alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Abercrombie Joe - Pierwsze prawo - 02 - Nim zawisną na szubienicy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Abercrombie Joe - Pierwsze prawo - 02 - Nim zawisną na szubienicy.pdf

alien231 EBooki A AA - AD. ABERCROMBIE JOE.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 663 stron)

JOE ABERCROMBIE NIM ZAWISNĄ NA SZUBIENICY

Księga Druga Trylogii : Pierwsze Prawo Before They Are Hanged Tłumaczenie: Jan Kabat Dla czterech czytelników Wiecie, o kogo chodzi CZĘŚĆ I „Powinniśmy wybaczyć naszym wrogom, ale nie wcześniej, nim zawisną na szubienicy”. Heinrich Heine Wielki rozjemca Piekielna mgła. Wciska się w oczy i człowiek nie widzi dalej niż na kilka kroków. Wciska się w uszy i człowiek nic nie słyszy, a jeśli słyszy, to nie wie, skąd płynie dźwięk. Wciska się w nos i człowiek nie czuje nic z wyjątkiem wilgoci i wody. Piekielna mgła. Przekleństwo zwiadowcy. Przebyli Biały Nurt kilka dni wcześniej, opuszczając granice Północy i wkraczając do Anglandu; Wilczarz był kłębkiem nerwów. Zapuszczali się na nieznany ląd, w samym środku wojny, która nie była ich sprawą. Oprócz Trójdrzewca żaden z nich nigdy nie opuścił Północy. Może jeszcze oprócz Ponuraka. Nie mówił, gdzie bywał. Minęli kilka spalonych gospodarstw, jakąś wioskę, w której nie napotkali żywego ducha. Budynki Unii, wielkie i prostokątne. Widzieli ślady koni i ludzi. Mnóstwo śladów, ale nigdy żadnego człowieka. Wilczarz wiedział jednak, że Bethod jest gdzieś niedaleko; jego armia rozlała się szeroką falą po tej krainie, szukając miast, które można spalić, jedzenia, które można ukraść, ludzi, których można zabić. Szukając okazji do niegodziwości wszelkiego rodzaju. Miał zapewne swoich zwiadowców wszędzie. Gdyby schwytał Wilczarza albo któregokolwiek z pozostałych, powróciliby do ziemi, i to niezbyt szybko. Krwawy krzyż na brzuchu, głowy nadziane na włócznie i cała reszta, nad którą nie chciał się

zastanawiać. Gdyby zaś schwytali ich żołnierze Unii, też najpewniej oznaczałoby to śmierć. Toczyła się ostatecznie wojna, a ludzie podczas wojny nie myślą zbyt jasno. Wilczarz nie oczekiwał, że tamci będą tracić czas, starając się odróżnić przyjaźnie nastawionego człowieka Północy od wroga. Życie było najeżone niebezpieczeństwami. Wystarczyło, by komuś puściły nerwy i nieszczęście gotowe; znał to aż za dobrze. Nietrudno było zatem sądzić, że mgła może się zamienić w sól szarpiącą ranę, by tak rzec. Skradając się w mroku, zaczął odczuwać pragnienie, więc ruszył ostrożnie przez oślizgłe zarośla w stronę, skąd dobiegało trajkotanie rzeki. Ukląkł tuż nad wodą. Była błotnista, pełna zgnilizny i martwych liści, ale Wilczarz uważał, że odrobina mułu nie sprawi mu już różnicy; był tak brudny, jak tylko może być brudny człowiek. Zaczerpnął wodę dłońmi i napił się. Odezwało się gdzieś westchnienie wiatru, daleko za drzewami, mgła napływała i odpływała na przemian. Właśnie wtedy Wilczarz go zobaczył. Leżał na brzuchu, z nogami w rzece, górną połową ciała na brzegu. Spoglądali na siebie przez chwilę, obaj szczerze przerażeni i zaskoczeni. Mężczyźnie sterczał z pleców długi kij. Złamane drzewce włóczni. Dopiero wówczas Wilczarz się zorientował, że tamten jest martwy. Wypluł wodę i podpełzł bliżej, rozglądając się uważnie na boki, by się upewnić, że nikt nie czeka na stosowny moment, by i jemu wbić ostrze w plecy. Zwłoki należały do mężczyzny liczącego jakieś dwa tuziny lat. Płowe włosy, zbrązowiała krew na szarych wargach. Miał na sobie kurtkę podbitą miękkim materiałem, taką, jaką nosi się pod kolczugą. A zatem wojownik. Może maruder, który zgubił swoją kompanię i został śmiertelnie ugodzony. Człowiek z Unii bez wątpienia, ale nic różnił się specjalnie od Wilczarza czy kogokolwiek innego – teraz, gdy był martwy. Każdy trup wygląda z grubsza tak samo. – Wielki Rozjemca – wyszeptał do siebie Wilczarz, gdyż

był w nastroju do posępnych myśli. Tak nazywali ją ludzie wzgórz. To znaczy śmierć. Zrównuje wszelkie różnice. Ludzi Imiennych i będących niczym, na Południu i na Północy. Dopada w końcu wszystkich i każdego traktuje tak samo. Wydawało się, że ten tutaj jest martwy od niespełna dwóch dni. To oznaczało, że ktokolwiek go zabił, wciąż mógł przebywać w pobliżu, co niepokoiło Wilczarza. Miał teraz wrażenie, że mgła pełna jest dźwięków. Może było to stu zbrojnych, którzy czekali niewidoczni. Może była to tylko rzeka chlupocząca o brzegi. Zostawił zwłoki tam, gdzie leżały, cofnął się chyłkiem między drzewa i zaczął przemykać między pniami drzew, ledwo majaczącymi w szarości. Potknął się niemal o inne ciało, zakopane do połowy w stercie liści; leżało na plecach z rozrzuconymi rękami. Minął inne, wsparte na kolanach, z dwiema strzałami w boku, z twarzą w ziemi i tyłkiem wypiętym ku górze. Nic ma w śmierci ani krzty godności, to pewne. Wilczarz przyspieszył kroku, przynaglony chęcią powrotu do pozostałych, podzielenia się z nimi tym, co widział. Przynaglony chęcią oddalenia się od tych wszystkich trupów. Ma się rozumieć, widział ich w życiu mnóstwo, więcej, niżby pragnął, ale nigdy nie czuł się w ich obecności spokojnie. Łatwo jest zrobić z człowieka zwłoki. Znał tysiące sposobów, jak to uczynić. Ale kiedy się to już dokona, nie ma powrotu. Jest się człowiekiem pełnym nadziei, myśli, marzeń. Człowiekiem obdarzonym przyjaciółmi, rodziną, miejscem, z którego pochodzi. A po chwili jest się tylko ziemią. Pomyślał bezwiednie o wszystkich tarapatach, w jakich kiedykolwiek się znalazł, o wszystkich bitwach i walkach, w jakich brał udział. Pomyślał, że ma szczęście, skoro jeszcze oddycha. Diabelne, głupie szczęście. I pomyślał, że nie trwa ono wiecznie. Biegł teraz niemal. Był nieostrożny. Poruszał się po omacku we mgle jak niedoświadczony chłopak. Nie zastanawiał się, nie węszył w powietrzu, nic nasłuchiwał. Człowiek Imienny, taki jak on, powinien być mądrzejszy, ale nie sposób zachowywać

