alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony450 924
  • Obserwuję281
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań374 105

Antologia - Fantastyczne opowieści (antologia XIX-w. autorów)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Antologia - Fantastyczne opowieści (antologia XIX-w. autorów).pdf

alien231 EBooki A AM - AT. ANTOLOGIE S/F.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

Z chomika Valinor W E Aytoun, H. Balzac, W. W. Collins, Ch. Dickens, A. France, T. Gautier, W. Irwing, N. Macleod, P Merimée, E. A. Poe, W. Scott, J. Sheridan Le Fanu, A. Villiers de L’Isle–Adam, E M. De Vogue, S. Warren, O. Wilde Fantastyczne Opowieści Tłumaczyli Zofia Jachimecka Zofia Krajewska Romuald Pitera Wacław Rogowicz Maria Traczewska

A. Villiers De l’Isle–Adam WERA „Miłość silniejsza jest niż Śmierć” — powiedział Salomon; tak, jej władza tajemnicza nie zna granic. Działo się to o zapadającym zmroku jesiennego dnia, w tych latach, w Paryżu. Minęła już pora spaceru po Lasku i zapóźnione pojazdy, z zapalonymi latarniami toczyły się ku poważnemu przedmieściu Saint–Germain. Jeden z nich zatrzymał się przed portalem obszernej, pańskiej rezydencji, otoczonej odwiecznym ogrodem; nad obłąkiem bramy widniała tarcza kamienna z herbem starożytnego rodu hrabiów d’Athol, wyobrażającym w błękitnym polu pogrążoną, srebrną gwiazdę, z dewizą: „Pallida Victrix*1 ” pod koroną podpiętą gronostajami, z mitrą książęcą u szczytu. Ciężkie podwoje rozwarły się. Mężczyzna w wieku lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, w żałobie, z twarzą śmiertelnie bladą, wysiadł z karety. U podjazdu domownicy w milczeniu wznosili światło. Nie widząc ich, ciężko wszedł po stopniach do westybulu. Był to hrabia d’Athol. Chwiejnym krokiem poszedł na górę po białych schodach, wiodących do tego pokoju, gdzie tegoż jeszcze ranka ułożył na falach batystu, w trumnie obitej aksamitem i owiniętej w fiołki panią swych rozkoszy, swą blednącą małżonkę, Werę, rozpacz swoją. Na górze drzwi otworzyły się lekko na pokój wysłany dywanem; uchylił portierę. Wszystkie przedmioty były na tym samym miejscu, na którym hrabina zostawiła je w przeddzień skonu. Śmierć nagła raziła ją jak grom. W ostatnią noc jego ukochana zemdlała w tak otchłannych rozkoszach, zapamiętała się w tak wyszukanych pieszczotach, że sercu jej, wyczerpanemu upojeniem, zabrakło sił; wargi jej zwilżyły się raptownie śmiertelną purpurą. Zaledwie zdążyła dać swemu małżonkowi pocałunek pożegnania, uśmiechając się, bez jednego słowa, po czym jej długie rzęsy jak żałobne zasłony opadły na piękną noc jej oczu. Minął dzień bez nazwy. Około południa hrabia d’Athol po okropnej ceremonii w grobach rodzinnych odprawił z cmentarza czarną eskortę. Po czym, zamykając się sam na sam z pogrzebioną w czterech marmurowych ścianach, zawarł za sobą żelazne drzwi mauzoleum. Przed trumną paliło się na trójnogu kadzidło; świetlista korona z lamp u wezgłowia młodej zmarłej okalała ją gwiezdną aureolą. On, stojąc w zamyśleniu, z jedynym uczuciem beznadziejnej tkliwości, trwał tam cały dzień. Około szóstej, o zmierzchu opuścił uświęcone miejsce. Zamykając grobowiec, wyrwał z zamku srebrny klucz i unosząc się na ostatnim stopniu progu, wrzucił go powoli we wnętrze grobu. Upuścił go na płyty wewnętrzne przez wycięty nad portalem liść koniczyny. Czemu to zrobił…? Na pewno na skutek jakiegoś tajemniczego postanowienia niewracania tutaj więcej. A teraz był znowu w owdowiałym pokoju. Okno pod sutą draperią z kaszmiru koloru ślazu, przetykanego złotem, było otwarte; ostatni promień zachodu oświecał duży portret zmarłej w starożytnej drewnianej ramie. Hrabia rozglądał się dokoła, widział suknię, rzuconą wczoraj na fotel, na kominku klejnoty, naszyjnik z pereł, na wpół złożony wachlarz, ciężkie flakony perfum, których Ona nie miała już wdychać. Na hebanowym łożu o skręconych kolumnach, nie posłanym, obok poduszki, na której pośród koronek był jeszcze widoczny odcisk uwielbianej, cudnej głowy, ujrzał chusteczkę z kroplami krwi, kiedy jej młoda dusza biła skrzydłami przez chwilę, otwarty fortepian z rozłożonymi 1* blada zwyciężczyni

nutami melodii, na zawsze niedokończonej, kwiaty indyjskie, zerwane przez nią w cieplarni i zamierające w starych wazonach saskich, a u stóp łoża, na czarnym futrze maleńkie pantofelki bez pięt ze wschodniego aksamitu, na których jaśniała wyhaftowana perełkami figlarna dewiza Wery: Qui verra Vera, l’aimera* . Nagie stopy ukochanej igrały w nich jeszcze wczoraj rano, całowane za każdym krokiem przez puch łabędzi! — I tam, tam, w cieniu zegar, którego sprężynę złamał, by nie bił odtąd żadnej godziny. Więc ona odeszła…! Dokądże to…? I teraz żyć? Po co…? To było niemożebne, niedorzeczne. I hrabia wstępował w otchłań rozmyślań. Przeglądał myślą życie minione. Sześć miesięcy upłynęło od ich ślubu. Po raz pierwszy ujrzał ją na balu w ambasadzie, za granicą… Tak. Ta chwila stawała mu przed oczy, żywa i bardzo wyraźna. Tam jawiła mu się, promienna. Tego wieczoru wejrzenia ich spotkały się ze sobą. Rozpoznali się w tłumie tajemnym odczuciem dwojga istot pokrewnej natury, przeznaczonych do niewygasłej miłości wzajemnej. Zwodnicze uwagi, uśmiechy badawcze, insynuacje, wszystkie trudności, jakie gromadzi świat, by opóźnić nieuniknioną szczęśliwość tych, którzy należą do siebie, rozwiały się wobec spokojnej pewności, jaką od pierwszej chwili mieli względem siebie wzajem. Wera, znużona nudnymi ceremoniami swego otoczenia, przy pierwszej okazji sprzeciwienia się jej woli sama poszła ku niemu, upraszczając tym w sposób dostojny banalne kroki, na które traci się drogi czas w życiu. Och, jak przy pierwszych zaraz słowach puste sądy o nich ludzi obcych zdawały im się chmarą ptaków ponocnych, powracających w mrok! Jakie uśmiechy zamienili ze sobą! Jaki uścisk niewysłowiony! A jednak ich natura była, zaprawdę, jedna ze szczególniejszych! Były to dwie istoty, obdarzone cudownym rozumieniem życia, lecz wyłącznie ziemskim. Wrażenia swe potrafili przedłużać z niepokojącą intensywnością. Zapamiętywali się zupełnie, pogrążając się w nie. Przeciwnie, pewne idee, idea duszy na przykład, Nieskończoności, Boga nawet, były jak gdyby zakryte przed ich pojęciem zasłoną. Wiara wielu ludzi w rzeczy nadprzyrodzone była dla nich jeno przedmiotem nieokreślonego zdumienia, zamkniętą księgą, którą się nie zajmowali, nie mając danych ani do potępiania jej, ani do uznawania. Toteż poznawszy dobrze, iż świat był im obcy, wnet po zawarciu swego związku odosobnili się w tym starym, poważnym pałacu, dokąd życie z zewnątrz nie przenikało dzięki rozległości otaczających rezydencję ogrodów. Tutaj kochankowie zatopili się w oceanie tych męczących i przewrotnych rozkoszy, w których duch zlewa się z pełnym tajemnic ciałem! Wyczerpali gwałtowność pożądań, drżenia namiętności i szał pieszczot. Każde z nich stało się biciem serca drugiego. W nich duch przenikał tak doskonale ciało, iż kształty ich wydawały im się formą duchową i że uściski skuwały ich palącymi ogniwami w idealne zlanie się w jedno. Długie olśnienie! Nagle czar prysł; straszny wypadek rozłączył ich; ramiona ich rozplotły się. Jakiż mrok zabrał mu drogą zmarłą? Zmarłą! Nie. Czyż duszę wiolonczeli zabiera ze sobą krzyk pękającej struny? Mijały godziny. Patrzał przez okno w noc, posuwającą się w niebiosach; i Noc jawiła mu się jako żywa istota; wydawała mu się królową, idącą melancholijnie na wygnanie, i diamentowa klamra jej żałobnej tuniki, Wenus, sama jedna świeciła ponad drzewami, zatopiona w lazurowej głębi. „To Wera” — pomyślał. Na to imię, wymówione szeptem, zadrżał jak człowiek budzący się ze snu, po czym prostując * Kto ujrzy Werę, pokocha ją.

się potoczył wzrokiem dokoła. Przedmioty w pokoju oświecało teraz blade światło, dotychczas niewyraźne, lampki, zbłękitniającej mroki, a którą noc, wzbiwszy się na firmament, ukazała tutaj niby drugą gwiazdę. Była to lampka o kadzidelnej woni, płonąca przed ikonostasem, relikwiarzem rodzinnym Wery. Tryptyk z kosztownego starego drzewa wisiał na rosyjskiej plecionce z łyka między lustrem a obrazem. Refleks od złoconego wnętrza padał chybotliwy na naszyjnik śród klejnotów na kominku. Nimb z jednej sztuki dokoła Madonny w szatach koloru nieba błyszczał złotem, a pośrodku krzyż bizantyjski o wysmukłych, czerwonych zarysach, rozpuszczonych w refleksie, rzucał krwawy cień na zapalony tym odblaskiem mat pereł. Od dzieciństwa Wera litowała się swymi wielkimi oczyma nad obliczem macierzyńskim i tak czystym dziedzicznej Madonny i nie mogąc z natury swej poświęcić jej, niestety, innej prócz zabobonnej miłości, ofiarowywała jej taką czasami, z naiwnością, w zadumie przechodząc koło lampki. Hrabia, tknięty na ten widok bolesnym przywołaniem do życia, sięgającym tajnych wnętrz duszy, wspiął się na palce, zdmuchnął szybko święte światełko i wyciągając po omacku rękę w ciemnościach w stronę torsady dzwonka, pociągnął za nią. Na progu ukazał się służący. Był to starzec w czerni, w ręku trzymał lampę i postawił ją przed portretem hrabiny. Odwróciwszy się, z dreszczem przesądnego lęku ujrzał swego pana stojącego przed nim i uśmiechniętego, jak gdyby nic się nie stało. — Rajmundzie — rzekł hrabia spokojnie — j e s t e ś m y d z i ś b a r d z o z n u ż e n i , h r a b i n a i j a ; podasz wieczerzę około dziesiątej. A propos, postanowiliśmy odosobnić się jeszcze bardziej, tutaj, od jutra. Prócz ciebie, nikt z całej służby nie ma spędzić nocy w pałacu. Wypłacisz im pensje za trzy lata z góry i niech się wynoszą. Następnie założysz sztabę na bramie wjazdowej, zapalisz kandelabry na dole, w sali jadalnej, wystarczysz nam do usługi. Od dzisiaj nikogo nie będziemy przyjmowali u siebie. Starzec trząsł się i patrzał nań badawczo. Hrabia zapalił cygaro i zeszedł do ogrodu. Służący pomyślał w pierwszej chwili, że ból zbyt ciężki, zbyt rozpaczny zmącił zmysły jego pana. Znał go od dziecka; pojął wnet, iż wstrząs zbyt gwałtownego przebudzenia mógł być fatalny dla tego lunatyka. Jego obowiązkiem było przede wszystkim poszanowanie takiej tajemnicy. Pochylił głowę. Być oddanym wspólnikiem tego obłędnego, religijnego marzenia? Posłuchać…? Służyć i m w dalszym ciągu, nie zwracając uwagi na Śmierć? Co za dziwaczna myśl…! Czy przetrwa ona jedną noc bodaj…? Jutro, jutro, niestety…! Ha, kto wie…? Może…! Bądź co bądź, zamysł święty! Jakim prawem waha się…? Wyszedł z pokoju, wykonał polecenia co do joty, i tego jeszcze wieczoru niesłychana egzystencja rozpoczęła się. Chodziło o to, by stworzyć miraż straszliwy. Skrępowanie pierwszych dni zatarło się szybko. Rajmund z początku z osłupieniem, potem dzięki pewnego rodzaju względności i tkliwości tak umiejętnie silił się na naturalność, że nie upłynęło i trzech tygodni, a sam czuł się chwilami jakby wyprowadzony w pole przez własną dobrą wolę. Uboczne myśli bladły! Niekiedy, doświadczając jakby zawrotu głowy, musiał powtarzać sobie, że hrabina istotnie zmarła. Wciągnął się w tę zagrobową grę i raz w raz zapominał o rzeczywistości. Niebawem potrzeba mu było długiego zastanowienia, by przekonać siebie i przyjść do równowagi. Widział jasno, że koniec końców odda się całkowicie oszałamiającemu magnetyzmowi, jakim hrabia nasycał stopniowo otaczającą ich atmosferę. Miał w sobie lęk, lęk niejasny, łagodny. D’Athol istotnie żył w absolutnej nieświadomości śmierci swej ukochanej! Wszędzie i zawsze znajdował jej obecność, do tego stopnia kształt młodej kobiety złączony był z jego ciałem. To na ławce, w ogrodzie w dni słoneczne czytywał na głos jej ulubione poezje, to wieczorami, koło

