alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 773
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań382 092

Benito Perez Galdos - Zjawa

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :459.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Benito Perez Galdos - Zjawa.pdf

alien231 EBooki G GA. GALDOS PEREZ BENITO.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 48 stron)

BENITO PĒREZ GALDŌS ZJAWA TYTUŁ ORYGINAŁU: LA SOMBRA MADRID PRZEKŁAD: JADWIGA KONIECZNA-TWARDZIKOWA WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1978

ROZDZIAŁ PIERWSZY Doktor Anzelm I Wypada zacząć od początku, to jest od powiadomienia czytelnika o tym, kim był ów don Anzelm: od opowiedzenia o jego życiu, obyczajach, o jego charakterze i wyglądzie, nie pomijając faktu, iż wszyscy, którzy go znali, uważali go za osobę pomyloną. Była to opinia powszechna, jednogłośna, głęboko tkwiąca w umysłach i nie mogły jej zmienić częste przeja- wy geniuszu tego niezwykłego człowieka, chwile, w których rozsądnie i z dużą elokwencją, przy tym pełen ujmującej grzeczności, opowiadał najciekawsze wydarzenia swojego życia, robiąc w tych opowieściach dyskretny użytek ze swej nadzwyczajnej imaginacji. Mówiono o nim, że popełnił w życiu głupstw i dziwactw bez liku i że oddaje się dziwnym i niepojętym praktykom, których nie podejmuje nikt rozsądny; wreszcie, że nigdy nie zdarzyło mu się zro- bić żadnej rzeczy jak należy ani nawet tak, jak to robimy wszyscy w naszym banalnym życiu. Niewiele osób utrzymywało z nim stosunki; ledwie skąpa ich garstka mogłaby się na- zwać jego przyjaciółmi; większość pogardzała nim, a wszyscy, którzy nie znali poprzednich faktów z jego życia, nie potrafili dostrzec wyjątkowych i nadzwyczajnych walorów jego du- szy, patrzyli nań z lekceważeniem, a nawet odrazą. Czy mieli słuszność? Niełatwo jest na to odpowiedzieć, jak również nie jest prostym przedsięwzięciem dokonanie szczegółowej chara- kterystyki tego człowieka, która pozwoliłaby już to umieścić go wśród geniuszów, już to przyznać mu miejsce obok największych pomyleńców, jacy w ogóle przyszli na świat. On sam ujawni nam w ciągu tego opowiadania pewne sprawy, które pozwolą osądzić go tak, jak na to zasługuje. Mieszkał na czwartym piętrze obskurnego domostwa, którego nie opuszczał nigdy, chy- ba że wzywany przez sprawy bardzo pilne. Dom ów znajdował się w takim stanie, że w innej, mniej zaaferowanej kłopotami epoce, fantazja ludzka umieściłaby w nim sabaty czarownic. Podówczas przebywała tam tylko jedna czarownica, niejaka doña Monika, pełniąca obowiązki stróżki, służącej i gospodyni. Mieszkanie doktora przypominało laboratorium, z tych, jakie oglądamy w niejednej po- wieści, jakie też służą za tło wielu obrazom holenderskim. Rozjaśniała je taka sama mela- ncholijna lampa, jaka w teatrach i na malowidłach oświetla trupią twarz doktora Faustusa, mistrza Klaesa, średniowiecznych delatorów, dzielnego markiza Villeny czy włoskich fabry- kantów trucizn i mikstur. To powodowało, że bohater nasz zdawał się niewiele ustępować czarnoksiężnikom i bezbożnikom, lecz nie był ani jednym, ani drugim, choć w jego domu, niezwykłym, o czym przekonamy się później, zwisały z sufitu dziwaczne zwierzęta, kłębiące się pod sklepieniem stado, będące jakby realizacją snu Teniersa. Nie było tu gotyckiego sklepienia ani misternie oprawionego okna, ciemnego tła ani tajemniczych światłocieni, przy których pomocy malarze zwykli nam przedstawiać zakamarki pracowni chemików, którzy, ogarnięci znużeniem i spowici we wspaniałe pajęczyny, tkwią pochyleni nad księgą pełną gryzmolastych zapisów. Gabinet doktora Anzelma należał do zwyczajnych pomieszczeń, takich w jakich wszyscy mieszkamy. Składały się nań cztery li- szajowate ściany i niszczejący sufit, na którego powierzchni gips, odpadający wskutek beztro- ski czasu i niedbalstwa mieszkańców, zostawiał liczne i duże dziury. Nie było tapet ani in- nych kobierców, oprócz pajęczyn snujących z kąta w kąt swoje skomplikowane osnowy. Na głównym miejscu widać było szkielet, który nie stracił grobowego humoru, tak sze-

roko rozwierały się w przeraźliwym uśmiechu jego bezzębne szczęki, a osobliwość jego wi- doku powiększał kociołek, który doktor umieścił na czaszce, niewątpliwie dlatego, że nie zna- lazł dlań lepszego miejsca. Obok znajdowała się drewniana szafka z niezliczoną ilością wsze- lakiego rodzaju rupieci, wśród których niepoślednią rolę odgrywały nadtłuczone szklanki — gdyż oddawały nieocenione usługi — i naczynia z najzwyklejszej miejscowej gliny. Wypcha- ny ptak, nieco uszkodzony, przydawał blasku temu gratowi połyskliwym kolorem resztek piór, a obok niego wąż wypchany słomą kreślił na ścianie skręty swego ciała, którego łuski zachowały jeszcze słaby połysk. W niewielkiej od nich odległości widniała zbroja tak zaśnie- działa i pokryta rdzą, jakby od czasów Rolanda (być może należała właśnie do niego) nikt nigdy jej nie czyścił. Wisiało tam też kilka sztuk broni białej i palnej, wszystko w zgodzie z wielką patelnią, której trzonek dotykał stóp postaci Chrystusa. Była to jedna z tych figur o pobladłym ciele, powykręcanych członkach, boleściwej twarzy i posiniałych dłoniach, z zakrwawionym całunem i krzyżem, które stworzyła sztuka hiszpańska, żeby budzić strach u pobożnych kobiet i wprawiać w osłupienie proboszczów. Chrystus był zżółkły, ściemniały, połyskliwy, sztywny jak wypchane zwierzę; twarz miał zniekształconą cynobrem, a stopy niknęły mu wśród zwojów wielkiej kokardy, która bez wątpienia była miejscem pielgrzymek dla wszystkich much z całej dzielnicy, gdyż zostawiły tu swoje trwałe ślady. Po drugiej stro- nie widniały muszle ślimaków, sztych przedstawiający jakiegoś męczennika, koncha perłowa, dwa pistolety i różaniec z muszelek, opleciony na sczerniałej od kurzu gałązce korala. Dwie duże rycerskie ostrogi i siodło zwisały z innego haka, obok przybrudzonej odzieży, z której fałdów wystawał gryf gitary wykwintnie inkrustowany masą perłową i kością słoniową. Jedyna pogięta struna, niemy świadek dawnej świetności, mogła rozbrzmiewać współ- czesnemu pokoleniu zaledwie echem minionych harmonii. Buty wojskowe poniewierały się na podłodze obok gitary, naprzeciw wisiały kasak i surdut z ubiegłego wieku, pełne dziur i plam. Trójgraniasty kapelusz nałożony był na dzban, który zastępował mu głowę, a niefore- mna lampka oliwna w kształcie sakralnego świecznika plamiła resztkami swojej świeckiej oliwy klęcznik — istne dzieło sztuki — obecnie już tak zniszczony, że ledwie pozwalał się domyślać swojego kształtu. Na pobliskiej ścianie wisiał zegar, który stanął przed pięćdziesię- ciu laty; jego werk był teraz kwaterą główną pająków. Olbrzymie ciężarki ołowiane, które spadły z hukiem przed dwudziestu pięciu tysiącami nocy, uszkodziły taboret. Gliniany dzban i Dzieciątko Jezus leżały na podłodze nieruchomo i majestatycznie niczym dwa meteoryty. Ten, kto wchodził do owego wnętrza, nie mógł się oprzeć zdumieniu. Skąpe światło lampy wywoływało najdziwniejsze efekty. Oprócz przedmiotów, które opisaliśmy, znajdowa- ło się tam bez liku naczyń o najbardziej skomplikowanych i przedziwnych kształtach. Alem- biki, które przypominały szklane węże, ukazywały swoje spirale na tle olbrzymich brzucha- tych retort, stale podgrzewanych na ogniu. Lśniła odbitym światłem tarcza elektrycznej ma- chiny i cały ten aparat przerażał stale jakimiś nieprzyjemnymi efektami. Głuchy szum płomie- nia na palenisku, trzask płonących węgielków, podobny do dalekiej wibracji tajemniczego instrumentu, zapach kwasów, emanacja gazów, astmatyczna zadyszka miecha, który działał z trudem i niepewnie niczym chore płuca, wszystko to budziło u widza trwogę i uporczywe wrażenie czegoś przykrego, trudnego do opisania. Kiedy piszący te słowa miał zaszczyt dostać się do gabinetu czy laboratorium doktora Anzelma, zdumienie jego nie miało granic, i zmuszony jest wyznać, że poczuł jednocześnie wielkie przerażenie, łagodzone jedynie myślą, że człowiek ów był najbardziej życzliwym i bezbronnym spośród wszystkich istot ludzkich. Ponadto czy znalazłby się ktoś, kto by stwier- dził z całym przekonaniem, że doktor Anzelm jest czarnoksiężnikiem i wyznawcą którejś z diabelskich sztuk starożytności? Wątpliwe czy ktokolwiek brał na serio jego prace; raczej miano go w okolicy za pomylonego niż za jakiegoś mędrca, przynajmniej w potocznym tego słowa znaczeniu. On jednakowoż poświęcał się bez reszty swoim nieustannym zajęciom, w których nigdy nie osiągnął żadnego rezultatu. Sądząc jednak po powadze, z jaką rozdmuchi-

wał żar, i niespokojnej trosce, z jaką śledził zielone i czerwone płyny krążące w szklanych alembikach, dzierżył w swych rękach jakieś wielkie i transcendentalne problemy. Upodobanie do chemii było u niego czymś nowym; jeszcze do niedawna nie pociągały jego myśli ani zioła lecznicze, ani związki chemiczne. Większą część swojego czasu poświę- cał prawie zawsze lekturze wszelkiego rodzaju dzieł, chyba że ktoś niedyskretny, szukając towarzystwa, przyszedł posłuchać jego barwnych opowiadań, które zmuszały do podziwu błyskotliwością i górnolotnością imaginacji. Rozmowa z doktorem Anzelmem krążyła zawsze wokół wydarzeń jego życia, do których odwoływał się przy każdej okazji. Nigdy nie dał się prosić, a jego opowieści były tak niezwykłe, że wielu było przekonanych, iż jest to czysta fantazja. Wspominając swoją przeszłość, przypatrywał się tym wszystkim rzeczom, które zgromadził, i śmiał się z łagodnym smutkiem mówiąc: — Ja też byłem młody, rycerski, byłem artystą, malarzem, muzykiem; dużo podróżowa- łem, zdobywałem kobiety, ścigano mnie, miałem pojedynki. Znałem świat, kochałem życie i gardziłem nim. Kochałem i nienawidziłem. Kiedyś po takich słowach przyłożył swój żółty, chudy i sztywny palec do jedynej struny gitary, która zadrżała w głuchej skardze, zrzucając przy tym drganiu cały kurz, jaki spokój dwudziestu lat na niej zgromadził. On sam zamilkł pogrążając się w zadumie, wpatrzony uporczywie w krążenie czerwonej cieczy wewnątrz szklanego wąskiego naczynia, które prze- mieszczało z jednego zbiornika do drugiego tę delikatną materię. W owych chwilach ciszy, mąconych jedynie przez delikatne drżenie struny, szum pło- mienia i te niezrozumiałe i uroczyste odgłosy całego tajemniczego miejsca, największe prze- rażenie budziły we mnie poszczególne przedmioty mieszkania uczonego. Wydawało mi się, że to wszystko żyje i nabiera ruchu; że kasak się porusza, jak gdyby jego fałdy okrywały cia- ło, jakby rękawy miały wewnątrz ręce. Zdawało mi się też, jakoby trójgraniasty kapelusz krę- cił się raz w jedną, raz w drugą stronę, zależnie od woli i humoru dzbana, który go podtrzy- mywał; zdawało mi się, że buty spinają ostrogami klęcznik, a muszle uderzają jedna o drugą, niby kastaniety przymocowane do palców jakiejś andaluzyjskiej dłoni. Że szkielet ziewa i że kociołek spadł mu na oczy, przechylając się na bakier, iżby mu nadać figlarny wygląd. Wyda- wało mi się, że widzę, jak szkielet wysuwa lewą nogę jak ktoś, kto zaczyna tańczyć, i jak opiera dłonie na szerokim na dwa palce pasie. Wydawało mi się też, że zegar idzie, z pośpiechem i pilnością instrumentu chcącego przebiec w ciągu minut całe lata, nagromadzone, rzec by można, wskazówka po wskazówce, kółeczko po kółeczku; zewsząd słyszałem tik-tak i zdawało mi się, że widzę kołysanie się wa- hadła wymierzającego to z tej, to z tamtej strony uderzenia wszystkim wypchanym ptakom, które usiłowały poderwać się do lotu poruszając z wysiłkiem rzadkimi piórami swoich popsu- tych skrzydeł, i wreszcie w owym tumulcie zacząłem odnosić wrażenie, jakoby i Chrystus wysuwał ramiona i szyję, przeciągając się z wyrazem najwyższego znużenia. II Zapoznajmy się z osobą don Anzelma. Wydawać się może, że jest on typem trochę niezwykłym, z tych które się spotyka raczej w sztucznym świecie powieści i teatru niż na scenie życia, gdzie wszyscy tworzymy ten wie- lki tłum, który dziś się nam wydaje bezwzględnie pospolity i być może taki jest. Don Anzelm, przedstawiony w tej niezwykłej scenerii, którą opisaliśmy, pośród najprzedziwniejszych przedmiotów i rupieci, z tymi średniowiecznymi przyrządami czarowników albo poszukiwa- czy kamienia filozoficznego, powinien się okazać indywiduum całkowicie obcym współcze- snej społeczności, żyjącym w świecie iluzji, iluzji bez znaczenia i pożytku, a nie wiernym