czujności przez cały czas. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa. Coś uderzyło go w bok, mocno, walnęło prosto w twarz. Dźwignął się jakoś, ale ktoś rzucił go kopniakiem na ziemię. Wilczarz walczył, ale kimkolwiek był ten drań, odznaczał się budzącą grozę siłą. Nim zdążył się zorientować, leżał na plecach w błocie i mógł za to winić tylko siebie. Siebie, zwłoki i mgłę. Za szyję złapała go jakaś dłoń i zaczęła się zaciskać na tchawicy. – Ghrrr – zaskrzeczał, szukając ręki tamtego; pomyślał, że nadszedł ostatni moment. Że wszystkie jego nadzieje obrócą się w ziemię. Wielki Rozjemca zjawił się w końcu i po niego... Nagle palce przestały się zaciskać. – Wilczarz? – wyszeptał mu ktoś do ucha. – To ty? – Ghrrr. Poczuł, jak dłoń puszcza jego krtań, i wciągnął ze świstem powietrze. Ktoś pociągnął go za kubrak. – Do diabła, Wilczarz! Mogłem cię zabić! Teraz rozpoznał ten głos. Czarny Dow, ten łajdak. Wilczarz nie mógł się zdecydować, czy ma być wściekły, że niemal został uduszony, czy szczęśliwy, że wciąż żyje. Słyszał, jak tamten śmieje się z niego. Dźwięk twardy i bezlitosny niczym wołanie kruka. – Nic ci nie jest? – Znosiłem już cieplejsze powitania – wydusił z siebie chrapliwie. – Szczęściarz z ciebie, mogłem powitać cię chłodniej. Znacznie chłodniej. Wziąłem cię za jednego ze zwiadowców Bethoda. Myślałem, że jesteś gdzieś dalej, na zboczu doliny. – Jak widzisz, myliłeś się – powiedział cicho Wilczarz. – Gdzie pozostali? – Na wzgórzu, ponad tą przeklętą mgłą. Rozglądają się. Wilczarz skinął głową w stronę, skąd przybył. – Są tam trupy. Mnóstwo trupów. – Mnóstwo, hę? – spytał Dow, jakby uważał, że jego przyjaciel nie wie, co znaczy mnóstwo trupów. – Ha! – W każdym razie kilka. Ludzie Unii, jak mi się zdaje.

Wygląda na to, że doszło tam do walki. Czarny Dow znów wybuchnął śmiechem. – Do walki? Tak myślisz? Wilczarz nie bardzo wiedział, co jego towarzysz przez to rozumie. * * * – Kurwa – powiedział. Stali na szczycie wzgórza, cała piątka. Mgła się przerzedziła, ale Wilczarz niemal żałował, że tak się stało. Zobaczył teraz to, co Dow miał na myśli. Dolina, jak długa i szeroka, zasłana była trupami. Leżały porozrzucane po zboczach, tkwiły między skałami, spoczywały na kolcolistach. Zaściełały trawiaste dno niczym gwoździe, które rozsypały się z worka, poskręcane i połamane na brunatnej grząskiej drodze. Piętrzyły się zwałami niedaleko rzeki i na jej brzegach. Z resztek mgły wyzierały ręce, nogi i połamana broń. Zwłoki były wszędzie. Naszpikowane strzałami, podźgane ostrzami mieczy, porąbane toporami. Wrony nawoływały się skrzekliwie, przeskakując od jednego posiłku do drugiego. To był dla nich dobry dzień. Upłynęło trochę czasu od chwili, gdy Wilczarz widział ostatnio prawdziwe pole bitwy, i obraz ten przywołał ponure wspomnienia. Straszliwie ponure. – Kurwa – powtórzył. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. – Tak sobie myślę, że ci z Unii szli tą drogą. – Trójdrzewiec marszczył z wysiłkiem czoło. – Tak sobie myślę, że się spieszyli. Próbowali zaskoczyć Bethoda. – Coś mi się zdaje, że nic spenetrowali dokładnie terenu – zagrzmiał Tul Duru. – Coś mi się zdaje, że to Bethod ich zaskoczył. – Pewnie była mgła – wtrącił Wilczarz. – Tak jak dzisiaj.

Trójdrzewiec wzruszył ramionami. – Może. Taka pora roku. W każdym razie byli na drodze, w kolumnie, zmęczeni po całodziennej wędrówce. Bethod zaatakował ich stąd i stamtąd, z grani. Najpierw strzały, żeby się rozproszyli, potem piesi, którzy nacierali z wysoka, wrzeszcząc i gnając na złamanie karku. Unia szybko uległa, jak mi się zdaje. – Bardzo szybko – zgodził się Dow. – A potem zaczęła się rzeź. Rozłożyli się na drodze. Za plecami mieli wodę. Nie było dokąd uciekać. Ludzi próbowali zrzucać zbroje albo przepłynąć rzekę w pancerzach. Tłoczyli się, włazili jeden na drugiego, a zewsząd padały strzały. Niektórzy mogli dotrzeć aż do tamtych drzew, ale jak znam Bethoda, trzymał w odwodzie kilku konnych, gotowych wylizać talerz do czysta. – Kurwa – powtórzył znów Wilczarz; czuł coś więcej niż mdłości. Sam znalazł się kiedyś po stronie rozgromionej i wspomnienie to nie należało do przyjemnych. – Zgrabnie jak dobra robota igłą – zauważył Trójdrzewiec. – To trzeba przyznać Bethodowi, temu łajdakowi. Zna się na robocie, nie ma co mówić. – A zatem to koniec, wodzu? – spytał Wilczarz. – Bethod już wygrał? Trójdrzewiec potrząsnął głową, wolno i z namysłem. – Jest jeszcze wielu Południowców. Bardzo wielu. Większość żyje za morzem. Powiadają, że jest ich więcej, niż da się zliczyć. Więcej ludzi niż drzew na Północy. Może trochę potrwać, zanim tu dotrą, ale już tu zmierzają. To dopiero początek. Wilczarz powiódł wzrokiem wzdłuż mokrej doliny, przyglądając się tym wszystkim martwym ludziom na ziemi, skulonym, rozciągniętym i poskręcanym; nie byli niczym więcej niż tylko padliną dla wron. – Dla niech to kiepski początek. Dow zwinął język i splunął, tak głośno, jak tylko potrafił. – Spętani i pozarzynani jak stado owiec! Chcesz tak umrzeć, Trójdrzewiec? Hę? Chcesz stanąć po stronie takich jak oni? Pieprzona Unia! Nie mają pojęcia o wojnie!

