alien231

  • Dokumenty8 958
  • Odsłony458 874
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.7 GB
  • Ilość pobrań379 722

Angie Sage - Septimus Heap - 01 - Zakazana magia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :12.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Angie Sage - Septimus Heap - 01 - Zakazana magia.pdf

alien231 EBooki A AM - AT. ANGIE SAGE.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 471 stron)

SEPTIMUS HEAP * K S I Ę G A P I E R W S Z A + AKGIË SAGE Ilustracje Mark Zug Tłumaczenie Jacek Drewnowski

3 V 1 W Lal Silas Heap ciasno owinął się płaszczem, chroniąc się przed śniegiem. Miał za sobą długi marsz przez Puszczę i przemarzł do szpiku kości. W kieszeniach niósł jednak zioła. Dała mu je Zielarka Galena dla Septimusa, jego synka, który właśnie tego dnia przyszedł na świat. Silas zbliżył się do Zamku i ujrzał migoczące wśród drzew światła świec, które stawiano w oknach wysokich, wąskich domów, wzniesionych wzdłuż zewnętrznych murów. Trwała najdłuższa noc w roku, a świece miały się palić aż do świtu, by nie dopuścić ciemności zbyt blisko. Silas uwielbiał tę drogę. Nie bał się Puszczy i spacer szlakiem, który całymi milami wił się wśród gęstych drzew, sprawiał mu przyjemność. Był już na przy skraju lasu, gdzie wysokie drzewa rosły coraz rzadziej. COŚ W ŚNIEGU

Gdy ścieżka zaczęła opadać ku środkowi doliny, przed Silasem rozpostarł się widok na cały Zamek. Stare mury tuliły się do szerokiej, krętej rzeki i skręcały przy roz­ rzuconych bezładnie bryłach domów. Wszystkie domy pomalowano na jaskrawe kolory. Te zwrócone na zachód wyglądały tak, jakby płonęły, w ich oknach bowiem od­ bijały się ostatnie promienie zimowego słońca. Zamek był początkowo małą wioską. Z czasem, z uwa­ gi na bliskość Puszczy, wieśniacy zbudowali wysokie, ka­ mienne mury, by chronić się przed wilkołakami, wiedź­ mami i czarownikami, którzy kradli im owce, kury, a czasami dzieci. Gdy powstawały kolejne domy, mury przedłużano. Wykopano też głęboką fosę, by wszyscy czuli się bezpiecznie. Wkrótce Zamek zaczął przyciągać zdolnych rzemieślni­ ków z okolicznych wiosek. Rozrastał się i tętnił życiem, do tego stopnia, że mieszkańcom zaczęło brakować miej­ sca, aż w końcu ktoś postanowił zbudować Gmaszysko. Gmaszysko, gdzie mieszkali Silas, Sara i chłopcy, był to wielki, kamienny budynek, który wznosił się u rzecznego brzegu. Ciągnął się przez trzy mile i sięgał do Dworu. Był gwarnym i rojnym miejscem, istnym labiryntem ko­ rytarzy wiodących do niezliczonych pomieszczeń; warsz­ taty, szkoły i sklepy sąsiadowały tam z pokojami miesz­ kalnymi, maleńkimi ogrodami na dachach, a nawet z teatrem. W Gmaszysku brakowało miejsca, ale ludziom to nie przeszkadzało. Zawsze można było liczyć na dobre towarzystwo i kogoś, kto pobawi się z dziećmi. Gdy zimowe słońce skryło się za murami Zamku, Silas przyspieszył kroku. Musiał dotrzeć do Bramy Północnej przed zmrokiem, kiedy to zamykano zwodzony most.

Nagle Silas wyczuł, że w pobliżu coś jest. Coś żywego, ale tylko ledwo żywego, jakieś słabo bijące ludzkie serce. Zatrzymał się. Jako Czarodziej Zwyczajny, potrafił wy­ czuwać różne rzeczy, ale że nie był szczególnie dobrym Czarodziejem Zwyczajnym, musiał się mocno skoncen­ trować. Stał nieruchomo wśród padającego śniegu, który już przykrywał ślady jego stóp. I wtedy coś usłyszał — jęk, łkanie, ciche westchnienie? Nie miał pewności, ale nie wahał się pójść w stronę dziwnego dźwięku. Pod krzakiem przy ścieżce leżało zawiniątko. Silas podniósł je i ku swemu zdumieniu, napotkał spojrzenie poważnych oczu małego dziecka. Wziął maleństwo w ra­ miona, zastanawiając się, jak to się stało, że leżało w śniegu w najzimniejszy dzień w roku. Ktoś owinął je ciasno grubym, wełnianym kocem, ale i tak bardzo już zmarzło. Miało sine usteczka i rzęsy przyprószone śnie­ giem. Ciemne, fiołkowe oczy niemowlęcia wpatrywały się w niego intensywnie. Silas doznał niemiłego wraże­ nia, że maleństwo, w swoim krótkim życiu, widziało już rzeczy, jakich żadne dziecko nie powinno nigdy oglądać. Myśląc o Sarze, czekającej w ciepłym, bezpiecznym do­ mu z Septimusem i resztą chłopców, Silas postanowił, że po prostu znajdą miejsce dla tej bezbronnej istoty. Ostrożnie wsunął niemowlę pod niebieski płaszcz Cza­ rodzieja i przytulając je do siebie, pobiegł w stronę Za­ mku. Dotarł do zwodzonego mostu w chwili, gdy stróż bramy, Gringe, miał już krzyknąć do parobka, by ten podniósł most. — W ostatniej chwili -— mruknął Gringe. — Wy, Cza­ rodzieje, jesteście trochę dziwni. Po cóż wyłazicie w taki dzień jak dzisiaj, to zupełnie nie wiem.

