alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony452 050
  • Obserwuję281
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań374 569

Abnett Dan - Eisenhorn 02 - Malleus

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Abnett Dan - Eisenhorn 02 - Malleus.pdf

alien231 EBooki A AA - AD. ABNETT DAN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 84 stron)

Prolog Zastrzeżona dokumentacja, dostęp wyłącznie dla upoważnionych osób Nazwa pliku 112:67B:AA6:Xad Proszę o podanie kodu dostępu: XXXXXXXXXX Weryfikacja... Dziękuję, inkwizytorze Dokumentacja została udostępniona Klasyfikacja: Najwyższy stopień utajnienia Poziom dostępu: Obsydian System kodujący: Cryptox ver. 2.6 Data: 337.M41 Autor: Inkwizytor Javes Thysser, Ordo Xenos Temat: Sprawa najwyższej wagi Odbiorca: lord inkwizytor Phlebas Alessandro Rorken, Wysoka Rada Inkwizycji, Sektor Scarus, Scarus Major Ślę wyrazy szacunku, mistrzu ! W imieniu Boga-Imperatora, niechaj czczona jest po wsze czasy jego troska o nas, oraz w imieniu Wielkiej Rady Terry polecam się uwadze Waszej czcigodnej osoby i wierzę, iż mogę poruszyć w tym piśmie sprawę niezwykle delikatną. Wpierw pozwolę sobie oświadczyć, że moja misja na Vogel Passionata dobiegła końca, a zaszczytna służba w szeregach Inkwizycji została zwień- czona kolejnym sukcesem. Pełny raport uzupełniony o szereg załączników nadejdzie za kilka dni, kiedy prace nad jego kompilacją ukończą moi savanci i wierzę, iż Wasza Dostojność poczuje zadowolenie z lektury jego zawartości. Skracając ów raport dla potrzeb niniejszego listu z dumą infor- muję, że diaboliczne machinacje dzikich psioników zostały wykorzenione z metropolii Vogel Passionata, a wewnętrzny krąg tego bluźnierczego kultu stracono w płomieniach jedynie słusznej kary. Samozwańczy prorok kultu, Gaethon Richter, zginął z mej własnej ręki. W trakcie tej misji na światło dzienne wyszła pewna niepokojąca sprawa. Jestem nią niezwykle zatroskany i nie wiem, jakie w tej kwestii dalsze kroki powinienem podjąć, dlatego też pozwoliłem sobie napisać do Waszej Do- stojności z prośbą o radę. Zgodnie z oczekiwaniami Richter nie poddał się bez walki. Podczas ostatniego etapu operacji, w krwawej bitwie o fortecę zbudowaną głęboko pod stołeczną metropolią, prorok przyzwał na pomoc istotę o przerażającej mocy. Zamordowała ona dziewiętnastu imperialnych gwardzistów przydzie- lonych do mojej obstawy oraz inkwizytora Bluchasa, śledczych Faruline i Seetmola i kapitana Ellena Ossela, mojego pilota. Ja sam zginąłbym rów- nież, gdyby nie niezwykły przypadek. Istota ta była bluźnierczym tworem, ukształtowanym na podobieństwo człowieka, lecz promieniującym wewnętrznym światłem. Jej głos był mięk- ki, jej dotyk parzył niczym ogień. Jestem pewien, iż stanęliśmy w obliczu spętanego demona o niezwykle brutalnej i nieludzkiej osobowości. Pełny raport będzie zawierał szczegóły perwersyjnych tortur, jakim istota ta pod- dała Seetmola i Ossela przed ich uśmierceniem, tutaj pozwolę sobie pomi- nąć te wstrząsające detale. Zabiwszy Bluchasa, demon zapędził mnie do kąta górnego poziomu fortecy, gdzie próbowałem wcześniej odnaleźć przejście wiodące w serce fortyfikacji i sanktuarium heretyków. Moja broń nie była w stanie skrzyw- dzić tego tworu. Zaśmiał się diabolicznie i jednym ciosem dłoni zrzucił mnie w dół klatki schodowej. Oszołomiony upadkiem, patrzyłem z poziomu podłogi, jak demon nad- chodzi w mym kierunku, bezradny i bezbronny. Jak sądzę, bezwiednie szu- kałem wtedy rękami leżącej gdzieś w pobliżu broni. Widząc me ruchy bestia przemówiła. Pozwalam sobie zacytować dokładnie jej słowa. Powiedziała: Nie martw się, Gregorze. Jesteś zbyt cenny, by cię można było utracić. Nie bój się, to będzie tylko niewielka blizna, by nadać całej sprawie pozory autentyczności. Szpony demona przeorały moją klatkę piersiową i gardło i zerwały z twarzy mój respirator. Medycy są zgodni w stwierdzeniu, iż rany te można uleczyć, są jednak głębokie i niezmiernie bolesne. Stwór przerwał swą krwawą robotę jakby dopiero teraz przyjrzał się po raz pierwszy mej twarzy, odkrytej po zerwaniu maski. W jego oczach pojawił się wyraz przerażającego gniewu. Powiedział – proszę o wybaczenie Waszą Dostojność, lecz to szczera prawda – powiedział Ty nie jesteś Eisenhorn ! Zostałem zwiedziony ! Jestem pewien, że zginąłbym w następnej chwili z ręki tego potwora, gdyby nie nieoczekiwany frontalny atak Marines z zakonu Aurory, którzy uderzyli na cytadelę dokładnie w tym momencie. Pośród bitewnego zamętu bestia zdołała umknąć, chociaż nie wiem, w jaki sposób tego dokonała. Muszę też stwierdzić, iż nawet w porównaniu z potęgą fizyczną Astartes istota ta dysponowała po stokroć większą mocą. Później, klęcząc u mych stóp z bronią przystawioną do głowy, na sekundy przed swą egzekucją, Gaethon Richter błagał Cherubaela, by ten powrócił. Heretyk zawodził rozpaczliwie nie mogąc pojąć, dlaczego ów Cherubael go porzucił. Jestem przekonany, że mówił w ten sposób o spętanym demonie. Wierzę, że Wasza Dostojność dostrzega teraz moje zatroskanie. Myląc mą tożsamość z innym członkiem naszej instytucji, bardzo wpływowym i poważanym członkiem, istota ta darowała mi życie. Odnoszę wrażenie, że uczyniła to w myśl uprzednio zawartego porozumienia. Inkwizytor Gregor Eisenhorn jest szanowanym i postrzeganym za wzór dla nas pracownikiem Ordo, uosabiającym wszystko, co prawe, silne i dogmatyczne w naszej organizacji. Lecz w obliczu tych wydarzeń zaczynam się zastanawiać, zaczynam się lękać... Czuję, iż nie mogę oświadczyć wprost tego, co budzi mą najwyższe obawy, ale jestem pewien, że Wasza Dostojność powinna jak najszybciej otrzymać ten list. Uważam też za wskazane powiadomienie o całym zdarzeniu Ordo Malleus, nawet jeśli miałaby to być tylko procedura profilaktyczna. Mam nadzieję i modlę się o to, by moje podejrzenia okazały się fałszem. Lecz, jak Wasza Dostojność sam mnie uczył, lepiej zawsze z wyprzedzeniem zyskać pewność. Poświadczając własnoręcznym podpisem wiarygodność przedstawionych tu faktów, 276 dnia roku 337.M41 oddany sługa Thysser 1

Rozdział I Odkrywam, że jestem martwy Pod mrocznym księżycem, w kazamatach Sadii Nieprzyjazny Tantalid Kiedy zacząłem się starzeć, odkryłem, że historia mego życia składa się z ciągu kamieni milowych, epizodów o ogromnym znaczeniu, których nie sposób wymazać z pamięci: przyjęcie w szeregi świętej Inkwizycji, pierw- szy dzień służby w randze neofity u wielkiego Hapshanta, pierwsze zwień- czone sukcesem przesłuchanie, sprawa heretyka Lemete Syre, awans do rangi inkwizytora w wieku dwudziestu czterech lat, długo ciągnące się Do- chodzenie Nassaryjskie, Necroteuch, Konspiracja na P’glao. Kamienie milowe, naznaczone misternymi runami moich wspomnień. Jeden z nich pamiętam ze szczególną dokładnością, nadejście Czasu Mroku pod koniec miesiąca Umbrisu, w roku 338.M41. Wtedy właśnie rozpoczął się mój dramat. Wielki kamień milowy mego życia. Pracowałem na Lethe XI w myśl instrukcji Ordo Xenos, depcząc po pię- tach przeklętej Beldame Sadii. Dziesięć tygodni poszukiwań, dziesięć go- dzin do chwili zatrzaśnięcia pułapki. Od trzech dni nie zmrużyłem oka, od dwóch nic nie jadłem i piłem. Mentalne fantomy powodowane astronomicz- ną naturą Czasu Mroku nękały mój umysł. Umierałem od binarnej trucizny. Wtedy pojawił się Tantalid. Lethe XI to gęsto zaludniony świat na obrzeżu podsektora Helican, specjalizujący się w produkcji kompozytowych konstrukcji i tarcz siłowych. Pod koniec każdego Umbrisu największy księżyc Lethe ustawia się wskutek kosmicznego fenomenu dokładnie pomiędzy planetą, a jej słońcem. Cały świat pogrąża się wtedy na pełne dwa tygodnie w ciemności zwanej Czasem Mroku. Jest to zadziwiające zjawisko. W przeciągu czternastu dni przestworza planety przybierają lodowaty kolor ciemnej czerwieni przywodzący na myśl zakrzepłą krew, a księżyc – Kux – wygląda niczym kruczoczarna tarcza oto- czona bursztynową poświatą promieni zasłoniętego słońca. Czas Mroku oznacza dla lokalnej populacji okres wielkiego święta. Ogniska wszelkiego rodzaju i wielkości rozświetlają ulice metropolii, a ich mieszkańcy czuwają, by nikt nie opuścił świątecznych uroczystości. Fabryki wstrzymują na ten czas produkcję, robotnicy otrzymują urlopy. Niekończące się karnawały i parady przewalają się przez miejskie place. Kwitnie przestępczość, prospe- ruje czarny rynek. Ponad tym wszystkim mroczne promienie ukrytego słońca obramowują czarny księżyc. Wśród miejscowych istnieje nawet tradycja przepowiadania przyszłości i powodzenia w interesach na podstawie natężenia poświaty sło- necznej korony Kuxa. Żywiłem nadzieję, że uda mi się pochwycić Beldane przed nadejściem Czasu Mroku, ale ona zawsze wyprzedzała mnie o jeden krok. Jej przybocz- ny truciciel, Pye, w latach młodości podobno więzień eldarskich renegatów, zdołał umieścić w mojej wodzie pitnej toksynę pozostającą w stanie uśpie- nia do chwili spożycia aktywującego ją katalizatora. Byłem martwym człowiekiem. Beldane zabiła mnie za życia. Mój savant, Aemos, odkrył przez przypadek zażytą truciznę i ostrzegł mnie w porę przed dalszym przyjmowaniem pokarmu oraz płynów. Nękany wizją śmierci głodowej, mogłem się uratować wyłącznie poprzez schwy- tanie Beldane oraz jej wasala Pye i zmuszenie ich do zdradzenia składu antidotum. Na mrocznych ulicach metropolii moi podwładni toczyli desperacki wyś- cig z czasem. Miałem pod rozkazami osiemdziesięciu lojalnych wywiadow- ców. Czekałem w wynajętym mieszkaniu na hipodromie, wyczerpany, nie- spokojny, roztrzęsiony. Ravenor przysłał dobre wieści. Któż inny jak nie Ravenor. Wierzyłem, że dzięki swemu profesjonalizmowi człowiek ten już niedługo zostawi za sobą rangę śledczego i stanie się pełnoprawnym inkwizytorem. Znalazł kryjówkę Beldane Sadii w katakumbach opuszczonego kościoła pod wezwaniem św. Kiodrusa. Zacząłem pośpiesznie szykować się do drogi. - Powinieneś zostać tutaj – oświadczyła Bequin, ale machnąłem przecząco ręką. Alizebeth Bequin miała w tym czasie sto dwadzieścia pięć lat, ale wciąż była równie piękna i żywotna jak w wieku trzydziestu, dbając o regularne zabiegi chirurgiczne i kuracje oparte na łagodzących proces starzenia narko- tykach osobistych. Okolona długimi włosami twarz pochyliła się w mym kierunku, błyszczały w niej ciemne oczy. - To cię zabije, Gregorze – powiedziała. - Będzie to zatem znaczyło, że czas Gregora Eisenhorna dobiegł końca. Bequin spojrzała z wyrzutem na stojącego po drugiej stronie mrocznego pokoju Aemosa, ale ten tylko potrząsnął starczą głową. Wiedział doskonale, że bywały chwile, kiedy żadne argumenty nie mogły mnie odwieść od przedsięwziętych poczynań. Wyszedłem na ulicę, gdzie płonęły ceremonialne ogniska i tańczyli ludzie o twarzach ukrytych za karnawałowymi maskami. Ubrałem się całko- wicie na czarno, moją postać okrywał sięgający ziemi ciężki płaszcz z czar- nej skóry. Pomimo ciepłego ubrania, pomimo gorejących wokół ogni, było mi zim- no. Zmęczenie i depresja zżerały me ciało do kości. Spojrzałem na księżyc. Nieśmiałe promyczki ciepła wokół chłodnego czarnego serca. Podobny do mnie, pomyślałem, podobny do mnie. Nadjechał przywołany powóz. Sześć nakrapianych kucyków parskało i stukało kopytami w ulicę ciągnąc odkryty pojazd. Kilku członków mojej świty czekało na zewnątrz budynku i pośpieszyło ku mnie widząc, że wy- chodzę. Przesunąłem po nich wzrokiem. Wszyscy byli dobrymi agentami, w przeciwnym razie nie trafiliby tu wraz ze mną. Kilkoma pozbawionymi słów gestami wybrałem czterech z nich i odesłałem resztę do domu. Czwórka przybocznych wsiadła wraz ze mną do powozu. Mescher Qus, ex-gwardzista z Vladislava; Arianrhod Esw Sweydyr, mistrzyni miecza z Carthae oraz Beronice i Ze Zung, dwie dziewczyny z Zespołu AP Bequin. W ostatniej chwili Beronice została wywołana z powozu, a jej miejsce zajęła Alizebeth Bequin. Moja przyjaciółka wycofała się z aktywnej pracy tere- nowej sześćdziesiąt osiem lat temu tworząc i nadzorując Zespół AP, ale cza- sami wciąż okazywała brak zaufania do swoich podwładnych i zajmowała ich miejsce u mego boku. Nagle pojąłem, że Bequin nie sądzi, bym powrócił żywy z tej misji i chce w ostatnich chwilach mego życia stać przy mnie. Mówiąc szczerze, sam też nie żywiłem nadzieję, że dotrwam do świtu. Powóz ruszył z miejsca przy akompaniamencie trzaskającego bata, po- toczył się gwarnymi ulicami mijając płonące kosze z węglem i korowody niosących pochodnie tubylców. Wszyscy milczeli. Qus sprawdził i załadował ręczny karabin maszy- nowy, po czym zapiął klamry swego pancerza osobistego. Arianrhod wycią- gnęła z pochwy szablę i testowała jej ostrze za pomocą własnego włosa. Zu Zeng, urodzona Vitrianka, siedziała ze spuszczoną ku podłodze głową, jej długie zdobione kawałkami szkła szaty szczękały dźwięcznie w rytm pod- skakującego powozu. Bequin świdrowała mnie wzrokiem. - O co chodzi ? – w końcu nie wytrzymałem. Odwróciła głowę i zaczęła kontemplować otoczenie. Kościół św. Kiodrusa wznosił się w dystrykcie wodnych handlarzy, na granicy metropolii i bezkresnych słonych pustyni zamieszkanych przez liczne drapieżne gady. W nocnych ciemnościach uwijały się stada latających insektów. Powóz zatrzymał się na ulicy okolonej poczerniałymi ze starości kamiennymi filarami, jakieś dwieście metrów od majaczącej w mroku zrujnowanej bryły kościoła. Niebo miało kolor bardzo ciemnego bursztynu. Za naszymi plecami miasto tętniło życiem, rozświetlone jaskrawymi ogni- kami. Sąsiedztwo kościoła było wymarłą okolicą, popadającą z wolna w ruinę zagarnianą przez pustynne wydmy. - Szpon życzy sobie Ciernia, gwałtowne bestie wewnątrz – w komuni- katorze rozbrzmiał szept Ravenora. - Cierń, komplikacje różnorakie, ostrza odrazy – odpowiedziałem. Moje gardło było wyschnięte i szorstkie. - Szpon obserwuje ruch. Sugerowana ścieżka Torusa, ebonitowy wzór. - Wzór odrzucony, wzór kluczowy. Różany Cierń życzy sobie hiacynta. - Potwierdzam. Rozmawialiśmy używając Glossii, nieformalnego werbalnego kodu zna- nego wyłącznie mojej świcie. Nawet na otwartym kanale komunikacyjnym nasza rozmowa byłaby całkowicie niezrozumiała dla podsłuchującego ją nieprzyjaciela. Przełączyłem mój komunikator na inny kanał. - Cierń życzy sobie Aegisa, do mnie, wzór kluczowy. - Aegis powstaje – padła odpowiedź Betancore, mojego pilota – Wzór po- twierdzony. Mój wahadłowiec i jego budząca respekt siła ognia były już w powietrzu. Spojrzałem na resztę ukrytego w mroku zespołu i wyjąłem z kabury własną broń. - Przyszedł nasz czas – oświadczyłem. * * * * * Wkradliśmy się do porośniętych bluszczem i mchem ruin kościoła. W powietrzu unosił się silny zapach zgnilizny i wilgoci, na ścianach i podłodze skrzyły się malutkie kryształki soli. Stada małych robaków biegały po ka- miennej posadzce uciekając przed snopami światła naszych latarek. Qus szedł przodem, omiatając otoczenie lufą karabinu maszynowego. ciemnościach tańczył wąziutki promień laserowego celownika 2

W ciemnościach tańczył wąziutki promień laserowego celownika wbudo- wanego w cybernetyczne lewe oko mężczyzny. Qus był świetnie zbudowa- nym żołnierzem, z trudem wbijającym umięśnione ciało w ceramitowy pan- cerz osobisty. Twarz pomalował w barwy swego dawnego regimentu, Dzie- więćdziesiątego Vladislava. Arianrhod i ja stąpaliśmy tuż za nim. Dziewczyna pokryła ostrze swej szabli pyłem, ale broń wciąż lśniła żywym blaskiem poruszając się w jej dłoniach. Arianhod Esw Sweydyr miała ponad dwa metry wzrostu i była najwyższą kobietą, jaką miałem okazję w życiu zobaczyć, chociaż wzrost taki był czymś powszednim na odległym o wiele lat świetlnych Carthae. Jej wysoka sylwetka okryta była ciasnym skórzanym kombinezonem z mosięż- nymi guzikami oraz długim płaszczem z wyprawionych futer. Srebrzyste włosy zaplotła w warkocze. Szabla zwała się Barbarisater i była w posia- daniu kobiet ze szczepu Esw Sweydyr od dziewiętnastu pokoleń. Od końca zdobionej rękojeści po ostry czubek zakrzywionego, pokrytego runami ostrza mierzyła ponad półtora metra. Długa, wąska, zgrabna – przypominała swym wyglądem właścicielkę. Już zaczynałem wyczuwać mentalne wibra- cje świadczące o psychicznym sprzężeniu jaźni kobiety i broni. Człowiek i metal stawali się jednością. Arianrhod służyła w moim zespole od pięciu lat, a mimo to wciąż jeszcze uczyłem się tajników jej mistrzowskiego kunsztu we władaniu bronią białą. Chociaż zazwyczaj nigdy nie przepuszczałem okazji do przyglądania się metodom działania tej fechtmistrzyni, teraz jednak byłem na to zbyt zmęczony, zbyt zaabsorbowany męką głodu i pragnienia. Bequin i Ze Zung szły za nami, ramię w ramię – Alizabeth w długiej czarnej sukni z wysokim kołnierzem, Ze Zung w matowych szatach wyko- nanych z vitriańskiego szkła. Znajdowały się kilka kroków za nami utrzy- mując dystans dostatecznie odległy, by swą psioniczną pustką nie zakłócać nadnaturalnych zdolności Arianrhod i moich, a jednocześnie odpowiednio blisko, by w krytycznym momencie nas ubezpieczyć. Inkwizycja – oraz wiele innych imperialnych instytucji, jawnych i utajnionych – od dawna świadoma była użyteczności nietkniętych, nie- zwykle rzadkich istot nie posiadających psionicznej sygnatury, a przez to zdolnych do zakłócenia lub całkowitego zanegowania efektów najpotężniej- szych nawet mocy psionicznych. Kiedy spotkaliśmy się na Hubrisie, jakieś sto lat temu, Alizebeth Bequin była pierwszą nietkniętą, z jaką zetknął mnie los. Pomimo jej irytującej aury – nawet ludzie zupełnie pozbawieni talentu mentalnego odczuwają znaczny dyskomfort w obecności któregoś z nie- tkniętych – dołączyłem tę kobietę do swej świty, a ona sama bardzo szybko dowiodła, iż jest dla mnie wręcz bezcenna. Po wielu latach służby wycofała się z operacji terenowych i stworzyła Zespół AP, kadrę nietkniętych werbo- wanych we wszystkich zakątkach Imperium. Zespół AP był moją prywatną własnością, chociaż często użyczałem jego członków moim współpracow- nikom wewnątrz Inkwizycji. Liczył blisko czterdziestu antypsioników, szkolonych i nadzorowanych przez Bequin. W moim osobistym przekona- niu ta właśnie formacja stanowi w obecnej chwili jedną z najpotężniejszych broni przeciwko mentatom w obrębie Imperium. * * * * * Otulone mrokiem ruiny pełne były skrystalizowanej soli. Wielkie żuki biegały po mozaikach stanowiących portrety dawno zmarłych notabli, ułożonych misternie w licznych alkowach. Wszędzie wokół dostrzegałem stada insektów. Ustawiczne dźwięki wydawane przez jakiś gatunek zamiesz-kujących pustynię cykad brzmiały niczym grzechot kości potrząsanych wewnątrz metalowego kubka. Kiedy zapuściliśmy się w głąb budowli, weszliśmy pomiędzy wewnętrzne placyki i niewielkie cmentarze, gdzie czas naruszył niektóre nagrobki i odsłonił kości umarłych spoczywające od wielu lat w ilastej ziemi. Gdzieniegdzie dostrzegałem brązowe czaszki wykopane z grobów i ułożone na niewielkich piramidkach. Widok tego wstrętnie sprofanowanego świętego miejsca napawał mnie ogromnym smutkiem. Kiodrus był wielkim człowiekiem, walczył jako prawa ręka świętej Beati Sabbat podczas jej legendarnej krucjaty. Lecz swych czynów dokonał dawno temu, daleko stąd, i jego kult w końcu odszedł w niepamięć. Uważałem, że dopiero kolejna krucjata na odległych Światach Sabbat mogła powtórnie rozkrzewić wiarę w tego świętego. Qus wstrzymał nasz pochód i wskazał wejście na schody wiodące do podziemnej części świątyni. Przywołałem go do siebie zwracając uwagę na niewielki fragment czerwonego materiału przyciśniętego kamieniem do pierwszego ze stopni. Pozostawiony przez Ravenora znacznik informował, że nie wolno nam było skorzystać z tego przejścia. Lustrując wzrokiem wio- dącą w dół klatkę schodową dostrzegłem to samo, co wcześniej zauważył mój agent: częściowo przysypany ziemią detektor ruchu podłączony do przedmiotów przypominających ładunki wybuchowe. Znaleźliśmy jeszcze trzy podobne wejścia, wszystkie oznakowane przez Ravenora w identyczny sposób, co pierwsze. Beldame bardzo dobrze zabez- p zabezpieczyła swoją kryjówkę. - Tędy, nie sądzi pan, sir ? – wyszeptał Qus wskazując na kolumny pozba- wionej dachu zakrystii. Właśnie miałem potwierdzić jego propozycję, gdy Arianrhod zasyczała: - Barbarisater łaknie... Spojrzałem na nią. Skradała się w lewo, ku podstawie głównej dzwon- nicy. Jej ruchy były bezszelestne, szablę trzymała oburącz, ostrzem ku gó- rze, długi płaszcz unosił się za smukłym ciałem dziewczyny niczym aniels- kie skrzydła. Machnąłem dłonią w kierunku Qusa i kobiet, by wraz ze mną podążyli w ślad Arianrhod. Wyjąłem z kabury mój bezcenny boltowy pistolet, podaro- wany mi przez kronikarza Brytnotha z zakonu Straży Śmierci podczas Oczyszczania Izaru, niemal sto lat temu. Nigdy jeszcze podarunek ten nie zawiódł mnie w potrzebie. Słudzy Beldame wychynęli spośród ciemności nocy. Było ich ośmiu, zaledwie cienie poruszające się na tle głębszej ciemności. Qus zaczął strze- lać, pociski odrzuciły do tyłu skaczący w jego kierunku kształt. Ja też po- ciągnąłem za spust, mierząc w pędzące na nas duchy. Beldame Sadia była heretycką wiedźmą, utrzymywała też zakazane kon- takty z obcymi. Znałem jej fascynację na punkcie wierzeń i obyczajów Mrocznych Eldarów oraz dążenie do zdobycia poprzez tę bluźnierczą obsesję wiedzy i potęgi. Była jedynym znanym mi człowiekiem, który zdo- łał zawrzeć kolaboracyjne pakty z przeklętymi obcymi. Pogłoski mówiły, że całkiem niedawno Beldame stała się członkiem kultu Kaela Mensha Khaine w aspekcie Boga Mordu, tak czczonego przez eldarskich renegatów. Doceniając ten plugawy gest lojalności, Sadia rekrutowała do swej świty wyłącznie najlepszych morderców. Ludzie atakujący nas na mrocznym dziedzińcu katedry byli zawodowymi zabójcami, skrytymi za tarczami kamuflujących pól siłowych, które ich pani otrzymała, pożyczyła lub skradła swym nieludzkim sojusznikom. Jeden z nich rzucił się na mnie z halabardą o podłużnym ostrzu w rękach. Przestrzeliłem mu głowę. W ostatniej chwili. Moje ciało było osłabione, a reakcje tak przeklęcie powolne. Dostrzegłem Arianrhod. Tańczyła niczym baletnica, jej włosy falowały ponad furkoczącym płaszczem. Barbarisater wibrował w jej dłoniach. Ścięła głowę jednego z cieni uderzeniem z półobrotu, wykonała w miejscu błyskawiczny piruet i rozczłonkowała drugiego napastnika na dwie połowy od barku po krocze. Szabla poruszała się tak szybko, że ledwie nadążałem za nią wzrokiem. Dziewczyna zaparła się stopami w ziemię i zmieniła kierunek swego obrotu wprowadzając tym unikiem w błąd trze- ciego przeciwnika. Jego głowa śmignęła w powietrzu, a szabla wystrzeliła do przodu przebijając czwartego zabójcę w jednym płynnym finezyjnym ruchu. Arianrhod postąpiła o krok, Barbarisater uniosła w horyzontalnej pozycji ponad swymi ramionami. Stalowy uchwyt broni piątego mordercy został przecięty wpół błyskawicznym uderzeniem, cień zachwiał się oszoło- miony. Barbarisater zakreślił w powietrzu ósemkę i kolejny zabójca runął na ziemię, rozcięty na kilka części. Ostatni sługa Beldame rzucił się do ucieczki. Strzał z lasera Bequin zatrzymał go w miejscu. Serce waliło mi jak szalone i zrozumiałem, że muszę przynajmniej na chwilę usiąść na dziedzińcu, by ochłonąć. Qus ujął mnie za ramię i pomógł spocząć na dużym kamiennym bloku. - Gregor ? - Wszystko w porządku, Alizebeth... daj mi tylko moment... - Nie powinieneś tu był przychodzić, stary głupcze ! Powinieneś był zostawić tę sprawę swoim pracownikom ! - Zamknij się, Alizebeth. - Nie uciszysz mnie, Gregor. To najwyższy czas, żebyś pojął granice swego organizmu. Spojrzałem w górę na jej twarz. - Mój organizm nie zna granic – oświadczyłem. Qus zaśmiał się w wymuszony sposób. - Wierzę mu, pani Bequin – powiedział Ravenor wyślizgując się z mroku otoczenia. Na Imperatora, jakże on miał skryty chód, nawet Arianrhod nie zdołała go dostrzec na czas. Dziewczyna musiała pchnąć w dół ostrze szabli, aby z zaskoczenia nie uderzyć nią przybysza. Gideon Ravenor był odrobinę niższy ode mnie, ale silny i dobrze zbudowany. Miał zaledwie trzydzieści cztery lata. Długie czarne włosy okalały dumną twarz o silnie zarysowanych kościach policzkowych. Jego ciało okrywał szary kombinezon i długi płaszcz. Zamontowane na lewym ramieniu działko antypsioniczne przesunęło się z cichym warkotem i pisnęło namierzając Arianrhod. - Ostrożnie, fechtmistrzyni – powiedział – Jesteś na celowniku. - I ciągle jeszcze będę, kiedy twoja głowa wyląduje na ziemi – odparła. Oboje roześmiali się cicho. Wiedziałem, że od blisko roku byli kochan- kami, ale w otoczeniu innych osób wciąż utrzymywali stonowane stosunki i a 3