Trójdrzewiec przytaknął. – Więc myślę sobie, że trzeba by ich nauczyć. * * * Wokół bramy panował niewyobrażalny ścisk. Były tam kobiety, Wychudzone i wygłodzone. Były dzieci, obdarte i brudne. Byli mężczyźni, starzy i młodzi, pochyleni pod ciężkimi pakunkami lub przyciskający do siebie kurczowo swój dobytek. Niektórzy mieli muły, inni pchali wózki załadowane bezużytecznym sprzętem. Drewniane krzesła, cynowe garnki, narzędzia do uprawy ziemi. Wielu nie miało nic z wyjątkiem nędzy. Wilczarz przypuszczał, że jest jej tu wszędzie pod dostatkiem. Dławili drogi swoimi ciałami i niepotrzebnym nikomu dobrem. Dławili powietrze błaganiem i złorzeczeniem. Wilczarz wyczuwał strach, gęsty w jego nozdrzach niczym maź. Wszyscy ci ludzie uciekali przed Bethodem. Rozpychali się bezlitośnie, niektórzy brnęli do przodu, inni zostawali w tyle, gdzieniegdzie ktoś padał w błoto, ale wszyscy parli ku bramie, niczym do matczynego sutka. Tłum jednak nie mógł się nigdzie przedostać. Wilczarz widział ostrza włóczni rzucające blask ponad głowami ciżby, słyszał groźne krzyki. Z przodu byli żołnierze i nie wpuszczali nikogo do miasta. Nachylił się do Trójdrzewca. – Wygląda na to, że nie chcą nawet swoich – szepnął. – Myślisz, że z nami będzie inaczej, wodzu? – Potrzebują nas, to pewne. Pogadamy z nimi, a potem się zobaczy, chyba że masz lepszy pomysł. – Wrócić do domu i trzymać się od tego z daleka? – mruknął pod nosem Wilczarz, ale podążył posłusznie za Trójdrzewcem w głąb tej kłębiącej się ciżby. Przeciskali się przez tłum Południowców gapiących się na nich ze zdumieniem. Była wśród nich mała dziewczynka; popatrzyła na Wilczarza wielkimi oczami, ściskając jakąś starą

szmatę. Próbował się do niej uśmiechnąć, ale minęły wieki od czasu, gdy miał do czynienia z kimś innym niż twardzi ludzie i twarda stal, więc nie mogło mu to wyjść za dobrze. Dziewczynka uciekła z wrzaskiem i nie ona jedna była przerażona. Ludzie się rozstępowali, przezornie i w milczeniu, kiedy tylko dostrzegali nadchodzącego Wilczarza i Trójdrzewca, choć Północni zostawili broń w obozowisku. Dotarli do bramy bez trudu, zmuszeni jedynie odepchnąć tego czy owego, żeby się prędzej ruszył. Wilczarz widział teraz żołnierzy, ze dwunastu, stali w szeregu przed bramą, jeden podobny do drugiego. Rzadko widywał tak ciężkie zbroje, jakie nosili ci tutaj, wielkie płachty stali od stóp po czubki głów, wypolerowane do oślepiającego połysku. Twarze przysłonięte hełmami. Byli nieruchomi niczym metalowe filary. Zastanawiał się, jak walczy się z kimś takim, jeśli człowiek jest do tego zmuszony. Nie wyobrażał sobie, by strzała mogła tu wyrządzić jakiekolwiek szkody, nawet miecz, chyba że ugodziłby szczęśliwie w jakieś złącze. – Potrzebowałbyś do tego topora albo czegoś w tym rodzaju. – Że co? – syknął Trójdrzewiec. – Nic. Nie ulegało wątpliwości, że tu, w Unii, mieli dziwne zapatrywania na walkę. Gdyby wojny wygrywała strona bardziej błyszcząca, już dawno sprawiliby cięgi Bethodowi, rozumował Wilczarz. Szkoda, że to tak nie działa. Ich wódz siedział pośród swoich podwładnych, za stołem, na którym leżały jakieś skrawki papieru, i był najdziwniejszy z nich wszystkich. Miał na sobie kurtkę w jaskrawoczerwonym kolorze. Dziwne odzienie jak na dowódcę, pomyślał Wilczarz. Łatwo było go trafić z łuku. Wydawał się o wiele za młody na taką robotę. Ledwie sypał mu się zarost, choć jednocześnie sprawiał wrażenie niezwykle dumnego z siebie. Kłócił się z nim wielki mężczyzna w podartym płaszczu.

Wilczarz nadstawił ucha, starając się zrozumieć słowa obcego języka. – Jestem tu z pięciorgiem dzieci – przekonywał farmer. – I z niczym, czym mógłbym je nakarmić. Co mam robić? W tym momencie wtrącił się jakiś starzec. – Jestem osobistym przyjacielem lorda gubernatora, żądam, byś pozwolił mi... Młodzieniec nie pozwolił skończyć żadnemu z nich: – Nie obchodzi mnie, kim są twoi przyjaciele, a jeśli chodzi o ciebie, to nie obchodzi mnie, czy masz setkę dzieci! Miasto Ostenhorm pęka w szwach. Lord marszałek Burr zarządził, że każdego dnia można przyjąć tylko dwustu uchodźców, a tylu już wpuściliśmy dziś rano. Sugeruję, byście wrócili jutro. I to wcześnie. Obaj mężczyźni stali, patrząc bezradnie. – Tylko dwustu? – warknął farmer. – Ale lord gubernator... – Niech was diabli! – wrzasnął młodzieniec, waląc pięścią w stół. – Spróbujcie nalegać, a ja wpuszczę was do miasta! A potem każę powiesić jako zdrajców! Obu mężczyznom to wystarczyło, wycofali się pospiesznie. Wilczarz zaczął się zastanawiać, czy nie zrobić tego samego, ale Trójdrzewiec już zmierzał w stronę stołu. Chłopak skrzywił się na ich widok, jakby cuchnęli gorzej niż dwie kupy świeżego łajna. Wilczarz tak bardzo by się tym nie przejął, gdyby akurat nie umył się specjalnie na tę okazję. Od miesięcy nie był tak czysty. – Czego u diabła chcecie? Nie potrzebujemy szpiegów ani żebraków! – I słusznie – zgodził się Trójdrzewiec cierpliwie. – Ale my nie jesteśmy szpiegami ani żebrakami. Nazywam się Rudd Trójdrzewiec. A ten to Wilczarz. Przyszliśmy pomówić z człowiekiem, który tu dowodzi. Chcemy zaoferować swoje usługi waszemu królowi. – Zaoferować swoje usługi? – Tamten zaczął krzywić twarz w uśmiechu, w którym nie było cienia przyjaźni. – Wilczarz, powiadasz? Interesujące imię. Trudno mi sobie wyobrazić, w