— O? — Silas chciał jak najszybciej iść dalej, najpierw musiał jednak wcisnąć srebrnika w dłoń stróża. Szybko znalazł w jednej z kieszeni srebrnego pensa. — Dziękuję, Gringe. Dobranoc. Gringe popatrzył na monetę, jakby był to jakiś natręt­ ny owad. — Marcia Overstrand dała mi przed chwilą pół koro­ ny. No, ale ona ma klasę, w końcu jest teraz Czarodziej­ ką Nadzwyczajną. — Co? — Silas omal się nie zakrztusił. — Taa. Ma klasę, co tu gadać. Gringe cofnął się, by przepuścić Czarodzieja i Silas prześlizgnął się obok niego. Choć bardzo chciał się do­ wiedzieć, dlaczego Marcia została nagle Czarodziejką Nadzwyczajną, czuł, że zawiniątko zaczyna się wiercić pod ciepłym płaszczem, a coś mu podpowiadało, że bę­ dzie lepiej, jeśli Gringe nie dowie się o dziecku. Gdy Silas zniknął w ciemnym tunelu, wiodącym w głąb Gmaszyska, drogę zastąpiła mu wysoka postać, odziana w fioletowy strój. — Marcia! — zachłysnął się Silas. — Co ty... — Nikomu nie mów, że ją znalazłeś. Urodziła się wam. Zrozumiano? Wstrząśnięty, pokiwał głową. Zanim zdążył coś powie­ dzieć, Marcia zniknęła w obłoku fioletowej mgły. Gdy Silas pokonywał resztę długiej i krętej drogi przez Gma­ szysko, w głowie kłębiło mu się mnóstwo myśli. Kim było to dziecko? Co Marcia miała z nim wspólnego? I dlaczego została teraz Czarodziejką Nadzwyczajną? A gdy zbliżał się do dużych, czerwonych drzwi, które wiodły do przepełnionej izby, zajmowanej przez rodzinę

Heapów, do głowy przyszło mu jeszcze bardziej naglące pytanie: co powie Sara na kolejne dziecko, którym trzeba się opiekować? Nie miał wiele czasu, by się nad tym zastanawiać. Gdy podszedł do drzwi, te otworzyły się na oścież i ze środka wybiegła potężna kobieta o czerwonej twarzy, ubrana w granatowe szaty Starszej Akuszerki. Niemal przewróciła Silasa, wypadając z pomieszczenia. Też nios­ ła jakieś zawiniątko, okutane od stóp do głów banda­ żami. Trzymała je pod pachą, jakby to była paczka, a ona spieszyła się na pocztę. — Nie żyje! — krzyknęła Starsza Akuszerka. Z całej siły odepchnęła Silasa na bok i popędziła korytarzem. W izbie rozległ się krzyk Sary Heap. Silas z ciężkim sercem wszedł do środka. Ujrzał Sarę, którą otaczało sześciu bladych chłopców, zbyt przestra­ szonych, by płakać. — Zabrała go — powiedziała bezradnie Sara. — Sep- timus nie żyje, a ona go zabrała. W tym momencie coś ciepłego wyciekło z zawiniątka, które Silas wciąż trzymał pod płaszczem. Nie umiał ubrać w słowa tego, co chciał powiedzieć, więc po pros­ tu wyjął zawiniątko i włożył je w ramiona Sary. Sara Heap zalała się łzami.

• 2 • SARA I SI LAS Zawiniątko zadomowiło się w rodzinie Heapów i otrzy­ mało imię Jenna, po matce Silasa. Najmłodszy z chłopców, Nicko, miał tylko dwa latka, gdy pojawiła się Jenna, i szybko zapomniał o swoim bra­ ciszku Septimusie. Starsi chłopcy też powoli zapominali. Kochali swoją małą siostrzyczkę i znosili dla niej do do­ mu najróżniejsze skarby ze szkolnych lekcji Magii. Sara i Silas nie mogli oczywiście zapomnieć o Septi­ musie. Silas obwiniał się o to, że zostawił Sarę samą i poszedł do Zielarki po zioła dla dziecka. Z kolei Sara obwiniała się po prostu o wszystko. Chociaż ledwie pa­ miętała, co się wydarzyło owego strasznego dnia, przy­ pominała sobie, że próbowała z powrotem tchnąć życie w swoje dziecko i nie dała rady. Pamiętała też, że pat-

