pewnie niezła okazja do niemałych zakładów. Piloci sprawdzają swoje umiejętności lawirując między asteroidami. Wygrywa ten, komu najdłużej uda się nie rąbnąć w przeszkodę. - Raczej nie rozwalić się na kawałki - dopowiedział Luke. -Niezbyt obiecująca perspektywa. - Jak dotąd tylko jeden zawodnik został ranny - wtrącił Jacen. Skywalker spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Jaina mówiła, że Lando przerobił kilka maszyn typu TIE. Wyposażył je w bardzo silne pola ochronne, więc mogą znieść jedno, dwa, a może i dziesięć takich zderzeń. Po prostu odbijają się od przeszkody. - Miała to być jedna z największych atrakcji galaktyki -dorzucił Han - ale założę się, że rajd jest czymś więcej niż tylko grą. Luke skinął głową. Nie potrzebował dalszych wyjaśnień. Nieraz słyszał, że prze- mytnicy chętnie wlatywali w pasy asteroid, by zgubić pościg. Możliwe, że zawody urządzane przez Landa stanowiły dla nich znakomity trening. - Chcesz złożyć mu wizytę? - spytał Solo. - Ostatnio nie jest w najlepszych sto- sunkach z władzami Nowej Republiki. - A czy kiedykolwiek był? Han zachichotał, ale już po chwili spoważniał. - A co z Marą? Niedługo powinna wrócić. Z tego, co słyszałem, nie poszło im naj- lepiej. Jego słowa trafiły Luke'a w czuły punkt: przypomniały mu o chorobie żony. Naj- słynniejsi lekarze galaktyki bezradnie potrząsali głowami. Mogli jedynie obserwować, jak coś, co ukryło się w organizmie Mary, powoli zmienia strukturę molekularną jej ciała. Żadne lekarstwo i żadna terapia nie skutkowały. Tylko dzięki wewnętrznej sile i wprawie we władaniu Mocą, Mara potrafiła do pewnego stopnia zapanować nad choro- bą. Inni nie mieli tyle szczęścia. Co oznaczałaby dla niej podróż na drugi kraniec galaktyki? Luke musiał zastano- wić się nad tym poważnie. Czy nie byłby to dla niej zbyt wielki, może nawet niebez- pieczny wysiłek?
R.A. Salvatore49 - Ciocia Mara poleciała na Rhommamool - przypomniał Jacen. - To trzy dni drogi stąd, a do tego nie miała tam czasu na odpoczynek. - Racja - przyznał Han. - Ale może wycieczka do Odległych Rubieży, z dala od naszych ulubieńców z Komitetu, dobrze jej zrobi. Mojej żonie pewnie też. Luke wzruszył ramionami i w milczeniu skinął głową, kończąc rozmowę na ten temat. Nagle usłyszeli gwałtowny świergot R2-D2 i wycie Chewie-go. Zaraz potem re- pulsor numer siedem ożył. Kolejna eksplozja we wnętrzu „Sokoła" przerwała wkrótce jego pracę. Anakin zbiegł jak burza po rampie. - To już szczyt! - mruczał. - Mam dość! Zanim Han zdążył na niego krzyknąć, wielka, włochata łapa chwyciła chłopca za ramię i wciągnęła na pokład. Nieśmiały protest Anakina utonął w potężnym ryku Wo- okiego. Han westchnął i cisnął klucz przez ramię, wprost na metalową nawierzchnię. - Nastolatki - rzucił Luke, mrugając do Jacena. Wektor pierwszy 50 R O Z D Z I A Ł 5 KOORDYNATOR WOJENNY Danni Quee znowu ślęczała nad wykresami, sprawdzając współrzędne i obliczając wektory. Pracowała w pomieszczeniu kontrolnym. Odkąd wreszcie zaczęło dziać się coś interesującego większość naukowców spędzała w nim niemal cały czas, a niektórzy nawet tu spali. W tej chwili w sali zgromadziło się dziewięciu z piętnastu członków załogi. - W systemie Helska - powiedział Garth Breise. – Czwarta planeta. Danni skinęła głową. Rzeczywiście, wyglądało na to, że asteroida, poruszająca się z większą prędkością niż jakikolwiek inny naturalny obiekt, wkrótce dotrze do systemu Helska. Biorąc pod uwagę jej obecny kurs i prędkość (a przecież nie było powodu, by miały się one zmienić), zderzy się z czwartą planetą systemu. - Co o niej wiemy? - spytała. Garth Breise wzruszył ramionami. - Niewiele. Żadna z siedmiu planet tego systemu nie nadaje się do kolonizacji i ni- komu nie chciało się dotąd tego zmieniać. Nie mają nawet nazw, tylko numery: od Helska 1 do 7. - Skierujcie teleskopy orbitalne na czwartą planetę - poleciła Danni. - Sprawdzimy, z czego się składa. - Z lodu - rzucił Yomin Carr z kapsuły siódmej, pokazującej w tej chwili najwy- raźniejszy najczystszy obraz pędzącej asteroidy. Pozostali zwrócili się w jego stronę. - Sprawdziłem wcześniej - wyjaśnił Yomin Carr. - Kiedy już wiedzieliśmy, że przeleci w pobliżu lub trafi w planetę, zrobiłem parę zdjęć teleskopem orbitalnym. - A więc to tylko zamarznięta bryła skalna? - spytał Garth. - Albo raczej bryła wody - uściślił Yomin. - Nie wykryłem nic oprócz lodu i pary. Żadnych minerałów. - Rzecz jasna, wiedział znacznie więcej o czwartej planecie sys- temu Helska. Był na niej i badał ją osobiście. Sam też rozstawił villipy sygnałowe, by skierować ku niej swych braci, dumnych wojowników Praetorite Vong. - Jesteś pewna, że dojdzie do zderzenia? - zapytała Tee-ubo.