SEPTIMUS HEAP
* K S I Ę G A P I E R W S Z A +
AKGIË SAGE
Ilustracje Mark Zug
Tłumaczenie Jacek Drewnowski
3 V 1
W Lal
Silas Heap ciasno owinął się płaszczem, chroniąc się
przed śniegiem. Miał za sobą długi marsz przez Puszczę
i przemarzł do szpiku kości. W kieszeniach niósł jednak
zioła. Dała mu je Zielarka Galena dla Septimusa, jego
synka, który właśnie tego dnia przyszedł na świat.
Silas zbliżył się do Zamku i ujrzał migoczące wśród
drzew światła świec, które stawiano w oknach wysokich,
wąskich domów, wzniesionych wzdłuż zewnętrznych
murów. Trwała najdłuższa noc w roku, a świece miały
się palić aż do świtu, by nie dopuścić ciemności zbyt
blisko. Silas uwielbiał tę drogę. Nie bał się Puszczy
i spacer szlakiem, który całymi milami wił się wśród
gęstych drzew, sprawiał mu przyjemność. Był już na przy
skraju lasu, gdzie wysokie drzewa rosły coraz rzadziej.
COŚ W ŚNIEGU
Gdy ścieżka zaczęła opadać ku środkowi doliny, przed
Silasem rozpostarł się widok na cały Zamek. Stare mury
tuliły się do szerokiej, krętej rzeki i skręcały przy roz
rzuconych bezładnie bryłach domów. Wszystkie domy
pomalowano na jaskrawe kolory. Te zwrócone na zachód
wyglądały tak, jakby płonęły, w ich oknach bowiem od
bijały się ostatnie promienie zimowego słońca.
Zamek był początkowo małą wioską. Z czasem, z uwa
gi na bliskość Puszczy, wieśniacy zbudowali wysokie, ka
mienne mury, by chronić się przed wilkołakami, wiedź
mami i czarownikami, którzy kradli im owce, kury,
a czasami dzieci. Gdy powstawały kolejne domy, mury
przedłużano. Wykopano też głęboką fosę, by wszyscy
czuli się bezpiecznie.
Wkrótce Zamek zaczął przyciągać zdolnych rzemieślni
ków z okolicznych wiosek. Rozrastał się i tętnił życiem,
do tego stopnia, że mieszkańcom zaczęło brakować miej
sca, aż w końcu ktoś postanowił zbudować Gmaszysko.
Gmaszysko, gdzie mieszkali Silas, Sara i chłopcy, był to
wielki, kamienny budynek, który wznosił się u rzecznego
brzegu. Ciągnął się przez trzy mile i sięgał do Dworu.
Był gwarnym i rojnym miejscem, istnym labiryntem ko
rytarzy wiodących do niezliczonych pomieszczeń; warsz
taty, szkoły i sklepy sąsiadowały tam z pokojami miesz
kalnymi, maleńkimi ogrodami na dachach, a nawet
z teatrem. W Gmaszysku brakowało miejsca, ale ludziom
to nie przeszkadzało. Zawsze można było liczyć na dobre
towarzystwo i kogoś, kto pobawi się z dziećmi.
Gdy zimowe słońce skryło się za murami Zamku, Silas
przyspieszył kroku. Musiał dotrzeć do Bramy Północnej
przed zmrokiem, kiedy to zamykano zwodzony most.
Nagle Silas wyczuł, że w pobliżu coś jest. Coś żywego,
ale tylko ledwo żywego, jakieś słabo bijące ludzkie serce.
Zatrzymał się. Jako Czarodziej Zwyczajny, potrafił wy
czuwać różne rzeczy, ale że nie był szczególnie dobrym
Czarodziejem Zwyczajnym, musiał się mocno skoncen
trować. Stał nieruchomo wśród padającego śniegu, który
już przykrywał ślady jego stóp. I wtedy coś usłyszał
— jęk, łkanie, ciche westchnienie? Nie miał pewności,
ale nie wahał się pójść w stronę dziwnego dźwięku.
Pod krzakiem przy ścieżce leżało zawiniątko. Silas
podniósł je i ku swemu zdumieniu, napotkał spojrzenie
poważnych oczu małego dziecka. Wziął maleństwo w ra
miona, zastanawiając się, jak to się stało, że leżało
w śniegu w najzimniejszy dzień w roku. Ktoś owinął je
ciasno grubym, wełnianym kocem, ale i tak bardzo już
zmarzło. Miało sine usteczka i rzęsy przyprószone śnie
giem. Ciemne, fiołkowe oczy niemowlęcia wpatrywały
się w niego intensywnie. Silas doznał niemiłego wraże
nia, że maleństwo, w swoim krótkim życiu, widziało już
rzeczy, jakich żadne dziecko nie powinno nigdy oglądać.
Myśląc o Sarze, czekającej w ciepłym, bezpiecznym do
mu z Septimusem i resztą chłopców, Silas postanowił,
że po prostu znajdą miejsce dla tej bezbronnej istoty.
Ostrożnie wsunął niemowlę pod niebieski płaszcz Cza
rodzieja i przytulając je do siebie, pobiegł w stronę Za
mku. Dotarł do zwodzonego mostu w chwili, gdy stróż
bramy, Gringe, miał już krzyknąć do parobka, by ten
podniósł most.
— W ostatniej chwili -— mruknął Gringe. — Wy, Cza
rodzieje, jesteście trochę dziwni. Po cóż wyłazicie w taki
dzień jak dzisiaj, to zupełnie nie wiem.
— O? — Silas chciał jak najszybciej iść dalej, najpierw
musiał jednak wcisnąć srebrnika w dłoń stróża. Szybko
znalazł w jednej z kieszeni srebrnego pensa.
— Dziękuję, Gringe. Dobranoc.
Gringe popatrzył na monetę, jakby był to jakiś natręt
ny owad.
— Marcia Overstrand dała mi przed chwilą pół koro
ny. No, ale ona ma klasę, w końcu jest teraz Czarodziej
ką Nadzwyczajną.
— Co? — Silas omal się nie zakrztusił.
— Taa. Ma klasę, co tu gadać.
Gringe cofnął się, by przepuścić Czarodzieja i Silas
prześlizgnął się obok niego. Choć bardzo chciał się do
wiedzieć, dlaczego Marcia została nagle Czarodziejką
Nadzwyczajną, czuł, że zawiniątko zaczyna się wiercić
pod ciepłym płaszczem, a coś mu podpowiadało, że bę
dzie lepiej, jeśli Gringe nie dowie się o dziecku.
Gdy Silas zniknął w ciemnym tunelu, wiodącym
w głąb Gmaszyska, drogę zastąpiła mu wysoka postać,
odziana w fioletowy strój.
— Marcia! — zachłysnął się Silas. — Co ty...
— Nikomu nie mów, że ją znalazłeś. Urodziła się
wam. Zrozumiano?
Wstrząśnięty, pokiwał głową. Zanim zdążył coś powie
dzieć, Marcia zniknęła w obłoku fioletowej mgły. Gdy
Silas pokonywał resztę długiej i krętej drogi przez Gma
szysko, w głowie kłębiło mu się mnóstwo myśli. Kim
było to dziecko? Co Marcia miała z nim wspólnego?
I dlaczego została teraz Czarodziejką Nadzwyczajną?
A gdy zbliżał się do dużych, czerwonych drzwi, które
wiodły do przepełnionej izby, zajmowanej przez rodzinę
Heapów, do głowy przyszło mu jeszcze bardziej naglące
pytanie: co powie Sara na kolejne dziecko, którym trzeba
się opiekować?
Nie miał wiele czasu, by się nad tym zastanawiać.
Gdy podszedł do drzwi, te otworzyły się na oścież i ze
środka wybiegła potężna kobieta o czerwonej twarzy,
ubrana w granatowe szaty Starszej Akuszerki. Niemal
przewróciła Silasa, wypadając z pomieszczenia. Też nios
ła jakieś zawiniątko, okutane od stóp do głów banda
żami. Trzymała je pod pachą, jakby to była paczka, a ona
spieszyła się na pocztę.
— Nie żyje! — krzyknęła Starsza Akuszerka. Z całej
siły odepchnęła Silasa na bok i popędziła korytarzem.
W izbie rozległ się krzyk Sary Heap.
Silas z ciężkim sercem wszedł do środka. Ujrzał Sarę,
którą otaczało sześciu bladych chłopców, zbyt przestra
szonych, by płakać.
— Zabrała go — powiedziała bezradnie Sara. — Sep-
timus nie żyje, a ona go zabrała.
W tym momencie coś ciepłego wyciekło z zawiniątka,
które Silas wciąż trzymał pod płaszczem. Nie umiał
ubrać w słowa tego, co chciał powiedzieć, więc po pros
tu wyjął zawiniątko i włożył je w ramiona Sary.
Sara Heap zalała się łzami.
• 2 •
SARA I SI LAS
Zawiniątko zadomowiło się w rodzinie Heapów i otrzy
mało imię Jenna, po matce Silasa.
Najmłodszy z chłopców, Nicko, miał tylko dwa latka,
gdy pojawiła się Jenna, i szybko zapomniał o swoim bra
ciszku Septimusie. Starsi chłopcy też powoli zapominali.
Kochali swoją małą siostrzyczkę i znosili dla niej do do
mu najróżniejsze skarby ze szkolnych lekcji Magii.
Sara i Silas nie mogli oczywiście zapomnieć o Septi
musie. Silas obwiniał się o to, że zostawił Sarę samą
i poszedł do Zielarki po zioła dla dziecka. Z kolei Sara
obwiniała się po prostu o wszystko. Chociaż ledwie pa
miętała, co się wydarzyło owego strasznego dnia, przy
pominała sobie, że próbowała z powrotem tchnąć życie
w swoje dziecko i nie dała rady. Pamiętała też, że pat-
izyla, jak Starsza Akuszerka od stóp do głów owija ma
łego Septimusa bandażami, a potem wybiega przez
drzwi, krzycząc przez ramię: „Nie żyje!"
Dobrze to pamiętała.
Wkrótce jednak pokochała swoją małą córeczkę tak
samo, jak kochała Septimusa. Przez jakiś czas bała się,
że ktoś przyjdzie i zabierze także Jennę. Gdy jednak mi
jały miesiące i dziewczynka stawała się pucołowatym,
gaworzącym niemowlęciem, Sara odprężyła się i niemal
przestała niepokoić.
Do czasu, gdy pewnego dnia jej najlepsza przyjaciółka,
Sally Mullin, stanęła bez tchu w progu ich domostwa.