ustawicznie się ze sobą droczyli. Ravenor strzelił palcami i jego towarzysz, odpychający mutant imieniem Gonvax, wychynął z kryjówki. Strużka śliny ciekła ze zdeformowanych grubych warg najemnika. Dźwigał miotacz ognia, ciężki zbiornik z paliwem kołysał się na jego garbatym grzbiecie. Wstałem z kamienia. - Co znalazłeś ? – zapytałem Ravenora. - Beldame. I bezpieczną do niej drogę – odparł. * * * * * Kryjówka Beldame Sadii znajdowała się w sacrarium głęboko pod głównym ołtarzem kościoła. Ravenor drobiazgowo przeszukał ruiny i odkrył ukryte przejście w jednej ze zrujnowanych krypt – przejście, o którym nawet Sadia zapewne nie miała pojęcia. Mój szacunek dla Ravenora rósł niemal z dnia na dzień. Nigdy wcześniej nie miałem tak niezwykłego ucznia jak on. Był perfekcjonistą w każdej dziedzinie niezbędnej dla przyszłego inkwizytora. Oczekiwałem niecierpli- wie dnia, w którym mógłbym podpisać jako promotor jego petycję o przy- znanie statusu pełnoprawnego inkwizytora. Zasłużył sobie na to. Inkwizycja potrzebowała takich ludzi. * * * * * Idąc gęsiego wślizgnęliśmy się do krypty w ślad za Ravenorem. Zwracał naszą uwagę na każdy obsunięty kamień, na każdy ostry kant ściany. Odór soli i starych kości stawał się wręcz nie do zniesienia, a gorące stęchłe powietrze jeszcze bardziej mnie osłabiało. Przedostaliśmy się na kamienną galerię obiegającą wkoło obszerną podziemną komnatę. Przenośne lampy stały w jej kątach rozświetlając ciem- ność. Czułem silny zapach suszonych liści i innych, bardziej odrażających pachnideł. W komnacie odprawiano jakiś rytuał, przy czym rytuał to jedyne adek- watne słowo, jakie przychodzi mi na myśl w tym przypadku. Dwudziestka całkowicie nagich, wysmarowanych krwią ludzkich degeneratów uczestni- czyła w jakiejś ceremonii zapożyczonej od Mrocznych Eldarów, otaczając ciasnym kręgiem stół tortur, na którym leżał zmaltretowany, skuty łańcucha- mi człowiek. Do moich nozdrzy dotarł smród krwi i ekskrementów. Próbowałem powstrzymać się od wymiotów, ale czułem, że to zbyt wielki wysiłek. - Tam, widzisz go ? – wyszeptał mi prosto do ucha Ravenor, kiedy pod- czołgaliśmy się do krawędzi galerii. Pochwyciłem wzrokiem bladoskóry kształt tkwiący w bezruchu pośród mroku komnaty. - Haemonculus, przysłany przez Bractwo Upadłych Wiedźm. Ma czuwać nad praktykami Beldame. Próbowałem dojrzeć jakieś szczegóły wskazanej postaci, ale stała w zbyt ciemnym miejscu. Widziałem tylko wyszczerzone zęby i jakieś najeżone ostrzami urządzenie nałożone na prawą dłoń obcego. - Gdzie Pye ? – wyszeptała Bequin. Ravenor pokręcił głową, po czym chwycił mnie za ramię i ścisnął. Teraz nawet szept nie był już dłużej dozwolony. Do komnaty weszła Beldame. Poruszała się na ośmiu pajęczych nogach, wielkim cybernetycznym implancie w kształcie cielska arachnoida, stukającym zakrzywionymi łapa- mi w kamienną posadzkę. Inkwizytor Atelath, niechaj Imperator ma go w swej opiece, zniszczył normalne nogi wiedźmy dobre sto pięćdziesiąt lat przed moim przyjściem na świat. Była ukryta pod zwiewną czarną woalką, która przywodziła na myśl pajęczynę. Czułem wyraźnie bijącą od tej istoty aurę zła. Przystanęła na moment na skraju stołu tortur, podniosła zgrabiałymi palcami woalkę i splunęła na ofiarę. Ślina zawierała jad, sączący się z gruczołów umieszczonych za jej sztucznymi kłami. Żrący płyn trafił więźnia prosto w twarz. Mężczyzna zaczął miotać się w agonii podczas gdy jad wyżerał mu przednią część czaszki. Sadia zaczęła coś mówić, głosem ściszonym i syczącym. Mówiła w języ- ku Mrocznych Eldarów, a jej nadzy słudzy wili się spazmatycznie i zawo- dzili. - Ujrzałem już dosyć – szepnąłem – Ona jest moja. Ravenor, możesz zająć się haemonculusem ? Skinął w odpowiedzi głową. Na mój sygnał przypuściliśmy atak, skacząc z galerii i strzelając w ruchu. Kilku czcicieli Beldame zostało ściętych seriami z ciężkiej broni Qusa. Arianrhod wykrzyczała przeciągle zawołanie bitewne swego carthańskiego szczepu i rzuciła się na haemonculusa, wyprzedzając biegnącego w tym samym kierunku Ravenora. Zrozumiałem, że posunąłem się zbyt daleko. Zrozumiałem to w chwili, gdy wylądowałem na posadzce komnaty, a zmęczone nogi załamały się pode mną. Krzesząc metalowymi kończynami iskry Beldame Sadia runęła na mnie zawodząc wysokim przenikliwym głosem. Poderwała w górę woalkę, aby splunąć. I zachwiała się znienacka, cofnęła uderzona aurą Bequin i Zu Zeng skaczących na flanki wiedźmy. Pozbierałem się jakoś z posadzki i wystrzeliłem do heretyczki odrywając pociskiem jedno z jej metalowych odnóży. Splunęła w końcu, ale chybiła. Jad zaczął trawić zimną kamienną podłogę tuż przed moimi stopami. - Imperialna Inkwizycja ! – krzyknąłem – W imię najświętszego Boga- Imperatora, ty i twoi pobratymcy zostajecie oskarżeni o praktykowanie po- gańskich praktyk i jawną herezję ! Podniosłem wyżej lufę broni. Sadia runęła na mnie w tej samej chwili. Zostałem dosłownie przygnieciony do posadzki masą jej wielkiego cielska. Jedna z pajęczych łap przebiła na wylot moje lewe udo. Stalowe kły wiedźmy, przywodzące na myśl zakrzywione igły, zatrzasnęły się tuż nad mą twarzą. Dostrzegłem na ułamek chwili jej oczy, smoliście czarne, bez- denne, całkowicie szalone. Splunęła. Wykrzywiłem z desperacją głowę, by uniknąć strumienia żrącego jadu i wypaliłem z boltowego pistoletu prosto w ciało wiedźmy. Mikroeksplozja cisnęła nią w tył, odrzuciła czterysta kilogramów starego ciała i cybernetycznych wszczepów. Przetoczyłem się po posadzce. Hemonkulus przyjął szarżę Arianrhod, ostrza na jego prawej ręce zawyły wirując w powietrzu. Obcy był niezwykle szczupły, okryty czarnym płasz- czem. Jego nie schodzący z ust przerażający uśmiech okazał się efektem naciągnięcia bezbarwnej skóry na kościach czaszki. Miał na sobie metalową biżuterię wykonaną z broni swych ofiar. Usłyszałem jak Ravenor wykrzykuje imię Arianrhod. Barbarisater śmignął w kierunku obcego, ale eldarski potwór uskoczył przed ostrzem z niewiarygodną wręcz szybkością. Dziewczyna zawirowała w miejscu wyprowadzając dwa perfekcyjne i teoretycznie mordercze cięcia, które w jakiś niezrozumiały sposób nie zdo- łały dosięgnąć obcego. Uderzenie ręki Eldara odrzuciło fechtmistrzynię po- śród chmury krwawej mgiełki. Po raz pierwszy od początku naszej wspólnej znajomości usłyszałem krzyk bólu Arianrhod. Płomienie skąpały część komnaty. Gonvax potoczył się do przodu, do końca fanatycznie lojalny wobec swego pana... i jego wybranki serca. Pró- bował pochwycić w wiązkę ognia hemonkulusa, ten jednak znalazł się znie- nacka za plecami mutanta. Gonvax wrzasnął przeraźliwie, kiedy eldarska broń dosłownie go wypatroszyła. Z przeciągłym skowytem Arianrhod runęła prosto na Mrocznego Eldara. Pochwyciłem ją na moment wzrokiem, zastygłą w skoku, z opadającą w dół szablą. W następnym ułamku sekundy obie sylwetki zderzyły się ze sobą i poleciały w przeciwne strony. Szabla odjęła lewe ramię Eldara na wysokości barka. Lecz jego ostrze... Wiedziałem od razu, że umarła. Nikt nie mógł tego przeżyć, nawet dumna córka fechtmistrzów z odległego Carthae. Bequin ciągnęła mnie w górę za ramię próbując postawić na nogi. - Gregor ! Gregor ! Beldame Sadia uciekała na swych pajęczych odnóżach w kierunku klatki schodowej. Gdzieś za moimi plecami coś wybuchło z hukiem. Ravenor krzyczał przerażająco, głosem pełnym wściekłości i cierpienia. Pobiegłem w ślad za Beldame. * * * * * W naziemnej kaplicy wzniesionej ponad sacrarium było chłodno i cicho. Poświata rzucana przez metropolię sączyła się do środka poprzez rzędy szklanych witraży. - Nie zdołasz uciec, Sadia ! – krzyknąłem chrapliwym i słabym głosem. Dostrzegłem ją przemykającą za kolumnadami po mojej lewej stronie. Cień pośród mroku. - Sadia ! Sadia, ty stara wiedźmo ! Skazałaś mnie na śmierć, ale ty sama zginiesz też dzisiaj z mojej ręki ! Po prawej, kolejny cień skradający się w ciemnościach, ledwie widoczny. Ruszyłem w jego kierunku. Zostałem silnie dźgnięty w plecy, prosto pomiędzy łopatki. Odwróciłem się upadając i ujrzałem wykrzywioną szaleńczo twarz przybocznego truci- ciela Beldame, Pye. Trząsł się i chichotał, w dłoni ściskał pustą strzykawkę. - Trup ! Trup, trup, trup, trup ! – wrzeszczał. Wstrzyknął mi drugi element trucizny. 4

Runąłem na plecy, mięśnie niemal natychmiast zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. - Jak się czujesz, inkwizytorze ? – zachichotał Pye pochylając się nade mną. - Bądź przeklęty – sapnąłem i strzeliłem mu prosto w twarz. Straciłem przytomność. * * * * * Kiedy się ocknąłem, Sadia Beldame trzymała mnie za gardło szarpiąc silnie swymi cybernetycznymi łapami. - Ocknij się ! – syczała, jej woalka była odrzucona w tył, a woreczki jadowe pulsowały pod pomarszczoną skórą policzków – Chcę, żebyś był świadom, gdy poczujesz ból ! Jej głowa eksplodowała pośród chmury krwi, kawałków kości i mózgu. Pająkopodobne cielsko wpadło w konwulsje, pozbawione kontroli ręce cisnęły mną w kąt pomieszczenia. Cybernetyczny korpus wiedźmy dygotał i szarpał się chaotycznie przez dobrą minutę, miotając martwą biologiczną częścią ciała Beldame, ale w końcu runął na posadzkę i znieruchomiał. Leżałem twarzą ku podłodze rozpaczliwie próbując się odwrócić, lecz moje mięśnie wiotczały pod wpływem coraz silniej działającej trucizny. Traciłem siły w zastraszającym tempie. Masywna stopa pojawiła się znienacka w moim polu widzenia, opan- cerzona stopa okryta grubą warstwą ceramitu. Przekręciłem się w końcu nieznacznie i spojrzałem w górę. Łowca czarownic Tantalid stał nade mną chowając do kabury boltowy pistolet, z którego zastrzelił Beldame Sadię. Jego ciało okrywał pozłacany pancerz osobisty, szeroki napierśnik zdobiły liczne pieczęcie Ministorum. - Jesteś przeklętym heretykiem, Eisenhorn. A teraz przyjdzie ci za to zapła- cić życiem. Tylko nie Tantalid, pomyślałem czując, że tracę przytomność. Tylko nie Tantalid. Nie teraz. Rozdział II Metody typowe dla Betancore Rekonwalescencja Wezwanie Od momentu utraty świadomości u stóp łowcy czarownic Tantalida nie pamiętałem już nic aż do chwili ponownego odzyskania przytomności dwadzieścia dziewięć godzin później, na pokładzie mojego wahadłowca. Nie miałem pojęcia o siedmiu próbach elektrycznego pobudzenia mnie do życia, o kardiologicznych masażach, surowicy wstrzykiwanej bezpośrednio w mięśnie serca, o szaleńczym wyścigu mych przyjaciół z siedzącą mi na ramieniu śmiercią. Dowiedziałem się o tym wszystkim dopiero później, w trakcie długich dni rekonwalescencji. Przez pierwsze kilka z nich czułem się słaby i bezbronny niczym nowonarodzone jagnię. Nie wiedziałem też rzecz jasna, w jaki sposób ocalałem przed gniewem Tantalida. Bequin opowiedziała mi o tym dzień czy dwa po pierwszym prze- budzeniu. Całe zajście okazało się klasycznie typowe dla Betancore. Alizebeth przybiegła za mną po schodach prowadzących z sacrarium w tej samej chwili, gdy pojawił się Tantalid. Rozpoznała go od razu, bo zło- wieszcza sława łowcy czarownic sięgała granic podsektora. Zamierzał mnie zabić, a ja leżałem u jego stóp nieprzytomny, pogrążony w śmiertelnej śpiączce wywołanej obecnością krążącej w żyłach toksyny. Bequin wykrzyczała ostrzeżenie próbując jednocześnie sięgnąć desperac- ko po swą broń. Wtedy światło – jaskrawe oślepiające światło – rozpaliło ciemność wpadając do środka pomieszczenia poprzez kolorowe okna. Powietrzem wstrząsnął potworny ryk turbin. Mój wahadłowiec zawisł ponad zrujno- wanym dachem katedry, baterie reflektorów podwieszone pod kokpitem płonęły porażającym blaskiem. Bequin wiedziała już, co zaraz się stanie, to- też bez wahania rzuciła się na podłogę. Głos Betancore został wzmocniony przez głośniki wbudowane w kadłub wahadłowca. - Imperialna Inkwizycja ! Natychmiast odstąp od inkwizytora ! Tantalid odwrócił się w kierunku źródła jaskrawej poświaty, jego przy- pominająca żółwi łeb głowa przechyliła się w kołnierzu masywnego kara- paksu. - Oficer Ministorum ! – wykrzyczał w odpowiedzi, a jego słowa zostały metalicznie zniekształcone przez wzmacniacz dźwiękowy pancerza – Precz stąd ! Precz ! Ten heretyk jest mój ! Bequin uśmiechnęła się przekazując mi odpowiedź Betancore. - Nigdy nie dyskutuj z kanonierką, dupku ! Monozadaniowi serwitorzy siedzący w wieżyczkach artyleryjskich na skrzydłach wahadłowca zasypali świątynię deszczem pocisków. Witraże rozprysły się w drobne kawałki, sakralne rzeźby zostały obrócone w pył, marmurowa posadzka popękała i skruszała. Trafiony co najmniej jednym pociskiem Tantalid zniknął z pola widzenia strzelców, ciśnięty impetem uderzenia pomiędzy szczątki demolowanego pomieszczenia. Nie odnale- ziono później jego ciała, toteż uznałem, że przeklęty bękart zdołał unieść cało swą głową. Okazał się dostatecznie bystry, by natychmiast uciec z miejsca swej porażki. Moje wyprężone ciało nie zostało nawet draśnięte, chociaż cała kaplica wokół została dosłownie obrócona w perzynę. Typowa dla Betancore brawura. Typowa dla Betancore finezja. Była dokładnie taka sama jak jej ojciec. * * * * * - Przyślij ją do mnie – powiedziałem do Bequin odpoczywając w swym łóżku, półżywy i obolały. Medea Betancore zjawiła się kilka minut później. Podobnie jak jej ojciec nosiła czarny kombinezon glaviańskich pilotów z czerwonym szamerun- kiem, a na wierzch zakładała z dumą znoszoną pocerowaną kurtkę Midasa. Jej skóra, podobnie jak skóra Midasa, jak skóra wszystkich Glavian, była ciemna. Uśmiechnęła się do mnie wchodząc. - Jestem twoim dłużnikiem – powiedziałem. Medea potrząsnęła głową. - Nie zrobiłam niczego, czego nie zrobiłby mój ojciec – usiadła na skraju łóżka - Chociaż... on zabiłby Tantalida – dodała po chwili namysłu. - Był lepszym strzelcem. Ponownie się uśmiechnęła, śnieżnobiałe zęby błysnęły kontrastując z ebonitową skórą. - Owszem, był. - Lecz ty mu kiedyś dorównasz – powiedziałem miękko. Zasalutowała mi i wyszła. 5

Midas Betancore nie żył od dwudziestu sześciu lat, lecz ja wciąż jeszcze za nim tęskniłem. To on był moim najbliższym przyjacielem przez całe do- rosłe życie. Bequin i Aemos stanowili parę zaufanych i wiernych sojuszni- ków i gotów byłem w każdej chwili powierzyć swój los w ich ręce, ale Midas... Niech boski Imperator ukarze przeklętego Fayde Thuringa za to, co uczynił. Niech pozwoli, bym ponownie skrzyżował swe drogi z Fayde Thu- ringiem pewnego dnia - bym razem z Medeą mógł w końcu pomścić jej ojca. Medea nigdy nie poznała Midasa. Przyszła na świat miesiąc po jego śmierci, dorastała wychowywana przez matkę na Glavii, pod moją zaś opiekę trafiła przez przypadek. Byłem jej nieformalnym ojcem chrzestnym, związanym z dzieckiem obietnicą złożoną Midasowi. Wierny słowom przysięgi, przybyłem na Glavię w dniu, kiedy Medea osiągnęła pełnoletność i miałem okazję zobaczyć na własne oczy jak w trakcie ceremonii przyjęcia w poczet dorosłych obywateli Glavii leci swym smukłym grawilotem poprzez szaleńczą plątaninę kanionów Wzgórz Palowych. Ten właśnie widok mnie przekonał. * * * * * Arianrhod Esw Sweydyr nie żyła. Nie żyli też Gonvax i Qus. Konfron- tacja w sacrarium okazała się zaciekła i bezlitosna. Ravenor zabił szaleją- cego po pomieszczeniu hemonculusa, ale ten zdążył jeszcze rozpruć brzuch mego podopiecznego i odciąć lewe ucho Zu Zeng. Gideon Ravenor leżał teraz na oddziale intensywnej terapii w głównym szpitalu Lethe. Miał trafić pod naszą prywatną opiekę medyczną dopiero po stabilizacji swego poważnego stanu zdrowia. Zastanawiałem się jak długo potrwa jego rekonwalescencja. I jakim okaże się człowiekiem, gdy wróci ponownie do zdrowia. Kochał Arianrhod, kochał szaleńczo i z całego serca. Bałem się, by ten cios nie złamał go psychicznie. Opłakałem w milczeniu Qusa i fechmistrzynię. Qus był ze mną od dziewiętnastu lat. Mroczna noc w katedrze odebrała mi tak wiele... Qus został pochowany z pełnymi honorami na cmentarzu Imperialnej Gwardii w Lethe Majeure. Arianrhod spłonęła na pogrzebowym stosie wzniesionym na jednym z płaskich wzgórz opodal granic bezdroży. Byłem zbyt osłabiony, by uczestniczyć w którejkolwiek z tych ceremonii. * * * * * Aemos przyniósł mi Barbarisatera zaraz po rytualnym spopieleniu fechmistrzyni. Owinąłem szablę w płachtę materiału i przewiązałem jed- wabną szarfą. Wiedziałem, że honor nakazuje mi oddać tę broń jak naj- szybciej starszym szczepu Esw Sweydyr na Carthae. Lecz to oznaczałoby blisko roczną podróż. Nie miałem tyle czasu. Umieściłem zapakowaną szablę w pokładowym sejfie wahadłowca. Z trudem się tam zmieściła. * * * * * Powracając do zdrowia rozmyślałem często o Tantalidzie. Arnaut Tantalid otrzymał tytuł kościelnego łowcy czarownic siedemnaście lat temu, wcześniej służył w randze konfesora w formacji Missionaria Galaxia. Podobnie jak wielu innych funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa Eklezjar- chii przestrzegał doktryn Sebastiana Thora z poświęceniem, które przywo- dziło na myśl kliniczną obsesję. Dla większości zwykłych obywateli Imperium nie istnieje żadna różnica pomiędzy inkwizytorem Ordo Xenos takim jak ja i łowcą czarownic Eklezjarchii takim jak Tantalid. Obaj polujemy na ciemność nawiedzającą ustawicznie światy ludzkości, obaj wzbudzamy strach i respekt, obaj też w mniemaniu zwykłych ludzi samodzielnie stanowimy prawo i porządek. Tak bliźniaczo podobni w wielu kwestiach, wciąż skrajnie się od siebie różnimy. W mojej prywatnej opinii Adeptus Ministorum, wszechwładna i wszechobecna instytucja religijna Imperium, powinna poświęcić wszystkie swe zasoby i wysiłki wyłącznie krzewieniu wiary w boskiego Imperatora, zaś eliminację heretyków pozostawić w gestii Inkwizycji. Jurysdykcja na- szych organizacji często się nakłada na siebie rodząc wiele konfliktów. Wiadomo mi przynajmniej o dwóch świętych wojnach mających miejsce w przeciągu ostatnich stu lat, wojnach wywołanych właśnie poprzez zatargi między naszymi organizacjami. Tantalid i ja skrzyżowaliśmy swe ostrza dwukrotnie w przeszłości. Na Świecie Bradella, pięćdziesiąt lat temu, nasza konfrontacja sprowadziła się do zażartej debaty na marmurowej posadzce siedziby lokalnego synodu. Po- wodem kłótni było prawo do ekstradycji psionika Elbone Parsuvala. Wów- czas zwyciężył łowca czarownic, w znacznej mierze dzięki silnie thoriań- skiemu nurtowi w dogmatach Eklezjarchii na Świecie Brandella. Potem, zaledwie osiem lat temu, spotkaliśmy się ponownie na Kuumie. W czasie tym doskonale była już znana fanatyczna nienawiść Tantalida do ludzi o talencie mentalnym – nienawiść, którą ja osobiście postrzegałem raczej jako skrywany lęk przed czymś, czego łowca nie potrafił zrozumieć. Nigdy nie czyniłem tajemnicy z faktu, iż w swej pracy korzystam z psio- nicznych metod i narzędzi. Zatrudniam pod swą komendą mentatów, a i sam od lat pracuję nad swym osobistym talentem mentalnym. Mam do tego prawo jako oficjalny pracownik imperialnej Inkwizycji. W mojej opinii Tantalid był zaślepionym dewotą o zdeformowanej oso- bowości. On bez wątpienia postrzegał mnie za diabelski pomiot i heretyka. Na Kuumie nie było okazji do debaty w kościelnych wnętrzach, w zamian doszło tam do małej wojny. Trwała prawie całą noc, toczona na ulicach i w budynkach pustynnego miasta Unat Akim. Dwudziestu ośmiu małych psioników, żaden z nich nie starszy niż czter- naście lat, zostało odkrytych podczas rutynowej kontroli społeczności za- mieszkującej stolicę Kuumy. Dzieci natychmiast odizolowano do czasu przybycia Czarnych Statków. Malcy byli rekrutami, bezcennymi być może kandydatami do studiów na uczelniach Adeptus Astropathicus. Niektórzy z nich mieli szansę dostąpić w przyszłości największego dla psionika zaszczytu i dołączyć do chóru Astronomicanu. Byli młodziutcy, przerażeni i zagubieni, ale to właśnie miało ich uratować przed czystką. Lepiej zostać odkrytym wcześnie i podjąć służbę ku chwale Imperium niż przetrwać w ukryciu ulegając postępującej degeneracji i stanowiąc coraz poważniejsze zagrożenie dla ludzkiego mocarstwa. Lecz zanim Czarne Statki zdążyły dotrzeć do systemu, mali mentaci znikli uprowadzeni przez łowców niewolników współpracujących ze skorumpowanymi urzędnikami lokalnych organów Administratum. Na czarnym rynku płacono ogromne sumy za dziewiczych nierejestrowanych psioników. Tropiłem łowców niewolników poprzez pustynne wydmy aż do Unat Akim, zdecydowany uwolnić małych więźniów. Tantalid przybył tam na własną rękę zamierzając unicestwić wszystkie dzieci pod zarzutem prakty- kowania zakazanej magii. Pod koniec bitwy zdołałem wyprzeć łowcę czarownic i jego towarzyszy, w większości szeregowych pracowników służb świeckich Kościoła, poza granice miasta. Dwaj mali psionicy zginęli podczas wymiany ognia, ale reszta trafiła szczęśliwie pod opiekę przedstawicielstwa Astropathicusu. Tantalid uciekł z Kuumy liżąc swe rany i próbując mnie jednocześnie oskarżyć formalnie o herezję. Jego zarzuty zostały z miejsca obalone. W okresie tym Ministorum miało pewne powody, aby unikać jakichkolwiek poważniejszych zatargów z Inkwizycją. Oczekiwałem, w zasadzie zaś byłem niemal pewien, że Tantalid powróci któregoś dnia, by odpłacić mi za swą porażkę. Nasza konfrontacja stała się prywatną sprawą, kwestią honoru, który w mniemaniu łowcy został splamiony. Ostatni raz słyszałem o nim przy okazji wylotu misji Eklezjarchii do podsektora Ophidian. Dowodzony przez Tantalida zespół Kościoła miał wesprzeć trwającą w podsektorze blisko stuletnią kampanię pacyfikacyjną. Zachodziłem w głowę, jakie okoliczności sprowadziły go na Lethe XI w tak dla mnie niefortunnym momencie. * * * * * Kiedy dwa tygodnie później wróciłem do w miarę stabilnego stanu i Czas Ciemności dobiegł końca, znałem już odpowiedź na dręczące mnie pytanie, przynajmniej w ogólnym tego słowa znaczeniu. Krzątałem się właśnie po kuchni prywatnej kamienicy, którą wynająłem w Lethe Majeure, gdy Aemos przyniósł mi wieści. Kampania Ophidiańska dobiegła końca. - Niezwykły sukces – oświadczył savant – Ostatnie działania militarne mia- ły miejsce na Dolsene cztery miesiące temu. Marszałek oficjalnie ogłosił całkowite oczyszczenie podsektora. Prawdziwy tryumf, nie sądzisz ? - Tak. A przynajmniej chciałbym tak uważać. Zajęło im to trochę czasu. - Gregor, Gregor... nawet z siłami takimi jak Zgrupowanie Floty Scarus pacyfikacja całego podsektora jest niezwykle skomplikowanym zadaniem. To nic, że kampania trwała dobre sto lat. Oczyszczanie podsektora Extem- pus pochłonęło czterysta lat... Urwał na moment. - Zgrywasz się ze mnie, prawda ? Skinąłem głową. Jakże łatwo można go było wprowadzić w ten charakte- rystyczny stan naukowej fascynacji. Aemos wzruszył ramionami i usiadł na jednym z wygodnych skórzanych foteli. - Jak słyszałem, prawo wojenne wciąż jeszcze obowiązuje, a na kluczowych światach rządy tymczasowe pełnią wyznaczone odgórnie garnizony mili- tarne. Niemniej jednak marszałek wojny powraca wraz z całą flotą opromie- a 6

