Dan Abnett
Rota
Riders of the Dead
Tłumaczył Artur Sęk
To mroczna, krwawa era. Czasy demonów i
czarnoksięstwa. To era bitew i śmierci, a
także końca świata. Pośród ognia, płomieni i
szaleństwa jest to także czas wielkich bo-
haterów, śmiałych czynów i wielkiej odwagi.
W sercu Starego Świata rozciąga się Imperi-
um, największe i najpotężniejsze z królestw
ludzi. Słynie ze swoich inżynierów,
czarodziejów, kupców i żołnierzy. To kraina
ogromnych gór, szerokich rzek, ciemnych
lasów i rozległych miast. Z wyżyn tronu w
Altdorfie włada nią Imperator Karl-Franz,
wyświęcony potomek założyciela tego państ-
wa - Sigmara i powiernik jego magicznego
młota bojowego.
Ale te czasy dalekie są od spokoju. Wszerz i
wzdłuż Starego Świata, od rycerskich
zamków Bretonii do skutego lodem Kisleva
na dalekiej północy, zewsząd słychać doniesi-
enia o zbliżającej się wojnie. W niebotycz-
nych Górach Krańca Świata plemiona orków
szykują się do kolejnej napaści. Zbóje i
odstępcy nękają dzikie ziemie Księstw Gran-
icznych na południu. Pojawiają się plotki o
podobnych szczurom istotach, skavenach,
które wynurzają się z rynsztoków i bagien we
wszystkich krainach. Na północnych
pustkowiach nie ustępuje wieczna groźba
3/914
Chaosu, demonów i zwierzoludzi wypaczo-
nych przez nikczemne moce Mrocznych Bo-
gów. Gdy pora rozstrzygającej bitwy zbliża
się coraz bardziej, Imperium potrzebuje bo-
haterów, jak nigdy wcześniej.
Półkopia
4/914
I
Z Vatz do Durberg, z Durberg do Harn-
stadt, z Harnstadt do Brodnego. W przeciągu
jednego szaleńczego tygodnia. Wciąż w mo-
zolnym galopie, podwójny szereg pióropuszy,
łopoczących na wietrze i targanych pow-
iewami proporców na wzniesionych w górę
kopiach.
Postój i odpoczynek w Brodnym, potem
znów w drogę, tym razem już do granicy wo-
jewództwa. Po Brodnym wszystkie nazwy
miejsc poczęły się zmieniać. Imperium po-
zostawało za nimi, przeciekało niczym woda
przez palce rozwartej dłoni.
Przed nimi leżały rzadko zaludnione,
rozległe równiny Kislevu. Na zachodzie posz-
arpane szczyty Gór Środkowych nikną we
mgle. Niebo, jasne i czyste niczym ze szkła.
Ciągnące się bez końca pola, zieleniące i
szumiące na wietrze. Morze traw poznaczone
ostami i paprociami. Skowronki śpiewające
tak wysoko, że nie sposób ich dostrzec.
Z Brodnego do Emsk, z Emsk do Gorownej,
z Gorownej do Choiki, poprzez małe osady,
jakich pełno tu na pograniczu. Nikt nie miał
czasu i chęci by nadać im nawet jakieś
nazwy. Maleńkie wioski gdzie toporne
drewniane chatynki tulą się dookoła samot-
nych kapliczek.
Na trakcie, masywne kolumny piechoty pod
sztandarami, każda ciągnąca za sobą długą
kawalkadę wozów z zaopatrzeniem, niczym
ogon komety. Zaprzęgi wołów, polowe kuch-
nie, druciarze z taczkami, ludzie odpowiedzi-
alni za wikt, na ciężkich od beczek i baryłek
dwukółkach, poganiacze mułów, armijne
podwody wypełnione drzewcami pik,
kołkami, drewnem na opał i pękami strzał.
Wszyscy wleką się ciężko na północ. Konwoje
inżynierów doglądający zaprzęgów wielkich
6/914
armat, wozy pełne kul i prochu ciągnione
przez woły i konie. Tam gdzie żelazne koła
zapadły się w błoto, biedne zwierzęta musiały
się trudzić i szarpać w blokach. Halabardziści
i pikinierzy w równych szeregach, wygląda-
jący z oddali jak poruszający się zimowy las.
Dochodzące zewsząd żołnierskie pieśni
marszowe. Tysiące głosów rozbrzmiewają-
cych na pograniczu. Sto tysięcy głosów.
Imperium pochylało głowę i gotowało swą
potęgę na wojnę. Była to wiosna Roku,
Którego Nikt Nie Zapomni. Koszmarny rok
wypełniony stratami, znojem i ciężkimi
wyborami. Rok, w którym Północ powstała
tak jak nigdy dotąd i rzuciła swe hordy
niczym kopie dźgające bok znanego Świata.
Był to dwa tysiące pięćset dwudziesty pier-
wszy rok
kalendarza Imperium, odkąd Heldenham-
mer i Dwanaście Plemion założyli ten
7/914
potężny kraj siłą rąk i stalą. Był to czas Karla
Franza, Konklawe Światła i Archaona.