obrazem naszego bliźniego. Wszystkie te przekonania rozwieją się jak dym, kiedy czytelnik się dowie, że doktor Anzelm był mężczyzną o wyglądzie tak mało romantycznym, tak typo- wym dla naszych czasów i okolic, że nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie stał się znany dzięki swoim nie widywanym tutaj dziwactwom i śmiesznościom wskutek swego bez- ładnego, chaotycznego sposobu mówienia. Był już stary, zniszczony, chudy i jakby chorowity. Raczej nieduży niż wysoki, o twa- rzy, która nie pozwala odróżnić się w tłumie, jeśli jej się nie przypatrzyć ze szczególną docie- kliwością. Lecz kiedy mówił, widać było na jego obliczu ślady niepospolitej żywości. Małe i zapadnięte oczka miały wtedy wiele blasku, a usta, nadzwyczaj ruchliwe, posługiwały się systemem znaków bardziej zróżnicowanych i wyrazistych niż jamo słowo. Utykał na jedną nogę — nie wiadomo dlaczego — i jego lewa ręka była lekko sztywna; głos miał bardzo ostry i chrapliwy. Chodził zawsze prosto, nie zbaczając z raz obranego kierunku, i tak pogrążony w myślach, że zderzał się ze wszystkimi. Wydawało się, że tkwi w nim jakaś uporczywa myśl, która nie daje mu wytchnienia i nie pozwala skierować uwagi na cokolwiek innego. Gdy szedł, widać było, jak wpada w podniecenie, zmienia się na twarzy, gestykuluje i robi różne miny, niczym ktoś, kto prowadzi żywą rozmowę z niewidzialnymi interlokutorami. Rozmowa z samym sobą była dla niego więcej niż zwyczajem, była nieustanną czynnością, zaś jego ży- cie — monologiem bez końca. Nie zwracał na siebie uwagi ubraniem, tutaj gdzie na ulicach trwa stała wystawa śmie- szności. Czy jego surdut był przedmiotem zainteresowań z przyczyny nadmiernie szerokich klap, lśniących od tłuszczu i piętnastu lat noszenia, nie znajdujemy na to żadnego dowodu u kronikarzy traktujących o tym nadzwyczajnym człowieku, jak również żadnych danych, które wskazywałyby, iż publiczność zwracała uwagę na rozmiary jego kamizelki, zdolnej zmieścić czterech doktorów, lub na rzadko spotykany fason jego krawata, który czasem — zjawisko częste u wielu uczonych i wszystkich tych, którzy mają zwyczaj mówić do siebie — przekrę- cał mu się tak, że węzeł znajdował się na karku. Jego zwyczaje były przykładem prostoty i czystości: jadł mało, pił jeszcze mniej i nie sypiał za wiele. W swoich snach, podczas tych nielicznych godzin swobody, jakie dawała mu jego imaginacja, również nie zaznawał spokoju, tyleż śniąc we śnie, co na jawie. Większą część swojego czasu poświęcał zajęciom naukowym, z których, to prawda, nie miał nigdy żadnego pożytku, i owszem, wikłał się jeszcze bardziej w zamęt chybionych pomysłów, jakie kłębiły mu się w głowie. Żył z pewnej skromnej renty, którą dostawał nie wiadomo skąd i z wyprzedaży resztek swojej fortuny. Przypominał — żeby podsumować to, cośmy o nim dotąd powiedzieli — jednego z tych anachoretów, którzy się unicestwiają jako ofiary swojej żarliwości, uducho- wiają się, tracąc stopniowo nawet wygląd zwykłych ludzi, i kończą jako członkowie rodziny pomyleńców, którzy nie na wiele się przydają, a jeśli do czegoś służą, to głównie jako po- śmiewisko dla próżniaków. Lubił opowiadać; to był jego zwyczaj, jego temperament, jego żywioł. Kiedy mówił o czymś, był sobą, doktorem Anzelmem, prawdziwym, jak najbardziej prawdziwym. Jego opowiadania, choć oparte na wydarzeniach z życia, były na ogół podobne do nadprzyrodzonych i baśniowych przedsięwzięć błędnych rycerzy, którym lot jego fantazji przydawał cudowności. Opowiadając te historie, zawsze odnoszące się do jakiegoś własnego przeżycia, posługiwał się najbardziej wyszukanymi środkami retorycznymi i dygresjami, świadczącymi o wielkiej erudycji, którymi sypał obficie i z wielką swobodą. Jego stylowi nie brakowało znamion sztuki, i chociaż można mu było zarzucić rozwlekłość, to jednak nie można było odmówić żywości i malowniczości. Czytelnik gotów pomyśleć, że mamy do czynienia z jakimś potępionym przez krytykę literatem, pozbawionym łask publiczności, jednym z tych, którzy oddają swoje życie nudzie i nędzy, niezdolni, aby wprzęgnąć się w służbę sztuki i pełnej rozkoszy sławy. Nie, doktor Anzelm nie był literatem, nikt nawet nie wie, czy spod jego pióra wyszło kiedykolwiek coś

poza nieumiejętnie sporządzonymi rachunkami rozrzutnych wydatków domowych i jakimś memoriałem wskazującym prawa do renty. Był człowiekiem, w którego głowie tkwiła opętań- cza myśl. Może poznawszy niektóre szczegóły z jego życia i zwróciwszy baczniejszą uwagę na wydarzenie, o którym on sam nam opowie, zrozumiemy, w jaki sposób ten umysł doszedł do takiego stopnia zamętu i jak w tym mózgu zagościło tyle tak szalonych obrazów przemie- szanych z trzeźwymi myślami i tyle wielkiej nieroztropności razem z pomysłami tak wspania- łymi, że wydają się owocem najzdrowszego i najbardziej światłego rozumu. Miał nasz bohater młodość bardzo burzliwą i od wczesnych lat widać było u niego wie- lką gwałtowność uczuć, zamęt wyobraźni, niestałość w zachowaniu i ciągłe przerzucanie się od bierności do działania, co mu przyniosło opinię człowieka niezrównoważonego i nie kieru- jącego się rozsądkiem. Opowiadają, że spędzał całe tygodnie sam, smutny i znudzony, zagu- biony w czczych ekstazach jak eremita; nie pomagały wtedy nawet prośby przyjaciół. Kiedy indziej jego ożywienie i radość były tak wielkie, że celował w zabawie i trudno było nie pod- dać się jego figlom, którymi zarażał wszystkich. Ale trwało to krótko i znowu pogrążał się w samotności i oderwaniu od życia, jak Szymon Słupnik, jak ci, co utkwiwszy wzrok w niebo, wyciągając palec w oczekiwaniu na głos z wysokości. Takim go zastała śmierć ojca, który mu zostawił znaczną fortunę, a wśród innych rzeczy wspaniały dom, gdzie — będąc wielkim kolekcjonerem sztuki — zgromadził niezliczone ilości arcydzieł renesansu. Rodzina doktora Anzelma należała do najznamienitszych w Andaluzji: nosił nazwisko Afán de Ribera. Ze stro- ny matki pochodził z rodu Silíceos, pyszniąc się, że jest krewnym arcybiskupa o tym nazwi- sku. Opisując pałac, jaki zostawił mu ojciec, doktor posługiwał się najświetniejszymi kolora- mi; nadawał swojemu opowiadaniu przebłyski czegoś tak fantastycznego, że trudno było w to uwierzyć i trudno wyzwolić się od myśli, iż imaginacja opowiadającego była głównym archi- tektem tej pięknej siedziby. Ożenił się nasz bohater z młodą dziewczyną, o której urodzie mówił zawsze w pompa- tycznych słowach. Co zaszło w tym małżeństwie, nikt nie wie, i jeżeli jest prawdą to, co z ust samego doktora mamy usłyszeć, trzeba wyznać, że sprawa jest dziwna i zasługuje, by ją umieścić wśród najdziwniejszych zdarzeń tego świata. Osoby zasługujące na zaufanie opo- wiadają, że podczas trwania małżeństwa, jego szaleństwo i ekstrawagancja osiągnęły punkt kulminacyjny: uciekał wtedy od ludzi, poszukiwał miejsc ustronnych, niekiedy szalał z gnie- wu, niekiedy zaś pogrążał się w głębokiej melancholii, jakby ospałości, co nadawało mu wy- gląd człowieka bezrozumnego. Ledwie kilka razy widziano go z żoną, której nie okazywał najmniejszej nawet uprzejmości, jaką okazuje najbardziej oschły mąż swojej żonie. Nienawi- dził swoich teściów, robił tysiące głupstw, aż czujna na wszystko obmowa wdarła się do domu i nie zostawiła na nim suchej nitki. Jak tam było naprawdę, tego nikt nie wie, Helena, gdyż tak się nazywała jego małżonka, umarła w kilka miesięcy po ślubie i od tej pory Anzelm zaczął pędzić swój niedorzeczny żywot. Nie odzyskał jasności i spokoju umysłu, zajmując się od tego czasu sprawami bez związku i sensu, coraz mniej rozumiany przez otoczenie, pogrążony bez reszty w rozmowach z samym sobą i ożywiany zawsze tą opętańczą myślą, która stopniowo stała się częścią jego natury psychicznej. Stracił majątek, nie tylko dlatego, że go zaniedbał. Wdał się w błahy proces sprowoko- wany przez swojego krewnego, który palestra umiała tak wykorzystać, że w niedługim czasie obie strony znalazły się w nędzy. Ktoś powiedział: „Jest wielkim filozofem; zobaczcie, z jaką rezygnacją przyjmuje przeciwieństwa losu”. Inni mówili: „To wariat; popatrzcie, z jaką obojętnością zapomina o swoich sprawach”. Jego stoicyzm był przedmiotem kpin. Niektórzy chcieli mu pomóc, współczując jego nieszczęściu, ale prawdopodobnie był dumny i niechętny myśli o przyjmowaniu jałmużny. Było też paru młodzieńców, tak bardzo naiwnych, że wi- dzieli w nim twórcę nowego systemu filozoficznego, który miał zadziwić świat. Wynikało to