niony glorią i chwałą, stawiając swą stopę w tym podsektorze po raz pierw- szy od wieku. Stałem przy otwartym oknie patrząc z wysokości pierwszego piętra na szare dachy Lethe Majeure, które pokrywały wzgórza Basenu Tito niczym łuski skórę jakiegoś prehistorycznego jaszczura. Niebo miało barwę lazuru, powiewał lekki zefirek. Nie potrafiłem sobie wyobrazić tego miejsca po- nownie jako mrocznej metropolii pogrążonej w mroku Czasu Ciemności. Teraz wiedziałem już, dlaczego Tantalid powrócił. Kampania Ophi- diańska dobiegła końca, a wraz z nią i jego święta misja. - Pamiętam jak stąd odlatywali, ty też ? – zapytałem. Zadałem głupie pytanie. Mój savant był człowiekiem uzależnionym od gromadzenia i przetwarzania informacji, zakażonym w wieku czterdziestu dwóch lat memowirusem. Nie istniała taka możliwość, aby mógł cokolwiek zapomnieć. Podrapał haczykowaty nos w miejscu, gdzie stykały się ze sobą okulary jego optycznych implantów. - Jak którykolwiek z nas mógłby nie pamiętać ? – odparł – Lato roku 240. Polowaliśmy na klan Glawów z Gudrun w trakcie gwardyjskiej Fundacji. Owszem, odegraliśmy niechcący znaczącą rolę w opóźnieniu terminu rozpoczęcia Kampanii Ophidiańskiej. Marszałek wojny, a wówczas właś- ciwie jeszcze Lord Militant zaczynał właśnie rzucać w drogę swój korpus pacyfikacyjny, gdy prowadzone przeze mnie śledztwo związane z Domem Glaw spowodowało masową rewoltę w całym podsektorze, znaną później pod nazwą Schizmy Helicańskiej. Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu i niezadowoleniu marszałek wojny został znienacka zmuszony do porzucenia ambitnych planów konkwisty i pośpiesznego pacyfikowania własnego tery- torium. Marszałek wojny Honorius. Honorius Magnus. Nigdy nie miałem okazji go spotkać i nigdy też nie miałem na takie spotkanie ochoty. Był to brutalny i bezwzględny człowiek, podobnie jak wielu innych jego pokroju i statusu. Życie wymagało od takich osobników specjalnego rodzaju charakteru, umysłu dostatecznie wyrachowanego, aby mógł on podejmować decyzje o unicestwianiu całych światów i populacji. - Na Thracian Primaris odbędzie się wielka ceremonia – oświadczył Aemos - Święta Nowenna zwołana przez Synod Eklezjarchii. Plotki głoszą, że lord Helican osobiście weźmie w niej udział, by uroczyście nadać marszałkowi wojny tytuł Feudalnego Protektora. - Nie wątpię, że marszałek bardzo się ucieszy. Kolejny ciężki medalion, którym będzie mógł rzucać w swych adiutantów w chwilach frustracji. - Nie masz ochoty na udział w uroczystościach ? Roześmiałem się. W głębi duszy od dłuższego czasu myślałem o powro- cie na stołeczny świat podsektora Helican. Thracian Primaris - największa, najbardziej zindustrializowana i najgęściej zamieszkana planeta podsektora – odebrała status świata stołecznego starożytnemu Gudrun po niełasce, ja- kim okrył się ten system w trakcie Schizmy Helicańskiej. Thracian Primaris było teraz kluczową planetą w całym podsektorze. Miałem na głowie mnóstwo urzędniczej pracy, sterty raportów do wypeł- nienia i analizy, a najlepszym miejscem dla tego rodzaju zajęć była właśnie moja prywatna posiadłość na Thracian, niedaleko Pałacu Inkwizycji. Lecz jednocześnie nie żywiłem do tej planety ciepłych uczuć. Było to brzydkie miejsce i wybrałem je na swe centrum dowodzenia tylko ze względu na zwyczajowo przyjęte zasady. Sama myśl o pompatycznych ceremoniach i festiwalach budziła we mnie zimne ciarki. Być może zrobiłbym lepiej, gdybym poleciał na Messinę lub też ukrył się w ciszy spokojnego Gudrun, gdzie utrzymywałem niewielką posiadłość na prowincji... - Przedstawicielstwo Inkwizycji zbiera się w wyjątkowo licznym gronie. Sam lord Rorken osobiście... Machnąłem dłonią w kierunku Aemosa. - Czy sam masz taką ochotę ? - Nie. - Nie moglibyśmy lepiej spożytkować naszego czasu ? Jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy ? Postępowania śledcze, które można zamknąć spokojnie z dala od całego tego tryumfalnego zgiełku i hałasu ? - Bez wątpienia – odparł. - Zatem znasz już moją opinię na ten temat. - Znam, Gregorze – odrzekł wstając z fotela i sięgając do jednej z kieszeni swego zielonego ubrania – I jestem też całkowicie przygotowany na przekleństwa pod moim adresem, które posypią się niezawodnie w chwili, gdy to otrzymasz. W dłoni savant trzymał niewielki elektroniczny notes z zakodowanym przekazem mentalnym nagranym przez astropatów. Na ekranie urządzenia widniał emblemat Inkwizycji. Rozdział III Świat stołeczny Dom Oceaniczny Intruzi, dawni i obecni Thracian Primaris, świat stołeczny podsektora Helican, siedziba rządu, podsektor Helican, sektor Scarus, Segmentum Obscurus. Opis ten można przeczytać w każdym ze stu tysięcy przewodników turystycznych, podręczników geograficznych, kronik historycznych, ulotek religijnych, przemysłowych instrukcji, manifestów handlowych i kosmicznych map. Brzmi imponująco, autorytarnie, władczo. W niczym nie oddaje jednak prawdziwego charakteru tego monstrum. Znam śmiertelnie niebezpieczne planety, które z orbity wydają się przepięknym rajem kuszącym podróżników barwami zieleni lasów i błękitu mórz, blaskiem księżyców i pasów asteroidów o cudownym zabarwieniu – wszystkimi naturalnymi cudami, które pod kurtyną piękna skrywają mordercze zagrożenie. Thracian Primaris nie próbowało łudzić przybyszy wizją nieistniejącego uroku. Z głębi kosmosu świat ten wyglądał niczym wielkie pokryte kataraktą oko. Był opasły i odpychający, zasnuty grubą warstwą szarych przemysłowych wyziewów, spod których przebijał się z trudem blask miliardów światełek tworzących monstrualne metropolie. Glob przyciągał w złowieszczy sposób wzrok wszystkich wchodzących do systemu podróżników. A iluż ich wciąż tam wchodziło ! Istne ławice statków głębokiej przestrzeni krążyły ustawicznie w granicach systemu, przyciągane do opasłego świata jego bogactwem i industrialną potęgą. Planeta nie posiadała księżyców, przynajmniej w naturalnym tego słowa znaczeniu. Pięć kosmicznych fortów klasy Ramilies krążyło wokół globu, a ich gotyckie wieżyczki artyleryjskie i skomplikowane skanery śledziły trajektorię lotu każdej jednostki lecącej w obrębie orbity planety. Gildia zrzeszająca czterdzieści tysięcy pilotów systemowych odpowiadała tylko i wyłącznie za obsługę ruchu na orbicie parkingowej. Na powierzchni świata stacjonował silny garnizon Sił Obrony Planetarnej, złożony z ośmiu milionów żołnierzy. Populacja planety liczyła dwadzieścia dwa miliardy mieszkańców, do tego należało doliczyć miliard n uxu t zi bo powi il lipa

- Doprawdy ? Przez kogo ? Mężczyzna umilkł na chwilę. Von Baigg był nieśmiałym i mało błyskot- liwym młodym człowiekiem, który w mej opinii nie miał szans na zdobycie rangi inkwizytora. Dołączyłem go do mojego zespołu mając nadzieję, że współ-praca z Ravenorem będzie stanowiła dla niego inspirację. Zawiodłem się w tej kwestii. - Wydawało mi się, że w ramach przygotowań planu pobytu można by uwzględnić również moje sugestie i pomysły. Von Baigg wymamrotał coś pod nosem. Wyjąłem mu z dłoni trzymany notes. Lista zajęć nie była jego dziełem, od razu to pojąłem. Spoglądałem na oficjalny dokument opracowany przez nuncjaturę Ministorum w porozu- mieniu z centralą Inkwizycji. Dziewięć dni udziału w Świętej Nowennie wypełnione zostało do końca przez audiencje, ceremonie religijne, bankiety, oficjalne prezentacje i wizyty. Pełne dziewięć dni Nowenny plus kilka dni przed jej rozpoczęciem i po zakończeniu. Dobrze, przyleciałem tutaj ! Stawiłem się na oficjalne wezwanie ! Nie zamierzałem jednak marnotrawić swego cennego czasu na wszystkie te pompatyczne pokazówki. Wziąłem do ręki świetlne pióro i podkreśliłem te punkty programu, których realizację uważałem za konieczność: formalne ceremonie religijne, audiencję w siedzibie Inkwizycji oraz Wielką Nomi- nację. - Oto korekta – oświadczyłem oddając notes sekretarzowi – Resztę programu pomijamy. Von Baigg wyglądał na zmartwionego. - Natychmiast po przybyciu jest pan oczekiwany na posiedzeniu Konklawy Post-Apostolicznej. - Natychmiast po przybyciu zamierzam udać się do domu – odparłem ostrym tonem. * * * * * Moje mieszkanie w tym miejscu mieściło się w Oceanicznym Domu, prywatnej rezydencji położonej w najbardziej luksusowej dzielnicy Metro- polii 70. Na wielu światach przemysłowych najbogatsi i najbardziej uprzywilejowani obywatele mieszkają w apartamentach na szczytach piramidalnych miast, odcięci od brudu i tłoku średnich i dolnych poziomów metropolii. Na Thracian Primaris nawet na najwyższych piętrach miast kró- lował smog i skażone toksynami powietrze. Tutaj ekskluzywne habitaty budowano głęboko pod miastami, w ich pod- morskiej części. Mroczne oceaniczne głębiny oferowały przynajmniej namiastkę spokoju. * * * * * Medea Betancore przeprowadziła wahadłowiec przez zatłoczoną przest- rzeń suborbitalną i wpadła pomiędzy opływowe kopuły habitatów, strzeliste wieże, maszty i anteny włączając się do rzędu pojazdów aerodynamicznych zmierzających ku wlotowi sieci komunikacyjnej wewnątrz metropolii. Niebiesko-białe jarzeniowe lampy wbudowane w ściany wielkiego tunelu migały rytmicznie za oknami kokpitu. Po blisko godzinie podróży dotar- liśmy do komory tranzytowej położonej jakieś trzy kilometry poniżej szczy- tu metropolii. Tam Medea posadziła wahadłowiec na masywnej windzie. Platforma zabrała nasz pojazd oraz kilkanaście innych aerodyn w głąb zie- mi, na dolne poziomy miasta. Tam wahadłowiec został przeładowany do prywatnej sekcji trakcyjnej i poprzez sieć kolejki magnetycznej dotarł w końcu do celu podróży. Miałem serdecznie dosyć Thracian Primaris, zanim jeszcze przekroczy- łem próg Oceanicznego Domu. * * * * * Zbudowany z hartowanych plazmą stopów metalu Dom Oceaniczny był jedną z tysiąca rezydencji położonych wzdłuż podmorskiej części Metro- polii 70. Apartamenty znajdowały się dziewięć kilometrów poniżej szczytu miasta i dwa kilometry poniżej poziomu morza. Ten w opinii zwykłych obywateli świata niewielki pałac był dostatecznie duży, by pomieścić bez trudu mieszkania wszystkich moich współpracowników, rozległe biblioteki, zbrojownię i sale treningowe, a także prywatną kaplicę, pokój audiencyjny oraz osobny kompleks mieszkalny dla zespołu Bequin. Był to bezpieczny dom, cichy i gościnny. Jarat, przełożona mej domowej służby, oczekiwała na nas w pomieszcze- niu pełniącym rolę przedpokoju. Jak zawsze miała na sobie jasnoszarą suk- nię i wysoką czarną czapkę owiniętą białą wstążką. Kiedy wielki kompozy- towy właz otworzył się w końcu z sykiem i wciągnąłem w usta haust czyste- go zimnego powietrza, klasnęła w pulchne dłonie nakazując serwitorom odebrać nasze wierzchnie ubrania i roznieść do pokojów podręczne bagaże. Przystanąłem na chwilę w hallu, przesuwając wzrokiem po kamiennych ścianach i wysoko sklepionym suficie. Nigdzie nie było żadnych obrazów, popiersi i statuetek, żadnych skrzyżowanych ze sobą broni, żadnych draperii i zasłon – tylko skromny emblemat Inkwizycji umieszczony na przeciwnej do wejścia ścianie, ponad wiodącymi na wyższy poziom kompleksu scho- dami. Nie przepadałem za ostentacyjnymi dekoracjami, preferowałem prostotę i funkcjonalność wystroju. Członkowie zespołu przechodzili obok mnie. Bequin i Aemos znikli w bibliotece. Ravenor i von Baigg wydawali precyzyjne dyspozycje serwito- rom mającym zająć się pewnymi cennymi z naukowego punktu widzenia bagażami. Medea przepadła bez śladu w swym prywatnym pokoju. Reszta współpracowników powoli rozchodziła się po całym domu. Jarat przywitała się z nimi wszystkimi, po czym podeszła do mnie. - Witamy w domu, sir – skłoniła głowę – Długo pana tutaj nie było. - Szesnaście miesięcy, Jarat. - Rezydencja jest przygotowana, poczyniliśmy ku temu wszelkie starania natychmiast po otrzymaniu wieści o pańskim powrocie. Wszyscy czujemy żal i smutek z powodu tych, którzy odeszli z tego świata. - Czy w międzyczasie wydarzyło się coś szczególnego ? - Zespół bezpieczeństwa dwukrotnie skontrolował systemy zabezpieczeń Domu przed pana przylotem, nadeszło też kilka wiadomości. - Przejrzę je niebawem. - Jest pan zapewne głodny ? Miała rację, co też natychmiast uświadomił mi nagły skurcz żołądka. - Kuchnia przygotowuje obiad. Pozwoliłam sobie osobiście dobrać menu na dziś i mam nadzieję, że sprosta ono pańskim wymaganiom. - Jak zawsze, Jarat, pokładam niewzruszoną wiarę w twe zdolności kulinar- ne. Chciałbym zjeść na podmorskim tarasie, wraz z wszystkimi mieszkań- cami chcącymi mi towarzyszyć. - Zatroszczę się o to, sir. Witamy w domu. * * * * * Wykąpałem się, włożyłem ubranie z szarej wełny i posiedziałem przez chwilę w swoim prywatnym pokoju, sącząc leniwie amasec i przeglądając w jasnym świetle lampy leżące na biurku wiadomości. Było ich wiele, w przeważającej mierze listów od dawnych współpra- cowników – urzędników rządowych, innych inkwizytorów, żołnierzy – informujących mnie o swym przybyciu na planetę i przesyłających kurtu- azyjne pozdrowienia. Dla większości z nich miała wystarczyć oficjalna od- powiedź sporządzona przez mojego sekretarza. W kilku przypadkach napisałem własnoręcznie kilka słów, wyrażając nadzieję, iż zdołam znaleźć dostatecznie sporo czasu, by w trakcie Nowenny spotkać się z adresatem listu. Trzy wiadomości w szczególny sposób przyciągnęły moją uwagę. Pierw- sza była prywatnym, zaszyfrowanym listem nadesłanym przez lorda inkwi- zytora Phlebasa Alessandro Rorkena. Rorken był głową Ordo Xenos w podsektorze Helican, moim bezpośrednim przełożonym i jednym z człon- ków triumwiratu wyższych rangą inkwizytorów odpowiadających przed samym mistrzem Orsinim. Rorken chciał się ze mną spotkać natychmiast po przylocie na Thracian Primaris. Sporządziłem natychmiast odpowiedź, informując mistrza, iż przybędę do Pałacu Inkwizycji następnego dnia o świcie. Druga wiadomość pochodziła od mojego starego przyjaciela Titusa Endora. Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz mieliśmy okazję się spotkać. Treść niekodowanego listu brzmiała: „Gregor. Pozdrowienia. Czy jesteś w domu ?”. Prostota tego przekazu była rozbrajająca. Odesłałem potwierdzenie, równie zwięzłe co list nadawcy. Endor najwyraźniej nie zamierzał bawić się w pisemną korespondencję. Czekałem niecierpliwie na kolejny kontakt z jego strony. Trzecia wiadomość również nie była zakodowana, a przynajmniej nie zaszyfrowano jej za pomocą elektronicznego klucza. Zapisana w Glossii treść brzmiała: „Skalpel tnie szybko, niecierpliwe języki rozwiązane. Na Cadii, w jednej tercji. Ogar życzy sobie Ciernia. Cierń musi być ostrożny”. * * * * * Podmorski taras był głównym powodem, dla którego zakupiłem Oceaniczny Dom. Podłużne, wykonane z ceramitu pomieszczenie posiadało panoramiczną ścianę z pancernego szkła oddzielającą kompleks od morskiej otchłani. Industrializacja Thracian Primaris zabiła większość życia w oce- anach planety, ale na tej głębokości wciąż można było natrafić na drapieżne luminescencyjne ryby głębinowe czy stada opalizujących śledzi. Oświetlony za pomocą świec taras wypełniony był ruchliwą szmaragdową poświatą rzucaną przez morską toń. 8

Serwitorzy kuchenni przygotowali przy długim stole miejsca dla dziesię- ciu osób i dziewiątka moich towarzyszy znajdowała się już na tarasie, przy- stawiając do blatu krzesła i sącząc orzeźwiające drinki. Podobnie jak reszta biesiadników, ubrałem się bardzo nieformalnie, w prosty czarny strój domo- wy. Kucharze podali smażone grzyby i grilowaną rybę ketel, a następnie pieczone kawałki bardzo rzadkiego mięsa z orkunu, gruszkowe i truskawko- we ciastka z cynamonową posypką. Gudrunicki klaret i słodkie wytrawne wino z piwnic Messiny dopełniały w perfekcyjny sposób cały jadłospis. Zdążyłem już zapomnieć wyśmienite zalety domu, jaki prowadziła dla mnie Jarat, odizolowany od niego na długo z powodu uciążliwej pracy w terenie. Przy stole zasiedli Aemos, Bequin, Ravenor, von Baigg, mój kronikarz i skryba Aldemar Psullus, szef ochrony Domu Jubal Kircher, zaufany agent terenowy Harmon Nayl oraz Thula Surskova, która pełniła rolę zastępczyni Bequin w zespole AP. Medea Betnacore zrezygnowała z udziału w obiedzie, ale zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, jak bardzo musiał ją wyczer- pać lot poprzez strefę orbitalną planety. Ucieszyła mnie obecność Ravenora. Jego rany szybko się goiły, przynaj- mniej te fizyczne, i chociaż sprawiał wrażenie dziwnie cichego i zamyślo- nego, czułem, iż zaczyna się podnosić po ciosie, jakim była dla niego śmierć Arianrhod. Surskova, niska korpulentna kobieta po czterdziestce, rozmawiała pół- głosem z Bequin na temat postępów w szkoleniu najmłodszych kandydatów do Zespołu AP. Aemos opowiadał Psullusowi i Nyalowi o wydarzeniach mających miejsce na Lethe XI, ci zaś słuchali go z głębokim skupieniem. Psullus, wątły mężczyzna wyniszczony przez ciężką chorobę, nigdy nie opuszczał Oceanicznego Domu poświęcając całe swe życie opiece nad moimi zbiorami bibliotecznymi. Gdyby Aemos nie zdał mu przy stole spra- wozdania z przebiegu naszej misji, zrobiłbym to ja. Te opowieści były dla Psullusa jedynym źródłem kontaktu ze światem zewnętrznym i naszą działalnością zawodową, toteż uwielbiał ich słuchać. Nayl, były łowca na- gród z Loki, został ranny w trakcie misji mającej miejsce w ubiegłym roku, toteż nie mógł nam towarzyszyć w wyprawie na Lethe XI. On również chłonął chciwie opowieść Aemosa, wtrącając od czasu do czasu rzeczowe pytanie. Czułem, że wręcz rozsadza go chęć natychmiastowego powrotu do pracy. Von Baigg i Kircher rozmawiali leniwie o przygotowaniach do Nowenny oraz zaostrzeniu rygorów bezpieczeństwa na czas święta. Kircher był zdolnym profesjonalistą w swym fachu, byłym funkcjonariuszem Adeptus Arbites, bardzo kompetentnym, chociaż czasami nieco pozbawionym wyobraźni. Kiedy serwitorzy podali deser, pogawędki przy stole przybrały na sile. - Powiada się, że Nominacja ma być zarazem ceremonią wyniesienia do wyższej rangi naszego marszałka wojny – oświadczył Nyal zatrzymując w drodze do ust pełną łyżeczkę. - Jest już marszałkiem – sprostowałem. - Nyal ma rację, Gregor, też o tym słyszałem – powiedział Ravenor – Feudalny Protektor. W ten sposób Lord Helican czyni z marszałka wojny personę równą mu statusem i władzą. - To zwykła synekura. - Nie do końca. Ta promocja sprawi, że Honorius stanie się głównym faworytem w wyścigu o fotel naczelnego dowódcy w Acrotarze po śmierci marszałka Hijo, a Hijo swego czasu usilnie zabiegał o miejsce w Senatorum Imperialis, być może nawet w samej Wielkiej Radzie Terry. - Honorius może być zwany Magnusem, ale wcale nie stanowi przez to odpowiedniego materiału na członka Wielkiej Rady – odparłem. - Teraz być może już tak – skomentował Nyal – Najwyraźniej lord Helican uważa, że Honorius posiada stosowne zalety, w przeciwnym razie nie zapewniłby mu przecież tak wpływowej pozycji. Polityka budzi we mnie zimne ciarki, a sam osobiście nie przejawiam praktycznie żadnych politycznych ambicji. Interesuję się tą tematyką wyłącznie poprzez konieczność posiadania zawodowej wiedzy. Imperialny lord Helican, znany też jako Jeromya Faurlitz IV, był najwyższym rangą dostojnikiem państwowym w całym podsektorze, dlatego też w swym nazwisku umieścił jego nazwę. Formalnie nawet kardynałowie Ministorum, Wielki Mistrz Inkwizycji, przełożeni Administratum i Lordowie Militanci znajdowali się poniżej niego, w praktyce jednak wyglądało to nieco inaczej, podobnie zresztą jak wiele innych rzeczy w imperialnej polityce społecznej. Kościół, rząd cywilny i armia, scalone w jeden mechanizm uparcie próbują- cy funkcjonować po myśli któregoś z elementów. Faworyzując marszałka wojny Honoriusa poprzez promocję do tytułu Feudalnego Protektora Heli- can stawiał za swym pupilem potęgę militarną podsektora dając wyraźny sygnał pozostałym organom lokalnej władzy i niezawodnie oczekując sto- sownej rekompensaty za przysługę, gdy marszałek wojny wstąpi już na szczeble kariery sięgające daleko poza pojedynczy podsektor. Była to nie- bezpieczna gra, rzadko podejmowana w tak otwarty sposób przez wysokich rangą dostojników Imperium, niemniej jednak zwycięska gloria opromienia- j jąca marszałka Honoriusa czyniła ten polityczny ruch Helicana całkowicie zrozumiałym. To zaś mogło stać się zarzewiem niebezpiecznych czasów. Podejrze- wałem, że ktoś zechce szybko zachwiać tym układem. Osobiście stawiałem na Eklezjarchię, chociaż być może wyborem tym kierowały osobiste ani- mozje. Niemniej jednak historia wyraźnie dowodzi, że Kościół nie przejawia tolerancji wobec tych osobistości wojskowych lub cywilnych, które próbują mu odebrać część wpływów. - Istnieją również inne elementy w tej układance – chrząknął Aemos przyj- mując z rąk serwitora kieliszek wytrawnego wina – Linia Faurlitzów jest słaba i nie posiada ani poparcia wśród Adeptus Terra ani życzliwego ucha w Senatorum Imperialis i otoczeniu Złotego Tronu. Dwa potężne rody, De Vensii i Fulvatore, znajdują się w stanie konfliktu z Faurlitzami i potraktują tę promocję jako otwarty gest samozachowawczy. Jest też Dom Eirswaldów, który uważa, iż jedynie wywodzący się z tej rodziny Lord Militant Strefon jest godnym następcą marszałka wojny Hijo. I nie należy zapominać o dynastii Augustynów, która próbuje odzyskać władzę po tym, jak Wielki Lord Terry Giann Augustyn zmarł czterdzieści lat temu. Będą usiłowali powrócić na scenę promując swego własnego kandydata, lorda Cosimo, z wyjątkową polityczną zaciekłością. Jeśli Nayl ma rację i wyniesienie Honoriusa do obiecanej mu rangi uczyni z niego pewnego sukcesora Hijo, stanie się on zarazem wraz z Cosimo członkiem wyścigu o fotel w Wielkiej Radzie Terry. Kilka krzeseł dalej Bequin ziewnęła dyskretnie i posłała mi znudzone spojrzenie. - Cosimo nigdy tego wyścigu nie wygra – wtrącił swą uwagę Psullus – Jego ród jest wyjątkowo niepopularny wśród Adeptus Mechanicus, a bez po- parcia tej siły nikt jeszcze, nieważne jak zręczny politycznie i wpływowy, nie zdołał zasiąść w Wielkiej Radzie. Poza tym przeciwko takiej kandy- daturze będzie Eklezjarchia. Giann Augustyn nie zyskał sobie w Kościele przyjaciół po próbach wprowadzenia pewnych istotnych reform religijnych. Chodzą plotki, że to nie zawał zabił starego Gianna, tylko Callidus w służbie Officio Assassinorum, działający na bezpośrednie zlecenie Ministorum. - Uważaj na swoje słowa, przyjacielu, albo ktoś przyśle jednego z nich po ciebie – powiedział Ravenor. Psullus zakrył kościstymi dłońmi oczy pró- bując schować się w demonstracyjny sposób przed rozbrzmiewającym w jadalni śmiechem. - Wszystko to jest wciąż bardzo niepokojące – podjął temat Aemos – Nomi- nacja może doprowadzić do wybuchu wojny Domów. Oprócz oczywistych przeciwników politycznych koalicja lorda Helicana i marszałka Honoriusa może się znienacka znaleźć pod atakiem tych osobistości, które w chwili obecnej deklarują swą neutralność. Istnieje na imperialnej scenie wiele person uważających swoją aktualną pozycję polityczną za satysfakcjonującą i gotowych posunąć się do każdego kroku, byle tylko uniknąć wciągnięcia w otwarty konflikt. Przy stole zapadła cisza. - Psullus – odezwał się pośpiesznie Ravenor zmieniając temat z iście dyplomatyczną zręcznością – Przywiozłem dla ciebie szereg ciekawych ma- teriałów z Lethe, w tym również referaty związane z Fenomenem Analec- tańskim... Psullus wdał się ochoczo w dyskusję z młodym śledczym. Aemos, von Baigg i Nayl kontynuowali debatę poruszającą temat imperialnej polityki wewnętrznej. Bequin i Surskova pożegnały się z resztą gości i opuściły ta- ras. Wziąłem do ręki karafkę amasecu i podszedłem do przeszklonej ściany spoglądając w mrok oceanicznych głębin. Kircher dołączył do mnie po chwili. Zanim się odezwał, zapiął wpierw swą niebieską kurtkę i założył czarne rękawiczki. - Mieliśmy w zeszłym miesiącu nieproszonych gości – powiedział ściszo- nym głosem. Zerknąłem na niego z ukosa. - Kiedy ? - Trzykrotnie – odparł – chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy do trze- ciego razu. Podczas nocnego cyklu sześć tygodni temu system monitoringu zarejestrował sygnał alarmowy układu wentylacyjnego po morskiej stronie rezydencji. Nie wykryłem żadnych niepokojących śladów, toteż serwitorzy wymienili rzekomo szwankujący układ na nowy. Tydzień później sytuacja powtórzyła się przy wejściu służbowym do pomieszczeń kuchennych oraz zewnętrznym wejściu do kompleksu Zespołu AP, tej samej nocy w obu miejscach. Zacząłem podejrzewać trwałe uszkodzenie systemu monitorują- cego i zaplanowałem całkowitą wymianę sieci alarmowej. W zeszłym tygodniu kody zabezpieczające na wszystkich zewnętrznych terminalach wejściowych zostały wyzerowane. Ktoś wszedł do środka, a potem wyszedł. Przeszukałem cały kompleks i znalazłem pluskwy umieszczone w ścianach sześciu pokoi, również w pańskim prywatnym apartamencie, oraz miniatu- rowe kamery pracujące w systemie naszego układu monitoringu. Ktoś próbował też sforsować wejście do pańskiego skarbca, ale ta próba okazała si 9