kominka, obok dwóch filiżanek herbaty na stoliku, rozmawiał z I l u z j ą , uśmiechniętą, siedzącą, w jego oczach, na drugim fotelu. Mijały dni, noce, tygodnie. Ani jedno, ani drugie nie wiedziało, czego dokonywali. A teraz działy się fenomeny osobliwe, kiedy trudno było dostrzec punkt, w którym imaginacja i rzeczywistość były identyczne. Jakaś obecność unosiła się w powietrzu; jakiś kształt silił się przebić przez zaporę, utkać swą formę w przestworzu, którego teraz określić nie było można. D’Athol żył w zdwojeniu osobowości, jak iluminat. Słodka, blada twarz, dojrzana jak błyskawica między dwoma mrugnięciami powiek, słaby akord na fortepianie, uderzony znienacka, pocałunek zamykający mu usta, w chwili gdy miał zacząć mówić, powinowactwa myśli k o b i e c yc h , które budziły się w nim w odpowiedzi na to, co mówił, zdwojenie własnej jaźni takie, iż czuł jakby w płynnej mgle odurzająco rozkoszny zapach ukochanej obok siebie, a nocą, między czuwaniem a zaśnięciem słyszane bardzo ciche słowa — wszystko uprzedzało go. Było to zaprzeczenie Śmierci, podniesione do potęgi niesłychanej! Razu pewnego d’Athol uczuł ją i ujrzał tak wyraźnie obok siebie, że wziął ją w objęcia, lecz ruch ten rozwiał ją. — Dziecko! — mruknął z uśmiechem. I zasnął z powrotem, jak kochanek przy nadąsanej kochance, uśmiechniętej i zaspanej. W dzień j e j imienin umieścił przez żart nieśmiertelnik w bukiecie, rzuconym na poduszkę Wery. — Skoro zdaje jej się, że umarła… — rzekł. Dzięki głębokiej i wszechpotężnej woli pana d’Athol, który siłą swej miłości stwarzał życie i obecność swej żony w samotnym pałacu, egzystencja ta ostatecznie nabrała poważnego i przekonywającego czaru. Nawet Rajmund nie odczuwał teraz żadnego lęku, przywykłszy stopniowo do tych wrażeń. Suknia z czarnego aksamitu, pojawiająca się na zakręcie alei, roześmiany głos, wołający nań z salonu, dzwonek rano, po przebudzeniu się, jak bywało ongi — wszystko to stało się dla niego zwykłe; można by rzec, że zmarła bawiła się swą niewidzialnością jak dziecko. Czuła, że jest tak kochana! I to było zgoła n a t u r a l n e . Upłynął rok. W rocznicę, wieczorem hrabia, siedząc przy kominku w pokoju Wery, przeczytał jej florencką opowieść wierszem, Kallimak. Zamknął książkę, po czym nalewając sobie herbaty, rzekł: — Douschka, czy pamiętasz Dolinę Róż nad brzegami Lahnu, koło zamku Czterech Baszt…? Ta historia przypomniała ci je, prawda? Powstał i w niebieskawym lustrze zobaczył siebie bledszego niż zwykle. Wyjął z kubka bransoletę z pereł i przypatrzył się perłom z uwagą. Czyż Wera nie zdjęła ich z ręki przed chwilą, przed rozebraniem się? Perły były jeszcze ciepłe i ton ich zmiękł jakby od ciepła jej ciała. A opal tego naszyjnika syberyjskiego, który również kochał piękną pierś Wery do tego stopnia, że bladł chorobliwie w swej złotej oprawie, gdy młoda kobieta zapominała o nim jakiś czas! Ongi hrabina lubiła za to ten wierny kamień…! Tego wieczoru opal świecił, jak gdyby był dopiero co zdjęty i jak gdyby przedziwny magnetyzm pięknej zmarłej jeszcze go przenikał. Kładąc naszyjnik z drogocennym kamieniem, hrabia dotknął przypadkiem batystowej chusteczki, na której krople krwi były wilgotne i czerwone, niby goździki na śniegu…! Tam, na fortepianie, któż to przewrócił kartę końcową melodii z owych dni? Co to? Lampka święta zapaliła się sama przed relikwiarzem?! Tak, jej złocisty płomień oświecał mistyczne lica Madonny z zamkniętymi oczyma. A te kwiaty wschodnie, świeżo zerwane, co rozkwitały tam, w starych wazach saskich, czyja ręka je tam umieściła? Pokój zdawał się radosny i pełen życia, w sposób bardziej znamienny i intensywny niż zazwyczaj. Lecz nic nie mogło być niespodzianką dla hrabiego. To wszystko zdawało mu się do tyła normalne, że nie zwrócił nawet uwagi na to, iż biła godzina na

owym zegarze, zatrzymanym od roku. Tego wieczoru jednakowoż, można by rzec, hrabina Wera z głębi mroków czyniła przecudne wysiłki, by powrócić do tego pokoju, pachnącego jej osobą! Pozostawiła tutaj tyle z siebie! Wszystko, co stanowiło jej istnienie, tu ją ciągnęło. Czar jej unosił się tutaj, długie gwałty, czynione przez namiętną wolę jej małżonka, musiały były rozluźnić tutaj jakieś więzy Niewidzialnego dokoła niej…! Obecność jej tutaj była wywołana k o n i e c z n o ś c i ą . Wszystko, co kochała, tu się znajdowało. Musiała mieć ochotę przyjść uśmiechnąć się sobie jeszcze w tym tajemniczym zwierciadle, w którym tyle razy podziwiała swą liliową twarz! Słodka zmarła tam z pewnością zadrżała w swych fiołkach, pod zgasłymi lampami; cudna zmarła dygotała w podziemiu sama jedna, patrząc na srebrny klucz, rzucony na płyty posadzki. Ona chciała zabrać się i iść ku niemu, ona też! A jej wola gubiła się w myśli o kadzidle i osamotnieniu. Śmierć jest ostatecznym kresem ziemskim jeno dla tych, co spodziewają się w upragnieniu nieba, lecz i Śmiercią, i Niebem, i Życiem dla niej czyż nie był ich uścisk miłosny? A samotny pocałunek jej małżonka przyciągał jej wargi w mroku. A zamilkły dźwięk melodii, upajające dawne słowa, tkaniny, co pokrywały jej ciało i zachowały jego zapach, te klejnoty magiczne, które jej p r a g n ę ł y , w swej tajemnej sympatii, a zwłaszcza olbrzymie i bezwzględne wrażenie jej obecności, przekonanie, podzielane w końcu przez same przedmioty, wszystko wołało ją tam, ciągnęło ją tam od tak dawna i tak niepostrzeżenie, że teraz, gdy ozdrowiała nareszcie ze śpiącej Śmierci, j e j j e d n e j już tylko brakowało! Ach! Myśli są istotami żyjącymi…! Hrabia wyżłobił w próżni kształt swej miłości i oczywiście trzeba było, żeby tę pustkę wypełniła jedyna istota, która była z nim jednorodna, inaczej Wszechświat runąłby. Jawiło się w owym momencie wrażenie ostateczne, proste, absolutne, że o n a m u s i b yć t u t a j , w p o k o j u ! Był tego tak spokojnie pewny, jak swego własnego istnienia, i wszystkie przedmioty dokoła niego były przesycone tą świadomością. Widziano ją tutaj! A że b r a k o w a ł o j u ż t yl k o s a m e j W e r y , dotykalnej, zewnętrznej, t r z e b a b ył o , ż e b y s i ę t u t a j z n a l a z ł a i żeby wielki Sen Życia i Śmierci uchylił na chwilę swe wrota, wiodące w nieskończoność! Drogę zmartwychwstania wysłała wiara jego aż do niej! Świeży wybuch srebrem dzwoniącego śmiechu rozświetlił radością łoże miłosne; hrabia obrócił się. I oto tam, przed jego oczyma, stworzona wolą i pamięcią z fluidu, wsparta łokciami na koronkowej poduszce, podtrzymując ręką ciężkie, czarne włosy, z ustami rozchylonymi czarująco w uśmiechu rajskich rozkoszy, piękna na umór, nareszcie! — hrabina Wera patrzała na niego, jeszcze trochę śpiąca. — Rogerze…! — rzekła głosem z oddali. Zbliżył się do niej. Wargi ich złączyły się w rozkoszy boskiej, bezpamiętnej, nieśmiertelnej! I spostrzegli wtedy, że w rzeczywistości byli j e d n ą i s t o t ą . Godziny zerwały obcym im lotem trwanie tej ekstazy, gdzie łączyła się po raz pierwszy ziemia z niebem. Nagle hrabia d’Athol zadrżał, jakby uderzony fatalnym przypomnieniem. — Ach, teraz, przypominam sobie…! — rzekł. — Co się ze mną dzieje? Ależ ty jesteś nieżywa! W tejże chwili, przy tym słowie mistyczna lampka ikonostasu zgasła. Blady świt banalnego, szarawego i zadeszczonego poranka przesączył się do pokoju poprzez szczeliny firanek. Świece zbladły i pogasły, dymiąc przykrym kopciem czerwonych knotów, ogień na kominku znikł pod warstwą ciepłych popiołów, kwiaty zwiędły i poschły w kilka chwil, wahadło zegara stopniowo powróciło do swej nieruchomości. N i e z m i e n n o ś ć wszystkich przedmiotów ulotniła się. Opal, martwy, już nie świecił, plamy krwi zakrzepły również na batyście obok niej; i rozpływając

się w ramionach zrozpaczonych, usiłujących daremnie objąć ją jeszcze, płomienna, biała wizja powróciła w przestwór i zginęła w nim. Słabe westchnienie pożegnania, wyraźne, dalekie, doszło aż do duszy Rogera. Hrabia powstał, spostrzegł się, że jest sam. Marzenie jego rozwiało się w jednej chwili, zerwał magnetyczną nić swej promiennej osnowy jednym słowem. Teraz atmosfera była trupia. Jak owe szklane łzy batawskie, skupione nielogicznie, a jednak tak mocne, że uderzenie młotkiem w ich grubszą część nie może ich rozbić, lecz które rozpadają się nagle w proch nienamacalny, jeśli się stłucze ich czubek, cieńszy od końca igły — wszystko zniknęło. — Och! — jęknął. — Więc to się skończyło! Stracona…! Sama jedna! Którędy teraz dotrzeć do ciebie? Wskaż mi drogę, która może mnie doprowadzić do ciebie…! Naraz, jak gdyby w odpowiedzi, jakiś błyszczący przedmiot spadł z małżeńskiego łoża na czarne futro z metalicznym brzękiem; promień okropnego dnia ziemskiego oświetlił go…! Opuszczony nachylił się, pochwycił i błogi uśmiech rozpromienił mu twarz, gdy poznał ów przedmiot; był to klucz od grobowca. przełożył Wacław Rogowicz