stąd, że stawszy się ubogim i zamieszkawszy na poddaszu, zabrał się do książek, które czytał całymi wieczorami bez jakiegokolwiek wypoczynku. W miarę jednak jak nie dostrzegano żadnej treści w jego nieustannej pracy, zaczęto dostrzegać coraz bardziej jego szaleństwo. Uciekli od niego ci, którzy dawniej darzyli go przyjaźnią lub litością, i pozostała mu tylko garstka osób, przychodząca słuchać jego opowieści o pełnych przygód podróżach, które sam na pewno wymyślił, gdyż nie było nikogo, kto by prowadził bardziej osiadły tryb życia. Tytuł doktora nie był żadnym stopniem akademickim, jak to bywa u większości uczonych; był raczej przydomkiem, jaki nadali mu przyjaciele, kpiąc sobie z jego obyczajów mędrca. Ci, którzy przychodzili słuchać jego opowiadań, nie skarżyli się na brak rozrywki, gdyż były one jak zdumiewająca tkanina zdarzeń: nieprawdopodobnych, lecz niezwykle inte- resujących, upiększonych przez malownicze dygresje, które opisane przez zwinne pióro były- by może czytane z przyjemnością. Odnosiły się one na ogół do pojawiań się jakiegoś widma, które miało wędrować swobodnie po świecie, a które on przedstawiał jako symbol pewnej idei; miał upodobanie do wszelkiego rodzaju symboli i w jego opowiadaniach roiło się za- wsze od istot nadprzyrodzonych, które tworzyły coś w rodzaju współczesnej mitologii. Do tego dochodziła jeszcze jego erudycja, nabyta przez pilne lektury, która stanowiła w nim rodzaj bezładnego archiwum. Bóg jeden wie! Może gdyby w owej głowie istniał jakiś porządek, doktor Anzelm byłby znany jako jeden z najbardziej niezwykłych umysłów. III Doktor trwał zapatrzony w swój diaboliczny aparat; w zupełnym roztargnieniu, z wyra- zem twarzy, jaki pojawia się zawsze, ilekroć myśl nasza błądzi daleko od miejsca, w którym przebywamy. Można by sądzić, że niewiele dlań znaczył wynik eksperymentu i że poznanie prawdy naukowej, która wraz z płynem krążyła po naczyniu, nie uraduje go ani też nie zmartwi. — Ale jak to się stało, że pan się poświęcił chemii? — spytałem go, pewien że uczony nie da mi jednoznacznej odpowiedzi. — Żeby powściągnąć mą nieokiełznaną wyobraźnię — odparł — żeby ją skrępować i zmusić, by przestała mnie męczyć. Ja muszę być zawsze czymś zajęty; książki dostarczały mi pewnej rozrywki, ale w końcu znużyłem się czytaniem. Niedawno napotkałem w pewnych książkach sprawy, które zwróciły moją uwagę, lecz ich nie zrozumiałem. „Zobaczę, co to takiego, powiedziałem sobie; odczuwam potrzebę zagłębienia się w eksperymentach”. Kupi- łem te naczynia, wypełniłem je i przystąpiłem do badań. Nomenklatura i podręcznik wystar- czyły, żeby mnie rozerwać przez parę dni. Ale w tym nie ma nic poza rozrywką: kultywuję ciekawość, choć wiem, że bezowocną. Niechaj nikt nie oczekuje po tym żadnego postępu wiedzy. Prawda jest taka, że kiedy rozgrzewam mój aparat i destyluję te ulotne płyny, nie myślę o innych rzeczach i tak mi jakoś czas schodzi. — Szalona wyobraźnia! — odparłem na to. — Bardzo słusznie określa pan ją w ten sposób. Faktem jest, że gdyby pan nad nią trochę zapanował, zamiast pana męczyć, mogłaby się stać ożywczą krynicą tworzenia, a nikt od pana nie zna lepiej jej wartości. Dlaczego pan się nie poświęcił sztuce? — Och! Do uprawiania sztuki — rzekł odwracając się plecami do aparatu — potrzebna jest wyobraźnia, której żar i obfitość mieści się w granicach naturalnych; wyobraźnia, która byłaby talentem ze wszystkimi swoimi właściwościami jako takimi, a nie chorobą jak u mnie, skrzywieniem, ułomnością organizmu. Ta cenna zdolność, chociaż u niektórych wybujała, nie owłada nimi aż do tego stopnia, żeby narzucić im drugie życie, nie stanowi, jak u mnie, poło- wy natury. Sam nie wiem, czemu przyszedłem na świat z tą potworną przywarą. Ja nie jestem

człowiekiem albo raczej jestem jak ci ludzie odrażający i zniekształceni, którzy włócząc się demonstrują swe nieprawdopodobnie ułomne ciała i bluźnią nimi Stwórcy. Moja wyobraźnia nie jest mocą twórczą, która daje życie istotom inteligentnym, ukształtowanym i skończonym; jest mocą szaleńczą, trwającą w ciągłym ruchu, wytwarzającą wciąż nowe i nowe przywidze- nia. Jest jak kołowrotek, który nie ustaje w pracy. Przędzie wciąż swoje nici — niczym te wysnuwane z owczego runa — skręca je, zwija bez końca. Ta nić nie kończy się wcale i do- pókim żyw, będzie mi tkwiła w głowie ta prządka, ta bolesna maszyna, która kręci się i kręci bez ustanku. — To prawda — powiedziałem machinalnie, pełen podziwu, że w swoim szaleństwie potrafi wyrażać tak dobrze i w sposób tak malowniczy podupadły stan swego umysłu. — Jestem jej niewolnikiem — mówił dalej. — Moja wyobraźnia wyniszczała mnie wewnętrznie już od dziecka. Ona sprawiła, że w wieku lat pięćdziesięciu mam lat trzysta. Tak: fałszywe wrażenia, których ja, choć odsunięty od spraw tego świata, doświadczyłem w swoim życiu, byłyby w stanie wypełnić życie sześciu ludzi; żyję zbyt intensywnie, gdyż wy- obraźnia obdarzyła mnie czasem miliona dni. — No tak — rzekłem do siebie, podczas gdy potakiwałem mu pełnym szacunku ruchem głowy — daleko już zaszedłeś w swoim obłędzie i teraz błądzisz w mrokach nocy. — Jestem bardzo nieszczęśliwy, najnieszczęśliwszy z ludzi — mówił dalej doktor. — Moje niedole nie mają sobie równych w świecie ani nie są podobne do niczego, o czym się czyta. Inni ludzie, jeśli już przeżywają udręki, to udręki przynależne swej naturze, podczas gdy moje udręki przekraczają powszechne prawa ludzkiego bólu. Gdyż jestem istotą podwój- ną: mam w sobie drugiego człowieka, on jest ze mną wszędzie i stale mi opowiada o tysią- cach spraw, które wstrząsają mną nieustannie i trzymają mnie w wiecznej gorączce duchowej. A najgorsze jest to, że ta gorączka nie niszczy mnie jak gorączki cielesne. Przeciwnie: ona mnie pokrzepia; czuję, że ten płomień wewnętrzny, jakby regenerował moją naturę, aby ją potem wydawać na łup codziennym śmierciom. — To szczególne — rzekłem, nie rozumiejąc nic z tego o płomieniu wewnętrznym, o podwójnym istnieniu i o kołowrotku, który się kręci bez przerwy. — Nie znajduję nikogo podobnego do siebie — ciągnął dalej. — Mogę nazwać bliźnimi jedynie mistyków hiszpańskich, którzy żyli pełnym życiem idealnym na równi z życiem rze- czywistym. Oni mieli jakąś obsesję, drugie „ja” tkwiące w ich umyśle. Czasem przychodzi mi do głowy myśl o pasożycie, który zamieszkuje nasz mózg, który żyje tam w środku, odżywia- jąc się naszym sokiem i myśląc naszymi myślami. — Och! Zechciej pan to nieco lepiej wytłumaczyć — rzekłem zadowolony, że don Anzelm wkracza na ścieżkę ekstrawagancji, która rokowała nadzieje na coś zabawniejszego. — To tylko taka nie sprecyzowana myśl... Gdybym ja mógł wyjawić, wyrazić wszy- stko, co jest we mnie, z pewnością osłupiałoby wielu, którzy dziś się śmieją z mojego życia. — Ach! Gdyby pan pisał pamiętniki, don Anzelmie — rzekłem udając wielką powagę, żeby nie stracił zaufania — nie byłoby wśród starożytnych ani współczesnych dzieł, które by im dorównały. — To prawda — odparł don Anzelm, którego oczy zapłonęły nagłym błyskiem. — Nikt by mi nie dorównał. Moje życie stałoby się wszechstronnym streszczeniem całego życia ludzkiego; czyż nie tak? — Ach, z pewnością! Któż może w to wątpić? — Pan, który już słyszał ode mnie o niektórych wydarzeniach, pan to zrozumie. Czyż to nieprawda, że nie ma niczego bardziej niezwykłego nad moje małżeństwo? Nie pamięta pan tego niepospolitego wydarzenia, o którym panu opowiadałem, kiedy to znalazłem się wobec najdziwniejszego fenomenu, jaki zdarzyło się oglądać człowiekowi? — Nie pamiętam, o czym pan mówi. — O moim małżeństwie. Tak, opowiadałem panu o tym. To, co się wtenczas mówiło, to

kłamstwo. Nikt nie znał prawdy o tym osobliwym wydarzeniu. — Mnie pan nic o tym nie opowiadał — powiedziałem, pamiętając, że mimo swojej otwartości i gadatliwości nie mówił o tym nigdy, wspominał tylko coś niewyraźnie o owym tajemniczym wydarzeniu. — Że panu tego nie opowiadałem! Przysiągłbym, że któregoś wieczoru referowałem tę sprawę punkt po punkcie. — Zapewniam pana, że nie znam żadnego szczegółu. — Nie opowiadałem panu o mojej żonie, o owym mężczyźnie... o tym demonie?... — Nic o tym nie wiem. — Nie rozmawiałem z panem o moim pałacu? — O pałacu tak, ale pobieżnie — rzekłem przypominając sobie w jak fantastycznych barwach przedstawiał często swój dom. — Och, był wspaniały, cudowny! Mój ojciec był miłośnikiem sztuki. Jakie tam były precjoza, jakie klejnoty! — Tak, musiał być znakomity — powtórzyłem, żeby podniecić go do mówienia, a samemu zanurzyć się rozkosznie w potokach jego zawsze pompatycznej i bujnej wymowy. — Jeszcze mi się wydaje, że tam jestem — powiedział z rodzajem ekstazy w głosie — i widzę moją żonę chodzącą powoli i majestatycznie, tak jak miała zwyczaj chodzić; tam we- szła, ówdzie zamknęła drzwi; wyobrażam sobie, że słyszę szelest jej opadających szat, dźwięk jej grubego bursztynowego naszyjnika chowanego do szkatułki. — Och! Niech pan mówi, niech pan mówi. — Północ sprzyja imaginacji. Przechodziła przede mną, zostawiając jakby ślad światła. Ja nie spałem, gdyż czuwałem, mając słuch zawsze wyczulony na ten odrażający głos. — Na głos Heleny? — Nie, nie — powiedział z furią. — Na głos... Krew płynęła z rany... — Pana małżonka musiała się skaleczyć. — Nie, to on. Co mu nie przeszkadzało pokazywać mi swój haniebny uśmiech i swoje diabelskie spojrzenie. — Widzę, że to jest skomplikowany wypadek. Występuje tu jakaś osoba, o której nic nie wiem? — Tak, pan go zna, wszyscy go znamy, jest niedaleko. Ja go widzę codziennie; był tu kilka nocy temu. — Kto to? — To ten... Ale opowiem panu dokładnie — powiedział jak ktoś, kto po długim waha- niu decyduje się wyjawić jakąś ważną sprawę. — Pan musiał słyszeć, co mówią o mojej żonie i o mnie; musiał pan słyszeć tysiące głupstw, które różnią się bardzo od prawdy. Opowiem teraz szczerą prawdę. Doktor Anzelm zaczął z czarującą rozwlekłością opowiadać o swoim dziwnym zdarze- niu. Nie darował żadnej okazji dla rozwinięcia swej elokwencji; opisywał miejsca w sposób jak najbardziej szczegółowy i tak żywo, że fascynował swoim językiem. Były jednak w tym opowiadaniu pewna niejasność i zamieszanie i trzeba było przyzwyczaić się do jego swoiste- go stylu, żeby znaleźć doń klucz, który niewątpliwie istniał. Na początku, kiedy jego imagina- cja była bardziej wypoczęta, odbiegał stale od tematu przeplatając opowieść wymyślonymi przez siebie maksymami czy opiniami, które czasem były zadziwiająco oryginalne, a czasem graniczyły w swej naiwności z głupotą. Nie trzeba podkreślać, że było w tym wszystkim dużo fantazji i że szczególnie przy opisach puszczał wodze językowi. Śmiech budził opisami swo- jego pałacu, który — gdyby istniał w tej formie — nie miałby sobie równych w czasach naj- większego rozkwitu sztuki. Gdy dochodził do tego miejsca, pozwalał ponosić się wenie swo- jej erudycji i ani rozsądek, ani obawa, iż może wydać się kłamcą, nie były zdolne go po- wstrzymać. Nie wiemy, czy łgarstwa, które wygłaszał, a które zamierzamy przedstawić, mogą