izyla, jak Starsza Akuszerka od stóp do głów owija ma­ łego Septimusa bandażami, a potem wybiega przez drzwi, krzycząc przez ramię: „Nie żyje!" Dobrze to pamiętała. Wkrótce jednak pokochała swoją małą córeczkę tak samo, jak kochała Septimusa. Przez jakiś czas bała się, że ktoś przyjdzie i zabierze także Jennę. Gdy jednak mi­ jały miesiące i dziewczynka stawała się pucołowatym, gaworzącym niemowlęciem, Sara odprężyła się i niemal przestała niepokoić. Do czasu, gdy pewnego dnia jej najlepsza przyjaciółka, Sally Mullin, stanęła bez tchu w progu ich domostwa. Sally Mullin należała do osób, które wiedziały o wszys­ tkim, co dzieje się w Zamku. Była drobną, ruchliwą ko­ bietą o rudych włosach, których niesforne kosmyki ciąg­ le wymykały się spod nieco odrażającej kucharskiej czapki. Miała miłą, okrągłą twarz, nieco pulchną od po­ chłanianych w dużych ilościach ciastek, a jej ubranie po­ krywały drobinki mąki. Sally prowadziła małą gospodę na barce przy pomoście nad rzeką. Szyld nad drzwiami głosił: H E R B A C I A R N I A I P I W I A R N I A S A L L Y M U L L I N O F E R U J E M Y S C H L U D N E N O C L E G I U N A S N I E M A H O Ł O T Y W gospodzie Sally Mullin nic się przed nikim nie ukryło. Zauważano i komentowano wszystkich i wszyst­ ko, co docierało do Zamku drogą wodną, a większość przybywających tu osób wybierało właśnie taki szlak ko­ munikacyjny. Z wyjątkiem Silasa, nikt nie lubił ciemnych

ścieżek przez otaczającą Zamek Puszczę. Nocą w lesie wciąż pojawiały się wilkołaki, w dodatku rosły tam mię­ sożerne drzewa. Były też Wiedźmy Wendron, którym nieustannie brakowało pieniędzy, zastawiały więc puła­ pki na nieświadomych wędrowców i puszczały ich w sa­ mych koszulach i skarpetkach. Gospoda Sally Mullin tętniła życiem. Łodzie rozmai­ tych kształtów i wielkości cumowały przy pomoście i wy­ chodzili z nich najróżniejsi ludzie i zwierzęta. Większość odprężała się po podróży, zamawiając co najmniej jedno z ostrych piw Sally i kawałek jęczmiennego placka, a tak­ że opowiadając najnowsze plotki. Każdy mieszkaniec Za­ mku, który miał wolne pół godziny i pusty brzuch, ru­ szał prędzej czy później dobrze wydeptaną ścieżką, wiodącą w dół do Bramy Portowej, obok Wysypiska Śmieci na Uroczym Nabrzeżu, a dalej pomostem do znaj­ dującej się na barce Herbaciarni i Piwiarni Sally Mullin. Sally zawsze pamiętała, by raz w tygodniu spotkać się z Sarą i przekazać przyjaciółce najnowsze wieści. Jej zda­ niem Sara miała bardzo wiele na głowie, bo musiała się opiekować siedmiorgiem dzieci, nie wspominając o Si­ ksie Heapie, który, jak wynikało z jej wieloletnich ob­ serwacji, robił bardzo niewiele. Opowieści Sally dotyczy­ ły zwykle ludzi, o których Sara nigdy słyszała i których nie miała nigdy spotkać, a jednak Sara i tak niecierpliwie wyczekiwała tych odwiedzin i chętnie słuchała o wszyst­ kim, co się wokół działo. Jednakże tym razem Sally mia­ ła jej do powiedzenia coś innego niż zwykle. Sprawa była poważniejsza od codziennych plotek i wyjątkowo dotyczyła także Sary. I po raz pierwszy Sara wiedziała coś, czego nie wiedziała Sally.

Sally wślizgnęła się do środka i konspiracyjnie za­ mknęła za sobą drzwi. — Mam straszne wieści — szepnęła. Sara, która próbowała zetrzeć śniadanie z buzi Jenny i ze wszystkich innych miejsc, gdzie niemowlę poroz­ rzucało jedzenie, a jednocześnie posprzątać po szczenia­ ku wilczarza, tak naprawdę jej nie słuchała. — Cześć, Sally — powiedziała. — Masz tu czyste miejsce. Chodź i usiądź. Herbaty? — Tak, poproszę. Saro, uwierzysz? — No, co takiego się stało? — spytała Sara, spodzie­ wając się, że usłyszy o czyimś złym zachowaniu w gos­ podzie. — Królowa. Królowa nie żyje! — Co? — zdumiała się Sara. Wyjęła Jennę z krzesełka i zaniosła ją w kąt pomieszczenia, gdzie stał dziecinny kosz. Ułożyła niemowlę do snu. Uważała, że małe dzieci należy trzymać jak najdalej od złych wieści. — Nie żyje — powtórzyła Sally nieszczęśliwym to­ nem. — Nie! — jęknęła Sara. — Nie wierzę. Po prostu nie czuje się zbyt dobrze po urodzeniu dziecka. Dlatego od tamtej pory jej nie widziano. — Tak mówią Strażnicy-Obrońcy, prawda? — spytała Sally. — No, tak — przyznała Sara, nalewając herbatę. — Ale to oni jej strzegą, więc na pewno wiedzą najlepiej. Chociaż nie mogę zrozumieć, dlaczego Królo^ę0ia$^-. wybrała na swoich strażników taką bandę zbi«ówv G Ką % Sally podniosła filiżankę herbaty, którą Sara/przed nią postawiła. % (\|*