Sally Mullin należała do osób, które wiedziały o wszys
tkim, co dzieje się w Zamku. Była drobną, ruchliwą ko
bietą o rudych włosach, których niesforne kosmyki ciąg
le wymykały się spod nieco odrażającej kucharskiej
czapki. Miała miłą, okrągłą twarz, nieco pulchną od po
chłanianych w dużych ilościach ciastek, a jej ubranie po
krywały drobinki mąki.
Sally prowadziła małą gospodę na barce przy pomoście
nad rzeką. Szyld nad drzwiami głosił:
H E R B A C I A R N I A I P I W I A R N I A S A L L Y M U L L I N
O F E R U J E M Y S C H L U D N E N O C L E G I
U N A S N I E M A H O Ł O T Y
W gospodzie Sally Mullin nic się przed nikim nie
ukryło. Zauważano i komentowano wszystkich i wszyst
ko, co docierało do Zamku drogą wodną, a większość
przybywających tu osób wybierało właśnie taki szlak ko
munikacyjny. Z wyjątkiem Silasa, nikt nie lubił ciemnych
ścieżek przez otaczającą Zamek Puszczę. Nocą w lesie
wciąż pojawiały się wilkołaki, w dodatku rosły tam mię
sożerne drzewa. Były też Wiedźmy Wendron, którym
nieustannie brakowało pieniędzy, zastawiały więc puła
pki na nieświadomych wędrowców i puszczały ich w sa
mych koszulach i skarpetkach.
Gospoda Sally Mullin tętniła życiem. Łodzie rozmai
tych kształtów i wielkości cumowały przy pomoście i wy
chodzili z nich najróżniejsi ludzie i zwierzęta. Większość
odprężała się po podróży, zamawiając co najmniej jedno
z ostrych piw Sally i kawałek jęczmiennego placka, a tak
że opowiadając najnowsze plotki. Każdy mieszkaniec Za
mku, który miał wolne pół godziny i pusty brzuch, ru
szał prędzej czy później dobrze wydeptaną ścieżką,
wiodącą w dół do Bramy Portowej, obok Wysypiska
Śmieci na Uroczym Nabrzeżu, a dalej pomostem do znaj
dującej się na barce Herbaciarni i Piwiarni Sally Mullin.
Sally zawsze pamiętała, by raz w tygodniu spotkać się
z Sarą i przekazać przyjaciółce najnowsze wieści. Jej zda
niem Sara miała bardzo wiele na głowie, bo musiała się
opiekować siedmiorgiem dzieci, nie wspominając o Si
ksie Heapie, który, jak wynikało z jej wieloletnich ob
serwacji, robił bardzo niewiele. Opowieści Sally dotyczy
ły zwykle ludzi, o których Sara nigdy słyszała i których
nie miała nigdy spotkać, a jednak Sara i tak niecierpliwie
wyczekiwała tych odwiedzin i chętnie słuchała o wszyst
kim, co się wokół działo. Jednakże tym razem Sally mia
ła jej do powiedzenia coś innego niż zwykle. Sprawa
była poważniejsza od codziennych plotek i wyjątkowo
dotyczyła także Sary. I po raz pierwszy Sara wiedziała
coś, czego nie wiedziała Sally.
Sally wślizgnęła się do środka i konspiracyjnie za
mknęła za sobą drzwi.
— Mam straszne wieści — szepnęła.
Sara, która próbowała zetrzeć śniadanie z buzi Jenny
i ze wszystkich innych miejsc, gdzie niemowlę poroz
rzucało jedzenie, a jednocześnie posprzątać po szczenia
ku wilczarza, tak naprawdę jej nie słuchała.
— Cześć, Sally — powiedziała. — Masz tu czyste
miejsce. Chodź i usiądź. Herbaty?
— Tak, poproszę. Saro, uwierzysz?
— No, co takiego się stało? — spytała Sara, spodzie
wając się, że usłyszy o czyimś złym zachowaniu w gos
podzie.
— Królowa. Królowa nie żyje!
— Co? — zdumiała się Sara. Wyjęła Jennę z krzesełka
i zaniosła ją w kąt pomieszczenia, gdzie stał dziecinny
kosz. Ułożyła niemowlę do snu. Uważała, że małe dzieci
należy trzymać jak najdalej od złych wieści.
— Nie żyje — powtórzyła Sally nieszczęśliwym to
nem.
— Nie! — jęknęła Sara. — Nie wierzę. Po prostu nie
czuje się zbyt dobrze po urodzeniu dziecka. Dlatego od
tamtej pory jej nie widziano.
— Tak mówią Strażnicy-Obrońcy, prawda? — spytała
Sally.
— No, tak — przyznała Sara, nalewając herbatę.
— Ale to oni jej strzegą, więc na pewno wiedzą najlepiej.
Chociaż nie mogę zrozumieć, dlaczego Królo^ę0ia$^-.
wybrała na swoich strażników taką bandę zbi«ówv G Ką %
Sally podniosła filiżankę herbaty, którą Sara/przed nią
postawiła. % (\|*
— Taaa. Mmm, pyszna. No, właśnie... — Sally ściszy
ła głos i rozejrzała się, jakby spodziewała się zobaczyć
w kącie jakiegoś Strażnika-Obrońcę. Inna sprawa, że mo
głaby go wcale nie dostrzec w panującym w izbie bała
ganie. — To istotnie banda zbirów. Tak naprawdę to
właśnie oni ją zabili.
— Zabili?! Została zabita?! — wykrzyknęła Sara.
— Ćśśś. Widzisz... — Sally przysunęła się bliżej
z krzesłem. — Krąży pewna historia... Wiem to z pier
wszej ręki...
— A czyjej ręki? — spytała Sara z drwiącym uśmie
chem.
— Samej pani Marcii — z triumfalnym wyrazem twa
rzy Sally odchyliła się w tył i skrzyżowała ramiona.
— Od niej pochodzi ta wieść.
— Co? Jak to możliwe, że rozmawiałaś z Czarodziejką
Nadzwyczajną? Czyżby przyszła na herbatkę?
— Prawie. Gospodę odwiedził Terry Tarsal. Był
w Wieży Czarodziejów, żeby zanieść jakieś dziwaczne
buty, które zrobił dla pani Marcii. Kiedy już przestał
narzekać na jej gust w doborze obuwia i jęczeć, jak to
on nie znosi węży, powiedział, że podsłuchał rozmowę
Marcii z jakąś inną Czarodziejką. Z Endor, tą małą i gru
bą, zdaje się. Mówiły o tym, że Królowa została zastrze
lona! Przez Obrońców. Przez jednego z ich Zabójców.
Sara nie wierzyła własnym uszom.
— Kiedy? — wydusiła z siebie.
— I to jest naprawdę okropne — szepnęła Sally roz-
emocjonowanym głosem. — Powiedziały, że zastrzelono
ją w dzień narodzin jej dziecka. Całe pół roku temu,
a my nic o tym nie wiemy. To straszne... straszne. I za-
strzelili też pana Althera. Na śmierć. To dlatego Marcia
przejęła...
— Alther nie żyje? — zachłysnęła się Sara. — Nie
wierzę. Naprawdę nie... Wszyscy myśleliśmy, że prze
szedł na emeryturę. Wiele lat temu Silas był jego
uczniem. Uroczy człowiek...
— Doprawdy? — spytała Sally niedbale, pragnąc ko
niecznie dokończyć swoją opowieść. — No, ale to nie
wszystko. Bo Terry zorientował się, że Marcia uratowała
Księżniczkę i dokądś ją zabrała. Endor i Marcia tylko
sobie gawędziły i zastanawiały się, co u niej słychać.
Ale kiedy się zorientowały, że przyszedł Terry z butami,
oczywiście przestały rozmawiać. Mówił, że Marcia była
dla niego bardzo niemiła. Później czuł się trochę dziwnie
i domyślił się, że rzuciła na niego zaklęcie Zapomnienia,
ale wskoczył za filar, kiedy zobaczył, że tamta mruczy
coś pod nosem, i nie zadziałało, jak należy. W każdym
razie bardzo się tym wszystkim zdenerwował, bo nie
pamięta, czy zapłaciła mu za buty, czy nie.
Sally Mullin urwała, by zaczerpnąć tchu i pociągnąć
duży łyk herbaty.
— Biedna mała Księżniczka. Niech jej Bóg dopomoże.
Ciekawe, gdzie ona teraz jest. Pewnie męczy się w ja
kimś lochu. Nie to, co twój aniołek... Co u niej?
— O, wszystko w porządku — odparła Sara, która za
zwyczaj długo opowiadała o gaworzeniu Jenny, o jej no
wych ząbkach, o tym, jak mała umie siadać i trzymać
swój kubeczek. Ale właśnie teraz chciała odwrócić uwagę
od Jenny, przez ostatnie sześć miesięcy bowiem zasta
nawiała się, kim naprawdę jest jej dziecko, i teraz już
wiedziała.
Moja Jenna — pomyślała — jest na pewno... małą
Księżniczką.
Tym razem wyjątkowo Sara ucieszyła się z pożegnania
z Sally Mullin. Patrzyła, jak przyjaciółka odchodzi kory
tarzem. Zamknęła drzwi i odetchnęła z ulgą, po czym
przyskoczyła do kosza Jenny.
Podniosła dziewczynkę i wzięła ją w ramiona. Jenna
uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, by złapać wiszący na
szyi Sary amulet.
— No, moja mała — mruknęła Sara — zawsze wie
działam, że jesteś niezwykła, ale nawet mi się nie śniło,
że możesz być naszą Księżniczką. — Ciemne, fiołkowe
oczy niemowlęcia napotkały spojrzenie Sary. Mała pat
rzyła na nią z powagą, jakby chciała powiedzieć: „No,
to teraz już wiesz".
Sara delikatnie położyła Jennę z powrotem w koszu.
Kręciło jej się w głowie i trzęsły ręce, gdy nalewała sobie
kolejną filiżankę herbaty. Trudno jej było uwierzyć w to,
co usłyszała. Królowa nie żyła. Alther też. Mała Jenna
była dziedziczką Zamku. Księżniczką. Co się działo?
Przez resztę popołudnia Sara patrzyła na Jennę, Księż
niczkę Jennę, i zastanawiała się, co by się stało, gdyby
ktoś odkrył jej tożsamość. Gdzie się podziewał Silas, kie
dy go potrzebowała?
Silas miło spędzał dzień, łowiąc ryby z chłopcami.
W zakolu rzeki, tuż przy Gmaszysku, znajdowała się
niewielka plaża. Nicko i Jo-jo, najmłodsi chłopcy, pat
rzyli na tatę, który pokazywał im, jak przywiązać słój
po dżemie do kija i zanurzyć go w wodzie. Jo-jo złowił
lii/ trzy płotki, ale Nicko wciąż upuszczał swój kij i się
ilościł.