— uporządkowane i usystematyzowane — okazać się interesujące i nie pozbawione zdrowe- go rozsądku. Może okażą się mniej szalone, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje; być może pojawi się w nich jakiś przebłysk logiki, jeśli się je potraktuje jako utwór metafizyczny. Może, nie zdając sobie z tego sprawy, doktor przetworzył najbardziej gorzkie chwile swojego życia w najzwyklejszą baśń; lub nawet tego nie podejrzewając, dodawszy do swojego opo- wiadania tysiące wymysłów i egzageracji, spłodził niewielkie dzieło sztuki mogące nie tylko bawić, ale i pouczać. Na krótko zanim rozpoczął, weszła doña Monika, którą przyciągało ciepło pieca, jedyne źródło ciepła, jakim w zimowe wieczory dysponował ten dom. Między nimi obojgiem pano- wała swoboda godna czasów patriarchalnych: ona miała zwyczaj przysuwać się do aparatu chemicznego i tam, jeśli nie robiła na drutach, drzemała pełna ukojenia, co wzbudzało za- chwyt uczonego. Wychudły kot, który wyglądał tak, jakby żywił się chlorkiem i bromkami, zrobił kilka kroków po pokoju, jak gdyby czegoś szukał, zbadał kilka miejsc i ulokowawszy się najpierw na książce, a potem między dwoma ogniwami Volty, nie zaaprobował w końcu żadnej z tych rzeczy, rozciągając się leniwie u stóp swej pani. Don Anzelm rozpoczął tymi słowy: IV — Pragnę najpierw dać panu pewne pojęcie o tym, jaki był mój pałac, ów pałac, który odziedziczyłem po ojcu, najbardziej entuzjastycznym kolekcjonerze dzieł sztuki, jaki żył kie- dykolwiek. Pojmie pan, poznając dzięki memu opowiadaniu ową siedzibę, że słusznie mógł oczekiwać szczęścia ten, kto takie środki posiadał; równocześnie zdziwi pana, że ja, młody, bogaty i pełen — choć mnie samemu trudno o tym mówić — cennych przymiotów, jestem najnieszczęśliwszą istotą na ziemi. Ożeniłem się zgodnie z wolą mojego serca, ożeniłem się szczęśliwy, pełen entuzjazmu, zakochany jak młody chłopak. Żona moja mieszkała ze mną w owym domu do śmierci. Zobaczy pan, ile rzeczy zdarzyło się w tak krótkim czasie. Jakie tortury, jakie męki, jakie przerażające cierpienie moralne! Dom mój był zbudowany bardzo niezwykle: z zewnątrz nie przedstawiał nic godnego uwagi, ot jeszcze jedno domostwo w Madrycie, spuścizna ubiegłego wieku. Wewnątrz znaj- dowały się wszystkie jego cuda: podobnie jak pałace arabskie był zbudowany zarazem z wie- lkim egoizmem i z przesadną dyskrecją. Ojciec mój zawarł w nim swoje marzenia, wyraził wszystko, co wiedział lub o czym marzył. Nie wiem, jakich środków użył do tego ani jacy mi- strzowie pracowali nad tym dziełem: wydawało się ono raczej wymyślone przez siły wyższe, wydawało się tworem, który wyłonił się z wnętrza ziemi za sprawą jakiejś diabolicznej woli. Dom ów, badany wnikliwie, przedstawiał niejako historię i rozwój sztuki w ciągu całych dziejów. Ojciec mój był wielkim miłośnikiem starożytności i pragnął uczynić tam jej przybytek. Jego dom był raczej realizacją marzenia artysty niźli majakami symbolizującymi bogactwo i estetykę miliona. Jaspis, statuy, płaskorzeźby, pojawiające się i znikające linie, gzymsy i wy- pukłości, gładka powierzchnia marmuru posadzki, która odbijała całą tę konstrukcję na wpół mroczną, na wpół świetlistą, wklęsłość sklepień, zworniki łuków, geometryczny układ świa- teł, przestrzeń, rozmiar i wysokość olśniewały każdego, kto po raz pierwszy tam wkraczał. Potem widowisko stawało się jeszcze wspanialsze, gdyż wystawiały się na pokaz i podziw jeszcze większe i piękniejsze przestrzenie. Każdy łuk otwierał przejście do innych pomie- szczeń, łuki załamywały się w gzymsy, kreśląc najbardziej śmiałe linie, przekazywały światło jedne drugim i światło to biegnąc od nawy do nawy, iżby oświetlić coraz większe przestrze- nie, wydawało się potęgować, jakby działała tam moc refrakcyjna olbrzymich ukrytych luster.

— To musiało być wspaniałe — powiedziałem w chwili, kiedy doktor zatrzymał się dla nabrania tchu. — Mówiłem dotąd zaledwie o westybulu — stwierdził — bo reszta... — Więc jeśli to jest zaledwie westybul, reszta będzie tak piękna, że przewyższy wsze- lkie opisy... — zauważyłem, nie mogąc powstrzymać zdumienia wobec przesadnej inwencji mojego przyjaciela, która wydawała się nie mieć granic i przewyższała wszystko, czego zwy- kliśmy się spodziewać po umysłach błądzących po manowcach szaleństwa. — Wszedłszy w głąb — kontynuował — dostrzegało się, że panowała tam starożytna architektura w całej zmienności swoich najpiękniejszych stylów. Ozdoby stawały się coraz piękniejsze, jednakże ich obfitość nie szkodziła w najmniejszym stopniu czystości harmonii. Najpierw znajdowała tam swe odbicie pełna wdzięku prostota starożytnych świątyń w Ate- nach, te same formy nabywały potem smukłości i gracji stylu jońskiego. Dalej monotonna gładkość marmuru znikała wśród barw jaspisu, pozłota błyszczała na akantach kapiteli koryn- ckich, na ząbkowaniach i meandrach. Postać ludzka zaczynała się pojawiać w zwornikach łuku, w trójkątnych płaskorzeźbach konch, w olbrzymich potworach galopujących na fryzie, w głowach satyrów, w groteskowych maszkarach, których usta skurczone grymasem bachi- cznej wesołości miotały kwiaty i girlandy. Wyżej kariatydy podtrzymywały skąpo zdobiony architraw, a dalej, na ścianie, pojawiły się już całe postacie ludzkie: z jednej strony centaury, z drugiej zaś amazonki towarzyszące ich zażartym zapasom. Zgromadzone na frontonie nimfy wieńczyły różami głowę błagalnej ofiary; atlanty podtrzymywały sufit, na płaskorzeźbach zaś przewijały się wspaniale wszystkie mity o wielkich herosach Grecji, o Herkulesie i Tezeuszu. Figury były tu większe, a ich postawy i kształty zbliżały się do granic doskonałości staroży- tnego ideału. Wszystkie postacie były boskie, od Prometeusza do Dejaniry; wszystkie monstra były ludzkie, od Polifema do Briareusa... Nawet czworonogi, kształtowane tak zręcznym dłu- tem, miały jakby ludzki wyraz. Tu Pegaz był królem, który biegnie kłusem i ulatuje w powie- trze, zaś Cerber szczekający trzema pyskami — niewolnikiem. — Ale widzi pan, żeby zmieścić tyle rzeczy, trzeba było ogromnej przestrzeni — ode- zwałem się, poirytowany już tą lawiną kłamstw, którą mnie karmił zacny don Anzelm, chcąc dać mu do zrozumienia, że jeśli chce kpić sobie ze mnie, to nie jestem aż tak łatwowierny, żeby można mnie było faszerować taką ilością łgarstw. I naprawdę w głowie mi się już kręciło od tego pompatycznego opisu kolumn, jaspisu, kariatyd i tysiąca innych bzdur spłodzonych w głowie mego przyjaciela. Wiedziałem, z tego co opowiadali niektórzy starsi ludzie, że pałac tenże nie miał w sobie nic szczególnego poza kilkoma jakimiś obrazami, kilkoma wazami i dwiema lub trzema antycznymi szafami, które ojciec don Anzelma kupił na jakiejś licytacji. Musiało więc tym bardziej dziwić, że zafascy- nowany narrator przydawał artystycznemu bogactwu pałacu aż takich rozmiarów. Przytoczy- łem mu kilka argumentów zdumiewając się, iżby tu, w Madrycie, istniał tak niezwykły dosta- tek, dzieł sztuki, ale on udawał głuchego i dalej ciągnął swoje. — W miejscu, które stanowiło centralną część budynku — dodał z taką powagą, że nie sposób było nań patrzeć, nie odczuwając pokusy śmiechu — pod najwyższym sklepieniem, widać było niezliczone rzeźby. Były tam grupy przedstawiające najsłynniejsze wydarzenia mitologii greckiej i klasyczne postacie o nieporównywalnej piękności, nazwane imionami głównych bóstw. Nieszczęścia Ajaksa, syna Oileusa, męki Prometeusza i Tantalosa tworzyły serię rzeźb, które przedstawiały czyny równie sławne, jak przygody Don Juana z Olimpu. Biedne ofiary jego niewstrzemięźliwości były pełnymi gracji figurami, na których można było zobaczyć skutki tej samej namiętności, lecz ukazane rozmaicie, zależnie od tego, w jakiej postaci przedstawiał im się nieśmiertelny kpiarz. Wszystkie były równie piękne, lecz Europa nie była w niczym podobna do Latony ani Leda do Semele. Natomiast Jowisz był zawsze tym samym rozpustnym i pewnym siebie bogiem, zarówno kiedy pojawiał się w pe- łnym majestacie Olimpu, jak i przeistoczony w byka lub zamaskowanego piórami płetwono-

ga. — Cóż za szatan z tego Jowisza! Ten jegomość nie darował ani mężatce, ani dziewicy — zauważyłem, mając nadzieję, że drwiny zmuszą go do przerwania lotu bredzącej fantazji. Nic to nie pomogło. Don Anzelm mówił dalej: — Opisałem tu tylko część domu przeznaczoną do oglądania. Część wewnętrzna, mie- szkalna, była jeszcze ciekawsza. — Jeszcze ciekawsza! — rzekłem do siebie. — Jeszcze ciekawsza! No to ładna historia! Na czym to się wreszcie skończy? Jeśli jeszcze nie doszliśmy do właściwego pałacu, ten człowiek gotów mnie dziś zanudzić na śmierć. — Bo opisałem zaledwie krużganki! — Zaledwie krużganki! O zgrozo! Aż strach pomyśleć o salonach i alkowach! — wy- krzyknąłem zatrwożony. — Główny salon nie przypominał w niczym owych wspaniałych konstrukcji, gdzie dominowała architektura. Ściany jego nie miały własnego stylu: przeważały detale, były tam nagromadzone liczne i tak różnorodne drogocenności, że na próżno usiłowałby opisać je i wyliczyć najbardziej systematyczny klasyfikator. — No, to mnie dopiero czeka — pomyślałem. — Było to muzeum sztuki zdobniczej, gdzie każdy przedmiot był osobnym cudem, a doskonałość każdego z nich taiła różnorodną, lecz zadziwiającą perspektywę całości. Wspa- niałe renesansowe meble, istny cud artystycznego rękodzieła; weneckie lustra; zegary z cza- sów Ludwika XV ozdobione mitologicznymi figurami; najdelikatniejsze stiukowe płaskorzeź- by przedstawiające polowania i zabawy wiejskie; kandelabry, popiersia, trójnogi i medaliony, wszystko to znajdowało się na ścianie i obok niej, ledwie pozwalając dostrzec bogate gobe- liny flamandzkie, których kolory, zawsze żywe, zdradzały, iż projektował je Teniers lub Brueghel. Nie brak było owych kapryśnych sekreter, których maleńkie szufladki pysznią się figurkami o wytwornym guście, mozaikami, i intarsjami w różnokolorowym drewnie; obok okrągłe stoliki o jednej nodze z porcelanowymi płytkami, na których subtelny pędzel nakreślił wesołe kurtyzany. Nie opodal tych niesłychanych piękności znajdowały się współczesne i sta- rożytne wazy, amfory złocone niczym arabskie filigrany, dzbany z Indii i Oceanii, na których wiły się zielonkawe jaszczurki i fantazyjne drapieżniki o surowych kształtach. Bożki z Mala- baru z wydętymi brzuchami, głębokim pępkiem i olbrzymimi uszami ukazywały po kątach swą pijacką lub naiwną wesołość; a dalej wypchane jaskrawe amerykańskie ptaki przeplatały się z afrykańskimi muszlami, gałązkami korali, średniowiecznym tryptykiem, bizantyńskim krzyżem i egipskimi relikwiarzami, które... — Dość, dość — krzyknąłem wstając — dosyć! W głowie mi się już kręci. To niesamo- wite pomieszanie rzeczy, jakie pan posiadał, nie nadaje się do opowiedzenia. Bez wątpienia wszystkie kociołki i naczynia, jakie doktor miał w domu, wydawały mu się egipskimi wazami i krzyżami bizantyńskimi. Nie obraził go mój gwałtowny wybuch i pełen entuzjazmu ciągnął dalej: — Szukanie symetrii w tym muzeum byłoby niszczeniem jego głównego uroku, który polegał na różnorodności i bezładzie. Po doskonałościach geometrycznych krużganków, po surowej symetrii stylu doryckiego i olśniewającej regularności stylu korynckiego ów zamęt rozmaitych przedmiotów... — Nie był on aż tak wielki jak ten, który ty masz w głowie — rzekłem do siebie, zazdroszcząc kotu, który spał spokojnie, nie czując się zobowiązanym do podziwiania cudów renesansu. — Ten zamęt przedmiotów, z których część przedstawiała przeróżne style, to nagroma- dzenie figur, mebli, waz, ozdób pochodzących z różnych krajów i różnych epok, ten aglome- rat rzeczy pięknych, osobliwych albo dziwnych schlebiał rozumowi, zniewolonemu wcześniej przez symetrię, i dawał swobodę wzrokowi, poprzednio ujarzmionemu przez linię. Przedmio-