— Taaa. Mmm, pyszna. No, właśnie... — Sally ściszy­ ła głos i rozejrzała się, jakby spodziewała się zobaczyć w kącie jakiegoś Strażnika-Obrońcę. Inna sprawa, że mo­ głaby go wcale nie dostrzec w panującym w izbie bała­ ganie. — To istotnie banda zbirów. Tak naprawdę to właśnie oni ją zabili. — Zabili?! Została zabita?! — wykrzyknęła Sara. — Ćśśś. Widzisz... — Sally przysunęła się bliżej z krzesłem. — Krąży pewna historia... Wiem to z pier­ wszej ręki... — A czyjej ręki? — spytała Sara z drwiącym uśmie­ chem. — Samej pani Marcii — z triumfalnym wyrazem twa­ rzy Sally odchyliła się w tył i skrzyżowała ramiona. — Od niej pochodzi ta wieść. — Co? Jak to możliwe, że rozmawiałaś z Czarodziejką Nadzwyczajną? Czyżby przyszła na herbatkę? — Prawie. Gospodę odwiedził Terry Tarsal. Był w Wieży Czarodziejów, żeby zanieść jakieś dziwaczne buty, które zrobił dla pani Marcii. Kiedy już przestał narzekać na jej gust w doborze obuwia i jęczeć, jak to on nie znosi węży, powiedział, że podsłuchał rozmowę Marcii z jakąś inną Czarodziejką. Z Endor, tą małą i gru­ bą, zdaje się. Mówiły o tym, że Królowa została zastrze­ lona! Przez Obrońców. Przez jednego z ich Zabójców. Sara nie wierzyła własnym uszom. — Kiedy? — wydusiła z siebie. — I to jest naprawdę okropne — szepnęła Sally roz- emocjonowanym głosem. — Powiedziały, że zastrzelono ją w dzień narodzin jej dziecka. Całe pół roku temu, a my nic o tym nie wiemy. To straszne... straszne. I za-

strzelili też pana Althera. Na śmierć. To dlatego Marcia przejęła... — Alther nie żyje? — zachłysnęła się Sara. — Nie wierzę. Naprawdę nie... Wszyscy myśleliśmy, że prze­ szedł na emeryturę. Wiele lat temu Silas był jego uczniem. Uroczy człowiek... — Doprawdy? — spytała Sally niedbale, pragnąc ko­ niecznie dokończyć swoją opowieść. — No, ale to nie wszystko. Bo Terry zorientował się, że Marcia uratowała Księżniczkę i dokądś ją zabrała. Endor i Marcia tylko sobie gawędziły i zastanawiały się, co u niej słychać. Ale kiedy się zorientowały, że przyszedł Terry z butami, oczywiście przestały rozmawiać. Mówił, że Marcia była dla niego bardzo niemiła. Później czuł się trochę dziwnie i domyślił się, że rzuciła na niego zaklęcie Zapomnienia, ale wskoczył za filar, kiedy zobaczył, że tamta mruczy coś pod nosem, i nie zadziałało, jak należy. W każdym razie bardzo się tym wszystkim zdenerwował, bo nie pamięta, czy zapłaciła mu za buty, czy nie. Sally Mullin urwała, by zaczerpnąć tchu i pociągnąć duży łyk herbaty. — Biedna mała Księżniczka. Niech jej Bóg dopomoże. Ciekawe, gdzie ona teraz jest. Pewnie męczy się w ja­ kimś lochu. Nie to, co twój aniołek... Co u niej? — O, wszystko w porządku — odparła Sara, która za­ zwyczaj długo opowiadała o gaworzeniu Jenny, o jej no­ wych ząbkach, o tym, jak mała umie siadać i trzymać swój kubeczek. Ale właśnie teraz chciała odwrócić uwagę od Jenny, przez ostatnie sześć miesięcy bowiem zasta­ nawiała się, kim naprawdę jest jej dziecko, i teraz już wiedziała.

Moja Jenna — pomyślała — jest na pewno... małą Księżniczką. Tym razem wyjątkowo Sara ucieszyła się z pożegnania z Sally Mullin. Patrzyła, jak przyjaciółka odchodzi kory­ tarzem. Zamknęła drzwi i odetchnęła z ulgą, po czym przyskoczyła do kosza Jenny. Podniosła dziewczynkę i wzięła ją w ramiona. Jenna uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, by złapać wiszący na szyi Sary amulet. — No, moja mała — mruknęła Sara — zawsze wie­ działam, że jesteś niezwykła, ale nawet mi się nie śniło, że możesz być naszą Księżniczką. — Ciemne, fiołkowe oczy niemowlęcia napotkały spojrzenie Sary. Mała pat­ rzyła na nią z powagą, jakby chciała powiedzieć: „No, to teraz już wiesz". Sara delikatnie położyła Jennę z powrotem w koszu. Kręciło jej się w głowie i trzęsły ręce, gdy nalewała sobie kolejną filiżankę herbaty. Trudno jej było uwierzyć w to, co usłyszała. Królowa nie żyła. Alther też. Mała Jenna była dziedziczką Zamku. Księżniczką. Co się działo? Przez resztę popołudnia Sara patrzyła na Jennę, Księż­ niczkę Jennę, i zastanawiała się, co by się stało, gdyby ktoś odkrył jej tożsamość. Gdzie się podziewał Silas, kie­ dy go potrzebowała? Silas miło spędzał dzień, łowiąc ryby z chłopcami. W zakolu rzeki, tuż przy Gmaszysku, znajdowała się niewielka plaża. Nicko i Jo-jo, najmłodsi chłopcy, pat­ rzyli na tatę, który pokazywał im, jak przywiązać słój po dżemie do kija i zanurzyć go w wodzie. Jo-jo złowił