8/914
II
W miejscowości Choika, tam gdzie rzeka
była rozlana szeroko i z wolna toczyła swe
wody, dali wypocząć koniom cały dzień.
Ludzie powitali ich tu niechęcią i mil-
czeniem, widok pięćdziesięciu imperialnych
rajtarów wjeżdżających w równym
dwuszeregu na główny plac nie zrobił na
nich, zbytniego wrażenia. Wszyscy jechali na
potężnych wałachach: karych, siwych lub
kasztanach. Wszyscy mieli na sobie
połyskujące półpancerze i spiczaste hełmy ze
sterczącymi kitami. Wszyscy trzymali lekkie
kopie uniesione pionowo w górę. Przy
każdym siodle kołysała się para pistoletów
lub petrynał.
Sygnalista zadął dwukrotnie w róg, raz
długo, raz krótko i oddział zasalutował
kopiami, po czym ludzie z brzękiem i
zgrzytaniem metalowych płyt zsiedli z wi-
erzchowców. Poluzowano popręgi, konie
wytarto, w ruch poszły zgrzebła.
Dowódcą oddziału był trzydziestodwuletni
kapitan kawalerii Meinhart Stouer. Zdjął z
głowy hełm i trzymał go za pasek, który zap-
ina się pod brodą, jednocześnie oczyszczając
pióropusz, z czepiających się go nasion
trawy.
Zajęty tą czynnością rzucił krótko w stronę
sygnalisty.
- Karl! Dowiedz się, jak nazywa się ta
osada!
- Choika, kapitanie - odparł młody
mężczyzna chowając połyskujący srebrem
róg do olstra przy siodle.
- Mogłem się domyślić, że będziesz to
wiedział. A rzeka?
10/914
- Lynsk, kapitanie.
Dowódca rozłożył szeroko ręce jakby
zanosił do kogoś prośbę. Kirasjerzy stojący
dookoła wybuchnęli śmiechem.
- Sigmarze chroń mnie przed zbyt dobrze
wykształconymi ludźmi!
Sygnalista nazywał się Karl Reiner Vollen.
Miał dwadzieścia lat i skwitował docinki je-
dynie wzruszeniem ramion. Stouer nie zapy-
tałby gdyby nie wiedział doskonale, że Vollen
zna odpowiedź.
Wozy z zaopatrzeniem oddziału, wraz z
eskortą sześciu kopii, wtoczyły się wolno na
plac i woźnice ustawili je tuż za końmi.
Stouer skinieniem potwierdził ich przybycie i
kulejąc
skierował się do studni. Nie czuł nóg od
wielogodzinnej jazdy i był cały obolały od
11/914
ciągłego siedzenia w siodle. Naciągnął moc-
niej grubą skórzaną rękawicę jeździecką i
ochlapał twarz wodą z niskiego, kamiennego
zbiornika. Potem przepłukał usta i wypluł
brązowawą ciecz na ziemię. W gęstej, spicza-
stej brodzie połyskiwały mu drobiny wody.
- Sebold! Odamar! Zorganizujcie jakąś
paszę dla koni. I nie pozwólcie się oszukać.
Gerlach! Postaraj się o coś do zjedzenia dla
nas. To ostatnie dotyczy także ciebie. Weź ze
sobą Karla. On pewnie potrafi mówić w tym
cholernym języku! Jeśli mam rację to postaw
mu piwo. Dmuchanie w ten róg i myślenie
niechybnie czynią człowieka spragnionym.
Gerlach Heileman odpowiadał za sztandar
oddziału. Cieszył się dzięki temu mianem
chorążego i miał o połowę wyższy żołd niż
zwykły rajtar. Sztandar składał się z mo-
carnego jesionowego drzewca, długiego na
trzy metry. Rękojeść rzeźbiona była ze złota i
owinięta skórzanymi pasami. Na czubku
12/914
znajdowała się zrobiona z brązu podobizna
smoczej, ryczącej głowy z opadającymi z tyłu
dwoma ogonami z luźnego materiału. Miało
to symbolizować Gwiazdę z Dwoma Ogo-
nami. Pod tym astrologicznym znakiem
krzepły ongiś wielkie czyny w dziejach Im-
perium. Niektórzy powiadają, że znów
można zobaczyć Gwiazdę na niebie, a
przynajmniej w ostatnich latach pojawiały
się gdzieniegdzie takie pogłoski.
Tuż pod smoczą głową z brązu, znajdował
się poprzeczny drąg, podtrzymujący malow-
any sztandar oddziału - kwadratowy kawał
ciężkiego płótna obrębiony pozłacanym ma-
teriałem, na którego brzegach, poprzypinane
były ozdobnymi rozetami, spłachetki per-
gaminu z cytatami ewangelii Sigmara. Biel i
czerwień to kolory Talabheim i takie właśnie
pola widniały na sztandarze. Na nich, zielen-
ią i bielą odznaczały się szczegóły herbu tego
potężnego miasta-państwa: siekiera drwala i
trójlistna koniczyna, a po obu stronach
13/914
znajdował się imperialny młot. Dookoła
rękojeści oręża, skręcał się wspaniały,
skrzydlaty gad.