jakich okolicznościach je zyskał. Przy tej mądrej uwadze pozwolił sobie na złośliwy chichot, a Wilczarz usłyszał, jak pozostali mu zawtórowali. Banda głupców, zawyrokował w myślach, wtłoczonych w swoje dziwaczne stroje i zbroje. Banda głupców, ale nic by nie zyskał, mówiąc to głośno. Dobrze, że Czarny Dow z nimi nie poszedł. Najprawdopodobniej zdążyłby już wypatroszyć tego durnia i przy okazji sprowadzić na nich śmierć. Młodzieniec nachylił się i przemówił bardzo wolno, jakby zwracał się do dzieci: – Żaden Północny nie może wejść w obręb miasta, chyba że ma specjalne zezwolenie. To, że Bethod przekroczył ich granice, wyrzynał armię i wszczynał wojnę na ich ziemiach, nie było, jak widać, wystarczająco specjalne. Trójdrzewiec brnął dalej, ale Wilczarz pomyślał sobie, że jego towarzysz próbuje przedostać się przez głębokie bagno. – Nie prosimy o wiele. Tylko o jadło i miejsce do spania. Jest nas pięciu, każdy to Człowiek Imienny, wszystko weterani. – Jego Wysokość ma dostatecznie wielu żołnierzy pod swoimi rozkazami. Brakuje nam jednak mułów. Może zechcielibyście przenosić dla nas dostawy? Trójdrzewiec znany był ze swej cierpliwości, ale i ona miała swoje granice, i Wilczarz obawiał się, że niewiele jej już zostało. Ten młody głupiec nie miał pojęcia, czym ryzykuje. Rudd Trójdrzewiec nie był człowiekiem, z którym można bezkarnie igrać. Nosił imię, które cieszyło się sławą tam, skąd pochodził. Imię, które budziło w ludziach lęk albo odwagę, w zależności od tego, kim byli. Jego cierpliwość miała swoje granice, ale nie wyczerpała się jeszcze do końca. Na szczęście dla wszystkich. – Muły, hę? – warknął. – Muły potrafią wierzgać kopytami. Pilnuj, żeby któryś nie kopnął cię w głowę, chłopcze. Odwrócił się i odszedł tą samą drogą, którą przyszli; przestraszeni ludzie rozstępowali się przed nim, a potem tłum znów się zamknął. Wszyscy krzyczeli jednocześnie, tłumacząc

żołnierzom, dlaczego właśnie oni powinni być wpuszczeni do miasta, a inni pozostać na zimnie. – Nie było to powitanie, na jakie liczyliśmy – mruknął Wilczarz. Trójdrzewiec nie odpowiedział, szedł tylko przed siebie ze spuszczoną głową. – Co teraz, wodzu? Stary wojownik rzucił ponure spojrzenie przez ramię. – Znasz mnie. Myślisz, że ta pieprzona odpowiedź może mnie zniechęcić? Wilczarz przypuszczał, że nie. Najlepsze plany W holu lorda gubernatora Anglandu było zimno. Wysokie ściany krył surowy tynk, rozległa posadzka była zrobiona z chłodnych kamiennych płyt, w ziejącej dziurze paleniska nie było niczego prócz wygasłych popiołów. Jedyną dekorację stanowił wielki gobelin na końcu sali, przedstawiający złote słońce Unii i skrzyżowane młoty Anglandu pośrodku. Lord gubernator Meed siedział złamany na twardym fotelu przy ogromnym, nagim stole, wpatrując się w przestrzeń i obejmując prawą dłonią nóżkę kielicha z winem. Twarz miał bladą i zapadniętą, jego urzędowa szata była zmięta i poplamiona, rzadkie i siwe włosy w nieładzie. Major West, urodzony i wychowany w Anglandzie, często słyszał, jak mówiono o gubernatorze: silny przywódca, wielka osobowość, niezmordowany obrońca prowincji i jej ludu. Teraz wyglądał jak strzęp człowieka przygniecionego ciężarem wielkiego łańcucha – oznaki urzędu równie pustego i zimnego jak ziejący lodowatym chłodem kominek. W pomieszczeniu panował chłód, ale atmosfera wydawała się jeszcze chłodniejsza. Pośrodku sali, na szeroko rozstawionych nogach, zaciskając za plecami dłonie o zbielałych kostkach, stał marszałek Burr. Obok zaś major West, sztywny jak kloc, ze spuszczoną głową, wyrzucając sobie, że zdjął wcześniej płaszcz. Tutaj było zimniej

niż na dworze, a pogoda wydawała się koszmarna, nawet jak na jesienną porę. – Napije się pan wina, lordzie marszałku? – mruknął Meed, nie podnosząc nawet wzroku. Jego głos w tej ogromnej przestrzeni sprawiał wrażenie słabego i piskliwego. West niemal wyobrażał sobie, że widzi parę oddechu starego człowieka. – Nie, lordzie gubernatorze. Burr marszczył czoło. Robił to bezustannie przez ostatnie miesiące, o ile West mógł sobie przypomnieć. Wydawało się, że jego twarz jest niezdolna do niczego innego. Marszczył czoło, wyrażając tym samym nadzieję, zadowolenie, zdziwienie. Tym razem był to najgłębszy gniew. West przerzucił ciężar ciała ze zdrętwiałej stopy na drugą, starając się pobudzić krążenie krwi; pragnął być gdzie indziej. – A pan, majorze West? – spytał szeptem lord gubernator. – Zechce się pan napić wina? West już otworzył usta, by odmówić, ale Burr odezwał się pierwszy. – Co się stało? – Jego słowa otarły się ze zgrzytem o zimne ściany i odbiły echem od lodowatych belek. – Co się stało? –Lord gubernator otrząsnął się, powoli obrócił zapadnięte oczy na Burra, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. – Straciłem synów. Podniósł drżącą dłonią kielich i opróżnił go do dna. West dostrzegł, że marszałek jeszcze bardziej zacisnął dłonie za plecami. – Przykro mi z powodu pańskiej straty, wasza miłość, ale chodziło mi o ogólniejszą sytuację. Mówię o Czarnym Źródle. Można było odnieść wrażenie, że Meed kuli się niemal na samo wspomnienie tego miejsca. – Była tam bitwa. – Była tam masakra! – ryknął Burr. – Jak pan to wyjaśni? Nie otrzymał pan rozkazów królewskich? Powołać pod broń każdego żołnierza, wzmocnić obronę, czekać na posiłki. Pod żadnym pozorem nic wdawać się w bitwę z Bethodem!