Silas podniósł chłopca, podszedł z nim do Erika i Fre
da, pięcioletnich bliźniaków. Erik snuł radosne marzenia
I moczył nogi w ciepłej, czystej wodzie. Fred kijkiem
dźgał coś pod kamieniem. Był to wielki wodny
chrząszcz. Nicko jęknął i mocniej uczepił się szyi ojca.
Sam, który miał prawie siedem lat, traktował łowienie
ryb bardzo poważnie. Na ostatnie urodziny dostał praw
dziwą wędkę. Na kamieniu obok niego leżały dwie małe,
srebrzyste rybki. Właśnie miał wyciągnąć następną. Nic
ko pisnął z podniecenia.
— Zabierz go, tato. Wypłoszy mi ryby — powiedział
gniewnie Sam.
Silas odszedł na palcach z Nickiem na rękach, po czym
usiadł przy swoim najstarszym synu, Simonie. Simon
w jednej ręce trzymał wędkę, a w drugiej książkę. Miał
ambicje, by zostać Czarodziejem Nadzwyczajnym i za
wzięcie czytał stare magiczne księgi ojca. Silas zauważył,
że ta nosi tytuł O ryb zaklinaniu.
Silas spodziewał się, że wszyscy jego synowie zostaną
jakimiś Czarodziejami. W tej rodzinie stanowiło to nor
mę. Ciotka Silasa była znaną Białą Czarownicą, a jego
ojciec i wuj należeli do Zmiennoksztaltnych, bardzo wy
specjalizowanej grupy magów. Silas miał nadzieję, że ża
den z jego synów do niej nie trafi, bo skuteczni Zmien-
nokształtni tracili z wiekiem stabilność i czasami nie
potrafili utrzymać własnej postaci dłużej niż przez kilka
minut. Ojciec Silasa zniknął w końcu w lesie, bo stał
się drzewem, tyle że nikt nie wiedział, którym. Był to
jeden z powodów, dla których Silas lubił chodzić po Pu-
szczy. Nieraz mówił kilka słów do jakiegoś niechlujnego
z wyglądu drzewa w nadziei, że to jego ojciec.
Sara Heap również pochodziła z rodziny Magów i Cza
rodziejów. Gdy była mała, zgłębiała wiedzę o ziołach
i leczeniu u Galeny, Zielarki z Puszczy, i tam właśnie
pewnego dnia poznała Silasa. Silas wyszedł wtedy szukać
ojca. Zabłądził i był nieszczęśliwy, a Sara zabrała go ze
sobą do Galeny. Ta pomogła mu zrozumieć, że jego oj
ciec, jako Zmiennokształtny, wiele lat temu postanowił
zostać drzewem i teraz jest naprawdę szczęśliwy. A Silas
pierwszy raz w życiu zdał sobie sprawę, że on także
czuje się naprawdę szczęśliwy, gdy siedzi tak obok Sary
przy ognisku u Zielarki.
Kiedy Sara dowiedziała się wszystkiego, czego mogła,
o ziołach i leczeniu, czule pożegnała się z Galeną i prze
niosła się do Silasa, do jego izby w Gmaszysku. Od tamtej
pory mieszkali w niej razem, gnieżdżąc się z coraz większą
liczbą dzieci. Silas porzucił naukę i zaczął pracować jako
Czarodziej Zwyczajny, by opłacić rachunki, a Sara sporzą
dzała przy kuchennym stole ziołowe nalewki, gdy tylko
miała wolną chwilę — co nie zdarzało się zbyt często.
Tego wieczoru, gdy Silas i chłopcy weszli po schodach,
wiodących z plaży do Gmaszyska, drogę zatarasował im
groźnie wyglądający Strażnik-Obrońca, od stóp do głów
odziany na czarno.
— Stać! — warknął. Nicko zaczął płakać.
Silas zatrzymał się i powiedział chłopcom, żeby byli
grzeczni.
— Dokumenty! — krzyknął gwardzista. — Gdzie wa
sze dokumenty?
Silas wbił w niego spojrzenie.
— Jakie dokumenty? — spytał cicho, byle tylko nie
wywołać kłopotów, miał bowiem wokół siebie sześciu
zmęczonych chłopców, którzy chcieli wrócić do domu
na kolację.
— Wasze dokumenty, czarodziejskie gnidy. Strefa
brzegu jest zakazana dla wszystkich, którzy nie mają wy
maganych dokumentów — wycedził Strażnik-Obrońca.
Silas był wstrząśnięty. Gdyby nie obecność chłopców,
zapewne wdałby się w kłótnię, zauważył jednak pistolet,
który nosił gwardzista.
—- Przepraszam — powiedział. — Nie wiedziałem.
Strażnik obejrzał go od stóp do głów, jakby zastana
wiał się, co zrobić, ale na szczęście dla Silasa byli jeszcze
inni ludzie, których chciał postraszyć.
— Zabierz stąd tę swoją hołotę i nie pokazuj się tu
więcej — rzucił Strażnik-Obrońca. — Zostańcie tam,
gdzie wasze miejsce.
Silas popędził wstrząśniętych chłopców po schodach
w górę i dalej, w bezpieczne mury Gmaszyska. Siedmio
letni Sam rzucił swoje ryby i zaczął szlochać.
— Spokojnie — powiedział Silas. — Wszystko w po
rządku. — Czuł jednak, że nic nie jest w porządku. Co
się działo?
— Dlaczego nazwał nas czarodziejskimi gnidami, ta
to? — spytał Simon. — Przecież Czarodzieje są najlepsi,
prawda?
— Tak — odparł Silas roztargnionym tonem. — Naj
lepsi.
— Kłopot w tym — pomyślał — że nie sposób się
ukryć, jeśli jesteś Czarodziejem. Wszyscy Czarodzieje,
i tylko oni, to mieli. Mial Silas, miała Sara i wszyscy
chłopcy, z wyjątkiem Nicka i Jo-jo. Kiedy Nicko i Jo-jo
pójdą do szkoły na lekcje Magii, też będą je mieli. Po
woli, ale nieubłaganie, aż nie mogło być mowy o pomył
ce, oczy dzieci Czarodziejów stawały się zielone na sku
tek nauki Magii. Zawsze był to powód do dumy. Aż do
teraz, gdy nagle te oczy wydawały się niebezpieczne.
Tego wieczoru, kiedy w końcu wszystkie dzieci poszły
spać, Silas i Sara rozmawiali do późna. Mówili o Księż
niczce, o swoich synach i o zmianach, które zaszły w Za
mku. Rozważali ucieczkę na Mokradła Marram albo wy
prowadzkę do Puszczy i zamieszkanie z Galeną. Zasnęli
dopiero o świecie, a wcześniej postanowili robić to, co
zwykle robili Heapowie. Jakoś przetrwać i liczyć na po
myślny los.
A zatem, przez następne dziewięć i pół roku, Silas
i Sara nie wychylali się. Drzwi zamykali na klucz i sko
bel, rozmawiali tylko z sąsiadami i z tymi, którym ufali,
a kiedy w szkole zlikwidowano zajęcia z Magii, wieczo
rami sami przekazywali wiedzę swoim -dzieciom.
I właśnie dlatego, dziewięć i pół roku później, wszyscy
Heapowie, z jednym wyjątkiem, mieli jaskrawozielone
oczy.
• 3 •
NAJWYŻSZY OBROŃCA
•
l' ;
1
•
Była szósta rano i jeszcze panował mrok. Minęło dzie
sięć lat od dnia, w którym Silas znalazł zawiniątko.
Na końcu korytarza 223, za wielkimi czarnymi drzwia
mi z numerem 16, który to numer umieścił tam Patrol
Numeryczny, rodzina Heapów spała sobie spokojnie.
Jenna skuliła się wygodnie w swoim niewielkim łóżku,
które Silas zrobił dla niej z drewna, wyrzuconego przez
wodę na rzeczny brzeg. Łóżko było zgrabnie wbudowane
w spory kredens, wychodzący na wielką izbę, która była
jedyną izbą, jaką posiadali Heapowie.
Jenna uwielbiała swoje legowisko w kredensie. Sara
uszyła duże, zdobione haftem zasłony, które dziewczyn
ka mogła zaciągnąć wokół łóżka, by odgrodzić się zarów
no od zimna, jak i od swoich hałaśliwych braci. Co naj-
lepsze, nad jej poduszką znajdowało się niewielkie okno,
przez które widać było rzekę. Kiedy Jenna nie mogła
spać, całymi godzinami wyglądała przez okno, obserwu
jąc najróżniejsze statki, które przypływały i wypływały
z Zamku, a czasami, w pogodne, ciemne noce, lubiła
liczyć gwiazdy, dopóki nie zasnęła.
W swojej dużej izbie Heapowie mieszkali, gotowali,
jedli, kłócili się i (czasami) odrabiali lekcje, panował tam
więc straszny bałagan. Pełno w niej było gratów, nagro
madzonych przez dwadzieścia lat, od kiedy Sara i Silas
zamieszkali razem. Wszędzie walały się wędki i kołowro
tki, buty i skarpety, liny i pułapki na szczury, worki
i pościel, sieci i druty, ubrania i garnki, i książki, książki,
książki i jeszcze raz książki.
Jeśli ktoś był na tyle naiwny, że rozglądał się po izbie
w nadziei na znalezienie miejsca do siedzenia, zwykle
okazywało się, że jakaś książka znalazła to miejsce wcześ
niej. Wszędzie wokół były książki. Na zapadających się
półkach, w skrzyniach, w workach zawieszonych na su
ficie. Niektóre podpierały stół, inne ułożono w tak wiel
kie stosy, że mogły się one w każdej chwili zawalić.
Były to powieści, zielniki, książki kucharskie, księgi po
kładowe, poradniki wędkarskie, ale przede wszystkim
setki książek o Magii, które Silas potajemnie ocalił ze
szkoły, gdy kilka lat temu nauczanie Magii zostało za
kazane.
Pośrodku pokoju znajdowało się duże palenisko,
z którego wzbijał się do dachu wysoki komin. Dogasały
w nim pozostałości po ogniu, a dookoła, w bezładnej
stercie kołder i koców, spało sześciu młodych Heapów
i duży pies.
Sara i Silas także spali głęboko. Wynieśli się na nie
wielki stryszek, który Silas wygospodarował dla nich kil
ka lat wcześniej w ten prosty sposób, że wybił dziurę
w suficie, po tym, jak Sara oznajmiła, że nie zniesie już
mieszkania z sześcioma dorastającymi chłopcami w jed
nym pomieszczeniu.