Gerlach ucałował drzewce sztandaru i
przekazał go rajtarowi trzymającemu jego
konia. Gdy ściągał rękawice i hełm skinął w
stronę sygnalisty.
Razem ruszyli przez plac. Ich półpancerze
pobrzękiwały w rytm kroków. Długie buty z
najlepszej wołowej skóry, opinały aż do ud,
nogi każdego rycerza w oddziale. Od tego
miejsca, do samej szyi, chroniły ich wypol-
erowane i połyskujące płyty pancerza,
zachodzące na siebie i przytwierdzone do
podbitej pilśniową przeszywanicą kolczugi.
Kompania kawalerii to elitarna jednostka, jej
członkowie, w przeciwieństwie do zwykłej
armii prowincji i pospolitego ruszenia, rek-
rutowali się ze szlachty. Każdy żołnierz sam
musiał zadbać o swój rynsztunek i oręż.
Zbroje, jakie nosili potwierdzały ich
14/914
zamożność i świadczyły o statusie każdego z
rajtarów. Gerlach Heileman był drugim syn-
em Sigbrechta Heilemana,
zaprzysiężonego i dumnego rycerza Zakonu
Czerwonej Tarczy, jednego ze strażników
samego księcia-elektora Talabheim. Gdy już
zasłuży się walcząc w szeregach kopijników,
może spodziewać się, że dołączy do starszego
brata i ojca. I sam również stanie się jednym
z rycerzy tego prześwietnego zakonu. Jego
półpancerz potwierdzał w pełni, świetne
pochodzenie i wielkie oczekiwania.
Poszczególne płyty były rzeźbione i tak
ukute, by imitowały bufiasty i powycinany
krój najmodniejszych dworskich strojów z
aksamitu i adamaszku. Napierśnik przypom-
inał, stylem wykonania, elegancką kamizelę
przylegającą dość ciasno z przodu.
W porównaniu z nim półpancerz Karla
Reinera Vollena, pomimo oczywistych
podobieństw, był znacznie prostszy i bardziej
15/914
tradycyjny. Karl mógł prześledzić swe
pochodzenie aż do szlachty z Solland, ale całe
to dziedzictwo zostało starte w proch w cza-
sie wojny w roku 1707. Od tego czasu, jego
rodzina, wywłaszczona i pozbawiona
bogactw, służyła domowi swych kuzynów -
rodu Heileman. Gerlach był dwa lata starszy
niż Karl, ale chowali się w tym samym domu,
nauczali ci sami nauczyciele i trenowali ci
sami zbrojni.
Była jednak między nimi różnica. Przez cały
czas ziała między nimi przepaść i zdawało się
nieuniknione, że będzie się ona jeszcze
powiększać.
16/914
III
Chaty wsi Choiki, leżącej nad rzeką Lynsk,
zbudowane były głównie z bali sosnowych,
krytych szarymi, osikowymi gontami, które
zachodziły na siebie na podobieństwo rybich
łusek. Osada, istniała tu bez mała, od tysiąca
lat, a w tej formie od jakichś dwustu. Po-
przednią jego inkarnację, spalono do cna,
jeszcze za czasów Magnusa Pobożnego.
Sucha, stara i ciemna zabudowa, będzie się
zapewne szybko palić, gdy nadejdzie jej
godzina.
Vollen i Heileman przeszli pod opadającym
nisko spadzistym dachem i wkroczyli do
ponurej izby, która spełniała rolę karczmy.
Na słupach przy drzwiach wiły się
malachitowe ornamenty, a u góry wisiały
przeróżne talizmany, wiązki ziół i stare łyżwy
z drewnianymi ostrzami.
Sala była bardzo ciemna. Sufit stanowiły
poczerniałe od dymu grube bele. Mocno
ubite klepisko wysypane było brudnym si-
anem, a całe wnętrze wypełniała istna galeria
przeróżnych stołków, zydli i podpartych
krzyżakami stołów. Dym z palonego drewna
wisiał w powietrzu, skręcał się w smugach
światła, wpadającego przez niewielkie okien-
ka. Vollen wyczuwał
zapach przypraw, mięsa obracanego na
rożnie, octu i chmielu. Heileman zaś nie czuł
niczego, za wyjątkiem zapachów, które kalały
jego zmysł powonienia.
Trzech starców z długimi brodami pod-
niosło wzrok znad malowanego stołu, przy
którym siedzieli. Z niewielkich kubków,
ściskanych i ogrzewanych w ich artretycz-
nych dłoniach, popijali samogon.
Podkrążone oczy, osadzone mieli bardzo
głęboko, w pożłobionych zmarszczkami
18/914
twarzach. Nie można było w nich wyczytać
żadnego uczucia.