– Rozkazy królewskie? – Lord gubernator skrzywił się. – Rozkaz Zamkniętej Rady, chciał pan powiedzieć? Otrzymałem je. Przeczytałem je. Rozważyłem je. – I co? – Podarłem pismo. West usłyszał, jak lord marszałek oddycha ciężko przez nos. – Podarł je pan? – Od stu lat moja rodzina rządzi Anglandem. Kiedy tu przybyliśmy, nie było niczego. – Meed uniósł dumnie brodę, wypinając pierś. – Okiełznaliśmy tę dzicz. Wycinaliśmy lasy i wytyczaliśmy drogi, zakładaliśmy farmy, kopalnie i miasta, które wzbogaciły całą Unię! Oczy starego człowieka błyszczały jasnym blaskiem. Wydawał się wyższy, odważniejszy, silniejszy. – Tutejsi ludzie zwracali się o pomoc najpierw do mnie, nim decydowali się skierować wzrok ku morzu! Czy miałem pozwolić, by ci Północni, ci barbarzyńcy, te zwierzęta najechały bezkarnie moje ziemie? Niszczyły wielkie dzieło moich przodków? Rabowały, paliły, gwałciły i zabijały do woli? Miałem siedzieć za murami, kiedy oni zapragnęli wyciąć Angland w pień? Nie, marszałku Burr! Nie ja! Zebrałem wszystkich ludzi i uzbroiłem ich, a potem posłałem na bitwę z tymi dzikusami, a na czele podążali trzej moi synowie. Co innego mogłem uczynić? – Postępować zgodnie z pieprzonymi rozkazami! – wrzasnął Burr, nie żałując płuc. West drgnął przestraszony, kiedy w uszach zadźwięczało mu ogłuszające echo tego krzyku. Meed wstrząsnął się, potem otworzył usta. Zaczęły mu drżeć wargi. W oczach starego człowieka błysnęły łzy. Osunął się na krześle. – Straciłem synów – wyszeptał, wpatrując się w zimną podłogę. – Straciłem synów. – Żal mi ich, i tych wszystkich, którzy tam zginęli, ale pana mi nie żal. Sam pan sprowadził na siebie to nieszczęście. – Burr

skrzywił się, przełknął ślinę i przyłożył rękę do brzuchu. Podszedł niespiesznie do okna i spojrzał na chłodne, szare miasto. – Zmarnował pan swoje siły i teraz muszę osłabić własny garnizon, by wzmocnić pańskie miasta i fortece. Tych, którzy przeżyli pod Czarnym Źródłem, i wszystkich, którzy są uzbrojeni i zdolni do walki, przekaże pan pod moją komendę. Będziemy potrzebować każdego człowieka. – A ja? – spytał Meed. – Przypuszczam, że te psy w Zamkniętej Radzie domagają się mojej krwi? – Niech się domagają. Jest mi pan tu potrzebny. Na południe zmierzają uchodźcy, uciekając przed Bethodem albo na samą myśl o nim. Wyglądał pan ostatnio przez okno? W Ostenhorm roi się od nich. Tłum pod murami liczy tysiące, a to dopiero początek. Zajmie się pan nimi i ich ewakuacją do Midderlandu. Od trzydziestu lat ludzie zwracają się do pana o pomoc. Wciąż pana potrzebują. – Burr znów odwrócił się do środka pokoju. – Dostarczy pan majorowi Westowi listę jednostek zdolnych do działania. Co się tyczy uchodźców, należy im zapewnić wyżywienie, ubrania i dach nad głową. Przygotowania do ewakuacji muszą się zacząć bezzwłocznie. – Bezzwłocznie – wyszeptał Meed. – Bezzwłocznie, oczywiście. Burr rzucił Westowi szybkie spojrzenie spod krzaczastych brwi, wziął głęboki oddech i ruszył zdecydowanym krokiem w stronę drzwi. West odwrócił się, wychodząc. Lord gubernator Anglandu wciąż siedział zgarbiony na krześle w swoim pustym, lodowatym holu z głową w dłoniach. * * * – To jest Angland. – West wskazał wielką mapę. Odwrócił się i spojrzał na zebranych. Tylko nieliczni wykazywali cień zainteresowania tym, co miał do powiedzenia. Nie był zaskoczony, ale wciąż go to drażniło.

Generał Kroy siedział po prawej stronie długiego stołu wyprostowany i nieruchomy na swoim krześle. Był wysoki, chudy, o surowej powierzchowności, siwe włosy przylegały ściśle do kwadratowej czaszki, nosił czarny i nieskazitelny mundur. Ludzie z jego licznego sztabu byli równie schludni, ogoleni, wypolerowani i posępni jak grupa żałobników. Naprzeciwko, po lewej stronie, rozwalał się generał Poulder, rumiany człowiek o okrągłej twarzy ozdobionej ogromnymi wąsami. Jego wielki i sztywny od złotych nici kołnierz sięgał mu niemal do wielkich różowych uszu. Przyboczni generała siedzieli na krzesłach jak na siodłach, ich szkarłatne mundury były ciężkie od sznurów, górne guziki rozpięte, plamy błota przypominały medale. Po stronie Kroya wojna to była czystość, wyrzeczenia i ścisłe przestrzeganie zasad. Po stronie Pouldera była ona kwestią ekstrawagancji i starannie dawkowanej odwagi. Obie grupy spoglądały na siebie z wyniosłą pogardą, jakby każda z nich uważała, że zdobyła sekret skutecznej walki, a ci drudzy, pomimo usilnych starań, nigdy nie będą niczym więcej jak zawalidrogą. W przekonaniu Westa obie stanowiły problem, ale nie aż taki jak trzecia, która skupiła się na przeciwległym końcu stołu. Przewodził im nie kto inny, ale sam następca tronu, książę Ladisla we własnej osobie. Nosił nie tyle mundur, ile coś w rodzaju liliowej szaty z epoletami. Strój nocny z militarnym motywem. Sama koronka na jego mankietach starczyłaby na sporej wielkości obrus, a jego sztab niemal dorównywał mu pod względem wspaniałości wyglądu. Wokół księcia, rozwalając się swobodnie na krzesłach, skupili się najbogatsi, najprzystojniejsi, najbardziej eleganccy, najbardziej bezużyteczni młodzi ludzie w całej Unii. Jeśli miarą wielkości człowieka był jego kapelusz, to rzeczywiście mogli uchodzić za wielkich ludzi. West odwrócił się do mapy, w gardle czuł nieprzyjemną suchość. Wiedział, co ma powiedzieć, musiał to tylko zrobić możliwie jasno i usiąść. Mniejsza o to, że miał za plecami najwyżej postawionych ludzi w armii nie wspominając już o