ty zebrane tu w celowym bezładzie, z ciągłym brakiem dalszego ciągu, z kompletnym pomi- janiem proporcji, dawały ogromną przyjemność i, zacierając wszelki punkt widzenia, pozba- wiały widza fatygi, jaką powoduje mimowolne dokonywanie pomiarów, któremu oddaje się wzrok oceniając architekturę. Wnętrza, kiedy są piękne, są jak otchłanie: fascynują wzrok i widz nie może się obejść bez oceny proporcji i kreślenia w przestrzeni rozlicznych linii, gdyż jego wyobraźnia stara się zbadać średnicę łuku, wysokość trzonu kolumny i promień sklepie- nia. W tej mimowolnej pracy, wywołanej przez harmonię, symetrię, proporcję i elegancję, umysł się nuży i słabnie, męczy i nabiera obaw. Kiedy nie ma jednolitego stylu, lecz boga- ctwo szczegółów, kiedy nie obowiązuje określony punkt widzenia ani żaden klucz, wzrok się nie męczy, snuje się powoli, waha się, gubi, ale jest spokojny, gdyż nie stara się mierzyć ani porównywać; oddaje się nieładowi widowiska i błądząc zyskuje ocalenie. Powiedziawszy to, zamilkł dla zaczerpnięcia tchu. Przełknąłem lekcję perspektywy, jaką Bóg na mnie zesłał; lekcja wydawała mi się szczytem zamieszania i gmatwaniny, ale muszę wyznać, że doktor wzbudzał we mnie szacunek, i nie odważyłem się powiedzieć nicze- go, co mogłoby go obrazić. Tak więc, mimo całego mojego znudzenia, siedziałem z pochylo- ną głową. Wypocząwszy przez chwilę, mówił dalej: — Z salonu tego przechodziło się do innych pomieszczeń, pełnych obrazów. — Tak... już pojmuję: obrazów bardzo pięknych. Widziałem wiele obrazów — oświa- dczyłem, żeby sprowokować go do oszczędzenia mi nowej burzy, której nadciąganie już czu- łem. — W jednym z tych pokoi znajdował się klucz do wydarzenia, które chcę opowiedzieć. Jeszcze mi się wydaje, że go tam widzę i że on jest tam jeszcze, z tym swoim wymownym spojrzeniem, ze swoim perfidnym i podstępnym uśmiechem. — Kto tam był? — Powiem panu: ojciec mój posiadał dużą kolekcję obrazów nieco nieprzyzwoitych. Dużo tam było prowokującej, prawie nieskromnej nagości, były więc ogrody rozkoszy, ba- chanalia, zabawy wiejskie i toalety Wenus. Twórca owej galerii był wielkim epikurejczykiem i lubował się w znajdowaniu milczących świadków lub towarzyszy swych uciech. Wśród tych malowideł było jedno, które wyróżniało się szczególnie i bardziej przyciągało uwagę: przed- stawiało Parysa i Helenę wypoczywających w cienistej grocie na wyspie Kranae. Piękna była twarz żony Menelaosa, ale młody Trojańczyk był jeszcze piękniejszy. Pędzel malarza dał mu tyle życia, że wydawało się, jakby mówił i przekazywał Helenie swoje przewrotne myśli. Zawsze byłem przekonany, że jest w nim coś żywego, że czasem za sprawą jakiegoś nie wy- jaśnionego złudzenia Parys porusza się i śmieje. Na wszystkich robił wrażenie, a zwłaszcza na mnie. Zapamiętaj pan to dobrze, żeby łatwiej zrozumieć opowiadanie, które nastąpi. Opo- wiem przerażającą historię. — Więc od tego obrazu Parysa zaczyna się ta historia? Wobec tego musi być piękna. — Zaraz się pan przekona. Ożeniłem się. Moja żona mieszkała tam ze mną. Jakże ja ją kochałem! Na początku przeżywałem gwałtowne lęki, że życie moje będzie krótkie, za kró- tkie, żebym mógł się nacieszyć moim szczęściem. Lecz niedługo po ślubie zaczęły nachodzić mnie melancholie i rozmaite myśli... Ja jestem z tych wiecznie nieufnych. Ubóstwiałem swoją żonę i byłem zazdrosny nawet o powietrze, którym oddychała. — Sprawa zaczyna się plątać — rzekłem do siebie — małżeństwo, obraz Parysa, nieu- fna miłość do żony... To wszystko jest jeszcze bardziej pogmatwane niż salon ze starożytno- ściami. I naprawdę, zacząłem już żałować, że sprowokowałem tę nieszczęsną opowieść do- ktora, w której nie znajdowałem niczego interesującego. Dygresje, dziwactwa, wszystko spro- wadzało się do tego samego. Jednak, zrezygnowany, słuchałem. — W pierwszych dniach naszego małżeństwa — mówił dalej — były chwile niewysło- wionego szczęścia: czułem się wniebowzięty, uduchowiony, oszalały, czułem jakiś entu- zjazm, chciałem biec, krzyczeć, przemawiać do całego świata. Lecz szybko wpadłem w prze-

paść swoich podejrzeń, pogrążając się we własnym smutku. Nikomu nie udało się skłonić mnie do mówienia. W głowie tkwiła mi jedna myśl, jedna tylko udręka. Wie pan, co to było? — Skąd miałbym wiedzieć, na mą duszę? — Och! — wykrzyknął zaciskając pięści, z rozognioną twarzą i z najżywszym błyskiem w oczach. — Otóż myślałem... Pewnego dnia przyszedłem późno do domu, wszedłem i zoba- czyłem... Doktor zatrzymał się na chwilę, zatopiony w myślach, kryjąc twarz w dłoniach. Chwilę trwał w milczeniu. Milczenie to pozwoliło mi na chwilę odpoczynku i rozejrzenie się wokół. Wszystko tonęło w spokoju. Ciszę mąciło tylko głuche pomrukiwanie: to doña Monika chrapała z głową opuszczoną na piersi, wolna od trosk, szczęśliwa, puszczając wolno cugle swojemu duchowi, który latał gdzieś, nie wiadomo gdzie. Jej wargi, ocienione wąsikiem, wydłużały się w ryjek i tędy, a także przez jej spłaszczony mięsisty nos, przeistoczony siłą oddychania w prawdziwą piszczałkę organową, wydobywała się głośna symfonia, która mąciła głęboką ciszę laborato- rium. Doktor, podniósłszy znów głowę, mówił dalej: — Mój ślub nastąpił szybko: nie był poprzedzony tymi intymnymi zbliżeniami, które by pozwoliły nabrać do siebie wzajemnego zaufania, tymi ukradkowymi kontaktami, które wiążą dusze, zanim osoby zostaną połączone węzłem kościelnym i cywilnym. Nie byłem jej wy- brańcem; była to raczej sprawa ułożona przez rodziców, kierujących się rozsądkiem, niźli spontaniczny związek dwojga kochanków, których męczy miłość platoniczna. Pobraliśmy się niedługo po naszym poznaniu i stąd, jak sądzę, pochodzą wszystkie moje nieszczęścia. Nie- mniej jednak pokochałem ją gorąco od chwili, gdy postanowiłem połączyć z nią swoje losy. Ale nadszedł dzień, kiedy, nie wiem dlaczego, nabrałem przekonania, że widzę na jej twarzy raczej oznaki rezygnacji niż radości, co mnie nad wyraz zasmuciło i skłoniło do medytacji, lecz gdy zacząłem wątpić, czy aby robię dobrze, już byłem żonaty. To nie przeszkodziło, bym doznał chwil pełnego szczęścia, jak mówiłem wcześniej, ale przechodziły one szybko, zosta- wiając mnie pogrążonego w medytacjach. Wie pan, jaki był temat mojego wiecznego rozmy- ślania? Myślałem bez przerwy o mojej żonie, wątpiąc w jej wierność w przyszłości. Ta myśl tkwiła w moim mózgu tak uporczywie, że ani na chwilę nie miałem od niej spokoju. Przycho- dziło mi do głowy, że powinienem być dla niej tyranem, więzić ją, unikać wszelkich okazji, które pozwoliłyby jej mnie oszukiwać. Czasem wbijałem w nią wzrok i starałem się czytać w jej myślach. Zdumienia, z jakim patrzyła na moje zachowanie, zwłaszcza w pierwszym okre- sie po ślubie, nie da się opowiedzieć; w końcu zaczęła odczuwać przede mną strach, bo napra- wdę mogłem przerazić każdego wskutek mojej złowrogiej oschłości i pogrążenia się w sobie. Walczyłem, żeby odrzucić od siebie ową myśl, odwoływałem się do rozsądku, ale on wyda- wał mi się czasami bardziej szalony niż fantazja, toteż w okowach ich obu doszedłem do kre- su mojej męki. — Ale na czym pan się opierał, synu Barabasza, w tym pozbawionym podstaw podej- rzeniu? — spytałem szukając cienia logiki w plątaninie myśli doktora Anzelma. — Z początku na niczym realnym. Potem pan zobaczy. Ona się mnie bała, ja wiedzia- łem o tym. Ale to jest niewytłumaczalne, a pan nie może tego zrozumieć. I w istocie, nic nie rozumiałem z owych wyznań, z owych zdarzeń, w których wszystko było zamętem. — Na razie nic pan nie zrozumie, dopiero potem, kiedy wyjaśnię wszystko, co mi się zdarzyło. Pewnego dnia ona była w tym pokoju, który panu opisałem; stała przed wspaniałym płótnem Parysa i Heleny, o którym już mówiłem. „Jakaż to piękna postać!” — rzekła wskazu- jąc na Parysa. „Tak” — odparłem przypatrując mu się także. I obydwoje wpatrywaliśmy się przez chwilę w nadzwyczajną piękność młodzieńca, nie dającą się porównać z żadną inną. Potem odeszła, a ja za nią... — Coraz mniej rozumiem — rzekłem do siebie.