lii/ trzy płotki, ale Nicko wciąż upuszczał swój kij i się ilościł. Silas podniósł chłopca, podszedł z nim do Erika i Fre­ da, pięcioletnich bliźniaków. Erik snuł radosne marzenia I moczył nogi w ciepłej, czystej wodzie. Fred kijkiem dźgał coś pod kamieniem. Był to wielki wodny chrząszcz. Nicko jęknął i mocniej uczepił się szyi ojca. Sam, który miał prawie siedem lat, traktował łowienie ryb bardzo poważnie. Na ostatnie urodziny dostał praw­ dziwą wędkę. Na kamieniu obok niego leżały dwie małe, srebrzyste rybki. Właśnie miał wyciągnąć następną. Nic­ ko pisnął z podniecenia. — Zabierz go, tato. Wypłoszy mi ryby — powiedział gniewnie Sam. Silas odszedł na palcach z Nickiem na rękach, po czym usiadł przy swoim najstarszym synu, Simonie. Simon w jednej ręce trzymał wędkę, a w drugiej książkę. Miał ambicje, by zostać Czarodziejem Nadzwyczajnym i za­ wzięcie czytał stare magiczne księgi ojca. Silas zauważył, że ta nosi tytuł O ryb zaklinaniu. Silas spodziewał się, że wszyscy jego synowie zostaną jakimiś Czarodziejami. W tej rodzinie stanowiło to nor­ mę. Ciotka Silasa była znaną Białą Czarownicą, a jego ojciec i wuj należeli do Zmiennoksztaltnych, bardzo wy­ specjalizowanej grupy magów. Silas miał nadzieję, że ża­ den z jego synów do niej nie trafi, bo skuteczni Zmien- nokształtni tracili z wiekiem stabilność i czasami nie potrafili utrzymać własnej postaci dłużej niż przez kilka minut. Ojciec Silasa zniknął w końcu w lesie, bo stał się drzewem, tyle że nikt nie wiedział, którym. Był to jeden z powodów, dla których Silas lubił chodzić po Pu-

szczy. Nieraz mówił kilka słów do jakiegoś niechlujnego z wyglądu drzewa w nadziei, że to jego ojciec. Sara Heap również pochodziła z rodziny Magów i Cza­ rodziejów. Gdy była mała, zgłębiała wiedzę o ziołach i leczeniu u Galeny, Zielarki z Puszczy, i tam właśnie pewnego dnia poznała Silasa. Silas wyszedł wtedy szukać ojca. Zabłądził i był nieszczęśliwy, a Sara zabrała go ze sobą do Galeny. Ta pomogła mu zrozumieć, że jego oj­ ciec, jako Zmiennokształtny, wiele lat temu postanowił zostać drzewem i teraz jest naprawdę szczęśliwy. A Silas pierwszy raz w życiu zdał sobie sprawę, że on także czuje się naprawdę szczęśliwy, gdy siedzi tak obok Sary przy ognisku u Zielarki. Kiedy Sara dowiedziała się wszystkiego, czego mogła, o ziołach i leczeniu, czule pożegnała się z Galeną i prze­ niosła się do Silasa, do jego izby w Gmaszysku. Od tamtej pory mieszkali w niej razem, gnieżdżąc się z coraz większą liczbą dzieci. Silas porzucił naukę i zaczął pracować jako Czarodziej Zwyczajny, by opłacić rachunki, a Sara sporzą­ dzała przy kuchennym stole ziołowe nalewki, gdy tylko miała wolną chwilę — co nie zdarzało się zbyt często. Tego wieczoru, gdy Silas i chłopcy weszli po schodach, wiodących z plaży do Gmaszyska, drogę zatarasował im groźnie wyglądający Strażnik-Obrońca, od stóp do głów odziany na czarno. — Stać! — warknął. Nicko zaczął płakać. Silas zatrzymał się i powiedział chłopcom, żeby byli grzeczni. — Dokumenty! — krzyknął gwardzista. — Gdzie wa­ sze dokumenty?

Silas wbił w niego spojrzenie. — Jakie dokumenty? — spytał cicho, byle tylko nie wywołać kłopotów, miał bowiem wokół siebie sześciu zmęczonych chłopców, którzy chcieli wrócić do domu na kolację. — Wasze dokumenty, czarodziejskie gnidy. Strefa brzegu jest zakazana dla wszystkich, którzy nie mają wy­ maganych dokumentów — wycedził Strażnik-Obrońca. Silas był wstrząśnięty. Gdyby nie obecność chłopców, zapewne wdałby się w kłótnię, zauważył jednak pistolet, który nosił gwardzista. —- Przepraszam — powiedział. — Nie wiedziałem. Strażnik obejrzał go od stóp do głów, jakby zastana­ wiał się, co zrobić, ale na szczęście dla Silasa byli jeszcze inni ludzie, których chciał postraszyć. — Zabierz stąd tę swoją hołotę i nie pokazuj się tu więcej — rzucił Strażnik-Obrońca. — Zostańcie tam, gdzie wasze miejsce. Silas popędził wstrząśniętych chłopców po schodach w górę i dalej, w bezpieczne mury Gmaszyska. Siedmio­ letni Sam rzucił swoje ryby i zaczął szlochać. — Spokojnie — powiedział Silas. — Wszystko w po­ rządku. — Czuł jednak, że nic nie jest w porządku. Co się działo? — Dlaczego nazwał nas czarodziejskimi gnidami, ta­ to? — spytał Simon. — Przecież Czarodzieje są najlepsi, prawda? — Tak — odparł Silas roztargnionym tonem. — Naj­ lepsi. — Kłopot w tym — pomyślał — że nie sposób się ukryć, jeśli jesteś Czarodziejem. Wszyscy Czarodzieje,