- Witajcie ojczulkowie - rozpoczął Heileman
obojętnie i bez zastanowienia. - Gdzie jest
karczmarz?
W oczach starców migotał ogień. Wpatry-
wali się w nich bez mrugnięcia.
- Powiedziałem karczmarz, ojcowie. Gdzie
on jest?
Nie było żadnej odpowiedzi, żadnego
dowodu chociażby, że w ogóle usłyszeli to, co
do nich mówiono.
Heileman na migi pokazał, że chodzi im o
coś do picia i zjedzenia. Udawał, że pije i
głaskał się po brzuchu.
Karl Reiner Vollen odwrócił się. Nie miał ci-
erpliwości dla arogancji Gerlacha Heilemana
19/914
ani jego poniżającej pantomimy. Zamiast
tego, przyjrzał się wielkiemu szerokiemu
mieczowi, który wisiał na jednej ze ścian.
Jego ostrze pokryte było rdzą. Była to z
pewnością broń charakterystyczna dla
Kislevu. Obosieczny długi miecz Hos-
podarów z głębokim wyżłobieniem. Jeśli
dobrze pamiętał nazywano go tu szaszka.
- Kto tam? - zapytał jakiś potężny głos.
Vollen obrócił się, spodziewając ujrzeć
mężczyznę, ale zamiast tego, z zaplecza
wyłoniła się wielka kobieta, o bardzo bladej
karnacji. Wycierała właśnie końcówkę za-
okrąglonego, kuchennego noża o swój
brudny fartuch. Jej oczy były zaledwie
dwiema szparkami, twarz miała niezwykle
pucołowatą. Wpatrywała się w Gerlacha.
- Jedzenie? Picie? - zwrócił się do niej.
20/914
- Nie ma jedzenia. Nie ma picia. - odparła
na to.
- Przecież czuję jego zapach - nalegał dalej
Gerlach.
Wzruszyła ramionami. Jej potężne, otyłe
ciało zakołysało się pod okrywającą ramiona
chustą.
- To drewno się pali.
- Ty nędzna, stara kobyło! - rzucił w jej kier-
unku Gerlach. Wyrwał zza pasa sakiewkę z
koźlej skóry i wysypał jej zawartość na
klepisko. Srebrne imperialne monety po-
toczyły się pośród brudnego siana. - Mam tu
na zewnątrz sześćdziesięciu dwóch głodnych
i spragnionych ludzi! Sześćdziesięciu dwóch!
I nie ma w tej żałosnej mieścinie nikogo, kto
byłby godzien,
chociażby jednemu z nich wyczyścić buty!
21/914
- Gerlach… - zaczął Vollen.
- Odpieprz się Karl! - na szyi Heilemana
wykwitał rumieniec, oznaka szpetnego
gniewu. Zbliżył się do tęgiej kobiety, potem
błyskawicznie pochylił i podniósł z ziemi
monetę. Trzymając ją między kciukiem i
palcem wskazującym zbliżył ją do twarzy
karczmarki.
- Widzisz to? Jego Przenajświętsza Wyso-
kość Karl Franz! To na jego rozkaz
przybyliśmy na to cholerne zadupie! Powin-
naś chyba okazać trochę więcej wdzięczności.
Powinnaś się cieszyć, że możesz nas na-
karmić i dbać tu o nas, byśmy byli gotowi
bronić was i wasze dusze! Nie wiem dlaczego,
nie zostawimy was po prostu, żebyście
sczeźli!
Kobieta zaskoczyła Gerlacha. Nie cofnęła
się. Naparła na niego, wytrąciła monetę
spomiędzy palców z taką siłą, że ta
22/914
przeleciała w powietrzu przez całą salę.
Prosto w twarz bluznęła mu istną litanią
przekleństw, potokiem słów w surowym
języku Kislevu. Równocześnie wywijała dziko
kuchennym nożem.
Gerlach Heileman cofnął się w tył o krok.
Sięgnął po sztylet.
Vollen wkroczył między nich.
- Dosyć! - rzucił w kierunku Gerlacha,
odpychając go jedną ręką jeszcze bardziej do
tyłu.
- Dosyć, matko! - dodał, gestykulując by ją
uspokoić.
Garlach odszedł klnąc pod nosem. Vollen
odwrócił się w stronę kobiety. Trzymał ręce
uniesione do góry i otwarte by zapewnić ją,
że nie ma żadnych złych intencji.
23/914
- Potrzebujemy czegoś do jedzenia i picia.
Zapłacimy za wszystko - powiedział bardzo
powoli.
- Nie ma jedzenia! Nie ma picia! -
powtórzyła.
- Nie?
- Nie ma nic! Wszystko zabrane!