Théophile Gautier PANNA MŁODA Z KRAINY SNÓW Pytasz mnie, bracie, czy kochałem. Tak, kochałem! Ta historia jest osobliwa i straszna; i nawet teraz, mając sześćdziesiąt sześć lat, ledwie śmiem dotykać popiołów tego wspomnienia. Tobie nie mogę niczego odmówić, ale nigdy bym nie opowiedział tej historii komuś, kto by miał serce mniej zahartowane niż ty. Bowiem te rzeczy były tak dziwne, że trudno mi uwierzyć, iż zdarzyły się w moim życiu. Trzy lata ulegałem zwodniczym mamidłom szatana. Trzy lata byłem proboszczem w dzień, podczas gdy w nocy, we snach (ach, Boże, gdyby to były tylko sny!) wiodłem życie dziecięcia tego świata, zgubionej duszy! Za jedno niewinne spojrzenie, rzucone na twarz kobiety, dusza moja miała być potępiona. Ale w końcu, z pomocą Boga i mojego świętego patrona, dane mi było odegnać złego ducha, który mnie opętał. Prowadziłem podwójne życie, w dzień i w nocy. W dzień byłem niewinnym kapłanem Pana, oddanym tylko modlitwie i świętym sprawom, ale kiedy zamknąłem oczy, we śnie, byłem młodym rycerzem, kochankiem kobiet, miłośnikiem koni i ogarów, pijakiem, graczem, bluźniercą, a gdy budziłem się o świcie, zdawało mi się, że pogrążam się w sen i że tylko we śnie jestem księdzem. Niektóre wspomnienia z owych lat snów tkwią jeszcze we mnie, wspomnienia słów i rzeczy, których nic nie zagłuszy. Tak, chociaż nigdy nie opuszczałem ścian probostwa, ten, kto wysłucha mego opowiadania, uzna mnie raczej za człowieka, który żył życiem tego świata i porzucił go, by umrzeć bogobojnie i na łonie Pana dokończyć swych burzliwych dni, aniżeli za księdza postarzałego w zapomnianym kościele, w głębi lasów, daleko od spraw ziemskich. Kochałem tak, jak nikt nie kochał, miłością szaloną i straszną, i dziwię się, że mi serce nie pękło. Ach, moje dawne noce! Od najwcześniejszego dzieciństwa czułem powołanie do stanu duchownego. To było celem mych studiów i nim ukończyłem dwadzieścia cztery lata, moje życie było nieustannym ćwiczeniem. Ukończyłem teologię, przyjąłem niższe święcenia i wreszcie, pod koniec Wielkiego Tygodnia, nadeszła godzina wyświęcenia. Nie znałem świata; moim światem było seminarium duchowne. Wiedziałem, że istnieją kobiety, ale nie myślałem o nich. Nawet moją starą, chorowitą matkę widywałem dwa razy w roku; innych związków ze światem nie miałem. Niczego nie żałowałem i nie wzdragałem się przed złożeniem nieodwołalnej przysięgi; nie, byłem pełen niecierpliwej radości. Nigdy narzeczony nie liczył tak skwapliwie godzin dzielących go od ślubu. We śnie marzyłem o odprawianiu mszy. Stan duchowny wydawał mi się czymś najwspanialszym w świecie i byłbym wzgardził losem poety lub króla. Być księdzem! Moja ambicja nie pragnęła niczego więcej. Mówię ci to wszystko, byś pojął, jak bardzo nie zasłużyłem na to, co mnie spotkało; byś wiedział, jak niezrozumiały był urok, który padł na mnie. Nastał wielki dzień i szedłem do kościoła, jak gdybym miał skrzydła, jak gdybym unosił się w powietrzu. Doznawałem uczucia anielskiej szczęśliwości i dziwiłem się posępnym, zadumanym twarzom mych towarzyszy, bowiem było nas wielu. Noc spędziłem na modlitwie, byłem w ekstazie. Na biskupa, czcigodnego, starego człowieka, spoglądałem jak na Boga i wydawało mi się, że niebo się otwiera za sklepieniem katedry. Znasz ten ceremoniał: błogosławieństwo, komunia pod obiema postaciami, namaszczenie dłoni olejem świętym i w końcu uroczystość świętej ofiary w towarzystwie biskupa.

Nie będę się dłużej zatrzymywał nad tymi sprawami, ale, mój Boże, jakże prawdziwe są słowa Hioba, że głupi jest ten, kto nie zawrze przymierza ze swoimi oczyma! Podniosłem przypadkiem głowę i zobaczyłem przed sobą — tak blisko, że wydawało mi się, iż mógłbym jej dotknąć — młodą damę, ubraną po królewsku i niezrównanie piękną. Jak gdyby łuska spadła z moich oczu! Poczułem się jak człowiek ślepy, który nagle odzyskał wzrok. Biskup, tak wspaniały przed chwilą, wydawał się zamglony, ciemność zaległa kościół, a świece zbladły w złotych lichtarzach jak gwiazdy o świcie. W mroku ta cudna istota jaśniała jak niebiańskie objawienie; zdawało się, że sama jest źródłem światła, że raczej daje światło, niż odbiera. Spuściłem oczy przysięgając, że ich już nie podniosę; moja uwaga rozproszyła się, nie wiedziałem, co czynię. Po chwili znowu spojrzałem, bo poprzez powieki widziałem blask bijący od niej, jak człowiek patrzący w słońce. Ach, jaka ona była piękna! Najwięksi malarze, którzy szukali w niebie idealnej piękności i przedstawiali Najświętszą Pannę w ziemskim kształcie, nie zdołali nawet w przybliżeniu stworzyć tak wspaniałej wizji! Pióro poety, pędzel malarza nie potrafi odmalować takiej piękności. Była wysoka, miała postawę bogini. Złociste pukle włosów okalały jej twarz, stała tam jak koronowana królowa, z szerokim, białym czołem i ciemnymi brwiami, z oczyma mającymi blask i żywość zielonego morza. Jedno ich spojrzenie mogło stanowić o losie człowieka, mogło zniweczyć go. Były zadziwiająco czyste i lśniące i rzucały promienie jak strzały, które — czułem to — godziły prosto w moje serce. Nie wiem, czy płomień, który rozpalał je, pochodził z nieba czy z piekła, ale to pewne, że nie skądinąd. Anioł lub szatan, lub może moce niebieskie i piekielne razem… Ta kobieta nie była córką Ewy, naszej wspólnej matki. Białe ząbki błyszczały, kiedy się uśmiechała, a małe dołeczki pojawiały się na różach lic i znikały za każdym poruszeniem jej ust. Gładka, lśniąca skóra na wpół zakrytych ramion miała połysk agatu, a sznury wielkich pereł, nie bielszych od szyi, spadały jej na piersi. Od czasu do czasu podnosiła głowę ruchem wężowym i wówczas drgały srebrzyste koronki jej szaty. Miała na sobie płomienną aksamitną suknię, a z gronostajowego obramowania rękawów wysuwały się ręce tak przezroczyste, jak światło poranka. Kiedy spoglądałem na nią, czułem, że otwierają się jakieś bramy dotychczas zamknięte; widziałem nowe perspektywy nieznanej przyszłości; życie wydawało się zmienione i nowe uczucia budziły się w sercu. Straszliwy ból zawładnął mną; każda minuta wydawała się momentem i zarazem wiecznością. Ceremonia trwała ciągle i odrywano mnie od tego świata, do którego bram pukały moje nowe pragnienia. Powiedziałem „tak”, kiedy chciałem powiedzieć „nie”, kiedy cała moja dusza protestowała przeciw słowom wymawianym przez usta. Jakaś tajemna siła zdawała się wydobywać je ze mnie. Może pod wpływem tej siły młode dziewczęta, idące do ołtarza z mocnym postanowieniem odepchnięcia narzuconego im małżonka, nie czynią tego, co zamierzają. Pewnie dlatego biedne nowicjuszki przywdziewają welon, chociaż raczej pragnęłyby go rozerwać w strzępy niż złożyć śluby. Nikt nie śmie wywołać skandalu na oczach tylu widzów ani zawieść powszechnego oczekiwania. Wola innych narzuca się nam; spojrzenia ludzkie przytłaczają nas jak ołowiane sklepienie. A przy tym wszystko jest tak już przygotowane z góry, tak nieodwołalne, że pragnienie odmowy zostaje zgniecione całkowicie, na zawsze. Wyraz twarzy nieznanej, czarującej istoty zmieniał się w miarę tego, jak ceremonia posuwała się naprzód. Łagodna, pieszczotliwa z początku, stała się teraz lekceważąca, pogardliwa. Z wysiłkiem, który mógłby poruszyć góry, próbowałem zawołać, że nigdy nie zostanę księdzem: na próżno, nie krzyknąłem, nie uczyniłem nawet gestu odmowy. Chociaż byłem przytomny, wydawało mi się, że nawiedziły mnie mary nocne i że nie mogę wyrzec słowa, od którego zależy życie. Ona jak gdyby rozumiała tortury, które przeżywałem, bo rzuciła mi spojrzenie pełne

niebiańskiej litości i obietnicy. „Bądź mój — zdawała się mówić — a uczynię cię szczęśliwszym niż Bóg, i niebiosa i Jego aniołowie będą ci zazdrościli. Podrzyj ten całun śmiertelny, w który cię spowijają, bo ja jestem Pięknem i Młodością, i Życiem; pójdź do mnie, razem będziemy Miłością. Cóż Jehowa może ofiarować ci w zamian za młodość? Życie twoje będzie upływać jak sen w wieczności pocałunku. Wylej wino z tego kielicha i będziesz wolny, a ja zawiodę cię na Nieznane Wyspy, gdzie będziesz spał na mojej piersi w złotym łożu pod srebrzystym baldachimem; bowiem kocham cię i rada bym cię odebrać twemu Bogu, któremu tyle szlachetnych serc ofiarowuje swą miłość, umierającą, nim dosięgnie niebios, gdzie On mieszka.” Wydawało mi się, że te słowa, które posyłała mi oczyma, dźwięczą najsłodszą melodią, że odbijają się echem w moim sercu, jak gdyby ich szept rozlegał się w mej własnej duszy. Byłem gotów wyprzeć się Boga, a jednak poddawałem się rytuałowi ceremonii. Rzuciła mi znowu spojrzenie tak błagalne i tak pełne rozpaczy, że uczułem ból silniejszy niż ten, który przeszywał serce naszej Matki Boleściwej. Stało się. Byłem księdzem. Nigdy człowiek nie odczuwał tak głębokiej żałości; dziewczyna patrząca na śmierć narzeczonego, matka nad pustą kołyską, Ewa u bram raju, nędzarz szukający skarbu i znajdujący tylko kamienie — nawet oni nie byli tak porażeni bólem, tak niepocieszeni. Krew odpłynęła z jej policzków; śliczne ramiona opadły bezsilnie, nogi ugięły się pod nią i oparła się o filar. Powlokłem się ku wyjściu z twarzą białą i wilgotnymi oczami, bez tchu, czując na sobie ciężar całej katedry. Kiedy mijałem próg, poczułem dotknięcie kobiecej ręki; chociaż była zimna, zdawało mi się, że pali mnie jak ogień. — Nieszczęsny człowieku, coś ty uczynił? — szepnęła, a potem wchłonął ją tłum. Stary biskup zatrzymał się i spojrzał na mnie surowo; wyglądałem nędznie, czerwieniłem się na przemian i bladłem, oszołomiony i słaby. Jeden z kolegów zlitował się nade mną i zabrał mnie z sobą. Sam nie byłbym w stanie iść. Na rogu ulicy, kiedy młody ksiądz odwrócił głowę, czarny paź, dziwnie ubrany, podszedł do mnie i nie zatrzymując się, podał mi małą skórzaną sakiewkę ze złotymi okuciami na rogach, dając znak, bym ją schował. Ukryłem sakiewkę w rękawie i trzymałem ją tam dopóty, dopóki nie znalazłem się sam w celi. Wówczas otwarłem ją. Wewnątrz były wypisane tylko te słowa: Klarymonda w Palazzo Concini Tak mało znałem świat, że nigdy nie słyszałem o Klarymondzie, choć była sławna, i nie wiedziałem, gdzie się znajduje pałac Concini. Gubiłem się w domysłach, ale tak pragnąłem zobaczyć Klarymondę, że było mi wszystko jedno, czy jest szlachetną damą, czy niegodziwą dziewczyną. Miłość zrodzona w ciągu godziny zapuściła korzenie tak głęboko, że marzyć nie mogłem, by ją odepchnąć. Ta kobieta uczyniła mnie swoją własnością; wystarczyło jedno spojrzenie, bym się zmienił; jej wola zawładnęła moją wolą, żyłem nie dla siebie, żyłem dla niej. Czyniłem rzeczy szalone — całowałem rękę w miejscu, gdzie ona mnie dotknęła, powtarzałem godzinami jej imię: „Klarymonda, Klarymonda”. Gdy przymknąłem oczy, widziałem ją tak wyraźnie, jakby stała przede mną. Szeptałem słowa, które wypowiedziała w przedsionku kościoła: „Nieszczęsny człowieku, coś uczynił?” Czułem grozę położenia, w jakim się znalazłem, i zrozumiałem, że życie, które wybrałem, będzie straszne. Być księdzem! Nigdy nie kochać, nie wiedzieć, co to zew krwi i młodości, odwrócić się od piękna, zamknąć oczy i pełzać w zimnym cieniu klasztoru lub kościoła, nie