i tylko oni, to mieli. Mial Silas, miała Sara i wszyscy chłopcy, z wyjątkiem Nicka i Jo-jo. Kiedy Nicko i Jo-jo pójdą do szkoły na lekcje Magii, też będą je mieli. Po­ woli, ale nieubłaganie, aż nie mogło być mowy o pomył­ ce, oczy dzieci Czarodziejów stawały się zielone na sku­ tek nauki Magii. Zawsze był to powód do dumy. Aż do teraz, gdy nagle te oczy wydawały się niebezpieczne. Tego wieczoru, kiedy w końcu wszystkie dzieci poszły spać, Silas i Sara rozmawiali do późna. Mówili o Księż­ niczce, o swoich synach i o zmianach, które zaszły w Za­ mku. Rozważali ucieczkę na Mokradła Marram albo wy­ prowadzkę do Puszczy i zamieszkanie z Galeną. Zasnęli dopiero o świecie, a wcześniej postanowili robić to, co zwykle robili Heapowie. Jakoś przetrwać i liczyć na po­ myślny los. A zatem, przez następne dziewięć i pół roku, Silas i Sara nie wychylali się. Drzwi zamykali na klucz i sko­ bel, rozmawiali tylko z sąsiadami i z tymi, którym ufali, a kiedy w szkole zlikwidowano zajęcia z Magii, wieczo­ rami sami przekazywali wiedzę swoim -dzieciom. I właśnie dlatego, dziewięć i pół roku później, wszyscy Heapowie, z jednym wyjątkiem, mieli jaskrawozielone oczy.

• 3 • NAJWYŻSZY OBROŃCA • l' ; 1 • Była szósta rano i jeszcze panował mrok. Minęło dzie­ sięć lat od dnia, w którym Silas znalazł zawiniątko. Na końcu korytarza 223, za wielkimi czarnymi drzwia­ mi z numerem 16, który to numer umieścił tam Patrol Numeryczny, rodzina Heapów spała sobie spokojnie. Jenna skuliła się wygodnie w swoim niewielkim łóżku, które Silas zrobił dla niej z drewna, wyrzuconego przez wodę na rzeczny brzeg. Łóżko było zgrabnie wbudowane w spory kredens, wychodzący na wielką izbę, która była jedyną izbą, jaką posiadali Heapowie. Jenna uwielbiała swoje legowisko w kredensie. Sara uszyła duże, zdobione haftem zasłony, które dziewczyn­ ka mogła zaciągnąć wokół łóżka, by odgrodzić się zarów­ no od zimna, jak i od swoich hałaśliwych braci. Co naj-

lepsze, nad jej poduszką znajdowało się niewielkie okno, przez które widać było rzekę. Kiedy Jenna nie mogła spać, całymi godzinami wyglądała przez okno, obserwu­ jąc najróżniejsze statki, które przypływały i wypływały z Zamku, a czasami, w pogodne, ciemne noce, lubiła liczyć gwiazdy, dopóki nie zasnęła. W swojej dużej izbie Heapowie mieszkali, gotowali, jedli, kłócili się i (czasami) odrabiali lekcje, panował tam więc straszny bałagan. Pełno w niej było gratów, nagro­ madzonych przez dwadzieścia lat, od kiedy Sara i Silas zamieszkali razem. Wszędzie walały się wędki i kołowro­ tki, buty i skarpety, liny i pułapki na szczury, worki i pościel, sieci i druty, ubrania i garnki, i książki, książki, książki i jeszcze raz książki. Jeśli ktoś był na tyle naiwny, że rozglądał się po izbie w nadziei na znalezienie miejsca do siedzenia, zwykle okazywało się, że jakaś książka znalazła to miejsce wcześ­ niej. Wszędzie wokół były książki. Na zapadających się półkach, w skrzyniach, w workach zawieszonych na su­ ficie. Niektóre podpierały stół, inne ułożono w tak wiel­ kie stosy, że mogły się one w każdej chwili zawalić. Były to powieści, zielniki, książki kucharskie, księgi po­ kładowe, poradniki wędkarskie, ale przede wszystkim setki książek o Magii, które Silas potajemnie ocalił ze szkoły, gdy kilka lat temu nauczanie Magii zostało za­ kazane. Pośrodku pokoju znajdowało się duże palenisko, z którego wzbijał się do dachu wysoki komin. Dogasały w nim pozostałości po ogniu, a dookoła, w bezładnej stercie kołder i koców, spało sześciu młodych Heapów i duży pies.