Skinęła na niego szybkim, przypomina-
jącym uderzenie gestem. Poprowadziła do
małej izdebki gdzie składowano worki z
żytem. Na workach spoczywał drewniany
kufer. Kobieta podeszła i podniosła pokrywę,
a następnie pokazała Wollenowi wnętrze
skrzyni. Kufer był po sam kraj wypełniony
imperialnymi monetami. Było ich tam tak
wiele, że w porównaniu z nim skrzynie płat-
ników niektórych kompanii wyglądały
żałośnie.
24/914
Wsadziła rękę do środka i rozgarnęła
brzęczący pieniądz.
- Zabrane! - powtórzyła z mocą.
- Opowiedz mi jak - odparł Vollen.
25/914
Dan Abnett Rota Riders of the Dead Tłumaczył Artur Sęk To mroczna, krwawa era. Czasy demonów i czarnoksięstwa. To era bitew i śmierci, a także końca świata. Pośród ognia, płomieni i szaleństwa jest to także czas wielkich bo- haterów, śmiałych czynów i wielkiej odwagi. W sercu Starego Świata rozciąga się Imperi- um, największe i najpotężniejsze z królestw ludzi. Słynie ze swoich inżynierów,
czarodziejów, kupców i żołnierzy. To kraina ogromnych gór, szerokich rzek, ciemnych lasów i rozległych miast. Z wyżyn tronu w Altdorfie włada nią Imperator Karl-Franz, wyświęcony potomek założyciela tego państ- wa - Sigmara i powiernik jego magicznego młota bojowego. Ale te czasy dalekie są od spokoju. Wszerz i wzdłuż Starego Świata, od rycerskich zamków Bretonii do skutego lodem Kisleva na dalekiej północy, zewsząd słychać doniesi- enia o zbliżającej się wojnie. W niebotycz- nych Górach Krańca Świata plemiona orków szykują się do kolejnej napaści. Zbóje i odstępcy nękają dzikie ziemie Księstw Gran- icznych na południu. Pojawiają się plotki o podobnych szczurom istotach, skavenach, które wynurzają się z rynsztoków i bagien we wszystkich krainach. Na północnych pustkowiach nie ustępuje wieczna groźba 3/914
Chaosu, demonów i zwierzoludzi wypaczo- nych przez nikczemne moce Mrocznych Bo- gów. Gdy pora rozstrzygającej bitwy zbliża się coraz bardziej, Imperium potrzebuje bo- haterów, jak nigdy wcześniej. Półkopia 4/914
I Z Vatz do Durberg, z Durberg do Harn- stadt, z Harnstadt do Brodnego. W przeciągu jednego szaleńczego tygodnia. Wciąż w mo- zolnym galopie, podwójny szereg pióropuszy, łopoczących na wietrze i targanych pow- iewami proporców na wzniesionych w górę kopiach. Postój i odpoczynek w Brodnym, potem znów w drogę, tym razem już do granicy wo- jewództwa. Po Brodnym wszystkie nazwy miejsc poczęły się zmieniać. Imperium po- zostawało za nimi, przeciekało niczym woda przez palce rozwartej dłoni. Przed nimi leżały rzadko zaludnione, rozległe równiny Kislevu. Na zachodzie posz- arpane szczyty Gór Środkowych nikną we mgle. Niebo, jasne i czyste niczym ze szkła. Ciągnące się bez końca pola, zieleniące i
szumiące na wietrze. Morze traw poznaczone ostami i paprociami. Skowronki śpiewające tak wysoko, że nie sposób ich dostrzec. Z Brodnego do Emsk, z Emsk do Gorownej, z Gorownej do Choiki, poprzez małe osady, jakich pełno tu na pograniczu. Nikt nie miał czasu i chęci by nadać im nawet jakieś nazwy. Maleńkie wioski gdzie toporne drewniane chatynki tulą się dookoła samot- nych kapliczek. Na trakcie, masywne kolumny piechoty pod sztandarami, każda ciągnąca za sobą długą kawalkadę wozów z zaopatrzeniem, niczym ogon komety. Zaprzęgi wołów, polowe kuch- nie, druciarze z taczkami, ludzie odpowiedzi- alni za wikt, na ciężkich od beczek i baryłek dwukółkach, poganiacze mułów, armijne podwody wypełnione drzewcami pik, kołkami, drewnem na opał i pękami strzał. Wszyscy wleką się ciężko na północ. Konwoje inżynierów doglądający zaprzęgów wielkich 6/914