widzieć nikogo prócz zmarłych, czuwać przy trupach, nosić sutannę, w której mnie w końcu pochowają! I życie porwało mnie jak rzeka w czasie powodzi, krew zbuntowała się w żyłach, a młodość wybuchła i zakwitła w jednej chwili. Jak zobaczyć Klarymondę? Nie miałem żadnego powodu do wyjścia z seminarium, bo nie znałem nikogo w mieście i czekałem tylko, by mi wyznaczono jakąś parafię. Próbowałem odsunąć kraty w oknie, ale zejście bez drabiny było niemożliwe. Zresztą ucieczka miałaby sens tylko w nocy, gdyż wówczas mógłbym się zagubić w labiryncie ulic. Te trudności, które ktoś inny przezwyciężyłby może łatwo, wydawały się olbrzymie księdzu, zakochanemu pierwszy raz, bez doświadczenia, bez pieniędzy i bez znajomości świata. — Ach, gdybym nie był księdzem, mógłbym widywać ją co dzień, mógłbym być jej kochankiem, jej mężem — mówiłem sobie w zaślepieniu. — Zamiast sutanny nosiłbym jedwabie i aksamity, złote łańcuchy, miecz i pióro, jak wszyscy młodzi kawalerowie. Nie miałbym tonsury i włosy spadałyby mi w pachnących lokach na ramiona. Jedna jedyna godzina spędzona przed ołtarzem i kilka wymyślnych słów odcięły mnie od świata żywych. Własnymi rękami przypieczętowałem kamień na grobie mojego dawnego życia, przekręciłem klucz w zamku mego więzienia. Podszedłem do okna. Niebo było cudownie niebieskie, drzewa ustroiły się w wiosenne kwiecie, cała natura uśmiechała się szyderczym uśmiechem. Plac był pełen ludzi, młode piękności, wykwintni mężczyźni szli parami w kierunku ogrodów. Robotnicy idąc śpiewali piosenki. Wszędzie było życie, ruch, wesołość, które zwiększały jeszcze mój ból i samotność. Jakaś młoda matka bawiła się na schodach ze swym dzieckiem, całując jego różane, maleńkie usteczka i pieszcząc tysiącem tych dziecinnych i cudnych pieszczot, które są tajemnicą matek. Obok nich ojciec, z rękami założonymi na piersiach, przepełnionych szczęściem, spoglądał na żonę i dziecko. Nie mogłem patrzeć dłużej bez bólu, zamknąłem więc okno i rzuciłem się na łóżko z uczuciem straszliwej zazdrości i nienawiści, gryząc palce i kołdrę jak zgłodniałe, nieposkromione zwierzę. Nie wiem, jak długo tak leżałem, ale w końcu, odwróciwszy głowę w spazmie wściekłości, ujrzałem księdza Serapiona przyglądającego mi się ciekawie. Schyliłem głowę zawstydzony i ukryłem twarz w dłoniach. — Romualdzie, mój przyjacielu — powiedział — coś cię dziwnego opadło. Szatan pragnie zapanować nad tobą i krąży dokoła, by cię pożreć jak rozszalały lew. Strzeż się, nałóż na siebie pancerz modlitwy, osłoń się tarczą umartwienia ciała. Walcz, a zwyciężysz. Nie lękaj się zniechęcenia, bowiem najmocniejsze, najpilniej strzeżone serca przeżywały takie chwile, jak ta. Módl się, pość, rozmyślaj, a zły duch odstąpi od ciebie. Serapion powiedział mi, że proboszcz w C. zmarł, że biskup wyznaczył mnie na jego miejsce i że muszę być gotów następnego dnia. Skinąłem głową na znak zgody i ksiądz wyszedł. Otworzyłem modlitewnik i usiłowałem czytać, ale litery skakały mi przed oczyma i książka niepostrzeżenie wypadła mi z ręki. Następnego dnia Serapion przyszedł po mnie; dwa muły czekały na nas przed bramą z naszym niewielkim bagażem; dosiedliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Patrzyłem na każde okno, na każdy balkon w nadziei, że ujrzę Klarymondę. Ale było zbyt wcześnie i miasto jeszcze spało. Kiedy minęliśmy bramę i wspięliśmy się na wzgórze, odwróciłem się, by spojrzeć ostatni raz na tę miejscowość, gdzie mieszkała Klarymonda. Chmury leżały nad miastem, czerwone i niebieskie dachy ginęły we mgle i tylko tu i ówdzie widać było dym unoszący się z kominów. Dzięki jakimś dziwnym efektom optycznym jeden tylko dom jaśniał w promieniach słońca, wysoko ponad

dachami spowitymi mgłą. Chociaż był oddalony o milę, wydawał mi się zupełnie bliski; dostrzegałem wszystko wyraźnie: wieżyczki, balkony, nawet chorągiewki na dachu. — Co to za pałac tam, w blasku słońca? — zapytałem Serapiona. — To stary pałac, który książę Concini podarował Klarymondzie, nierządnicy. Tam się dzieją straszne rzeczy. W tej chwili — nie wiem, czy to była rzeczywistość, czy mi się tylko zdawało — ujrzałem białą, wysmukłą postać, która przeszła przez taras, popatrzyła i zniknęła. To była Klarymonda…! Ach, czyż ona wiedziała, że o tej godzinie, z wysokości wyboistej drogi, ze szczytu wzgórza, którego już nigdy miałem nie przekroczyć, patrzę na nią, spragniony, niespokojny, patrzę na pałac, gdzie ona mieszka? Dzięki tajemniczej grze świateł i cieni pałac wydawał się bardzo bliski, jak gdyby zapraszał mnie, bym tam poszedł i został jego panem. Nie wątpiłem, że wiedziała, przecież jej serce wyrywało się do mnie; właśnie dlatego ukazała się w nocnej szacie na tarasie pałacu, w zimnej mgle poranka. Cień zasnuł pałac i widziałem teraz tylko nieruchome morze dachów, poznaczone zagmatwanymi liniami różnych kształtów. Serapion popędził swego muła, mój ruszył także i zakręt drogi zasłonił mi na zawsze miasto S., dokąd miałem już nigdy nie powrócić. Pod koniec trzydniowej podróży poprzez smutne pola ujrzeliśmy wysoko ponad drzewami wieżę mojego parafialnego kościoła. Krętymi dróżkami, wśród chat i ogrodów, dotarliśmy do budynku, który nie wyglądał okazale. Przedsionek z nielicznymi sztukateriami, wsparty na kilku filarach obrobionych surowo w piaskowcu, dach pokryty dachówką, ze skarpami z piaskowca — to było wszystko. Po lewej stronie był cmentarz, tonący w wysokiej trawie z żelaznym krzyżem pośrodku. Plebania znajdowała się po prawej stronie, w cieniu kościoła. Był tam jeszcze stary pies i niemłoda gospodyni, która dowiedziawszy się, że oboje zostaną na służbie, nie posiadała się z radości. Kiedy już urządziłem się, Serapion wrócił do seminarium i zostałem sam. Bez oparcia, niepocieszony, myślałem ciągle o Klarymondzie i mimo wszystko nie umiałem odegnać tego wspomnienia. Pewnego wieczora, kiedy spacerowałem po ścieżkach mego małego ogródka, wydawało mi się, że dostrzegam postać kobiety, która śledzi wszystkie moje poruszenia i której zielone oczy świecą wśród liści. Te oczy błyszczały jak zielone morze, ale to była tylko zjawa, bo kiedy poszedłem w tamtym kierunku, nie znalazłem nic prócz śladu stopy — tak małej jak stopa dziecka. Ogród otoczony był wysokim murem i mimo poszukiwań nie znalazłem nigdzie żywej istoty. Nigdy nie umiałem sobie wytłumaczyć tego zdarzenia, ale to było nic w porównaniu z dziwnymi przygodami, które przeżyłem potem. Tak żyłem cały rok, wypełniając obowiązki proboszcza: wygłaszając kazania, modląc się, poszcząc, odwiedzając chorych i odmawiając sobie wielu rzeczy, które ofiarowywałem biednym. Ale wewnętrznie czułem pustkę — źródła łaski były zamknięte. Nie znałem szczęścia, jakie daje świadomość spełniania świętych obowiązków. Moje serce było gdzie indziej; miałem na ustach słowa Klarymondy jak wyrocznię, którą człowiek powtarza wbrew swej woli. Och, bracie, pomyśl! Za to tylko, że podniosłem oczy na kobietę, męczyłem się tyle lat, męczę się całe życie. Nie będę ci już opowiadał o tych wszystkich klęskach i zwycięstwach; wróćmy do tamtych spraw. Pewnej nocy usłyszałem gwałtowne kołatanie do bramy. Stara gospodyni poszła ją otworzyć i w świetle latarni ujrzała mężczyznę bogato ubranego, śniadego, uzbrojonego w długi sztylet. Przeraziła się, ale on uspokoił ją, mówiąc, że natychmiast musi się ze mną zobaczyć w sprawie dotyczącej moich obowiązków duchownych. Barbara zaprowadziła go na górę, do pokoju, w którym właśnie układałem się do snu. Przybyły powiedział mi, że jego pani, pewna wielka dama,

leży na łożu śmierci i prosi o księdza. Odpowiedziałem, że jestem gotów z nim jechać, i zabrawszy ze sobą rzeczy potrzebne do ostatniego namaszczenia, pospiesznie zszedłem na dół. Przed bramą stały dwa konie, czarne jak noc; z ich pysków buchała para. Mężczyzna potrzymał mi strzemię, gdy dosiadałem konia, potem sam skoczył na siodło i ścisnąwszy swego konia kolanami, pocwałował. Pędziliśmy z szybkością strzały, zdawało się, że pożeramy drogę w biegu, a czarne drzewa uciekały w ciemności jak armia pobitego nieprzyjaciela. Minęliśmy las, tak mroczny i zimny, że w żyłach czułem dreszcz zabobonnej trwogi. Iskry krzesane przez nasze rumaki leciały za nami jak ognisty ślad; kto nas widział, myślał pewnie, że to dwa duchy mkną po nocy. Błędne ogniki połyskiwały na drodze, ptaki nocne hałasowały w głębinach leśnych, a tu i ówdzie świeciły błyszczące ślepia dzikich kotów. Grzywy koni rozwiewały się wściekle na wietrze, pot spływał im po bokach, a oddech stał się ciężki i głośny. Ale gdy tylko zwalniały biegu, służący przynaglał je, wydając krzyk niepodobny do ludzkiego wołania; wtedy znowu pędziły jak szalone. W końcu dotarliśmy do celu. Nagle wyrosła przed nami wielka, ciemna masa z połyskującymi punkcikami świateł. Kopyta naszych koni zastukotały głośniej na moście zwodzonym i przelecieliśmy z hałasem przez ciemną głębię wjazdowej bramy, między dwiema olbrzymimi wieżami. W zamku panowało zamieszanie, służący z płonącymi pochodniami przebiegali tu i tam; na schodach światła pojawiały się i znikały. Patrzyłem na gmatwaninę ogromnych budynków, kolumn, sklepień, balkonów — oszałamiający świat królewskich albo bajecznych pałaców. Paź–Murzynek, który wręczył mi kiedyś tabliczkę Klarymondy i którego poznałem na pierwszy rzut oka, zaprowadził mnie na górę. Marszałek dworu w czarnych aksamitach, ze złotym łańcuchem na szyi i laską z kości słoniowej w ręce, przywitał mnie, a wielkie łzy spływały mu po policzkach i spadały na śnieżną brodę. — Za późno — powiedział — za późno, księże. Ale jeżeli nie przyszedłeś na czas, by uratować duszę, czuwaj, błagam cię, przy zwłokach nieszczęśliwej zmarłej. Ujął mnie pod ramię i zaprowadził do sali, gdzie leżały zwłoki. Płakałem równie gorzko jak on, bo mniemałem, że zmarłą jest Klarymonda, którą tak szaleńczo kochałem. Przy łożu stał klęcznik; niebieski płomień migotał w brązowej czarze, rzucając niepewne światło na całą komnatę; tu i ówdzie chybotały cienie. W rzeźbionej wazie na stole więdła biała róża; jeden tylko płatek tkwił na łodydze, pozostałe upadły na stół jak pachnące łzy i leżały obok wazy. Czarna maska, wachlarz, różne części maskaradowego stroju rozrzucone były bezładnie na krzesłach — widać śmierć zjawiła się nieoczekiwanie w tym wspaniałym domu. Nie śmiąc podnieść oczu na łoże, klęknąłem i zacząłem żarliwie powtarzać psalmy, dziękując Bogu, że między mną a tą kobietą stanął grób, że teraz jej imię będzie dla mnie czymś niebiańskim i świętym w modlitwach. Stopniowo mój zapał gasł i pogrążyłem się w marzeniach. W tej komnacie mimo wszystko nie było nastroju śmierci. Zamiast oddychać atmosferą, do jakiej byłem przyzwyczajony podczas modłów przy zmarłych, czułem w ciepłym powietrzu opary wschodnich olejków, zapach kobiety i miłości. Blady płomień lampy stwarzał półmrok przyjemny i nie przypominał w niczym żółtego światła gromnic, które się stawia przy zmarłych. Zacząłem rozmyślać o tym dziwnym przypadku, który przywiódł mnie do Klarymondy, kiedy utraciłem ją na zawsze, i westchnąłem z głębi piersi. Zdawało mi się, że ktoś za mną odpowiedział westchnieniem, i odwróciłem się mimo woli. To było tylko echo, ale kiedy się odwróciłem, mój wzrok padł na to, czego unikał — na łoże, gdzie spoczywała Klarymonda. Kwieciste i szkarłatne firanki, związane złotymi pętlicami, ukazywały ją całą, leżącą z rękami złożonymi na piersiach. Była przykryta płóciennym całunem, białym i lśniącym, tym bielszym, że odbijał od ciemnopurpurowych firanek. Ta zasłona była tak