— To, co właśnie opowiedziałem, wyjaśni nieco moje zaskoczenie, moje przerażenie, kiedy pewnego wieczoru wszedłem do domu i ujrzałem... — Co takiego? — zapytałem, pragnąc dowiedzieć się, co ujrzał doktor w swoich halu- cynacjach. — Żebyś pan to dobrze pojął, powinienem uprzedzić go co do wielu spraw, które miały wielki wpływ na niezwykły stan mojego ducha. Jeszcze pamiętam jej alkowę, oświetloną przez tajemnicze światło. Wchodzę i widzę tam jej suknie porozrzucane w bezładzie, jej klej- noty... Natężam uwagę i słyszę szmer jej oddechu; zbliżam się, uchylam drżącą ręką zasłonę łóżka, unoszę ją, widzę... siadam obok... jej wargi się poruszają, wydaje mi się, że chce coś powiedzieć... nie mówi nic, nic, ale wydaje mi się, że jej usta wymówiły bezgłośnie jakieś słowo, którego nie dosłyszałem... zbliżam się bardziej... wydaje mi się, że marszczy brwi i potem je wypogadza... natężam bardziej uwagę... ona jakby się uśmiecha... — To wszystko niczego nie wyjaśnia — zauważyłem z rozdrażnieniem widząc, że z ust uczonego wychodzą tylko jakieś plątaniny bzdur. — Wszystko to, mój przyjacielu, służy temu, aby wyjaśnić panu, jakie było moje osłu- pienie, moje przerażenie, kiedy zobaczyłem... — Coś pan zobaczył, człowieku? Dowiedzmyż się wreszcie — rzekłem utraciwszy wszelką cierpliwość. — Zobaczyłem, zobaczyłem... Doktor nie mógł dokończyć, gdyż jakiś nagły przerażający hałas, jakiś straszny huk roz- legł się w pokoju i bardzo ostra jasność, czerwona, piekielna, oświetliła nas wszystkich. Wydaliśmy okrzyki przerażenia. Była to jedna z retort grzejących się na ogniu, która pękła z hukiem. Doktor zapomniał o przeprowadzanym eksperymencie, a płyn rozszerzając się znacznie i nie znajdując ujścia, otwarł je sobie eksplodując w zetknięciu z ogniem. Była chwila, kiedy wszystko wokół wydawało się piekłem, a wszyscy demonami. Doña Monika obudziła się przelękniona z krzykiem: „Pali się!” i zemdlała natychmiast, padając jak worek i miażdżąc głową gitarę, która znalazła się obok niej. Kot, na którego chlusnęła znaczna ilość wrzącego płynu, miotał się, wydając piski rozpaczy. Biedak miauczał, biegał z palącą się sierścią, z oczami jak płomienie, z przypalonymi wąsami. Biegał po całym pokoju z zawrotną szybkością; skakał na Chrystusa, na jego głowę, z ramienia na ramię, spadał na spiralne scho- dki, wbiegał i zbiegał po wszystkim, co tam było, ślizgał się po butach do konnej jazdy, plątał się w gałązkach korala, skoczył na szkielet i drapał oszalały jego grzechoczące kości; znów upadł na podłogę, rzucił się na wypchanego ptaka, którego pióra pofrunęły w górę, po raz pierwszy po całym wieku spokoju, wyciągnął się, skurczył, wygiął się nieszczęśliwy, a jego ciało skwierczało jak na ruszcie; biegał, biegał bez przerwy, uciekając od siebie i od swojego bólu i wreszcie upadł, najeżony, napuchły, obolały, miotany konwulsjami, oszalały z pragnie- nia i wściekłości; upadł na środku sali, gdzie wierzgał, miauczał, darł pazurami, bił w podłogę ogonem i wił się, wił w swojej powolnej i przerażającej agonii.

ROZDZIAŁ DRUGI Obsesja I W końcu z dużym trudem ugasiliśmy ogień, nie dopuszczając, żeby płomień się rozsze- rzył i pochłonął nas wszystkich. Jedyną ofiarą było owo nieszczęśliwe zwierzę, które oblane porcją wrzącego płynu płonęło jak lont i zginęło, jak już powiedzieliśmy, w strasznych mę- czarniach. Podobny los przypadł w udziale znacznej części fartucha doñi Moniki, w którym płomień dokonał wyłomu i poparzył jej palce, gdy usiłowała go gasić. Uczony nie doznał poważniejszej szkody, poza całkowitą utratą kosmyka włosów, który z uporem, bardziej opie- rając się działaniu czasu niźli pomadzie, sterczał był nad jego prawą skronią. W końcu pożar został ugaszony, a kiedy już staruszka odeszła strapiona szkodami — których przyczynę widziała w czarnoksięskich sztuczkach pana — i bolejąca z powodu smutnego końca kiciusia, którego darzyła serdeczną sympatią, doktor odezwał się tymi słowy: — Nie wiem, na czym opierałem swoje podejrzenia, wiem tylko, że je miałem. Utkwiły we mnie głęboko, podobnie jak te myśli, które w nas żyją, mówiąc ściślej, one już chyba tkwiły we mnie od urodzenia, czy ja wiem! Od samego początku lub nawet jeszcze wcześniej. Nie wiem, co to za szatański duch podszeptuje nam pewne rzeczy, kiedy pogrążamy się w medytacjach. Nie wiem, kto obmyśla te koncepty, które wnikają do naszego mózgu już goto- we, mocne, ścisłe w swojej piekielnej logice i przerażająco oczywiste. Pewnego dnia wsze- dłem — niech pan słucha uważnie — wszedłem do mego domu opanowany przez te myśli. Kiedy zbliżyłem się do pokoju Heleny, byłem przekonany, że słyszę jakiś głos męski, który tam, w środku mówi coś bardzo spokojnie. Głos nagle zamilkł... Zauważyli moje przybycie... Potem wydawało mi się, że słyszę pospieszne kroki, jakby ktoś uciekał, starając się robić to jak najciszej. Nie potrafię opisać nagłej furii, która mną owładnęła: zaślepiony rzuciłem się do drzwi, pchnąłem je mocno, otwarłem jednym uderzeniem z takim hukiem, że ściany zatrzęsły się w konwulsji budynków, jaka następuje pod naporem burzy lub trzęsienia ziemi, w której tkwią ich fundamenty. — Mocarz z pana — rzekłem ironicznie, zauważając jak małe podobieństwo istnieje między moim nieszczęsnym przyjacielem a jegomościem z opowiadania, którego można by uznać za Samsona. — Tak, drzwi się otwarły i zobaczyłem przed sobą Helenę, przelęknioną, drżącą, z tak widocznymi znakami trwogi, że sam z kolei zatrzymałem się zaskoczony. Moje pierwsze spojrzenie w jednej sekundzie przeszyło pokój. Nie było tam żadnego mężczyzny, okno było zamknięte, drzwi wewnętrzne również. Niemożliwe, żeby w chwili pomiędzy usłyszeniem głosu i moim wejściem zdołał ktoś zamknąć zamki i zasunąć rygle, nie starczyłoby też czasu, żeby ktoś zdołał wyjść drzwiami albo wyskoczyć przez okno. Zbadałem wszystko: nie do- strzegłem niczego. A przecież słyszałem ten głos, byłem tego pewien i niełatwo byłoby prze- konać mnie, że to nieprawda, gdyż nie przemawiał do mnie ani fakt oczywisty, że nie znala- złem tam żadnego mężczyzny, ani gorące protesty Heleny, która w swoim bólu znalazła sło- wa wystarczająco mocne, żeby udzielić mi reprymendy, nazywając mnie dziwakiem i szaleń- cem. Przysięgała mi, że była sama, że kiedy wszedłem w sposób tak gwałtowny, myślała, iż umrze ze strachu i że nie potrafi wytłumaczyć sobie mojego zachowania inaczej, jak tylko zupełnym pomieszaniem rozumu. — Cóż za dziwne pomysły! — odezwałem się rozważając, jakie musiało być przeraże- nie owej nieszczęsnej kobiety na widok swojego męża wpadającego z wściekłością i obłędem,

twierdzącego, że słyszał głos mężczyzny w pokoju. — Tak, dziwne — odparł doktor — lecz były coraz żywsze i wyraźniejsze. Nie mogłem odrzucić od siebie tej myśli; wrażenie, jakie zrobił na mnie ów głos, było tak wielkie, że jeszcze do dziś trwa ono we mnie, a tamtego dnia chyba tylko zwątpiwszy w swoje własne istnienie lub uwierzywszy, że nie jestem istotą realną, mógłbym potraktować to jako złudę. Z pewnością nie było to złudzenie i utwierdziłem się w tym jeszcze bardziej, kiedy następnej nocy... — Biedaczka! Cóż za noc! Niewątpliwie następnej nocy ponowił pan swoje bezsenso- wne okrucieństwo. — Tak — kontynuował — następnej nocy byłem świadkiem zjawiska, które ostatecznie odebrało mi nadzieję zrozumienia tego wszystkiego. To, co mi się zdarzyło, przyjacielu, prze- kracza już granice rzeczy przyrodzonych i jeszcze dziś jest dla mnie szczytem zawiłości. Wszedłem do domu i zatopiony w myślach chodziłem przez dłuższy czas samotnie po owych salonach, gdzie wszystko budziło we mnie smutek i odrazę. Przeszedłem przez tę salę, którą opisałem, gdzie znajdował się obraz Parysa i Heleny, i zamarłem ze zdumienia na widok... Najbardziej zdumiewające zjawisko, jakie można sobie wyobrazić: postaci Parysa na płótnie nie było. Pomyślałem, że chyba jestem w błędzie, zbliżyłem się, dotknąłem obrazu, zapaliłem światło, dużo świateł, patrzyłem i patrzyłem. Postać Parysa... znikła; Helena była sama i wy- raz jej twarzy zmienił się całkowicie: była teraz smutna i niepocieszona, ona, która przedtem wyglądała na radosną i szczęśliwą. Cóż to za piekielny obraz, z którego jedna postać znika, zamazuje się, odchodzi, jakby była z krwi i kości! Nie mogłem przestać wpatrywać się w to przeklęte płótno i rzekłem do siebie: „Ale gdzież się podział ten diabelski mężczyzna?” — Tak, gdzie się podział? — spytałem zdziwiony, że halucynacje doktora sięgnęły takich granic. — Gdzie był ten diabelski mężczyzna? — Gdzie był? Ciągnięty jakąś przemożną siłą moich myśli, mojej zazdrości, pobiegłem do pokoju żony. Zbliżając się usłyszałem ten sam głos, który słyszałem poprzedniej nocy, te same kroki. Nie mogę opisać mojej furii. „Więc wczoraj to była prawda — pomyślałem i rzuciłem się do drzwi. — Och, zamknęli!” — krzyknąłem i uderzając w nie mocno, mówiąc ściślej, rzucając się na nie całym ciałem, wyłamałem je. Wpadając ujrzałem, że okno, które wychodzi do ogrodu, jest otwarte i że jakiś cień, jakiś kształt, jakiś mężczyzna wyskakuje przez nie. Stało się to tak szybko, że ledwo go zobaczyłem: dostrzegłem tylko jego głowę, kiedy już znikała i jego ręce w momencie odrywania się od parapetu. Podbiegłem, wychyli- łem się, ale nie zobaczyłem niczego; noc była bardzo ciemna. Wydawało mi się tylko, że sły- szę łomot ciała, które upada. Helena patrzyła na mnie osłupiała, z nieopisanym strachem. Straciła przytomność; i tym razem nie powiedziała mi, że jestem dziwakiem i szaleńcem, gdyż słowa wyrzec nie mogła, i padła u mych stóp jak martwa. Myślałem tylko o tym, żeby ścigać tego człowieka, żeby go znaleźć i zabić. Rzuciłem się do ogrodu i przebiegałem go w gorączce nie do opisania. Mur był bardzo wysoki i choćby nie wiem jak zwinny i zręczny był ów mężczyzna, nie mógłby go przeskoczyć przed moim przybyciem. Zbadałem wszystko: w ogrodzie nie było nikogo. Ale ogród ów łączył się z odludnym patiem, otoczonym bardzo wy- sokimi ścianami; skierowałem się tam i ledwie zrobiłem kilka kroków, dostrzegłem jakiś cień prześlizgujący się ostrożnie między stosami kamieni, z których miał być zbudowany jeden z pawilonów pałacu. Przyczaiłem się, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście jest mężczyzną, czy jedną z tych zjaw, jakie tworzą we wzajemnej zmowie noc i wyobraźnia. Był to mężczyzna. Widziałem go, jak szedł pochylając się, aby nie być dostrzeżonym, i nie wiem dlaczego wy- dawało mi się, że mimo ciemności nocy rozróżniam w jego twarzy rysy malowniczej postaci z obrazu, której zniknięcie tak mnie zaniepokoiło i zmieszało. Ów mężczyzna, owa zjawa czy cokolwiek to było, nadchodził bardzo powoli, zmierzał ku studni bez ocembrowania, która się tam znajdowała, jednej z tych, jakie murarze kopią przy budowie, żeby mieć blisko wodę. Ku mojemu zdumieniu wszedł wolno do studni: widziałem go, jak schodził stopniowo w dół i

