alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

87. Keyes Greg - Podbój

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :964.9 KB
Rozszerzenie:pdf

87. Keyes Greg - Podbój.pdf

alien231 EBooki S ST. STAR WARS - (SERIA).
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

STAR WARS OSTRZE ZWYCIĘSTWA 1 PODBÓJ GREG KEYES Przekład Aleksandra Jagiełowicz Tytuł oryginału EDGE OF VICTORY I CONQUEST Dla Charlie Sheffer i wszystkich moich przyjaciół w Salle Auriol Seattle PROLOG Dorsk 82 przycupnął za kamiennymi stopniami nabrzeŜa w samą porę, aby uchylić się przed promieniem laserowym, wystrzelonym po drugiej stronie wody. - Szybko na pokład - rzucił swoim podopiecznym. - Znów nas znaleźli. Łagodnie powiedziane. Od drugiej strony wału przeciwpływowego zbliŜał się tłum mniej więcej pięćdziesięciu Aqualishów. Wpadali na siebie i wydawali chrapliwe okrzyki. Większość była uzbrojona tylko w pałki, noŜe czy kamienie, ale kilku niosło włócznie energetyczne, a co najmniej jeden miał miotacz, o czym dobitnie świadczyła dymiąca dziura w nabrzeŜu. - Niech pan wraca, mistrzu Dorsk - błagał robot protokolarny 3D-4 za jego plecami. Dorsk skinął bezwłosą głową pokrytą zielono-Ŝółtym wzorem. - Zaraz. Muszę ich zatrzymać na kładce, Ŝeby wszyscy zdąŜyli wejść na pokład. - Nie zatrzyma ich pan w pojedynkę, sir. - Chyba dam radę. Poza tym muszę spróbować z nimi porozmawiać. To nie ma sensu. - Oni poszaleli - odparł robot. - Niszczą roboty w całym mieście! - Nie są szaleni - sprostował Dorsk. - Tylko przeraŜeni. Yuuzhanie Vong są na Ando, wkrótce mogą podbić planetę. - Ale dlaczego niszczą roboty, mistrzu Dorsk? - PoniewaŜ Yuuzhanie nienawidzą maszyn - wyjaśnił khommicki klon. - UwaŜają je za bluźnierstwo. -Jak to moŜliwe? Dlaczego?

- Nie wiem - odparł Dorsk. - Ale to fakt. Idź, proszę, i pomóŜ innym wchodzić na pokład. Mój pilot jest juŜ przy sterach, dostał instrukcje lotu, więc jeśli nawet coś mi się przytrafi, wam nic się nie stanie. Robot jednak ciągle się wahał. - Dlaczego pan nam pomaga, sir? - PoniewaŜ jestem Jedi i mogę to zrobbić. Nie zasługujecie na zniszczenie. - Pan teŜ nie, sir. - Dziękuję. Nie zamierzam dać się zabić. Robot wreszcie dołączył do swoich brzęczących i warczących towarzyszy na pokładzie oczekującego statku. Tłumek dotarł juŜ do staroŜytnej kamiennej kładki łączącej miasto--atol Imthitiill z opuszczoną platformą rybacką, na której przykucnął Dorsk. Wyglądało na to, Ŝe wszyscy są na piechotę, więc trzeba tylko powstrzymać ich przed przejściem przez kładkę. Szczupłe ciało Dorska spręŜyło się. Jednym susem przebył drogę spoza osłony schodków na kładkę. Z mieczem u boku Jedi obserwował zbliŜający się tłum. Jestem Jedi, pomyślał. Jedi nie zna strachu. I rzeczywiście, ku własnemu zdumieniu, nie czuł lęku. Przez cały okres szkolenia u mistrza Skywalkera dręczyły go ataki paniki. Dorsk był osiemdziesiątym drugim klonem Khommity noszącego to imię. Wyrósł w świecie, którego mieszkańcy byli zadowoleni z własnej wersji doskonałości; nie mógł więc być przygotowany na strach, niebezpieczeństwo, nawet na nieoczekiwane wydarzenia. Czasem wydawało mu się, Ŝe nigdy nie zdoła wykazać takiej odwagi, jak inni uczniowie Jedi, czy choćby dorównać swemu sławnemu poprzednikowi Dorskowi 81. Teraz jednak, kiedy spoglądał na zbliŜający się tłum, czuł tylko łagodny smutek, Ŝe tamci upadli tak nisko. Z pewnością bardzo boją się Yuuzhan Vong. Niszczenie robotów zaczęło się od sporadycznych incydentów, ale w ciągu kilku dni epidemia destrukcji ogarnęła cała planetę. Rząd Ando - w obecnym stanie rzeczy - ani nie pochwalał, ani nie ganił tej brutalności; prawdopodobnie tak długo, jak śmierć i rany omijały nieroboty. Bez pomocy policji Dorsk 82 był dla robotów jedyną szansą i nie zamierzał ich zawieść. Zbyt wielu juŜ zawiódł. Włączył miecz świetlny. Przez chwilę wszystko, co go otaczało, docierało do jego mózgu jednocześnie. Zachodzące słońce zalewało pomarańczowym blaskiem ocean i rozpalało wysokie chmury na horyzoncie, zmieniając je w płomieniste zamczyska. WyŜej niebo ciemniało, przybierając nocne barwy Ŝyłkowanego złotem nefrytu i akwamaryny. Światła cylindrycznych białych wieŜ Imthitill zapalały się jedne po drugich, tak samo jak światła platform rybackich unoszących się na głębinach. Ciemny ocean zaroił się samotnymi konstelacjami. Jego własna planeta nie znała takich niezwykłych spektakli. Pogoda na Khomm była równie przewidywalna i spokojna jak jej ludzie. Bardzo moŜliwe, Ŝe on, Dorsk 82, był jedynym przedstawicielem swego gatunku, który potrafił docenić to niebo lub podmalowane ołowiem fale oceanu. Szarpały nim powiewy słonego powietrza. Uniósł podbródek. Po tych wszystkich latach poczuł nagle, Ŝe wreszcie robi to, o czym zawsze marzył. Jeden z Aąualishów wysunął się na czoło tłumu. Był niŜszy od innych, a swoje kły wyrzeźbił zgodnie z lokalną modą. Miał na sobie znoszony kombinezon ładowacza. - Odejdź, Jedi - rozkazał. - Te roboty to nie twój interes. - Te roboty są pod moją ochroną - spokojnie wyjaśnił Dorsk. - Nie naleŜą do ciebie, nie masz prawa ich chronić – odkrzyknął Aqualish. - Jeśli ich właściciele nie wyraŜają sprzeciwu, ty nie masz nic do powiedzenia.

- Nie mogę się z tym zgodzić - odparł Dorsk. - Ty takŜe spróbuj pomyśleć rozsądnie. Zniszczenie robotów nie obłaskawi Yuuzhan Vong. Nic ich nie obłaskawi. - To nie twoja sprawa - warknął samozwańczy rzecznik grupy. - I nie twoja planeta, Jedi. NaleŜy do nas. Nie słyszałeś? Yuuzhanie Vong właśnie opanowali Duro. - Nie słyszałem - powiedział Dorsk. - To i tak nie ma znaczenia. Wracajcie w pokoju do swoich domów. Nie chcę skrzywdzić nikogo z was. Zabieram roboty ze sobą. Nie zobaczycie ich nigdy więcej na Ando. Przyrzekam wam. Tym razem dostrzegł unoszący się miotacz w dłoni Aqualisha ukrytego głęboko w tłumie. Dorsk przechwycił go Mocą i ściągnął do siebie. Broń zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała w jego lewej dłoni. - Proszę - powtórzył. Przez dłuŜszą chwilę obie strony stały w bezruchu. Dorsk wyczuwał ich wahanie, ale Aqualishowie byli rasą upartą i porywczą. Łatwiej byłoby zatrzymać wybuchającą nową niŜ uspokoić gromadę Aąualishów. Nagle usłyszał pomruk i zobaczył, Ŝe zbliŜa się śmigacz ochrony. Odstąpił w tył i pozwolił, aby pojazd zatrzymał się pomiędzy nim a gromadą. Nie przestał być czujny nawet wówczas, gdy ośmiu Aąualishów w jaskrawoŜółtych zbrojach ustawiło się w tyralierę i zaczęło napierać na tłum. Oficer wystąpił z szeregu. - Co tu się dzieje? - zapytał. Dorsk wykonał lekki ruch głową. - Ci ludzie zamierzają zniszczyć grupę robotów. Ja je chronię. - Rozumiem - skinął głową oficer. - To twój statek? - Tak. - Czy są inni Jedi na pokładzie? - Nie. - Doskonale. - Oficer przemówił do małego komunikatora za cicho, by Dorsk mógł usłyszeć jego słowa, ale klon nagle wyczuł, co się zaraz stanie. - Nie! - krzyknął. Okręcił się na pięcie i rzucił w kierunku statku, ale zanim tam dobiegł, kilka promieni świetlnych, zbyt jasnych dla jego oczu, uderzyło w powłokę. W niebo wystrzeliła kolumna białego płomienia, unosząc ze sobą jony, które niedawno stanowiły część jego statku, jego pilota Hhena i trzydzieści osiem robotów. Dorsk stał bez ruchu, wpatrując się w to bezsensowne dzieło zniszczenia i bezgłośnie poruszając ustami. Wtedy spadł na niego cios pałki ogłuszającej. Upadł, zwracając nic nie rozumiejący wzrok na swoich prześladowców. Oficer, z którym przed chwilą rozmawiał, stał nad nim, trzymając pałkę. - LeŜ, Jedi, a będziesz Ŝył. - Co? Dlaczego? - Pewnie nie słyszałeś. Yuuzhanie Vong zaproponowali pokój. Zatrzymają się w swoim podboju na Daro, zostawiając Ando w spokoju, jeśli tylko przekaŜemy im Jedi. Wezmą nawet twojego trupa, ale pewnie woleliby mieć cię Ŝywego. Dorsk 82 wezwał na pomoc Moc, rozmywając w niej ból i paraliŜ od uderzenia, po czym wstał. - Rzuć miecz świetlny, Jedi - polecił oficer. Dorsk wyprostował się i spojrzał w paszcze miotaczy. Rzucił pistolet, który odebrał komuś w tłumie i przyczepił miecz świetlny do pasa. - Nie będę z wami walczył - oznajmił. - Dobrze. Wobec tego nie powinieneś mieć nic przeciwko temu, aby oddać broń. - Yuuzhanie Vong nie dotrzymają słowa. Chcą tylko, abyście za nich zlikwidowali ich