delikatna, że jej ciało przeświecało przez nią, ciało o kształtach cudownych i miękkich, których nawet śmierć nie zdołała zeszpecić, czarownych jak linia łabędziej szyi. Piękna była jak posąg z alabastru, który świetny artysta wyrzeźbił na grobowiec królowej; piękna jak młoda dziewczyna śpiąca pod świeżym śniegiem. Nie panowałem już nad sobą. Ta atmosfera miłości, zapach zwiędłej róży upoiły mnie; kroczyłem przez pokój, zatrzymując się co chwila i spoglądając na piękną zmarłą, leżącą pod przezroczystym całunem. Dziwne myśli przychodziły mi do głowy. Wyobrażałem sobie, że ona nie umarła, że podstępem chciała mnie ściągnąć do zamku i wyznać mi swą miłość… W pewnej chwili zdawało mi się, że poruszyła stopą. — Czy to naprawdę Klarymonda? — pytałem sam siebie. — Jakiż mam dowód? Czarny paź mógł przyjąć służbę u innej pani. Szalony jestem i niepotrzebnie się niepokoję. Ale serce bijące mocno dało mi odpowiedź: to ona… to ona! Podszedłem blisko do łoża i ze świeżą uwagą spojrzałem na to, co mnie tak niepokoiło. Czy mam wyznać…? Doskonałość jej piękności, choć zasnuł ją i uświęcił cień śmierci, oszałamiała mnie, a ten cudowny spoczynek wydawał mi się snem żywej kobiety. Zapomniałem, że przyszedłem tu, by czuwać przy zwłokach, i marzyłem, że jestem młodym narzeczonym na progu komnaty zawoalowanej, na wpół zakrytej narzeczonej. Złamany bólem, szalony radością, drżąc z przerażenia i pragnienia, pochyliłem się nad panną młodą z krainy snów i uniosłem róg prześcieradła. Uniosłem delikatnie, wstrzymując oddech, jakbym się bał ją obudzić. Krew krążyła we mnie tak gwałtownie, że słyszałem, jak przepływa przez żyły moich skroni. Czoło miałem mokre od potu, jak gdybym podniósł nie lekkie płótno, lecz ciężki marmur. Tam leżała Klarymonda, taka sama, jak owego dnia, gdy mnie wyświęcano na kapłana. Bladość jej policzków, martwe usta, tracące koralową barwę, podłużne spuszczone powieki z ciemnymi rzęsami, przecinającymi marmurową biel twarzy — wszystko to nadawało jej wyraz smutku i czystości, cierpliwości i zamyślenia, które miało jakiś szczególny urok. Długie, rozpuszczone włosy, z wplecionymi w nie małymi niebieskimi kwiatkami, otaczały jej głowę i spadały na delikatne ciało ramion. Śliczne race były złożone na krzyż. Te race, krągłe i błyszczące jak kość słoniowa, zachowały nawet w śmierci swój zwycięski powab. Długo stałem i patrzyłem na nią w milczeniu, a im dłużej patrzyłem, tym mniej wierzyłem, że życie opuściło na zawsze to piękne ciało. Nie wiem, czy to było złudzenie, czy odblask lampy, ale zdawało mi się, że krew zaczyna znowu zabarwiać biel jej skóry, leżała jednak bez ruchu. Dotknąłem jej ramienia; było zimne, lecz nie zimniejsze niż jej ręka tego dnia, gdy dotknęła mojej ręki w przedsionku kościoła. Pochyliłem się znowu nad nią i moje ciepłe łzy padały na jej twarz. Ach, gorycz niemocy i rozpaczy, ach, straszna męka czuwania przy zmarłej! Noc wlokła się, a kiedy czułem, że zbliża się wieczne rozstanie, nie mogłem sobie odmówić ostatniej bolesnej radości złożenia pocałunku na martwych wargach tej, która posiadła całą moją miłość. O cudzie! Lekki oddech zmieszał się z moim oddechem i usta Klarymondy odpowiedziały na dotknięcie moich warg. Jej oczy otwarły się i błysnęły łagodnie. Westchnęła, rozwarła ramiona i objęła mnie za szyję w ekstazie. — Ach, Romualdzie, to ty! — powiedziała głosem słodkim i omdlewającym jak ostatnie drgnienie liry. — Ach, Romualdzie, co ty tu robisz? Czekałam na ciebie tak długo, aż umarłam. Ale teraz jesteśmy zaręczeni i będę mogła widywać cię i odwiedzać. Żegnaj, Romualdzie, żegnaj! Kocham cię. To wszystko, co ci miałam do powiedzenia. Oddaję ci życie, które ty mi wróciłeś pocałunkiem. Zobaczymy się wkrótce. Głowa jej opadła, ale ramiona obejmowały mnie, jakby chciała zatrzymać mnie na zawsze.

Gwałtowny podmuch wiatru otwarł okno i wdarł się do pokoju. Ostatni płatek białej róży trzepotał się na łodydze jak skrzydło ptaka, a potem opadł i wyleciał przez otwarte okno, unosząc z sobą duszę Klarymondy. Lampa zgasła, a ja padłem zemdlony na piersi zmarłej. Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem we własnym łóżku, w małym pokoiku plebanii; stary pies lizał mi rękę, która wysunęła się spod kołdry. Barbara, trzęsąc się i utykając dreptała po pokoju, otwierała i zamykała szuflady, wsypywała proszki do szklanek. Stara kobieta wydała okrzyk radości, kiedy zobaczyła, że otwarłem oczy. Pies szczekał i machał ogonem, ale byłem zbyt słaby, by wyrzec słowo lub poruszyć się. Później dowiedziałem się, że leżałem tak trzy dni, nie dając znaku życia i oddychając ledwie dostrzegalnie. Te trzy dni nie liczą się w moim życiu; nie wiem, gdzie wędrowała moja dusza, bo nie zachowałem najlżejszego wspomnienia z tych dni. Barbara powiedziała mi, że ten sam śniady mężczyzna, który przybył po mnie w nocy, odwiózł mnie w zamkniętej lektyce następnego dnia i natychmiast odjechał. Gdy tylko odzyskałem zdolność myślenia, przypomniałem sobie wszystkie przeżycia tej nieszczęsnej nocy. Początkowo myślałem, że padłem ofiarą jakichś sztuk czarnoksięskich, ale rzeczywiste, namacalne szczegóły obaliły to mniemanie. Nie mogłem sądzić, że śniłem, bo Barbara, tak jak i ja, widziała mężczyznę z dwoma czarnymi rumakami i opisała je dokładnie. Jednakże nikt w okolicy nie słyszał o takim zamku, w jakim odnalazłem Klarymondę. Pewnego dnia Serapion wszedł do mego pokoju. Zjawił się spiesznie, skoro tylko Barbara zawiadomiła go o mojej chorobie. Chociaż ten pośpiech świadczył o jego afekcie dla mnie, to jednak odwiedziny te nie sprawiły mi przyjemności. Samo spojrzenie Serapiona było tak przeszywające i badawcze, że czułem się jak zbrodniarz w jego obecności. To on pierwszy wyśledził moje tajemne niepokoje i miałem do niego urazę za jego spostrzegawczość. Podczas gdy pytał mnie o zdrowie z akcentem słodkiej hipokryzji, jego oczy, tak żółte jak oczy lwa, zaglądały mi w głąb duszy. — Sławna kurtyzana Klarymonda umarła — powiedział przenikliwym tonem — umarła pod koniec ośmiodniowej hulanki. To była uczta Belsazara albo Kleopatry. Dobry Boże, w jakimże wieku żyjemy! Gościom usługiwali czarni niewolnicy, którzy nie mówili ludzkim językiem i wydawali się zjawami z piekła rodem. Najlichszy z nich miał liberię, której nie powstydziłby się cesarz w dniu koronacji. Niesamowite opowieści krążą o tej Klarymondzie. Wszyscy jej miłośnicy zginęli marnie, niektórzy śmiercią gwałtowną. Mówią, że była duchem, wampirem, ale mnie się zdaje, że to był szatan we własnej osobie. Zamilkł i wpatrywał się we mnie. Na wzmiankę o Klarymondzie nie mogłem opanować nagłego drżenia. — Szpony szatana są długie — mówił Serapion z surowym wejrzeniem — a groby dotąd jeszcze wyrzucają zmarłych. Potrójna niechaj będzie pieczęć na grobie Klarymondy, bo ona, mówią, nie pierwszy raz umarła. Bóg z tobą, Romualdzie. Z tymi słowy Serapion wolnym krokiem wyszedł z pokoju. Czas mijał i odzyskałem zdrowie. Ba, mniemałem, że płonne były obawy Serapiona i mój własny strach, aż pewnej nocy śniłem… Zaledwie skosztowałem pierwszych kropel z pucharu snu, gdy usłyszałem, że firanki mego łóżka rozchylają się. Uniosłem się na łokciu i rozpoznałem od razu Klarymondę. W ręce trzymała małą lampę, taką, jaką umieszcza się w grobowcach, a światło nadawało jej delikatnym palcom różaną barwę, przechodzącą w mleczną biel ramion. Nie miała na sobie nic prócz płóciennego całunu, w którym leżała na łożu śmierci, i ręką

nazbyt małą przytrzymywała fałdy na piersi gestem jakby wstydliwym. Była tak biała, że całun i ciało stapiały się w bladym świetle lampy. Zawinięta w tę delikatną tkaninę, która zdradzała każdą linię jej ciała, wydawała się raczej marmurowym posągiem jakiejś damy w kąpieli niż żywą kobietą. Zmarła czy żywa, posąg czy kobieta, duch czy ciało — była piękna jak zawsze, tylko blask oczu, zielonych jak woda morska, był nieco przyćmiony, tylko usta, dawniej tak czerwone, miały delikatną barwę róży, tak delikatną, jak róże jej policzków. Małe niebieskie kwiatki, które widziałem wtedy w jej włosach, zwiędły i niemal utraciły płatki. Była jednak tak powabna, że mimo dziwaczności tej przygody i tego zagadkowego wtargnięcia do mego pokoju, nie bałem się ani przez chwilę. Umieściła lampę na stole i usiadła w nogach mego łóżka. Potem głosem słodkim i srebrzystym, jakiego nie słyszałem u nikogo, powiedziała: — Długo kazałam ci czekać na siebie i myślałeś pewnie, że zapomniałam o tobie. Ale przyszłam oto z daleka, z krainy, skąd żaden podróżny nie wrócił. Nie ma słońca ani księżyca tam, skąd przychodzę, tylko cień i przestrzeń. Tam stopa nie znajdzie spoczynku ni wędrujące skrzydła drogi; ale patrz, oto przyszłam, bo Miłość może pokonać Śmierć. Ach, jakież smutne oblicza i straszne oczy widziałam w mej podróży, z jakimże trudem znalazła moja dusza ciało, by w nim znowu zamieszkać! Jakże ciężki był kamień, który położyli na moim grobie! Patrz, jak boleśnie zraniłam sobie ręce przy tej pracy. Ucałuj je, mój ukochany, i uzdrów. I przytknęła zimne dłonie do moich warg. Całowałem je, ona zaś uśmiechała się z niewypowiedzianą słodyczą i radością. Ze wstydem wyznaję, że zupełnie zapomniałem o przestrogach Serapiona i świętości kapłaństwa. Przy pierwszym natarciu uległem bez oporu. Ba, nawet nie próbowałem odegnać precz kusicielki, lecz bez walki poddałem się urokowi cudnego ciała Klarymondy. Biedne dziecię! Mimo wszystko, co było i minęło, nie wierzę, że ona była szatanem. Zaprawdę nie miała w sobie nic szatańskiego albo też nigdy szatan nie ukrył lepiej swych szponów i rogów! Skuliła się na brzegu łóżka, podwinąwszy nogi, w postawie pełnej niedbałej i drażniącej gracji. Raz po raz zanurzała swą małą rączkę w mych włosach, mierzwiąc je i jak gdyby próbując, w jakiej fryzurze będzie mi do twarzy. Jest rzeczą godną uwagi, że ta przygoda zdumiewająca nie dziwiła mnie wcale; podobnie jak we” śnie najosobliwsze wydarzenia nie wprawiają nas w zdumienie, tak i to spotkanie wydawało mi się całkiem naturalne. — Romualdzie, mój najmilszy, kochałam cię na długo przedtem, nim cię spotkałam, i szukałam cię wszędzie. Byłeś moim marzeniem i ujrzałam cię wreszcie w kościele, w tej fatalnej godzinie. „To on” — szepnęłam do siebie i rzuciłam na ciebie spojrzenie przepełnione miłością, którą dla ciebie żywiłam, którą żywię i będę zawsze żywiła. Takie spojrzenie przyprawiłoby o zgubę duszę kardynała, takie spojrzenie przywiodłoby króla wraz z całym dworem do moich stóp. Ale ty byłeś niewzruszony i miłość Boga przeniosłeś nad moją miłość… O tego Boga jestem zazdrosna, o Boga, którego kochałeś i kochasz więcej niż mnie… O, ja nieszczęśliwa! Nigdy nie posiądę całego twego serca — ja, którą zbudziłeś jednym pocałunkiem; ja, nieżywa Klarymonda; ja, która wyłamałam bramy grobu i przyszłam ofiarować ci swoje życie, to życie, do którego powracam tylko po to, by cię uczynić szczęśliwym. Tak mówiła, przeplatając słowa pieszczotami przyprawiającymi o szaleństwo; w głowie mi się mąciło i nie lękałem się pocieszyć jej straszliwym bluźnierstwem — powiedziałem, że ją kocham bardziej niż Boga. Wówczas oczy jej odzyskały blask i płonęły jak chryzoprazy. — A więc kochasz mnie jak Boga — zawołała opasując mnie ramionami. — Jesteś mój i dokądkolwiek pójdę, ty pójdziesz za mną. Porzucisz te wstrętne czarne suknie i będziesz najdumniejszym z kawalerów, najbardziej godnym zazdrości. Będziesz kochankiem