Ale z całego chaosu w wielkiej izbie wyróżniała się
niewielka wysepka porządku: podłużny, dość chybotliwy
stół, przykryty był czystym, białym obrusem. Stało na
nim dziewięć talerzy i kubków, a u szczytu znajdowało
się niewielkie krzesło, udekorowane jarzębiną i liśćmi.
Na stole przed krzesłem umieszczono mały prezent, sta
rannie opakowany w kolorowy papier i przewiązany czer
woną wstążką, który Jenna miała otworzyć z okazji swo
ich dziesiątych urodzin.
W izbie panowała cisza. Heapowie spokojnie przesy
piali ostatnie nocne godziny przed wschodem zimowego
słońca.
Jednakże po drugiej stronie Zamku, w Pałacu Obroń
ców, nikt nie spał, ani spokojnie, ani niespokojnie.
Najwyższy Obrońca, którego wyciągnięto z łóżka, po
spiesznie, przy pomocy Nocnego Sługi, ubierał się w swo
ją czarną, obszytą futrem tunikę oraz ciężki, czarno-złoty
płaszcz. Pouczył Nocnego Sługę, jak ma wiązać jego haf
towane, jedwabne buty. Potem sam ostrożnie włożył so
bie na głowę piękną koronę. Najwyższy Obrońca nigdy
nie pokazywał się bez korony, która wciąż była wyszczer
biona, od dnia, gdy spadła z głowy Królowej i uderzyła
o kamienną posadzkę. Korona przekrzywiła się na jego
nieco podłużnej, łysej czaszce, ale Nocny Sługa, który był
nowy i przerażony, nie ośmielił się mu o tym powiedzieć.
Najwyższy Obrońca ruszył energicznym krokiem przez
korytarz do Sali Tronowej. Był drobnym człowieczkiem
o szczurzej twarzy i jasnych, niemal pozbawionych ko
loru oczach. Miał kozią bródkę, którą pielęgnował całymi
godzinami. Niemal tonął w swojej obszernej szacie, po
krytej wojskowymi odznaczeniami, a przekrzywiona i da
mska raczej w kształcie korona sprawiała, że wyglądał
nieco absurdalnie. Lecz gdybyście zobaczyli go tego ran
ka, na pewno nie byłoby wam do śmiechu. Skulilibyście
się w cieniu, w nadziei, że was nie zauważy, bo Naj
wyższy Obrońca rozsiewał wokół siebie potężną aurę
grozy.
Nocny Sługa pomógł mu usadowić się na ozdobnym
tronie w Sali Tronowej. Odegnany niecierpliwym ges
tem, oddalił się z wdzięcznością. Jego zmiana prawie
już się skończyła.
Salę wypełniało mroźne powietrze poranka. Najwyższy
Obrońca siedział bez ruchu, ale oddech, który w krótkich
odstępach zamieniał się w mgiełkę w zimnym powietrzu,
zdradzał jego emocje.
Nie musiał długo czekać na wysoką, młodą kobietę
w czarnym płaszczu i czerwonej tunice Zabójczyni, która
energicznym krokiem weszła do pomieszczenia i pokło
niła się nisko, długimi rękawami zamiatając kamienną
posadzkę.
— Królewię, panie. Znaleziono ją — oznajmiła Zabój
czyni cichym głosem.
Najwyższy Obrońca wyprostował się i wbił w nią spoj
rzenie swoich jasnych oczu.
— Jesteś pewna? Tym razem nie chcę żadnych pomy
łek — powiedział groźnym tonem.
— Nasza agentka, panie, od dłuższego czasu podejrze
wała pewne dziecko. Uważa, że nie pochodzi ono z ro
dziny, która je wychowuje. Wczoraj agentka dowiedziała
NIC, że dziecko jest w odpowiednim wieku.
— W jakim dokładnie?
— Dziś kończy dziesięć lat, panie.
— Doprawdy? — Najwyższy Obrońca odchylił się na
ironie i zaczął rozważać słowa Zabójczyni.
— Mam tu podobiznę dziecka, panie. Wydaje mi się,
że bardzo przypomina swoją matkę, byłą Królową.
Spod tuniki zabójczyni wyjęła kawałek papieru. Wpra
wna ręka narysowała na nim portret dziewczynki o fioł
kowych oczach i długich, ciemnych włosach. Najwyższy
Obrońca wziął rysunek do ręki. Rzeczywiście Dziewczyn
ka wyglądała nadzwyczaj podobnie do nieżyjącej Królo
wej. Podjął szybką decyzję i głośno pstryknął kościstymi
palcami.
Zabójczyni pochyliła głowę.
— Panie?
— Tej nocy. O północy. Złożysz wizytę... gdzie to
jest?
— Izba 16, korytarz 223, panie.
— Nazwisko rodziny?
— Heap, panie.
— Aha. Weź srebrny pistolet. Ile osób liczy rodzina?
— Dziewięć, panie, razem z tym dzieckiem.
— I dziewięć kul, na wypadek kłopotów. Srebrna dla
dziecka. I przynieś dziewczynkę do mnie. Chcę mieć do
wód.
Młoda kobieta pobladła. Była to dla niej pierwsza i je
dyna próba. Zabójca nie dostawał drugiej szansy.
— Tak, panie. — Ukłoniła się szybko i wyszła. Ręce
jej drżały.
W cichym kącie Sali Tronowej duch Althera Melli pod
niósł się z zimnej, kamiennej ławy, na której siedział.
Westchnął i rozprostował widmowe nogi. Potem zebrał
w garść wyblakłe, fioletowe szaty, wziął głęboki wdech
i wyszedł z pomieszczenia przez grubą, kamienną ścianę.
Na zewnątrz stwierdził, że unosi się dwadzieścia met
rów nad ziemią w zimnym powietrzu poranka. Zamiast
odejść dystyngowanym krokiem, jak przystało na ducha
w jego wieku i o jego pozycji, Alther rozpostarł ręce
niczym skrzydła samolotu i pofrunął z gracją wśród pa
dającego śniegu.
Latanie było jedyną rzeczą, która podobała się Althe-
rowi w jego nowym życiu. Odkąd został duchem, zatracił
swój obezwładniający lęk wysokości i spędził wiele emo
cjonujących godzin na ćwiczeniu powietrznych akrobacji.
W życiu ducha jednak niewiele innych rzeczy sprawiało
mu przyjemność, a siedzenie w Sali Tronowej, czyli
w miejscu gdzie stał się duchem — i gdzie w konsek
wencji musiał spędzić pierwszy rok i jeden dzień — na
leżało do najmniej atrakcyjnych czynności. Nie miał jed
nak wyboru. Alther od lat starał się wiedzieć, co planują
Obrońcy i na bieżąco informować Marcie. Dzięki jego
pomocy mogła zawsze wyprzedzać Obrońców o krok
i wprowadzać ich w błąd chroniąc Jennę. Aż do teraz.
Ze swojej odległej kryjówki na Pustkowiu DomDaniel
próbował wytropić Jennę od czasu, gdy pierwszy Zabójca
nie zdołał wykonać zadania dziesięć lat wcześniej. Dom
Daniel zabił Królową, a następnie wysłał swojego przed
stawiciela, Najwyższego Obrońcę, wraz z pomocnikami,
Obrońcami i całą armią Strażników-Obrońców, by zajęli
Zamek i pojmali małą Księżniczkę, czy też Królewię, jak
pogardliwie nazywał dziecko DomDaniel. Minęło dzie
sięć długich, frustrujących lat, w ciągu których każdą
próbę odnalezienia dziewczynki udaremniał Alther Mella.
DomDaniel jednak nie zdawał sobie sprawy, że jego
dawny uczeń wciąż chce za wszelką cenę popsuć mu
szyki. Żaden z duchów w Zamku nie ukazywał mu się
z powodu jego powiązań z Mrokiem, więc DomDaniel
nie miał pojęcia o ich obecności, w tym o obecności
Althera. Za niepowodzenia w poszukiwaniach Księżnicz
ki obwiniał Marcie Overstrand, która działała mu na ner
wy, i niecierpliwił się coraz bardziej. A jednak, chociaż
o tym nie wiedział, niedawno dopisało mu szczęście.
Gdy Najwyższy Obrońca przejął Zamek, do pierwszych
decyzji, jakie podjął, należało zakazanie kobietom wstę
pu na Dwór. Damska toaleta, już niepotrzebna, stała się
niewielką salą spotkań. Przez ostatni, nadzwyczaj zimny,
miesiąc utarło się, że Komitet Obrońców odbywał zebra
nia właśnie w dawnej damskiej toalecie. To pomieszcze
nie miało ogromną zaletę w postaci opalanego drewnem
pieca, w przeciwieństwie do ogromnej Sali Posiedzeń
Komitetu Obrońców, w której hulał zimny wiatr, a stopy
obradujących zmieniały się w lodowe sople.
A zatem, nawet o tym nie wiedząc, Obrońcy znaleźli
się poza zasięgiem Althera Melli. Jako duch, mógł on
udawać się tylko do miejsc, które odwiedził w ciągu swo
jego życia — a jako dobrze wychowany miody Czarodziej
nigdy nie postawił nogi w damskiej toalecie. Jedyne, co
mógł zrobić, to lewitować na zewnątrz i czekać, tak jak
to czynił za życia, gdy zalecał się do Alice Nettles.
Późnym popołudniem pewnego wyjątkowo zimnego
dnia kilka tygodni wcześniej, Alther patrzył, jak Komitet
Obrońców wchodzi do damskiej toalety. Ciężkie drzwi,
na których wciąż widniał wyblakły, złoty napis PANIE,
zatrzasnęły się za nimi. Alther unosił się na zewnątrz
i przyciskał ucho do drzwi, usiłując podsłuchać, co się
dzieje. Ale choć starał się ze wszystkich sił, nie mógł
usłyszeć, że Komitet postanowił wysłać swoją najlepszą
agentkę, Lindę Lane, która znała się na ziołach i lecze
niu, by zamieszkała w izbie 17 przy korytarzu 223.
W najbliższym sąsiedztwie Heapów.
A zatem ani Alther, ani Heapowie nie mieli pojęcia,
że ich nowa sąsiadka jest szpiegiem. I to bardzo dobrym.
Alther Mella frunął przez padający śnieg i zastanawiał
się, jak ocalić Księżniczkę. Od niechcenia wykonał dwie
niemal perfekcyjne podwójne pętle, po czym zanurkował
szybko wśród opadających płatków, by znaleźć się przy
złotej Piramidzie, wieńczącej Wieżę Czarodziejów.