zniknął; najpierw widziałem go do piersi, potem samą głowę, w końcu dłoń, którą uczepił się brzegu. Przez chwilę stałem niezdecydowany, patrząc na to z uwagą. Po chwili wystawił ostrożnie głowę, jakby chcąc zobaczyć, czy go obserwuję, i natychmiast gwałtownie ją scho- wał. W końcu dłoń też zniknęła. Podszedłem tam i przyszła mi do głowy straszna zemsta. Jakby całe moje ciało uległo szałowi, który się we mnie rozpętał, poczułem w sobie zdwojone siły i nadzwyczajną moc; chwyciłem największy kamień, jaki mogłem udźwignąć, uniosłem go obiema rękami na wy- sokość głowy, jednym skokiem znalazłem się nad brzegiem studni i wrzuciłem go z ogromną siłą do środka; wydawało mi się bowiem, że jego własny ciężar nie wystarczy. Chwyciłem potem inny, większy, i wrzuciłem go z tą samą wściekłością, chwytając natychmiast za trzeci, gdyż szał podwajał moje siły. W ciągu dziesięciu minut wrzuciłem do środka ponad pięćdzie- siąt kamieni. Nie wydawało mi się dosyć: chwyciłem za łopatę, która leżała obok i przez pół godziny sypałem tam ziemię. Znowu zacząłem wrzucać kamienie i po dwóch godzinach nie- ustannej pracy studnia zniknęła, a płyty były doskonale wyrównane. Wydawało mi się, że to mało: usiadłem na swoim dziele, podniecony, drżący ze zmęczenia, i siedziałem tam całą noc, jak strażnik zwycięstwa zamieniony w pomnik nagrobny czuwający nad mogiłą i osłaniający ją. Czasami wydawało mi się, że jakiś Tytan podnosi od dołu wszystkie kamienie i wszystką ziemię, którą tam wrzuciłem. Pragnąłem być pomnikiem z ołowiu, żeby przygnieść swoją ofiarę na wieki. Świt rozjaśnił trochę mój umysł: „Co ja zrobiłem? Boże mój! — rzekłem cofając się myślami do minionych zdarzeń i szukając w zwykłych logicznych argumentach rozwiązania owej zagadki — czy był tu rzeczywiście jakiś mężczyzna, czy nie?” — Trzeba przyznać, przyjacielu — rzekłem nie mogąc się powstrzymać — że jeżeli był to mężczyzna, okazał się pan okrutnym barbarzyńcą, a jeżeli zjawa jakaś — to głupcem. — Niech pan mnie nie osądza, nie znając reszty — mówił dalej. — Kiedy wszedłem do domu, pierwsze kroki skierowałem do obrazu Parysa. Figura mężczyzny była na swoim miej- scu. Lecz nie mogłem opanować wstrząsu przerażenia i uczucia jakiegoś lodowatego zimna, kiedy malowana postać Trojańczyka zwróciła do mnie swoje oblicze, spojrzała na mnie i, przeklęta, uśmiechnęła się tak szyderczo, że włosy mi się zjeżyły. — To rzeczywiście ciekawe — odezwałem się — i przewyższa wszystko, co zdarzyło się do tej pory. — Nieprawdaż przyjacielu, że wydaje się to niewiarygodne? — Oczywiście! I jeszcze jak! — Owego dnia — mówił dalej — w pokoju mojej żony zapanowała konsternacja. Byli tam jej rodzice i otaczało ją kilkoro usłużnych krewnych, z tych, co to spieszą we wszystkich kłopotliwych momentach, zwłaszcza kiedy się ich nie prosi. Helena płakała, a porywczy hra- bia de Torbellino, jej ojciec, oświadczył, że wydał swoją córkę za najdzikszego z potworów, jakiego można sobie wyobrazić. Jej matka, stara kokietka, starała się ją pocieszyć przekonu- jąc, by sobie nic nie robiła z moich dziwactw i przyjmowała ze spokojem moje objawy szału, które tak jej dokuczają. Kiedy zostaliśmy sami, Helena rzuciwszy mi się do stóp, wyznała mi głośno swoją niewinność dodając, że wszystko to tylko moje lęki, że nie wchodził tu żaden mężczyzna, że nikt nie wychodził przez balkon, że drzwi były otwarte; tyle różnych rzeczy, że nie mogąc się uwolnić od swoich myśli i pewny, że to, co widziałem, było rzeczywiste, miotany ogromnymi wątpliwościami, gdyż jej głos rozbrzmiewał najgłębszą prawością, po- wziąłem przekonanie, żem zwariował. Doprowadziła mnie do tego owa zgubna, niesłychana wprost sytuacja, nie pozwalająca mi na chwilę wytchnienia. — Ależ na Boga — rzekłem — czyż nie było jakiegoś sposobu, żeby zdobyć całkowitą pewność? — Żadnego, gdyż wszystko się obracało przeciw mnie, każdy dzień przynosił mi nowe tortury, a wszystkie wydarzenia były tak niezwykłe, że nie pozwalały mi ochłonąć, poszukać spokoju i jakiegoś wyjaśnienia. Wydarzenia, z jakich panu zdałem sprawę, są ledwie przygo-

towaniem lub prologiem do tych, o jakich teraz zamierzam panu opowiedzieć, a które nie ma- ją sobie podobnych, jako że nie jest mi wiadomo, iżby jakiejś istocie ludzkiej zdarzyło się tak nadzwyczajne i przepastne nieszczęście. Przez pewien czas odczuwałem głębokie zadowole- nie, gdyż sądziłem, że moim zdecydowanym nocnym wystąpieniem zakończyłem to nieszczę- sne zajście. Uważałem już wszystko za skończone i kiedy tak myślałem, nawet poczucie, że popełniłem wielką zbrodnię, nie zdołało zagłuszyć radości, jaką czułem. Ale... niech pan posłucha, oto szczyt niezwykłych dziwów. Spacerowałem sobie po pokoju, pogrążony w swo- ich zwykłych medytacjach, kiedy zastukano lekko w drzwi. Zdziwiony, że ktoś wchodzi nie zaanonsowany, powiedziałem: „Proszę”. Wyobraź pan sobie, przyjacielu, jakie było moje osłupienie, kiedy zobaczyłem, że przybyszem jest... kto, jak pan myśli? Sam Parys, taż sama postać z obrazu, tylko ożywiona, żywa. Mężczyzna, w końcu przecie półbóg, w surducie, w kapeluszu, w rękawiczkach i z laską: ideał przemieniony w zwykłego caballero, jak wielu in- nych. Ta sama złośliwa i pełna uroku twarz, ten jego ironiczny uśmiech, jego żywe i przeni- kliwe spojrzenie, ten sam Parys, ta sama postać z obrazu, zamieniona w rzeczywistą istotę, w mężczyznę z XIX wieku. Zważ pan moje zmieszanie; myślałem, że śnię, cofnąłem się przera- żony, chciałem wołać, przyszło mi na myśl, żeby uciekać, ale on gestem pełnym uszanowania zdjął kapelusz i czyniąc wszelkie atencje przekonał mnie, że mam przed sobą rzeczywistego i prawdziwego kawalera, którego na razie winienem traktować jako takiego, odpowiadając na jego kurtuazję i grzeczność. II — To jest już zbyt cudowne don Anzelmie, drogi przyjacielu — rzekłem do niego. — Czyż jest możliwe, żeby wyobraźnia, choćby nie wiem jak płomienna, miała dość mocy, iżby przyoblec w ludzkie ciało ideę tego rodzaju? — Nie wiem, drogi przyjacielu — odparł — ja nie wiem, co to było, nie wiem nic ponadto, że go widziałem, jak teraz pana widzę. Piękny, o niepospolitej urodzie, połączenie wszystkich doskonałości fizycznych, jakiego nie widziałem nigdy, chyba że w starożytnych dziełach sztuki. Ubrany z nienaganną elegancją, jak wszyscy ci, którzy mają prawdziwe wy- czucie i dokładne pojęcie o dobrym ubieraniu się. Był więc doskonały w swojej twarzy, w figurze, w stroju, w manierach, we wszystkim. — Rzecz nader szczególna! — wykrzyknąłem. — Ale czy pan go dotknął, żeby się upewnić, że to nie sen, zjawa, nie jedno z tych osobliwych i niepojętych zjawisk optycznych, które przy podatnym typie imaginacji wytwarza odbicie światła? — Nie wiem, co to było; jedyne, co mogę stwierdzić, to że miał ciało prawdziwe, jak pańskie, jak moje i głos o brzmieniu niepodobnym do niczyjego. — Więc co? On mówił? — spytałem zdziwiony. — Myślałem, że sobie poszedł po złożeniu panu ukłonu, jak to robią wszystkie zjawy. — Poszedł! Ależ skąd. Zaraz pan zobaczy. Na początku nie wiedziałem, co robić. Nie wiedziałem, czy wołać czy uciekać, obawiając się, że z owej wizyty nie wyniknie nic dobre- go, ale wreszcie opanowałem się z wysiłkiem i wybąkawszy kilka słów, wskazałem mu krze- sło. Postanowiłem mówić wprost i spytałem: — Czy mogę wiedzieć...? — Z czym przychodzę? — odparł. — Tak, señor; przychodzę wyświadczyć panu zna- czną przysługę. — Przysługę?... Zechce pan wyrazić się jaśniej, gdyż nie jestem zorientowany... Nie miałem przyjemności poznać pana. — Ależ tak, poznał mnie pan i to całkiem niedawno — odrzekł ze złośliwym uśmie-

chem. — Wczoraj w nocy, żeby nie szukać dalej... — Wczoraj w nocy! — Tak, wczoraj w nocy. Nie pamięta pan tej wściekłości, z jaką rzucał pan kamienie do studni, aż zasypał ją w końcu całą? Te słowa i ten uśmiech zmroziły mi krew w żyłach. On wydawał się nie przejmować moim zmieszaniem i mówił dalej: — Przyszedłem właśnie porozmawiać z panem i powiedzieć mu, że bezużyteczna jest ta cała broń, jakiej stara się pan użyć przeciwko mnie. Musi pan wiedzieć, caballero, że jestem nieśmiertelny. — Nie potrafię odmalować panu zamętu, jaki we mnie wzbudziło słowo: „Nieśmierte- lny”! Ależ ten człowiek to demon! — pomyślałem i słowa nie mogłem wypowiedzieć, gdyż coś uwięzło mi w gardle. — Tak, señor, nieśmiertelny — powtórzył ze swobodą. — Kim pan jest? — spytałem dokonując ogromnego wysiłku. — Jestem Parys. — Parys! Myślałem, że to postać z mitologii lub z historii heroicznej. — I tak jest rzeczywiście, ale nie twórzmy teraz dysertacji na temat mojego imienia i pochodzenia, spieszy mi się i nie mogę zatrzymywać się tu długo. Celem mojej wizyty jest powiadomienie pana, że na próżno pan się męczy ścigając mnie; mnie się nie da zabić sztyle- tem ani kulą, ani pogrzebać żywcem. Proszę się z tym pogodzić, tak, don Anzelmie! Wszy- stko na nic: nie ma innej rady, tylko pochylić głowę i milczeć. Ktoś tam w górze rozporządził sprawami w ten sposób. — Caballero — powiedziałem miotany najwyższą trwogą, lecz starając się zapanować nad tak szczególną sytuacją — ostrzegam pana, że nie mogę tolerować tego rodzaju drwin. Zechce pan łaskawie opuścić ten pokój. — Powoli, powoli, szanowny panie. Pan masz zły charakter, pan jesteś nieznośny, dlatego wzbudził pan taką odrazę u tej nieszczęsnej Heleny. — Jak pan śmie nazywać ją po imieniu? — Czemu nie, skoro ona mnie kocha! — wykrzyknął uśmiechając się. — Potworze! — krzyknąłem podnosząc się z wściekłością i grożąc mu. — Zamilcz, bo jeśli nie, to jak tu stoję... — Ostrożnie — krzyknąłem tym razem ja, cofnąwszy się na widok don Anzelma, który opowiadając o zajściu wstał, kierując się w moją stronę z zaciśniętymi pięściami, jak gdybym to ja był ową piekielną zjawą, która tak go wzburzyła. — Kiedy sobie to przypominam — ciągnął dalej już spokojniej — irytuję się do tego stopnia, że nie mogę się opanować. Gdy mu groziłem, pozostał tak spokojny, jak gdyby był tylko przedmiotem. Uśmiechał się przy tym i patrzył na mnie z pogardliwą, nieco drwiącą litością, jaką wywołują czyny i słowa obłąkanych. Jego spokój napawał mnie jeszcze większą rozpaczą, jego uśmiech mnie zabijał; nie wiem, ile bym dał, żeby móc go udusić. Potem, jak gdyby wściekłość moja nie była warta więcej niż kaprysy dziecka, mówił dalej: — Ona mnie kocha; pokochaliśmy się, przeczuliśmy naszą miłość, zbliżyliśmy się do siebie wiedzeni przeznaczeniem. Pyta mnie pan, kim jestem, spróbuję panu wytłumaczyć. Jestem tym, czego się pan boi, o czym pan myśli. Ta myśl, która stale w panu tkwi, to ja. Ten wewnętrzny ból, to niewyjaśnione złe samopoczucie — to ja. Istnieję od początku świata. Mam tyle lat, ile rodzaj ludzki, przemierzyłem wszystkie kraje, gdzie ludzie utworzyli społe- czność, rodzinę, plemię. Byłem nazywany Demonem szczęścia małżeńskiego, lecz gardziłem zawsze tym przydomkiem i jemu podobnymi; postanowiłem nie mieć stałego imienia i dlate- go nazywam się Parys, Aigistos, Norris, Paolo, Buckingham, Beltrán de la Cueva itd., zale- żnie od ziemi, po której stąpam i ludzi, z którymi przebywam. Jeśli chodzi o wpływ mój na losy ludzkie, powiem, że wznieciłem srogie wojny, stwa-