Klarymondy, tej, która odrzuciła papieża! Ach, szczęśliwe życie, ach, złote dni przed nami! Kiedy dosiądziemy koni i pojedziemy, mój panie? — Jutro — krzyknąłem w szale. — Jutro — odpowiedziała. — Będę miała czas zmienić tę szatę, nieco skąpą, niezdatną do podróży. Muszę też pomówić z moimi rządcami, którzy myślą, że naprawdę umarłam, i opłakują mnie, jak umieją. Pieniądze, powozy, ubiory na zmianę — wszystko będzie gotowe. O tej godzinie jutro przyjdę po ciebie. Do widzenia, ukochany. Dotknęła ustami mego czoła, światło rozpłynęło się w ciemności, firanki zasunęły się i ogarnął mnie sen ciężki jak ołów, sen bez marzeń. Obudziłem się późno, dręczony wspomnieniami, przekonując sam siebie, że to były tylko nocne przywidzenia. Ale wieczorem nie bez obawy udałem się na spoczynek, prosząc Boga, by strzegł czystości moich snów. Wkrótce zasnąłem twardo — i znowu opadły mnie rojenia. Firanki rozsunęły się i zobaczyłem Klarymondę, nie bladą w białym całunie, lecz wesołą, promienną, wspaniałą, w podróżnej sukni z zielonego aksamitu ze złoconym paskiem, podpiętej z jednego boku i ukazującej atłasowy spód. Jej jasne loki spadały ciężką masą spod dużego czarnego kapelusza, ozdobionego osobliwymi białymi piórami. W ręce trzymała mały bat, zakończony u góry złotą gałką; dotknęła mnie nim delikatnie, mówiąc: — Zbudź się, miły śpiochu! To tak gotujesz się do podróży? Myślałam, że cię znajdę gotowego. Wstawaj., wstawaj szybko; nie mamy czasu do stracenia. Wyskoczyłem z łóżka. — Chodź, ubieraj się i jazda! — zawołała, wskazując mi małą paczkę, którą przyniosła. — Nasze konie ledwie ustoją przy bramie. Powinniśmy już być o dziesięć mil stąd. Ubierałem się szybko, podczas gdy ona pouczała mnie, wręczała różne części rycerskiego stroju i śmiała się z mojej nieporadności. Uczesała mi włosy i, kiedy byłem już gotów, podała mi małe weneckie lusterko w srebrnej i ramce, wołając: — Co teraz myślisz o sobie? Czy mnie przyjmiesz za swego pokojowca? Nie poznałem w lustrze własnej twarzy, bo tak byłem niepodobny do siebie, jak posąg do nie obciosanego kamienia. Byłem piękny i dumny z tej przemiany. Strojne, złotem haftowane szaty uczyniły ze mnie innego człowieka i zdumiewałem się nad magią kilku łokci sukna, przemyślnie ułożonych. Charakter mych szat stał się moim charakterem i w ciągu dziesięciu minut byłem wystarczająco zarozumiały. Kłarymonda patrzyła na mnie z macierzyńskim upodobaniem, gdy przechadzałem się po pokoju, jakby próbując nowego stroju. Zawołała potem: — Chodź, dość tej dziecinnej zabawy! Naprzód, mój Romualdzie! Daleka droga przed nami, nigdy nie dojedziemy. Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z domu. Brama otwarła się za dotknięciem jej palców; gdy wychodziliśmy, pies nie obudził się. Przed bramą znaleźliśmy służącego i trzy konie, podobne do tych, które przyprowadził kiedyś, hiszpańskie rumaki, mknące jak wiatr. Niebawem przybyliśmy na równinę, gdzie już czekał na nas powóz zaprzężony w cztery konie. Pocztylion pognał je jak szalony. Ręką obejmowałem kibić Klarymondy, jej głowa spoczywała na moim ramieniu, jej pierś przyciskała się do mojej. Od tej chwili rozpocząłem podwójne życie: było we mnie dwóch ludzi, nie znających się nawzajem — ksiądz, który śnił, że w nocy jest szlachetnym kawalerem, i kawaler, który śnił, że w nocy jest księdzem. Z pewnością byłem — albo wydawało mi się, że byłem — w Wenecji, w wielkim pałacu na Canale Grandę. Klarymonda lubiła życie w wielkim stylu. Nie spowszedniała mi przez przyzwyczajenie. Miłować ją to znaczyło miłować dwadzieścia kochanek. Odwzajemniała mi się stokrotnie.

Pewnego dnia, gdy dość już długo czuła się niezdrowa, skaleczyłem się w rękę i ona wyssała mi krew z rany. — Nie umrę! Nie umrę! — wykrzyknęła. — Będę cię długo kochała, bo twoja krew wróciła mi życie. To zdarzenie zbudziło we mnie dziwne obawy, które dręczyły mnie ciągle. Serapion często robił mi wymówki. Pewnego dnia powiedział: — Jest tylko jeden sposób na odegnanie demona, który cię opętał. Wiem, gdzie pogrzebano Klarymondę. Musimy ją odkopać; widok robaków i prochu śmierci wróci ci rozum. Byłem tak znużony tym podwójnym życiem, że zgodziłem się na jego plan — i w nocy odszukaliśmy jej grób. Były tam wyryte słowa: „Tu leży Klarymonda, która spośród żywych była najpiękniejsza…” W końcu Serapion uderzył kilofem o wieko trumny. Podniósł je i zobaczyłem Klarymondę; na jej bladych ustach błyszczała kropla krwi. Serapion wpadł w furię i wołał: — A, jesteś tam… diablico, nierządnico, wampirze, ty, która wysysasz krew mężczyzn! Mówiąc to, pokropił ją wodą święconą — i natychmiast rozpadła się w proch. — Tam leży twoja ukochana, panie Romualdzie — powiedział. — Idź i pieść się na Lido ze swą piękną damą. Schyliłem głowę. W mojej duszy wszystko było ruiną. Wróciłem na plebanię. Romuald–ksiądz pożegnał Romualda–kochanka. Ale następnej nocy zobaczyłem Klarymondę. — Nikczemny człowieku — wołała — coś ty uczynił? Dlaczego posłuchałeś tego głupiego księdza? Czy nie byłeś szczęśliwy? Cóż ci złego uczyniłam, byś znieważał mój grób? Odtąd więź łącząca nasze dusze i ciała jest zerwana. Będziesz pożądał mnie. Żegnaj! Potem zniknęła i już nigdy jej nie zobaczyłem… Niestety! Powiedziała prawdę; tęsknię za nią ciągle. Drogo okupiłem ocalenie, a miłość Pana nie zastąpiła mi całkiem tamtej miłości. Oto, bracie, historia mej młodości. Nie dozwól oczom swoim patrzeć na kobietę. Chodź szukając spojrzeniem ziemi. Bowiem — nawet czysty i cichy — w jednej minucie możesz być potępiony na wieki. przełożyła Zofia Krajewska

Eugene Melchior De Vogue PŁASZCZ JÓZEFA OLENINA Józef Olenin cieszył się zasłużonym uznaniem w świecie uczonych rosyjskich. Śmierć jego była prawdziwą stratą dla archeologii orientalnej. Upoważniony do szukania w jego rękopisach potrzebnych mi zapisków, znalazłem w nich ze zdziwieniem parę kart, które podaję. Czy przygoda zapisana w tych kartach opiera się na zdarzeniu prawdziwym? Wahałbym się uwierzyć w to, gdyby znany charakter Józefa Olenina nie wykluczał wszelkiego podejrzenia o urojenie romantyczne. Kochał we wszystkim tylko prawdę. Zresztą opisano mi go jako dziwaka; następnie w jego kraju zdarzają się rzeczy, które w innym nie uchodziłyby za naturalne… A wreszcie, oto jego opowiadanie: I Wbrew krytykom niemieckim bardzo wysoko cenię komentarz Salvoliniego do Papirusa Turyńskiego i wojen Ramzesa Wielkiego. Miałem zamiar posłużyć się nim w moim dziele o pobycie Żydów w Egipcie, kiedy nagłe sprawy wezwały mnie z początkiem zeszłej jesieni do Bukowej, mojej posiadłości na Małorusi. Pojechałem, zabrawszy mojego cennego Salvoliniego i spodziewałem się, że w ciszy lasów znajdę czas potrzebny do skończenia mojej pracy. Wszyscy właściciele powiatu perejasławskiego wiedzą, że są trzy stacje pocztowe na drodze z Kijowa do Bukowej i wiedzą również, że droga ta oznaczona jest na planie ziemstwa — co prawda dopiero od dziesięciu lat — jako najgorsza w całej Ukrainie i że zwłaszcza ubiegłej jesieni najprostsza ostrożność nakazywała podróżnemu unikać fikcyjnych mostów, którymi jest upiększona. Mimo chwiania i kołysania się w przód i w tył, które sprawiało, że znaki hieroglificzne tańczyły przed moimi oczyma, wziąłem się zapamiętale do czytania komentarza, nie spoglądając na uciekający za mną smutny krajobraz strzech i pól. Na stacji w Taczaniu, jednej z tych nędznych wiosek, ukrytych w janowcach nad stawem, wiosek, które na Małorusi nazywają chutorami, oderwał mnie od lektury głos mojego przyjaciela Stefana Iwanowicza, właściciela stacji pocztowej, który zapraszał mnie do domu na szklankę herbaty. W dwie godziny później bryczka moja wjeżdżała w aleję lipową w Bukowej, a pomrok, który rzucały stare drzewa, zatrzymał mnie na początku wyprawy Ramzesa do Nubii. Niedługo potem prowadziłem ją dalej we śnie, zaburzonym fantastycznymi wstrząśnieniami rydwanu wojennego, toczącego się po piaskach libijskich. Nazajutrz o świcie przywołany zostałem do rzeczywistości przez rządcę, który zabrał mnie do swojej bryczki dla zwiedzenia dalekiego folwarku. Jesienne poranki na Ukrainie są zimniejsze od południa zimowego; po polach pełzała gęsta mgła, snuły się opary bagien, które, jak wiadomo, stanowią najbardziej malowniczą ozdobę naszej pięknej ojczyzny. Kazałem służącemu przynieść moje futro, szeroki, ciepły płaszcz podróżny, podbity lisami, który by ubogo wyglądał w garderobie na eleganckim balu w Petersburgu; był to szorstki towarzysz do polowań i wycieczek do lasu, jeden z tych rzetelnych i skromnych przyjaciół wiejskich, których się przyciska do serca, wracając do domu na prowincji, a których się nie wita w razie przypadkowego spotkania na Pałacowym Nadbrzeżu. Iwan wrócił z pustymi rękami, drapiąc się w głowę z miną zakłopotaną.