Wylądował z dużą gracją. Przez chwilę balansował na
palcach nóg. Potem podniósł ręce nad głowę i wprawił
ciało w wirowanie, coraz szybsze i szybsze, aż w końcu
zaczął powoli przenikać przez dach do pomieszczenia po
niżej, ale źle obliczył miejsce lądowania i przeleciał przez
baldachim łóżka Marcii Overstrand.
Przestraszona kobieta usiadła na posłaniu. Alther z za
wstydzoną miną leżał jak długi na jej poduszce.
— Przepraszam. To było bardzo nieuprzejme z mojej
strony. Co za szczęście, że nie miałaś na włosach wałków.
— Włosy same mi się kręcą, dziękuję — odparła Mar
cia nieco rozeźlonym tonem. — Mogłeś poczekać, aż się
obudzę.
SEPTIMUS HEAP * K S I Ę G A P I E R W S Z A + AKGIË SAGE Ilustracje Mark Zug Tłumaczenie Jacek Drewnowski
3 V 1 W Lal Silas Heap ciasno owinął się płaszczem, chroniąc się przed śniegiem. Miał za sobą długi marsz przez Puszczę i przemarzł do szpiku kości. W kieszeniach niósł jednak zioła. Dała mu je Zielarka Galena dla Septimusa, jego synka, który właśnie tego dnia przyszedł na świat. Silas zbliżył się do Zamku i ujrzał migoczące wśród drzew światła świec, które stawiano w oknach wysokich, wąskich domów, wzniesionych wzdłuż zewnętrznych murów. Trwała najdłuższa noc w roku, a świece miały się palić aż do świtu, by nie dopuścić ciemności zbyt blisko. Silas uwielbiał tę drogę. Nie bał się Puszczy i spacer szlakiem, który całymi milami wił się wśród gęstych drzew, sprawiał mu przyjemność. Był już na przy skraju lasu, gdzie wysokie drzewa rosły coraz rzadziej. COŚ W ŚNIEGU
Gdy ścieżka zaczęła opadać ku środkowi doliny, przed Silasem rozpostarł się widok na cały Zamek. Stare mury tuliły się do szerokiej, krętej rzeki i skręcały przy roz rzuconych bezładnie bryłach domów. Wszystkie domy pomalowano na jaskrawe kolory. Te zwrócone na zachód wyglądały tak, jakby płonęły, w ich oknach bowiem od bijały się ostatnie promienie zimowego słońca. Zamek był początkowo małą wioską. Z czasem, z uwa gi na bliskość Puszczy, wieśniacy zbudowali wysokie, ka mienne mury, by chronić się przed wilkołakami, wiedź mami i czarownikami, którzy kradli im owce, kury, a czasami dzieci. Gdy powstawały kolejne domy, mury przedłużano. Wykopano też głęboką fosę, by wszyscy czuli się bezpiecznie. Wkrótce Zamek zaczął przyciągać zdolnych rzemieślni ków z okolicznych wiosek. Rozrastał się i tętnił życiem, do tego stopnia, że mieszkańcom zaczęło brakować miej sca, aż w końcu ktoś postanowił zbudować Gmaszysko. Gmaszysko, gdzie mieszkali Silas, Sara i chłopcy, był to wielki, kamienny budynek, który wznosił się u rzecznego brzegu. Ciągnął się przez trzy mile i sięgał do Dworu. Był gwarnym i rojnym miejscem, istnym labiryntem ko rytarzy wiodących do niezliczonych pomieszczeń; warsz taty, szkoły i sklepy sąsiadowały tam z pokojami miesz kalnymi, maleńkimi ogrodami na dachach, a nawet z teatrem. W Gmaszysku brakowało miejsca, ale ludziom to nie przeszkadzało. Zawsze można było liczyć na dobre towarzystwo i kogoś, kto pobawi się z dziećmi. Gdy zimowe słońce skryło się za murami Zamku, Silas przyspieszył kroku. Musiał dotrzeć do Bramy Północnej przed zmrokiem, kiedy to zamykano zwodzony most.
Nagle Silas wyczuł, że w pobliżu coś jest. Coś żywego, ale tylko ledwo żywego, jakieś słabo bijące ludzkie serce. Zatrzymał się. Jako Czarodziej Zwyczajny, potrafił wy czuwać różne rzeczy, ale że nie był szczególnie dobrym Czarodziejem Zwyczajnym, musiał się mocno skoncen trować. Stał nieruchomo wśród padającego śniegu, który już przykrywał ślady jego stóp. I wtedy coś usłyszał — jęk, łkanie, ciche westchnienie? Nie miał pewności, ale nie wahał się pójść w stronę dziwnego dźwięku. Pod krzakiem przy ścieżce leżało zawiniątko. Silas podniósł je i ku swemu zdumieniu, napotkał spojrzenie poważnych oczu małego dziecka. Wziął maleństwo w ra miona, zastanawiając się, jak to się stało, że leżało w śniegu w najzimniejszy dzień w roku. Ktoś owinął je ciasno grubym, wełnianym kocem, ale i tak bardzo już zmarzło. Miało sine usteczka i rzęsy przyprószone śnie giem. Ciemne, fiołkowe oczy niemowlęcia wpatrywały się w niego intensywnie. Silas doznał niemiłego wraże nia, że maleństwo, w swoim krótkim życiu, widziało już rzeczy, jakich żadne dziecko nie powinno nigdy oglądać. Myśląc o Sarze, czekającej w ciepłym, bezpiecznym do mu z Septimusem i resztą chłopców, Silas postanowił, że po prostu znajdą miejsce dla tej bezbronnej istoty. Ostrożnie wsunął niemowlę pod niebieski płaszcz Cza rodzieja i przytulając je do siebie, pobiegł w stronę Za mku. Dotarł do zwodzonego mostu w chwili, gdy stróż bramy, Gringe, miał już krzyknąć do parobka, by ten podniósł most. — W ostatniej chwili -— mruknął Gringe. — Wy, Cza rodzieje, jesteście trochę dziwni. Po cóż wyłazicie w taki dzień jak dzisiaj, to zupełnie nie wiem.
— O? — Silas chciał jak najszybciej iść dalej, najpierw musiał jednak wcisnąć srebrnika w dłoń stróża. Szybko znalazł w jednej z kieszeni srebrnego pensa. — Dziękuję, Gringe. Dobranoc. Gringe popatrzył na monetę, jakby był to jakiś natręt ny owad. — Marcia Overstrand dała mi przed chwilą pół koro ny. No, ale ona ma klasę, w końcu jest teraz Czarodziej ką Nadzwyczajną. — Co? — Silas omal się nie zakrztusił. — Taa. Ma klasę, co tu gadać. Gringe cofnął się, by przepuścić Czarodzieja i Silas prześlizgnął się obok niego. Choć bardzo chciał się do wiedzieć, dlaczego Marcia została nagle Czarodziejką Nadzwyczajną, czuł, że zawiniątko zaczyna się wiercić pod ciepłym płaszczem, a coś mu podpowiadało, że bę dzie lepiej, jeśli Gringe nie dowie się o dziecku. Gdy Silas zniknął w ciemnym tunelu, wiodącym w głąb Gmaszyska, drogę zastąpiła mu wysoka postać, odziana w fioletowy strój. — Marcia! — zachłysnął się Silas. — Co ty... — Nikomu nie mów, że ją znalazłeś. Urodziła się wam. Zrozumiano? Wstrząśnięty, pokiwał głową. Zanim zdążył coś powie dzieć, Marcia zniknęła w obłoku fioletowej mgły. Gdy Silas pokonywał resztę długiej i krętej drogi przez Gma szysko, w głowie kłębiło mu się mnóstwo myśli. Kim było to dziecko? Co Marcia miała z nim wspólnego? I dlaczego została teraz Czarodziejką Nadzwyczajną? A gdy zbliżał się do dużych, czerwonych drzwi, które wiodły do przepełnionej izby, zajmowanej przez rodzinę
Heapów, do głowy przyszło mu jeszcze bardziej naglące pytanie: co powie Sara na kolejne dziecko, którym trzeba się opiekować? Nie miał wiele czasu, by się nad tym zastanawiać. Gdy podszedł do drzwi, te otworzyły się na oścież i ze środka wybiegła potężna kobieta o czerwonej twarzy, ubrana w granatowe szaty Starszej Akuszerki. Niemal przewróciła Silasa, wypadając z pomieszczenia. Też nios ła jakieś zawiniątko, okutane od stóp do głów banda żami. Trzymała je pod pachą, jakby to była paczka, a ona spieszyła się na pocztę. — Nie żyje! — krzyknęła Starsza Akuszerka. Z całej siły odepchnęła Silasa na bok i popędziła korytarzem. W izbie rozległ się krzyk Sary Heap. Silas z ciężkim sercem wszedł do środka. Ujrzał Sarę, którą otaczało sześciu bladych chłopców, zbyt przestra szonych, by płakać. — Zabrała go — powiedziała bezradnie Sara. — Sep- timus nie żyje, a ona go zabrała. W tym momencie coś ciepłego wyciekło z zawiniątka, które Silas wciąż trzymał pod płaszczem. Nie umiał ubrać w słowa tego, co chciał powiedzieć, więc po pros tu wyjął zawiniątko i włożył je w ramiona Sary. Sara Heap zalała się łzami.