Sara i Silas także spali głęboko. Wynieśli się na nie­ wielki stryszek, który Silas wygospodarował dla nich kil­ ka lat wcześniej w ten prosty sposób, że wybił dziurę w suficie, po tym, jak Sara oznajmiła, że nie zniesie już mieszkania z sześcioma dorastającymi chłopcami w jed­ nym pomieszczeniu. Ale z całego chaosu w wielkiej izbie wyróżniała się niewielka wysepka porządku: podłużny, dość chybotliwy stół, przykryty był czystym, białym obrusem. Stało na nim dziewięć talerzy i kubków, a u szczytu znajdowało się niewielkie krzesło, udekorowane jarzębiną i liśćmi. Na stole przed krzesłem umieszczono mały prezent, sta­ rannie opakowany w kolorowy papier i przewiązany czer­ woną wstążką, który Jenna miała otworzyć z okazji swo­ ich dziesiątych urodzin. W izbie panowała cisza. Heapowie spokojnie przesy­ piali ostatnie nocne godziny przed wschodem zimowego słońca. Jednakże po drugiej stronie Zamku, w Pałacu Obroń­ ców, nikt nie spał, ani spokojnie, ani niespokojnie. Najwyższy Obrońca, którego wyciągnięto z łóżka, po­ spiesznie, przy pomocy Nocnego Sługi, ubierał się w swo­ ją czarną, obszytą futrem tunikę oraz ciężki, czarno-złoty płaszcz. Pouczył Nocnego Sługę, jak ma wiązać jego haf­ towane, jedwabne buty. Potem sam ostrożnie włożył so­ bie na głowę piękną koronę. Najwyższy Obrońca nigdy nie pokazywał się bez korony, która wciąż była wyszczer­ biona, od dnia, gdy spadła z głowy Królowej i uderzyła o kamienną posadzkę. Korona przekrzywiła się na jego nieco podłużnej, łysej czaszce, ale Nocny Sługa, który był nowy i przerażony, nie ośmielił się mu o tym powiedzieć.

Najwyższy Obrońca ruszył energicznym krokiem przez korytarz do Sali Tronowej. Był drobnym człowieczkiem o szczurzej twarzy i jasnych, niemal pozbawionych ko­ loru oczach. Miał kozią bródkę, którą pielęgnował całymi godzinami. Niemal tonął w swojej obszernej szacie, po­ krytej wojskowymi odznaczeniami, a przekrzywiona i da­ mska raczej w kształcie korona sprawiała, że wyglądał nieco absurdalnie. Lecz gdybyście zobaczyli go tego ran­ ka, na pewno nie byłoby wam do śmiechu. Skulilibyście się w cieniu, w nadziei, że was nie zauważy, bo Naj­ wyższy Obrońca rozsiewał wokół siebie potężną aurę grozy. Nocny Sługa pomógł mu usadowić się na ozdobnym tronie w Sali Tronowej. Odegnany niecierpliwym ges­ tem, oddalił się z wdzięcznością. Jego zmiana prawie już się skończyła. Salę wypełniało mroźne powietrze poranka. Najwyższy Obrońca siedział bez ruchu, ale oddech, który w krótkich odstępach zamieniał się w mgiełkę w zimnym powietrzu, zdradzał jego emocje. Nie musiał długo czekać na wysoką, młodą kobietę w czarnym płaszczu i czerwonej tunice Zabójczyni, która energicznym krokiem weszła do pomieszczenia i pokło­ niła się nisko, długimi rękawami zamiatając kamienną posadzkę. — Królewię, panie. Znaleziono ją — oznajmiła Zabój­ czyni cichym głosem. Najwyższy Obrońca wyprostował się i wbił w nią spoj­ rzenie swoich jasnych oczu. — Jesteś pewna? Tym razem nie chcę żadnych pomy­ łek — powiedział groźnym tonem.

— Nasza agentka, panie, od dłuższego czasu podejrze­ wała pewne dziecko. Uważa, że nie pochodzi ono z ro­ dziny, która je wychowuje. Wczoraj agentka dowiedziała NIC, że dziecko jest w odpowiednim wieku. — W jakim dokładnie? — Dziś kończy dziesięć lat, panie. — Doprawdy? — Najwyższy Obrońca odchylił się na ironie i zaczął rozważać słowa Zabójczyni. — Mam tu podobiznę dziecka, panie. Wydaje mi się, że bardzo przypomina swoją matkę, byłą Królową. Spod tuniki zabójczyni wyjęła kawałek papieru. Wpra­ wna ręka narysowała na nim portret dziewczynki o fioł­ kowych oczach i długich, ciemnych włosach. Najwyższy Obrońca wziął rysunek do ręki. Rzeczywiście Dziewczyn­ ka wyglądała nadzwyczaj podobnie do nieżyjącej Królo­ wej. Podjął szybką decyzję i głośno pstryknął kościstymi palcami. Zabójczyni pochyliła głowę. — Panie? — Tej nocy. O północy. Złożysz wizytę... gdzie to jest? — Izba 16, korytarz 223, panie. — Nazwisko rodziny? — Heap, panie. — Aha. Weź srebrny pistolet. Ile osób liczy rodzina? — Dziewięć, panie, razem z tym dzieckiem. — I dziewięć kul, na wypadek kłopotów. Srebrna dla dziecka. I przynieś dziewczynkę do mnie. Chcę mieć do­ wód. Młoda kobieta pobladła. Była to dla niej pierwsza i je­ dyna próba. Zabójca nie dostawał drugiej szansy.