się nieudana, intruz nie zdołał złamać kodów dezaktywujących tarczę pola siłowego. - Nie pozostawił żadnych śladów ? - Żadnych odcisków, włosów, feromonów. Przeskanowałem powietrze za pomocą odpowiednich czytników. System monitoringu wizualnego nie zawiera niczego niepokojącego... z wyjątkiem przepięknie zamaskowanego przeskoku czasowego o długości trzydziestu czterech sekund. Nasi astropaci niczego nie wyczuli. W jednym miejscu intruz pokonał czterometrowy odcinek korytarza bez uruchomienia czujników alarmowych położonych tuż pod płytkami podłogi. Dopiero wtedy pojąłem, że dwa wcześniejsze incydenty nie miały nic wspólnego z defektem sieci alarmowej. To musiały być testy naszych systemów zabezpieczających, próbne podejścia do finalnej akcji. Przy głównym wejściu bez wątpienia użyto elektronicznego łamacza kodów. Po sforsowaniu zewnętrznego zamka intruz bez problemu mógł wyzerować wszystkie kody zabezpieczające, a ja nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. - Skontrolowałeś wszystko dwukrotnie ? Żadnych dalszych podsłuchów w ścianach ? Zaprzeczył ruchem głowy. - Mistrzu, mogę tylko wyrazić ubolewanie z powodu... Przerwałem mu podnosząc dłoń. - Nie ma potrzeby składania przeprosin, Kircher. Wykonałeś poprawnie swe obowiązki. Pokaż mi, co zostawili po sobie nasi goście. * * * * * Kircher rozwinął płachtę czerwonej materiału złożoną na blacie stołu w zaciszu mojej prywatnej czytelni. Był wyraźnie zdenerwowany, kropelki potu błyszczały na jego skrytym pod grzywą białych włosów czołem. Nie chciałem szerzyć zbędnego niepokoju, toteż zaprosiłem do biblioteki tylko Ravenora i Aemosa. Pokój pachniał książkami i atramentem, w po- wietrzu unosiła się woń ozonu wytwarzanego przez miniaturowe pola siło- we chroniące wyjątkowo cenne manuskrypty. Płachta została rozwinięta do końca. Spoczywało na niej dziewięć malutkich urządzeń – sześć aparatów podsłuchowych i trzy kamery – opako- wanych szczelnie w plastikowe kapsuły. - Po wyjęciu wszystkich zalałem je żelem ekranującym, by uzyskać pew- ność, że przestały działać. Żaden egzemplarz nie posiadał układu zagrażają- cego życiu i zdrowiu. Gideon Ravenor schylił się nad blatem i podniósł w stronę światła jeden z aparatów podsłuchowych. - Imperialny model – oświadczył – Nie oznakowany, ale bez wątpienia im- perialny. Bardzo wysokiej jakości i wyjątkowo zaawansowany technicznie. - Potwierdzam te uwagi – skinął głową Kircher. - Pochodzenie wojskowe ? Ravenor wzruszył ramionami. - Możemy dotrzeć do producenta tych urządzeń, ale to pewne, że zaopatruje on wszystkie stosowne instytucje w Imperium. Optyczne implanty Aemosa zawarczały cichutko skalując ostrość widze- nia savanta, pochylającego się z ciekawością nad stołem. - Kamery też są bardzo nowoczesne. Intruz musiał posiadać wyjątkowe umiejętności, jeśli zdołał podłączyć je do naszego systemu monitoringu wizualnego. - Już samo wejście do tego domu wymagało wyjątkowych umiejętności – zauważyłem. - Nie posiadają tabliczek znamionowych, ale bez wątpienia są to modele pochodzące z serii Amplox. Znacznie bardziej zaawansowane niż ich wojskowe odpowiedniki. Mogę również zauważyć, iż w mej osobistej opinii ograniczony dostęp do tych aparatów wyklucza z kręgu podejrzanych także Ministorum. Kościół zawsze znajdował się daleko w tyle w dziedzinie technologii. - A więc kto ? – zapytałem. - Adeptus Mechanicus ? – zaproponował Aemos. Parsknąłem. Wzruszył ramionami uśmiechając się lekko. - A przynajmniej instytucja posiadająca dostateczne wpływy w Adeptus Mechanicus, by uzyskać dostęp do tak rzadkich i cennych urządzeń. - Na przykład ? - Officio Assassinorum ? - Oni włamują się po to, by zabić, a nie podsłuchiwać. - No dobrze. Zatem jakiś wpływowy Dom, posiadający dojścia w Senato- rum Imperialis. - Możliwe... – skomentowałem. - Albo... - Albo ? - Albo pewna imperialna instytucja regularnie korzystająca z tego rodzaju urządzeń i posiadająca dostatecznie wysoki prestiż, aby zapewnić sobie dos- tęp tęp do najnowszego wyposażenia w całym mocarstwie. - Co to za instytucja ? – zapytałem. Aemos spojrzał na mnie, jakbym był skończonym głupcem. - Inkwizycja, rzecz jasna. * * * * * Spałem bardzo źle tej nocy. Jakieś trzy godziny przed końcem cyklu nocnego usiadłem znienacka na łóżku, całkowicie rozbudzony. Owinięty jedynie w kąpielowy ręcznik zszedłem do hallu ściskając w dłoni matowoszary automatyczny pistolet spoczywający zawsze w futerale za tylnym oparciem mojego łóżka. Słabe niebieskie światło sączyło się po pomieszczeniu rozmazując ostrość widzenia. Stąpałem ostrożnie do przodu. Słuch mnie nie mylił. Ktoś kręcił się na dolnym poziomie rezydencji. Spojrzałem w dół schodów próbując dostosować wzrok do panującego wszędzie głębokiego półmroku. W pierwszej chwili zamierzałem uruchomić alarm, by ściągnąć do pomocy Kirchera i jego ludzi, ale jeśli w środku znajdował się intruz zdolny ponownie sformować moje zabezpieczenia, chciałem złapać go na gorącym uczynku, a nie odstraszyć rykiem syren. W ciągu kilku godzin pobytu w Oceanicznym Domu w mój prywatny świat wkradł się posmak podejrzliwości i zdrady. Być może stawałem się para- noikiem, ale tym bardziej zamierzałem wyjaśnić tę sprawę do końca. Białe światło rozlewało się po podłodze hallu tuż pod niedomkniętymi drzwiami do kuchni. Dobiegały zza nich odgłosy ludzkich kroków. Podkradłem się do futryny drzwi, sprawdziłem raz jeszcze bezpiecznik pistoletu, po czym zacząłem wsuwać się w szczelinę pomiędzy drzwiami i framugą. Główne pomieszczenie kuchenne, kraina śnieżnobiałych płytek i alu- minium, było puste. Rzędy naczyń stały na półkach, garnki i inne utensylia wisiały na haczykach. W ciepłym powietrzu unosił się zapach przypraw. Lampy świeciły w niewielkim pomieszczeniu kuchennym przy chłodni. Dwa kroki, trzy, cztery. Lodowata posadzka ziębiła mnie w nagie stopy. Dotarłem do kolejnych drzwi. Odgłosy ludzkiej obecności jeszcze się nasi- liły. Kopnąłem w drzwi i wskoczyłem do środka, omiatając pomieszczenie lufą broni. Medea Betancore, ubrana jedynie w naciągnięty wojskowy podkoszulek, pisnęła przestraszona i wypuściła z rąk metalową tacę pełną rybnych filetów. Naczynie runęło z łoskotem na posadzkę tuż przy otwartej lodówce. - Na Boga, Eisenhorn ! – wrzasnęła z dziką furią podskakując w miejscu – Nie rób tego nigdy więcej ! Byłem zły. Nie opuściłem od razu broni. - Co tutaj robisz ? - Może jem ? Halo ? – parsknęła ze złością – Czuję się, jakbym spała przez tydzień. Umieram z głodu. Zacząłem zniżać ku podłodze lufę pistoletu. W mój napięty do granic możliwości umysł zaczęło sączyć się przemożne uczucie zakłopotania. - Przepraszam... przepraszam. Może powinnaś... stosowniej się ubrać przed pustoszeniem lodówki – moja uwaga zabrzmiała pewnie jeszcze głupiej niż mi się wydawało. Zrozumiałem to chwilę później, w pierwszym bowiem momencie zbyt pochłonął mą uwagę widok jej długich ciemnoskórych nóg i podkoszulka opinającego ciasno piękny biust. - I ty udzielasz mi takiej rady... Gregor ? – odparła unosząc znacząco jedną brew. Spojrzałem w dół. Upuściłem ręcznik podczas skoku do kuchni, toteż znalazłem się nagle w sytuacji, którą Midas Betancore nazywał „uczuciem całkowitej nagości”. Mogłem się co najwyżej zasłonić odbezpieczonym pistoletem. - Psiakrew. Przepraszam – odwróciłem się w poszukiwaniu ręcznika. - Nie licz na moje pochlebstwa – roześmiała się z odrobiną złośliwości. Zamarłem w bezruchu. Lufa automatu Tronsvasse mierzyła z mroku prosto w moją głowę. Lufa opadła w dół. Harmon Nayl zmierzył mnie wzrokiem od stóp po głowę z wyrazem całkowitego zaskoczenia na twarzy, po czym podniósł do ust palec w geście nakazującym zachować ciszę. Do diabła z nim, był kompletnie ubrany. Owinąłem się w ręcznik. - Co ? – zasyczałem. - Ktoś jest w domu. Czuję to – wyszeptał – Słyszałem hałas, który narobiliście we dwójkę i byłem przekonany, że to intruz. Nie wiedziałem, że jesteś tak dalece zainteresowany Medeą. - Zamknij gębę. Przekradliśmy się obaj z powrotem do zewnętrznej części kuchni. Nayl naciągnął na swą gładko ogoloną czaszkę czarny kaptur elastycznego kom- binezonu. Był wysokim mężczyzną, wyższym ode mnie o dobrą głowę, lecz 10

wtopił się w półmrok niczym duch. Czekałem cierpliwie na jego znak. Machnął mi ręką nakazując przejść na lewą stronę kompleksu. Nie wahałem się nawet na chwilę. Nayl tropił przez trzydzieści lat najbardziej wyrachowanych i przebiegłych przestępców w Imperium. Jeśli w moim domu znajdowali się intruzi, właśnie on bez wątpienia mógł ich dopaść. Wślizgnąłem się do głównego hallu Oceanicznego Domu i ujrzałem wejściowe drzwi, uchylone. Na wyświetlaczu zamka kodowego migotał ciąg zer. Obróciłem się w miejscu słysząc przeraźliwy huk wystrzału. Nayl krzyknął w tej samej chwili, gdy wpadałem do sąsiedniego pomieszczenia. Harmon miotał się po podłodze wraz z niezidentyfikowanym człowiekiem. - Poddaj się ! Poddaj się ! Jestem uzbrojony ! – wrzasnąłem. W odpowiedzi na wezwanie intruz uderzył potylicą Nayla o posadzkę pozbawiając go przytomności, po czym cisnął we mnie ciężkim pistoletem Harmona. Pociągnąłem bez wahania za spust, ale pocisk spudłował. Rzucona w mym kierunku broń uderzyła mnie w czoło i zbiła z nóg. Usłyszałem serię trzasków i głuche stęknięcie. - Światło – krzyknęła Medea Betancore. Podniosłem się z posadzki. Dziewczyna stała nad intruzem, z jedną dłonią zaciśniętą w pięść, drugą ciągnącą w dół rąbek podwiniętego pod- koszulka. - Mam go – oświadczyła patrząc w moim kierunku. Ogłuszony napastnik był okryty od stóp po głowę w czerń. Zdarłem jego kaptur. Titus Endor. - Gregor – wyszeptał przez rozbite zakrwawione usta – Mówiłeś, że jesteś w domu. Rozdział IV Pomiędzy przyjaciółmi Spotkanie z lordem Rorkenem Kongres Apotropaiczny - Zbożowa joiliqa, z lodem i odrobiną cytryny. Siedzący w mym prywatnym apartamencie Endor wziął do ręki zaofero- wany mu drink i wyszczerzył w uśmiechu zęby. - Pamiętałeś – powiedział. - A ileż było tych nieprzespanych nocy w starych dobrych czasach ? Titus, mieszałem twój ulubiony drink tyle razy, że nie sposób już tego zliczyć. - Ha ! Wiem. Jak nazywał się ten lokal na ulicy Zansiple ? Tam, gdzie prze- pijaliśmy nasze pensje ? - Spragniony Orzeł – odparłem. Wiedziałem, że pamiętał doskonale tę nazwę. Odniosłem wrażenie, iż próbuje mnie w jakiś sposób testować. - Spragniony Orzeł, właśnie ! Masz rację, spędziliśmy tam wiele nocy. Podniósł w górę szklankę czystego zimnego płynu. - W górę z nim, wychylić i następnego ! Powtórzyłem nasz stary toast i stuknąłem karafką amasecu w jego szklankę. Przez ułamek chwili poczułem ponownie smak tamtych starych czasów, kiedy obaj jako dziewiętnastoletni młodzieńcy, pełni mocnego alkoholu i dumy z awansu na śledczych, gotowi byliśmy wziąć się za bary z całą przeklętą galaktyką. Uczniowie inkwizytora Hapshanta. Pięć lat później, niemalże co do dnia, staliśmy się pełnoprawnymi inkwizytorami i rozpoczę- liśmy swe indywidualne kariery. Mając dziewiętnaście lat i alkohol zamiast krwi w żyłach, przesiady- waliśmy po godzinach pracy w lokalu na ulicy Zansiple, drwiąc sobie i żartując z naszego mentora oraz całego świata i czując tę niezwykłą wiarę we własne siły, jaką potrafią przejawiać tylko bardzo młodzi ludzie. To było zupełnie inne życie, zupełnie inny świat, tak odległy, że niemal całkowicie zapomniany. Nie byłem już tym Gregorem Eisenhornem, a ten siedzący naprzeciwko mnie mężczyzna w pochłaniającym ciepło maskują- cym kombinezonie, o długich przyprószonych siwizną włosach i pokrytej bliznami twarzy, nie był tym samym Titusem Endorem. - Powinieneś był się zapowiedzieć. - Zrobiłem to. Wzruszyłem ramionami. - Mogłeś do nas dołączyć na wieczornej kolacji. Jarat przeszła samą siebie. - Wiem. Lecz wtedy... – urwał na chwilę i zamieszał pływający w drink lód z wyrazem zamyślenia na twarzy – Wtedy szybko stałoby się wiadome, że inkwizytor Endor odwiedził inkwizytora Eisenhorna. - Wszyscy doskonale wiedzą, że ci dwaj to starzy przyjaciele. Jaki kłopot mogłaby sprawić taka wizyta ? Endor odstawił swoją szklankę, rozsznurował zapięcia na brzuchu i odciągnął w tył kaptur kombinezonu, a następnie odpiął go całkowicie. - Za gorąco – stwierdził. Jego podkoszulek był mokry od potu. Na szyi dostrzegłem zawieszony na czarnym łańcuszku zakrzywiony kieł saurapta. Ten kieł. Lata temu wyciągnąłem go z nogi Endora po tym jak Titus odpę- dził bestię. Na Brontotaphu, dwanaście dekad temu albo i więcej. My dwaj i stary Hapshant, zagubieni pośród bagiennych mgieł. - Przyleciałem na Nowennę – powiedział Titus – Otrzymałem wezwanie Orsiniego, pewnie takie same jak i ty. Chciałem porozmawiać możliwie jak najszybciej. - To dlatego włamałeś się do mojego domu ? Westchnął głęboko, dopił swego drinka i wstał z fotela zmierzając w stronę barku. - Masz kłopoty – oświadczył. - Doprawdy ? Niby jakie ? Przeciągnął spojrzeniem po ścianach obierając jednocześnie cytrynę. - Nie wiem. Ale słyszałem pewne pogłoski. - Ustawicznie słyszy się jakieś pogłoski. Odwrócił się raptownie w moim kierunku. Jego wzrok stwardniał, w oczach pojawił się ostrzegawczy błysk. - Potraktuj to poważnie. - Dobrze, potraktuję. - Wiesz dobrze, jaki mechanizm kieruje plotką. Zawsze jest ktoś, kto będzie cię chciał oczernić albo wyrównać stary rachunek. Pojawiły się pewne wieści. Na początku odrzucałem je bez wahania. - Jakie wieści ? Westchnął ponownie i powrócił na fotel z napełnioną szklanką. - Mówi się, że jesteś... niepewny. - Co się mówi ? 11

- Cholera, Gregor ! Nie jestem na przesłuchaniu, przyszedłem tu jako przy- jaciel. - Jako przyjaciel włamujący się do cudzego domu w kombinezonie masku- jącym i... - Zamknij się na minutę, dobrze ? - Dobrze. Przejdź do rzeczy. - Kiedy sprawa wyszła na jaw po raz pierwszy, usłyszałem jak ktoś cię obmawia. - Kto taki ? - To bez znaczenia. Wtrąciłem się do rozmowy i powiedziałem, jakie mam zdanie na ten temat. Lecz potem usłyszałem ten tekst ponownie. Eisenhorn jest niepewny. Eisenhorn zaczyna zacierać granice. - Doprawdy ? - Jeszcze później plotki uległy znaczącej zmianie. Nie mówiły już „Eisen- horn jest niepewny”, tylko „Ludzie, którzy dużo znaczą, uważają, że Eisen- horn jest niepewny”. Tak jakby jakieś podejrzenia względem ciebie uzyska- ły w międzyczasie potwierdzenie. - Nic takiego nie słyszałem – odparłem prostując się w fotelu. - Pewnie, że nie słyszałeś. Kto inny powiedziałby ci to jeśli nie przyjaciel... lub śledczy z Wydziału Wewnętrznego ? Uniosłem wysoko brwi. - Ty naprawdę wyglądasz na zaniepokojonego, Titusie. - Pewnie, do diabła. Ktoś próbuje cię uziemić. Ktoś mający posłuch wśród wyższych szarż. Twoja dotychczasowa kariera i bieżąca działalność znaj- dują się obecnie pod drobiazgową kontrolą. - Dowiedziałeś się tego wszystkiego z plotek ? Przestań kręcić. Jest wielu inkwizytorów, którzy chętnie rzuciliby mi coś pod nogi. Orsini to mono- dominanta, a purytańscy idealiści formują potężny blok za jego plecami. Radykałowie też za mną nie przepadają, wiesz o tym. My, Amalathianie, jesteśmy dla nich zbyt konserwatywni. Wspominałem już wcześniej jak bardzo nie cierpię polityki, nic nie jest zaś bardziej bezsensowne i wyczerpujące jak wewnętrzne gry polityczne w strukturach samej Inkwizycji. Moi współpracownicy są członkami rozlicz- nych frakcji ideologicznych, ofiarami swoistego intelektualnego sektarianiz- mu. Endor i ja postrzegamy się za inkwizytorów amalatiańskich, co ozna- cza, iż optymistycznie patrzymy w przyszłość mocarstwa i dokładamy wszelkich starań, by utrzymać jego integralność, ponieważ w naszej opinii funkcjonuje ono zgodnie z wielkim planem boskiego Imperatora. Dążymy do tego, by utrzymać w Imperium status quo. Likwidujemy elementy niebezpieczne dla ładu i porządku – heretyków, obcych i psioników: trzy kluczowe zagrożenia bytu ludzkiej rasy – lecz chociaż to one są naszym głównym celem, nie wahamy się stawić czoła praktycznie każdemu czyn- nikowi mogącym wywołać stan destabilizacji w imperialnym społeczeń- stwie, a zatem również i wojnom sekt politycznych wewnątrz samej Inkwi- zycji. Zawsze budziła we mnie ironiczną gorycz świadomość, że staliśmy się frakcją w wojnie przeciwko frakcjonalizmowi. Uważamy się za purytanów i bez wątpienia nimi jesteśmy, jeśli ktoś porównuje nas z ekstremistycznie radykalnymi frakcjami Inkwizycji takimi jak Istvaanianie czy Rekongrenatorzy. Lecz trzeba wiedzieć, że równie dla nas obce są idee skrajnie prawej strony purytańskich odłamów, Monodo- minantów i Thorian, uważających już samo zatrudnianie wykwalifikowa- nych mentatów za herezję. Jeśli faktycznie znalazłem się w opresji, nie byłby to pierwszy przy- padek, gdy inkwizytor o stonowanych przekonaniach padał ofiarą niechęci ze strony jednej z grup ekstremistycznych. - To wykracza dalece poza zwykłą wojnę frakcji – oświadczył cicho Titus – To nie przypadek, kiedy jakiś twardogłowy chce dać nauczkę zbyt pewnym sobie liberałom. Ta sprawa dotyczy wyłącznie ciebie. Oni coś mają. - Co ? - Coś konkretnego na ciebie. - Skąd o tym wiesz ? - Ponieważ dwadzieścia dni temu na Messinie zostałem zatrzymany i prze- słuchany przez inkwizytora Osmę z Ordo Malleus. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wstałem bezwolnie z fotela. - Zostałeś zatrzymany ? Endor machnął uspokajająco dłonią. - Kończyłem właśnie pewną sprawę, która okazała się czystą stratą czasu i już pakowałem walizki na lot powrotny na Thracian. Osma skontaktował się ze mną w bardzo grzeczny sposób i poprosił o spotkanie. Zgodziłem się. Wszystko odbyło się w kulturalny sposób. Osma nie okazał żadnego zamia- ru ograniczenia mojej swobody... chociaż nie sądzę, by pozwolił mi odejść przed zakończeniem całego spotkania. Miał obstawę i wyraźnie dawał do zrozumienia, że w przypadku mojej niechęci do kontynuowania rozmowy jego ludzie zatrzymają mnie siłą. - To niedopuszczalne ! - Nie, to Osma. Spotkałeś go już zapewne kiedyś ? Jeden z ludzi Orsiniego, prawa ręka Beziera. Thorianin do szpiku kości. Zawsze musi dostać to, czego chce. - I co dostał ? - Ode mnie ? – Endor zaśmiał się krótko – Nic z wyjątkiem gorącej wymia- ny argumentów. Pozwolił mi odejść po godzinnej rozmowie. Skurwiel ośmielił się nawet zaproponować, byśmy spotkali się ponownie i zjedli razem obiad w trakcie Nowenny. - Osma to wytrawny gracz. Bardzo zręczny. Zatem... wybacz to niedyskret- ne pytanie, ale czego chciał się od ciebie dowiedzieć ? - Dowiedzieć się wszystkiego o tobie. Interesował się naszą przyjaźnią i kontaktami w przeszłości. Wypytywał mnie o to jakby liczył, że w trakcie rozmowy zdradzę mu jakiś obciążający cię detal. Nie mówił zbyt wiele o swoich motywach, ale widać było, że nie ma względem ciebie przyjaznych uczuć. Ktoś gdzieś napisał jakiś raport, który cię oczernił, pośrednio lub bezpośrednio. Pod koniec tej rozmowy wiedziałem już, że słyszane wcześ- niej plotki były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Wiedziałem też, że muszę cię ostrzec... w taki sposób, by nikt inny się o tym nie dowiedział. - To wszystko kłamstwa – odparłem. - Więc o co chodzi ? - Nie wiem. Nie mam pojęcia, o czym oni myślą, czego się boją. Nie zrobiłem niczego, co zasługiwałoby na uwagę Ordo Malleus. - Wierzę ci, Gregorze – oświadczył Endor tonem jawnie zdradzającym jego całkowity brak przekonania. * * * * * Zabraliśmy nowe drinki na podmorski taras. Endor śledził wzrokiem migotliwe gry światła fosforyzującego planktonu. - Oni dopiero zaczynają – oświadczył. Skinąłem głową i utkwiłem zamyślone spojrzenie w swym kieliszku. - Na Lethe... Tantalid przybył po moją głowę. Do tej pory sądziłem, że zamierzał wyrównać stare porachunki, ale po twoich wieściach odrzuciłem tę hipotezę. - Bądź ostrożny – mruknął – Słuchaj, Gregor, muszę iść. Żałuję, że dwaj starzy przyjaciele nie mieli możliwości spotkać się w bardziej przyjemnych okolicznościach. - Dziękuję za twoją pomoc. Za wysiłek, jaki podjąłeś, by mnie ostrzec. - Zrobiłbyś to samo dla mnie. - Zrobiłbym. Jeszcze jedna rzecz... jak wszedłeś ? Spojrzał na mnie badawczo. - Słucham ? - Do środka ? Dziś w nocy ? - Użyłem na drzwiach wejściowych łamacza kodów. - Wyłączyłeś system alarmowy. - Nie jestem nowicjuszem, Gregorze. Mój łamacz miał uruchomioną funk- cję zerowania całego systemu. - Warty uwagi sprzęt. Mogę go zobaczyć ? Endor wyjął z kieszonki na pasie niewielki czarny skaner i podał mi go bez słowa. - Model Amplox – zauważyłem – Bardzo nowoczesny. - Zawsze korzystam z najlepszego sprzętu. - Ja też. Posługiwałem się już Amploxami wcześniej. Odniosłem wraże- nie... to moja osobista opinia, że one najlepiej działają po kilku wstępnych testach. - Co masz na myśli ? - Suchy test lub dwa, dla wstępnej neutralizacji systemu, który zamierzasz złamać. Kilka podejść do zabezpieczeń, żeby łamacz zebrał z wyprzedze- niem potrzebne dane. - Owszem, sam też tak robię, jeśli mam dostatecznie dużo czasu. Ten sprzęt uczy się bardzo szybko. Ale mimo wszystko radzi sobie też dobrze z łamaniem zamków w pierwszym podejściu. - Jak dziś w nocy ? – zapytałem oddając mu skaner. - Tak... co ci chodzi po głowie ? - Wszedłeś dziś do środka z biegu ? Żadnych suchych testów ? - Oczywiście. Ta wizyta była efektem nagle podjętej decyzji. I dopóki ta twoja śliczna dziwka nie kopnęła mnie prosto w nos, byłem dumny, że udało mi się wejść tak daleko. - Zatem nie byłeś tutaj wcześniej ? Nie wchodziłeś wcześniej do środka ? - Nie – Endor stężał zauważalnie. Albo go obraziłem albo... - Idź już, jeśli musisz – powiedziałem. - Dobranoc, Gregorze. - Dobranoc, Titusie. Pokazałbym ci drogę do wyjścia, ale jestem pewien, że sam też sobie poradzisz. Wyszczerzył zęby i dopił jednym haustem drinka. - W górę z nim, wychylić i następnego ! - Taką mam nadzieję – odparłem. 12

Pałac Inkwizycji na Thracian Primaris wznosi się na obramowanych chmurami szczytach metropolii Czterdzieści Cztery. Będąc budowlą o roz- miarach małego miasta pałac ten pełni rolę centrali Inkwizycji w podsek- torze Helican utrzymując stałą obsadę w liczbie sześćdziesięciu tysięcy pra- cowników. Nie przeszkadzały mi nigdy czarne ściany pałacu, mroczne okna ani opasające mury pasy metalu najeżonego kolcami. Krytycy Inkwizycji mogą postrzegać taką architekturę za wręcz komiczny przykład grania na ludzkich lękach przed naszą instytucją, postrzeganą za mroczne zagrożenie dla zwykłych obywateli. O to właśnie chodziło. Strach trzymał społeczeń- stwo w ryzach, strach przed organizacją gotową wymierzyć przerażającą karę nawet w trybie profilaktycznym. Na początku następnego cyklu dziennego udałem się do Pałacu w otocze- niu Aemosa, von Baigga i Thuli Surskovej. Ze szczyptą autoironii muszę stwierdzić, że czułem się dziwnie bezbronny posiadając u swego boku tylko trójkę towarzyszy. Przyzwyczaiłem się do znacznie liczniejszego zespołu przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Nadszedł chyba czas, by sobie przypomnieć te odległe czasy, gdy za cały mój zespół robiły trzy, cztery osoby. Pałac Inkwizycji nie jest miejscem spotkań towarzyskich ani przypadko- wych wizyt. Jego wnętrze to istny labirynt mrocznych korytarzy, migotli- wych tarcz siłowych i ekranów zagłuszających. Pałacowi urzędnicy i ich goście poruszają się dyskretnie za tarczami pól maskujących, załatwiając sobie tylko znane sprawy w poufny sposób. Przy wejściu do głównego hallu do mojej grupy dołączyła drona w kształcie cybernetycznej czaszki pełniąca rolę ruchomego ekranu dźwiękowego. Zaproponowano nam również usługi astropaty mające dodatkowo zwiększyć stopień dyskrecji wizyty, nie sko- rzystałem jednak z tej propozycji. Surskova i jej antymentalny dar były wszystkim, czego potrzebowałem. Zakapturzeni strażnicy w burgundowych pancerzach osobistych ze złoty- mi ornamentami w formie liści i insygniami Pałacu poprowadzili nas po posadzce z czarnego marmuru, trzymając oburącz przed sobą podłużne ener- getyczne ostrza. Po obu stronach naszej grupy lśniły brązowe pola maskują- ce, formujące solidny szeroki korytarz odgradzający nas od reszty obecnych w pomieszczeniu osób. Alain von Baigg poluzował palcami swój wysoki kołnierz uniformu. Wyglądał na zdenerwowanego. Posępna aura Pałacu budziła lęk nawet wśród jego pracowników. * * * * * Lord Rorken oczekiwał nas w swych prywatnych komnatach. Tarcza siłowa znikła z trzaskiem pozwalając przejść przez półokrągłą arkadę, po czym zalśniła ponownie za naszymi plecami. Strażnicy już nam nie towa- rzyszyli w tej części kompleksu. Rozkazałem moim przybocznym za-czekać w westybulu, gdzie dwie żelazne ławki kusiły gości bielą satynowych po- duszek. Wszedłem do apartamentu przez drzwi wejściowe. Miałem na sobie formalne czarne ubranie z narzuconym na wierzch dłu- gim płaszczem z brązowej skóry, inkwizytorską odznakę zawiesiłem na szyi. Moi towarzysze również założyli służbowe stroje. Nikt nie ważyłby się przyjść do mistrza Ordo Xenos Helican w cywilnym ubraniu. Przedpokój okazał się oślepiająco jasny. Ściany pomieszczenia wyłożono lustrami, a posadzkę wykonano z kremowego marmuru. Tysiące świec paliły się wszędzie wokół, na świecznikach, kandelabrach czy też wprost na podłodze. Zwierciadła odbijały ich blask, toteż czułem się jakby mnie żyw- cem zamknięto w pryzmacie skupiającym słoneczne światło. Zamrugałem pośpiesznie i podniosłem dłoń, by osłonić nią oczy. Ujrza- łem setkę mężczyzn powtarzających w tym samym momencie mój gest. Zwielokrotniony Gregor Eisenhorn, obramowany płomykami niezliczonych świec. Zauważyłem, że wyglądam edgy. Nie powinienem tak wyglądać. - Nikt nie zdoła ukryć się przed blaskiem Inkwizycji – powiedział czyjś głos. - Bo dozwolenie na to oznaczałoby - dokończyłem dffdsadsaasfsdaf sentencję. Rorken podszedł do mnie. - Znasz dobrze Catuldynasa, Eisenhorn. - Zawsze podobały mi się jego litanie. Za późniejszymi pracami nie przepadam. - Zbyt suche ? - Zbyt pompatyczne. Zbyt ceremonialne. W mej osobistej opinii Sathescine ma znacznie lepszy język. Mniej... bombastyczny. Rorken uśmiechnął się i uścisnął mą dłoń. - Zatem przedkładasz poetyckie piękno ponad treść dzieła ? - Piękno jest prawdą, a prawda pięknem. Mistrz uniósł nieznacznie brwi. - Czyj to cytat ? - Preimperialne dzieło, które miałem niegdyś okazję przeczytać. Anonim. A nawiązując do pierwszego pytania waszej dostojności, przedkładam Sat- hescine ponad Catuldynasa z czystej przyjemności i zawsze nalegam, by moi podwładni czytywali dzieła Catuldynasa, dopóki płynnie nie opanują ich zawartości. Rorken pokiwał głową. Był krępym mężczyzną, o gładko ogolonej czaszce, ale noszącym elegancko przystrzyżoną bródkę. Miał na sobie kar- mazynowy płaszcz narzucony na czarne ubranie oraz skórzane rękawiczki. Nie potrafiłem odgadnąć jego wieku, ale musiał mieć za sobą dobre trzysta lat życia, z czego półtora wieku przypadało na piastowanie funkcji mistrza Ordo Xenos. Dzięki nowoczesnym wszczepom i zabiegom odmładzającym wyglądał na mężczyznę w drugiej połowie czterdziestki. - Czy mogę cię czymś poczęstować ? – zapytał. - Dziękuję, sir, ale nie skorzystam z propozycji. Nuncjatura przygotowała dla mnie wyjątkowo pracowity harmonogram zajęć w czasie Nowenny, to- też będę wdzięczny, jeśli od razu przejdziemy do sedna sprawy. - Nuncjusze Ministorum przygotowali pracowite harmonogramy dla nas wszystkich. Lord Helican nakazał im zorganizowanie tak pompatycznego widowiska jak to tylko było możliwe. A Gregor Eisenhorn, którego znam nie przykładałby aż tak wielkiej wagi do rozkładu zajęć wiedząc, że może mi w międzyczasie pomóc. Nic nie odpowiedziałem. To była celna reprymenda Stałem się za to czujniejszy. Współpraca pomiędzy mną i mistrzem opierała się na bardzo dobrych stosunkach i odnosiłem wrażenie, że Rorken od czasu sprawy Necroteuchu dziewięćdziesiąt osiem lat temu darzy mnie znaczącym zaufaniem. Często doradzał mi, udzielał wskazówek i osobiście nadzorował moje śledztwa. Lecz nigdy nie mógłbym powiedzieć, że byłem przyjacielem mistrza Ordo Xenos Helican. - Zajmij miejsce. Wierzę, iż możesz mi poświęcić chwilę czasu. Usiedliśmy na wysokich krzesłach ustawionych po obu stronach niskie- go stolika. Rorken podał mi karafkę pełną zimnej wody importowanej z mineralizowanych źródeł Gidmosu. - Odświeżający tonik. Jak rozumiem, Beldame ciężko cię doświadczyła na Lethe XI ? Wyjąłem z kieszeni elektroniczny notes. - Konspekt mojego pełnego raportu – oświadczyłem podając notes mistrzo- wi. Odłożył go na blat stołu nie poświęcając zapiskom żadnej uwagi. - Czy wiesz, dlaczego poprosiłem o twoje przybycie ? Milczałem przez chwilę, potem podjąłem wyzwanie. - Ze względu na historie o moim rzekomym braku lojalności. Rorken przechylił z zainteresowaniem głowę. - Słyszałeś je ? - Zwrócono mi na nie uwagę. Całkiem niedawno. - Twoja reakcja ? - Szczerze ? Zmieszanie. Nie wiem, co jest źródłem tych pomówień. Podej- rzewam, iż to czyjaś uraza. - Do ciebie ? - Do mnie osobiście. Lord upił nieco wody ze swojej karafki. - Zanim przejdziemy do dalszej części, muszę cię o coś zapytać... Czy istnieje jakiś powód, jakikolwiek uzasadniony powód, by takie pomówienie mogło powstać ? - Jak już powiedziałem, personalna uraza... - Nie – przerwał mi stanowczo – Wiesz dobrze, o co pytam. - Niczego nie zrobiłem – odparłem. - Przyjmuję twoje słowa za prawdę. Jeśli w przyszłości odkryję, że skłama- łeś albo nawet tylko zataiłeś coś przede mną, będę... niezadowolony. - Niczego nie zrobiłem – powtórzyłem raz jeszcze. Rorken splótł palce dłoni i powiódł spojrzeniem po płomykach świec. - Zatem do sedna sprawy. Pewien inkwizytor, którego tożsamość nie jest tu istotna, zgłosił się do mnie w tajemnicy, by poruszyć kwestię niezwykłego wydarzenia. Spętany demon dokonał pozorowanej sceny ataku na człowie- ka, któremu następnie darował życie będąc przekonanym, iż ma do czynie- nia z tobą. Słysząc te słowa poczułem fascynację i grozę zarazem. - Nie potrafię całkowicie tego potwierdzić, ale demon ten został rzekomo zidentyfikowany jako Cherubael. Teraz dla odmiany wieści zmroziły mi krew w żyłach. Cherubael. - Nie miałeś żadnego kontaktu z tą istotą od czasu 56-Izar ? Pokręciłem przecząco głową. - Nie, sir. Minęło od tamtego czasu prawie sto lat. - Ale ustawicznie poszukiwałeś jego śladu ? - Nigdy nie czyniłem z tego faktu tajemnicy, sir. Cherubael jest sługą wro- giej agendy, której bluźniercze machinacje skorumpowały nawet członka naszego Ordo. - Molitora. 13

- Tak, Konrada Molitora. Poświęciłem wiele czasu i wysiłku na odkrycie prawdy o Cherubaelu i jego nieznanym władcy, ale wszystkie próby spełzły na niczym. Dziesięć dekad poszukiwań i zaledwie kilka wątłych tropów. - Zaangażowanie Cherubaela w sprawę Necroteuchu stało się podstawą od- rębnego postępowania wszczętego przez Ordo Malleus, co jest ci zapewne wiadome. Oni również nie zdołali rozwikłać tej zagadki. - Gdzie doszło do tego wydarzenia ? Rorken milczał przez chwilę. - Na Vogel Passionata. - I myślał, że oszczędza mnie ? - Źródłem komplikacji okazał się fakt, że demon najwyraźniej miał wobec ciebie jakieś plany. Pojawiła się z jego strony silna sugestia, jakoby... mię- dzy wami istniała jakaś więź. - Nonsens ! - Chcę w to wierzyć... - To całkowity nonsens, sir ! - Chciałbym w to wierzyć, Eisenhorn. Wielki mistrz Orsini nie widzi w Inkwizycji miejsca dla radykałów. A nawet jeśli on nie byłby dostatecznie konserwatywny w tej kwestii, wystarczy moje zdanie. W Ordo Xenos Heli- can nie ma miejsca dla tych, którzy zawierają przymierze z Chaosem. - Rozumiem. - Taką mam nadzieję – twarz Rorkena sposępniała, jej rysy wyraźnie stęża- ły – Twój pościg za tą istotą wciąż trwa ? - Nawet w tej chwili moi agenci terenowi wciąż ją tropią. - Jakiekolwiek sygnały o potencjalnym sukcesie ? Pomyślałem o zakodowanej w Glossii wiadomości, którą niedawno otrzymałem. - Nie – skłamałem, pierwszy i ostatni raz w trakcie tej rozmowy. - Inkwizytor będący autorem raportu doradził mi, bym całą sprawę przeka- zał Ordo Malleus. Nie zamierzam rzucać jednego z moich najlepszych ludzi na łaskę psów Beziera, dlatego zdecydowałem o zatrzymaniu całej sprawy na poziomie naszego departamentu. - Skąd zatem te pogłoski ? - To właśnie budzi moje obawy. Informacje o całym incydencie przeciekły na zewnątrz. Uważam za słuszne poinformować cię, że Ordo Malleus może w stosunku do ciebie wszcząć postępowanie wyjaśniające. Drugie ostrzeżenie w ciągu ostatnich dwunastu godzin. - Najchętniej zaproponowałbym ci opuszczenie Thracian Primaris i udanie się w jakieś spokojniejsze miejsce do czasu wyjaśnienia całej tej afery, ale zostałeś zobowiązany do uczestnictwa w Kongresie Apotropaicznym. * * * * * Fragmenty układanki zaczęły do siebie pasować. Ogromna skala ceremo- nii, waga państwowa Nowenny, były niezmiernie istotne, ale spora część starszych rangą inkwizytorów bez wątpienia najchętniej zignorowałaby całe to wydarzenie. Wojskowi i kościelni notable zazwyczaj bez oporów uczest- niczyli w takich świętach, lecz inkwizytorzy byli innym rodzajem ludzkiego gatunku, bardziej niepokornym, bardziej... niezależnym. Praktycznie nie spotykało się sytuacji, w których zbieralibyśmy się w większym gronie, tym bardziej ścigani tak kategorycznymi wezwaniami. Początkowo byłem prze- konany, że to prywatna inicjatywa mistrza Orsiniego zamierzającego ukazać lordowi Helicanowi potęgę swej instytucji. Lecz nie o to chodziło. Zwoływano Kongres Apotropaiczny. To dlatego wezwano mnie na świat stołeczny. Studia apotropaiczne odbywają się na bieżąco i zazwyczaj uczestniczy w nich dwóch, trzech inkwizytorów. W większej skali zwano je seminariami, wymagającymi obecności przynajmniej jedenastu inkwizytorów. Jeszcze liczniejsze stawały się kongresem. Takie służbowe spotkania należały do ogromnej rzadkości. W ostatnim kongresie mającym miejsce w tym podsek- torze uczestniczył jeszcze mój dawny mentor Hapshant, dwieście siedem- dziesiąt dziewięć lat temu. Celem studiów apotropaicznych, nawet na najniższym poziomie, jest wnikliwe przesłuchanie, analiza zeznań i ocena szczególnie ważnych z na- szego punktu widzenia więźniów Inkwizycji. Trafiając do kazamat naszej instytucji dziki psionik, charyzmatyczny heretyk, wpływowy przedstawiciel obcej rasy... ktokolwiek, poddawany jest odrębnym badaniom nie mającym wiele wspólnego ze stawianymi mu zarzutami. Często osobnik taki jest już osądzony i oczekuje tylko na wykonanie wyroku. W przypadkach takich Inkwizycja korzysta z okazji do poszerzenia wiedzy na temat wrogów ludz- kiego mocarstwa. Więźniowie poddawani są sekcji, zazwyczaj psychicznej, czasami też fizycznej, w celu odkrycia charakterystycznych dla nich słabych i silnych stron, wierzeń, przekonań i motywów działania. W trakcie takich studiów odkryto szereg istotnych wiadomości, które później bardzo pomog- ły sługom Imperium. Dla przykładu, sławne zwycięstwo Imperialnej Gwar- dii nad rasą Ezzel okazało się możliwe wyłącznie dzięki opracowaniu metod wykrywania tych obcych opracowanych podczas studiów nad schwytaną formą zwiadowczą Ezzel, w trakcie Kongresu Apotropaicznego na Adiemus Ultima w roku 883.M40. Skala zgromadzenia uzależniona była od liczebności bądź też znaczenia przedmiotu badań. - Trzydziestu trzech heretyckich psioników klasy alfa i wyższej zostało schwytanych przez marszałka wojny na Dolsene, podczas finałowej bitwy Kampanii Ophidiańskiej – oświadczył Rorken pokazując mi notes z rapor- tem. Poziom tajności sprawozdania widniejący na ekranie urządzenia wprawił mnie w głębokie zdumienie – Wyszkoleni w jakiś sposób do kon- trolowania diabolicznej mocy generowanej przez ich umysły stanowili rdzeń struktury dowódczej nieprzyjaciela, jego żywe serce. - W jaki sposób ich schwytano ? Pozwolili wziąć się żywcem ? – nie pot- rafiłem wyjść ze zdumienia. Pozbawieni treningu psionicy byli sami w so- bie zjawiskiem przerażającym, ponieważ ich kruche umysły stanowiły po- tencjalną bramę umożliwiającą wejście do materialnego wymiaru istotom demonicznym, lecz ci... te diabły nauczyły się w jakiś sposób panować nad swoim wypaczonym talentem, by kontrolować wchodzące w ich jaźń demo- ny i korzystać z ich budzącej grozę mocy. Pojmowałem doskonale poziom zagrożenia, jakie niosło ze sobą istnienie tych ludzi – niosło wciąż pomimo faktu, że byli naszymi jeńcami. Rorken postukał palcem w podany mi notes. - Wyjaśnienie tego fenomenu znajdziesz w streszczeniu poniżej głównej listy zawartości. Mówiąc pokrótce, był to niezwykły łut szczęścia... szczęś- cie i niewiarygodna brawura Astartes działających we współpracy z inkwi- zytorami Heldane, Lyko i Voke. - Voke... Commodus Voke. - Zapomniałem, jesteście starymi przyjaciółmi, nieprawdaż ? On też był zaangażowany w sprawę rodu Glawów, tuż przed wybuchem Schizmy. - Termin starzy przyjaciele uznałbym za przesadzony. Pracowaliśmy ra- zem. Żywimy względem siebie szacunek i respekt. Od czasu śledztwa na Gudrun praktycznie się nie widywaliśmy. Jestem szczerze zaskoczony, że ten stary ogar wciąż jeszcze żyje. - Żyje, pomimo negatywnych diagnoz stawianych przez kilka generacji medyków. I wciąż jest potężny. Takie osiągnięcie, u schyłku swego życia... Skinąłem potakująco głową. Nawet pobieżne zapoznanie się z treścią sprawozdania mówiło o wyczynie iście mitycznej wagi. Oddanie Commo- dusa dla służby Imperium jak zwykle przekraczało wszelkie zwyczajowe granice. - Znam też Heldane. Pupil Voke. Więc otrzymał w końcu awans do rangi inkwizytora ? - Sześćdziesiąt lat temu... Eisenhorn, wydajesz się prowadzić samotniczy tryb życia, nieprawdaż ? - Jeśli pod pojęciem życia samotniczego uważa pan brak zainteresowania promocjami i przebiegiem karier innych inkwizytorów, można tak powie- dzieć, sir. Jestem samotnikiem. Skupiam się na swojej pracy i potrzebach swojego zespołu. Rorken uśmiechnął się do mnie z nutką pobłażliwości. Mówiąc szczerze, preferowany przez mnie tryb życia nie był bynajmniej czymś niespotyka- nym. Jak już wcześniej wspominałem, my inkwizytorzy jesteśmy grupą społeczną bardzo skrytą i dyskretną, niespecjalnie interesującą się życiem. Dojrzałem znienacka pewną istotną różnicę pomiędzy sobą i mistrzem. Bez względu na swą rangę wciąż pozostawałem agentem polowym, śledczym, archiwistą, człowiekiem gotowym przepaść na całe miesiące czy lata na po- graniczu Imperium. Pozycja i status mistrza przykuwały go do Pałacu, zmu- szały do aktywnego uczestnictwa w intrygach i politycznych machinacjach imperialnej machiny rządowej, w szczególności zaś samej Inkwizycji. Pamiętałem Commodusa Voke jako starego złośliwego węża, ale i wia- rygodnego sojusznika. Podczas śledztwa w sprawie Necroteuchu, leżąc w swym mniemaniu na łożu śmierci, Voke prosił mnie, bym po jego odejściu roztoczył opiekę nad Heldane. Przyrzekłem mu to wtedy, lecz jak się później okazało, moje wsparcie nie było potrzebne. Voke miał okazję na własne oczy ujrzeć, jak Heldane odbiera swą inkwizytorską rozetę. Heldane... Jego nigdy nie polubiłem. Nigdy nie miałem okazji spotkać Lyko, ostatniego z chwalebnej trójki, ale słyszałem o nim wiele pochlebnych opinii, stwierdzających wprost, iż stoi on właśnie u progu olśniewającej kariery. Błyskotliwy sukces na Dolse- ne tylko utwierdził obserwatorów w tym mniemaniu. Przesunąłem wzrokiem po liście inkwizytorów zaproszonych do udziału w Kongresie, listy zawierającej również moje nazwisko. Było na niej w sumie sześćdziesiąt osób, pośród nich Titus Endor. Byli też Osma i Bezier. Niektóre nazwiska – Schongarda, Handa czy Reikera – budziły mą niechęć, ponieważ nie byli to inkwizytorzy, z którymi zgodziłbym się przebywać dobrowolnie w jednym pomieszczeniu. Inni – Endor dla przykładu, Shilo, Defay czy Cuvier – byli postaciami, których obecność budziła moją nie- skrywaną radość i przyjemność. 14

O pewnych gościach zaledwie słyszałem, innych nie znałem wcale. Lista zawierała cały szereg nazwisk inkwizytorów, sławnych i niesławnych, zna- nych mi wyłącznie z ich reputacji. Zaprawdę było to niespotykane zgroma- dzenie, złożone z pracowników naszej instytucji ściągniętych z całego sek- tora. - Moje zaproszenie do uczestnictwa w kongresie ? – zacząłem. - Nie powinno to być dla ciebie zaskoczeniem. Jesteś powszechnie znanym i szanowanym inkwizytorem. - Dziękuję za te słowa, sir. Lecz chciałbym się dowiedzieć, czy Voke oso- biście zaproponował moją kandydaturę ? - Zamierzał to zrobić – odparł Rorken – lecz ktoś go zdążył ubiec składając wcześniej stosowny wniosek. - Kto taki ? - Inkwizytor Osma. Rozdział V Tryumf Pod Bramą Spatiana Pękająca linia Pomimo całej swej niechęci do tak wystawnego i pompatycznego przed- sięwzięcia jakim miała być Nowenna, muszę przyznać, że Wielki Tryumf mający miejsce pierwszego dnia świątecznych obchodów napełnił me serce uczuciem dumy i ekscytacji. W obrębie metropolii Primaris, największego i najbogatszego miasta Thracian, świt przyniósł przeciągły ryk klaksonów i kakofonię dzwonów. Msza odprawiana przez dostojników Ministorum, transmitowana na żywo z wnętrza Monumentu Eklezjarchów, pojawiła się na każdym publicznym ekranie filmowym, w każdym radioodbiorniku. Chrapliwa liturgia wygłasza-na przez kardynała palatyna Anderuciasa płynęła wielopoziomowymi ulica-mi metropolii nakładając się na siebie i tworząc wrażenie wszechobecnego dźwiękowego chaosu. Mieszkańcy metropolii i pielgrzymi tłoczyli się na ulicach całymi milio- nami, wypełniając szczelnie arterie komunikacyjne, deptaki i pasaże, zakry- wając przestworza nad miastem czernią pojazdów latających. Wielu chęt- nych do uczestnictwa w obchodach Nowenny powróciło do sąsiednich met- ropolii, by oglądać przebieg uroczystości na gigantycznych telebimach usta- wionych na stadionach i w amfiteatrach. Arbitratorzy ustawicznie walczyli z naporem tłumu pilnując, by trasa przemarszu Tryumfu pozostała wolna. Cykl dzienny rozpoczął się przepięknym świtem. Przez całą noc pracow- nicy Officium Meteorologicus wypuszczali w powietrze balony mające na- sycić wiszące ponad planetą pasmo smogu oraz dolne partie chmur związ- kami karbonu i innymi składnikami chemicznymi. Tuż przed świtem szeroki na tysiąc sześćset kilometrów sztucznie wywołany front burzowy runął na metropolie spłukując ich brud i kurz. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat pokazało się czyste niebo. Nie do końca błękitne, ale przynajmniej wolne od charakterystycznej żółtawej barwy skażeń przemysłowych. Promienie słoń- ca padały bezpośrednio na szczyty miast sprawiając, że ich szpice lśniły nie- zwykłym blaskiem. Usłyszałem z pewnych nieoficjalnych źródeł, że ten nie mający precedensu akt manipulacji stanem pogodowym miał mieć zgubny wpływ na klimat całej planety przez długie dekady. W południowej części globu spodziewano się do końca tygodnia żywiołowych huraganów, a syste- my odpływowe stołecznej największych metropolii dosłownie zatykały się nadmiarem wody pochodzącej ze sztucznej burzy. Mówiono też, że życie w morzach wyginie w zastraszającym tempie, uśmiercone potężną dawką środków chemicznych spadających z niebios ra- zem z deszczem. Lord Helican nie zważał na głosy krytyki żądając, by słońce opromieniło jego paradę. * * * * * Przybyłem nieco wcześniej na wyznaczone mi miejsce, obawiając się za- blokowania dróg dojazdowych przez tłumy niecierpliwych gapiów. Zabra- łem ze sobą Ravenora. Obaj mieliśmy na sobie reprezentacyjne stroje, z dumnie przypiętymi insygniami i ceremonialną bronią u boku. Medea Betancore podrzuciła nas w pobliże parady lądując na zarezerwo- wanym uprzednio lądowisku marynarki na południe od jednej z wojskowych zbrojowni. W chwili, gdy siadała na płycie parkingowej, w powietrzu utwo-rzył się już tak potworny korek, że wahadłowiec został uwięziony na lądo-wisku praktycznie do końca dnia. Objął nas formalny zakaz lotów. Medea pożegnała się pośpiesznie i powędrowała w kierunku ludzi z obsługi tech-nicznej marynarki grzebiących w silnikach Maraudera. Służbowy samochód podstawiony przez nuncjaturę zabrał mnie i Rave- nora z lądowiska i zawiózł na dawne miejsce fundacji metropolii, zwane obecnie Aleją Lempenora. To tam mieli zebrać się przedstawiciele Inkwi- zycji zaproszeni do udziału w pochodzie. Za oknami pędzącej luksusowej limuzyny dostrzegałem kłęby pary unoszącej się znad spłukanych niedawno deszczem ulic. Pomimo wysiłków całej armii techników lord Helican miał już po południu spoglądać ponownie na zachmurzone niebo. Pochyliłem się w siedzeniu pasażera i poprawiłem przypiętą do ubrania Ravenora rozetę śledczego. Wyglądał na zdenerwowanego, co wcześniej ra- czej mu się nie zdarzało. Ale wyglądał też na pierwszorzędnego inkwizyto- ra. W przebłysku myśli pojąłem, że on nie tyle sprawia wrażenie nerwowe- go, co niezwykle młodego. Przywodził mi na myśl młodzieńca śpieszącego na spotkanie z przyjaciółmi pod „Spragnionym Orłem” na ulicy Zansiple. - O co chodzi ? – zapytał uśmiechając się nieznacznie. 15

Pokiwałem głową. - To będzie wielki dzień, Gideonie. Jesteś na niego gotowy ? - Całkowicie – odparł. Zauważyłem, że dopiął do piersi klanową odznakę Esw Sweydyr. - To piękny gest – powiedziałem wskazując palcem emblemat. - Też tak myślę. * * * * * Tryumf rozpoczął się o dziesiątej. Ogłuszający ryk syren i klaksonów przetoczył się przez miasto ścigany wrzaskiem nieprzeliczonych ludzkich mas dosłownie odejmując obserwatorom mowę. W czasie tym na ulicach metropolii znajdowały się dwa miliardy świętujących Nowennę mieszkań- ców. Dwa miliardy ludzkich głosów krzyczących unisono. Nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić. * * * * * Pośród rozświetlonego słonecznymi promieniami powietrza wibrującego pod wpływem okrzyków kolosalnego tłumu Wielki Tryumf wyruszył w swą drogę, rozpoczynając paradę pod imperialnym arsenałem. Pochód miał pokonać osiemnastokilometrową trasę wiodącą szeroką na kilometr Aleją Victora Belluma, prosto do serca metropolii i wznoszącego się tam Monu- mentu Eklezjarchów. Miliony ludzi oblegały z obu stron aleję krzycząc, śpiewając, powiewając flagami Imperium Na przedzie parady toczyło się osiemdziesiąt czołgów Thraciańskiego Piątego, sztandary furkotały na ich antenach radiowych. Za czołgami ma- szerowała orkiestra wojskowa Pięćdziesiątego Regimentu Strzelców Gudru- nickich grając Marsz Patriarchów. Następne pojawiły się poczty sztandarowe: pięciuset chorążych niosą- cych flagi i emblematy regimentów uczestniczących w Kampanii Ophidiań- skiej. Już samo ich przejście zajęło godzinę. Za chorążymi dostrzegłem Wielki Sztandar Imperatora: emblemat w kształcie stylizowanego orła wielki niczym maszt pełnomorskiego klipra, tak ciężki i nieporęczny, że zaszczyt jego poniesienia przypadł niebywale staremu Dreadnoughtowi Białych Konsulów. Czcigodna machina krocząca eskortowana była przez pięć superciężkich czołgów Baneblade. Potem nadjechali polegli. Wszystkie szczątki imperialnych żołnierzy ze- brane na frontach podsektora zostały złożone w przedziałach desantowych tysiąca pięciuset przemalowanych na czarno transporterów Rhino. Setka dumnych Marines z zakonu Aurory maszerowała po bokach żałobnej ko- lumny niosąc ozdobione czarnymi szarfami płyty, na których wypisano zło- tymi czcionkami nazwiska poległych. Dochodziło już południe, gdy przed moimi oczami przemaszerowała reszta Marines Aurory, w wypolerowanych lśniących pancerzach siłowych klasy Imperator. Ryk rozentuzjazmowanego tłumu wciąż nie słabł. Po żoł- nierzach zakonnych pojawiło się sześćdziesiąt tysięcy gwardzistów z Thra- cian, trzydzieści tysięcy z Gudrun, osiem tysięcy z Messiny, cztery tysiące z Samateru. Błyszczące pancerze i paradne ostrza lśniły w słońcu. Potem przemaszerowali oficerowie marynarki ze Zgrupowania Floty Scarus, idący w równych defiladowych rzędach. Potem Biali Konsulowie, budzący po- dziw i grozę zarazem. Ujrzałem niekończące się szeregi pracowników Munitorium i Admini- stratum oraz jadące za nimi powoli platformy Astropathicusu. Wyczuwalne mentalne wibracje trzeszczały nad pojazdami i głowami psioników, pozo- stawiając w powietrzu charakterystyczny metaliczny posmak. Następne nadeszły Tytany Adeptus Mechanicus. Cztery machiny klasy Warlord, przysłaniające swymi korpusami słońce, osiem zwrotnych War- houndów, oraz masywny Super-Tytan o nazwie Imperius Volcanus. Można było odnieść wrażenie, że to fragmenty samej metropolii oderwały się od podłoża i ruszyły przed siebie w paradzie. Gigantyczne tłumy wzdychały w nabożnym podziwie śledząc wzrokiem potężne konstrukty, stworzone na kształt humanoida pojazdy wielkie niczym drapacze chmur, w przypadku zaś Volcanusa jeszcze wyższe. Masywne nogi Tytanów podnosiły się i opa- dały w perfekcyjnym unisono. Ziemia drżała zauważalnie. Nie okazując na- wet cienia lęku sześciuset techkapłanów maszerowało spokojnie pomiędzy kończynami Tytanów. Pancerne brygady Narmenianu i Scuteranu toczyły się tuż za Tytanami. Pięć tysięcy pojazdów pancernych jechało pod chmurą spalin, z lufami unie- sionymi wysoko w geście salutu. Ciągniki siodłowe ciągnęły haubice typu Earthshaker, po trzy w rzędzie, potem zaś pojawił się pozornie nieskończo- ny potok samobieżnych baterii przeciwlotniczych Hydra, obracających swe wielolufowe wieżyczki na prawo i lewo w trakcie przejazdu. Jako kolejni szli przedstawiciele Eklezjarchii prowadzeni przez kardyna- ła Rouchefora: dwa tysiące dostojników kościelnych paradujących na no- gach. gach. Kardynał palatine Anderucias oczekiwał na nas w Monumencie Ek- lezjarchów, gdzie miała się odbyć ceremonia błogosławieństwa. Z punktu zbornego na dawnych Polach Fundacji, w ślad za klerykami do pochodu włączyła się delegacja Inkwizycji, licząca dobre sześćset osób. Stanowiliśmy jedyną grupę w Tryumfie, która zignorowała zwyczaj ma- szerowania w zwartych szeregach – szliśmy tuż za dostojnikami Eklezjar- chii w luźnej gromadzie. Nie mieliśmy też jednolitych uniformów. Całe spektrum mężczyzn i kobiet otaczało mnie z wszystkich stron, rzesza ludzi o różnym wyglądzie i zachowaniu. Niektórzy inkwizytorzy szli przed siebie w ciemnych prostych płaszczach, za innymi całe świty przyboczne dźwi- gały treny paradnych strojów, niektórych niesiono w lektykach, inni stąpali samotnie, byli nawet tacy, którzy ukrywali się za maskującymi tarczami osobistych pól siłowych. Ravenor i ja szliśmy pośród tej gromady masze- rując tuż za ekstrawagancko odzianą grupą współpracowników inkwizytor Eudory. Prowadził nas lord Orsini, wielki mistrz, jego długie purpurowe szaty podtrzymywało z tyłu trzydziestu serwitorów. Po bokach mojego przełożo- nego szli lord Rorken z Ordo Xenos, lord Bezier z Ordo Malleus i lord Sakarof z Ordo Hereticus – triumwirat Orsiniego. Poprzez metropolię przebiegła soniczna fala uderzeniowa wieszcząca przelot eskorty honorowej w postaci Thunderhawków. Sztuczne ognie eks- plodowały na niebie zalewając je morzem barw. Za naszymi plecami nadciągała procesja samego marszałka wojny. Ho- norius jechał razem z lordem Helicanem, stojąc wspólnie ze swym mento- rem na platformie przymocowanej do grzbietu najstarszego i największego aurochothera. Dziesięć tysięcy żołnierzy z elitarnej straży przybocznej dyg- nitarzy maszerowało ramię w ramię obok siebie. W ślad za nimi podążało dwieście parskających i porykujących behemotów z ciężkiej jazdy auro- chotherańskiej. Następnie osiemset czołgów Conqueror. Antygrawitacyjne pojazdy śmigały po obu flankach pochodu. Oszalały z radości i podniecenia tłum ciskał na powierzchnię Alei tysiące kwiatów. Potem nadeszli jeńcy. Podobnie jak uczczeni w niezwykły sposób polegli gwardziści wiezieni w pogrzebowych Rhino, więźniowie wojenni stanowili jaskrawy symbol imperialnego heroizmu, w szczególności zaś heroizmu samego marszałka. Honorius niewątpliwie czerpał ogromną przyjemność z ukazania cierpień jeńców metropolitalnej społeczności. Ten widok był swoistego rodzaju manifestem jego potęgi. Kilkuset żołnierzy, skutych ze sobą na wysokości nadgarstków i kostek, szło w dwóch chwiejnych szeregach. Weterani thraciańskiej Gwardii pilno- wali jeńców smagając ich elektrycznymi pałkami i neuralnymi biczami. Tłumy gapiów gwizdały i pohukiwały, na bezradnych więźniów sypał się grad kamieni i butelek. Sześć ciągników siodłowych Trojan, pomalowanych w barwy marszałka i połączonych ze sobą w pojedynczą sekcję napędową, ciągnęło w ślad za jeńcami wielką kołową platformę przeznaczoną do przewozu superciężkich czołgów. Na platformie, skutych adamitem i uwięzionych w indywidual- nych kokonach pól siłowych, tkwiło trzydziestu trzech psioników – naj- większa zdobycz marszałka wojny. Były to rozmazane, niewyraźne kształ- ty, z trudem przypominające ludzkie sylwetki, otoczone zielonymi bąblami energii. Obok strzegących ciągników Białych Konsulów po obu stronach platformy maszerowało dwustu astrotelepatów, mentalnie wzmacniając tar- cze siłowe ekranujące furię uwięzionych psioników. Metalową powierz- chnię platformy pokrywała gruba warstwa lodu. W powietrzu jeszcze się nasiliła charakterystyczna aura psionicznych wyładowań. Dwadzieścia tysięcy żołnierzy i pięć tysięcy pojazdów pancernych z thraciańskiej Gwardii Planetarnej zamykało Tryumf paradując pod wspól- nym podwójnym sztandarem Thracii i marszałka wojny. Po zaledwie piętnastu minutach marszu byłem całkowicie odrętwiały. Już sam ryk tłumów przenikał moje ciało aż do szpiku kości. Mój diagram podskakiwał za każdym razem, gdy gdzieś w górze przelatywał kolejny sa- molot albo miejskie syreny alarmowe wybuchały ogłuszającym dźwiękiem wiwatów. Skala tego całego przedsięwzięcia dosłownie przekraczała zdol- ności pojmowania. Rzadko zdarzało mi się odczuwać równie wielką dumę z potęgi swego mocarstwa. Rzadko równie dogłębnie przypominano mi, że jestem tylko malutkim trybikiem w gigantycznej machinie aparatu władzy Imperium. * * * * * Przemieszczając się wzdłuż Alei Victora Belluma Tryumf zaczął prze- chodzić pod Bramą Spatiana, monolityczną budowlą z błyszczącego białego atrancytu. Będąca pomnikiem brama miała tak cyklopie rozmiary, że nawet Tytany przedefilowały pod nią bez najmniejszego trudu. Budowlę tę wzniesiono dla uczczenia pamięci admirała Lorpala Spatia- na, który zginął we wczesnych latach Kampanii Ophidiańskiej podczas wy- b 16

bitnej akcji marynarki kosmicznej zakończonej zdobyciem Uritule IV. Wewnętrzna część bramy została pokryta majestatycznymi freskami uwiecz-niającymi to wydarzenie, zaś kopuła budowli wznosiła się tak wysoko w górę, iż pod jej sklepieniem regularnie tworzyły się chmury. Miałem sposobność poznać osobiście Spatiana i podobnie jak kilka in- nych uczestniczących w pochodzie osób zatrzymałem się na chwilę pod gi- gantyczną bramą chcąc oddać hołd płonącemu tam wiecznemu ogniu. Nie, nie była to do końca prawda. Poznałem Spatiana podczas Schizmy Helicańskiej, ale nie zawarliśmy żadnej bliższej znajomości. Z powodów, które dla mnie samego były niezrozumiałe, poczułem przemożną chęć za- trzymania się w tym miejscu. Z pewnością nie miałem ochoty na demonstra- cyjne oddawanie hołdu poległemu admirałowi. - Sir ? – Ravenor spojrzał w moją stronę, gdy odchodziłem w bok bramy. - Idź dalej, szybko cię dogonię – uspokoiłem go. Ravenor poszedł razem z resztą Tryumfu, ja zaś zapaliłem wotywną świeczkę i umieściłem ją pośród tysięcy innych świec palących się wokół grobowca Spatiana. Pochód przesuwał się obok mnie powolnym rytmem, niektórzy jego uczestnicy odłączali na chwilę od reszty procesji, by pomod- lić się w milczeniu za duszę admirała. - Eisenhorn ? Rozejrzałem się wokół wyrwany czyimś głosem z zamyślenia. Starszy wiekiem, ale wciąż krzepki oficer marynarki kosmicznej stał przede mną w eleganckim białym uniformie galowym floty. - Madorthene – odpowiedziałem poznając go od razu. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Minęło dobrych parę lat od kiedy ostatni raz widziałem Olma Madorthene – obecnie lorda prokuratora Madorthene. Po- znaliśmy się na Gudrun podczas śledztwa w sprawie Necroteuchu, gdy Olm był jeszcze średniej rangi oficerem w Wydziale Dyscyplinarnym marynarki. Teraz osobiście dowodził Wydziałem. Przez wszystkie te lata stanowił dla mnie lojalnego i zaufanego sojusznika. - Wspaniałe święto – oświadczył uśmiechając się lekko. Na zewnątrz Bra- my klaksony Tytanów ryknęły ponownie, odpowiedział im pomruk podeks- cytowanego tłumu. - Przyznaję, że czuję się nim ogromnie przytłoczony – odparłem – Marsza- łek wojny musi być zachwycony. Olm pokiwał głową. - Taka impreza ma wyjątkowe znaczenie dla morale społeczności. W zasadzie należało się z tym stwierdzeniem zgodzić, ale w głębi serca czułem pewien dyskomfort, którego źródłem raczej nie była wszechobecna kakofonia hałasów ani moja osobista niechęć do uczestnictwa w całej tej ceremonii. Od kiedy wraz z Ravenorem zająłem miejsce w Tryumfie, nie opuszczało mnie nawet na chwilę złe przeczucie, które zdawało się narastać z każdą upływającą minutą. Czy to właśnie te emocje nakazały mi przy- stanąć na chwilę w cieniu wielkiej Bramy ? - Masz nieszczególną minę – zauważył Madorthene – Nie lubisz takich pompatycznych obchodów, prawda ? - Owszem, nie lubię. - Dobrze się czujesz, stary druhu ? Milczałem przez chwilę. Coś... Zawróciłem w kierunku południowego krańca Bramy Spatiana i spojrza- łem w głąb Alei na rzekę ludzi maszerujących w pochodzie. Madorthene stanął tuż obok. Straż przyboczna marszałka zaczynała właśnie wchodzić pod łuk budowli. Trąby i rogi wstrząsały powietrzem, odpowiadał im nie- słabnący krzyk wiwatujących ludzkich mas. Nad głowami żołnierzy unosiły się płatki. Pamiętam ten widok do dziś. Istna burza płatków oderwanych z rzucanych na Aleję kwiatów. Eskadra dwunastu Lightningów nadlatywała na niskim pułapie nad ulicę, przesuwając się nad Tryumfem. Leciały w kierunku Bramy, w idealnym szeregu, niemalże stykając się końcówkami skrzydeł. Perfekcyjny szyk w wykonaniu najlepszych pilotów marynarki. Słońce odbijało się od kabin myśliwców i ich podwójnych tylnych stateczników. Odczuwane dotąd złe przeczucie raptownie wzrosło, jakby ciężkie chmu- ry przysłoniły znienacka słoneczną tarczę. - Olm, ja... - Na litość Imperatora ! On ma kłopoty, patrz ! – krzyknął Olm. Myśliwce były pół kilometra od Bramy, zbliżając się z dużą prędkością. Maszyna na lewym krańcu szyku nagle zakołysała się, zachwiała... i odbiła w bok. Pilot sąsiedniego myśliwca skręcił lekko chcąc uniknąć kolizji i uderzył końcem skrzydła w skrzydło następnego Lightninga w szyku. W powietrzu zamigotały sypiące się kawałki rozerwanego metalu. Jeden po drugim, niczym perły spadające z rozerwanego naszyjnika, ma- szyny wypadały z perfekcyjnej dotąd formacji. Przed chwilą jeszcze budzą- ca podziw równa linia myśliwców teraz stała się znienacka obrazem skraj- nego chaosu. Madorthene rzucił się na mnie i przewrócił na ziemię w tej samej chwili, gdy ponad naszymi głowami zawyły przeraźliwie dopalacze myśliwców. Dwa Lightningi, które zderzyły się na moich oczach spadały teraz w dół wirując w powietrzu niczym uszkodzone zabawki ciśnięte przez dziecko, pozostawiając za sobą potok błyszczących szczątków spadających w ślad za samolotami. Osłupiały i zdjęty grozą, odniosłem wrażenie, że również kilka innych myśliwców wpadło na siebie podczas desperackiej próby rozluźnie- nia szyku. Jeden Lightning, dziesięć ton lecącego z prawie naddźwiękową prędkoś- cią metalu, runął w tłum po zachodniej stronie Alei. Odbił się od ziemi przynajmniej jeden raz siejąc na wszystkie strony ludzkimi szczątkami. W miejscu jego finalnego upadku wystrzeliła w niebo gigantyczna kula ognia sięgająca stu metrów wysokości. Przerażenie i zwierzęca panika zawładnę- ły tłumami gapiów. W nozdrza wdarł mi się odór płonącego metalu i pa- liwa. Dostrzegłem jaskrawy rozbłysk i poczułem drgnięcie ziemi, kiedy drugi spadający myśliwiec roztrzaskał się gdzieś w głębi Bramy. I wtedy, niemal jednocześnie z wybuchem drugiego samolotu, z góry dobiegł mnie jeszcze głośniejszy huk detonacji. Trzeci Lightning, mknący przed siebie bez kon- troli pilota, zahaczył skrzydłem o krawędź Bramy Spatiana i oderwał je wpadając w korkociąg. W obliczu tak przerażającego wypadku żołnierze maszerujący w Tryum- fie zaczęli uciekać panicznie we wszystkich kierunkach. Wciągnąłem Madorthene z powrotem w głąb Bramy, z góry sypały się na nas szczątki roztrzaskanego skrzydła. Katastrofa. Potworna, straszliwa katastrofa. A był to zaledwie początek. 17

Rozdział VI Zagłada na Thracian Uwolniony Chaos Strzał w głowę Nawet w tym momencie, zesztywniały pod wpływem przerażenia i szo- ku, czułem z głębi swego serca, że to nie mógł być zwykły wypadek. Wszędzie wokół widziałem płomienie i wybuchy, masową panikę tłu- mów. I wtedy usłyszałem pewien dźwięk. Niezwykle niski pomruk, szybko narastający. Dopiero po chwili pojąłem, że słyszę odgłos wydawany przez dwa miliardy ludzkich gardeł ściśniętych przemożnym strachem o swoje życie. Tłum wlał się natychmiast na Aleję, przełamując w ułamku chwili kor- don arbitratorów, umykając z ogarniętych płomieniami miejsc samolotowej kraksy w przekonaniu, że pozostanie w bezruchu przyciągnie w jakiś sposób kolejne spadające z nieba myśliwce. Ludzie poruszali się w płynny sposób, niczym jedna żywa istota, niczym woda. Nikt nie podejmował decyzji, nikt nie przewodził tej masie. Ludzkimi umysłami zawładnął instynkt stadny nakazujący im przeć prosto przed siebie, w łamiące się szeregi Tryumfu pogrążone w równie skrajnej panice. Nie było już słychać dźwięku wojskowych orkiestr, okrzyków radości, klak- sonów i rogów. Zapanowało całkowite szaleństwo, świat został w jakiś sposób postawiony na głowie. Widziałem ludzi ginących całymi setkami, deptanych przez tłum lub miażdżonych potwornym ściskiem ciał. W wielu przypadkach martwi cy- wile byli niesieni bezwolnie przez swych sąsiadów po kilkadziesiąt metrów, zanim w końcu osuwali się na ziemię. Widziałem żołnierzy ze straży przybocznej marszałka i funkcjonariuszy Arbites strzelających do ludzkiej lawiny w ślepym przerażeniu na sekundy przed swym stratowaniem na śmierć. Trzaskały przewracane barierki, dum- ne chorągwie upadały na ziemię. Pomosty przerzucone nad kanałami od- pływowymi biegnącymi po obu stronach Alei nie wytrzymywały ciężaru i pękały, setki ludzi spadały z dzikim krzykiem na ich kompozytowe dna. Zgubiłem w tym szaleńczym pandemonium Madorthene. Próbowałem wydostać się z wnęki grobowca na odkrytą przestrzeń, ale uciekające w głąb Bramy ciała odrzucały mnie w tył. Cały dojazd do grobowca Spatiana zasła- ny był szczątkami pogiętego wraku myśliwca, w kilku miejscach w niebo strzelały płomienie. Wokół sterty metalu leżało kilkadziesiąt trupów żołnie- rzy zabitych odłamkami stali i kamieni, ich mundury pokryte były grubą warstwą sproszkowanego antracytu albo tliły się od ognia. Ponad morzem krzyczących przeraźliwie ludzi dostrzegłem kilka potęż- nych aurochotherów stających na tylnych łapach, zrzucających z grzbietów swych jeźdźców lub pędzących bezmyślnie przed siebie. Martwe ciała wyla- tywały w powietrze uderzane ich masywnymi ogonami. W jakiś sposób przecisnąłem się wzdłuż ściany Bramy ku jej północne- mu krańcowi i spojrzałem w kierunku Monumentu Eklezjarchów. Wzdłuż szerokiej Alei powtarzała się znana mi już scena. Szeregi Tryumfu zostały zalane ludzką masą przerażonych widzów. Tutaj też płonęły słupy ognia, wznoszące się z trzech miejsc w obrębie zajmowanym przez gapiów oraz w jednym miejscu na samej Alei Victora Belluma, jakieś siedemset metrów ode mnie. Widziałem również kłęby dymu strzelające w niebo za następną arkadą, gdzieś w dzielnicy artystów. Oszacowałem, że przynajmniej pięć dalszych Lightningów runęło na ziemię niosąc śmierć uciekającym w ślepej panice Thraciańczykom. Płatki sadzy i popiołu spadały niczym śnieg. W oddali, ponad głowami kłębiących się w dzikim szale ludzi dostrzegałem masywne kształty Tyta- nów, obracających się na swych metalowych nogach, wykonujących niesko- ordynowane chaotyczne ruchy. Wątpię, abym to ja pierwszy zauważył pozostałe Lightningi, lecz chyba tylko mnie widok ten dosłownie wrył w ziemię. Nie dostrzegałem niczego innego prócz ich sylwetek. Cztery samoloty, jedyne maszyny ocalałe z ka- tastrofalnej w skutkach kolizji. Zawróciły w powietrzu i nadlatywały po- nownie nad Aleję. Ich szyk w niczym nie przypominał już precyzyjnej i cie- szącej oko formacji sprzed wypadku. Leciały teraz znacznie niżej. I znacznie szybciej. Pojąłem, co oznacza ten szyk, ponieważ miałem okazję widywać go już wcześniej. Atak. Na miłosierdzie Imperatora, serce dosłownie przestało mi bić, kiedy ten zbrodniczy zamiar zaczął nabierać realnych kształtów. Wrzasnąłem coś z desperacją, ale był to bezsensowny gest skazany z góry na całkowitą porażkę. Jeden ludzki głos przeciwko niecałym dwóm miliardom. Strumienie pocisków smugowych wystrzeliły z luf ciężkich działek automatycznych zamontowanych w nosach myśliwców, skrzydłowe działka laserowe rozbłyskiwały bezgłośnie. Dwa Lightningi mknęły nad tłumami po bokach ulicy zabijając na miejs- cu tysiące cywilów. Dwa pozostałe obrały za cel samą Aleję, rażąc ogniem broni pokładowej Wielki Tryumf. Scena zniszczenia odbierała mowę. Miałem wrażenie, że jakieś niewi- dzialne, rozpalone do białości nożyce wycinają w ludzkiej masie proste dłu- gie linie. Albo jakaś błyskawicznie przemieszczająca się siła wyrzuca w gó- rę ich zakrwawione ciała. Ściegi eksplozji wykwitały pośród tłumów stęb- nując ludzkie ciała i stal mechanicznych pojazdów. Ponad głowami morza widzów unosiła się mgiełka powstała z rozpryśniętych płynów organi- cznych i rozerwanych na drobne kawałki tkanek. Widziałem wylatujące w powietrze czołgi, siejące na wszystkie strony ostrymi kawałkami metalu. Setki gwardzistów i Kosmicznych Marines wciąż znajdujących się na trasie pochodu otworzyło ogień do myśliwców, tworząc na niebie szaleńczą sia- teczkę przecinających się linii smugowych pocisków i wiązek laserów. Jeden Lightning pędził wprost na mnie, skręcając lekko w lewo, by ominąć z boku Bramę Spatiana. Jego pokładowe działka dosłownie unicest- wiały setki ludzi niebezpiecznie blisko mojej kryjówki. Ubranie miałem zbryzgane grubą warstwą krwi, ściekającej wartkimi strumieniami po bia- łym murze Bramy. Setki baterii przeciwlotniczych biorących udział w paradzie dołączyło do kanonady, Hydry wypełniły przestrzeń ponad Aleją morzem stali. Nawet czołgi strzelały z dział w wieżyczkach, co było jedynie dowodem przeraża- jącej frustracji ich załóg, ponieważ nie istniała najmniejsza szansa, by jakiś czołgowy pocisk zdołał strącić tak szybko lecący samolot. Ktoś w końcu zdołał trafić. Drugi w szyku Lightning właśnie przelaty- wał nad Bramą, gdy jego lewe skrzydło i tylne stateczniki zostały rozerwa- ne na strzępy serią malutkich eksplozji. Runął prosto na Aleję, w miejsce stanowiącym prawdopodobnie serce osobistego pochodu marszałka wojny. Eksplozja poraziła falą uderzeniową tłumy miotające się po obu stronach Alei, zabijając samym podmuchem drugie tyle osób, ile zginęło w kraksie. Pozostałe trzy Lightningi zawróciły na dalekim krańcu Alei i zaczęły podchodzić do trzeciego przelotu nad Tryumfem. Zaskoczył mnie fakt, że ich piloci nie działali w skoordynowany sposób, tylko lecieli wedle swego indywidualnego pomysłu. Czy ci ludzie zostali opętani, popadli w szaleń- stwo ? Dwa myśliwce omal się ze sobą nie zderzyły. Jeden nawet nie drgnął trzymając się pierwotnego kursu, jego pilot zbyt był owładnięty morderczą żądzą krwi. Drugi odbił w bok, skręcając lekko skorygował kurs i popędził w stronę krzyczących tłumów na zachodnim skraju Alei. Trzeci śmignął mi nad głową i przepadł gdzieś bez śladu. Zauważyłem go dopiero po chwili nad rzeką, gdy wykonywał pionową pętlę, skrzydła lśniły w promieniach słońca. Podobnie jak pozostałe dwie maszyny, ten Lightning również runął bez wahania prosto w kratownicę ognia zaporo- wego ponad Aleją. Kilkaset osób zginęło w tym ostatnim podejściu myśliwców. Lojalni wobec władzy cywile, dla których fascynujący dzień przemienił się w istne piekło; szczęśliwi gwardziści powracający z długiej wojny i chłonący chci- wie przeznaczony dla nich ceremoniał pochwalny; legendarni Kosmiczni Marines uczestniczący w pochodzie tylko ze względu na wagę otrzymanego zaproszenia. Imperialni dostojnicy i dygnitarze umierali całymi dziesiąt- kami. Kilka wpływowych thraciańskich rodów już nigdy nie podniosło się ze strat odniesionych podczas Wielkiego Tryumfu. Wszystkie trzy myśliwce zostały w trzecim podejściu zestrzelone. Jeden, przemykający ponad Bramą Spatiana, został dosłownie rozerwa- ny w powietrzu salwami Hydr. Drugi wpadł w morze ognia przeciwlotniczego bez śladu jakiegokolwiek wahania ze strony pilota i jakiś pocisk sięgnął go dopiero w chwili, gdy już umykał znad pochodu. Przewalił się przez skrzydło opadając łukiem w dół i ciągnąc za sobą warkocz dymu uderzył w Monument Eklezjarchów, prze- stając istnieć w rozbłysku eksplozji. Trzeci myśliwiec nadleciał pośród terkotu działek wpadając prosto w gardziel Bramy Spatiana. W czasie tym do walki włączyły się również Ty- tany i dźwiękowe fale towarzyszące wystrzałom z ich broni dosłownie wy- wracały mi wnętrzności. Widziałem wyraźnie kształty potężnych machin, odległe o jakieś trzy kilometry, górujące ponad tłumami. Excelcis Gaude, jeden z Tytanów klasy Warlord, trafił bezpośrednio w Lightninga, ale nie zdołał go unicestwić w powietrzu. Wirując niczym bąk płonący myśliwiec uderzył prosto w zagradzającego mu drogę kolosa i wy- buchł dekapitując eksplozją mostek Tytana. Byłem osłupiały. Byłem skamieniały z grozy. Brakowało mi słów. Czułem, że powinienem rzucić się na kolana pośród przerażonych tłu- mów ludzi i błagać Boga-Imperatora o ocalenie. Lecz mój udział w tej przerażającej tragedii miał się dopiero teraz rozpo- cząć. 18

Jadowicie niebieskie płomienie przywodzące na myśl falę kwasu omiot- ły znienacka ludzką masę przewalającą się za Bramą. Pochwyceni w ten nieziemski ogień nieszczęśnicy – mężczyźni, kobiety i dzieci, żołnierze i cywile – dosłownie topili się przemieniając w szkielety, które chwilę póź- niej rozsypały się w proch. Poczułem nagły ból mięśni, paraliż kręgosłupa. Wiedziałem, co takiego przyszło mi zobaczyć. Mentalne zło. Czysta moc Chaosu uwolniona w materialnym świecie. Więźniowie odzyskali wolność. Pojmani żołnierze nie mieli dla mnie znaczenia. Zaciekłe walki wybuch- ły już na całej długości Alei za uszkodzoną Bramą Spatiana. Thraciańscy gwardziści, Marines Aurory i arbitratorzy rzucili się do pacyfikacji jeńców, korzystających z okazji do pochwycenia walającej się po ulicy broni. Dzika bezlitosna konfrontacja sięgnęła swego apogeum. Moje przerażenie budzili psionicy. Schwytani żywcem heretycy. Trzy- dziestu trzech. Oni też uwolnili się ze swych okowów. Ścisnąłem mocniej energetyczny miecz i boltowy pistolet skacząc po- między oszalałych ze strachu ludzi, krusząc pod butami resztki spalonych ciał istot uśmierconych psionicznym ogniem. Rebeliancki jeniec skoczył na mnie znienacka, pozbawiłem go głowy jednym szybkim cięciem miecza. Przesadziłem ciało martwego Marine, krew rozlewała się szeroką kałużą pod jego popękanym pancerzem siło- wym. Wpadłem pomiędzy spanikowanych cywilów. Czterej thraciańscy gwardziści walczyli tuż przede mną, chowając się za truchłem zabitego aurochothera, posyłając jaskrawe wiązki energii w tłum. Byłem zaledwie kilka kroków od nich, kiedy gigantyczne martwe zwie- rzę ożyło sterowane mentalną mocą i uśmierciło wszystkich czterech. Moja broń była w takim przypadku bezużyteczna. Skoncentrowałem swój umysł i powaliłem bestię silnym psionicznym uderzeniem. Marine Aurory przeleciał w powietrzu pod moją głową, dobre dziesięć metrów nad powierzchnią Alei. Nie miał nóg. Rzuciłem się przed siebie, ścinając energetycznym ostrzem próbujących mnie zatrzymać zbuntowanych więźniów. Ulica zasłana była martwymi cia- łami. Jacyś ludzie, spowici od stóp po głowy płomieniami, przebiegli tuż obok mnie, ale po chwili runęli w konwulsjach na ziemię. Trojański zespół trakcyjny stał w ogniu, elementy potężnych ciągników poniewierały się wszędzie wokół. Trzech nieprzyjacielskich psioników le- żało martwych na platformie, czterech dalszych wciąż pozostawało uwięzio- nych wewnątrz kokonów pól siłowych. Lecz pozostali... Dwudziestu sześciu heretyckich psioników klasy alfa i wyższej zdołało się uwolnić i uciec z platformy. Pierwszego z nich, przygarbioną zdeformowaną karykaturę człowieka, dostrzegłem opodal końca platformy. Wyładowania energetyczne migotały wokół jego głowy, kiedy próbował pożreć żywcem krzyczącego przeraźli- wie nowicjusza Astropathicusu. Mój boltowy pistolet przerwał tę kanibali- styczną ucztę. Osunąłem się na kolana dysząc ciężko i krzycząc, kiedy drugi zbiegły mentat odnalazł mnie. Była to niezwykle chuda kobieta, spowita w białe zwiewne szaty, o długich paznokciach przywodzących na myśl szpony. Przykucnęła za tylnym zderzakiem platformy, smagając mnie swą psionicz- ną mocą. Nie miała oczu. Nie jestem mentatem klasy alfa. Mój mózg dosłownie się gotował. Thraciański gwardzista pojawił się po lewej stronie wiedźmy, wbiegając w moje pole widzenia. Działając w instynktowny sposób przeniosła swą uwagę na nieoczekiwanego intruza. Głowa żołnierza eksplodowała niczym zgnieciony pomidor. Strzeliłem jej prosto w serce przewracając heretyczkę na plecy. Drgające bezwolnie ręce drapały powierzchnię Alei jeszcze przez dobrą minutę. Gdzieś opodal w tłumie pojawił się charakterystyczny trzask energetycz- nych wyładowań. Ogarnięci płomieniami ludzie uciekali z dzikim wrzas- kiem przed mężczyzną pędzącym z pochyloną głową w kierunku mieszkal- nych dzielnic. Był karłem, o króciutkich kończynach i powiększonej czasz- ce. Wokół jego pulchnych palców migotały ogniki energii. Dźgnąłem go mentalną wiązką po to tylko, by zwrócić na siebie uwagę, a kiedy spojrzał w moją stronę, rozerwałem mu twarz boltowym pociskiem. Miłosierny Imperatorze, on wciąż biegł. Oślepiony, z przednią częścią głowy obróconą w krwawą ruinę. Pędził prosto na mnie, jego wciąż pra- cujący mózg wczepił się w moją jaźń. Pociągnąłem ponownie za spust ogarnięty skrajną paniką, mikroeks- plozja oderwała jedno z ramion mężczyzny. Lecz on wciąż biegł. Moja kurtka, włosy i brwi zaczęły się żarzyć, mózg pulsował tak potwornie, jakby zaraz miał eksplodować. Kosmiczny Marine w barwach zakonu Aurory wyrósł znienacka za ple- cami karła i rozniósł go na strzępy serią boltów. - Inkwizytorze ? – zapytał Astartes, jego głos zatrzeszczał w nahełmowym wz wzmacniaczu – Czy wszystko w porządku ? Pomógł mi podnieść się z kolan. - Cóż to za szaleństwo ? – sapnął. - Masz sprawny komunikator, Marine ? Musimy zaalarmować lorda Orsiniego ! - Już to zrobiono, inkwizytorze – odpowiedział. Za naszymi plecami wyleciały w powietrze siodłowe ciągniki, siejąc na wszystkie strony płonącymi odłamkami. Przestraszone dziecko prześlizgnęło się tuż obok mnie, piszcząc przeraźliwie. Marine pochwycił je w potężne opancerzone ramiona. - W tę stronę, w tę stronę, tam jest bezpieczniej... - Nie – powiedziałem powoli – Nie rób... nie rób... Ukryta pod hełmem twarz odwróciła się w moją stronę z wyczuwalnym zmieszaniem, trzymane w ramionach zakonnego żołnierza dziecko skuliło się jeszcze bardziej. - Czego nie robić ? – zapytał Marine. - Popatrz na znak ! Na piętno ! – krzyknąłem wskazując palcem na runiczny symbol Malleus wypalony w skórze dziecięcej rączki. Młot czarownic. Symbol używany do znakowania dzikich psioników. Dziecko Chaosu spojrzało na mnie szczerząc ząbki. - Jaki znak ? – zapytał nie rozumiejący niczego Marine – O jakim znaku mówisz ? - Ja... ja... Próbowałem z tym walczyć, musicie mi uwierzyć. Próbowałem powstrzymać bluźniercze macki psionicznej energii wdzierające się do mego umysłu. Lecz ta istota, to „dziecko”, dalece przerastało swą potęgą moje zdolności defensywne. Zabij go, powiedziało. Ręka drżała mi konwulsyjnie, ale podniosłem w górę pistolet i strzeliłem Marine prosto w głowę. Biała fala agonalnego bólu rozlała się po całej czaszce. A teraz zabij siebie, zażądało dziecko. Przystawiłem dymiącą lufę pistoletu do swojego czoła. Nie widziałem nic więcej oprócz roześmianej twarzyczki dziecka, kucającego na kolanie leżącego nieruchomo bezgłowego Marine. Zrób to... No, dalej... - N-nie... nie... Tak, ty przeklęty głupcze... tak... Strużka krwi trysnęła mi z nosa. Próbowałem upaść na kolana, ale ten potwór mi na to nie pozwolił. Chciał ode mnie zrobienia jednej rzeczy, tylko tej jednej. Naciskał z niewiarygodną siłą, rozrywając moją świadomość w drobne strzępy. Mój los został przesądzony, nieunikniony. Pociągnąłem za spust. 19

Rozdział VII Voke i jego spekulacje Esarhaddon Poprzez tarczę Lecz nie umarłem. Boltowy pistolet, bezcenny dar brata-kronikarza Brytnotha, który nie za- wiódł mnie ani razu przez te wszystkie dziesiątki lat, teraz nie wystrzelił. Istota ukryta w ciele dziecka zapiszczała i uciekła pomiędzy kłęby dymu pozostawiając za sobą trupa Marine. Powietrze stężało od psionicznych wy- ładowań i trzy sylwetki przemknęły tuż obok mnie w pościgu za malutką bestią. Inkwizytorzy. Wszyscy byli inkwizytorami albo co najmniej śledczy- mi. Byłem pewien, że dostrzegłem pośród nich Lyko. Opuściłem wciąż dygoczącą rękę. Zarówno moja skóra jak i obudowa pistoletu pokryte były grubą warstwą mentalnego lodu, mechanizm spusto- wy broni zablokował się zapchany twardą substancją. Odwróciłem się w miejscu napotykając wzrokiem spojrzenie stojącego kilka kroków dalej Commodusa Voke. Wiekowa twarz inkwizytora wykrzy- wiona była w potwornym grymasie nadludzkiego wysiłku. Na długich czarnych szatach lśniły kryształki psionicznego lodu. - Odsuń... ją... w bok... – powiedział urwanymi słowami – Już... dłużej... nie... wytrzymam... Szybko podniosłem broń celując w niebo. Voke zadrżał z chrapliwym jękiem i pistolet wypalił raptownie. Pocisk poszybował nieszkodliwie gdzieś w górę. Voke dyszał ciężko, żyrostabilizatory wbudowane w jego podskórny egzoszkielet z trudem utrzymywały w równowadze kruche ciało starego ink- wizytora. Ująłem go pośpiesznie pod ramię. - Dziękuję, Commodusie. - Nie trzeba – odparł zdławionym szeptem. Jego osłabienie zaczęło mijać. Spojrzał na mnie tym swoim badawczym ptasim wzrokiem – Tylko czło- wiek niezwykle odważny albo bezgranicznie głupi wdaje się w pojedynki z psionikiem klasy alfa. - Zatem jestem jednym z nich albo też oboma zarazem. Byłem najbliżej, nie mogłem uciec. * * * * * Nasze zmysły atakował potworna kakofonia towarzysząca szaleństwo Tryumfu. Huk wystrzałów, detonacje granatów, krzyki ludzi i niskie basowe dźwięki wieszczące mentalne rozdzieranie materialnej powłoki, kompresję struktury przedmiotów, rozgrzewanie powietrza. Widziałem jakiegoś czło- wieka w powłóczystych szatach, inkwizytora albo astropatę, unoszącego się w powietrzu na słupie zielonego ognia, płonącego, dosłownie rozpadającego się na kawałki. Widziałem gejzery wody tryskające pośród tłumów niczym fontanny, widziałem bombardujący Aleję grad i padające z nieba krople kwaśnego deszczu – efekty anomalii meteorologicznych będących skutkami ubocznymi rozpętanej na ulicy wojny mentalnej. Do bezlitosnej konfrontacji na Alei dołączały kolejne postacie: inkwizy- torzy w otoczeniu swych osobistych ochroniarzy i dziesiątki Adeptus Astar- tes. Ziemia zadrżała pod moimi nogami i ujrzałem jednego z Warhoundów przesuwającego się po drugiej stronie Bramy Spatiana, strzelającego z pokładowych turbolaserów do niewidocznych z mojego miejsca celów na ziemi. Seria nadnaturalnych eksplozji wstrząsnęła habitatami po wschodniej stronie szerokiej i obecnie już niesławnej Alei Victora Belluma. Imperialne Maraudery przeleciały powoli nad naszymi głowami. Prze- stworza ponad miastem zasnute były gęstymi kłębami dymu, broniącymi dostępu słonecznym promieniom. Płatki popiołu sypały się z nieba niczym szary śnieg. - To... potworna zbrodnia – powiedział do mnie Voke – To czarny dzień w historii Imperium. Zdążyłem już zapomnieć jak wielką wagę Commodus przywiązywał do unikania niedopowiedzeń. * * * * * Większa część Hive Primaris pozostawała w stanie bezprawia i poza jakąkolwiek kontrolą przez pięć dni. Panika, rozruchy, grabieże i cywilne zamieszki przetaczały się po ulicach i poziomach zranionej metropolii pod- czas gdy arbitratorzy i pracownicy całej rzeszy organów rządowych despe- racko próbowali zaprowadzić porządek. Było to wyjątkowo ciężkie zadanie. Już sama populacja metropolii two- rzyła ogromną grupę ludzi, a należało do niej jeszcze doliczyć ogromną rze- s szy pielgrzymów i turystów przybyłych na Thracian na czas obchodów No- wenny. Podobne zamieszki wybuchły również w sąsiednich metropoliach. Przez dzień czy dwa wydawało się wręcz, że cała planeta utonie bezpowrot- nie w krwi i ogniu. Małe sekcje Hive Primaris pozostałe nietknięte: najwyższe poziomy luk- susowych wieżowców, siedziby arystokratycznych Domów budowane na wzór miejskich fortec, placówki Inkwizycji, Imperialnej Gwardii, Astro- pathicusu, arsenały Mnunitorium oraz Królewski Pałac lorda Helicana. Wszędzie indziej, szczególnie zaś w dzielnicach biedoty, powstały prawdzi- we strefy wojny. Ministorum odczuwało tę tragedię szczególnie boleśnie. Widząc płonący Monument Eklezjrachów tłumy pospólstwa uznały pożar za znak boskiego przekleństwa i obróciły swój gniew w stronę Kościoła niszcząc wszystkie świątynie, do których zdołały się wedrzeć. Już po kilku pierwszych godzi- nach dramatu wiedzieliśmy, że kardynał palatine Anderucias zginął w pło- mieniach Monumentu. Jak się później okazało, nie był on jedynym wysokim rangą hierarchą, któremu przyszło umrzeć w tej przerażającej orgii znisz- czenia. * * * * * Powtórne schwytanie lub eksterminacja zbiegłych psioników stały się najbardziej fundamentalnym zadaniem próbujących opanować chaos władz. Dziesięciu z nich zdołało uciec z Alei Victora Belluma i przedostało się do dzielnic mieszkalnych, pozostawiając za sobą pas zniszczeń i śmierci. Po piętach deptały im grupy pościgowe Inkwizycji i wszystkie formacje mogą- ce w tym polowaniu Inkwizycję wesprzeć. Dwaj psionicy zdołali oddalić się od platformy na kilometr, może dwa, zanim o zmierzchu pierwszego przerażającego dnia zneutralizowali ich im- perialni agenci. Trzeci zaszył się w kompleksie produkcji żywności we wschodniej dzielnicy mieszkalnej. Oblężenie trwało trzy dni i kosztowało życie ośmiuset imperialnych gwardzistów, sześćdziesięciu dwóch astropa- tów, dwóch Kosmicznych Marines i sześciu inkwizytorów. Kompleks oraz habitaty mieszkalne w obrębie trzech kilometrów kwadratowych wokół kryjówki dzikiego psionika zostały zrównane z ziemią. * * * * * Nie istniała żadna forma centralnej koordynacji działań sił rządowych. Admirał Oetron, który w czasie parady pozostawał na orbicie jako dowódca tymczasowy Zgrupowania Floty Scarus, próbował wprowadzić na orbitę geosynchroniczną Hive Primaris cztery okręty przekaźnikowe i na czas kilku godzin zdołał zapewnić nam stosunkowo sprawny system łączności radiowej i astropatycznej. Lecz o zmierzchu pierwszego dnia psioniczne sztormy rozszalały się ponad metropolią i cały zmontowany z takim trudem system przekaźnikowy przestał działać. * * * * * Był to mroczny i budzący lęk okres. Przemykając w niewielkich grupach płonącymi ulicami działaliśmy w sposób całkowicie autonomiczny. Trafia- jąc z czystego przypadku w towarzystwo Voke stałem się członkiem grupy rezydującej na posterunku Arbites na ulicy Blammerside, w dzielnicy hand- lowej. Zdesperowane bandy cywilów ustawicznie dobijały się do drzwi po- sterunku prosząc o pomoc i schronienie, a większe gangi atakowały budynek od czasu do czasu dając upust swemu strachowi, wściekłości do imperial- nego aparatu prawa bądź też po prostu w odwecie za to, że wpuszczaliśmy ich do środka. Nie mogliśmy tego zrobić. Posterunek zatłoczony był rannymi i trupami, zbyt licznymi, by chirurdzy Arbites i patolodzy nadążali ze swoją bieżącą pracą. Zapasy żywności, leków i amunicji szybko się kończyły, musieliśmy też racjonować wodę. Dopływ prądu z zewnątrz został odcięty, ale posteru- nek posiadał swój własny generator energii. Przez całą noc butelki, kawałki metalu i bomby zapalające odbijały się od zamkniętych opancerzonych okien, a czyjeś pięści bębniły rozpaczliwie w drzwi. * * * * * Przez wzgląd na swój wiek komendę nad grupą objął Voke. Oprócz mnie na posterunku znajdowali się jeszcze inkwizytor Roban, inkwizytor Yelena, inkwizytor Essidari, dwudziestu śledczych i młodszych pracowników Inkwi- zycji, sześćdziesięciu żołnierzy Gwardii Planetarnej, kilkudziesięciu astro- patów i czterech Marines z zakonu Białych Konsulów. Sami arbitratorzy li- czyli stu pięćdziesięciu funkcjonariuszy, a budynek służył jednocześnie za schronienie dla trzystu arystokratów, dostojników kościelnych i dygnitarzy aa 20

mających nieszczęście uczestniczyć w Wielkim Tryumfie oraz kilkuset przedstawicieli pospólstwa. Pamiętam jak stałem tuż po północy w zdemolowanym gabinecie ko- mendanta posterunku, patrząc przez pancerne szyby na płonące ulice i błys- kawice psionicznej energii przeszywające czarne burzowe niebo. Nie otrzy- małem dotąd żadnego znaku życia od Ravenora. Pamiętam do dziś jak bar- dzo trzęsły mi się wtedy ręce. Mówiąc szczerze, cały czas znajdowałem się w szoku, po części wywoła- nym tragicznymi wydarzeniami, po części będącym efektem mentalnych po- jedynków, które stoczyłem. Jestem dumny ze swego bystrego umysłu, ale wtedy nie czułem nawet cienia bystrości, wyłącznie otępienie. Przygnębiony i zszokowany, ustawicznie przekonywałem sam siebie, że cała ta tragedia została z góry zaplanowana. - Nie ma w tym względzie najmniejszych wątpliwości – powiedział zza moich pleców Voke, najwyraźniej czytając mi bez pozwolenia w myślach. Wybrał sobie jedno ze stojących w pokoju krzeseł i usiadł na nim wygodnie. - Wypadki się zdarzają, samoloty ulegają awariom ! – powiedział podnie- sionym głosem – Ale te maszyny zawróciły i zaatakowały tłum. To był za- mierzony akt agresji ! Pokiwałem głową. Co najmniej jeden Lightning rozbił się pośród orszaku marszałka wojny, inny runął na szeregi przedstawicieli Inkwizycji. Nikt nie znał jeszcze dokładnych strat wśród moich współpracowników, ale Voke ujrzał dostatecznie dużo, by oszacować wstępnie, że śmierć poniosło ponad dwustu agentów Inkwizycji. Przypomniała mi się rozmowa toczona podczas ostatniego obiadu, pełna spekulacji na temat ugrupowań politycznych niechętnych nominacji Hono- riusa. - Czy to pierwszy akt w wojnie Domów ? – zapytałem – Eklezjarchia albo jedna z wpływowych dynastii, próbująca powstrzymać protekcję lorda Heli- cana względem marszałka ? Jego awans do rangi Feudalnego Protektora z pewnością spotkał się z niechęcią wielu potężnych frakcji. - Nie. Chociaż wiem, że wielu tak właśnie będzie sądzić. Że podejrzenia wielu zostaną skierowane na ten tor. Voke spojrzał na mnie uważnie. - Celem ataku było uwolnienie psioników – powiedział – Nie ma żadnego innego wytłumaczenia. Arcynieprzyjaciel rozpętał piekło stwarzając więź- niom okazję do ucieczki oraz poczynił zniszczenia w tej części parady, która najlepiej nadawała się do zapobieżenia tej ucieczce. - W zasadzie nie zamierzam podważać tej tezy. Lecz czy naprawdę celem zamachu było uwolnienie psioników czy też użycie ich jako narzędzi ? - Czyli ? - Czy była to zaplanowana próba przywrócenia im wolności czy też tylko zbrodniczy akt przemocy wobec Imperium, którego głównym elementem miało być wypuszczenie na wolność grupy wyjątkowo niebezpiecznych mentatów ? - Dopóki nie dowiemy się, kto stał za zamachem, nie poznamy odpowiedzi na twoje pytanie. - A czy oni sami nie mogli tego dokonać ? Przejąć kontrolę nad umysłami pilotów ? Voke wzruszył ramionami. - Tego też nie wiemy. Jeszcze nie teraz. Marszałek może być oskarżany o głupotę za demonstracyjne ukazanie społeczeństwo swych więźniów, ale z pewnością przedsięwziął środki bezpieczeństwa dostatecznie rygorystyczne, by czemuś takiemu zapobiec. Podejrzewam tu raczej działanie siły z zew- nątrz. Umilkliśmy na chwilę. Honorius Magnus ledwie przeżył eksplozję myś- liwca i przechodził teraz skomplikowane zabiegi chirurgiczne na pokładzie medycznej fregaty stacjonującej w orbitalnych dokach. Nikt nie wiedział nic o losie lorda Helicana. Jeśli zginął bądź też marszałek wojny skonałby na stole operacyjnym, Chaos odniósłby tego dnia ogromne zwycięstwo. - Ja też sądzę, że to sprawka kogoś z zewnątrz – odezwałem się pierwszy – Być może inny psionik lub większa ich grupa, śledząca swych uwięzionych kamratów aż do tego miejsca. Voke wydął wąskie usta. - Największy tryumf mojego życia, Gregorze, pojmanie tych potworów w imię Imperatora... i popatrz, co z tego wynikło. - Nie możesz się obarczać winą za to wszystko, Commodusie. - Nie mogę ? – spojrzał na mnie z ukosa – A ty, co czułbyś znajdując się na moim miejscu ? Wzruszyłem ramionami. - Naprawię to, co tylko można – powiedział - Nie spocznę, dopóki ostatni z tych bluźnierców nie zostanie odnaleziony, a porządek na ulicach ponownie przywrócony. A wówczas nie spocznę, póki nie odnajdę siły, która stała za tym zamachem. Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę. - O co chodzi ? – zapytałem, chociaż domyślałem się już, co takiego powie. - Ty... ty byłeś bardzo blisko krytycznego punktu ataku, sam to stwierdziłeś. Bardzo blisko, ale osłonięty przed niebezpieczeństwem fragmentem Bramy Spatiana. - I ? - Wiesz dobrze, o co chcę zapytać. - Wydaje ci się, że swoje śledztwo zaczniesz ode mnie. Byłem zmęczony, Voke. Przystanąłem przy grobowcu, żeby oddać honory admirałowi. Uniósł jedną brew jakby domyślał się w jakiś sposób, że sam nie wierzę w te wyjaśnienia, niemniej jednak zachował się wobec mnie uprzejmie i nie próbował użyć swych potężnych sond mentalnych do brutalnej wiwisekcji mojego umysłu. Przez wszystkie te lata powstała między nami nić zrozu- mienia, a nawet zawdzięczaliśmy sobie wzajemnie życia. Znał mnie dostatecznie dobrze, by nie drążyć dłużej tego tematu. Przynajmniej nie w tej chwili. Jakaś kobieta w randze śledczego Inkwizycji wpadła pośpiesznie do po- koju. - Panowie – oświadczyła – Inkwizytor Roban pragnie was poinformować, że nawiązaliśmy kontakt z jednym z heretyków. * * * * * Ze strzępków otrzymanych informacji dowiedzieliśmy się, że zbieg był psionikiem klasy alfa plus o imieniu Esarhaddon, jednym z przywódców grupy dzikich mentatów. Zostawiając za sobą tumult i destrukcję uciekł w głąb metropolii z grupą pościgową na karku, dowodzoną przez Lyko i Heldane. Heldane zdołał skontaktować się z astropatą należącym do świty Voke i przekazał mu skąpą w detalach prośbę o wsparcie. Wyszliśmy na ulicę – ja, Voke i Roban, prowadząc grupę sześćdziesięciu ludzi, w tym czterech Białych Konsulów. Zakonnymi żołnierzami dowodził wyjątkowo potężny fizycznie brat-sierżant Kurvel. Przemierzaliśmy metro- polię na piechotę, biegnąc pośród chmur dymu, stert gruzu i śmieci. Bandy cywilów wyzywały nas i miotały z daleka butelkami, ale widok czterech budzących grozę Astartes zniechęcał ich skutecznie do bardziej agresyw- nego zachowania. Voke uprzedził mnie, że Esarhaddon był istotą o ponadprzeciętnej inteli- gencji i stanowił przeciwnika, którego nie wolno było lekceważyć. Kiedy ujrzeliśmy miejsce, które ten potwór wybrał na swą kryjówkę, pojąłem całą wagę ostrzeżenia Voke. * * * * * Czcigodny Dom Lange był jedną z najbardziej wpływowych arystokra- tycznych rodzin na Thracian Primaris, utrzymującą letni pałac we wschod- niej części metropolii, niedaleko dzielnic handlowych stanowiących główne źródło dochodów rodu. Pałac wznosił się dumnie ponad dachy otaczających go habitatów, ukryty za kopułą własnej tarczy siłowej. Było to jedno z nielicznych miejsc w metropolii, które uważaliśmy za całkowicie bezpieczne. Dysponując potężnym arsenałem i rozlicznymi inny- mi zasobami członkowie Domu mogli przetrwać bez szwanku cały okres rozruchów. Ale nie potrafili obronić się przed Esarhaddonem. Dziki psionik znalazł się w środku fortecy, mając do swej dyspozycji cały jej potencjał obronny. Spotkaliśmy Heldane na zachodniej drodze dojazdowej do pałacu. Daw- ny pupil Voke miał pod swoją komendą zespół dwudziestu ludzi. Ulica za- słana była trupami, w większości mającymi na sobie cywilne ubrania. - Kontroluje tłumy jakby to były jego marionetki – wyjaśnił posępnie Hel- dane bez jakiegokolwiek słowa powitania – Rzuca na nas całe ich gromady, nie pozwalając dostać się do murów ogrodu i wejścia kuchennego. Jak już wspominałem, nie lubiłem zbytnio inkwizytora Heldane. Był to bardzo wysoki, wiecznie ponury mężczyzna o twarzy pokrytej siatką starych blizn: pamiątką po spotkaniu z głodnym carnodonem dawno temu na Gud- run. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, był jeszcze uczniem Voke, teraz jednak posiadał już status pełnoprawnego inkwizytora o talencie mentalnym, który w opinii osób trzecich dalece przewyższał swą mocą umiejętności mentora. Kiedy go ujrzałem pod pałacem, nie mogłem powstrzymać dresz-czu odrazy. Przeszedł zaawansowane zabiegi chirurgiczne, nie po to jednak, by ukryć swe stare rany, lecz by jeszcze bardziej zdeformować budzącą lęk twarz. Jego kości czaszki sprawiały wrażenie przebudowanych w sposób nadający jej niemal kwadratowy kształt, usta pełne były ostrych zębów, a oczy mroczne i niebezpieczne. Miał na sobie kompozytowy pancerz oso-bisty w kolorze zakrzepłej krwi, w ręku trzymał segmentowane energetycz-ne ostrze. - Eisenhorn – kiwnął głową w moim kierunku jakby dopiero teraz zauważył mą obecność. Gest ten przypominał mi ruch głowy konia kiwającego ku mnie łbem. 21

- Znowu nadchodzą ! – krzyknął jeden z ludzi Heldane. W dole ulicy, za płomieniami licznych ognisk, dostrzegłem zbliżające się w naszym kierunku sylwetki. Przygotować broń ! Stan gotowości ! Heldane wydał krótką komendę nie uciekając się do użycia głosu. Jego mentalny rozkaz rozbrzmiał jednocześ- nie we wszystkich umysłach. Na twarzach niektórych żołnierzy dostrzegłem grymas zdezorientowania i odrazy. Grad kamieni i butelek posypał się w naszą stronę, żołnierze Gwardii Planetarnej podnieśli swe tarcze. Zaraz potem padły też strzały z broni krótkiej i jeden ze stojących obok mnie funkcjonariuszy Arbites upadł ze strzaskanym kulą kolanem. Atakujący nas ludzie, grupa licząca około stu osób, mieli na sobie ubra- nia mieszkańców metropolii. Na beznamiętnych pustych twarzach nie ryso- wały się żadne emocje, ruchy napastników przywodziły na myśl sztywne podrygi marionetek. Heldane nie kłamał, jakaś potężna siła mentalna ste- rowała nimi niczym żywymi lalkami. Gęste od dymu nocne powietrze prze- sycone było psioniczną energią. Nigdy nie sprawiały mi przyjemności akcje takie jak ta, która miała miejsce chwilę później. Esarhaddon wykorzystał cywilów w charakterze żywej tarczy chcąc uniemożliwić nam dostęp do pałacu. Być może sądził, że zrezygnujemy na widok tłumu i pozostawimy go w spokoju. My jednak byliśmy pracownikami Inkwizycji. Kurvel ustawił swoich Konsulów na przedzie naszej grupy. Widziałem jak Marines uderzają swą bronią w pancerne napierśniki i słyszałem ich bi- tewne zawołanie. Jakaś bomba zapalająca przeleciała łukiem w powietrzu i rozbiła się na pancerzu siłowym jednego z Astartes. Płomienie ogarnęły go błyskawicznie, ale Marine nawet nie zwrócił na to uwagi. Zaczęliśmy strzelać ponad głowami tłumu próbując zastraszyć napastni- ków, ale oni nie posiadali już własnych emocji i lęków. Obniżyliśmy lufy i w ciągu dziesięciu minut z żalem powiększyliśmy wciąż rosnący bilans ofiar zamieszek. Pozwoliło nam to dotrzeć do krańca ulicy i wysokich murów pałacowego ogrodu widocznych za migotliwą tarczą pola siłowego. W moim umyśle rozległ się niski chichot. Esarhaddon. Gdzie jest Lyko ? usłyszałem mentalne pytanie Voke skierowane do Hel- dane. Z grupą ludzi przed frontem pałacu, próbuje wyłączyć pole siłowe. - Ty głupcze ! – powiedziałem na głos patrząc ostro na Heldane – Ten pot- wór potrafi kontrolować bez problemu tłum takiej wielkości, a ty rozma- wiasz mentalnie tuż pod jego nosem ? - Ten potwór – odparł Heldane – potrafi czytać w umyśle każdego człowie- ka w tej metropolii i pewnie jeszcze dalej. Wie doskonale, co wszyscy w tej chwili robimy. Nic przed nim nie ukryjemy. Pozostaje działać. Czy to cię aby nie przerasta ? - Ile mamy czasu do następnego ataku ? – zapytał Kurvel zmieniając maga- zynek w swojej broni. - Częstotliwość szturmów cały czas maleje – powiedział Heldane – Czasu mamy tyle, ile go będzie potrzebował Esarhaddon na przeskanowanie oko- licy i przejęcie kontroli nad następną grupą ofiar. Za każdym razem musi bardziej rozciągać swoją mentalną sieć. - Jak on dostał się do środka ? – zapytał Roban. Heldane tylko pokręcił głową i wzruszył ramionami. Roban, krzepki inkwizytor w średnim wieku noszący brązowożółte szaty był poważanym pracownikiem Inkwizycji, ale nie znałem go zbyt dobrze osobiście. Wiedziałem za to, że był Xanthanitanem i ultrapurytaninem, a to znaczyło, że bardzo nie lubili się wzajemnie z Heldane. Voke i Heldane zaczęli dyskutować z Kurvelem na temat potencjalnych sposobów wejścia do pałacu podczas gdy żołnierze uformowali wokół nas defensywny kordon. - To jest cholernie niewdzięczne zadanie – powiedział do mnie Roban – Nie wiem nawet, co my tutaj robimy ! - Jesteśmy mięsem armatnim – odparł krótko jego młodziutki śledczy, Inshabel. Wybuchliśmy obaj śmiechem. - Musi być jakieś rozwiązanie... – oświadczyłem sięgając po kieszeni po lornetkę. Zacząłem oglądać tarczę pola próbując odczytać zmienne wzory energetycznych wyładowań i ich spektra. - Hej, ty ! – zawołałem do jednego z arbitratorów towarzyszących naszej grupie, posępnego oficera w pełnym ekwipunku do tłumienia miejskich za- mieszek. - Inkwizytorze ? - Jak się nazywasz ? - Luclus, sir. - Dobry Boże-Imperatorze ! – westchnąłem, Roban roześmiał się krótko. - W porządku, Luckless, ten pałac musi znajdować się w obrębie strefy patrolowej waszej prefektury. - Tak jest, sir. - Zatem do waszych obowiązków należy zapewnienie bezpieczeństwa na ulicach wokół pałacu. - Tak, sir. - Skoro tak... zgodnie z typowymi procedurami prefektura powinna posia- dać informacje na temat typu tarczy pałacowej i trybu jej pracy, na wypadek nagłych sytuacji alarmowych - z własnego doświadczenia wiedziałem, że była to standardowa procedura stosowana w prefekturach Arbites, pozwa- lająca zbierać informacje o kluczowych budowlach w obrębie strefy działa- nia posterunku. - To zastrzeżone informacje, sir. - Oczywiście – westchnąłem ponownie – Lecz teraz byłby chyba odpo- wiedni czas... Włączył swój komunikator i po dłuższej chwili zdołał otworzyć połą- czenie radiowe z prefekturą. - Chodzi ci coś po głowie ? – zapytał Roban. - Być może. - Przebiegły inkwizytor Eisenhorn... - Jaki ? - Bez urazy. Twoja reputacja znacznie cię wyprzedza. - W jakim sensie ? Pozytywnie ? Roban uśmiechnął się i potrząsnął głową gestem człowieka, który być może coś kiedyś usłyszał, ale wolał zachować to dla siebie samego. * * * * * - To tarcza starego typu X o stożkowatej formie – poinformował nas oficer Arbites Luclus – Tangent osiem-siedem-osiem, fala harmoniczna. Nie posiadamy kodów deaktywacji. Pani Lange nie udzieliła zgody na ich udostępnienie. - Idę w zakład, że teraz bardzo tego żałuje – stwierdził krótko i trafnie śledczy Inshabel. Coraz bardziej lubiłem tego chłopaka. - Dziękuję za pomoc, Luckless – powiedziałem do arbitratora. - Hmm... Luclus, sir. - Wiem. Desperacko próbowałem sobie przypomnieć wszystko, co kiedyś opo- wiadał mi o tarczach siłowych Aemos. Żałowałem, że nieuważnie go wów- czas słuchałem. Jeszcze bardziej żałowałem, że nie było go teraz u mego boku. - Możemy ją zgasić – powiedziałem w końcu z pewną dozą pewności siebie. - Zgasić aktywną tarczę pola siłowego ? – zapytał Roban. - To pole powierzchniowe... aktywnie działające ponad poziomem ziemi. I starego typu. Tarcza powstrzyma niemal wszystko pracując na pełnym zasilaniu, ale wystarczy wyłączyć z akcji jeden lub więcej generatorów, żeby zgasła. Widzisz tamto zagięcie muru obiegające małą basztę ? To musi być generator energii tarczy, schowany kilka metrów pod powierzchnią zie- mi. Roban pokiwał głową, w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Rozumiem zagadnienia teoretyczne, ale co z praktyką ? Podszedłem do brata-sierżanta Kurvela i bez zbędnych ceregieli przerwa- łem jego rozmowę z Heldane, po czym wyłożyłem naprędce swój plan. Heldane parsknął z dezaprobatą. - Lyko już próbuje to zrobić ! - Jak ? - Znalazł zewnętrzny panel kontrolny przy głównej bramie i łamie teraz kod dostępu... - Łamie zamki kodowe, które zostały całkowicie zablokowane przez Esar- haddona. Traci tylko czas. Nie możemy otworzyć ręcznie bramy, nie zdo- łamy odebrać Esarhaddonowi kontroli nad pałacowym systemem bez- pieczeństwa. Ale możemy dokonać dywersji w samym systemie. Heldane zamierzał coś powiedzieć, ale Voke uciął jego opinię jednym ruchem ręki. - Sądzę, że Gregor ma dobry pomysł. - Skąd taki wniosek ? Voke pokazał palcem za nasze plecy. Blisko pięciuset cywilów otaczało nas z wszystkich stron nadciągając pośpiesznie płonącymi ulicami. - Jak sam wspomniałeś, Heldane, ten potwór doskonale nas słyszy i cały ten plan bardzo mu się musiał nie spodobać. * * * * * Na rozerwanie za pomocą energetycznych szponów powierzchni chod- nika oraz fragmentu podziemnej części ogrodowego muru brat-sierżant Kur- vel potrzebował dziesięciu minut. Przez cały ten czas odpieraliśmy coraz zacieklejsze ataki rosnącego w siłę tłumu marionetek. - Tunel ! – krzyknął Kurvel. 22

Odwróciłem się do pozostałych inkwizytorów, w powietrzu gęsto było od kul i improwizowanych pocisków. - Commodusie, musicie ich przytrzymać jeszcze przez jakiś czas. - Możesz na nas liczyć. - Roban, weź paru ludzi i chodź ze mną. Heldane nie wyglądał na uszczęśliwionego. Przestał wzywać pod- komendnych do prowadzenia ciągłego ostrzału i sam chwycił broń rozła- dowując wściekłość na gromadzie zniewolonych Thraciańczyków. * * * * * Skoczyłem w ciemny otwór tunelu serwisowego wraz z Kurvelem, Ro- banem, Inshabelem i trzema żołnierzami Gwardii Planetarnej. Krytyczna sytuacja na ulicy nie pozwalała ściągnąć z pozycji obronnych ani jednego człowieka więcej. Brudny tunel biegł prosto pod murem wzdłuż linii fortyfikacji, potem skręcał raptownie w głąb posiadłości. Fundamenty baszty wyłożone były kamiennymi bloczkami, ciepłymi w dotyku i porośniętymi grubą warstwą pasożytniczych grzybów. Inshabel poświecił mi latarką, bym mógł lepiej przyjrzeć się ścianie baszty. Kurvel doskonale widział w ciemnościach. Wyjął z zasobnika na pasie dwa ostatnie granaty przeciwpancerne i przymocował je do ciepłych kamie- ni za pomocą wyciśniętej z jakiejś tuby pasty klejącej. - Chciałbym mieć ich więcej – powiedział – Tak czy owak, możemy wysadzić tę ścianę bez specjalnego problemu. - Możemy, bracie-sierżancie, i co więcej, możemy uzyskać dzięki temu znacznie lepszy efekt, niż zakładałem. - Dlaczego ? - Jeślibyśmy zwyczajnie wyłączyli generator, tarcza pola zgasłaby po krótkim czasie. Jeśli wysadzimy go w powietrze, powstanie silny impuls elektromagnetyczny wewnątrz pola. A sądzę, że impuls taki jest ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie teraz Esarhaddon. Potwierdzając moje podejrzenia, niewiarygodnie silna wiązka mentalnej energii uderzyła prosto w nasze umysły. Esarhaddon uświadomił sobie, jak wrażliwy punkt obrony posiada i zwrócił całą swą uwagę w naszą stronę. Sterowane z wnętrza pałacu marionetki były dla niego zabawkami, lecz stracił nimi dalsze zainteresowanie przymierzając się do przejęcia kontroli nad nieoczekiwanymi intruzami w tunelu albo spopielenia ich mózgów. Potwór pojął, że jego zabaweczki lada moment mogą przerodzić się w realne zagrożenie. Psioniczny atak okazał się katastrofalny w skutkach. Dwaj żołnierze Gwardii Planetarnej zginęli na miejscu, trzeci oszalał i zaczął strzelać trafia- jąc dwa razy w pancerz Kurvela i raniąc Inshabela. Roban zastrzelił go z wyrazem ogromnego żalu na twarzy. Nasze umysły były odporniejsze na mentalny atak, zwłaszcza w połączeniu z grubą warstwą ziemi ponad naszymi głowami oraz pracującą nad tunelem tarczą pola siłowego, wytwarzającą swoistego rodzaju zasłonę. Lecz i tak w ciągu najbliższych sekund mieliśmy wszyscy umrzeć: ja, Roban, Inshabel i Kurvel. Tak bardzo pragnąłem w tym momencie towarzystwa Alizebeth lub jakiegokolwiek innego członka Zespołu AP. - Odpalaj ! Odpalaj ! – wrzasnąłem czując jak po raz kolejny tej doby z mojego nosa zaczyna tryskać gorąca krew. - Jesteśmy za blisko... - Zrób to, bracie-sierżancie ! Na Boga-Imperatora ! * * * * * Wybuch rozerwał generator tarczy na strzępy wypełniając tunel serwi- sowy morzem ognia. Powinniśmy byli zginąć tam wszyscy, ale brat-sierżant Kurvel zasłonił nas swoim potężnym opancerzonym ciałem. Zapłacił za to życiem. Przyrzekłem sobie dopilnować, by jego imię na zawsze otaczano pośród Białych Konsulów czcią i szacunkiem. * * * * * Natychmiast po eksplozji generatora tarcza pola siłowego znikła ekra- nując całkowicie pracę wszystkich systemów elektronicznych pałacu potęż- nym impulsem elektromagnetycznym. Ekranując równocześnie umysł samego Esarhaddona. Moje badania nad nietkniętymi, początkowo samą Alizebeth, później również członkami jej zespołu, pozwoliły mi wysnuć teorię, że talent mentalny bez względu na swój poziom mocy uzależniony był w każdym przypadku od aktywności elektrycznej samego mózgu: iskierek impulsów prz przeskakujących pomiędzy komórkami nerwowymi. Nietknięci w specyficz- ny dla siebie sposób zakłócają ten proces chemiczny wpływając w bardzo silny sposób na fundamentalny system pracy ludzkiego mózgu. To dlatego, jak już wcześniej wspomniałem, psionicy nie cierpią współpracy z nie- tkniętymi... i dlaczego tak przykra dla zwykłego śmiertelnika jest bliska obecność jednego z pustych psionicznie osobników. Złe emocje budzące się w przeciętnym człowieku ulegają jeszcze podwojeniu w sytuacji, gdy nie- tknięty spotyka się z ludźmi posiadającymi talent mentalny. Zamieniłem starą tarczę siłową w niezwykle silną falę elektromagnetycz- ną o potencjale nietkniętego. I teraz po stokroć przez Imperatora przeklęty heretyk Esarhaddon był mój: ślepy, głuchy i całkowicie zdezorientowany. 23

Rozdział VIII Kryjówka Esarhaddona Lyko zwycięzca Szczątki Dostaliśmy się na teren pałacu Lange skacząc przez ogrodowy mur. W powietrzu unosił się silny zapach ozonu, a pokrzywione drzewa owocowe sterczały koślawo dymiąc okopconymi konarami. W asyście Robana i Inshabela ruszyłem przed siebie wyłożoną płytkami ścieżką, wiodącą do skrzydła zajmowanego przez służbę i wschodniego portyku. Ręczne latarki i reflektory podwieszane pod lufy broni omiatały snopami światła część ogrodu za naszymi plecami wskazując miejsce, w którym Heldane prowadził główną grupę pościgową. Pałac był cichy i ciemny, wszystkie jego obwody energetyczne zostały zniszczone potężną wiązką elektromagnetycznej energii. Szerokie drzwi w ścianie wschodniego portyku leżały roztrzaskane na mozaikowej posadzce, wyrwane z zawiasów falą uderzeniową powietrza powstałą w chwili zgaś- nięcia pola siłowego. Wszystkie okna pałacu rozprysły się w tym samym momencie w drobny mak. Fotokomórki i panel klimatyzacji wewnątrz wyłożonego niebieskim drewnem portyku stopiły się pod wpływem zwarcia instalacji. Z głębi pała- cu buchały kłęby dymu, dostrzegałem też poświatę rzucaną przez płomienie. Wkradliśmy się do środka posesji napotykając na porozrzucane ciała służby pałacowej i domowych serwitorów. Cały rząd pokojów gościnnych na pierwszym piętrze płonął zajmując się ogniem od ornamentowanych lamp naftowych przewróconych na podłogi wstrząsem wybuchu tarczy. Kontrolowaliśmy starannie każde mijane pomieszczenie. Roban szedł przodem, omiatając korytarz lufą swojego laserowego pistoletu. - Jak długo jeszcze ? – zapytał mnie Inshabel. - Do czego ? - Do chwili, w której ocknie się z wstrząsu ? - Nie mam pojęcia. Nie sposób stwierdzić, jak bardzo go zraniliśmy ani jak silny posiada umysł. Tak czy owak, nie mamy wiele czasu. Weszliśmy na drugie piętro po szerokich białych schodach z antracytu, wiodących wprost do wielkiej sali bankietowej. Dach pomieszczenia, wielka kopuła wykonana z wzmocnionego szkła, rozpadł się i zasypał salę grubą warstwą odłamków. W górze dostrzegłem nocne niebo rozświetlone liniami psionicznych błyskawic. Pod butami zgrzytały kawałki szkła i gruzu. W sali leżało mnóstwo ciał, zarówno arystokratycznych członków rodu jak i zwykłych służących. Usłyszałem odgłosy ruchu i ciche pochlipywanie dobiegające zza drzwi sąsiedniego pokoiku. Przerażeni ludzie chowający się w ciemnych kątach pomieszczenia za- częli krzyczeć, gdy omietliśmy ich snopami światła latarek. Grupka pracow- ników pałacowych schroniła się w ciemnościach pokoju, wielu z nich zdra- dzało oznaki poparzeń mentalnych. - Imperialna Inkwizycja – powiedziałem cichym twardym głosem – Gdzie jest Esarhaddon ? Niektórzy zaczęli dygotać na dźwięk tego imienia, inni jęczeć rozpaczli- wie. Jakaś kobieta w podartej perłowej sukni skuliła się w kącie, po jej twarzy pociekły strugi łez. - Szybko... nie mamy czasu ! Gdzie on jest ? – przez moment rozważałem możliwość mentalnego wysondowania ich umysłów, ale zaraz porzuciłem ten pomysł. Wycierpieli już zbyt dużo tej przerażającej nocy i każda próba naruszenia ich jaźni mogła się dla tych ludzi zakończyć śmiercią. - Kie... kiedy światła zgasły, on pobiegł... pobiegł w stronę zachodniego wyjścia – wychrypiał zakrwawiony mężczyzna mający na sobie uniform zdradzający przynależność do ochrony Domu Lange. - Możesz pokazać nam drogę ? - Moja noga jest złamana... - Zatem ktoś inny ! Proszę ! - Frewa, ty pójdziesz. Frewa ! – żołnierz ochrony wskazał dłonią skrajnie przerażonego chłopca chowającego się za jedną z kolumn pokoju. - Chodź, chłopcze, pokażesz nam drogę – uśmiechnął się do niego zachęca- jąco Roban. Młodzieniec podniósł się na nogi przewracając okrągłymi ze strachu oczami. Nie byłem pewien, czy bardziej lęka się Esarhaddona czy też góru- jących ponad nim inkwizytorów. * * * * * Szeroki korytarz wiódł z tylnej części sali bankietowej do położonego w zachodniej części pałacu prywatnego lądowiska. Krople krwi i drobiny szkła znaczyły wyłożoną płytkami posadzkę. Poczułem podmuch powietrza owiewający mi twarz. Przeciąg od strony otwartego wyjścia pałacowego ? Ciężkie rozsuwane drzwi stały szeroko otwarte ukazując przejście do mrocznego hangaru załadunkowego. Po jego drugiej stronie, za ciemnymi sylwetkami kilku potężnych nieruchomych serwitorów, znajdowało się główne wyjście na lądowisko. Przez otwarte wrota do wnętrza hangaru wpadała blada poświata psionicznej burzy. Trzymając podniesioną broń skinąłem dłonią na Robana i Inshabela, nakazując im skręcić pod prawą ścianę hangaru. Młody służący przykucnął w progu drzwi wejściowych. Powietrze w pomieszczeniu zmieniało się wy- raźnie, jakby raptownie gęstniało. Jakby jakaś potężna istota nabierała odde- chu. Esarhaddon przychodził do siebie, byłem już tego pewien. Upiorne szmaragdowe światło skąpało znienacka cały hangar. Była to psychometryczna flara towarzysząca wybuchowi dzikiej mentalnej energii. Roban i ja zachwialiśmy się na nogach czując miażdżone płuca i lepkie pal- ce wdzierające się do naszych umysłów. Inshabel krzyknął, kiedy chłopiec wylądował mu na plecach. Frewa miał puste bezmyślne oczy, z ust ciekła mu gęsta ślina. W ułamku chwili przerażony chłopiec zmienił się w bezwol- ną marionetkę. Inshabel walczył zaciekle próbując zrzucić z siebie napastni- ka, ale Frewa wpadł w istny szał i śledczy został przygwożdżony ciężarem jego ciała do podłogi hangaru. Głowa niemal pękała mi z bólu, ale wiedziałem, że Esarhaddon wcale nie odzyskał pełnej kontroli nad swoim talentem. Zabezpieczyłem umysł naj- silniejszymi znanymi mi blokadami i chwiejnie pobiegłem do przodu. W hangarze rozległ się donośny zgrzyt serwomotorów. Wielka stalowa belka runęła na moją głowę, uskoczyłem przed nią w ostatniej chwili. Serwitor załadunkowy, olbrzym w metalowym korpusie poznaczonym licznymi szramami, wyprostował się na pełne swoje trzy metry wzrostu i ruszył w moim kierunku na krótkich hydraulicznych nogach. Kłęby pary buchały z siłowników w jego górnych kończynach, jaskrawożółte lampki płonęły w cybernetycznych oczodołach. Pomimo swego mechanicznego wyglądu machina ta podobnie jak wszyscy inni serwitorzy posiadała ludzkie komponenty organiczne: mózg, rdzeń kręgowy, sieć nerwową – Esarhaddon mógł zatem przejąć nad nią kontrolę w taki sam sposób jak nad zwykłym człowiekiem. Serwitor zamachnął się ponownie metalowymi łapami, ale chybił. Ostre kończyny przecięły powietrze z głośnym świstem. Mechanoid skonstruowany został na podobieństwo wielkiego małpoluda: miał krótkie nogi, beczkowaty korpus, szerokie barki i długie ramiona. Idealny sprzęt do załadunku ciężkich skrzyń do ładowni frachtowców. Idealny sprzęt do rozsmarowania ludzkiego ciała po podłodze. Roban krzyknął ostrzegawczo. Drugi serwitor towarowy, znacznie więk- szy od pierwszego kolos o czterech dolnych kończynach również zaczął się poruszać. Miał korpus z powgniatanego brązowego metalu i łopaty wózka widłowego w miejscu głowy, nadające mu wygląd mechanicznego byka. Ostrza podnośnika runęły w stronę Robana. Inkwizytor oddał sześć lub się- dem strzałów, wiązki energii nadtopiły pancerny korpus serwitora. Uskoczyłem przed dwoma następnymi ciosami mojego przeciwnika. Tra- ciliśmy coraz więcej bezcennego czasu, z każdym tyknięciem zegara Esar- haddon odzyskiwał coraz więcej energii i samokontroli. Wpakowałem boltowy pistolet w centralną część korpusu atakującego mnie serwitora i odrzuciłem go impetem mikroeksplozji w tył, siłowniki dolnych kończyn zawyły przeciążone próbując utrzymać machinę w równo- wadze. W powietrzu zalśnił mój energetyczny miecz, ostrze płonęło jaskrawo. Pobłogosławiony dla mnie przez Provosta z Inxu, miecz ten był moją ulu- bioną bronią. Postrzegałem się za dobrego fechtmistrza, ale Arianrhod przed swą śmiercią zdążyła mnie jeszcze wprowadzić w tajniki carthaeńskiej Ewl Wyla Scryi. Termin ten można przetłumaczyć jako „geniusz ostrości” i jest on zbiorem wiedzy na temat carthaeńskiej sztuki władania mieczem. Nakreśliłem w powietrzu figurę ósemki, ghan fasl, po czym wyprowadzi- łem cięcie z bekhendu, zwane uin lub odwróconą formą tahn wyla. Uderzenie okazało się udane. Energetyczne ostrze przeszło na wylot przez mechaniczne lewe ramię serwitora, masywny manipulator runął z łos- kotem na podłogę hangaru. Serwitor naparł na mnie ze zdwojoną szybkością, jakby rozgniewany uszkodzeniem, próbując mnie ścisnąć drugim manipulatorem i machając dy- miącym kikutem odciętej kończyny. Zasłoniłem się ostrzem wykonując horyzontalną blokadę na wysokości głowy zwaną uwe sar, po czym złożyłem dwa dalsze bloki, lewy i prawy, ulsar i uin ulsar. Snopy iskier sypały się z miejsc, gdzie energetyczna klinga zderzała się z pancerzem serwitora. Przykucnąłem przed zamaszystą kontrą machinoida i wyprowadziłem z półprzysiadu ura wyla bei, niszczycielskie cięcie po przekątnej. Czubek ostrza rozpruł metalową płytę korpusu serwito- ra pośród syku iskier i trzasku pękających przewodów. 24

Wymiana ciosów dała mi dostatecznie dużo czasu na mentalne zlokali- zowanie ośrodka sterowania serwitora, świecącego zauważalnym blaskiem dla osoby posiadającej talent psioniczny. Mózg mechanoida umieszczony został w korpusie, głęboko pod kołnierzem metalowego torsu. Jeszcze jedno uwe sar, a następnie ewl caer, morderczy sztych. Ostrze miecza przeszło bez trudu przez okablowanie korpusu i utkwiło w orga- nicznym komponencie serwitora. Nie wyciągałem go, dopóki światło w żół- tych ślepiach machiny nie zgasło w końcu. Wtedy wyszarpnąłem miecz z metalowej obudowy i uskoczyłem w bok przed upadającym z łoskotem cielskiem. - Roban ! – krzyknąłem przesadzając jednym skokiem trupa serwitora. Roban nie żył. Podnośniki drugiego serwitora przebiły jego ciało na wysokości brzucha i uniosły w górę potrząsając zwłokami. Inshabel stał opodal z oczami pełnymi łez, strzelając długimi seriami z automatycznego karabinka prosto w korpus zabójcy swego mistrza. Rzuciłem się przed siebie z przekleństwem na ustach, chwytając miecz oburącz i spuszczając energetyczne ostrze na grzbiet serwitora. Wątpię, by Carthaeńczycy posiadali w swej Ewl Wyla Scryi termin odpowiadający wściekłemu cięciu, które rozcięło mechanoida od podstawy karku po dolną część korpusu. Inshabel skoczył w stronę swego martwego pana, próbując ściągnąć jego ciało z wideł załadunkowych przewróconego serwitora. - Później ! Później ! – wdarłem się do umysłu śledczego silną mentalną komendą. Inshabel tracił zdrowy rozsądek przytłoczony ogromną falą żalu i rozpaczy, a ja wciąż potrzebowałem jego pomocy. Podniósł z podłogi automat i podbiegł do mnie. - Co z chłopcem ? – zapytałem. - Musiałem go uderzyć. Mam nadzieję, że tylko stracił przytomność. * * * * * Wpadliśmy na platformę lądowiska, nocne niebo ponad naszymi gło- wami kotłowało się rozdzierane psioniczną burzą. Wielkie błyskawice pło- nęły w przestworzach, wiatr szarpał naszymi ubraniami. Na samym lądo- wisku nie było żywej duszy, ale jakaś walka toczyła się na trawniku po drugiej stronie platformy. Dostrzegłem osiem postaci, niektórych w długich płaszczach z kapturami, niektórych w pancerzach Gwardii Planetarnej, próbujących otoczyć mężczyznę skąpanego ognikami nienaturalnych pło- mieni. Na moich oczach wiązki ognia wystrzeliły z osaczonej ofiary i po- waliły na trawnik jednego z gwardzistów. Esarhaddon. Otoczyli Esarhaddona. Zeskoczyliśmy w biegu z krawędzi lądowiska, trzy metry w dół, lądując na mokrym grząskim trawniku. Widziałem teraz wyraźnie dzikiego psionika pomimo padającego ulew- nego deszczu. Był wysokim, niemal całkowicie nagim mężczyzną o zmierz- wionych czarnych włosach i chudym ciele. Po skórze jego rąk skakały mi- gotliwe płomyki mentalnej energii. Byliśmy obaj zaledwie dziesięć metrów od kordonu otaczającego Esarhaddona, gdy jedna z zakapturzonych postaci podniosła pękatą broń i wystrzeliła do psionika. Karabin plazmowy. Błękitna wiązka światła, zbyt jaskrawa, by można było na nią patrzeć, uderzyła w ciało Esarhaddona. Wciąż jeszcze osłabiony, nie miał szans, by się przed nią obronić. Spłonął niczym flara pośrodku smaganego deszczem trawnika. * * * * * Opuszczając ku ziemi lufy broni podeszliśmy z Inshabelem do ludzkiego kordonu otaczającego żarzący się stos popiołów. Stojący pośród wznoszą- cych dziękczynne modły akolitów inkwizytor Lyko wyłączył swój plazmo- wy karabin. - Niech łaska Imperatora spłynie na ciebie, Lyko – powiedziałem. Odwrócił się ku mnie, dopiero teraz świadom naszej obecności. - Eisenhorn – skinął głową w geście powitania. Jego twarz była szczupła i pociągła, niebieskie oczy ukryte pod wystającymi łukami brwiowymi. Miał zaledwie pięćdziesiąt lat, co wedle standardów Inkwizycji oznaczało bardzo młody wiek. Był wystarczająco młody, aby tragedia przyćmiewająca już tryumf na Dolsene nie zdołała znacząco zaważyć na jego przyszłej karierze. - Nie służę Imperatorowi dla jego łask, czynię to ku chwale Imperium. - Dobrze powiedziane – odparłem i spojrzałem na stertę gorących popiołów będących jeszcze przed chwilą naszym zbiegiem. Nie przejmowałem się faktem, że to Lyko dopadł psionika. Mógł zebrać glorię zwycięstwa, nie dbałem o to. Ucieczka więźniów tak zaciążyła na tym wielkim dla niego dniu. Pościg za nimi był dla Lyko jedynym sposobem na naprawienie choć cząstki wielkiej tragedii. Anarchistyczne zamieszki zmalały zauważalnie po publicznym komuni- kacie o polepszającym się stanie zdrowia marszałka Honoriusa i cudownym ujściu z życiem lorda Helicana, nawet nie draśniętego odłamkami eksplodu- jącego myśliwca. Obwieszczenie wydano szóstego dnia rozruchów, w chwi- li, gdy imperialne organy władzy w kończyły zaprowadzać porządek w sto- łecznym Thracian Primaris. Komunikat wydatnie w tym pomógł. Zwykli obywatele zagubieni pośród przerażającego chaosu ostatnich kilku dni po- jęli, że władza znów trafiła w ręce prawowitych panów tego świata. Panika ustąpiła. Oddziały Arbites likwidowały ostatnie grupy zatwardziałych kry- minalistów grabiących dolne poziomy metropolii. Mój nastrój nie uległ bynajmniej żadnej poprawie. Od samego początku byłem świadom faktu, że lord Helican zginął na Alei Victora Belluma, pod spadającym kadłubem imperialnego Lightninga. Eklezjarchia i Senatorum Helican podstawiły na jego miejsce sobowtóra, który pełnił rolę rzekomego władcy podsektora przez kilka następnych lat. Kiedy w końcu zmarł – z ja- koby przyczyn naturalnych – miejsce jego zajął sukcesor wybrany w bar- dziej spokojnych okolicznościach. Mogę już bez obaw opowiedzieć o tym politycznym fałszerstwie w swym prywatnym pamiętniku, lecz wówczas sekret ten był strzeżony pod groźbą kary śmierci i nawet najwyższe autorytety władzy mocarstwa nie ważyły się go złamać. Ja sam również nie miałem takiego zamiaru. Byłem inkwizytorem i doskonale zdawałem sobie sprawę z fundamentalnego zna- czenia zabiegów mających zaprowadzić społeczny porządek. * * * * * Pomijając już potworne zmęczenie i ból odniesionych obrażeń, me troski pogłębiły jeszcze wieści o Gideonie Ravenorze. Teraz wiemy już oczywiś- cie, jak bezcennym i błyskotliwym okazał się nabytkiem dla grona badaczy Imperium i świadomi jesteśmy faktu, że nigdy by nie stał się takim człowie- kiem, jaki jest teraz, gdyby nie tragiczne wydarzenia skazujące go na życie ograniczone do mentalnych rozpraw i przemyśleń. Lecz wówczas, w przesyconych szpitalnym zapachem salach hospicjum na ulicy Nakazów, widziałem przed sobą jedynie młodego człowieka, spa- lonego, połamanego i fizycznie sparaliżowanego – genialnego inkwizytora zniszczonego przed pełnym rozwinięciem swego talentu. Ravenor w oczach wielu okazał się szczęśliwcem. Nie znalazł się pośród stu dziewięćdziesięciu ośmiu pracowników Inkwizycji zabitych w kraksie myśliwca rozbitego na Alei za Bramą Spatiana. Podobnie jak pięćdziesiąt innych osób znalazł się na obrzeżach eksplozji maszyny i przeżył. Mój wychowanek zmienił się nie do poznania. Był mokrym od krwi stosem poszarpanej tkanki. Sto procent powierzchni ciała uległo poparzeniu. Ślepy, głuchy, niemy, o twarzy tak upiornie stopionej żarem, że chirurdzy musieli wyciąć otwór w miejscu, gdzie wcześniej znajdowały się jego usta, by się nie udusił. Jego los dotknął mnie ogromnie boleśnie. Gideon Ravenor był najlep- szym, najbardziej obiecującym z grona moich podopiecznych. Stałem przy jego łóżku słuchając szumu wentylatorów, syku pomp sterujących obiegiem płynów organicznych rannego, dźwięku medycznej aparatury. Wspomnia- łem słowa, które wypowiedział Commodus Voke podczas naszej rozmowy w siedzibie Arbites na ulicy Blammerside. - Naprawię to, co tylko można. Nie spocznę, dopóki ostatni z tych bluźnier- ców nie zostanie odnaleziony, a porządek na ulicach ponownie przywróco- ny. A wówczas nie spocznę, póki nie odnajdę siły, która stała za tym zama- chem. Stojąc przy łóżku mego pupila złożyłem sam identyczną przysięgę. Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia, co to dla nie będzie oznaczało i gdzie mnie ostatecznie zaprowadzi. * * * * * Powróciłem do Oceanicznego Domu dziewiątego dnia niechlubnej Świę- tej Nowenny. Nikt mnie nie przywitał w drzwiach, cała posiadłość sprawiała wrażenie wymarłej i porzuconej. Poszedłem do swojego gabinetu, nalałem sobie kieliszek amasecu i usiadłem w skórzanym fotelu o wysokich oparciach. Odniosłem wrażenie, że całe wieki minęły od chwili, gdy rozmawiałem w tym pokoju z Titusem Endorem roztrząsając sprawy dziwnie teraz nieistotne i nieważne. Drzwi wejściowe gabinetu otworzyły się raptownie. Nagła zmiana men- talnej temperatury w pokoju zdradziła mi tożsamość gościa. Bequin. - Nie wiedzieliśmy, że wróciłeś, Gregor – powiedziała. - Wróciłem, Alizebeth. - Widzę. Jak się czujesz ? Wzruszyłem ramionami. - Gdzie są wszyscy ? – zapytałem. 25