• 2 • SARA I SI LAS Zawiniątko zadomowiło się w rodzinie Heapów i otrzy mało imię Jenna, po matce Silasa. Najmłodszy z chłopców, Nicko, miał tylko dwa latka, gdy pojawiła się Jenna, i szybko zapomniał o swoim bra ciszku Septimusie. Starsi chłopcy też powoli zapominali. Kochali swoją małą siostrzyczkę i znosili dla niej do do mu najróżniejsze skarby ze szkolnych lekcji Magii. Sara i Silas nie mogli oczywiście zapomnieć o Septi musie. Silas obwiniał się o to, że zostawił Sarę samą i poszedł do Zielarki po zioła dla dziecka. Z kolei Sara obwiniała się po prostu o wszystko. Chociaż ledwie pa miętała, co się wydarzyło owego strasznego dnia, przy pominała sobie, że próbowała z powrotem tchnąć życie w swoje dziecko i nie dała rady. Pamiętała też, że pat-
izyla, jak Starsza Akuszerka od stóp do głów owija ma łego Septimusa bandażami, a potem wybiega przez drzwi, krzycząc przez ramię: „Nie żyje!" Dobrze to pamiętała. Wkrótce jednak pokochała swoją małą córeczkę tak samo, jak kochała Septimusa. Przez jakiś czas bała się, że ktoś przyjdzie i zabierze także Jennę. Gdy jednak mi jały miesiące i dziewczynka stawała się pucołowatym, gaworzącym niemowlęciem, Sara odprężyła się i niemal przestała niepokoić. Do czasu, gdy pewnego dnia jej najlepsza przyjaciółka, Sally Mullin, stanęła bez tchu w progu ich domostwa. Sally Mullin należała do osób, które wiedziały o wszys tkim, co dzieje się w Zamku. Była drobną, ruchliwą ko bietą o rudych włosach, których niesforne kosmyki ciąg le wymykały się spod nieco odrażającej kucharskiej czapki. Miała miłą, okrągłą twarz, nieco pulchną od po chłanianych w dużych ilościach ciastek, a jej ubranie po krywały drobinki mąki. Sally prowadziła małą gospodę na barce przy pomoście nad rzeką. Szyld nad drzwiami głosił: H E R B A C I A R N I A I P I W I A R N I A S A L L Y M U L L I N O F E R U J E M Y S C H L U D N E N O C L E G I U N A S N I E M A H O Ł O T Y W gospodzie Sally Mullin nic się przed nikim nie ukryło. Zauważano i komentowano wszystkich i wszyst ko, co docierało do Zamku drogą wodną, a większość przybywających tu osób wybierało właśnie taki szlak ko munikacyjny. Z wyjątkiem Silasa, nikt nie lubił ciemnych
ścieżek przez otaczającą Zamek Puszczę. Nocą w lesie wciąż pojawiały się wilkołaki, w dodatku rosły tam mię sożerne drzewa. Były też Wiedźmy Wendron, którym nieustannie brakowało pieniędzy, zastawiały więc puła pki na nieświadomych wędrowców i puszczały ich w sa mych koszulach i skarpetkach. Gospoda Sally Mullin tętniła życiem. Łodzie rozmai tych kształtów i wielkości cumowały przy pomoście i wy chodzili z nich najróżniejsi ludzie i zwierzęta. Większość odprężała się po podróży, zamawiając co najmniej jedno z ostrych piw Sally i kawałek jęczmiennego placka, a tak że opowiadając najnowsze plotki. Każdy mieszkaniec Za mku, który miał wolne pół godziny i pusty brzuch, ru szał prędzej czy później dobrze wydeptaną ścieżką, wiodącą w dół do Bramy Portowej, obok Wysypiska Śmieci na Uroczym Nabrzeżu, a dalej pomostem do znaj dującej się na barce Herbaciarni i Piwiarni Sally Mullin. Sally zawsze pamiętała, by raz w tygodniu spotkać się z Sarą i przekazać przyjaciółce najnowsze wieści. Jej zda niem Sara miała bardzo wiele na głowie, bo musiała się opiekować siedmiorgiem dzieci, nie wspominając o Si ksie Heapie, który, jak wynikało z jej wieloletnich ob serwacji, robił bardzo niewiele. Opowieści Sally dotyczy ły zwykle ludzi, o których Sara nigdy słyszała i których nie miała nigdy spotkać, a jednak Sara i tak niecierpliwie wyczekiwała tych odwiedzin i chętnie słuchała o wszyst kim, co się wokół działo. Jednakże tym razem Sally mia ła jej do powiedzenia coś innego niż zwykle. Sprawa była poważniejsza od codziennych plotek i wyjątkowo dotyczyła także Sary. I po raz pierwszy Sara wiedziała coś, czego nie wiedziała Sally.
Sally wślizgnęła się do środka i konspiracyjnie za mknęła za sobą drzwi. — Mam straszne wieści — szepnęła. Sara, która próbowała zetrzeć śniadanie z buzi Jenny i ze wszystkich innych miejsc, gdzie niemowlę poroz rzucało jedzenie, a jednocześnie posprzątać po szczenia ku wilczarza, tak naprawdę jej nie słuchała. — Cześć, Sally — powiedziała. — Masz tu czyste miejsce. Chodź i usiądź. Herbaty? — Tak, poproszę. Saro, uwierzysz? — No, co takiego się stało? — spytała Sara, spodzie wając się, że usłyszy o czyimś złym zachowaniu w gos podzie. — Królowa. Królowa nie żyje! — Co? — zdumiała się Sara. Wyjęła Jennę z krzesełka i zaniosła ją w kąt pomieszczenia, gdzie stał dziecinny kosz. Ułożyła niemowlę do snu. Uważała, że małe dzieci należy trzymać jak najdalej od złych wieści. — Nie żyje — powtórzyła Sally nieszczęśliwym to nem. — Nie! — jęknęła Sara. — Nie wierzę. Po prostu nie czuje się zbyt dobrze po urodzeniu dziecka. Dlatego od tamtej pory jej nie widziano. — Tak mówią Strażnicy-Obrońcy, prawda? — spytała Sally. — No, tak — przyznała Sara, nalewając herbatę. — Ale to oni jej strzegą, więc na pewno wiedzą najlepiej. Chociaż nie mogę zrozumieć, dlaczego Królo^ę0ia$^-. wybrała na swoich strażników taką bandę zbi«ówv G Ką % Sally podniosła filiżankę herbaty, którą Sara/przed nią postawiła. % (\|*
— Taaa. Mmm, pyszna. No, właśnie... — Sally ściszy ła głos i rozejrzała się, jakby spodziewała się zobaczyć w kącie jakiegoś Strażnika-Obrońcę. Inna sprawa, że mo głaby go wcale nie dostrzec w panującym w izbie bała ganie. — To istotnie banda zbirów. Tak naprawdę to właśnie oni ją zabili. — Zabili?! Została zabita?! — wykrzyknęła Sara. — Ćśśś. Widzisz... — Sally przysunęła się bliżej z krzesłem. — Krąży pewna historia... Wiem to z pier wszej ręki... — A czyjej ręki? — spytała Sara z drwiącym uśmie chem. — Samej pani Marcii — z triumfalnym wyrazem twa rzy Sally odchyliła się w tył i skrzyżowała ramiona. — Od niej pochodzi ta wieść. — Co? Jak to możliwe, że rozmawiałaś z Czarodziejką Nadzwyczajną? Czyżby przyszła na herbatkę? — Prawie. Gospodę odwiedził Terry Tarsal. Był w Wieży Czarodziejów, żeby zanieść jakieś dziwaczne buty, które zrobił dla pani Marcii. Kiedy już przestał narzekać na jej gust w doborze obuwia i jęczeć, jak to on nie znosi węży, powiedział, że podsłuchał rozmowę Marcii z jakąś inną Czarodziejką. Z Endor, tą małą i gru bą, zdaje się. Mówiły o tym, że Królowa została zastrze lona! Przez Obrońców. Przez jednego z ich Zabójców. Sara nie wierzyła własnym uszom. — Kiedy? — wydusiła z siebie. — I to jest naprawdę okropne — szepnęła Sally roz- emocjonowanym głosem. — Powiedziały, że zastrzelono ją w dzień narodzin jej dziecka. Całe pół roku temu, a my nic o tym nie wiemy. To straszne... straszne. I za-
strzelili też pana Althera. Na śmierć. To dlatego Marcia przejęła... — Alther nie żyje? — zachłysnęła się Sara. — Nie wierzę. Naprawdę nie... Wszyscy myśleliśmy, że prze szedł na emeryturę. Wiele lat temu Silas był jego uczniem. Uroczy człowiek... — Doprawdy? — spytała Sally niedbale, pragnąc ko niecznie dokończyć swoją opowieść. — No, ale to nie wszystko. Bo Terry zorientował się, że Marcia uratowała Księżniczkę i dokądś ją zabrała. Endor i Marcia tylko sobie gawędziły i zastanawiały się, co u niej słychać. Ale kiedy się zorientowały, że przyszedł Terry z butami, oczywiście przestały rozmawiać. Mówił, że Marcia była dla niego bardzo niemiła. Później czuł się trochę dziwnie i domyślił się, że rzuciła na niego zaklęcie Zapomnienia, ale wskoczył za filar, kiedy zobaczył, że tamta mruczy coś pod nosem, i nie zadziałało, jak należy. W każdym razie bardzo się tym wszystkim zdenerwował, bo nie pamięta, czy zapłaciła mu za buty, czy nie. Sally Mullin urwała, by zaczerpnąć tchu i pociągnąć duży łyk herbaty. — Biedna mała Księżniczka. Niech jej Bóg dopomoże. Ciekawe, gdzie ona teraz jest. Pewnie męczy się w ja kimś lochu. Nie to, co twój aniołek... Co u niej? — O, wszystko w porządku — odparła Sara, która za zwyczaj długo opowiadała o gaworzeniu Jenny, o jej no wych ząbkach, o tym, jak mała umie siadać i trzymać swój kubeczek. Ale właśnie teraz chciała odwrócić uwagę od Jenny, przez ostatnie sześć miesięcy bowiem zasta nawiała się, kim naprawdę jest jej dziecko, i teraz już wiedziała.