— Tak, panie. — Ukłoniła się szybko i wyszła. Ręce jej drżały. W cichym kącie Sali Tronowej duch Althera Melli pod­ niósł się z zimnej, kamiennej ławy, na której siedział. Westchnął i rozprostował widmowe nogi. Potem zebrał w garść wyblakłe, fioletowe szaty, wziął głęboki wdech i wyszedł z pomieszczenia przez grubą, kamienną ścianę. Na zewnątrz stwierdził, że unosi się dwadzieścia met­ rów nad ziemią w zimnym powietrzu poranka. Zamiast odejść dystyngowanym krokiem, jak przystało na ducha w jego wieku i o jego pozycji, Alther rozpostarł ręce niczym skrzydła samolotu i pofrunął z gracją wśród pa­ dającego śniegu. Latanie było jedyną rzeczą, która podobała się Althe- rowi w jego nowym życiu. Odkąd został duchem, zatracił swój obezwładniający lęk wysokości i spędził wiele emo­ cjonujących godzin na ćwiczeniu powietrznych akrobacji. W życiu ducha jednak niewiele innych rzeczy sprawiało mu przyjemność, a siedzenie w Sali Tronowej, czyli w miejscu gdzie stał się duchem — i gdzie w konsek­ wencji musiał spędzić pierwszy rok i jeden dzień — na­ leżało do najmniej atrakcyjnych czynności. Nie miał jed­ nak wyboru. Alther od lat starał się wiedzieć, co planują Obrońcy i na bieżąco informować Marcie. Dzięki jego pomocy mogła zawsze wyprzedzać Obrońców o krok i wprowadzać ich w błąd chroniąc Jennę. Aż do teraz. Ze swojej odległej kryjówki na Pustkowiu DomDaniel próbował wytropić Jennę od czasu, gdy pierwszy Zabójca nie zdołał wykonać zadania dziesięć lat wcześniej. Dom­ Daniel zabił Królową, a następnie wysłał swojego przed­ stawiciela, Najwyższego Obrońcę, wraz z pomocnikami,

Obrońcami i całą armią Strażników-Obrońców, by zajęli Zamek i pojmali małą Księżniczkę, czy też Królewię, jak pogardliwie nazywał dziecko DomDaniel. Minęło dzie­ sięć długich, frustrujących lat, w ciągu których każdą próbę odnalezienia dziewczynki udaremniał Alther Mella. DomDaniel jednak nie zdawał sobie sprawy, że jego dawny uczeń wciąż chce za wszelką cenę popsuć mu szyki. Żaden z duchów w Zamku nie ukazywał mu się z powodu jego powiązań z Mrokiem, więc DomDaniel nie miał pojęcia o ich obecności, w tym o obecności Althera. Za niepowodzenia w poszukiwaniach Księżnicz­ ki obwiniał Marcie Overstrand, która działała mu na ner­ wy, i niecierpliwił się coraz bardziej. A jednak, chociaż o tym nie wiedział, niedawno dopisało mu szczęście. Gdy Najwyższy Obrońca przejął Zamek, do pierwszych decyzji, jakie podjął, należało zakazanie kobietom wstę­ pu na Dwór. Damska toaleta, już niepotrzebna, stała się niewielką salą spotkań. Przez ostatni, nadzwyczaj zimny, miesiąc utarło się, że Komitet Obrońców odbywał zebra­ nia właśnie w dawnej damskiej toalecie. To pomieszcze­ nie miało ogromną zaletę w postaci opalanego drewnem pieca, w przeciwieństwie do ogromnej Sali Posiedzeń Komitetu Obrońców, w której hulał zimny wiatr, a stopy obradujących zmieniały się w lodowe sople. A zatem, nawet o tym nie wiedząc, Obrońcy znaleźli się poza zasięgiem Althera Melli. Jako duch, mógł on udawać się tylko do miejsc, które odwiedził w ciągu swo­ jego życia — a jako dobrze wychowany miody Czarodziej nigdy nie postawił nogi w damskiej toalecie. Jedyne, co mógł zrobić, to lewitować na zewnątrz i czekać, tak jak to czynił za życia, gdy zalecał się do Alice Nettles.

Późnym popołudniem pewnego wyjątkowo zimnego dnia kilka tygodni wcześniej, Alther patrzył, jak Komitet Obrońców wchodzi do damskiej toalety. Ciężkie drzwi, na których wciąż widniał wyblakły, złoty napis PANIE, zatrzasnęły się za nimi. Alther unosił się na zewnątrz i przyciskał ucho do drzwi, usiłując podsłuchać, co się dzieje. Ale choć starał się ze wszystkich sił, nie mógł usłyszeć, że Komitet postanowił wysłać swoją najlepszą agentkę, Lindę Lane, która znała się na ziołach i lecze­ niu, by zamieszkała w izbie 17 przy korytarzu 223. W najbliższym sąsiedztwie Heapów. A zatem ani Alther, ani Heapowie nie mieli pojęcia, że ich nowa sąsiadka jest szpiegiem. I to bardzo dobrym. Alther Mella frunął przez padający śnieg i zastanawiał się, jak ocalić Księżniczkę. Od niechcenia wykonał dwie niemal perfekcyjne podwójne pętle, po czym zanurkował szybko wśród opadających płatków, by znaleźć się przy złotej Piramidzie, wieńczącej Wieżę Czarodziejów. Wylądował z dużą gracją. Przez chwilę balansował na palcach nóg. Potem podniósł ręce nad głowę i wprawił ciało w wirowanie, coraz szybsze i szybsze, aż w końcu zaczął powoli przenikać przez dach do pomieszczenia po­ niżej, ale źle obliczył miejsce lądowania i przeleciał przez baldachim łóżka Marcii Overstrand. Przestraszona kobieta usiadła na posłaniu. Alther z za­ wstydzoną miną leżał jak długi na jej poduszce. — Przepraszam. To było bardzo nieuprzejme z mojej strony. Co za szczęście, że nie miałaś na włosach wałków. — Włosy same mi się kręcą, dziękuję — odparła Mar­ cia nieco rozeźlonym tonem. — Mogłeś poczekać, aż się obudzę.