następcy tronu. Ludzi, którzy nim pogardzali, o czym doskonale wiedział. Nienawidzili go za wysoką pozycję, jaką zajmował, i niskie urodzenie. Za to, że zasłużył na swoje miejsce. – To jest Angland – powtórzył, mając nadzieję, że przemawia autorytatywnym tonem. – Rzeka Cumnur – koniec jego trzcinki podążył za wijącą się niebieską linią rzeki – rozdziela prowincję na dwie części. Część południowa jest znacznie mniejsza, ale żyje tu większa część populacji, znajdują się tu także ważniejsze miasta, w tym i stolica, Ostenhorm. Drogi są względnie dobre, teren stosunkowo płaski. O ile wiemy, Północni nie przekroczyli jeszcze rzeki. West usłyszał za plecami głośne ziewnięcie, choć docierało z końca stołu. Poczuł nagły przypływ wściekłości i odwrócił się na pięcie. Stwierdził, że przynajmniej książę Ladisla emanuje skupieniem. Winnym okazał się członek jego świty, młody lord Smund, człowiek nieskazitelnego pochodzenia i ogromnej fortuny, zaledwie dwudziestokilkuletni, ale odznaczający się wszelkimi talentami rozwiniętego przedwcześnie dziesięciolatka. Siedział rozwalony na krześle, patrząc w przestrzeń z ostentacyjnie otwartymi ustami. West z trudem się powstrzymał, by nie podskoczyć do młodzieńca i nie trzepnąć go trzcinką. – Nudzę pana? – syknął. Smund wydawał się szczerze zdumiony, że zwrócono na niego uwagę. Popatrzył w lewo i prawo, jakby West zwracał się do któregoś z jego sąsiadów. – Co, ja? Nie, nie, majorze West, w żadnym wypadku. Nudzi mnie pan? Nie! Rzeka Cumnur rozdziela prowincję na dwie części i tak dalej. Ekscytujące! Po prostu ekscytujące! Przepraszam, i to szczerze. Widzi pan, późno położyłem się spać zeszłej nocy. West w to nie wątpił. Noc spędzona na piciu i popisywaniu się wraz z resztą książęcej świty tylko po to, by taki osobnik mógł teraz marnować cenny czas wszystkich obecnych. Nie można było zaprzeczyć, że ludzie Kroya są pedantyczni, a podwładni Pouldera

aroganccy, ale przynajmniej byli żołnierzami. Ci od księcia nie odznaczali się żadnymi umiejętnościami, o ile West mógł się zorientować, pomijając oczywiście umiejętność irytowania go. Pod tym względem byli prawdziwymi ekspertami. Odwracając się do mapy, niemal zazgrzytał zębami z niezadowolenia. – Północna część prowincji to zupełnie inna sprawa – ciągnął dalej. – Nieprzyjazne połaci gęstego lasu, bezdrożne bagniska i nieregularne wzgórza, teren słabo zaludniony. Są tam kopalnie, obozowiska drwali, wioski, jak i kilka kolonii karnych pod nadzorem Inkwizycji, ale wszystko to rozrzucone na dużej przestrzeni. Istnieją tylko dwie drogi, które nadają się z grubsza do przemarszu większych oddziałów czy transportu zaopatrzenia, zwłaszcza że zbliża się zima. – Jego trzcinką podążyła za dwiema kropkowanymi liniami prowadzącymi z północy na południe przez lasy. – Droga zachodnia biegnie blisko gór, łącząc osady górnicze. Wschodnia wiedzie mniej więcej wzdłuż wybrzeża. Obie spotykają się w fortecy Dunbrek nad Białym Nurtem, północną granicą Anglandu. Warownia ta, jak wszyscy wiemy, znajduje się obecnie w rękach wroga. West odwrócił się od mapy i usiadł, starając się oddychać powoli i miarowo, zdusić gniew i stłumić ból głowy, który zaczynał mu pulsować w głębi oczu. – Dziękuję, majorze West – powiedział Burr, podnosząc się z miejsca, by zabrać głos. Zebrani poruszyli się, zewsząd dobiegły szelesty i szmery; dopiero teraz zapanowało niejakie ożywienie. Lord marszałek, zbierając myśli, chodził przez chwilę tam i z powrotem przed mapą. Potem postukał ją trzcinką w miejscu wysuniętym daleko na północ od Cumnur. – Wioska Czarna Studnia. Osada bez znaczenia, jakieś dziesięć mil od nadbrzeżnej drogi. Nie jest nawet zaznaczona na mapie. Miejsce niewarte niczyjej uwagi. Prócz tego, oczywiście, że tam właśnie Północni dokonali ostatniej masakry naszych oddziałów. – Przeklęci głupcy z Anglandu – mruknął ktoś.

– Szkoda, że na nas nie zaczekali – dodał Poulder z pełnym samozadowolenia uśmiechem. – Rzeczywiście, szkoda – mruknął marszałek. – Ale byli pewni siebie. Właściwie dlaczego nie? Kilka tysięcy ludzi, i to dobrze wyposażonych, do tego kawaleria. Wielu służyło niegdyś zawodowo w armii. Nie dorównywali może gwardii królewskiej, ale byli wyszkoleni i zdeterminowani. Można by pomyśleć, że stanowili co najmniej godnego przeciwnika tych dzikusów. – Mimo wszystko walczyli dobrze – wtrącił książę Ladisla. – Czyż nie, marszałku Burr? Burr popatrzył na zgromadzonych z wściekłością. – Walczy się wtedy dobrze, kiedy się wygrywa, Wasza Wysokość. Zostali porąbani na kawałki. Tylko ci, którzy mieli dobre konie i bardzo dużo szczęścia, zdołali ujść z życiem. Pomijając godne pożałowania straty w ludziach, przepadł sprzęt i zaopatrzenie. I to w znacznych ilościach, o które wzbogacił się nasz wróg. Co jednak najpoważniejsze, klęska ta wzbudziła panikę wśród mieszkańców. Szlaki, od których zależą ruchy naszych wojsk, są obecnie zapchane uciekinierami żywiącymi przekonanie, że Bethod w każdej chwili może najechać ich farmy, wioski i domy. To klęska absolutna. Być może najgorsza, jaką poniosła za naszej pamięci Unia. Ale klęski czegoś uczą. – Lord marszałek oparł swe wielkie dłonie na stole i pochylił się. – Ten Bethod jest ostrożny, przebiegły i bezlitosny. Ma konnych, pieszych i łuczników, dysponuje poza tym dobrą organizacją, dzięki której może posługiwać się wszystkimi swoim formacjami jednocześnie. Ma doskonałych zwiadowców, a jego siły są niezwykle mobilne, prawdopodobnie w stopniu znacznie wyższym niż nasze, zwłaszcza w tym trudnym terenie, z jakim przyjdzie się nam zetknąć w północnej części prowincji. Zastawił pułapkę na Anglandczyków, a oni w nią wpadli. Nie wolno nam popełnić tego samego błędu. Generał Kroy parsknął śmiechem pozbawionym jakiejkolwiek wesołości.

– A więc mamy się obawiać tych barbarzyńców, lordzie marszałku? Co pan w tym wypadku radzi? – Jak to napisał Solicitus, generale Kroy? „Nigdy nie lękaj się swego wroga, ale zawsze go szanuj”. Przypuszczam, że taka byłaby moja rada, gdybym zamierzał jakiejkolwiek udzielić. – Burr powiódł gniewnym spojrzeniem po siedzących wzdłuż stołu żołnierzach. – Ale ja nie udzielam rad. Ja wydaję rozkazy. Kroy drgnął niezadowolony, ale przynajmniej się zamknął. Chwilowo. West wiedział, że nie będzie milczał zbyt długo. Nigdy tego nie robił. – Musimy być rozważni – ciągnął Burr, zwracając się teraz do ogółu zebranych. – Ale wciąż mamy przewagę. Dysponujemy dwunastoma regimentami gwardii królewskiej, co najmniej taką samą liczbą pospolitego ruszenia arystokracji i pewnymi siłami Anglandczyków, którzy uszli z rzezi pod Czarną Studnią. Sądząc po raportach, jakie otrzymujemy, stosunek naszych sił do wrogich wynosi pięć do jednego, może nawet więcej. Mamy przewagę w sprzęcie, taktyce, organizacji. Północni, jak się wydaje, nie są tego nieświadomi. Pomimo odniesionego zwycięstwa, pozostają na północ od Cumnur, zadowalając się plądrowaniem okolicy i sporadycznymi wypadami. Można odnieść wrażenie, że nie są skłonni przekroczyć rzeki i zaryzykować otwartej bitwy z naszymi wojskami. – Trudno się im dziwić, przeklętym tchórzom – parsknął śmiechem Poulder przy wtórze zgodnych szeptów ze strony swego sztabu. – Zapewne żałują, że kiedykolwiek przekroczyli granice! – Być może. W każdym razie nie ruszają na nas, musimy więc przekroczyć rzekę i wytropić ich. Główne siły naszej armii zostaną zatem podzielone na dwie części; lewe skrzydło pod dowództwem generała Kroya, prawe – generała Pouldera. Obaj mężczyźnie zmierzyli się pełnym nienawiści wzrokiem. – Ruszymy z naszych obozów w Ostenhormie drogą wschodnią, rozciągniemy się za rzeką Cumnur, po czym spróbujemy zlokalizować armię Bethoda i stoczyć decydującą

bitwę. – Z całym szacunkiem – wtrącił Kroy tonem, który sugerował brak jakiegokolwiek szacunku. – Czy nie byłoby lepiej wysłać połowę armii drogą zachodnią? – Tamtejszy rejon ma niewiele do zaoferowania z wyjątkiem żelaza, jedynej rzeczy, której Północnym nie brakuje. Droga nadbrzeżna zapewnia lepsze zdobycze, a także znajduje się bliżej ich linii zaopatrzenia i odwrotu. Poza tym nie chcę, by nasze oddziały rozpraszały się zbytnio. Wciąż nie znamy siły Bethoda. Jeśli uda nam się zmusić go do bitwy, to chcę mieć możliwość szybkiej koncentracji naszych wojsk i pokonania go. – Ależ lordzie marszałku! – Kroy miał minę człowieka zwracającego się do zniedołężniałego rodzica, który – niestety – zachowuje uparcie kontrolę nad wszystkim. – Nie ulega wątpliwości, że droga zachodnia nie może pozostać niestrzeżona. – Właśnie do tego zmierzałem – odwarknął Burr, odwracając się do mapy. – Trzecia część wojsk, pod dowództwem księcia Ladisli, okopie się za rzeką Cumnur i będzie strzec zachodniej drogi. Jej zadaniem będzie dopilnować, by Północni nie okrążyli nas i nie zdobyli naszych tyłów. Będzie tam stacjonować, na południe od rzeki, podczas gdy główne siły naszych wojsk rozdzielą się i zajdą wroga z obu stron. – Oczywiście, lordzie marszałku – odparł Kroy i usiadł na swoim krześle z ogłuszającym westchnieniem, jakby nie spodziewał się niczego innego, ale mimo wszystko próbował oponować ze względu na pozostałych, podczas gdy oficerowie jego sztabu wyrażali pomrukami i cmokaniem dezaprobatę dla słów marszałka. – No cóż, uważam to za doskonały plan – oświadczył Poulder ciepło i uśmiechnął się złośliwie do Kroya siedzącego naprzeciwko. – Opowiadam się za nim całkowicie, lordzie marszałku. Może pan mną dysponować w sposób, jaki uzna pan za stosowny. Przygotuję ludzi do wymarszu w ciągu dziesięciu dni. Ludzie z jego sztabu przytakiwali skinieniem głowy, czemu

towarzyszył cichy szmer aprobaty. – Wolałbym pięć – uściślił Burr. Pucołowata twarz Pouldera drgnęła z irytacji, ale generał szybko się opanował. – Tak jest, pięć, marszałku. Tym razem to Kroy sprawiał wrażenie bardzo z siebie zadowolonego. Następca tronu Ladisla spoglądał tymczasem z uwagą na mapę, a na jego upudrowanym obliczu pojawiał się z wolna grymas zaskoczenia. – Lordzie marszałku – zaczął ostrożnie. – Moje oddziały mają ruszyć drogą zachodnią w stronę rzeki, zgadza się? – W samej rzeczy, Wasza Wysokość. – Ale nie przekroczymy samej rzeki? – Zgadza się, Wasza Wysokość. – A zatem nasza rola – spojrzał na Burra zranionym wzrokiem – będzie czysto obronna? – Jak najbardziej. Czysto obronna. Ladsila zmarszczył brwi. – Mam wrażenie, że to dość poślednie zadanie. Jego absurdalny sztab poruszył się niespokojnie na swoich miejscach, wyrażając niezadowolenie z zadania tak bardzo poniżej jego możliwości. – Poślednie zadanie? Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, ale absolutnie się z tym nic zgadzam. Angland to rozległy i trudny kraj. Północni mogą nam się wymknąć, a jeśli tak się stanie, to cała nasza nadzieja w tobie, książę. Zadaniem waszej Wysokości będzie bowiem powstrzymanie wroga przed przekroczeniem rzeki i zagrożeniem naszym liniom zaopatrzenia, albo, co gorsza, marszowi na sam Ostenhorm. – Burr pochylił się, wlepiając w księcia wzrok, i potrząsnął władczo pięścią. – Będziesz naszą skałą, Wasza Wysokość, naszym filarem, naszym fundamentem! Będziesz, że się tak wyrażę, zawiasem podtrzymującym bramę, która zagrodzi drogę najeźdźcom i przegoni ich z Anglandu! West był pod wrażeniem. Zadanie, jakie otrzymał książę, rzeczywiście było dość poślednie, ale lord marszałek potrafił