— Wybaczcie, panie, ale nie ma płaszcza, musiał się zsunąć z bryczki… Bóg raczy wiedzieć… może na drodze, niedaleko… — Jak to, spadł z bryczki na gościniec! Zgubiłeś mój płaszcz? — Wczoraj wieczorem raczył pan zarzucić go na nogi, potem raczył pan czytać w wielkiej księdze, musiał pan nie zauważyć, tak nami trzęsło! Nieszczęście zdarzyło się pewnie nad rzeką w Taczaniu, kiedy przejeżdżaliśmy pod mostem. Panie Boże mój, myślałem, że toczymy się w przepaść! Ach, drogi są bardzo zaniedbane, wielmożny panie, na szczęście stangret marszałka szlachty powiedział mi wczoraj, że w tym roku ziemstwo… Przerwałem dalsze wywody mego wiernego sługi i rozkazałem mu, aby zaraz wsadził na konia posłańca, który nie miał się pokazywać bez płaszcza. Chłopak powrócił z nadejściem nocy i przywiózł wielki pakiet, owinięty w zatłuszczone numery „Gazety Kijowskiej”. Wracałem z pola zmarznięty, przeklinając trzęsący wózek, ziemstwo i głupotę Iwana, kiedy chłopak wręczył mi z triumfem odnaleziony płaszcz i pocałował mnie w rękę za otrzymanego rubla. Rozdarłem papier, a palce moje, zesztywniałe od chłodu, pogrążyły się w pieszczocie czegoś miękkiego, delikatnego i ciepłego, jak oddech dziecka. Rozwinąłem pakiet i wyobraźcie sobie moje zdziwienie i niezadowolenie, kiedy zamiast mojego starego płaszcza, ujrzałem krótkie futro, które nasze damy, o ile się nie mylę, nazywają polonezkami. Futro z grubego niebieskiego aksamitu, podbite było drogocennymi sobolami. Płaszcz był skrojony wedle starodawnej mody, jaka panowała ongiś w Polsce. — Cóż to za diabelski żart? — zawołałem zatrzymując posłańca. — Nie wiem, Osipie Eugeniczu, poczmistrz sam mi wręczył ten pakiet w Taczaniu, mówiąc, że to jest futro, które zgubił nasz batiuszka i polecił mi zanieść naszemu batiuszce życzenia dobrego zdrowia. — Ależ głupcze, to nie moje futro! — Nie wiedziałem, Osipie Eugeniczu. Odprawiłem durnia, wiedząc, że po tych sakramentalnych słowach niczego już nie można wyciągnąć z chłopa rosyjskiego. Rzuciwszy ze złością obce ubranie na kanapę, stojącą obok biurka, położyłem się do łóżka, marząc o dziwnych przemianach, którym ulegają płaszcze na Ukrainie; widocznie wszystkie futra z całego powiatu zeszły się ubiegłej nocy na schadzkę pod mostem w Taczaniu. Nazajutrz obudziłem się bardzo późno; cudowne, wrześniowe słońce zalewało swoim złotym uśmiechem mój pokój ze starymi meblami, pokrytymi spłowiałą materią płócienną. Pierwszym przedmiotem, na który padł mój wzrok, była polonezka, rozłożona na kanapie. Lekkie powiewy wiatru, płynące przez otwarte okno, wprawiały w drżenie delikatne futro. Sobole połyskiwały w blasku słońca i nabierały kasztanowozłotych odcieni, jak te, co igrają na niektórych głowach Tycjana; na niebieskim aksamicie kaprys promieni układał mieniące się desenie, już to ożywione błękitem, już to zanikające w cieniu; oba tony łączyły się harmonijniej niż na palecie najbogatszego kolorysty. Mechanicznie począłem wodzić ręką po tym jedwabistym puchu, rozpalonym w żarze południa; wzdłuż mych palców sypały się iskierki, jak wówczas kiedy głaszcze się grzbiet kota uśpionego w popiele ogniska. Z pomiętej materii unosiła się delikatna woń; doskonale pamiętam wszelkie perfumy, lecz nie przypominam sobie podobnej woni, chyba słaby a drażniący zapach ukraińskich lip, kiedy rozkwitną w czerwcu wokoło domu. Słowem, ta śliczna polonezka tchnęła tajemnym wdziękiem oraz wyzywającą filuternością. Zabawiałem się układając ją w świetle dla nadania jej całej świetności, kiedy spostrzegłem na biurku otwartego Salvoliniego, który zdawał się czekać na mnie. Zawstydziłem się mojego dzieciństwa i pogrążyłem się w ukochanej lekturze. Muszę wyznać, że mniej zajęła mnie niż zazwyczaj. Ogród, rozciągający się pod oknem, strojny ostatnimi wdziękami jesieni, przyciągał często mój

wzrok, który z kolei padał niezmiennie na sobole, uśmiechające się opodal. Iwan wszedł, niosąc śniadanie i chciał zabrać nieznajomą. Na rękach mojego służącego widniały ślady sumiennej walki z kurzem, nagromadzonym na sprzętach w Bukowej w czasie letnich miesięcy. Na widok tej ciężkiej, czarnej ręki, chwytającej brutalnie za delikatny, niebieski aksamit, uczułem dziwne rozdrażnienie. — Daj spokój, Iwanie, mógłbyś poplamić ten płaszcz, który jest cudzą własnością, później go zabierzesz. — Wieczorem Iwan ponowił atak. Naszkicowałem właśnie plan pierwszego rozdziału mojego dzieła i chodziłem po pokoju krokiem nieregularnym i roztargnionym, tak bardzo sprzyjającym pracy umysłowej. Ilekroć zbliżałem się do biurka, wzrok mój padał na polonezkę, leżącą na kanapie w półświetle lampy w fantastycznym i żywym układzie, jakiego nabierają pod wieczór suknie długo noszone. Czasami zdawało mi się, jak gdyby się poruszała, podnosiła i przybierała pieściwe pozy, a promień światła z większym życiem niż rano wzniecał kasztanowozłote blaski; miałem wrażenie, że to niesforne loki jakiejś głowy weneckiej ukazują się w ciemnej głębi mego wielkiego lustra. I znowu odesłałem Iwana do wszystkich diabłów. Biedny człowiek spojrzał na mnie ze zdziwieniem i odszedł z tą pełną uszanowania uległością, która u naszej poczciwej służby jest ostatnią pozostałością poddaństwa. Następnego dnia wymyśliłem kilka sprytnych wykrętów, o które nietrudno, jeżeli chodzi o nasze kaprysy i przekonałem Iwana, że trzeba pozostawić nieznajomą na jej miejscu, aż do chwili kiedy zgłoszą się po nią. W rzeczywistości nie lubiłem myśleć o tej chwili. Zdawało mi się, że polonezka zawsze tu była; weszła od razu w moją duchową atmosferę, w to środowisko rzeczy poufałych i niezbędnych, w których stary kawaler — nawet jeśli nie jest taki stary — nie znosi żadnej zmiany. Pośród spłowiałych mebli w moim poważnym gabinecie polonezka stanowiła jedyną nutę młodą i wesołą, jedyną plamę świetlną. Ze swoją na pół żywą powierzchownością była ona dla mnie mniej niż psem, a więcej niż kwiatem. Opętanie tą głupią fatałaszką rosło z godziny na godzinę. Ci tylko mogą zrozumieć, co zaznali niesłychanej monotonii i bezmiernej nudy samotnego pobytu na wsi rosyjskiej. Wyobraźnia nasza, żyjąca w tej ciszy, przygniatającej ludzi i rzeczy, czepia się najbłahszych przedmiotów i nadaje im olbrzymie znaczenie. Po interesujących pensjonarzach domów poprawy, należałoby marynarzom i ziemianom rosyjskim poświęcić pająka, Silvia Pellico. Polonezka — niechaj mi wybaczy porównanie — stała się moim pająkiem. Wpływ jej zniweczył wkrótce wpływ Ramzesa. Obserwowałem jej nieme i tajne życie. Wprawdzie było to ciało bez duszy, ale takie, z którego dusza jak gdyby niedawno uleciała i które po odejściu jej zachowuje wyraz nadzwyczaj skupiony. Szukałem naturalnie duszy, a moja bezczynna wyobraźnia, puszczona na swobodę, przepędzała najlepsze godziny na gubieniu się w hipotezach nad przygodą, co przywiodła do mnie zbłąkaną, i na rozmyślaniu nad „wieczną kobiecością”, która tak niedawno była wcielona w tę powłokę, przywodziłem na pamięć wszystkie typy kobiet z bogatych mych wspomnień, aby je przystosować do mego futerka. W końcu znużony błąkaniem na oślep, postanowiłem wziąć się do dzieła z naukową ścisłością, jaka przystoi laureatowi Akademii. Jeśli Cuvier, powiedziałem sobie w duchu, potrafił odtworzyć zwierzęta przedpotopowe z małej kości, z nieznanego ułamka ich potężnego organizmu, dlaczegóż bym ja nie zdołał zrekonstruować kobiety z jej ubrania, które jest połową kobiety, jeśli nie wszystkim? Zawiesiłem okrycie, które, wróciwszy do naturalnych swych fałdów, uwydatniło natychmiast lekki i nieuchwytny wdzięk, ale to mi nie wystarczało.

Pewnego dnia zastałem na folwarku robotników moczących konopie z ostatniego zbioru. Wziąłem ukradkiem parę wiązek i rumieniąc się za tę dziecinną zabawę, zabrałem się do wypchania polonezki; zapiąłem okrycie na zaimprowizowanym manekinie, szanując wszystkie załamania, powstałe na aksamicie wskutek noszenia. Wynik był najzupełniej przekonywający: ujrzałem zarysowującą się giętką i długą szyję, bogate i dumne kształty oraz szczupłą kibić, gibką jak pień młodej brzozy. Z wąskości rękawów mogłem wnioskować o delikatności przegubów i kończyn. Pewne porównania, znane wszystkim, co uczyli się rysunku, pozwoliły mi odtworzyć przy pomocy zdobytej połowy, drugą nieznaną, to jest wysokość posągu i kształt głowy. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że włosy jej miały kasztanowozłoty odcień soboli, pewnikiem od dawna zdobytym były również jej oczy o ciemnych blaskach niebieskiego aksamitu. Jeden tylko punkt nabawiał mnie kłopotu, mianowicie brakowało nosa i nie miałem żadnych danych do odtworzenia go; aż do zdobycia bliższych danych, mój posąg był bez nosa. Lecz cóż to szkodzi! Czyż nie kochałem szalenie tej antycznej głowy z Efezu, którą barbarzyństwo tureckie pozbawiło tej samej ozdoby? A zresztą, czyż nie kochałem wielu moich rodaczek, będących w tym samym położeniu? W ten sposób dusza powróciła w moją polonezkę i kształt jej utwierdził się odtąd niezmiennie w mojej wyobraźni. Był to dzień wielkiego wytchnienia. Z tą chwilą chimeryczna moja towarzyszka była stworzona i żyła. Toteż coraz bardziej przywiązywałem się do tego kawałka materii, jej widomego znaku. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógłbym ją stracić i wcale nie byłem ciekawy zobaczyć prawowitą właścicielkę futra, gdyż na pewno sprawiłaby mi rozczarowanie; ta, którą wymyśliłem, wystarczała mi. Raz przyszła mi do głowy myśl bardzo prosta, która powinna była zjawić się trochę wcześniej, czy w kieszeniach ubrania nie ma jakiegoś znaku, wskazującego na pochodzenie. Myśl ta została bardzo źle przyjęta, dręczyła mnie i kilkakrotnie odkładałem jej wykonanie. Wreszcie wsunąłem w maleńkie kieszenie moje drżące ręce i ku niewymownej uldze wyciągnąłem je puste. Mój zawiadowca nakłaniał mnie, żebym pojechał do Taczania dla załatwienia ważnej sprawy, lecz ja znalazłem wybieg i posłałem jego w zastępstwie, gdyż obawiałem się rozmowy z poczmistrzem, który mógłby mnie zmusić do oddania płaszcza. Za każdym dzwonieniem do bramy dostawałem bicia serca, gdyż zdawało mi się, że już przychodzą zabrać moje futro. Kiedy zaprząg sąsiada lub koń posłańca wjeżdżał na dziedziniec, zrywałem się i rzucałem zasłonę na mój płaszcz; później nie ukrywałem przed sobą ohydy tego czynu, który mógłby zaprowadzić jakiegoś biedaka do domu poprawy, lecz któryż zbieracz nie ma na sumieniu podobnych słabości, nie mówiąc już o zakochanych? Czyżbym już należał do smutnej kategorii tych ostatnich? Nie chciałem się przyznać do tej okropności, jednak mówiłem sobie, że jeśli śmieszne jest być zakochanym w kawałku materii, to połowa mężczyzn jest w tym położeniu i że nieraz zamącano sprawy świata dla gałganka, w którym było mniej duszy niż w moim. Nie zgłębiając natury mojego uczucia, rozkoszowałem się tą miłą wspólnotą życia; od tej chwili nie czułem się już osamotniony. Wieczorem, kiedy polonezka ożywiała się w tak dziwny sposób, prowadziłem z nią długie rozmowy, znałem już jej charakter, jej tajemnicę i przeszłość. Równie jak wszystkie jej towarzyszki miała swoje dobre dnie i swoje kaprysy; już to bywała czuła, wesoła, spoczywająca z uroczym wdziękiem, już to leżała wątła, zwiędła, martwa i bezduszna. Zależnie od jej usposobienia kładłem się spać smutny lub wesoły, a w nocy śniło mi się często to osobliwe stworzenie, błąkające się u mego wezgłowia, muskające mnie swoim brunatnozłotym puchem i zabawiające mnie aż do świtu piosenkami i szaleństwami.