armat, wozy pełne kul i prochu ciągnione przez woły i konie. Tam gdzie żelazne koła zapadły się w błoto, biedne zwierzęta musiały się trudzić i szarpać w blokach. Halabardziści i pikinierzy w równych szeregach, wygląda- jący z oddali jak poruszający się zimowy las. Dochodzące zewsząd żołnierskie pieśni marszowe. Tysiące głosów rozbrzmiewają- cych na pograniczu. Sto tysięcy głosów. Imperium pochylało głowę i gotowało swą potęgę na wojnę. Była to wiosna Roku, Którego Nikt Nie Zapomni. Koszmarny rok wypełniony stratami, znojem i ciężkimi wyborami. Rok, w którym Północ powstała tak jak nigdy dotąd i rzuciła swe hordy niczym kopie dźgające bok znanego Świata. Był to dwa tysiące pięćset dwudziesty pier- wszy rok kalendarza Imperium, odkąd Heldenham- mer i Dwanaście Plemion założyli ten 7/914
potężny kraj siłą rąk i stalą. Był to czas Karla Franza, Konklawe Światła i Archaona. 8/914
II W miejscowości Choika, tam gdzie rzeka była rozlana szeroko i z wolna toczyła swe wody, dali wypocząć koniom cały dzień. Ludzie powitali ich tu niechęcią i mil- czeniem, widok pięćdziesięciu imperialnych rajtarów wjeżdżających w równym dwuszeregu na główny plac nie zrobił na nich, zbytniego wrażenia. Wszyscy jechali na potężnych wałachach: karych, siwych lub kasztanach. Wszyscy mieli na sobie połyskujące półpancerze i spiczaste hełmy ze sterczącymi kitami. Wszyscy trzymali lekkie kopie uniesione pionowo w górę. Przy każdym siodle kołysała się para pistoletów lub petrynał. Sygnalista zadął dwukrotnie w róg, raz długo, raz krótko i oddział zasalutował kopiami, po czym ludzie z brzękiem i
zgrzytaniem metalowych płyt zsiedli z wi- erzchowców. Poluzowano popręgi, konie wytarto, w ruch poszły zgrzebła. Dowódcą oddziału był trzydziestodwuletni kapitan kawalerii Meinhart Stouer. Zdjął z głowy hełm i trzymał go za pasek, który zap- ina się pod brodą, jednocześnie oczyszczając pióropusz, z czepiających się go nasion trawy. Zajęty tą czynnością rzucił krótko w stronę sygnalisty. - Karl! Dowiedz się, jak nazywa się ta osada! - Choika, kapitanie - odparł młody mężczyzna chowając połyskujący srebrem róg do olstra przy siodle. - Mogłem się domyślić, że będziesz to wiedział. A rzeka? 10/914
- Lynsk, kapitanie. Dowódca rozłożył szeroko ręce jakby zanosił do kogoś prośbę. Kirasjerzy stojący dookoła wybuchnęli śmiechem. - Sigmarze chroń mnie przed zbyt dobrze wykształconymi ludźmi! Sygnalista nazywał się Karl Reiner Vollen. Miał dwadzieścia lat i skwitował docinki je- dynie wzruszeniem ramion. Stouer nie zapy- tałby gdyby nie wiedział doskonale, że Vollen zna odpowiedź. Wozy z zaopatrzeniem oddziału, wraz z eskortą sześciu kopii, wtoczyły się wolno na plac i woźnice ustawili je tuż za końmi. Stouer skinieniem potwierdził ich przybycie i kulejąc skierował się do studni. Nie czuł nóg od wielogodzinnej jazdy i był cały obolały od 11/914
ciągłego siedzenia w siodle. Naciągnął moc- niej grubą skórzaną rękawicę jeździecką i ochlapał twarz wodą z niskiego, kamiennego zbiornika. Potem przepłukał usta i wypluł brązowawą ciecz na ziemię. W gęstej, spicza- stej brodzie połyskiwały mu drobiny wody. - Sebold! Odamar! Zorganizujcie jakąś paszę dla koni. I nie pozwólcie się oszukać. Gerlach! Postaraj się o coś do zjedzenia dla nas. To ostatnie dotyczy także ciebie. Weź ze sobą Karla. On pewnie potrafi mówić w tym cholernym języku! Jeśli mam rację to postaw mu piwo. Dmuchanie w ten róg i myślenie niechybnie czynią człowieka spragnionym. Gerlach Heileman odpowiadał za sztandar oddziału. Cieszył się dzięki temu mianem chorążego i miał o połowę wyższy żołd niż zwykły rajtar. Sztandar składał się z mo- carnego jesionowego drzewca, długiego na trzy metry. Rękojeść rzeźbiona była ze złota i owinięta skórzanymi pasami. Na czubku 12/914