Moja Jenna — pomyślała — jest na pewno... małą Księżniczką. Tym razem wyjątkowo Sara ucieszyła się z pożegnania z Sally Mullin. Patrzyła, jak przyjaciółka odchodzi kory tarzem. Zamknęła drzwi i odetchnęła z ulgą, po czym przyskoczyła do kosza Jenny. Podniosła dziewczynkę i wzięła ją w ramiona. Jenna uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, by złapać wiszący na szyi Sary amulet. — No, moja mała — mruknęła Sara — zawsze wie działam, że jesteś niezwykła, ale nawet mi się nie śniło, że możesz być naszą Księżniczką. — Ciemne, fiołkowe oczy niemowlęcia napotkały spojrzenie Sary. Mała pat rzyła na nią z powagą, jakby chciała powiedzieć: „No, to teraz już wiesz". Sara delikatnie położyła Jennę z powrotem w koszu. Kręciło jej się w głowie i trzęsły ręce, gdy nalewała sobie kolejną filiżankę herbaty. Trudno jej było uwierzyć w to, co usłyszała. Królowa nie żyła. Alther też. Mała Jenna była dziedziczką Zamku. Księżniczką. Co się działo? Przez resztę popołudnia Sara patrzyła na Jennę, Księż niczkę Jennę, i zastanawiała się, co by się stało, gdyby ktoś odkrył jej tożsamość. Gdzie się podziewał Silas, kie dy go potrzebowała? Silas miło spędzał dzień, łowiąc ryby z chłopcami. W zakolu rzeki, tuż przy Gmaszysku, znajdowała się niewielka plaża. Nicko i Jo-jo, najmłodsi chłopcy, pat rzyli na tatę, który pokazywał im, jak przywiązać słój po dżemie do kija i zanurzyć go w wodzie. Jo-jo złowił
lii/ trzy płotki, ale Nicko wciąż upuszczał swój kij i się ilościł. Silas podniósł chłopca, podszedł z nim do Erika i Fre da, pięcioletnich bliźniaków. Erik snuł radosne marzenia I moczył nogi w ciepłej, czystej wodzie. Fred kijkiem dźgał coś pod kamieniem. Był to wielki wodny chrząszcz. Nicko jęknął i mocniej uczepił się szyi ojca. Sam, który miał prawie siedem lat, traktował łowienie ryb bardzo poważnie. Na ostatnie urodziny dostał praw dziwą wędkę. Na kamieniu obok niego leżały dwie małe, srebrzyste rybki. Właśnie miał wyciągnąć następną. Nic ko pisnął z podniecenia. — Zabierz go, tato. Wypłoszy mi ryby — powiedział gniewnie Sam. Silas odszedł na palcach z Nickiem na rękach, po czym usiadł przy swoim najstarszym synu, Simonie. Simon w jednej ręce trzymał wędkę, a w drugiej książkę. Miał ambicje, by zostać Czarodziejem Nadzwyczajnym i za wzięcie czytał stare magiczne księgi ojca. Silas zauważył, że ta nosi tytuł O ryb zaklinaniu. Silas spodziewał się, że wszyscy jego synowie zostaną jakimiś Czarodziejami. W tej rodzinie stanowiło to nor mę. Ciotka Silasa była znaną Białą Czarownicą, a jego ojciec i wuj należeli do Zmiennoksztaltnych, bardzo wy specjalizowanej grupy magów. Silas miał nadzieję, że ża den z jego synów do niej nie trafi, bo skuteczni Zmien- nokształtni tracili z wiekiem stabilność i czasami nie potrafili utrzymać własnej postaci dłużej niż przez kilka minut. Ojciec Silasa zniknął w końcu w lesie, bo stał się drzewem, tyle że nikt nie wiedział, którym. Był to jeden z powodów, dla których Silas lubił chodzić po Pu-
szczy. Nieraz mówił kilka słów do jakiegoś niechlujnego z wyglądu drzewa w nadziei, że to jego ojciec. Sara Heap również pochodziła z rodziny Magów i Cza rodziejów. Gdy była mała, zgłębiała wiedzę o ziołach i leczeniu u Galeny, Zielarki z Puszczy, i tam właśnie pewnego dnia poznała Silasa. Silas wyszedł wtedy szukać ojca. Zabłądził i był nieszczęśliwy, a Sara zabrała go ze sobą do Galeny. Ta pomogła mu zrozumieć, że jego oj ciec, jako Zmiennokształtny, wiele lat temu postanowił zostać drzewem i teraz jest naprawdę szczęśliwy. A Silas pierwszy raz w życiu zdał sobie sprawę, że on także czuje się naprawdę szczęśliwy, gdy siedzi tak obok Sary przy ognisku u Zielarki. Kiedy Sara dowiedziała się wszystkiego, czego mogła, o ziołach i leczeniu, czule pożegnała się z Galeną i prze niosła się do Silasa, do jego izby w Gmaszysku. Od tamtej pory mieszkali w niej razem, gnieżdżąc się z coraz większą liczbą dzieci. Silas porzucił naukę i zaczął pracować jako Czarodziej Zwyczajny, by opłacić rachunki, a Sara sporzą dzała przy kuchennym stole ziołowe nalewki, gdy tylko miała wolną chwilę — co nie zdarzało się zbyt często. Tego wieczoru, gdy Silas i chłopcy weszli po schodach, wiodących z plaży do Gmaszyska, drogę zatarasował im groźnie wyglądający Strażnik-Obrońca, od stóp do głów odziany na czarno. — Stać! — warknął. Nicko zaczął płakać. Silas zatrzymał się i powiedział chłopcom, żeby byli grzeczni. — Dokumenty! — krzyknął gwardzista. — Gdzie wa sze dokumenty?
Silas wbił w niego spojrzenie. — Jakie dokumenty? — spytał cicho, byle tylko nie wywołać kłopotów, miał bowiem wokół siebie sześciu zmęczonych chłopców, którzy chcieli wrócić do domu na kolację. — Wasze dokumenty, czarodziejskie gnidy. Strefa brzegu jest zakazana dla wszystkich, którzy nie mają wy maganych dokumentów — wycedził Strażnik-Obrońca. Silas był wstrząśnięty. Gdyby nie obecność chłopców, zapewne wdałby się w kłótnię, zauważył jednak pistolet, który nosił gwardzista. —- Przepraszam — powiedział. — Nie wiedziałem. Strażnik obejrzał go od stóp do głów, jakby zastana wiał się, co zrobić, ale na szczęście dla Silasa byli jeszcze inni ludzie, których chciał postraszyć. — Zabierz stąd tę swoją hołotę i nie pokazuj się tu więcej — rzucił Strażnik-Obrońca. — Zostańcie tam, gdzie wasze miejsce. Silas popędził wstrząśniętych chłopców po schodach w górę i dalej, w bezpieczne mury Gmaszyska. Siedmio letni Sam rzucił swoje ryby i zaczął szlochać. — Spokojnie — powiedział Silas. — Wszystko w po rządku. — Czuł jednak, że nic nie jest w porządku. Co się działo? — Dlaczego nazwał nas czarodziejskimi gnidami, ta to? — spytał Simon. — Przecież Czarodzieje są najlepsi, prawda? — Tak — odparł Silas roztargnionym tonem. — Naj lepsi. — Kłopot w tym — pomyślał — że nie sposób się ukryć, jeśli jesteś Czarodziejem. Wszyscy Czarodzieje,
i tylko oni, to mieli. Mial Silas, miała Sara i wszyscy chłopcy, z wyjątkiem Nicka i Jo-jo. Kiedy Nicko i Jo-jo pójdą do szkoły na lekcje Magii, też będą je mieli. Po woli, ale nieubłaganie, aż nie mogło być mowy o pomył ce, oczy dzieci Czarodziejów stawały się zielone na sku tek nauki Magii. Zawsze był to powód do dumy. Aż do teraz, gdy nagle te oczy wydawały się niebezpieczne. Tego wieczoru, kiedy w końcu wszystkie dzieci poszły spać, Silas i Sara rozmawiali do późna. Mówili o Księż niczce, o swoich synach i o zmianach, które zaszły w Za mku. Rozważali ucieczkę na Mokradła Marram albo wy prowadzkę do Puszczy i zamieszkanie z Galeną. Zasnęli dopiero o świecie, a wcześniej postanowili robić to, co zwykle robili Heapowie. Jakoś przetrwać i liczyć na po myślny los. A zatem, przez następne dziewięć i pół roku, Silas i Sara nie wychylali się. Drzwi zamykali na klucz i sko bel, rozmawiali tylko z sąsiadami i z tymi, którym ufali, a kiedy w szkole zlikwidowano zajęcia z Magii, wieczo rami sami przekazywali wiedzę swoim -dzieciom. I właśnie dlatego, dziewięć i pół roku później, wszyscy Heapowie, z jednym wyjątkiem, mieli jaskrawozielone oczy.
• 3 • NAJWYŻSZY OBROŃCA • l' ; 1 • Była szósta rano i jeszcze panował mrok. Minęło dzie sięć lat od dnia, w którym Silas znalazł zawiniątko. Na końcu korytarza 223, za wielkimi czarnymi drzwia mi z numerem 16, który to numer umieścił tam Patrol Numeryczny, rodzina Heapów spała sobie spokojnie. Jenna skuliła się wygodnie w swoim niewielkim łóżku, które Silas zrobił dla niej z drewna, wyrzuconego przez wodę na rzeczny brzeg. Łóżko było zgrabnie wbudowane w spory kredens, wychodzący na wielką izbę, która była jedyną izbą, jaką posiadali Heapowie. Jenna uwielbiała swoje legowisko w kredensie. Sara uszyła duże, zdobione haftem zasłony, które dziewczyn ka mogła zaciągnąć wokół łóżka, by odgrodzić się zarów no od zimna, jak i od swoich hałaśliwych braci. Co naj-
lepsze, nad jej poduszką znajdowało się niewielkie okno, przez które widać było rzekę. Kiedy Jenna nie mogła spać, całymi godzinami wyglądała przez okno, obserwu jąc najróżniejsze statki, które przypływały i wypływały z Zamku, a czasami, w pogodne, ciemne noce, lubiła liczyć gwiazdy, dopóki nie zasnęła. W swojej dużej izbie Heapowie mieszkali, gotowali, jedli, kłócili się i (czasami) odrabiali lekcje, panował tam więc straszny bałagan. Pełno w niej było gratów, nagro madzonych przez dwadzieścia lat, od kiedy Sara i Silas zamieszkali razem. Wszędzie walały się wędki i kołowro tki, buty i skarpety, liny i pułapki na szczury, worki i pościel, sieci i druty, ubrania i garnki, i książki, książki, książki i jeszcze raz książki. Jeśli ktoś był na tyle naiwny, że rozglądał się po izbie w nadziei na znalezienie miejsca do siedzenia, zwykle okazywało się, że jakaś książka znalazła to miejsce wcześ niej. Wszędzie wokół były książki. Na zapadających się półkach, w skrzyniach, w workach zawieszonych na su ficie. Niektóre podpierały stół, inne ułożono w tak wiel kie stosy, że mogły się one w każdej chwili zawalić. Były to powieści, zielniki, książki kucharskie, księgi po kładowe, poradniki wędkarskie, ale przede wszystkim setki książek o Magii, które Silas potajemnie ocalił ze szkoły, gdy kilka lat temu nauczanie Magii zostało za kazane. Pośrodku pokoju znajdowało się duże palenisko, z którego wzbijał się do dachu wysoki komin. Dogasały w nim pozostałości po ogniu, a dookoła, w bezładnej stercie kołder i koców, spało sześciu młodych Heapów i duży pies.
Sara i Silas także spali głęboko. Wynieśli się na nie wielki stryszek, który Silas wygospodarował dla nich kil ka lat wcześniej w ten prosty sposób, że wybił dziurę w suficie, po tym, jak Sara oznajmiła, że nie zniesie już mieszkania z sześcioma dorastającymi chłopcami w jed nym pomieszczeniu. Ale z całego chaosu w wielkiej izbie wyróżniała się niewielka wysepka porządku: podłużny, dość chybotliwy stół, przykryty był czystym, białym obrusem. Stało na nim dziewięć talerzy i kubków, a u szczytu znajdowało się niewielkie krzesło, udekorowane jarzębiną i liśćmi. Na stole przed krzesłem umieszczono mały prezent, sta rannie opakowany w kolorowy papier i przewiązany czer woną wstążką, który Jenna miała otworzyć z okazji swo ich dziesiątych urodzin. W izbie panowała cisza. Heapowie spokojnie przesy piali ostatnie nocne godziny przed wschodem zimowego słońca. Jednakże po drugiej stronie Zamku, w Pałacu Obroń ców, nikt nie spał, ani spokojnie, ani niespokojnie. Najwyższy Obrońca, którego wyciągnięto z łóżka, po spiesznie, przy pomocy Nocnego Sługi, ubierał się w swo ją czarną, obszytą futrem tunikę oraz ciężki, czarno-złoty płaszcz. Pouczył Nocnego Sługę, jak ma wiązać jego haf towane, jedwabne buty. Potem sam ostrożnie włożył so bie na głowę piękną koronę. Najwyższy Obrońca nigdy nie pokazywał się bez korony, która wciąż była wyszczer biona, od dnia, gdy spadła z głowy Królowej i uderzyła o kamienną posadzkę. Korona przekrzywiła się na jego nieco podłużnej, łysej czaszce, ale Nocny Sługa, który był nowy i przerażony, nie ośmielił się mu o tym powiedzieć.
Najwyższy Obrońca ruszył energicznym krokiem przez korytarz do Sali Tronowej. Był drobnym człowieczkiem o szczurzej twarzy i jasnych, niemal pozbawionych ko loru oczach. Miał kozią bródkę, którą pielęgnował całymi godzinami. Niemal tonął w swojej obszernej szacie, po krytej wojskowymi odznaczeniami, a przekrzywiona i da mska raczej w kształcie korona sprawiała, że wyglądał nieco absurdalnie. Lecz gdybyście zobaczyli go tego ran ka, na pewno nie byłoby wam do śmiechu. Skulilibyście się w cieniu, w nadziei, że was nie zauważy, bo Naj wyższy Obrońca rozsiewał wokół siebie potężną aurę grozy. Nocny Sługa pomógł mu usadowić się na ozdobnym tronie w Sali Tronowej. Odegnany niecierpliwym ges tem, oddalił się z wdzięcznością. Jego zmiana prawie już się skończyła. Salę wypełniało mroźne powietrze poranka. Najwyższy Obrońca siedział bez ruchu, ale oddech, który w krótkich odstępach zamieniał się w mgiełkę w zimnym powietrzu, zdradzał jego emocje. Nie musiał długo czekać na wysoką, młodą kobietę w czarnym płaszczu i czerwonej tunice Zabójczyni, która energicznym krokiem weszła do pomieszczenia i pokło niła się nisko, długimi rękawami zamiatając kamienną posadzkę. — Królewię, panie. Znaleziono ją — oznajmiła Zabój czyni cichym głosem. Najwyższy Obrońca wyprostował się i wbił w nią spoj rzenie swoich jasnych oczu. — Jesteś pewna? Tym razem nie chcę żadnych pomy łek — powiedział groźnym tonem.
— Nasza agentka, panie, od dłuższego czasu podejrze wała pewne dziecko. Uważa, że nie pochodzi ono z ro dziny, która je wychowuje. Wczoraj agentka dowiedziała NIC, że dziecko jest w odpowiednim wieku. — W jakim dokładnie? — Dziś kończy dziesięć lat, panie. — Doprawdy? — Najwyższy Obrońca odchylił się na ironie i zaczął rozważać słowa Zabójczyni. — Mam tu podobiznę dziecka, panie. Wydaje mi się, że bardzo przypomina swoją matkę, byłą Królową. Spod tuniki zabójczyni wyjęła kawałek papieru. Wpra wna ręka narysowała na nim portret dziewczynki o fioł kowych oczach i długich, ciemnych włosach. Najwyższy Obrońca wziął rysunek do ręki. Rzeczywiście Dziewczyn ka wyglądała nadzwyczaj podobnie do nieżyjącej Królo wej. Podjął szybką decyzję i głośno pstryknął kościstymi palcami. Zabójczyni pochyliła głowę. — Panie? — Tej nocy. O północy. Złożysz wizytę... gdzie to jest? — Izba 16, korytarz 223, panie. — Nazwisko rodziny? — Heap, panie. — Aha. Weź srebrny pistolet. Ile osób liczy rodzina? — Dziewięć, panie, razem z tym dzieckiem. — I dziewięć kul, na wypadek kłopotów. Srebrna dla dziecka. I przynieś dziewczynkę do mnie. Chcę mieć do wód. Młoda kobieta pobladła. Była to dla niej pierwsza i je dyna próba. Zabójca nie dostawał drugiej szansy.
— Tak, panie. — Ukłoniła się szybko i wyszła. Ręce jej drżały. W cichym kącie Sali Tronowej duch Althera Melli pod niósł się z zimnej, kamiennej ławy, na której siedział. Westchnął i rozprostował widmowe nogi. Potem zebrał w garść wyblakłe, fioletowe szaty, wziął głęboki wdech i wyszedł z pomieszczenia przez grubą, kamienną ścianę. Na zewnątrz stwierdził, że unosi się dwadzieścia met rów nad ziemią w zimnym powietrzu poranka. Zamiast odejść dystyngowanym krokiem, jak przystało na ducha w jego wieku i o jego pozycji, Alther rozpostarł ręce niczym skrzydła samolotu i pofrunął z gracją wśród pa dającego śniegu. Latanie było jedyną rzeczą, która podobała się Althe- rowi w jego nowym życiu. Odkąd został duchem, zatracił swój obezwładniający lęk wysokości i spędził wiele emo cjonujących godzin na ćwiczeniu powietrznych akrobacji. W życiu ducha jednak niewiele innych rzeczy sprawiało mu przyjemność, a siedzenie w Sali Tronowej, czyli w miejscu gdzie stał się duchem — i gdzie w konsek wencji musiał spędzić pierwszy rok i jeden dzień — na leżało do najmniej atrakcyjnych czynności. Nie miał jed nak wyboru. Alther od lat starał się wiedzieć, co planują Obrońcy i na bieżąco informować Marcie. Dzięki jego pomocy mogła zawsze wyprzedzać Obrońców o krok i wprowadzać ich w błąd chroniąc Jennę. Aż do teraz. Ze swojej odległej kryjówki na Pustkowiu DomDaniel próbował wytropić Jennę od czasu, gdy pierwszy Zabójca nie zdołał wykonać zadania dziesięć lat wcześniej. Dom Daniel zabił Królową, a następnie wysłał swojego przed stawiciela, Najwyższego Obrońcę, wraz z pomocnikami,
Obrońcami i całą armią Strażników-Obrońców, by zajęli Zamek i pojmali małą Księżniczkę, czy też Królewię, jak pogardliwie nazywał dziecko DomDaniel. Minęło dzie sięć długich, frustrujących lat, w ciągu których każdą próbę odnalezienia dziewczynki udaremniał Alther Mella. DomDaniel jednak nie zdawał sobie sprawy, że jego dawny uczeń wciąż chce za wszelką cenę popsuć mu szyki. Żaden z duchów w Zamku nie ukazywał mu się z powodu jego powiązań z Mrokiem, więc DomDaniel nie miał pojęcia o ich obecności, w tym o obecności Althera. Za niepowodzenia w poszukiwaniach Księżnicz ki obwiniał Marcie Overstrand, która działała mu na ner wy, i niecierpliwił się coraz bardziej. A jednak, chociaż o tym nie wiedział, niedawno dopisało mu szczęście. Gdy Najwyższy Obrońca przejął Zamek, do pierwszych decyzji, jakie podjął, należało zakazanie kobietom wstę pu na Dwór. Damska toaleta, już niepotrzebna, stała się niewielką salą spotkań. Przez ostatni, nadzwyczaj zimny, miesiąc utarło się, że Komitet Obrońców odbywał zebra nia właśnie w dawnej damskiej toalecie. To pomieszcze nie miało ogromną zaletę w postaci opalanego drewnem pieca, w przeciwieństwie do ogromnej Sali Posiedzeń Komitetu Obrońców, w której hulał zimny wiatr, a stopy obradujących zmieniały się w lodowe sople. A zatem, nawet o tym nie wiedząc, Obrońcy znaleźli się poza zasięgiem Althera Melli. Jako duch, mógł on udawać się tylko do miejsc, które odwiedził w ciągu swo jego życia — a jako dobrze wychowany miody Czarodziej nigdy nie postawił nogi w damskiej toalecie. Jedyne, co mógł zrobić, to lewitować na zewnątrz i czekać, tak jak to czynił za życia, gdy zalecał się do Alice Nettles.
Późnym popołudniem pewnego wyjątkowo zimnego dnia kilka tygodni wcześniej, Alther patrzył, jak Komitet Obrońców wchodzi do damskiej toalety. Ciężkie drzwi, na których wciąż widniał wyblakły, złoty napis PANIE, zatrzasnęły się za nimi. Alther unosił się na zewnątrz i przyciskał ucho do drzwi, usiłując podsłuchać, co się dzieje. Ale choć starał się ze wszystkich sił, nie mógł usłyszeć, że Komitet postanowił wysłać swoją najlepszą agentkę, Lindę Lane, która znała się na ziołach i lecze niu, by zamieszkała w izbie 17 przy korytarzu 223. W najbliższym sąsiedztwie Heapów. A zatem ani Alther, ani Heapowie nie mieli pojęcia, że ich nowa sąsiadka jest szpiegiem. I to bardzo dobrym. Alther Mella frunął przez padający śnieg i zastanawiał się, jak ocalić Księżniczkę. Od niechcenia wykonał dwie niemal perfekcyjne podwójne pętle, po czym zanurkował szybko wśród opadających płatków, by znaleźć się przy złotej Piramidzie, wieńczącej Wieżę Czarodziejów. Wylądował z dużą gracją. Przez chwilę balansował na palcach nóg. Potem podniósł ręce nad głowę i wprawił ciało w wirowanie, coraz szybsze i szybsze, aż w końcu zaczął powoli przenikać przez dach do pomieszczenia po niżej, ale źle obliczył miejsce lądowania i przeleciał przez baldachim łóżka Marcii Overstrand. Przestraszona kobieta usiadła na posłaniu. Alther z za wstydzoną miną leżał jak długi na jej poduszce. — Przepraszam. To było bardzo nieuprzejme z mojej strony. Co za szczęście, że nie miałaś na włosach wałków. — Włosy same mi się kręcą, dziękuję — odparła Mar cia nieco rozeźlonym tonem. — Mogłeś poczekać, aż się obudzę.