czyszczenie latryny przedstawić jako szlachetną pracę. – Doskonale! – zawołał Ladisla, potrząsając piórami ozdabiającymi jego kapelusz. –Zawias, oczywiście! Kapitalne! – Jeśli nie ma więcej pytań, panowie, to przypominam, że jest mnóstwo roboty do wykonania. – Burr rozejrzał się po półkolu nadąsanych twarzy. – Jesteście wolni. Sztaby Kroya i Pouldera, spiesząc ku drzwiom sali, obrzuciły się lodowatym spojrzeniem. Dwaj wielcy generałowie zaczęli się przepychać w wyjściu, które było dostatecznie szerokie dla obydwu; żaden nie chciał się obrócić plecami do drugiego, a tym bardziej ustąpić miejsca. Spojrzeli na siebie zagniewani, kiedy już znaleźli się na korytarzu. – Generale Kroy. – Poulder uśmiechnął się złośliwie, podnosząc wyniośle głowę. – Generale Poulder – syknął Kroy, wygładzając swój nieskazitelny mundur. Po czym ruszyli w dwóch przeciwnych kierunkach. Kiedy za drzwiami zniknęli ostatni członkowie świty księcia, rozwodząc się nad tym, kto ma najdroższą zbroję, West też zaczął zbierać się do wyjścia. Miał mnóstwo rzeczy do zrobienia i nie zamierzał czekać nie wiadomo na co. Nim jednak dotarł do drzwi, odezwał się lord marszałek: – A więc to jest nasza armia, West? Przysięgam, czasem czuję się jak człowiek, którego synowie kłócą się ze sobą bezustannie i który w dodatku nie może liczyć na pomoc żony. Poulder, Kroy i Ladisla. – Potrząsnął głową. – Moi trzej dowódcy! Jak się wydaje, każdy z nich sądzi, że celem tego całego przedsięwzięcia jest wyłącznie jego osobiste zyskanie na ważności. Nie ma w całej Unii trzech większych głów. Zdumiewające, jak się nam udaje zmieścić je razem w jednym pomieszczeniu. – Odbiło mu się nagle. – Przeklęta niestrawność. West zastanawiał się rozpaczliwie nad jakąś pozytywną uwagą.

– Generał Poulder wydaje się przynajmniej posłuszny, sir. Burr prychnął pogardliwie. – Wydaje się, owszem, ale ufam mu jeszcze mniej niż Kroyowi, jeśli to w ogóle możliwe. Kroy jest chociaż przewidywalny. Jestem przekonany, że będzie mnie denerwował i sprzeciwiał się przy każdej okazji. Co do Pouldera nie mogę mieć żadnej pewności. Będzie się uśmiechał, schlebiał mi i okazywał posłuszeństwo w najdrobniejszym szczególe, aż do chwili, kiedy uzna, że przestało to być dla niego korzystne, a potem zwróci się przeciwko mnie z jeszcze większą zajadłością. Nie sposób usatysfakcjonować obu jednocześnie. – Skrzywił się i przełknął ślinę, masując sobie brzuch. – Ale dopóki udaje nam się utrzymywać ich w stanie wiecznego niezadowolenia, mamy szansę. Możemy tylko dziękować Bogu, że nienawidzą siebie bardziej niż mnie. – Bruzda na czole marszałka pogłębiła się widocznie. – Wyprzedzali mnie w kolejce do mojego stanowiska. Generał Poulder to stary przyjaciel arcylektora, jak pan wie. Kroy jest kuzynem najwyższego sędziego Marovii. Kiedy zwolniło się stanowisko lorda marszałka, Zamknięta Rada nie mogła się zdecydować, któremu z nich je powierzyć. W końcu wskazali na mnie, wybierając, niezbyt korzystny, ale kompromis. Prostak z prowincji, co, West? Tym właśnie dla nich jestem. Skutecznym prostakiem, ale jednak prostakiem. Śmiem twierdzić, że gdyby któryś z nich, Kroy albo Poulder, umarł jutro, nazajutrz zostałbym zastąpiony przez tego drugiego. Trudno sobie wyobrazić śmieszniejszą sytuację dla osoby na stanowisku lorda marszałka, dopóki oczywiście nie weźmiemy pod uwagę następcy tronu. West się nieomal skrzywił. Jak przekuć to koszmarne niepowodzenie w korzyść? – Książę Ladisla jest... pełen zapału – zaryzykował. – Och, cóż bym począł bez pańskiego optymizmu? – Burr parsknął ponurym śmiechem. – Pełen zapału? Żyje jak we śnie! Słyszy zewsząd pochlebstwa, nie wspominając już o tym, że rozpieszczali go i psuli przez całe życie! Ten chłopak i świat rzeczywisty nie mają ze sobą nic wspólnego.

– Czy musi sprawować oddzielne dowództwo, sir? Lord marszałek potarł sobie oczy grubymi palcami. – Niestety tak. Zamknięta Rada podkreślała to ze szczególnym naciskiem. Jej członkowie martwią się, że król nie cieszy się dobrym zdrowiem i że jego następca jest postrzegany przez podwładnych jako skończony głupiec i marnotrawca. Mają nadzieję, że być może odniesiemy tu jakieś zwycięstwo, dzięki czemu będą mogli przypisać zasługi księciu. Wtedy przewiozą go do Aduy, otoczonego blaskiem bitewnej chwały i gotowego do roli kochanego przez gmin króla. – Burr umilkł na chwilę i wlepił wzrok w podłogę. – Robię, co mogę, by utrzymać Ladislę z dala od prawdziwych kłopotów. Wyznaczyłem mu miejsce, gdzie nie ma Północnych, jak sądzę, i przy odrobinie szczęścia nigdy nie będzie. Ale wojna to absolutnie nieprzewidywalna sprawa. Może się zdarzyć, że Ladisla zostanie zmuszony do walki. Dlatego potrzebuję kogoś, kto będzie mu patrzył przez ramię. Musi być to ktoś z doświadczeniem. Ktoś tak nieustępliwy i wytrwały, jak miękki i leniwy jest ten godny pożałowania sztab książęcy. Ktoś, kto będzie mógł uchronić następcę tronu od wpakowania się w kłopoty. Podniósł wzrok i spojrzał spod swoich krzaczastych brwi na Westa, który poczuł koszmarny ucisk w trzewiach. – Ja? – Obawiam się, że tak. Nikogo nie wolałbym bardziej zatrzymać przy sobie, ale książę osobiście poprosił właśnie o pana. – O mnie, sir? Ale przecież nie jestem dworzaninem! Nie pochodzę nawet z arystokracji! Burr parsknął pogardliwie. – Pomijając moją osobę, Ladisla jest prawdopodobnie jedynym człowiekiem w tej armii, którego nie obchodzi, kto jest czyim synem. Przecież to następca tronu! Arystokrata czy żebrak, wszyscy stoimy niżej od niego, i to pospołu. – Ale dlaczego ja? – Bo jest pan wojownikiem. Zdobywał pan Ulrioch, wdarł się pan pierwszy, i tak dalej.