rzając okazje do największych nieszczęść publicznych i prywatnych. We wszystkich religiach istnieje dekret przeciwko mnie, przede wszystkim w waszej religii, która poświęciła mi całe ostatnie przykazanie. Moraliści odważali się wyzywać mnie do walki, a filozofowie mieli ten nieszczególny pomysł publikować paszkwile przeciwko mojej skromnej osobie, niektórzy po- zwalali sobie nawet na próby stosowania środków, żeby mnie zniszczyć całkowicie. Głupcy! Jak gdybym był nagniotkiem albo wrzodem. Usiłowali położyć mi kres, jak gdybym mógł umrzeć, jak gdyby nieśmiertelność była poddana działalności czynników śmiertelnych, jakimi dysponują. Tak więc godność i miłość własna nakazują mi nie ustawać w starannym spełnia- niu roli siewcy nieszczęścia, przy użyciu wszystkich środków, do jakich jest zdolna moja po- dwójna natura. I oto widzi mnie pan zawsze czynnego, zawsze działającego skutecznie. Wie- lkie skupiska ludności są rezydencją, którą przedkładam nad inne, gdyż musi pan wiedzieć, że wsie, wioski, wioszczyny są mi antypatyczne i tylko od czasu do czasu zadaję sobie trud od- wiedzania ich z czystej ciekawości. Stolice — oto miejsca, w których gustuję. Och! ukocha- łem te miejsca, gdzie komfort, wyrafinowana kultura i eleganckie próżniactwo ofiarują mi broń nie do pokonania i najbardziej skuteczne środki. Lubię przepych i rozkosze: jestem takim sybarytą jak moja starożytna przyjaciółka Semiramida, której dałem nieśmiertelność. Niech mi pan wierzy, przyjacielu, że Babilon był więcej wart niż te miasta, które was napa- wają taką zarozumiałością, tak, wart był więcej. A jeśli chodzi o stroje, wolę lekkie tuniki czasów starożytnych i męczy mnie, że muszę naginać się do wymogów współczesnej skro- mności, złośliwej istoty, którą, jeśli chodzi o stroje, udało mi się tylko częściowo przekupić. Zresztą nie idzie mi źle; moraliści mnie ganią, a mędrkowie traktują mnie tak, jakbym był złym sofistą, ale nie przejmuję się tym. Ci, którzy nie są dostatecznie głupi ani nie zatracili koniecznego dla filozofów rozsądku, oklaskują mnie, rozpieszczają i pokazują palcem. Kobie- ty są moimi najszczerszymi przyjaciółkami; niektóre wprawdzie traktują mnie z pewną nieu- fnością, wywołaną raczej kalumniami mędrców niż moim charakterem, inne okazują się za to nieco łaskawsze dla mnie, a niektóre opowiadają mi o swoich mężach, co mnie bawi i śmie- szy. To jest moja literatura. Z drugiej strony nie jestem ambitny; należę do tych, którzy mówią: ile mam, tyle mi wystarczy. Mam wstręt do anarchii w małżeństwie, staram się ją zawsze poskromić, razem z niektórymi domorosłymi moralistami, którzy wiedzą, jak jej nie prowokować, zapewniając sobie w ten sposób moją zawsze bezinteresowną przyjaźń. Nie lubię skandalu i stosuję najbar- dziej dyskretne środki, dążąc do celu jeszcze bardziej dyskretnego; porzuciłem już dawny zdewaluowany sposób wdzierania się, zaskoczeń i przekupstw, żeby odróżnić się od pewnego mojego falsyfikatu, który chodzi po świecie, niejakiego Don Juana, bezczelnego uzurpatora, nie przynoszącego zresztą specjalnie groźnych nieszczęść. Toteż, przyjacielu, odrzuć lęki i skończmy sprawę szybko. Niech pan zrozumie, że to przeznaczenie, jakby powiedział muzuł- manin. Jestem jak śmierć: wybija godzina i przychodzę. Uniknąć mnie jest rzeczą równie niemożliwą, jak uniknąć jej, mojej kompanki. Kiedy słuchałem jego słów, postanowiłem uczynić wszystko, co możliwe, żeby odszy- frować tę przerażającą zagadkę. Udając pogodę ducha, której nie czułem i podchodząc do sprawy z pełnym godności spokojem, który wydawał mi się właściwy, wstałem i odezwałem się w te słowa: — Caballero, dowiedz się pan, że nie jestem usposobiony do tolerowania pańskich niestosownych żartów. Przyjm pan do wiadomości, iż wiek mój nie pozwala mi wierzyć w czarnoksięskie sztuczki ani nie starcza mi cierpliwości, by znosić pańskie szaleństwa. — Ten człowiek nie chce mnie zrozumieć! Czy pan wie, że Helena jest moja? — rzekł roześmiawszy się hałaśliwie, z tym całkowitym brakiem skrępowania, jakie daje postanowie- nie nieprzejmowania się niczym. — Nie wymawiaj pan więcej tego imienia — krzyknąłem nie mogąc pohamować wście- kłości.

— Ależ ja właśnie po nią przychodzę... — odrzekł Parys z jakimś złowieszczym akcen- tem, od którego włosy, zjeżyły mi się na głowie. — Nikczemniku! Co mówisz? Po nią? — wybuchnąłem. — Tak, po nią; ubiegłej nocy postanowiliśmy i... — Ubiegłej nocy? Ach, ja oszaleję! Demonie, człowieku piekieł, czy kimkolwiek jesteś, wyjaśnij mi tę ponurą zagadkę! Nie mogę tak żyć, chcę wiedzieć, co to jest... Przecież Helena jest niewinna: ona mi przysięgała, że nie widziała cię nigdy. — Ależ oczywiście, że mnie widziała. — Kiedy? — Zawsze, stale mnie widzi. Ale pan nie rozumie tych spraw; ja to panu wytłumaczę. III Zacny don Anzelm odpoczywał przez czas jakiś, ponieważ opowiadanie, a zwłaszcza dialogi, bardzo go zmęczyły. Kiedy odetchnął, starając się uspokoić wzburzenie, które go ogarnęło, mówił dalej: — Zjawa, demon, półbóg, malowidło czy co to tam było, patrzył na mnie przez chwilę z tym złośliwym uśmiechem, który tale świetnie uchwycił artysta na obrazie, gdzie przedtem się znajdował, a potem odezwał się do mnie tymi słowy: — Ona mnie widziała, ona mnie widzi wszędzie. Kiedy wymawiała owo małżeńskie tak, które wbija w pychę jej małżonka, zobaczyła mnie w ołtarzu, w światłach, w bieli swojej sukni, w czerni pańskiego fraka. Od tego czasu spotyka mnie wszędzie we wszystkich refle- ksach znajduje blask moich spojrzeń, we wszystkich echach słyszy mój głos, w swoim cieniu widzi mój... Otwiera swój modlitewnik i litery układają się jej w moje imię; rozmawia z Bogiem i niechcący mówi do mnie; myśli, że słyszy szum wiatru i głęboką wiecznotrwałą pieśń natury, a słucha moich słów; budzi się i oczekuje mnie; jest sama i wspomina; śpi i przywołuje mnie. Jej myśli krążą podniecone, szukając mnie bez ustanku. Żyję w jej świado- mości, gdzie tkam przędziwo, któremu nie ma końca; żyję w jej rozumie, gdzie zapaliłem pło- mień, który podsycam bez przerwy, Jej uczucia, jej idee, to wszystko ja; zatem, doprawdy, mam powody, żeby powiedzieć, że mnie widziała. — Duchu piekieł! — wykrzyknąłem oszołomiony, jakby owe czary udzieliły się i mnie — nie rozumiem ani słowa z tego bełkotu. Czyżbyś mówił, żeś nie przyszedł po nią? — Nie, wprost przeciwnie. — Nikczemniku! Opuść natychmiast mój dom — wykrzyknąłem, starając się ocknąć z tego stanu oszołomienia, w jakim się znalazłem. — Nie odejdę bez niej. — Przeklęty! Czyżbyś twierdził, że nie minęła epoka porwań? — Wytłumaczę ci: me pragnę zabrać osoby Heleny, lecz twoją żonę. — Sofista, oszust! A jakąż różnicę znajdziesz między moją żoną, a osobą Heleny? — Wielką, don Anzelmie — odparł. Snuł przede mną labirynty subtelnej i zawiłej opowieści, która doprowadziła mój skoła- tany umysł do ostatniego stopnia zamętu. Nie mogę nie wyznać, że głos jego mnie fascyno- wał i że wydawał mi się odmienny od wszystkich głosów, jakie przywykliśmy słyszeć. I nie skłamię, jeśli powiem, że wśród przerażenia i zmieszania, jakie czułem, jego elukubracje wy- woływały we mnie rodzaj zdumienia graniczącego z upodobaniem. — Wyznaję, don Anzelmie — rzekłem — że nigdy nie słyszałem o czymś, co byłoby podobne do tak osobliwego zdarzenia. Zjawa, która się ukazuje w ten sposób, jej mowa, pou- fałość, z jaką przemawia, wszystko wydaje mi się tak absurdalne, że gdyby nie pan to opo-

wiadał, przysiągłbym, że to czysty wymysł, dzieło jakichś pisarczyków i innych wrogów pra- wdy. — Ale to, że go widziałem i mówiłem do niego, a on mi powiedział o wszystkich tych sprawach, jest równie prawdziwe jak to, że pan i ja istniejemy i tutaj z sobą rozmawiamy. — To doprawdy rzecz niesłychana — oświadczyłem — żeby imaginacja bez żadnego impulsu z zewnątrz mogła dać życie i ciało takim istotom, jak tenże demon Parys, który nie w porę się panu przedstawił. Niewątpliwie kawaler ten był tylko personifikacją pewnej idei, owej idei stałej, uporczywej, która od dłuższego czasu, a zwłaszcza od pańskiego ślubu, tkwiła panu w mózgu. Nie potrafię sobie jednak wymyślić, jak owa idea nabyła materialnej i cielesnej egzystencji; nie wiem też, jakiemu rodzajowi spontanicznej twórczości zawdzięcza- my owo zjawisko bez precedensu w historii halucynacji. Ale proszę, mów pan dalej, ciekaw jestem, jak to się skończy. — To, co wtedy powiedział, wryło mi się głęboko w pamięć — kontynuował doktor wydawszy głębokie westchnienie. — Niczego nie pamiętam równie dobrze, jak jego odpo- wiedzi, gdy go spytałem, jaka różnica istnieje dla niego między osobą Heleny, a moją żoną. Rzekł tak: — Nie pragnę osoby Heleny. Małżonka, przyjacielu, małżonka, oto, czego szukam. Pra- gnę wziąć na siebie odpowiedzialność za połowę twego łoża i powiadomić cię o tym wszy- stkich. