alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony457 919
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 234

Ablow Keith - Psychopata

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:PDF

Ablow Keith - Psychopata.PDF

alien231 EBooki A AA - AD. ABLOW KEITH.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

Polecamy także thrillery: Robin Cook Sfinks Vince Flynn Podział władzy Władza wykonawcza Dzień Pamięci W.E.B. Griffin Z rozkazu prezydenta Zakładniczka Steve Martini Podwójne trafienie Graham Masterton Plaga Wybuch Zła przepowiednia Aniołowie chaosu Katherine Neville Ósemka Magiczny krąg Karin Slaughter Niewierny Scott Turów Zwyczajni bohaterowie Michael White Ekwinokcjum

Tytuł oryginału Psychopath Copyright © 2003 by Keith Ablow All rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2007 Redakcja Elżbieta Bandel Konsultacja lek. med. Marcin Żarowski Projekt okładki, opracowanie graficzne i ilustracja na okładce Zbigniew Mielnik Wydanie I ISBN 978-83-7301-859-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Skład ^-«=»«=>i«^ Gdańsk, tel. 0-58-347-64-44

J. Christopherowi Burchowi, którego talent twórczy jest inspiracją, a przyjaźń skarbem

p o d z i ę k o w a n i a Moja agentka, Beth Vesel, oraz redaktor, Charles Spicer, nadal sprawiają, że jestem lepszym pisarzem, niż byłbym nim bez nich. Wielkie, wielkie dzięki. Wsparcie Sally Richardson i Matthew Sheara, moich wy­ dawców, jest jak wiatr wiejący w moje plecy. Ta książka miała wielu przyjaciół, którzy czytali jej wcze­ sne szkice i służyli życzliwą krytyką. Należą do nich: Deborah Jean Smali, Jeanette Ablow, Allan Ablow, doktor Karen Ablow, Paul Abruzzi, Charles „Red" Donovan, Gary Goldstein, Debbie Sentner, Julian i Jeannie Geigerowie, Emilie Stewart, Marshall Persinger, Steve Matzkin, Mircea Monroe, Billy Rice, Janice Williams, Amy Lee Williams, Matt Siege i Joshua Rivkin. Za otuchę dziękuję Michaelowi Palmerowi, Robertowi Par- kerowi, Jonathanowi Kellermanowi, Dennisowi Lehane'owi, Jamesowi Hallowi, Jamesowi Ellroyowi, Tess Gerritsen, Har- lanowi Cobenowi, Janet Evanovich, Nelsonowi DeMille'owi. A ponieważ miłość do moich dzieciaków, Devina Blake'a i Cole'a Abrahama, jest wieczna, sięga Księżyca i gwiazd, piszę także dla nich. Na koniec muszę przyznać, że przez wiele lat korzystałem ze wsparcia doktora Rocka Positano, który w tajemnicy zarządza całym światem i z pewnością jest moim towarzyszem broni.

c z ę ś ć p i e r w s z a

j e d e n 2 3 STYCZNIA 2 0 0 3 DROGA NR 9 0 WSCHODNIA, 3 7 M I L O D R O M E W S T A N I E N O W Y J O R K Dziesiąta symfonia Mahlera sączyła się z zestawu stereo­ fonicznego bmw x5, ale nawet ta pogodna muzyka nie była w stanie ukoić Jonah. Ogarniał go szał i od tego paliła go skóra. Kierownica parzyła w dłonie. Serce łomotało, z każdym uderzeniem wyrzucając coraz więcej krwi do aorty, wtłaczając ją w tętnice szyjne, wywołując pulsowanie gdzieś w środku czaszki między płatami skroniowymi. W końcu liczba jego oddechów wzrosła do osiemnastu na minutę. Czuł, że brakuje mu tlenu, którego niedostatek tworzy podciśnienie i zasysa go do środka. Pragnienie, by zabić, zawsze odzywało się w taki sam spo­ sób, on zaś niezmiennie wierzył, że jadąc długą autostradą, wreszcie zdobędzie nad tym kontrolę, okiełzna, tak jak jego dziadek poskramiał muskularne źrebaki na równinach rancza w Arizonie, gdzie Jonah jako nastoletni chłopiec spędził kilka lat. Jego psychopatologia miała bardzo podstępną konstruk­ cję, każąc mu wierzyć, że jest od niej potężniejszy, że tkwiąca w nim dobroć jest w stanie pokonać zło. Wierzył w to nawet teraz, choć za sobą w pobliżu autostrady pozostawił łącznie siedemnaście ciał. - Po prostu prowadź - powiedział do siebie przez zaciśnięte zęby. Zaczynał źle widzieć, w części ze względu na nagły wzrost ciśnienia, w części z powodu hiperwentylacji i jednego miligra­ ma haloperidolu, którego dawkę połknął przed godziną. Leki przeciwpsychotyczne czasem usypiały bestię. Czasem nie. Zerkając w mrok, widział w oddali czerwień tylnych świa­ teł samochodów. Wcisnął mocniej pedał gazu, zdecydowany zmniejszyć odległość między sobą a jadącym przed nim au- 11

tem, jakby impet przypadkowego towarzysza podróży - osoby zapewne normalnej i sympatycznej - mógł mu pomóc przejść przez mrok. Rzucił okiem na neonowy zegar wbudowany w deskę roz­ dzielczą, 3.20, i przypomniał sobie zdanie z Fitzgeralda: Kiedy dusza tonie w prawdziwie ciemnej nocy, zawsze jest trzecia nad ranem. Ten wers pochodził z krótkiego opowiadania Crack-up, „Załamanie". Tytuł bardzo nawiązywał do tego, co się z nim działo - maleńkie szczeliny w mechanizmach obronnych jego psychiki rozgałęziały się, przechodziły w większe rozszczepy, łączyły się w ziejącą czarną dziurę, która go wchłaniała, potem zaś wypuszczała już jako potwora. Jonah przeczytał wszystko, co napisał F. Scott Fitzgerald, ze względu na piękno słów, piękno miejsc i piękno łudzi, nawet z ich wadami. O sobie chciał myśleć dokładnie w taki sam sposób, wierzyć, że jest niedoskonałym dziełem doskonałego Boga, że zasługuje na odkupienie. Miał trzydzieści dziewięć lat i fizycznie był bez zarzutu. Jego twarz sugerowała wiarygodność i pewność siebie - wysokie kości policzkowe, wydatne brwi, silna szczęka z subtelnym dołkiem. Oczy, szczere, jasnoniebieskie, idealnie harmonizo­ wały z sięgającymi ramion, falującymi, lekko zmierzwionymi srebrzystosiwymi włosami. Miał sześć stóp wzrostu, barczyste ramiona, długie, umięśnione ręce, tors w kształcie litery „v", trzydzieści jeden cali obwodu w pasie; uda twarde jak kamień oraz łydki alpinisty. Ale kobiety zwracały uwagę przede wszystkim na jego dło­ nie. Na opaloną i jedwabistą skórę okrywającą ścięgna, które idealnie rozchodziły się od nadgarstka po kostki. Żyłki były widoczne na tyle, by sugerować siłę fizyczną, lecz nie na tyle, aby wskazywać na destrukcję. Palce długie i zgrabne, zwężające się ku gładkim, przezroczystym paznokciom, które każdego ranka polerował do połysku. Palce pianisty, jak powiadały niektóre kobiety. Chirurga, stwierdzały inne. 12

- Masz dłonie anioła - westchnęła kiedyś jedna z jego ko­ chanek, wsuwając do ust jego palec. D ł o n i e a n i o ł a . Jonah spojrzał na nie, zamknięte na kole kierownicy, na zbielałe kostki. Znajdował się już w odle­ głości pięćdziesięciu jardów od samochodu jadącego przed nim, ale czuł, że nie radzi sobie w wyścigu ze złem. Górna warga zaczynała mu drżeć. Pot wystąpił na kark i ramiona. Otworzył szeroko oczy i w myślach przywołał wizerunek twarzy ostatniej ze swoich ofiar, ostatnich chwil życia tamtego młodego człowieka, mając nadzieję, że to go otrzeźwi; tak samo jak wspomnienie o nudnościach i rzyganiu może otrzeźwić alkoholika, obrzydzić mu butelkę, która tak nieprzyzwoicie go wabi, obiecując ulgę i wyzwolenie. Od tamtej pory upłynęły prawie dwa miesiące, ale Jonah w dalszym ciągu wyraźnie widział otwarte usta Scotta Car- mady'ego, wyraz skrajnego zdumienia w jego oczach. No bo jak znużony podróżnik, szczęśliwy, że ktoś chce mu pomóc przy zepsutym chevrolecie na skraju pustego odcinka autostrady przecinającej Kentucky, miał uwierzyć w dojmujący ból pode­ rżniętego gardła albo wsiąkającą w koszulę gorącą krew? Jak zrozumieć fakt, że jego życie, z tym całym rozmachem nadziei i marzeń charakterystycznych dla dwudziestokilkuletniego człowieka, zatrzymuje się niczym auto z piskiem opon? Jakże pojąć, że dobrze ubrany mężczyzna, który właśnie śmiertelnie go zranił, jest tym samym, który wcześniej poświęcił czas nie tylko na to, aby uruchomić jego samochód ze swojego aku­ mulatora, ale potem odczekał jeszcze dla pewności piętnaście minut? Cóż to były za minuty! Carmady opowiedział o sprawach, o których wcześniej nie wspominał nikomu - o sadystycznym szefie, który budził w nim poczucie beznadziei, o wściekłości, którą odczuwał, trwając przy niewiernej żonie. Szczera rozmo­ wa sprawiła, że poczuł się lepiej niż kiedykolwiek od bardzo, bardzo dawna. Wolny od ciężaru. Jonah pamiętał, jak w oczach umierającego mężczyzny niedowierzanie przeszło w błaganie. I wcale nie było to błaga­ nie o odpowiedź na patetyczne egzystencjalne „dlaczego?" Nie 13

był to żaden oklepany chwyt kinowy. Nie. Było to zwyczajne i jednoznaczne błaganie o pomoc. Zatem Carmady wyciągnął rękę do Jonah nie po to, aby go zaatakować, nie po to, aby się bronić, lecz by powstrzymać upadek. Jonah nie odszedł od Carmady'ego, przeciwnie, zbliżył się. Objął go. Kiedy z ofiary uciekało życie, Jonah czuł, jak stopniowo opuszcza go szał, on zaś się wypełnia cudownym spokojem, poczuciem jedności ze sobą i światem. I wyszeptał własne błaganie do ucha młodego mężczyzny. — Proszę, wybacz mi. Teraz oczy Jonah wypełniły się łzami. Przed nim rozciągała się fala drogi. Gdyby tylko Carmady zgodził się odsłonić więcej, usunąć ostatnie mechanizmy emocjonalnej obrony i wyjaśnić Jonah, dlaczego mógł się stać ofiarą szefa i żony, jaki uraz odebrał mu siły, wtedy być może nadal by żył. Lecz Carmady nie chciał rozmawiać o swoim dzieciństwie, zdecydowanie od­ mówił, niczym człowiek, który ma schowek z pożywieniem, ale wyłącznie dla siebie, gdy tymczasem Jonah umierał z głodu. Umierał tak jak teraz. Jego strategia przynosiła odwrotny skutek. Naprawdę wierzył, że wywołanie wspomnień ostatniego mordu utrzyma na dystans bestię, która w nim tkwiła, lecz prawda była inna. Bestia go oszukała. Wspomnienie o błogim spokoju, jaki od­ czuwał, gdy trzymał śmierć w ramionach, i historia kolejnego człowieka w pamięci sprawiły, że łaknął tego spokoju każdą komórką swojego rozpalonego do białości mózgu. Złowił wzrokiem oznaczenie oddalonego o pół mili parkingu. Usiadł prosto, mówiąc sobie, że dojedzie tam, łyknie miligram bądź dwa haloperidolu i ułoży się do snu. Jak wampir niemal z reguły karmił się nocą; a do pierwszych oznak świtu brako­ wało jeszcze trzech godzin. Zjechał z Drogi nr 90 na parking. Tylko jedno stanowisko było zajęte - przez starszy model samochodu marki Saab, niebieski metalik z zapalonym wewnątrz światłem. Jonah zaparkował trzy miejsca dalej. Dlaczego nie dziesięć? - skarcił się. Po co kusić bestię? Jeszcze mocniej zacisnął palce na kie­ rownicy, aż paznokcie wbiły się w nasady dłoni, prawie kalecząc 14

skórę. Zimny dreszcz przebiegł mu przez kark i głowę. Klatka piersiowa boleśnie opinała rozdęte płuca. Niemal na przekór woli odwrócił głowę i ujrzał kobietę siedzącą w saabie za kierownicą, przed sobą miała rozłożoną mapę. Wyglądała na mniej więcej czterdzieści pięć lat. Na pierwszy rzut oka jej twarzy niewiele brakowało, aby można ją było uznać za ładną - nos był odrobinę za duży, broda zanadto delikatna. Kurze łapki sugerowały, że często się zamartwia. Brązowe włosy były przycięte krótko i starannie. Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę. Na tablicy rozdzielczej leżał telefon komórkowy. Już na sam widok Jonah poczuł głód, prawdziwie wilczy apetyt. Oto miał przed oczami żywą, oddychającą kobietę, od której dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia stóp, istotę o niepowtarzalnej przeszłości i przyszłości. Żadna inna osoba nie miała takich samych doświadczeń ani identycznych myśli. Niewidzialne więzy łączyły ją z rodzicami, dziadkami, może rodzeństwem, może z mężem, kochankami albo z nimi wszyst­ kimi. Może z dziećmi. Z przyjaciółmi. Jej mózg zawierał dane, które zebrała, podejmując decyzje i wybierając, co przeczytać, na co spojrzeć, czego posłuchać. Kierowała się przy tym zain­ teresowaniami i zdolnościami będącymi jej mistycznymi i nie­ mierzalnymi cząstkami. J e j , wyjątkowej i niepowtarzalnej istoty ludzkiej. Miała upodobania i awersje, obawy i marzenia, do tego zaś (a to bardziej niż wszystko inne) urazy psychiczne, które były tylko i wyłącznie jej - póki nie da się jej nakłonić, by je zdradziła. Błyskawice bólu oślepiły Jonah. Spojrzał w bok i przez bardzo długą chwilę gapił się na autostradę, mając nadzieję, że jeszcze jakiś samochód zjedzie na parking. Żaden się nie pojawił. Dlaczego to się zawsze wydaje takie łatwe? Jak gdyby było z góry zaaranżowane. A nawet przesądzone. Swoich ofiar nigdy nie tropi. On na nie po prostu wpada. Czy wszechświat jest właśnie tak zorganizowany, by go karmić siłą życiową innych? Czy ludzie, którzy stają mu na drodze, szukają go? Czy dążą nieświadomie do śmierci tak samo jak on do zabijania? Czy 15

Bóg ich wzywa do nieba? Czy Jonah jest rodzajem anioła? Aniołem śmierci? Ślina zaczęła obficiej napływać mu do ust. Pulsowanie w gło­ wie przestało być tylko bólem, napadem migreny. Odczuwał je tak, jakby tuzin wierteł pracowało pod jego czaszką, wychodząc na zewnątrz przez skronie, uszy, podniebienie, usta. Do głowy przyszła mu myśl, żeby się zabić. Ten impuls po­ jawiał się zawsze, przed każdym zabójstwem. Zwykła brzytwa, którą nosił w kieszeni, załatwiłaby sprawę jego cierpienia raz na zawsze. Ale jego zamachy na własne życie kończyły się do tej pory na mizernych próbach. Na płytkich okaleczeniach nadgarstka. Połknięciu pięciu albo dziesięciu tabletek zamiast pięćdziesięciu albo stu. Pijackim skoku z pierwszego piętra, któ­ ry zakończył się złamaniem kości strzałkowej. Były to jedynie samobójcze g e s t y , nic więcej. W głębi duszy Jonah pragnął żyć. Ciągle wierzył, że w tym życiu zdoła się poprawić. Mimo całej nienawiści do własnej osoby w istocie kochał siebie bez­ warunkową miłością, tak jak - o co się modlił - czynił to Bóg. Włączył światło w kabinie bmw i na krótko włączył klakson, zniesmaczony wypuszczeniem tej pierwszej kleistej nici swojej trującej sieci. Kobieta drgnęła, potem na niego spojrzała. Pochy­ lił się w jej stronę i uniósł palec, niemal wstydliwie, następnie opuścił szybę od strony pasażera, nawet nie do połowy, jak gdyby nie miał pewności, czy może kobiecie ufać. Zawahała się, ale zaraz także opuściła szybę. — Proszę mi wybaczyć - powiedział Jonah. Odezwał się głosem głębokim i aksamitnym, który, wiedział o tym, miał prawie hipnotyczną moc. Wydawało się, że ludzie mogą słuchać jego głosu bez końca. Rzadko mu przerywali. Kobieta uśmiechnęła się, ale dość powściągliwie, i nic nie powiedziała. - Wiem, że ten... że nadużyłbym... no, pani uprzejmości, ale, mmm... - Umyślnie się jąkał, sprawiając wrażenie, że brakuje mu pewności siebie. - Mój... telefon... - powiedział, wzruszył ramionami i uśmiechnął się - zdaje się, że, jak to się mówi, padł. - Podniósł aparat, srebrzysty, wyglądający na kosztowny. Wyciągnął rękę i przekręcił ją w nadgarstku, sprawdzając czas 16

na połyskującym zegarku marki Cartier z kaboszonowym szafi­ rem przy pokrętle wskazówek. Wiedział, że ludzie w większości ufają tym, którzy mają pieniądze. Wierzą, że zamożni ludzie nie mają potrzeby ich okradać, albo zakładają, iż zbytnio cenią reguły społeczne, aby je łamać. - Jestem lekarzem - ciągnął Jonah. Potrząsnął głową. - Niedawno wyjechałem ze szpitala, a już dostałem wiadomość na pager. Czy istnieje jakaś szansa, że ten, hm... że mógłbym pożyczyć pani telefon? - Właśnie bateria zaczyna... - odparła kobieta, wyraźnie sprawiając wrażenie speszonej. - Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pani zapłacić - rzekł Jonah. Ta oferta była jego sposobem pokonania przeszkody, cze­ goś w rodzaju skoku przez plecy drugiej osoby, przekierowania namysłu kobiety z problemu pożyczenia telefonu na kwestię, czy powinna przyjąć zapłatę za jego użycie. Oczywiście szczodra osoba zaoferowałaby go za darmo - co naturalnie wymagało wcześniej złożenia oferty. - Bardzo proszę - rzekła. - Wieczorami i w weekendy nie pobierają opłat. - Dziękuję. - Wyszedł na zewnątrz, podszedł do drzwi sa­ mochodu kobiety i zatrzymał się, zachowując stosowny dystans. Aby obudzić jej instynkt opiekuńczy wobec niego, zarazem zaś uwolnić pokłady napięcia, które w nim osiadły, zaczął ener­ gicznie przestępować z nogi na nogę, potrząsać ramionami i głową, jakby marzł. Wyciągnęła rękę i podała mu telefon. Stanął odwrócony do niej twarzą, pozwalając zwrócić jej uwagę na pikowany zamszowy płaszcz w kolorze czekolady, niebieski golf i szare spodnie z flaneli z zaprasowanymi za­ kładkami. Nic czarnego. Wszystko miękkie w dotyku. Na chybił trafił wybrał cyfry i przyłożył telefon do ucha. - Może pan skorzystać z niego w swoim samochodzie, jeśli pan sobie życzy - rzekła. Jonah wiedział, że zachęta kobiety, aby zabrał telefon do swojego samochodu, odzwierciedla jej nieświadome pragnie­ nie, żeby to ją zabrał do swojego samochodu. Wiedział też, że im bardziej stosownie będzie postępował, tym swobodniej ta 17

kobieta pozwoli sobie na fantazjowanie na jego temat i tym podatniejsze na penetrację staną się granice jej prywatności. - I tak jest już pani niesłychanie miła - odparł. - Zajmie mi to tylko chwileczkę. Skinęła głową i wróciła do przeglądania mapy. Podniosła szybę. Mówił głośno, bo chciał mieć pewność, że go słyszy. Słowa dudniły mu w uszach. - Doktor Wrens - powiedział, potem zrobił przerwę. - Go­ rączka? Wysoka? - Znowu przerwa. - Zacznijmy od ampicyliny, dożylnie, i zobaczmy, co się stanie. - Skinął głową. - Oczywi­ ście. Przekaż jej mężowi, że rano po powrocie natychmiast się nią zajmę. - Udał, że naciskając guzik, przerywa połączenie, i cicho zapukał w szybę samochodu. Opuściła ją. - Wszystko załatwione? Nie było żadnych wątpliwości, że skończył korzystać z tele­ fonu. Jej pytanie oznaczało po prostu, że chce od niego czegoś jeszcze, choć wątpił, aby umiała ubrać w słowa, czym jest to coś. W kroczu czuł napięcie. - Wszystko załatwione - odparł. - Bardzo dziękuję. - Podał jej telefon, czekając ze słowami, póki ona nie chwyciła drugiego końca, póki nie połączą się choćby tylko, symbolicznie. - Może jakoś mógłbym się odwdzięczyć za przysługę - powiedział. Odczekał jeszcze chwilę i dopiero wtedy puścił telefon. - Zdaje się, że nie ma pani pewności, dokąd jechać. Roześmiała się. - Chyba się zgubiłam - rzekła. Zawtórował jej śmiechem - chłopięcym, zaraźliwym śmie­ chem, które skruszył lody raz na zawsze. Bestia panowała nad nim niepodzielnie. Ból z głowy przenikał do zębów i szczęki Jonah. - Dokąd pani chce się dostać, jeśli wolno spytać? - Roztarł dłonie, wydychając chmurę marznącego powietrza. - Eagle Bay - wyjaśniła. Eeagle było miasteczkiem położonym przy linii kolejowej 18

Adirondack, niedaleko terenów rekreacyjnych nad rzeką Moose. Jonah wędrował kiedyś po pobliskiej górze Panther. - To nie jest trudne - powiedział. - Nagryzmolę szkic. — Wy­ brał słowo „gryzmolić", aby stworzyć wrażenie niewinności, obraz mężczyzny-dziecka ledwie umiejącego pisać, a cóż dopiero mówić o snuciu intryg i planowaniu. - Byłabym wdzięczna - odparła. Jonah poczuł, że dostatecznie przełamał jej linie obrony i może pójść dalej. Przeciętnej kobiecie brakowało wystarcza­ jącej determinacji do obrony swoich granic, chyba że w obliczu oczywistego niebezpieczeństwa. A ta kobieta nie mogła go już uznać za kogoś niebezpiecznego. Był przystojny i elokwentny. Wyglądał na zamożnego. Był lekarzem. Ktoś cierpiący wezwał go na pomoc. Cierpiąca kobieta. A teraz chciał pomóc jej. Obszedł przód saaba, obejmując się z zimna. Przechodząc z tyłu samochodu, schodząc z pola widzenia tej kobiety, mógłby wzbudzić jej podejrzenia. Poczekał przy drzwiach pasażera, nie wykonując żadnego ruchu w ich stronę. Jeśli mniej otwarcie będzie okazywał chęć, żeby dostać się do środka, wtedy zwięk­ szy swoje szanse. Znowu zdawała się wahać, jej twarz rejestrowała to, co wy­ glądało jak podręcznikowa walka między instynktem samo­ obrony a dążeniem do samodzielności. W końcu samodzielność zwyciężyła. Kobieta sięgnęła nad siedzeniem pasażera i otwo­ rzyła drzwi. Jonah wskoczył do wnętrza. Wyciągnął rękę, która drżała. - Jonah Wrens - powiedział. - Musi być znacznie poniżej dziesięciu stopni, a do tego ten wiatr. - Anna - odpowiedziała, potrząsając jego dłonią. - Anna Beckwith. - Sprawiała wrażenie speszonej, kiedy go puści­ ła, chyba dlatego, że dłoń Jonah była ciepła i wilgotna, nie zimna. - Ma pani coś do pisania i kartkę, Anno Beckwith? - za­ pytał. Wypowiedzenie na głos jej imienia i nazwiska sprawi, że staną się sobie mniej obcy. Sięgnęła za fotel, na którym siedział Jonah, pogmerała w torebce i wyjęła wieczne pióro z notatnikiem adresowym 19 1

oprawionym w skórę. Przerzuciła kartki do pierwszej pustej strony, następnie podała mu otwarty notatnik i pióro. Jonah zauważył, że nie nosi pierścionka zaręczynowego ani ślubnej obrączki. Nie pachnie perfumami. Zaczął wypisywać przypadkowe wskazówki donikąd. Dalej Drogą nr 90 wschod­ nią, do zjazdu numer 54, potem trzeba pojechać Drogą nr 9 zachodnią... - Rozumiem, że pani nie pochodzi stąd. Potrząsnęła głową. - Jestem z Waszyngtonu. - Jeździ pani na nartach? - zapytał, nie przestając pisać. - Nie - odparła. - Turystka? - Zamierzam odwiedzić kogoś bliskiego. - Wspaniale. - Zerknął na nią. - Przyjaciela? - zapytał beznamiętnie. Wrócił do pisania. - Koleżankę z akademika. A więc nie było przyjaciela, pomyślał Jonah. Obrączki ślubnej. Perfum. Szminki. Najdrobniejszych oznak homosek­ sualizmu w jej zachowaniu i głosie. - Niech zgadnę... - powiedział. - Mount Holyoke. - Dlaczego postawił pan na żeńską szkołę? - zapytała Beckwith. Jonah spojrzał na nią. - Zobaczyłem nalepkę Mount Holyoke na tylnej szybie, kiedy wjeżdżałem na parking. Znowu się roześmiała, lekko, co oznaczało, że stopniały jej ostatnie obawy. - Rocznik 1978. Jonah zrobił obliczenia. Miała czterdzieści pięć, czterdzieści sześć lat. Mógł zapytać, co studiowała w Holyoke albo czy ten college był blisko czy daleko od jej domu. Ale odpowiedzi na te pytania nie otworzyłyby przed nim wejścia do jej duszy. - Dlaczego żeńska szkoła? - zapytał w zamian. - Naprawdę nie wiem - odparła. - Pani ją wybrała - nalegał, uśmiechając się ciepło, aby stępić ostrze swoich słów. t 20

- Po prostu czułam się bardziej pewnie. Po prostu czułam się bardziej pewnie. Jonah stał na progu wewnętrznego, emocjonalnego świata Anny Beckwith. Musiał zyskać na czasie, żeby go przestąpić. - Zna pani Drogę numer 28? - zapytał. - Nie znam - odpowiedziała. - Nie ma problemu - powiedział Jonah. - Wszystko ten... dla pani, mmm... narysuję... - Bez namysłu narysował linię u góry strony, potem drugą, krótszą, przecinającą tę pierwszą mniej więcej pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Zwrócił uwagę, że powstał w ten sposób pierwotny kształt krzyża i po­ traktował to jako znak, że Bóg nadal z nim jest. Czyż mimo wszystko Chrystus nie wchłaniał cierpienia innych? I czy nie na tym polegał cel Jonah? Jego pragnienie? Czyż nie był to dla niego krzyż do niesienia? - Dlaczego w kampusie koedukacyj­ nym nie czułaby się pani bardziej pewnie? - zapytał. Nie odpowiedziała. Spojrzał na nią, na jej twarzy dostrzegł wahanie. - Przepraszam, że jestem taki wścibski. Moja córka zasta­ nawia się nad Holyoke - skłamał. - Ma pan córkę? - Wydaje się pani zdziwiona. - Nie nosi pan obrączki. Przyglądała mu się uważnie. Zbliżała się. Jonah czuł bicie swojego serca i zaczął wolniej oddychać. - Jej matka i ja rozwiedliśmy się, kiedy Caroline miała pięć lat - powiedział. A potem zrobił użytek z talizmanu, części duszy Scotta Carmady'ego, teraz zaś jego duszy. - Żona nie była mi wierna. Byłem z nią dłużej, niż powinienem. To sfabrykowane obnażenie było niczym innym, jak tylko przyzwoleniem, jakiego potrzebowała Anna Beckwith, aby odsłonić własną niezafałszowaną jaźń. - Nigdy nie miałam śmiałości do chłopców - oświadczy­ ła. - Jestem pewna, że dlatego wybrałam Holyoke. - I nigdy nie wyszła pani za mąż - stwierdził Jonah. - Bardzo pan pewny - powiedziała żartobliwie. 21

Jonah wciąż rysował przypadkową mapę, nie chcąc przery­ wać przepływającego między nimi strumienia emocji. - Strzał na chybił trafił. - Ale zgadł pan. - Sam nie jestem zbyt dobrym materiałem na małżon­ ka - rzekł. - Miałam dwóch braci - oparła. - Starszych ode mnie. Może dlatego... Nie wiem. Jonah domyślił się wszystkiego po sposobie, w jaki wypowie­ działa słowo „starszych". Dostrzegł w tym urazę i bezsilność, poza tym coś więcej. Wstyd. - Żartowali sobie z pani - stwierdził. Nie potrafił się po­ wstrzymać i znowu na nią zerknął. Widział, jak jej twarz wy­ chyla się spod maski dojrzałości, staje się otwarta, niewinna, śliczna. Twarz małej dziewczynki. Pomyślał sobie, że nie jest w stanie zabić dziecka. Wraz z tą myślą ostry ból w jego głowie stał się bardziej tępy, uporczywy. - Dawali mi się nieźle we znaki - przyznała. - Ile lat pani miała? - Byłam chyba w najgorszym wieku. - Wzruszyła ramio­ nami. - Dziesięć? Jedenaście? - A ile lat oni mieli? - Czternaście i szesnaście. Nagle wydała się zaniepokojona, identycznie jak w prze­ szłości jego inne ofiary - jakby nie rozumiała, dlaczego ma zdradzać nieznajomemu tak intymne szczegóły swojego życia. Ale Jonah chciał usłyszeć więcej, potrzebował tego. Zatem napierał dalej. - A jak panią nazywali? - Zamknął oczy, czekając, aż z jej emocjonalnej rany zacznie się sączyć antidotum na jego gwałtowność. - Nazywali mnie... - Przerwała. - Nie chcę wracać do tamtych czasów. - Wzięła głęboki oddech. - Gdyby pan mógł po prostu udzielić mi wskazówek, byłabym wdzięczna. Jonah spojrzał na nią. - Dzieciaki w szkole nazywały mnie kiedyś pedziem, mię­ czakiem, takie tam. - Kolejne kłamstwo. 22

Potrząsnęła głową. - Sądząc po pańskim wyglądzie, nie pozostał pan dłuż­ ny - powiedziała. - Teraz nikt nie nazwałby pana pedziem. - Miło, że pani tak mówi. - Przeniósł wzrok na okno od swojej strony, jakby wspomnienie dziecięcych urazów sprawiało mu przykrość. - Wołali na mnie sztywniara szparkospodnie - przyznała Beckwith. Jonah odwrócił się do niej. Pąsowiała. - Wiem, że nie brzmi to wcale strasznie ani nic takie­ go - ciągnęła - ale oni ciągle mi dokuczali. Nie chcieli zostawić mnie w spokoju. Jonah był teraz z jedenastoletnią Anną Beckwith. Wi­ dział ją w plisowanej granatowej spódnicy z wełny, stosownej białej bluzce, białych skarpetkach, tanich mokasynach. Nie było przypadku w tym, że bracia najbardziej intensywnie jej dokuczali, gdy przekraczała próg kobiecości, kiedy zaczynali zwracać szczególną uwagę na jej spodnie i delikatne fałdki pod nimi. Domyślał się też bardziej toksycznych zdarzeń - ze słów „nie chcieli zostawić mnie w spokoju". Brzmiały niczym szyfr oznaczający wykorzystywanie seksualne. Wpatrywał się w nią, mając nadzieję, że całkowicie obnaży swoją psyche i zanurzy się wraz z nim w ciepłym stawie własnego cierpienia. - A poza słowami? Jak pani dokuczali? Kobieta otworzyła szeroko oczy, żywa czerwień powoli od­ pływała z jej policzków. - Jak jeszcze ci dokuczali, Anno? Potrząsnęła dłonią. - Próbowali cię oglądać? - Naprawdę muszę już ruszać - odparła. - Dotykali cię - stwierdził. Nagle mała Beckwith zniknęła. Na swoim miejscu za kierownicą siedziała sztywno czterdziestopięcioletnia Anna Beckwith. - Szczerze mówiąc, to nie jest pański... Ale Jonah pragnął małej dziewczynki. Była mu potrzebna mała dziewczynka. 23

- Mnie możesz powiedzieć. Mnie możesz powiedzieć wszy­ stko. - Nie - powiedziała. Jonah niemal słyszał, jak zaskakuje rygiel, a on pozostaje na zewnątrz. - Proszę! - A ja proszę, żeby pan już wysiadł - oświadczyła Beck­ with. - Nie ma obawy. Nie powinnaś się czuć zażenowana. - Z tru­ dem łapał oddech. - Nie ma rzeczy, o której bym już kiedyś nie słyszał. - Próbował zdobyć się na uśmiech, ale wiedział, że wyraz jego twarzy jest bardziej drapieżny niż uspokajający. Beckwith zerknęła na niego, ciężko przełknęła ślinę, jakby ostatecznie dostrzegła, że znajduje się w bezpośredniej bliskości szaleństwa. W głowie Jonah zaczęło pulsować. - Gdzie był twój ojciec? - zapytał, słysząc, jak charakte­ rystyczny gniew zmienia mu głos. - Gdzie była twoja matka? - Proszę - powiedziała. - Pozwól mi odejść. - Mimo wszyst­ ko nie starała się uciekać. - Dlaczego ci nie pomogli? - Jonah poczuł, że ślina skap- nęła z kącika jego ust, i odczytał z twarzy Beckwith, iż ona to widziała. - Jeśli pozwolisz mi odejść... - poprosiła. Wiertła w czaszce Jonah znowu zaczęły się obracać. - Co te bękarty ci zrobiły?! - krzyknął. - Oni... - Rozpłakała się. Jonah pochylił się nad nią, zbliżył usta do jej ucha. - Co oni ci zrobili? - powtórzył stanowczo. - Nic wstydź się. To nie była twoja wina. Kobieta wykrzywiła twarz, ogarnięta paniką, zmieszana, identycznie jak Scott Carmady - przerażona, nie mogła uwie­ rzyć, że to się naprawdę dzieje. - Proszę - wykrztusiła. - Proszę... o Boże... Jej błaganie dla Jonah było zarazem koszmarne i podnie­ cające, było okropnym i nieodpartym wizjerem, przez który 24

miał widok na tkwiące w nim zło. Przycisnął policzek do jej policzka. - Powiedz - szepnął jej do ucha. Jej łzy spływały po jego twarzy. Czuł je. I sam zaczął płakać. Bo uświadomił sobie, że istnieje tylko jeden sposób, by dotrzeć do jej duszy. Sięgnął do przedniej kieszeni po zwyczajną brzytwę. Mi­ łosiernie otworzył ją poza zasięgiem wzroku Anny. Potem kciukiem ujął Beckwith pod brodę i delikatnie przechylił jej głowę do tyłu. Nie opierała się. Szybko i precyzyjnie przeciągnął ostrzem przez obie tętnice szyjne. I patrzył, jak kobieta więdnie niczym cięty kwiat po trzech dniach. Krew zaczęła spływać po jego policzku, mieszając się ze łzami. Nie potrafiłby już stwierdzić, czy to jego krew czy Beck­ with, jego łzy czy jej. W tej niezmąconej, ostatecznej chwili zniknęły wszystkie granice między nim i jego ofiarą. Przestał być niewolnikiem własnej tożsamości. Otoczył kobietę ramionami, przyciągnął mocno do siebie i jęczał, uwalniając nasienie życia między ich uda, łącząc ich na zawsze. Trzymał ją blisko, póki jej gorączka nie przeszła w wyczerpanie, póki nie poczuł, że jego mięśnie wiotczeją wraz z jej mięśniami, serce zwalnia tak jak jej serce, umysł się oczyszcza tak jak jej umysł - póki nie ogarnął go całkowity spokój, aż stopił się w jedno ze sobą i z wszechświatem.

d w a R A N E K , 3 0 S T Y C Z N I A 2 0 0 3 C A N A A N , V K K M o N T Doktor Craig Ellison usiadł w skórzanym fotelu za maho­ niowym biurkiem. Sprawiał wrażenie dobrotliwego męż­ czyzny, nieco po sześćdziesiątce, z wianuszkiem siwych włosów i starczymi plamami na głowie. Nosił połówkowe okulary, prosty szary garnitur, bladożółtą koszulę i niebieski krawat w pasy. W biurze dosłownie wszędzie były widoczne oznaki jego profesji: orientalny dywanik w intensywnych barwach, opra­ wione dyplomy ukończenia Uniwersytetu Pensylwanii i Szkoły Medycznej Rochester, leżanka psychoanalityka, mnóstwo maleńkich prymitywnych figurek - nawiązanie do Freuda. Spojrzał nad biurkiem. - Mam nadzieję, że odbył pan podróż bez żadnych nadzwy­ czajnych zdarzeń. - Tak, rzeczywiście, gładkie żeglowanie - powiedział Jo­ nah. - Wspaniale. - Ellison popatrzył ponad okularami. - Z pań­ skiego CV wynika, że mieszka pan w Miami. 1 przyjechał pan właśnie stamtąd? - Przez ostatni miesiąc pracowałem na północy stanu Nowy Jork. W Medinie. Niedaleko Kanału Erie. W Centrum Medycznym św. Augustyna. Ellison uśmiechnął się. - Dziwię się, że przehandlował pan plażę na góry. - Uwielbiam wędrówki - oświadczył Jonah. - Rozumiem. Kontaktowałem się z wieloma agencjami, aby zdobyć psychiatrę specjalizującego się w leczeniu dzieci, to znaczy od czasu, kiedy doktor Wyatt odszedł na emeryturę. - Niewielu lekarzy interesuje praca na zastępstwo - po­ wiedział Jonah. 26