znajdowała się zrobiona z brązu podobizna smoczej, ryczącej głowy z opadającymi z tyłu dwoma ogonami z luźnego materiału. Miało to symbolizować Gwiazdę z Dwoma Ogo- nami. Pod tym astrologicznym znakiem krzepły ongiś wielkie czyny w dziejach Im- perium. Niektórzy powiadają, że znów można zobaczyć Gwiazdę na niebie, a przynajmniej w ostatnich latach pojawiały się gdzieniegdzie takie pogłoski. Tuż pod smoczą głową z brązu, znajdował się poprzeczny drąg, podtrzymujący malow- any sztandar oddziału - kwadratowy kawał ciężkiego płótna obrębiony pozłacanym ma- teriałem, na którego brzegach, poprzypinane były ozdobnymi rozetami, spłachetki per- gaminu z cytatami ewangelii Sigmara. Biel i czerwień to kolory Talabheim i takie właśnie pola widniały na sztandarze. Na nich, zielen- ią i bielą odznaczały się szczegóły herbu tego potężnego miasta-państwa: siekiera drwala i trójlistna koniczyna, a po obu stronach 13/914
znajdował się imperialny młot. Dookoła rękojeści oręża, skręcał się wspaniały, skrzydlaty gad. Gerlach ucałował drzewce sztandaru i przekazał go rajtarowi trzymającemu jego konia. Gdy ściągał rękawice i hełm skinął w stronę sygnalisty. Razem ruszyli przez plac. Ich półpancerze pobrzękiwały w rytm kroków. Długie buty z najlepszej wołowej skóry, opinały aż do ud, nogi każdego rycerza w oddziale. Od tego miejsca, do samej szyi, chroniły ich wypol- erowane i połyskujące płyty pancerza, zachodzące na siebie i przytwierdzone do podbitej pilśniową przeszywanicą kolczugi. Kompania kawalerii to elitarna jednostka, jej członkowie, w przeciwieństwie do zwykłej armii prowincji i pospolitego ruszenia, rek- rutowali się ze szlachty. Każdy żołnierz sam musiał zadbać o swój rynsztunek i oręż. Zbroje, jakie nosili potwierdzały ich 14/914
zamożność i świadczyły o statusie każdego z rajtarów. Gerlach Heileman był drugim syn- em Sigbrechta Heilemana, zaprzysiężonego i dumnego rycerza Zakonu Czerwonej Tarczy, jednego ze strażników samego księcia-elektora Talabheim. Gdy już zasłuży się walcząc w szeregach kopijników, może spodziewać się, że dołączy do starszego brata i ojca. I sam również stanie się jednym z rycerzy tego prześwietnego zakonu. Jego półpancerz potwierdzał w pełni, świetne pochodzenie i wielkie oczekiwania. Poszczególne płyty były rzeźbione i tak ukute, by imitowały bufiasty i powycinany krój najmodniejszych dworskich strojów z aksamitu i adamaszku. Napierśnik przypom- inał, stylem wykonania, elegancką kamizelę przylegającą dość ciasno z przodu. W porównaniu z nim półpancerz Karla Reinera Vollena, pomimo oczywistych podobieństw, był znacznie prostszy i bardziej 15/914
tradycyjny. Karl mógł prześledzić swe pochodzenie aż do szlachty z Solland, ale całe to dziedzictwo zostało starte w proch w cza- sie wojny w roku 1707. Od tego czasu, jego rodzina, wywłaszczona i pozbawiona bogactw, służyła domowi swych kuzynów - rodu Heileman. Gerlach był dwa lata starszy niż Karl, ale chowali się w tym samym domu, nauczali ci sami nauczyciele i trenowali ci sami zbrojni. Była jednak między nimi różnica. Przez cały czas ziała między nimi przepaść i zdawało się nieuniknione, że będzie się ona jeszcze powiększać. 16/914
III Chaty wsi Choiki, leżącej nad rzeką Lynsk, zbudowane były głównie z bali sosnowych, krytych szarymi, osikowymi gontami, które zachodziły na siebie na podobieństwo rybich łusek. Osada, istniała tu bez mała, od tysiąca lat, a w tej formie od jakichś dwustu. Po- przednią jego inkarnację, spalono do cna, jeszcze za czasów Magnusa Pobożnego. Sucha, stara i ciemna zabudowa, będzie się zapewne szybko palić, gdy nadejdzie jej godzina. Vollen i Heileman przeszli pod opadającym nisko spadzistym dachem i wkroczyli do ponurej izby, która spełniała rolę karczmy. Na słupach przy drzwiach wiły się malachitowe ornamenty, a u góry wisiały przeróżne talizmany, wiązki ziół i stare łyżwy z drewnianymi ostrzami.