najgorszych wrogów. Jeśli sprzątniecie im z drogi Jedi, przyjdą po was. Zdradzając mnie, zdradzicie równieŜ siebie. - Spróbujemy szczęścia - zdecydował oficer. - Odchodzę stąd - rzekł Dorsk z wymownym gestem. - Nie zatrzymasz mnie. - Nie - odparł oficer. - Nie zatrzymam cię. - Ani nikt inny. Dorsk 82 ruszył przed siebie. Jeden z Ŝołnierzy, bardziej zdeterminowany od innych, drŜącą dłonią uniósł miotacz. - Nie rób tego - poprosił Dorsk i wyciągnął rękę. Promień osmalił mu dłoń. Dorsk cofnął się, ale w zamieszaniu pozostali otrząsnęli się z sugestii, którą umieścił w ich umysłach. Następny strzał przeszył mu udo. Dorsk upadł na kolana. - Stój - polecił oficer. - Koniec z umysłowymi gierkami. Dorsk mozolnie dźwignął się na nogi. Zrobił krok naprzód. Jestem Jedi. Jedi nie zna lęku. Zmierzch rozjarzył się ogniem miotaczy. "Pomocy". Automatyczny sygnał był słaby, ale wyraźny. - Mam ich - rzekł Uldir - Mówiłem ci przecieŜ, nie? Dacholder, jego drugi pilot, poklepał go po ramieniu. - Oczywiście, chłopcze. Jesteś najlepszym ratownikiem w całej jednostce. - Mam dobre przeczucia, to wszystko - odrzekł Uldir. - Sprawdź, czy moŜesz nawiązać łączność. - Jasna sprawa. - Dacholder włączył układ komunikacyjny. -, "Duma Theli" do uszkodzonego statku. Uszkodzony statek, czy mnie słyszycie? Odpowiedzią był szum zakłóceń, ale był to szum modulowany. - Próbują odpowiedzieć - mruknął Uldir. - Ich układ łączności musi być uszkodzony. MoŜe kiedy się zbliŜymy... Hej, to chyba oni! Sensory dalekiego zasięgu ukazywały martwo wiszący w przestrzeni statek, mniej więcej wielkości średniego transportera. Prawdopodobnie było to "Zwycięskie Rozdanie", luksusowa jednostka, która wykonała skok z sektora koreliańskiego i zniknęła gdzieś po drodze. Skok "Rozdania" przeniósł go niebezpiecznie blisko Obroa-skai, która naleŜała teraz do przestrzeni Yuuzhan Vong. Yuuzhanie nie wkraczali otwarcie na Ŝadną planetę od czasu upadku Duro, ale od czasu do czasu ustawiali na granicy swojej przestrzeni parę dovin basali w charakterze interdyktorów. Wyrywały one z nadprzestrzeni zbyt odwaŜne lub nieostroŜne statki, które zapędzały się w pobliŜe ich niezbyt wyraźnych granic. Większości nigdy nie odnajdywano, ale "Zwycięskie Rozdanie" zdołał wysłać pełną zakłóceń transmisję, która pozwoliła zlokalizować statek w okolicy perlemiańskiego szlaku handlowego, w pobliŜu sektora środkowego. WciąŜ był to spory kawałek przestrzeni, ale poszukiwania i misje ratunkowe były specjalnością Uldira od sześciu lat. W dojrzałym wieku lat dwudziestu dwóch był jednym z najlepszych pilotów w eskadrze. - W sam cel - zauwaŜył Dacholder. - Gratulacje. Znowu. - Dzięki, doktorku. Dacholder był nieco starszy od Uldira. Przedwcześnie posiwiał, a w dodatku włosy zaczęły cofać mu się nad czołem w takim tempie, Ŝe, jak Ŝartował Uldir, prawie było widać, jak biorą nogi za pas. Dacholder nie był wybitnym pilotem, ale wystarczająco kompetentnym, a przy tym Uldir po prostu go lubił. - Słuchaj no, Uldir - zaczął Dacholder - Nigdy cię o to nie pytałem, ale... kiedy pojawili się Vongowie, dlaczego nie zaŜądałeś przeniesienia do jednostki wojskowej? Latasz tak, Ŝe natychmiast znalazłbyś się wśród asów.

- Za gorąco tam dla mnie - odparł Uldir. - Pieprzysz. Akcje ratunkowe są dwa razy bardziej niebezpieczne przy jednej dziesiątej mocy ognia. Słyszałem, Ŝe w czasie upadku Duro porwałeś trzech zbłąkanych pilotów sprzed nosa czterem skoczkom koralowym, i to bez Ŝadnej pomocy. - Miałem kupę szczęścia - skromnie odparł Uldir. - Jesteś pewien, Ŝe to nie coś innego? - Co masz na myśli? - No cóŜ, słyszałem, Ŝe uczęszczałeś do akademii Jedi Skywalkera. Uldir skwitował to śmiechem. - "Uczęszczanie" nie jest właściwym określeniem. Pobyłem tam trochę, narobiłem zamieszania na skalę kosmiczną w rekordowo krótkim czasie i nie wykazywałem Ŝadnego talentu do sztuczek Jedi. Ale moŜe i masz rację. WyobraŜałem sobie chyba, Ŝe jeśli stanę się Jedi, będę przynajmniej w stanie ich naśladować. Poszukiwania i akcje ratunkowe wydawały mi się najlepszym sposobem, a poza tym w czasie wojny jesteśmy tak samo potrzebni jak ci wszyscy piloci. - I nie musisz zabijać. Uldir wzruszył ramionami. - Mniej więcej o to chodzi. Odkąd to tyle o mnie myślisz, doktorku? - Przełączył powiększenie na wizji. - Popatrz no - mruknął, kiedy zniszczony statek pojawił się w polu ekranu. - Nie wygląda tak źle. MoŜe nawet nie ma ofiar. - MoŜemy tylko mieć nadzieję - zgodził się Dacholder. - Widzisz tam coś jeszcze? - Nic a nic - odparł Dacholder. - To dobrze. Jesteśmy na skraju przestrzeni Yuuzhan Vong, ale nie zanadto blisko. Nie mam ochoty nadziać się na ich interdyktory. - ZauwaŜyłem, Ŝe wyciągnąłeś prawie dwadzieścia procent z tłumików inercyjnych. Dobra robota. - Widzisz, czego moŜna dokonać, jeśli Ŝyjesz tylko i wyłącznie dla słuŜby? - mruknął Uldir. Lekko skorygował trajektorię. - Wydaje się, Ŝe kuleją, ale systemy podtrzymania Ŝycia chyba nie ucierpiały. - Aha... Uldir spojrzał z ukosa na drugiego pilota. Wydawał się nieco nerwowy, co było dość niecodzienne. Nie znaczyło to, Ŝe miał najmocniejsze nerwy w jednostce, ale nigdy nie był tchórzem. MoŜe chodziło o to, Ŝe zapuścili się tak daleko bez wsparcia. Wojna spowodowała, Ŝe wszyscy nieco zbyt intensywnie wykorzystywali swoje zasoby. - Uldir... - odezwał się nagle Dacholder. - Tak? - Myślisz, Ŝe uda nam się ich pokonać? Mówię o Vongach. - Głupie pytanie - stwierdził Uldir. - Oczywiście, Ŝe tak. Zaskoczyli nas po prostu, to wszystko. Zobaczysz. Jak tylko wojsko się pozbiera do kupy i wprowadzi do gry Jedi, Yuuzhanie Vong będą wiać aŜ miło. Dacholder milczał przez chwilę, obserwując rosnący statek. - Chyba nie zdołamy ich pokonać - szepnął. - W ogóle nie powinniśmy byli zaczynać z nimi wojny. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Widzisz, Ŝe nakopali nam do tyłków od samego początku. Jeśli zechcą jeszcze raz uderzyć, zdobędą Coruscant w okamgnieniu. - Defetystyczna gadka. - Raczej realistyczna. - No to co? - rzucił zadziornie Uldir. - UwaŜasz, Ŝe powinniśmy się poddać?

- Nie musimy chyba tego robić. PrzecieŜ tych Vongów nie ma aŜ tak wielu. Mają juŜ tyle planet, ile potrzebują. Sami tak twierdzą. Nie wykonali Ŝadnego ruchu od czasu Duro i pewnie nie... Uwagę Uldira przyciągnęła nagle konsola, dlatego nie usłyszał, co jeszcze mówił Dacholder. - Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć - rzucił - i wywołaj ich. - Dlaczego? - Bo udaje trupa, oto dlaczego. Właśnie włączył wszystkie systemy i będzie próbował ściągnąć nas promieniem. - Błyskawicznie rozpoczął manewr uniku. - No to niech nas ściągną, Uldir - odrzekł Dacholder. - Nie kaŜ mi tego uŜywać. Ku wielkiemu zdumieniu Uldira "to" okazało się miotaczem, który drugi pilot trzymał wycelowany w jego głowę. - Doktorku, co ty robisz? - Przykro mi, chłopcze, bo cię lubię, naprawdę. Robię to z taką przyjemnością, jakbym się napił kwasu, ale muszę. - Co musisz? - Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyraził się całkiem jasno. śąda wszystkich Jedi. - Doktorku, ty wariacie, przecieŜ ja nie jestem Jedi. - Jest lista, Uldirze, a ty się na niej znajdujesz. - Lista? Jaka lista? Na pewno nie zrobiona przez Yuuzhan Vong, bo oni nie mogą wiedzieć, kto uczęszczał do akademii, a kto nie. - To racja. Niektórzy z nas zajmują wysokie stanowiska. Uldir zmruŜył oczy. - Nas? Jesteś w Brygadzie Pokoju, Doktorku? - Tak. - Ze wszystkich... - Uldir zamilkł. -I ten statek. Teraz zabierzesz mnie do Yuuzhan Vong, mam rację? - To nie był mój pomysł, chłopcze. Wypełniam tylko rozkazy. A teraz zwolnij, jak dobre dziecko, i niech nas ściągną. - Nie jestem Jedi - powtórzył Uldir. - Nie? A ja zawsze uwaŜałem, Ŝe twoje przeczucia są odrobinę zbyt trafne. Wydajesz się widzieć rzeczy, zanim się zdarzą. - Oczywiście. Tak samo jak to tutaj, prawda? - To i tak nie ma znaczenia. WaŜne jest tylko to, Ŝe oni myślą, iŜ jesteś Jedi. I jestem pewien, Ŝe wiesz parę rzeczy, którymi mogliby się zainteresować. - Nie rób tego, Doktorku. Błagam cię. Wiesz, co Yuuzhanie Vong robią swoim ofiarom. Jak w ogóle moŜesz myśleć o tym, Ŝeby robić z nimi interesy? Na wielki kosmos, przecieŜ oni zniszczyli Ithor! - Z tego, co słyszałem, odpowiedzialny jest za to Jedi, niejaki Corran Horn. - Karma dla banth! Dacholder westchnął. - Daję ci czas. Liczę do trzech, Uldir. - Nie rób tego, Doktorku... - Raz... - Nie pójdę z nimi! - Dwa... - Proszę! - Trz... Dacholder nigdy nie dokończył. Zanim doszedł do końca słowa, znalazł się w próŜni o dwadzieścia metrów od statku i wciąŜ przyspieszał. Uldir na powrót uszczelnił kokpit. W uszach mu dzwoniło, a twarz piekła od krótkiego kontaktu z nicością.

Spojrzał na brakującą koję przyspieszeniową. - Przykro mi, Doktorku - rzekł. - Nie pozostawiłeś mi wielkiego wyboru. CóŜ, to chyba dobrze, Ŝe ci nie powiedziałem o wszystkich moich modyfikacjach. Otworzył przepustnicę, szybko zwiększając odległość od jachtu. Zanim pokonali bezwładność i zaczęli przyspieszać, Uldir wykonał skok w nadprzestrzeń i zniknął. Nie wiedział, dokąd leci. Jeśli przeŜyje skok w nadprzestrzeń, czy będzie bezpieczny? A jeśli on nie jest bezpieczny, to co z prawdziwymi Jedi? Co z jego przyjaciółmi z Akademii? Przed tym nie mógł uciec. Mistrz Skywalker musi się dowiedzieć, co się dzieje. O sobie pomyśli później... Swilja Fenn usiłowała utrzymać się na nogach. Taka podstawowa czynność: stanie. Właściwie nigdy się o tym nie myśli. Ale długa ucieczka na Cujicor, utrata duŜej ilości krwi i ciasne, brudne więzienie na statku Brygady Pokoju sprawiły, Ŝe nawet utrzymanie się na nogach stawało się walką. Zaczerpnęła sił z Mocy i bezradnie potrząsnęła lekku. Ci dranie z Brygady Pokoju wyrzucili ją, związaną i półprzytomną, na jakimś bezimiennym księŜycu, a sami wzięli nogi za pas. Wkrótce potem pojawili się Yuuzhanie Vong. Przecięli jej więzy i zastąpili Ŝywą, galaretowatą substancją, jednocześnie wykrzykując coś do niej w języku, który zdawał się składać wyłącznie z przekleństw. Potem długo wędrowali po róŜnych ciemnych miejscach, aŜ wreszcie - ledwie trzymając się na nogach - znalazła się tu, w ogromnym pomieszczeniu, które wydawało się wycięte w bryle surowego mięsa. Śmierdziało teŜ podobnie. Swilja zmruŜyła oczy. Ktoś wyłaniał się z ciemności zalegającej odległe kąty sali. - Czego ode mnie chcecie, gnojarze lyleków? - warknęła, na moment zapominając o przeszkoleniu Jedi. Swój błąd przypłaciła ciosem w twarz, dość mocnym, aby zbić ją z nóg. Kiedy się pozbierała, ON stał nad nią. Yuuzhanie Vong lubili blizny. Podobały im się pocięte twarze i tatuaŜe, poobcinane palce u rąk i nóg. Im wyŜej się znajdowali w łańcuchu pokarmowym, tym mniej ich zostawało. A przynajmniej z tych części ciała, z którymi zaczynali, bo nie gardzili równieŜ implantami. Yuuzhanin Vong, który stał nad nią, musiał plasować się w łańcuchu pokarmowym naprawdę wysoko, bo wyglądał tak, jakby wpadł do zbiornika z wibroostrzami. Większą część jego ciała pokrywały łuski o barwie zaschniętej krwi, z ramion spływało mu coś w rodzaju płaszcza. To coś łagodnie pulsowało. I podobnie jak w przypadku innych Yuuzhan, był nieobecny. Gdyby był Twi'lekiem, człowiekiem lub Rodianinem, mogłaby zatrzymać jego serce przy uŜyciu Mocy lub skręcić mu kark o sufit. Ciemna czy jasna strona, niewaŜne, skorzystałaby z niej i ostatecznie uwolniła od niego galaktykę. Spróbowała więc pierwszego lepszego sposobu ataku, jaki przyszedł jej na myśl - rzuciła się na niego, usiłując wydrapać mu oczy. Znajdował się tylko o metr od niej, z pewnością zdoła zabrać ze sobą tę larwę. Niestety, pierwszy lepszy sposób nie był jednocześnie najlepszy. Ten sam straŜnik, który ją przed chwilą uderzył, teraz skoczył szybko jak błyskawica i chwycił pełną garścią za lekku, przygwaŜdŜając do miejsca i zwracając twarzą do potwora. - Znam cię - syknęła, plując zębami i krwią. - Ty jesteś tym, który zaŜądał naszych głów. Tsavong Lah. - Jestem mistrz wojenny Tsavong Lah - potwierdził potwór. Splunęła na niego. Ślina splamiła mu dłoń, ale nie zareagował, odmawiając jej nawet tej niewielkiej satysfakcji.