15 października mieliśmy w Bukowej pierwszy przymrozek. Obudziwszy się, ujrzałem widnokrąg naszych pól, cały zbladły pod pierwszym całunem. Tego poranka miałem załatwiać sprawę wyrębu drzewa dość daleko od domu. Iwan przyniósł mi w triumfie szorstki płaszcz wieśniaczy, przysięgając się, że jest bardzo zimno. Domyśliłem się tego z lodowatego wiatru, który zawiał przy otwieraniu okna. Ręka moja spoczęła na miękkich sobolach, które ciągle zachowywały jakąś wewnętrzną i tajemną ciepłotę. Brrr… myślałem sobie, jak to byłoby dobrze otulić się tym ciepłym futrem, zanim się wyjdzie na taki czas! Ze wstydem odepchnąłem ten głupi pomysł. Ale wiadomo, że głupie pomysły mają szczególny dar torowania sobie drogi, jako też osobliwe argumenty na swoje usługi. Po cóż — mówiła kusicielka — dostać zapalenia płuc, jeśli można tego uniknąć? Sądzisz, że jakiekolwiek przebranie może zadziwić twoich poczciwych chłopów? Ci prości ludzie nie potrafią niczego zauważyć, a gdyby nawet dziewczęta wiejskie uśmiechały się, to cóż to szkodzi? Walczyłem; zakochani wiedzą, jak się kończą walki z głupimi pomysłami. Po kilku minutach wahania zarzuciłem nagle delikatną polonezkę na ramiona i wyszedłem. Ogarnęło mnie nie znane dotąd uczucie, mające w sobie coś z wonnej kąpieli, ciepłoty łóżka, powiewu wiatru wiosennego i dotknięcia przewodów elektrycznych. Jakaś nowa radość przenikała do głębi całą moją istotę. Zawiadowca drżał, a ja nie czułem zimna. Długo bawiłem w lesie, zdawało mi się, że wróciwszy do domu, będę musiał porzucić najlepszą cząstkę mojej istoty. I to był początek mojego nałogu; następnych dni, nawet kiedy się wypogodziło, nie zdejmowałem mego błogosławionego futerka. Wyjazdy, dawniej pospieszne i przykre, stały się miłe. Z chwilą kiedy wkładałem zaczarowany płaszcz, czułem, że moja nędzna istota opuszcza mnie, i że inna, obca, zajmuje jej miejsce. Była to atmosfera jakiejś innej istoty, przepojona nieustanną pieszczotą, która stała mi się nieodzowna. Wówczas przypomniałem sobie, że kiedyś zaciekawił mnie artykuł w „Przeglądzie Archeologicznym” traktujący o szacie Dejaniry. Ach, jakże rozumiem biednego Alcyda, płonącego w ognistych uściskach jej szaty! Ażeby podjąć przerwane studia, miałem nawet zamiar napisać pracę o tym interesującym zdarzeniu z mitologii greckiej. Gdyż nietrudno domyślić się, że nieszczęśliwy Ramzes został zapomniany; nie dokończony szkic leżał na biurku z miną właściwą porzuconym książkom i papierom. Całe dnie spędzałem poza domem, biegając po lesie w moim ubraniu magicznym; rozkosz pierwszych chwil nie opuszczała mnie, przeciwnie, zdawało mi się, że z każdym dniem coraz mniej byłem sobą, że przemiana dokonywała się. Objawił mi się cały świat wytwornych i subtelnych uciech, zmieniłem duszę, tak jak płaszcz, i wyzbyłem się dawnego człowieka; miałem wrażenie, że staję się… a jednak nie! Mówiąc szczerze, zdawało mi się, że tracę rozum. W tym krytycznym momencie mojego życia duchowego wręczono mi wieczorem, dnia 24 października, telegram od mojego przyjaciela X. Zawiadamiał mnie, iż nazajutrz rano będzie przejeżdżał przez Kijów i błagał, abym przyjechał bodaj na chwilę w celu omówienia pewnej sprawy, w której mogłem mu być pomocny. W chwili owej samotność moja, ożywiona namiętnością, była mi droższa ponad wszystko, toteż przeklinałem tę natrętną przyjaźń; mimo to nie mogłem odmówić i kazałem zaprząc do bryczki. Iwan zbliżył się z drwiącą miną, którą od jakiegoś czasu chętnie przybierał wobec mnie. — Noc będzie dżdżysta, jakie okrycie weźmie wielmożny pan na drogę? Musiałem zwalczyć lekkie zawstydzenie, które zjawiało się jeszcze od czasu do czasu, lecz tyle ich już zwalczyłem! — Futro — odparłem odwracając głowę, a w chwilę później trójka unosiła mnie, drżącego z rozkoszy w drogich sobolach, które otulały atmosferą miłości moją istotę, obojętną na wszelkie rzeczy.

II Noc była głęboka, kiedy moja bryczka wjechała na dziedziniec poczty w Taczaniu. Na środku dziedzińca stała wyprzężona kareta podróżna, czekająca na zmianę koni. — Pójdę obudzić poczmistrza Iwanowicza — rzekł Iwan. — Postaraj się, ażeby jak najprędzej zaprzęgli i pozwól spać tym, co śpią — odrzekłem z niezadowoleniem. Nietrudno zgadnąć, że jedno tylko miałem pragnienie: uniknąć poczmistrza. Z obawy przed spotkaniem nie wszedłem nawet do izby, gdzie można było dostać herbaty, zapaliłem papierosa i zacząłem chodzić po drewnianym ganku z okapem, który biegł wokoło dziedzińca. Noc była ciemna i dżdżysta, jak to przepowiedział Iwan. Nędzna naftowa lampa, stojąca na gzymsie drzwi, oświecała słabo jeden z zakrętów ganku. Po kilku chwilach drzwi te otwarły się, a w nich ukazał się jakiś podróżny, który począł przechadzać się w kierunku przeciwnym. Sylwetka jego uderzyła mnie od razu, szczególniejszą jej cechą było to, iż nie można było domyślić się, do jakiej płci należał nieznajomy. Powiecie mi, że wypadek ten zdarza się często w Rosji, gdzie nasza miła zima, zmuszając nas do dziwacznego stroju, przeistacza ulice w istny bal kostiumowy przechodniów, nie mających ani kształtu, ani wieku, ani płci. Jeszcze bardziej zaciekawiło mnie to, iż po chwili zdawało mi się, jakobym w postawie, chodzie i ruchach mego towarzysza przechadzki, odnajdywał dawne wspomnienia; wspomnienia te były jednak nader trudne do określenia, gdyż odnosiły się najwidoczniej do dwóch zupełnie odmiennych osób. Nie mogłem złączyć nazwisk z tymi niejasnymi podobieństwami, ale mimo to byłem pewny, że widziałem u kogoś bliskiego tę sylwetkę, a u kogoś drugiego tę postawę i ten chód. Wielce zakłopotany, zatrzymałem się pod lampą, aby zaczekać na przechodzącego. Na oświetlonej przestrzeni ukazały się dwie nóżki kobiece, wychodzące spod długiego płaszcza męskiego; oczy moje padły na płaszcz: był to mój płaszcz, moja stara lisiurka! Można się domyślić, jaki rój bezładnych myśli zakłębił mi się w mózgu. Zacząłem chodzić jak pijany. Przypadek zdarzył, że kilkakrotnie spotkaliśmy się pod lampą. Pierwsze wrażenia wyjaśniały się, nie zmniejszając mojego zakłopotania. Patrząc na płaszcz, zdawało mi się, że widzę siebie w lustrze a pod przybraną osobistością domyślałem się drugiej, którą znałem tak, jak gdybym ją przed chwilą opuścił. Twarz tej kobiety — gdyż na pewno była to kobieta — owinięta była czarnym szalem, lecz z nieruchomego jej wzroku odgadłem, że jestem przedmiotem uwagi równie wielkiej jak moja. Przechadzka trwała w dalszym ciągu, zakłopotanie moje wzrastało. Czy wam się kiedyś zdarzyło przejść w salonie obok osoby dobrze wam znanej? Czujecie, że trzeba się zbliżyć i przemówić do niej, a jednak nie możecie zdobyć się ani na jedno słowo, gdyż nie pamiętacie jej nazwiska; odgadujecie, że i ona was poznała i każda chwila opóźnienia zwiększa wasze zmieszanie. Niepokój, jaki odczuwałem, był właśnie tego rodzaju, lecz stokroć dokuczliwszy i zamącony niedorzecznymi myślami. To mi się zdawało, że ja sam przechadzam się u mego boku, mówię o moim dawnym, ja, to znów, że polonezka biegnie przede mną, unosząc moje nowe ja. W rozdwojeniu tym, gdzie obie moje połowy unikały się wzajemnie, czułem, iż przy każdym nowym spotkaniu okrywam się coraz większą śmiesznością, wzrok zza welonu śledził mnie nader niepokojąco, krople potu wystąpiły mi na skronie.

Nagle przy jednym zakręcie nieznajoma zatrzymała się przede mną, szybko odrzuciła welon i parsknęła długo powstrzymywanym śmiechem; młody, świeży głos, którego można się było domyślić po śmiechu, odezwał się do mnie po francusku: — Może pan zechce oddać mi płaszcz…? Stałem nieruchomy, ogłuszony, szukając słów i jąkając się: — Mój Boże… chciałem prosić panią o to samo… ale raczy mi pani wyjaśnić…? O nie, nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że pan ma moje futro, które, jak widzę, przywłaszczył pan sobie bez ceremonii. — To prawda, ale czyż pani nie daje mi przykładu? — To pana płaszcz? I to ja mam się panu tłumaczyć? Owszem, niech i tak będzie, to zresztą bardzo proste. Przed miesiącem przejeżdżałam tędy do sąsiedniej wsi i zgubiłam futro. Kiedy wysłałam na poszukiwanie, przyniesiono mi ten płaszcz. Mój pobyt przedłużył się, mrozy zaskoczyły mnie zupełnie bezradną, więc użyłam tego, czym Opatrzność obdarowała mnie. Natomiast niepodobna zrozumieć potrzeby, dla której mężczyzna przystraja się w okrywkę kobiecą jak w kołnierzyk, nie mówiąc o tym, że na pańskich ramionach biedna moja palatynka wydaje się troszkę zniekształcona. — O nie, przysięgam pani, że tak nie jest. Przeciwnie, ja…! Wstrzymałem się na czas, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa, zrozumiałego tylko dla mnie. — Zresztą, jeśli się panu zdaje, że wina leży po obu stronach, to dajmy temu spokój. Przypadek naprawił już swój błąd. Powróćmy do naszych własności i do tego, co przystoi naszej płci. A ponieważ osoby, które przez miesiąc nosiły zamienione płaszcze, wydają mi się dostatecznie zaznajomione ze sobą, więc zanim dokonamy przebrania, zapraszam pana na herbatę. Mówiąc to, nieznajoma otwarła drzwi, wiodące do izby i wskazała mi drogę. Niechętnie wszedłem za nią. Wróciłem do rozwagi i jedno tylko miałem na myśli: bliskie i nieuniknione rozstanie z ukochaną moją towarzyszką. Nie czułem żadnej wdzięczności dla jej właścicielki za to, że się zjawiła. Nie troszczyłem się o nią, chodziło mi tylko o jej futro. Podczas kiedy moja bohaterka zdejmowała lisiurkę, czyniłem krótki przegląd, co jest pierwszą powinnością mężczyzny wobec kobiety, z którą zawiera znajomość. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to, co mi się ukazało, to był mój posąg, tak jak go odtworzyłem z jego okrycia, tylko z nosem w dodatku. Czyżby ten nos mi przeszkadzał? Nie wiem, dość że ta postać nie sprawiła mi najmniejszej przyjemności i pozostała dla mnie zgoła odmienna od prawdziwej, . to jest, od tej, co zamieszkiwała futro. A przecież były tam kasztanowozłote włosy i ciemnoniebieskie oczy. Nieznajoma kazała służącej podać herbatę; po akcencie pierwszych słów, wypowiedzianych po rosyjsku, poznałem, że to była Polka. Wszystko zresztą zdradzało w niej to osobliwe, niebezpieczne plemię rodzaju kobiecego: spojrzenie elektryzujące, woń trująca, giętkość wężowa i nieświadome drażnienie każdą fatałaszką, od obcasa aż do ostatniego pukla włosów. Podczas kiedy nalewała herbatę, wszedł Stefan Iwanowicz: pozdrowił nas z uśmiechem i odezwał się: — Sądzę, że pani hrabina zrozumiała teraz pomyłkę. W dniu, w którym pani hrabina raczyła zajechać i zostawiła futro, pan Józef Olenin zgubił w pobliżu swój płaszcz. Nazajutrz, kiedy posłaniec z Bukowej przyjechał po płaszcz, mój stajenny wręczył mu okrycie, które znalazł… Po kilku godzinach, jakiś przechodzień przyniósł płaszcz pana Olenina i spotkał w bramie posłańca, który pytał się o futro hrabiny, posłaniec nie sprawdził, co było w pakiecie, i nic już nie słyszałem o tej sprawie. Poczmistrz wyświetlił mój romans. Nazwisko hrabiny X było mi dobrze znane. Wyjechała z