Sala była bardzo ciemna. Sufit stanowiły poczerniałe od dymu grube bele. Mocno ubite klepisko wysypane było brudnym si- anem, a całe wnętrze wypełniała istna galeria przeróżnych stołków, zydli i podpartych krzyżakami stołów. Dym z palonego drewna wisiał w powietrzu, skręcał się w smugach światła, wpadającego przez niewielkie okien- ka. Vollen wyczuwał zapach przypraw, mięsa obracanego na rożnie, octu i chmielu. Heileman zaś nie czuł niczego, za wyjątkiem zapachów, które kalały jego zmysł powonienia. Trzech starców z długimi brodami pod- niosło wzrok znad malowanego stołu, przy którym siedzieli. Z niewielkich kubków, ściskanych i ogrzewanych w ich artretycz- nych dłoniach, popijali samogon. Podkrążone oczy, osadzone mieli bardzo głęboko, w pożłobionych zmarszczkami 18/914
twarzach. Nie można było w nich wyczytać żadnego uczucia. - Witajcie ojczulkowie - rozpoczął Heileman obojętnie i bez zastanowienia. - Gdzie jest karczmarz? W oczach starców migotał ogień. Wpatry- wali się w nich bez mrugnięcia. - Powiedziałem karczmarz, ojcowie. Gdzie on jest? Nie było żadnej odpowiedzi, żadnego dowodu chociażby, że w ogóle usłyszeli to, co do nich mówiono. Heileman na migi pokazał, że chodzi im o coś do picia i zjedzenia. Udawał, że pije i głaskał się po brzuchu. Karl Reiner Vollen odwrócił się. Nie miał ci- erpliwości dla arogancji Gerlacha Heilemana 19/914
ani jego poniżającej pantomimy. Zamiast tego, przyjrzał się wielkiemu szerokiemu mieczowi, który wisiał na jednej ze ścian. Jego ostrze pokryte było rdzą. Była to z pewnością broń charakterystyczna dla Kislevu. Obosieczny długi miecz Hos- podarów z głębokim wyżłobieniem. Jeśli dobrze pamiętał nazywano go tu szaszka. - Kto tam? - zapytał jakiś potężny głos. Vollen obrócił się, spodziewając ujrzeć mężczyznę, ale zamiast tego, z zaplecza wyłoniła się wielka kobieta, o bardzo bladej karnacji. Wycierała właśnie końcówkę za- okrąglonego, kuchennego noża o swój brudny fartuch. Jej oczy były zaledwie dwiema szparkami, twarz miała niezwykle pucołowatą. Wpatrywała się w Gerlacha. - Jedzenie? Picie? - zwrócił się do niej. 20/914
- Nie ma jedzenia. Nie ma picia. - odparła na to. - Przecież czuję jego zapach - nalegał dalej Gerlach. Wzruszyła ramionami. Jej potężne, otyłe ciało zakołysało się pod okrywającą ramiona chustą. - To drewno się pali. - Ty nędzna, stara kobyło! - rzucił w jej kier- unku Gerlach. Wyrwał zza pasa sakiewkę z koźlej skóry i wysypał jej zawartość na klepisko. Srebrne imperialne monety po- toczyły się pośród brudnego siana. - Mam tu na zewnątrz sześćdziesięciu dwóch głodnych i spragnionych ludzi! Sześćdziesięciu dwóch! I nie ma w tej żałosnej mieścinie nikogo, kto byłby godzien, chociażby jednemu z nich wyczyścić buty! 21/914
- Gerlach… - zaczął Vollen. - Odpieprz się Karl! - na szyi Heilemana wykwitał rumieniec, oznaka szpetnego gniewu. Zbliżył się do tęgiej kobiety, potem błyskawicznie pochylił i podniósł z ziemi monetę. Trzymając ją między kciukiem i palcem wskazującym zbliżył ją do twarzy karczmarki. - Widzisz to? Jego Przenajświętsza Wyso- kość Karl Franz! To na jego rozkaz przybyliśmy na to cholerne zadupie! Powin- naś chyba okazać trochę więcej wdzięczności. Powinnaś się cieszyć, że możesz nas na- karmić i dbać tu o nas, byśmy byli gotowi bronić was i wasze dusze! Nie wiem dlaczego, nie zostawimy was po prostu, żebyście sczeźli! Kobieta zaskoczyła Gerlacha. Nie cofnęła się. Naparła na niego, wytrąciła monetę spomiędzy palców z taką siłą, że ta 22/914
przeleciała w powietrzu przez całą salę. Prosto w twarz bluznęła mu istną litanią przekleństw, potokiem słów w surowym języku Kislevu. Równocześnie wywijała dziko kuchennym nożem. Gerlach Heileman cofnął się w tył o krok. Sięgnął po sztylet. Vollen wkroczył między nich. - Dosyć! - rzucił w kierunku Gerlacha, odpychając go jedną ręką jeszcze bardziej do tyłu. - Dosyć, matko! - dodał, gestykulując by ją uspokoić. Garlach odszedł klnąc pod nosem. Vollen odwrócił się w stronę kobiety. Trzymał ręce uniesione do góry i otwarte by zapewnić ją, że nie ma żadnych złych intencji. 23/914
- Potrzebujemy czegoś do jedzenia i picia. Zapłacimy za wszystko - powiedział bardzo powoli. - Nie ma jedzenia! Nie ma picia! - powtórzyła. - Nie? - Nie ma nic! Wszystko zabrane! Skinęła na niego szybkim, przypomina- jącym uderzenie gestem. Poprowadziła do małej izdebki gdzie składowano worki z żytem. Na workach spoczywał drewniany kufer. Kobieta podeszła i podniosła pokrywę, a następnie pokazała Wollenowi wnętrze skrzyni. Kufer był po sam kraj wypełniony imperialnymi monetami. Było ich tam tak wiele, że w porównaniu z nim skrzynie płat- ników niektórych kompanii wyglądały żałośnie. 24/914
Wsadziła rękę do środka i rozgarnęła brzęczący pieniądz. - Zabrane! - powtórzyła z mocą. - Opowiedz mi jak - odparł Vollen. 25/914