- Gratuluję ci, okazałaś się warta honorowej ofiary - rzekł Tsavong Lah. - Jesteś bardziej godna podziwu niŜ te tchórzliwe męty, które cię tu dostarczyły. Oni po prostu sczezną, kiedy nadejdzie czas. Nie będziemy drwić z bogów, składając ich w ofierze. Nagle odsłonił wnętrze ust: nie był to widok, jaki Swilja miała ochotę oglądać. Mógł to być zarówno uśmiech, jak i drwiący grymas. - Jeśli wiesz, kim jestem - rzekł Tsavong Lah - wiesz takŜe, czego chcę. Wiesz, kogo chcę. - Nie mam pojęcia, czego chcesz. Cokolwiek to jest, jak cię znam, pewnie przyprawiłoby o mdłości nawet Hutta. Tsavong Lah oblizał wargę i lekko przekrzywił głowę, świdrując ją oczami. - PomóŜ mi znaleźć Jacena Solo - rzekł. - Z twoją pomocą zdołam go odnaleźć. - NaŜryj się poodoo. Lah parsknął śmiechem. - Nie do mnie naleŜy zmiana twoich przekonań - rzekł. - Mam od tego specjalistów. A jeśli im takŜe nie uda się perswazja, będą inni, wielu, wielu innych. Pewnego dnia wszyscy poznacie prawdę... lub śmierć. Od tej chwili zdawało się, Ŝe zapomniał o jej istnieniu. Z jego oczu zniknął wyraz świadczący, Ŝe w ogóle ją widzi czy Ŝe widział kiedykolwiek. Odwrócił się i powoli odszedł na bok. - Mylisz się - wrzasnęła, gdy wywlekali ją z pokoju. - Moc jest silniejsza od was! Jedi to twoja zguba, Tsavongu Lahu! Ale mistrz wojenny nie odwrócił głowy. Nawet nie zwolnił kroku. Godzinę później sama Swili ja zwątpiła w swoje odwaŜne słowa. Nawet ich juŜ nie pamiętała. Nie istniało dla niej nic oprócz bólu, a i on wkrótce przestał istnieć... I PRAKSEUM ROZDZIAŁ 1 Lukę Skywalker stał wyprostowany przed grupą Jedi. Jego twarz wydawała się twardsza i bardziej nieruchoma niŜ maska z durastali. Sztywność ramion, precyzja kaŜdego gestu, ton głosu i nacisk kładziony na kaŜde wymawiane słowo świadczyły o pełnej kontroli i wierze we własne siły. Tylko Anakin Solo wiedział, Ŝe to pozory. Wściekłość i lęk wypełniały salę setkami atmosfer ciśnienia. Coś w mistrzu Skywalkerze załamało się pod wpływem tego cięŜaru. Wydawało się, Ŝe to umiera nadzieja. Anakin czuł, Ŝe to najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczył, a przecieŜ w ciągu swojego szesnastoletniego Ŝycia doświadczył juŜ niejednej przykrości. WraŜenie nie trwało długo. Nic nie uległo zniszczeniu, zostało tylko stłamszone, ale od razu odzyskało formę. Mistrz Skywalker znów był tak silny i pełen wiary w Moc, jak na to wyglądał. Anakin uznał, Ŝe nikt inny tego nie zauwaŜył. On jednak widział wszystko. To tak, jakby zadrŜała opoka. Było to wraŜenie, jakie Anakin nieprędko zapomni: jeszcze jedna rzecz, która wydawała się wieczna i nagle uległa zniszczeniu, kolejny śmigacz umykający mu spod stóp, który zostawił go rozpłaszczonego na ziemi, nie-wiedzącego, co się właściwie stało. Czy on się nigdy nie nauczy?

Zmusił się, aby skupić spojrzenie lodowatoniebieskich oczu na mistrzu Skywalkerze, na jego znajomej, pobruŜdŜonej wiekiem i bliznami twarzy. Za jego plecami, za ogromnym oknem z transparistali przepływały nieskończone światła i Ŝycie Coruscant. Na tle cyklopowych budynków i wędrujących smug światła mistrz wydawał się kruchy i roztargniony. Anakin odsunął od siebie cierpienie, starając się skupić na słowach wuja. - Kyp - mówił mistrz Skywalker - rozumiem, co czujesz. Kyp Durron był uczciwszy od mistrza Skywalkera, przynajmniej w niektórych sprawach. Gniew, który nosił w sercu, odzwierciedlał się równieŜ na twarzy. Gdyby Jedi byli planetą, mistrz Skywalker stałby na jednym biegunie, emanując spokojem, a Kyp na drugim, zaciskając pięści w furii. Planeta rozpadała się mniej więcej w okolicach równika. Kyp postąpił krok naprzód i przeciągnął dłonią po ciemnych, przetykanych srebrnymi nitkami włosach. - Mistrzu Skywalkerze - rzekł. - Nie sądzę, abyś wiedział, jak się czuję. Gdyby tak było, wyczułbym to poprzez Moc. Wszyscy byśmy to wyczuli. Ty jednak ukrywasz przed nami swoje uczucia. - Nigdy nie powiedziałem, Ŝe czuję to samo co ty - łagodnie odparł Lukę - tylko Ŝe rozumiem. - Aha - skinął głową Kyp. Wycelował palec w Skywalkera, jakby dopiero teraz przechodził do sedna sprawy. - Chcesz powiedzieć, Ŝe rozumiesz mnie intelektualnie, ale nie sercem! Jedi, których szkoliłeś i inspirowałeś, są prześladowani i zabijani w całej galaktyce, a ty to "rozumiesz" tak, jak się rozumie równanie? I krew się w tobie nie gotuje, Ŝeby przejść do czynów? - Oczywiście, Ŝe chciałbym coś z tym zrobić - odparł Lukę. - Poto właśnie zebrałem was tutaj. Ale gniew nie jest odpowiedzią. Atak takŜe nie jest odpowiedzią, a juŜ na pewno nie zemsta. Jesteśmy Jedi. Bronimy i wspieramy. - Kogo bronimy? Kogo wspieramy? Bronimy tych istot, które uwolniłeś od okrucieństwa Palpatine'a? Wspieramy Nową Republikę i jej dobrych ludzi? Ochraniamy tych, za których wszyscy przelewaliśmy krew raz za razem, w imieniu lepszej sprawy i większego dobra? Te same tchórzliwe istoty, które teraz nas obraŜają, zdradzają i składają w ofierze swoim nowym yuuzhańskim władcom? Nikt juŜ nie chce naszej pomocy. Chcą, Ŝebyśmy umarli i poszli w zapomnienie. Powiedziałbym, Ŝe najwyŜszy czas, abyśmy zaczęli bronić sami siebie. Jedi za Jedi! Rozległy się oklaski - nieogłuszające, ale teŜ i niezdawkowe. Anakin musiał przyznać, Ŝe Kyp ma trochę racji. Komu teraz mogą zaufać Jedi? Wydawało się, Ŝe tylko innym Jedi. - Więc co, według ciebie, powinniśmy zrobić, Kyp? - łagodnie zapytał Luke. - Powiedziałem: bronić się. Zwalczać zło, jakąkolwiek przyjmie postać. Nie czekajmy, aŜ wojna przyjdzie do nas, aŜ zaskoczy nas w domach, we śnie, wśród dzieci. Wyruszymy, znajdziemy wroga. Atak na zło jest obroną. - Innymi słowy, chcesz, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie i twój tuzin. - Chciałbym, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie, mistrzu... w czasach, kiedy walczyłeś z Imperium. Lukę westchnął. - Byłem wtedy młody - zauwaŜył. -Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiałem. Agresja to droga na ciemną stronę. Kyp potarł szczękę i uśmiechnął się lekko. - KtóŜ wie o tym lepiej, mistrzu, niŜ ten, kto juŜ był po ciemnej stronie?

- Właśnie - odparł Lukę. - Upadłem, choć wiedziałem, co robię. Podobnie jak ty, Kyp. Obaj, kaŜdy na swój sposób, uwaŜaliśmy, Ŝe jesteśmy dość mądrzy i zręczni, aby przejść po promieniu lasera i się nie sparzyć. Obaj się myliliśmy. - A jednak wróciliśmy. - Tylko dzięki pomocy i miłości. - Zgadzam się. Ale byli i inni. Kam Solusar na przykład, Ŝe nie wspomnę o twoim własnym ojcu... - Co chcesz powiedzieć, Kyp? śe z ciemnej strony łatwo wrócić i to usprawiedliwia ryzyko? Kyp wzruszył ramionami. - Chcę tylko powiedzieć, Ŝe linia pomiędzy mrokiem a światłem nie jest tak ostra, jak ją usiłujesz przedstawić, nie znajduje się teŜ dokładnie tam, gdzie chciałbyś ją widzieć. - Kyp złoŜył dłonie pod brodą i potrząsnął nimi w zadumie. - Mistrzu Skywalkerze, jeśli ktoś atakuje mnie mieczem świetlnym, czy mogę się przed nim bronić własnym ostrzem, Ŝeby mi nie obciął głowy? Czy to nie zbyt wielka agresja? - Oczywiście, Ŝe moŜesz. - A jeśli juŜ się obronię, czy mogę ruszyć do ataku? Czy mogę oddać cios? Jeśli nie, to po co uczy się Jedi techniki walki? Dlaczego nie wpaja się nam wyłącznie umiejętności obrony i wycofywania się do chwili, gdy wróg zapędzi nas w ślepą uliczkę, a my zmęczymy się na tyle, Ŝe wreszcie damy się zabić? Mistrzu Skywalkerze, czasami jedyną obroną jest atak. Wiesz to równie dobrze jak ja. - To prawda, Kyp. Wiem. - A jednak cofasz się przed walką, mistrzu Skywalkerze. Bloku jesz, osłaniasz i nie oddajesz ciosu. Tymczasem ostrza wymierzone w nas mnoŜą się. A ty zacząłeś przegrywać, mistrzu Skywalkerze. Kolejna stracona okazja! Tam leŜy Daeshara'cor, martwa. Jeszcze jeden błąd w obronie i Corran Horn, oskarŜony o zniszczenie Ithory, zostaje zesłany na banicję. Kolejny zaniedbany atak i Wurth Skidder idzie tam, gdzie juŜ jest Daeshara'cor. A potem juŜ klęska za klęską, bo atakują cię miliony ostrzy. Ginie Dorsk 82, Seyyerin Itoklo, Swilja Fenn, a kto policzy tych, o których jeszcze nie wiemy albo którzy umrą jutro? Kiedy wreszcie zaatakujesz, mistrzu Skywalkerze? - To idiotyczne! - rozległ się kobiecy głos tuŜ za Anakinem. To jego siostra, Jaina, z twarzą rozpłomienioną wewnętrznym Ŝarem. – MoŜe tam, gdzie latasz ze swoją eskadrą i strugasz bohatera, nie docierają do ciebie wszystkie wiadomości, Kyp. MoŜe czujesz się juŜ taki waŜny, Ŝe uwaŜasz, iŜ ten, kto nie jest z tobą, jest przeciwko tobie? W czasie, kiedy ty urządzałeś strzelanki, mistrz Skywalker pracował cięŜko, choć nie tak spektakularnie, i pilnował, Ŝeby wszystko się nie rozleciało! - Tak, i widzę, co z tego wynikło - odparł Kyp. - Na przykład Duro. Ilu Jedi tam było? Pięciu, sześciu? A jednak nikt z was, włącznie z mistrzem Skywalkerem - nie wyczuł odoru zdrady, dopóki nie było za późno. Dlaczego Moc was wtedy nie poprowadziła? - zawiesił głos i walnął pięścią w otwartą dłoń, aby podkreślić wagę swoich słów. - PoniewaŜ zachowywaliście sięjak niańki, a nie jak wojownicy Jedi! Słyszałem, Ŝe jeden z was odmówił nawet uŜycia Mocy. - Spojrzał znacząco na bliźniaka Jainy, który z kamienną twarzą siedział w pierwszym rzędzie. - Nie mieszaj w to Jacena - warknęła Jaina. - Przynajmniej twój brat był uczciwy i odmówił uŜycia siły - odparł Kyp. - Nie miał racji, ale był uczciwy... a w końcu i tak jej uŜył, kiedy było trzeba. Reszta grupy nie ma usprawiedliwienia dla swojego niezdecydowania. Jeśli ratowanie galaktyki przed

Yuuzhanami Vong nie jest wystarczającym powodem do pokazania całej naszej potęgi, niech nim będzie instynkt samozachowawczy! - Jedi za Jedi - krzyknął Octa Ramis, przejęty Ŝalem po utracie Daeshary'cor. - Staram się uchronić zarówno nas, jak i całą galaktykę – odparł Lukę. - Jeśli zwycięŜymy Yuuzhan Vong za cenę wykorzystania potęgi ciemnej strony, nie będzie to Ŝadne zwycięstwo. Kyp wzniósł oczy w górę i skrzyŜował ramiona na piersi. - Wiedziałem, Ŝe popełniłem błąd, przychodząc tutaj - oświadczył. - W kaŜdej sekundzie; którą tracę na rozmowę z tobą, mógłbym wystrzelić jedną torpedę w Yuuzhan. - Jeśli o tym wiedziałeś, po co przyszedłeś? - PoniewaŜ wydawało mi się, Ŝe nawet ty musisz juŜ widzieć, co się święci, mistrzu Skywalkerze. Po miesiącach bezczynnego patrzenia jak kurczą się nasze szeregi, wysłuchiwania kłamstw o Jedi krąŜących od RubieŜy aŜ po Jądro, wydawało mi się, Ŝe wreszcie uznałeś, iŜ nad szedł czas działania. Przyszedłem, mistrzu Skywalkerze, aby usłyszeć, jak mówisz, Ŝe dość juŜ tego... Aby zobaczyć, jak ich prowadzisz, zjednoczonych, do walki o słuszną sprawę. A zamiast tego słyszę ciągle te same brednie, których mam juŜ dość! - Przeciwnie, Kyp. Zwołałem to spotkanie, aby podjąć decyzje, jak przeciwstawić się kryzysowi. - To nie jest kryzys - prychnął Kyp. - To masakra. A ja i tak juŜ wiem, co mam robić. Cały czas to robię. - Ludzie się boją, Kyp. śyją w koszmarze, tak samo jak my. Marzą tylko o tym, aby się obudzić. - Tak. I w nadziei, Ŝe się obudzą, karmią potwory z koszmaru wszystkim, czego te zaŜądają. Roboty. Miasta. Planety. Uchodźcy. Te raz Jedi. Odmawiając przeciwstawienia się zdradzie, mistrzu Skywalkerze, znaleźliśmy się niebezpiecznie blisko jej popierania. - Bzdury! - krzyknął Jacen, wreszcie porzucając milczenie. - Mistrz Skywalker nie okazał uległości. śaden z nas się nie ugiął. Ale brutalna agresja, jaką ty popierasz, jest... - Skuteczna? - ironicznie podsunął Kyp. - Naprawdę? - zaczepnie odparł Jacen. - Czego wam się udało dokonać, tobie i twojej eskadrze? Rozwalić parę statków dostawczych Yuuzhan? Podczas gdy my ratowaliśmy dziesiątki tysięcy... - Ratowaliście? Po co? śeby musieli uciekać z planety na planetę, aby w końcu nie mieć dokąd pójść? Jacenie Solo, wyrzekłeś się Mocy, a teraz chcesz pouczać mnie, co jest, a co nie jest skuteczne? - Szczególnie mało skuteczna jest wasza kłótnia - przerwał Lukę. - Potrzebujemy spokoju. Musimy pomyśleć rozsądnie. - Nie jestem pewien, czy właśnie tego rzeczywiście potrzebujemy - odparował Kyp. - Patrz, do czego nas doprowadziła twoja rozsądna polityka. Jesteśmy teraz sami, nie widzicie? Wszyscy zwrócili się przeciwko nam. - Przesadzasz. Anakin przeniósł wzrok na nową uczestniczkę dyskusji, Cilghal. Rybia głowa Kalamarianki kołysała się lekko, gdy wyłupiastymi oczami wodziła po zebranych. - WciąŜ mamy wielu sprzymierzeńców - oznajmiła Cilghal. – Za równo w senacie, jak i wśród ludów Nowej Republiki. - Jeśli przez sprzymierzeńców rozumiesz ludzi, którym nie starcza ikry, Ŝeby nas po prostu zadenuncjować, to masz rację - zgodził się z nią Kyp. - Ale poczekaj chwilę, aŜ

jeszcze więcej Jedi zostanie zabitych lub wziętych w niewolę. Zostańcie tutaj, medytujcie i czekajcie na wroga. Ja nie zamierzam! Wiem, gdzie i o co toczy się walka. Okręcił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia. - Niedobrze! - szepnęła Jaina do Anakina. - Jeśli Kyp wyjdzie, zbyt wielu pójdzie za nim. - No to co? - spytał Anakin. - Taka jesteś pewna, Ŝe on nie ma racji? - Oczywiście, Ŝe...- urwała, zastanowiła się i zaczęła jeszcze raz: - Jeśli Jedi się podzielą, nikomu to nie pomoŜe. Musimy pomóc wujkowi Luke'owi. Chodźcie. Jaina wyszła z pokoju w ślad za Kypem. Po chwili Anakin wymknął się za nimi. Za ich plecami dyskusja rozgorzała od nowa, choć w znacznie spokojniejszej formie. Kyp usłyszał ich kroki i obejrzał się. - Anakin, Jaina? Czego chcecie? - Przemówić ci do rozumu - wyjaśniła dziewczyna. - Mój rozum ma się dobrze i bez tego - odparł Kyp. - Wy dwoje powinniście być mądrzejsi. Kiedy któreś z was migało się od walki? O ile wiem, nie macie w zwyczaju siedzieć, kiedy walczą inni. - Nigdy tak nie było - zaperzyła się Jaina. - Ani z Anakinem, ani z wujkiem Lukiem, ani... - Daj sobie spokój, Jaino. Bardzo szanuję mistrza Skywalkera, ale on nie ma racji. Nie widzę Yuuzhan Vong poprzez Moc ani trochę lepiej niŜ on, ale nie potrzebuję tego, Ŝeby wiedzieć, Ŝe są źli. I Ŝe trzeba ich powstrzymać. - Nie mógłbyś po prostu wysłuchać wujka Luke'a do końca? - JuŜ to zrobiłem. Nie powiedział ani nie zamierzał powiedzieć niczego, co by mnie interesowało. - Kyp potrząsnął głową. - Wasz wuj bardzo się zmienił. Coś się dzieje z mistrzami Jedi, w miarę jak zdobywają coraz większą Moc. Coś, co nie przydarzy się mnie. Tak mocno przejmują się jasną i ciemną stroną, Ŝe tracą zdolność do działania. Pozwalają sobą manipulować. Taki ObiWan Kenobi wolał dać się zabić, zjednoczyć się z Mocą niŜ działać samemu. Pozwolił, aby Lukę przejął całe ryzyko moralne. - Wujek Lukę twierdzi co innego. - Wasz wujek siedzi w tym po uszy. A teraz sam stał się Kenobim. - Co właściwie chcesz powiedzieć? - syknęła Jaina. - śe wujek Lukę jest tchórzem?. Kyp wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. - Jeśli chodzi o własne Ŝycie, to nie. Ale kiedy to zaczyna dotyczyć Mocy... - machnął dłonią. - Zapytaj swojego brata Jacena... on teŜ ma zamiar się wcześnie zestarzeć, przynajmniej pod tym względem. Cała galaktyka wali się wokół niego, a on roztrząsa zagadnienia teoretycznej filozofii. - Ale uŜył Mocy, jak zresztą sam zauwaŜyłeś - odparła Jaina. - Aby uratować Ŝycie matce, jeśli dobrze pamiętam, a i tak się nie przemęczył. Ile czasu spędziła w zbiorniku bacty? - Ale ją uratował, mnie zresztą teŜ. - Oczywiście. Ale czy przywołałby Moc, gdyby przyszło mu ratować paru Durów, których nawet nie zna? Biorąc pod uwagę, Ŝe miał dość moŜliwości, aby uŜyć jej wcześniej, odpowiedź z całą pewnością brzmi: nie. A zatem to nie Ŝadne uniwersalne dąŜenie do ochrony Ŝycia sprawiło, Ŝe sam złamał nałoŜone sobie ograniczenie. Mam rację czy nie? - Masz - wymamrotał Anakin. - Anakinie! - krzyknęła Jaina. - To prawda - odparł Anakin. - Cieszę się, Ŝe to zrobił, cieszę się, Ŝe zranił mistrza

wojennego, który sprowadził zgubę na wszystkich Jedi, ale Kyp ma rację, Gdyby nie było tam ciebie i mamy... - Jacen bardzo duŜo przeŜył - szepnęła Jaina. - A wszyscy inni nie? - odparował Anakin. - Muszę juŜ iść - oznajmił Kyp. - Jeśli któreś z was zechce ze mną polecieć, dajcie znać. Mam tylko nadzieję, Ŝe mistrz Skywalker pójdzie wreszcie po rozum do głowy, ale juŜ nie mogę na to czekać. Niech Moc będzie z wami. Popatrzyli za nim. - Chciałabym nie myśleć, Ŝe on chociaŜ w połowie ma rację - szepnęła Jaina. - Czuję się tak, jakbym zdradziła wujka Luke'a. Anakin przytaknął. - Wiem, co masz na myśli. Ale Kyp ma rację przynajmniej w jednej sprawie. Cokolwiek teraz zrobimy, musimy przede wszystkim pilnować własnego nosa. - Jedi za Jedi? - zadrwiła Jaina. - Wujek Lukę wie o tym. Nie jestem pewna, dokąd wysłał mamę, tatę, Threepia i Artoo, ale to ma coś wspólnego z przygotowaniem pomocy Jedi w ucieczce, zanim zostaną oddani w ręce Yuuzhan. Anakin potrząsnął głową. - Doskonale, ale właśnie to Kyp miał na myśli, mówiąc o poprzestaniu na obronie. Nigdy nie wygramy wojny w ten sposób. Musimy zacząć działać. Potrzebujemy wywiadu. Musimy wiedzieć, którzy z Jedi są zagroŜeni, zanim jeszcze po nas przyjdą. - A skąd się tego dowiemy? - Pomyśl logicznie. KaŜda planeta opanowana przez Yuuzhan jest potencjalnie niebezpieczna. Planety w pobliŜu okupowanej przestrzeni są następne w kolejce, bo desperacko próbują ocalić własną skórę. - Mistrz wojenny powiedział, Ŝe oszczędzi resztę galaktyki tylko wówczas, jeśli przekaŜą im nas wszystkich. To w pewnym sensie powoduje co raz większą desperację, przynajmniej wśród istot na tyle głupich, Ŝeby mu wierzyć. A my wiedzieliśmy juŜ na Duro, ile są warte obietnice Yuuzhan. Spróbuj z nimi nie współpracować, a wdepczą cię w ziemię. Jeśli z nimi współpracujesz, teŜ cię wdepczą, a w dodatku uśmieją się z twojej głupoty. Anakin wzruszył ramionami. - Widocznie mnóstwo ludzi woli wierzyć obietnicom Yuuzhan niŜ ryzykować. Chodzi o to, Ŝe... - Chodzi o to, co wy dwoje tutaj robicie, zamiast uczestniczyć w zebraniu? - zapytał Jacen z końca korytarza. - Próbowaliśmy namówić Kypa, Ŝeby został - wyjaśnił Anakin starszemu bratu. - Łatwiej byłoby namówić siringanę, Ŝeby weszła do pudełka. - TeŜ prawda - zgodziła się Jaina - ale musieliśmy spróbować. Teraz chyba jednak musimy wracać. - Nie zawracaj sobie głowy. Wkrótce po wyjściu Kypa wujek Lukę kazał nam się rozejść. Za duŜo złości i zamieszania. - Nie najlepiej nam idzie - westchnęła Jaina. - Nie. Zbyt wielu z nich myśli, Ŝe Kyp ma rację. - A co ty o tym sądzisz? - zapytał Anakin. - On się myli - odparł Jacen bez wahania. - Brutalna agresja w odpowiedzi na brutalną agresję nie moŜe stanowić rozwiązania. - Nie? Gdybyś sam nie skorzystał z tego rozwiązania, ty, mama i Jaina bylibyście juŜ martwi. A wszechświat raczej nie stałby się od tego lepszy. - Anakinie, nie jestem wcale dumny... - zaczął Jacen. - Nie zaczynajcie znowu - przerwała mu Jaina. - Anakin i ja mówiliśmy o całkiem konkretnych sprawach, kiedy do nas dołączyłeś. Nie rozdrabniajmy się najałowe

dyskusje jak tamci. Jesteśmy młodzi, prawda? Jeśli my nie potrafimy dyskutować, nie gubiąc właściwego kierunku, czego oczekiwać od innych? Jacen jeszcze przez chwilę nie spuszczał z oka Anakina, jakby czekając, kto pierwszy odwróci wzrok. W końcu zrobił to sam. - O czym rozmawialiście? - zapytał cicho. Jaina odetchnęła z ulgą. - Musimy zdecydować, jakie są najgorętsze punkty i gdzie Jedi są teraz w największym niebezpieczeństwie. Jacen skrzywił się, jakby skosztował hutyjskiej przystawki. - To otwarta kwestia, zwłaszcza przy Brygadzie Pokoju. Oni nie dbają o interesy pojedynczego systemu. Będą na nas polować od RubieŜy po Jądro, jeśli uznają, Ŝe to ułagodzi Yuuzhan. - Brygada Pokoju nie moŜe być wszędzie naraz. Nie mogą pędzić za kaŜdą usłyszaną plotką na temat Jedi. - Brygada Pokoju ma mnóstwo sprzymierzeńców i doskonały wywiad - sprzeciwił się Jacen. - Sądząc z tego, czego juŜ dokonali, muszą mieć więcej niŜ kilku szpiegów, nawet w senacie. Nie potrzebują uganiać się za plotkami. Z tego, co wiem, nie dokonali nawet połowy tego, czym się chwalą. To zwykli handlarze Ŝywym towarem, którzy przekazują Jedi Yuuzhanom Vong. - WciąŜ mam dziwne przeczucia w związku z tą panią senator z Kuat, Viqi Shesh - mruknęła Jaina. - Chciałem tylko powiedzieć, Ŝe trudno przewidzieć, który Jedi moŜe być następny na ich liście. Gdyby jednak udało im się załatwić transakcję hurtową, ciekawe, czy by z niej skorzystali? Jaina wytrzeszczyła oczy. - UwaŜasz, Ŝe mogliby napaść na nas teraz, kiedy jesteśmy tu wszyscy? Anakin pokręcił przecząco głową. - Jeszcze nie jest tak źle. Kto chciałby stawić czoło najpotęŜniejszym Jedi w całej galaktyce zebranym razem? To byłoby szaleństwo. Dlatego skubią nas pojedynczo, ale... - Prakseum! - przerwał Jacen. - Właśnie - potwierdził Anakin. - Akademia Jedi! - Ale to przecieŜ dzieci! - szepnęła Jaina. - Myślisz, Ŝe to robi Yuzzhanom jakąkolwiek róŜnicę? Albo Brygadzie Pokoju, jeśli juŜ o tym mowa? - zapytał Jacen. - Poza tym Anakin ma tylko szesnaście lat, a zabił więcej Yuuzhan w bezpośredniej walce niŜ kaŜde z nas. Yuuzhanie o tym wiedzą. - A co z iluzją, jaką Jedi otoczyli Yavin Cztery? Do tej pory utrzymywała obcych z daleka. - JuŜ nie, odkąd prawie wszyscy rycerze Jedi odeszli – westchnął Anakin. - Są na Coruscant, przyjechali na nasze spotkanie albo udali się na pomoc tym, którzy zaginęli. Według ostatniej informacji, pozostali tylko uczniowie, Kam i Tionne, moŜe jeszcze Streen i mistrz Ikrit. To moŜe nie wystarczyć. Gdzie się podział wujek Lukę? Powinniśmy z nim porozmawiać i to zaraz. MoŜe juŜ jest za późno. - To dobry pomysł, Anakinie - ucieszył się Jacen. - Dzięki. Anakin nie wspomniał rodzeństwu, Ŝe dziś w nocy zbudził się z bijącym sercem, ogarnięty przedziwnym lękiem. Nie mógł sobie przypomnieć koszmaru, który wyrwał go ze snu, ale pod powiekami pozostał mu jeden obraz: jasne włosy i zielone oczy jego najlepszej przyjaciółki Tahiri. A Tahiri została w akademii.

ROZDZIAŁ 2 W swoim biurze Lukę Skywalker zapadł w fotel, przesunął dłonią po czole i wbił wzrok w noc, a raczej w to, co było nocąna Coruscant: tysiące odcieni świetlnej łuny, mŜące szlaki pojazdów i transporterów powietrznych, jaskrawe wiązania przęseł strzelające w niewidzialne gwiazdy. Ile to juŜ tysięcy lat minęło od czasu, gdy ktoś oglądał gwiazdę na nocnym niebie tego miasta? Na Tatooine dla chłopca, który chciał czegoś więcej od Ŝycia niŜ harówka na farmie wilgoci, gwiazdy były zimną, migoczącą obietnicą. Tęsknota do nich stanowiła jądro wszystkiego, czym stał się Lukę. Tu, w sercu galaktyki, o której ocalenie walczył tak długo, nie mógł ich nawet dostrzec. Coś poruszyło się w Mocy, jakby zbliŜał się pocałunek. Otworzył się na niego. - Wchodź, Maro - powiedział, wstając. - Zostań tam - odpowiedziała. - Idę do ciebie. Usiadła w fotelu obok i wzięła go za rękę. Przyłapał się na tym, Ŝe się cofa przed jej dotykiem. - Hej, Skywalker - zawołała. - Nie przyszłam tu, Ŝeby cię zabić. - CóŜ za pocieszająca nowina. - Taak? - Jej głos nabrał ostrzejszych tonów. - Nie sądź, Ŝe mi to nie chodziło po głowie. Na przykład wtedy, kiedy nie umiałam utrzymać w sobie śniadania albo kiedy w ciągu dwudziestu minut przeŜywałam wszystkie nastroje, jakie zdarzyło mi się mieć w Ŝyciu, plus kilka takich, o których nawet nie wiedziałam, Ŝe istnieją, a wszystko to z prędkością światła. Kiedy moje nogi puchną do rozmiarów racic gamorreańskiego dzika, a ja cała wyglądam, jakbym zamieniała się w Hutta, to wszelkie rozumne istoty powinny dobrze oglądać się za siebie. - Hej, zaczekaj chwilę. Nie przypominam sobie, Ŝebyśmy to razem wymyślili. Byłem tak samo zaskoczony jak ty. A poza tym wszystko, z ciąŜą włącznie, zaczęło się od kiedy zamierzałaś mnie zabić. Tak trzymaj, a w okamgnieniu wyprzedzimy Hana i Leię. Mara zachichotała. - Kochanie - oznajmiła podejrzanie słodkim tonem. – Uwielbiam cię, jesteś moim Ŝyciem i światłem moich oczu. Jeśli zrobisz mi to jeszcze raz, zdematerializuję cię tam, gdzie stoisz. Czule uścisnęła jego dłoń. - Wracając do naszej poprzedniej rozmowy, jak mógłbym ci się przypodobać, skarbie? - zapytał Lukę. - Powiedz mi, o co chodzi. Wzruszył ramionami i odwrócił się do okna. - Jedi, oczywiście. Rozpadamy się. Najpierw galaktyka zwraca się przeciwko nam, a teraz zwracamy się sami przeciw sobie. - Szkoda, Ŝe nie zajęłam się Kypem wiele lat temu - zauwaŜyła. - Nawet o tym nie wspominaj. To nie jest wina Kypa... juŜ raczej moja. Pamiętasz, kiedyś sama mi to wyjaśniałaś. - Pamiętam, Ŝe sprostowałam kilka twoich poglądów. Co nie znaczy, Ŝe Kyp ma rację. - Na pewno nie ma racji. Ale jeśli dzieci schodzą na złą drogę, czy nie mówi to czegoś o ich rodzicach? - Świetna pora na to, Ŝeby mnie uprzedzić, jaki z ciebie będzie marny ojciec. A moŜe sądzisz, Ŝe to ja nie będę dobrą matką?

śartowała, ale Lukę nagle wyczuł falę strachu, przygnębienia i wściekłości, jaka z niej emanowała. - Maro? - szepnął. - To była tylko metafora. - Wiem, to nic. Mów dalej. - To nie jest nic. - AleŜ jest. Hormony. Huśtawka nastrojów. To strasznie kłopotliwe, kiedy rządzi tobą chemia i nie jest to twój problem, panie Skywalker. Mów, co chciałeś powiedzieć. Bez metafor na temat rodzicielstwa. - Nie ma sprawy. Chciałem tylko zauwaŜyć, Ŝe moje nauki widocznie okazały się nie dość trwałe, ciekawe i skuteczne, jeśli inni idą do Kypa po odpowiedź na swoje wątpliwości. - Zostaliśmy zdradzeni, wyrzynają nas - powiedziała Mara. – Kyp daje im na to odpowiedź. Ty nie. - Zaraz, zaraz. Ty teŜ zgadzasz się z Kypem? - Zgadzam się, Ŝe nie moŜemy po prostu siedzieć i czekać. Wiem, Ŝe ty takŜe tego nie chcesz, ale chyba nie wyraŜasz się dość jasno. Kyp dał twoim Jedi wizję równie czystą i prostą, co złudną. My daliśmy im tylko mętny bełkot zapewnień i zakazów. Musimy zacząć im tłumaczyć, co robić, a nie czego nie robić. - My? - Oczywiście, Ŝe my, Skywalkerze. Ty i ja. Tam gdzie ty, tam i ja. Jej obecność w Mocy znów ucałowała go lekko. ZadrŜał, choć trwało to chwilę. To cudowne ciepło w zetknięciu z twardym, zimnym gniazdem zwątpienia i bólu przynosiło ulgę. Jak mógł zwątpić i pozwolić, Ŝeby ktoś inny ujrzał to, co moŜe oznaczać koniec wszystkiego? Duchowe dotknięcie Mary zelŜało, jakby się wycofując. OdpręŜył się, a ono wróciło, dyskretniejsze, ale silniejsze. Poddał mu się i otworzył na nią, aŜ połączyli się w jasnym promieniu. Wziął ją w ramiona i pozwolił, aby pieszczotą dłoni i wewnętrznego blasku rozwiała przynajmniej część jego wątpliwości. - Kocham cię, Maro - szepnął po dłuŜszej chwili. - Ja teŜ cię kocham - odparła. - Trudno jest patrzeć, jak wszystko się rozpada. - Nic się nie rozpada, Lukę. Musisz w to wierzyć. - Muszę być silny dla nich. Muszę być przykładem. Ale dziś... - Tak, widziałam. Miałeś chwilę słabości. Ale chyba tylko ja ją zauwaŜyłam. - Nie, Anakin teŜ zauwaŜył. Bardzo go to zdenerwowało. - Martwisz się Anakinem? - zapytała, wychwytując właściwe znaczenie jego słów. - On cię uwielbia. Jeśli chciał kiedyś kogoś naśladować, to tylko ciebie. Nie przejdzie na stronę Kypa. - Nie martwię się tym. Bardziej jest podobny do Kypa, niŜ mu się zdaje, ale sam tego nie dostrzega. Zbyt wiele przeszedł, Maro. Jest za młody, Ŝeby przyjąć wszystko to, z czym musiał się uporać. WciąŜ nosi w sobie poczucie winy za śmierć Chewbacki, a w głębi duszy jest pewien, Ŝe i Han takŜe wciąŜ jeszcze go o to obwinia. Widział, jak umiera Daeshara'cor. Obwinia się o zniszczenie floty hapańskiej na Fondorze. Nosi w sobie cały ten ból, aŜ wreszcie przyjdzie taki dzień, Ŝe niedoświadczony chłopiec nie potrafi sobie z nim poradzić. Od Ŝalu i poczucia winy bardzo blisko do gniewu i nienawiści. A on wciąŜ jest zapalczywy i w dodatku myśli, Ŝe jest nieśmiertelny, pomimo tych wszystkich śmierci, jakie oglądał. - I to właśnie tak go dzisiaj zdenerwowało - domyśliła się Mara. -Myśli, Ŝe ty teŜ jesteś nieśmiertelny. - On w to naprawdę wierzył. Ale teraz, kiedy stracił Chewiego, wie, Ŝe moŜe stracić

kaŜde z nas. To nie ułatwia sprawy. Traci wiarę we wszystko, w co wierzył przez całe swoje Ŝycie. - Wiesz, moje dzieciństwo moŜe i nie było całkiem normalne - odparła - ale czy w pewnym momencie nie przytrafia się to wszystkim dzieciom? - Pewnie tak, ale większość dzieci nie jest adeptami Jedi. Większość dzieci nie jest tak silna Mocą jak Anakin ani nie ma takiej skłonności do jej uŜywania. Czy wiesz, Ŝe kiedy był chłopcem, zabił olbrzymiego węŜa, zatrzymując jego serce przy uŜyciu Mocy? Mara zamrugała oczami. - Nie... - Tak. Bronił siebie i swoich przyjaciół. Pewnie w tamtej chwili wydawało mu się, Ŝe nie moŜe zrobić nic innego. - Anakin to praktyczny młody człowiek. - W tym cały problem - westchnął Lukę. - Wyrastał pośród Jedi. UŜywanie Mocy jest dla niego jak oddychanie. Nie widzi w tym niczego szczególnie mistycznego. To po prostu narzędzie, którego moŜe uŜywać do róŜnych celów. - Z drugiej strony Jacen... - Jacen jest starszy, ale wyrósł w tych samych warunkach co Anakin. To dwie róŜne reakcje na identyczną sytuację. Łączy ich tylko jedno: kaŜdy z nich uwaŜa, Ŝe to ja nic nie rozumiem. A co gorsza, moim zdaniem, przynajmniej jeden z nich ma rację. Widziałem... - urwał nagle. - Co? - ponagliła go. - Nie wiem. Widziałem przyszłość. Wiele jest wersji przyszłości, ta jednak pokazuje, Ŝe ktokolwiek skończy z Yuuzhanami Vong, nie będę to ani ja, ani Kyp, ani Ŝaden ze starszych Jedi... tylko ktoś całkiem nowy. - Anakin? - Nie wiem. Boję się nawet o tym mówić. KaŜde słowo natychmiast się rozchodzi, wywołuje zawirowania w Mocy kaŜdej osoby, która je słyszy, zmienia wszystko... Zaczynam rozumieć, co czuli Yoda i Ben. Trudno próbować prowadzić, mieć nadzieję, Ŝe się nie mylisz, Ŝe widzisz jasno całą mądrość i Ŝe nie oszukujesz sam siebie. Roześmiała się cicho i cmoknęła go w policzek. - Za duŜo się martwisz. - Czasem mi się zdaje, Ŝe o wiele za mało. - Naprawdę? - szepnęła miękko, ujęła jego dłoń i połoŜyła na swoim brzuchu. - Chcesz się pomartwić? Posłuchaj. Znów objęła go, otuliła Mocą: zespolili się i pochylili nad trzecią Ŝywą istotą w pokoju, tą, która rosła pod sercem Mary. OstroŜnie, z wahaniem Lukę sięgnął Mocą, aby dotknąć swego syna. Małe serduszko biło prostym, cudownym rytmem, a wokół niego unosiła się jak melodia świadomość tyleŜ obca, co znajoma, wraŜenia podobne do smaku, zapachu i wzroku, a jednak całkiem od nich odmienne, wszechświat bez światła, ale za to pełen bezpieczeństwa i ciepła. - Zdumiewające - wyszeptał. - To cudowne, Ŝe moŜesz mu tyle dać. śe moŜesz być dla niego tym wszystkim. - To uczy pokory - odparła. - Ale jednocześnie budzi lęk. A jeśli popełnię błąd? Jeśli moja choroba powróci? A co gorsza... - urwała, a on czekał, wiedząc, Ŝe i tak mu powie. - W jakimś sensie to bardzo łatwe. Aby chronić go teraz, muszę tylko chronić samą siebie, a to robię przez całe Ŝycie. Na razie moje Ŝycie jest jego Ŝyciem. Ale po urodzeniu wcale nie będzie tak samo i to właśnie martwi mnie najbardziej.

Lukę otoczył ją ramieniem i przytulił. - Poradzisz sobie - zapewnił. - Obiecuję ci to. - Nie moŜesz mi tego obiecać... tak jak nie moŜna utrzymać młodych Jedi w łonie, aby zapewnić im bezpieczeństwo. To jest to samo. To ten sam strach, Lukę. - Oczywiście - odparł. - Oczywiście, Ŝe tak. Usiedli i wspólnie obserwowali Coruscant, nie odzywając się, dopóki nie usłyszeli, Ŝe ktoś stanął przed drzwiami. - Uderz w stół... - mruknął Lukę. - To dzieciaki Solo. - Mogę ich odesłać. - Nie. Muszą ze mną porozmawiać. Wchodźcie - powiedział głośniej. Wstał i rozjaśnił lampę. Anakin, Jacen i Jaina weszli do pokoju. - Przepraszam, Ŝe wyszliśmy ze spotkania - odezwała się dziewczyna. - Wiem, co robiliście, i dziękuję, Ŝeście spróbowali. Kyp... Kyp przez jakiś czas musi iść własną drogą. Ale nie po to przyszliście, prawda? - Nie - odparł Jacen. - Obawiamy się o akademię Jedi. - Właśnie - wtrącił Anakin. - Przyszło mi do głowy, Ŝe gdybym był Brygadą Pokoju i chciał dopaść całą gromadą Jedi naraz... - Udałbyś się na Yavin Cztery. Dobrze myślisz. Chłopiec był wyraźnie rozczarowany. - Sam teŜ na to wpadłeś. Lukę skinął głową. - Nie martw się. Dopiero kilka dni temu zdobyliśmy dość raportów, Ŝeby wyciągnąć z nich jakiś wniosek i zdać sobie sprawę, na ile powaŜnie naleŜy brać groźby mistrza wojennego. Do tej pory próbowałem gasić lokalne ogniska zapalne i usiłowałem uzyskać poparcie rządu, aby zatrzymać pochód Yuuzhan albo przynajmniej go spowolnić, i nie zauwaŜyłem, Ŝe nie ma juŜ dość dorosłych Jedi, by utrzymać iluzję, którą przesyłamy. - Co więc zrobimy? - zapytał Jacen. - Poprosiłem Nową Republikę, aby przysłała statek do ewakuacji szkoły, ale wcale im się nie spieszy. To moŜe potrwać całe tygodnie. - Nie moŜemy czekać tak długo! - zdenerwowała się Jaina. - Nie moŜemy - zgodził się Lukę. - Próbowałem znaleźć Boostera Terrika. Wydaje mi się, Ŝe teraz najlepiej byłoby nie tylko ewakuować akademię, ale pozostawić dzieciaki na pokładzie "Kiepskiego Interesu". Jeśli tylko przeniesiemy je na inną planetę, nie rozwiąŜemy pro blemu. - Zostaną z Boosterem? - wtrącił Anakin - Niestety, nie mogę go zlokalizować. WciąŜ nad tym pracuję. - Talon Karrde - miękko podsunęła Mara. - Świetny pomysł - odparł Lukę. - Wiesz, gdzie go znaleźć? - A co ty o tym myślisz? - zmarszczyła nos. - A jeśli Brygada Pokoju jest juŜ na Yavinie Cztery albo w pobliŜu? - zapytał Anakin. - Nic więcej nie moŜemy w tej chwili zrobić - wyjaśnił Lukę. - Poza tym niebezpieczeństwo wciąŜ jeszcze jest hipotetyczne. Brygada Pokoju do tej pory nie wie o istnieniu Yavina Cztery. A nawet jeśli się dowiedzą, są tam Kam, Tionne i mistrz Ikrit. Nie są całkiem bezbronni. - Nie jest to najlepiej strzeŜony sekret w galaktyce - mruknął Jacen. - A co zdziała Kam przeciwko statkowi wojennemu, jeŜeli zabraknie iluzji? Jedźmy tam. - Nie ma mowy - odparł Lukę. - Potrzebuję was wszystkich tutaj , a biorąc pod uwagę nagrody, jakie wyznaczyli za nasze głowy... zwłaszcza za twoją, Jacenie, niebezpiecznie jest jechać samotnie. Twoi rodzice ,nigdy by mi nie wybaczyli,

gdybym wysłał cię tam pod ich nieobecność. - No to ich przekonaj - wtrąciła Jaina.. - Nie mogę. Nie mam teraz z nimi łączności i tak moŜe pozostać przez jakiś czas. - MoŜe przynajmniej sprawdzimy, co się dzieje w prakseum? - upierała się Jaina. - MoŜemy przyczaić się na skraju systemu, dopóki Karrde się nie pokaŜe, i mieć wszystko na oku, a w razie gdyby coś zaczęło się dziać, wrócić tu szybko i zdać raport. Lukę potrząsnął głową. - Wiem, Ŝe was swędzą pięty, zwłaszcza ciebie, Jaino, ale twoje oczy jeszcze całkiem nie wyzdrowiały... - MoŜe nie według standardów Eskadry Łobuzów - zaprotestowała Jaina. - Ale widzę dość dobrze, Ŝeby latać. - Nawet gdybyś całkowicie odzyskała wzrok - ciągnął Lukę – nie wydaje mi się, aby wysyłanie jednego z was, a nawet całej trójki na Yavin Cztery było najlepszym moŜliwym rozwiązaniem. Tu takŜe jest duŜo do roboty. Czy nie to właśnie tłumaczyliście Kypowi, co? Jacen, Jaina? - Tak, wujku Lukę - przyznał Jacen. - Tak było. - Anakin? Nie odzywasz się jakoś. Chłopiec wzruszył ramionami. - Nie ma wiele do gadania, prawda? Lukę wyczuł w tej odpowiedzi coś niedobrego, ale to wraŜenie szybko minęło. - Cieszę się, Ŝe zdajecie sobie sprawę z sytuacji. Zgadzamy się, Ŝe akademia jest naszym najczulszym punktem. PomóŜcie mi znaleźć pozostałe. I niech wam się nie wydaje, Ŝe o wszystkim pomyślałem, bo, jak widać, wcale tak nie jest. I pamiętajcie, zbieramy się znowu jutro rano. Wszyscy troje skinęli głowami i opuścili pokój. Ledwie wyszli, Mara klasnęła językiem. - Oni mogą mieć rację. - Mogą- westchnął Lukę. - Czuję jednak, Ŝe ktokolwiek wybierze się na Yavin Cztery, musi wziąć ze sobą silny oddział, bo moŜe nie wrócić. Nauczyłem się juŜ wierzyć swoim przeczuciom. - Powinieneś był im to powiedzieć - zganiła go. Uśmiechnął się z przekąsem. - Wtedy polecieliby na pewno. Mara ujęła go za rękę. - Dla znuŜonych nie ma odpoczynku. Pójdę złapać Karrde'a. - Lekko dotknęła brzucha. - Tymczasem, Skywalker, znajdź mi coś do jedzenia. Coś duŜego i Ŝeby się jeszcze ruszało. Anakin sprawdził wskaźniki systemów. - Jak wyglądamy, Fiver? - zapytał półgłosem, studiując wyświetlacz kabiny. SYSTEMY W GRANICACH ZAKRESÓW OPTYMALNYCH, zapewniła go jednostka R7. - Dobrze. Czekaj, aŜ dostanę pozwolenie. Na razie oblicz pierwszy skok w serii na Yavin Cztery. Przedsięwzięcie wymagało sporej dozy sprytu, włącznie ze sfałszowaniem kodu, który pozwoliłby im odlecieć bez kontroli. Nie mógł przecieŜ wzbudzić podejrzeń wujka Luke'a lub kogokolwiek innego, kto chciałby go powstrzymać. Bo tym razem wujek Lukę nie miał racji. Anakin czuł to całym sobą. Uczniowie Jedi byli w powaŜnym niebezpieczeństwie. Talon Karrde nie zdąŜy dolecieć na czas. MoŜe nawet juŜ teraz jest za późno. Dziwne, Ŝe wujek Lukę wciąŜ się upierał, by uwaŜać Anakina za dziecko. Anakin juŜ

zabijał Yuuzhan. Widział, jak umierają jego przyjaciele i powodował śmierć innych. Był odpowiedzialny za zniszczenie niezliczonych statków i istot, które stanowiły ich załogi, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Tę ślepotę przejawiali wszyscy dorośli obecni w Ŝyciu chłopca. Nie rozumieli, kim był naprawdę, widzieli tylko to, co było na zewnątrz. Nawet matka i wujek Lukę, którzy mieli Moc. Tylko ciocia Mara chyba go rozumiała... ona teŜ nigdy naprawdę nie była dzieckiem. Ale i ją zaślepił związek z wujkiem Lukiem. Teraz musiała liczyć się takŜe z jego uczuciami. Na pewno oboje będą wściekli. Mógłby wyjaśnić wujkowi Luke'owi, co wyczuł poprzez Moc, ale to najwyŜej uwraŜliwiłoby mistrza na jego moŜliwości i nic poza tym. Nawet gdyby udało mu się przekonać wujka, Ŝeby wysłał kogoś juŜ teraz, to z pewnością byłby to ktoś inny, starszy. Tymczasem Anakin wiedział, Ŝe to musi być on i Ŝe musi polecieć sam. Jeśli tego nie zrobi, jego najlepszą przyjaciółkę czeka los znacznie gorszy niŜ śmierć. W tej chwili była to jedyna pewna rzecz w jego Ŝyciu. - Pozwolenie na start - odezwał się kontroler portu. - Ruszamy, Fiver - mruknął Anakin. - Musimy sobie znaleźć miejsce we wszechświecie. ROZDZIAŁ 3 Gdy gwiazdy znów przybrały normalny wygląd, Anakin wprowadził X-skrzydłowiec XJ w leniwy spadek i odciął zasilanie wszystkich urządzeń z wyjątkiem czujników i najpotrzebniejszych układów podtrzymania Ŝycia. Zazwyczaj nie bawiłby się w takie ceregiele; w końcu trzeba się dobrze naszukać, Ŝeby wykryć minimalne zafalowania energetyczne X-skrzydłowca wchodzącego do systemu. Korkociąg, a potem beczka, w jakie wprowadził statek, nie były przypadkowe; miały na celu dostarczenie przyrządom pełnego dostępu do otaczającej go przestrzeni w moŜliwie najkrótszym czasie. Podczas gdy czujniki wykonywały swoją robotę, Anakin włączył ten, któremu ufał najbardziej - Moc. Planeta Yavin wypełniała większą część iluminatora. Rozległe, pomarańczowe oceany gazu wrzały w ulotnych meandrach. To znajome oblicze planety towarzyszyło większości dni i nocy jego dzieciństwa. Prakseum - akademia wujka Luke'a - znajdowała się na Yavinie Cztery, księŜycu gazowego giganta. Pamiętał, jak obserwował na nocnym niebie ogromny krąg planety, zastanawiając się, co teŜ moŜe się tam kryć i wysuwając w jego kierunku kręte czułki Mocy. Znalazł chmury metanu i amoniaku głębsze niŜ oceany, wodór tak spręŜony, Ŝe zamienił się w metal, Ŝycie zredukowane do grubości kartki papieru, lecz wciąŜ kwitnące, cyklony cięŜsze od ołowiu, ale szybsze od wiatrów omiatających jakąkolwiek zamieszkałą przez ludzi planetę. I kryształy - lśniące klejnoty Corusca wyrastające w tych tytanicznych wichrach, wirujące w odwiecznym tańcu, przechwytujące odrobiny światła, które udało im się znaleźć w cieńszych, górnych warstwach atmosfery i zamykające je zazdrośnie w swoich molekułach. Nie widział ich materialnie, tylko nocami wyczuwał poprzez Moc; często zaglądając do biblioteki, stopniowo nauczył się je rozumieć. W wyobraźni widział znacznie więcej. Fragmenty pierwszej Gwiazdy Śmierci, która znalazła swój koniec na tym właśnie niebie, rozpryśnięta na pojedyncze molekuły potwornymi siłami ciśnienia i grawitacji. Relikty Sithów i gatunków jeszcze starszych, jeszcze odleglejszych w czasie. Kiedy planeta takajak Yavin pochłonie

tajemnicę, niechętnie ją oddaje. Biorąc pod uwagę sekrety, które juŜ ujawniły się w systemie Yavin, oraz Pogromcę Słońc, którego Kyp Durron zdołał wyrwać z wnętrzności pomarańczowego giganta - moŜe to i lepiej. Niedaleko Yavina błyszczał jasny, Ŝółtawy punkt - Yavin Osiem, jeden z trzech księŜyców w systemie, obdarzonych Ŝyciem. Anakin miał tam przyjaciółkę, mieszkankę tego świata, która przez krótki czas szkoliła się w akademii, po czym wróciła do domu. Wyczuwał ją, ale bardzo słabo. Yavin Cztery znajdował się takŜe w pobliŜu, a tam byli jego pozostali przyjaciele. Właściwie cały system był Anakinowi znany i przyjazny jak własny pokój, jak miejsce, do którego wchodzisz i od razu stwierdzasz, czy wszystko jest jak naleŜy. A tu coś było rzeczywiście nie tak. Poprzez Moc czuł kandydatów na Jedi, bo wszyscy nią władali. Czuł Kama Solusara i jego Ŝonę Tionnę, sędziwego Ikrita - juŜ nie uczniów, lecz prawdziwych Jedi. Widział ich jak przez mgłę, co świadczyło o tym, Ŝe próbowali choć częściowo utrzymać iluzję ukrywającą Yavin Cztery przed przypadkowym odkryciem. No i była tam istota, której obecność błyszczała jaskrawym światłem, jaśniejszym jeszcze poprzez przyjaźń i bliskość. Tahiri. Ona teŜ go wyczuwała, a choć nie był w stanie odebrać słów, które próbowała mu przekazać, odbierał coś w rodzaju rytmu -jakby ktoś mówił szybko, bez tchu, w podnieceniu, nie tracąc czasu na zaczerpnięcie oddechu. Anakin uniósł kącik ust w lekkim uśmieszku. Tak, to z pewnością była Tahiri. Natomiast to, co mu się nie podobało, wyczuwał i bliŜej, i słabiej. Nie chodziło tu o Yuuzhan Vong, poniewaŜ ich nie moŜna było wyczuć poprzez Moc, ale o kogoś, kogo nie powinno tu być. Kogoś nieco speszonego, kto jednak z kaŜdą chwilą nabierał pewności siebie. - Trzymaj się, Fiver - rzekł do swojego astromecha. - Przygotuj się na ucieczkę albo niespodziewaną walkę. MoŜe to Talon Karrde i jego załoga, którzy przybyli przed czasem... ale chyba wolałbym zagrać w sabaka przeciwko Lando Carlissianowi niŜ na to liczyć. POTWIERDZAM, zamigotał wyświetlacz. Weszli w zasięg czujników i komputer odtworzył sylwetkę z powiększonego obrazu. - Nie jest aŜ tak źle - mruknął chłopiec. - Jeden lekki transporter koreliański. MoŜe to faktycznie ktoś z paczki Karrde'a. A moŜe nie? A moŜe po drugiej stronie giganta gazowego lub Yavina Cztery czai się setka yuuzhańskich statków, niewidzialna dla jego zmysłów Jedi i ukryta przed czujnikami? Tak czy owak, bezczynne kręcenie się w pobliŜu na pewno nie poprawi sytuacji. Włączył silniki, skorygował spadek i uaktywnił napęd jonowy. Włączył komunikator i wywołał obcego. - Transporter, odbiór. Przez kilka chwil tamten milczał, wreszcie głośnik zaskrzeczał: - Kto to? - Nazywam się Anakin Solo. Co robicie w systemie Yavinan? - Jesteśmy poszukiwaczami klejnotów Corusca. - Tak? A gdzie wasz trawler? Kolejna pauza, potem słowa dźwięczące odległym gniewem. - Teraz juŜ widzimy księŜyc. Wiemy, Ŝe był tu przez cały czas. Wasze czary, Jedi, na nic się nie zdały. TRANSPORTER AKTYWUJE UZBROJENIE, zauwaŜył Fiver. Anakin westchnął. Fiver był astromechem nowszej generacji niŜ R2-D2, ale czasem tęsknił za osobowością robota wujka. MoŜe powinien coś z tym zrobić. Dwa strzały laserowe jeden po drugim uderzyły w jego tarcze, ale to wystarczyło. Torpedy protonowe, nadlatujące z tyłu, doganiały go, kiedy wszedł w atmosferę.

Zanurkował, a statek wpadł w lekką wibrację. Dziób i skrzydła zaczęły się nagrzewać w górnych warstwach atmosfery. Jeśli nie zdoła opanować kąta opadania, jego szczątki rozsypią się na przestrzeni kilku kilometrów dŜungli w dole. W chwili gdy pierwsza torpeda znalazła się prawie u celu, wyłączył silniki i poderwał w górę dziób statku. Atmosfera, wciąŜ rzadka, zdołała jednak porządnie odbić X- skrzydłowca XJ w przeciwną stronę. Serwomechanizmy zawyły, coś gdzieś puściło ze złowróŜbnym piknięciem. Korzystając z rozpędu nadanego mu przez atmosferę, Anakin skierował się jeszcze bardziej w górę. Czuł, jak krew odpływa mu z głowy do nóg w miarę wzrastania przeciąŜenia. Znów włączył silniki. Torpedy za jego ogonem nie miały się aŜ tak dobrze. Próbowały wykonać zwrot w ślad za nim. Dwie nie dały rady i teraz leciały dalej w kierunku księŜyca. Dwie pozostałe w niekontrolowany sposób odbiły się od atmosfery w róŜnych kierunkach i nie miały szans odnaleźć Ana-kina, zanim skończy im się paliwo. - W kaŜdym razie próbowaliście - ponuro mruknął Anakin. Wprowadził statek w ostrą świecę i wyszedł ze studni grawitacyjnej, wypuszczając rytmiczne salwy laserów. Kolejny strzał z mocniejszego działa przeciwnika trafił w jego osłony, aŜ światła w kabinie przygasły, po czym znów rozbłysły pełną mocą, gdy Fiver odpowiednio nakierował zasilanie. Anakin rzucił się w kierunku transportera. Tarcze nieprzyjaciela zamigotały i w tym momencie Anakin obrócił w ŜuŜel ich główny generator. Zawinął pętlę od dziobu do ogona przeciwnika, dziurawiąc systematycznie wieŜyczki laserów, przedziały torpedowe i silniki. Wreszcie znów włączył komunikator. - No co, gotowi do rozmów? - zapytał. - Dlaczego by nie? - odparł głos po drugiej stronie. - WciąŜ jeszcze moŜesz się poddać, jeśli chcesz. - To... - zaczął, ale Fiver wpadł mu w słowo. WYKRYTO SKOK Z NADPRZESTRZENI. 12 STATKÓW< ODLEGŁOŚĆ 100 000 KILOMETRÓW, zameldował. - Niech to Sith... - wymamrotał Anakin, włączając czujniki na pełny zasięg. Od razu stwierdził, Ŝe nie są to statki Yuuzhan, tylko jakaś dzika zbieranina Eskrzydłowców, transporterów i korwet. Wywoływali go. Otworzył kanał komunikacyjny. - Niezidentyfikowany statek, tu Brygada Pokoju - zatrzeszczał głośnik. - Zatrzymaj się i poddaj, a nic ci się nie stanie. Byli zbyt daleko, Ŝeby go trafić, ale ten stan nie potrwa długo. Anakin zwinął płaty S, otworzył przepustnice i ruszył w kierunku odległej granicy nocy i dnia na Yavinie Cztery. Anakin wyskoczył z kokpitu X-skrzydłowca w mroczną ciszę. W oddali dostrzegał zorzę świateł obok bramy, przez którą wleciał do dawnego kompleksu świątyń Massassich. Budowle długo słuŜyły jako centralny hangar floty rebelianckiej, teraz zaś świeciły pustkami, poniewaŜ większość statków lądujących w akademii wolała pozostawać na zewnątrz. Lotnicze buty cicho szurały po staroŜytnym kamieniu. Dźwięk narastał, aŜ zdawało się, Ŝe słychać stłumione bicie ogromnych skrzydeł. Pachniało kamieniem, smarami i - znacznie słabiej - piŜmowym aromatem otaczającej dŜungli. Ktoś obserwował Anakina w ciemności. - Kto tu? - zapytał jakiś głos, przeciągając słowa, w dzielącym ich mroku. - Kam, to ja. Anakin. Zapłonęło blade światełko, a w chwilę potem cały szereg świetlnych paneli. Kam Solusar stał w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od niego, przypinając do pasa miecz świetlny. - Wydawało mi się, Ŝe właśnie ciebie wyczuwam - stwierdził Kam.

- Ale od kilku standardowych dni po orbicie krąŜy jakiś nieznany statek. Próbujemy ich zmylić. - Brygada Pokoju - wyjaśnił Anakin. - Ten jeden statek ma teraz towarzystwo mniej więcej dwunastu innych. I juŜ nie dadzą się zmylić. Podszedł bliŜej Karna i nagle stary nauczyciel chwycił go w ramiona. - Dobrze, Ŝe cię widzę, Anakinie. A ty? Jesteś sam? Anakin skinął głową. - Talon Karrde jest w drodze ze swoją flotyllą. Zabierze was i uczniów. Wujek Lukę chyba nie przypuszczał, Ŝe Brygada Pokoju pokaŜe się tak szybko. Kam zmruŜył oczy. - Ale ty wiedziałeś, prawda? Przyleciałeś tu bez pozwolenia. - Właściwie to przyleciałem wbrew rozkazom - poprawił go Anakin. - Teraz to i tak nie ma znaczenia. Musimy wywieźć uczniów w bezpieczne miejsce. - Oczywiście - zgodził się Kam. - Kiedy moŜemy się spodziewać lądowania Brygady Pokoju? - Za godzinę. Na pewno nie później. - A Karrde? - To moŜe potrwać kilka dni. Kam skrzywił się. - Nie wytrzymamy tak długo. - MoŜe jednak. Wszyscy jesteśmy Jedi. Kam prychnął drwiąco. - Musisz zdać sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Boja znam swoje. Sami pewnie sobie poradzimy, ale stracimy dzieciaki. Muszę myśleć przede wszystkim o nich. ZbliŜali się do turbowindy. Drzwi otwarły się z sykiem i wypuściły złoto- pomarańczową postać. Postać rozpłaszczyła się na piersi Anakina, który nagle stwierdził, Ŝe zaskakująco silne ramiona oplatają go serdecznym uściskiem, a przed nosem błyszczy mu para jaskrawozielonych oczu. Poczuł, Ŝe robi mu się gorąco. - Sie masz, Tahiri - bąknął. Odsunęła się od niego. - A jak ty się masz, wielki gwiezdny wojowniku, za wielki i za waŜny, Ŝeby skontaktować się z najlepszym przyjacielem! - Ja... - Byłem zajęty. Jasne. Znam to doskonale... no, moŜe nie wszystko, bo wieści docierają do nas ostatnio ze sporym opóźnieniem, ale słyszałam i o Duro, i o Centerpoint, i... Urwała nagle, moŜe dlatego, Ŝe zobaczyła coś w jego oczach, a moŜe wyczuła poprzez Moc. Stacja Centerpoint była dość delikatnym tematem. - No, w kaŜdym razie - ciągnęła - nie masz pojęcia, jak tu było nudno bez ciebie. Wszyscy praktykanci odeszli, zostały tylko te dzieciaki... - odsunęła się od niego i wtedy dopiero miał okazję przyjrzeć się jej dokładnie. Błysk w jego oczach sprawił, Ŝe urwała w pół słowa. - Co? - zapytała niepewnie. - Co się tak gapisz? - Ja... - Twarz mu płonęła jak od lasera. -Wyglądasz... inaczej. - MoŜe starzej? Mam czternaście lat. Od zeszłego tygodnia. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. - Trzeba było o nich pomyśleć w porę, ale i tak dzięki. Głupol.

Anakin poczuł nagle, Ŝe nie jest w stanie popatrzyć jej w oczy. Spuścił wzrok. - WciąŜ... yyy... chodzisz na bosaka, jak widzę. - A czego się spodziewałeś? Nienawidzę butów. Noszę je tylko wtedy, kiedy muszę. Sithowie wymyślili buty, Ŝeby torturować i gnieść nasze delikatne paluszki, jestem tego pewna. A co, myślałeś, Ŝe skoro urosłam o centymetr lub dwa, to zacznę się znęcać nad własnymi stopami? Podejrzliwie spojrzała na Kama. - Co on tutaj robi naprawdę? Wiem, Ŝe nie przyleciał, Ŝeby się zemną zobaczyć. Anakin aŜ się skrzywił, tyle Ŝalu było w tych słowach. - Anakin przyleciał, Ŝeby nas ostrzec. Szykują się kłopoty – odparł Kam. - Szczerze mówiąc, będziecie musieli pogadać sobie kiedy indziej. - Naprawdę? Kłopoty? - Tak - potwierdził Anakin. Tahiri połoŜyła palec na wargach. - Dlaczego od razu tego nie mówisz? Co się dzieje? - Muszę porozmawiać z Tionną i Ikritem - powiedział Kam, znów ruszając w kierunku turbowindy. - I to zaraz - dodał Anakin, depcząc mu po piętach. - Ale co się dzieje? - krzyknęła Tahiri w stronę ich szybko oddalających się pleców. - Wyjaśnię ci po drodze! - odkrzyknął Anakin przez ramię. - Jasne! - Wskoczyła do windy w chwili, gdy drzwi juŜ się zamykały. - Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyznaczył ceną na nasze głowy - rzekł Anakin. -Na głowy wszystkich Jedi. Oznajmił, Ŝe jeśli to, co zostało z Nowej Republiki, przekaŜe im pozostałych Jedi... a zwłaszcza Jacena... nie będzie zabierał kolejnych planet. - O rany, ale łgarstwo - mruknęła Tahiri. - To nie ma znaczenia. Ludzie mu wierzą. Właśnie tacy ludzie zbliŜają się teraz na kilkunastu statkach. - Chcą nas przekazać Yuuzhanom Vong? Niech tylko spróbują! - MoŜesz być pewna, Ŝe spróbują. Drzwi otwarły się i wyszli na drugi poziom. Kam ruszył głównym korytarzem, mijając kolejne korytarze, które Anakin pamiętał doskonale, choć teraz wydawały mu się znacznie węŜsze niŜ wtedy, gdy widział je ostatnio. Świątynia Massassich, mieszcząca akademię, wydawała mu się kiedyś niewyobraŜalnie wielka. Teraz była juŜ tylko duŜa. Dotarli do centralnej sali; na powitanie zwróciło się w ich stronę dwadzieścia kilka twarzy. Ludzie, Twi'lekowie, Bothanie, Wookie - byli tu przedstawiciele ponad tuzina ras. Wszyscy bardzo młodzi, z wyjątkiem Tionny, Ŝony Karna, urodziwej, srebrzystowłosej kobiety o perłowych oczach. Uniosła brwi w zdumieniu i uśmiechnęła się radośnie. - Anakin! - zawołała. - Tionno - łagodnie, ale stanowczo przerwał jej Kam. – Musimy porozmawiać. - Hej Anakin! - Sannah, trzynastoletnia dziewczynka o ciemnych włosach i złocistych oczach zamachała do niego ręką. Machał teŜ młodszy Valin Horn, choć nie krzyczał. - Jest zajęty! - odpowiedziała im Tahiri. Kiedy jednak Anakin odszedł z Kamem i Tionną, Ŝeby porozmawiać, poszła za nimi. - Tahiri... - zaczął Kam. - O nie - przerwała mu. - Nie pozwolę się wyeliminować. - Nie miałem takiego zamiaru - łagodnie odparł Kam. – Chciałem cię poprosić, abyś znalazła mistrza Ikrita i spotkała się z nami w sali konferencyjnej. - Ach tak? Nie ma sprawy. Zakręciła się w miejscu i odfrunęła boso korytarzem.

Tahiri wróciła z Ikritem kilka chwil później. Stary mistrz Jedi wbiegł do sali na czworakach, ciągnąc po ziemi długie uszy. Zazwyczaj bystre oczy wydały się Anakinowi dziwnie przygaszone i chłopca objęła nagła fala lęku. - Mistrz Ikrit! - Witaj, młody Anakinie. Miło, Ŝe cię widzę - przywitał go Ikrit. - Choć wieści, które przynosisz, są niepokojące. Jeszcze raz zdał szczegółową relację Ikritowi i Tionnie. - Zabiorą nasze dzieci! - mruknęła Tionna. Zabrzmiało to bardziej ponuro, niŜ chciała. - Brygada Pokoju? Bez najmniejszej wątpliwości. Tionno, w tej chwili tutejsza atmosfera nie jest zdrowa dla Jedi. - Rozumiem - odparła, zaciskając pięści. - Nie. Nie rozumiem. Czy ta galaktyka oszalała? - Tak - cicho powiedział Kam. - Stare szaleństwo. Wojna. - Nie macie tu Ŝadnych statków, prawda? - Nie. Streen z Peckhumem zabrali statek dostawczy. - Dokąd? - Na Korelię. Chyba niedługo wrócą, choć w tych warunkach nic nie wiadomo. - Musimy więc wszystkich ukryć tutaj - mruknął Anakin. - Tylko gdzie? - W dole rzeki! Pod Pałacem Woolamandera - podsunęła Tahiri. - W jaskini mistrza Ikrita. Anakin uniósł brwi. - To niezły pomysł. Naprawdę trudno będzie kogoś tam znaleźć, zwłaszcza jeśli Brygada Pokoju nie zacznie szukać od razu. - Co przez to rozumiesz? - zapytał Kam z nagle obudzoną czujnością. - Dlaczego mieliby nie szukać od razu? - Zostanę tutaj - wyjaśnił Anakin. - Odniosą wraŜenie, Ŝe wciąŜ jesteśmy w świątyni i stawiamy opór. Stracą czas, usiłując nas ostrzeliwać, a ty i Tionna przez ten czas zabierzecie dzieci w bezpieczne miejsce. - Pozostaje tylko jeden drobny szczegół - wtrąciła Tahiri. – Co z tobą? Kto się zajmie twoim bezpieczeństwem? - Schowam się w X-skrzydłowcu. Prześliznę się pomiędzy nimi, a potem pobawimy się w chowanego, aŜ się pojawi Talon Karrde. A kiedy juŜ załatwi Brygadę Pokoju, zaprowadzę go do was. - Wszystko sobie przemyślałeś - wtrąciła Tionna. - Od początku do końca - przyznał Anakin. - To najlepszy sposób. - On ma rację - wtrącił Kam. - Kam... - zaczęła Tionna. - On ma rację- powtórzył Kam. - Ale to nie on zostanie tutaj, tylko ja. - Jestem lepszym pilotem - bezczelnie przerwał mu Anakin. - Tylko ja będę umiał wykręcić ten numer. - Anakin ma rację - wychrypiał Ikrit. - To część jego przeznaczenia. Mojego teŜ. - Mistrzu Ikricie... - Zaraz powiesz, Ŝe nie jestem wojownikiem. MoŜe to i prawda, bardzo dawno nie walczyłem mieczem świetlnym, a i wtedy niespecjalnie to lubiłem. Dziś jednak to nie miecze świetlne, nie broń będzie miała znaczenie. Nie wszystkie aspekty Mocy wiąŜą się z agresją. Anakin ściągnął wargi w zamyśleniu, ale nie potrafił sprzeciwić się staremu mistrzowi. Kam przygryzł wargę. - Doskonale - rzekł w końcu. - Nie podoba mi się to, ale nie mamy czasu na dyskusję. Tahiri, chodź. PomoŜesz mnie i Tionnie przeprowadzić dzieci na łodzie.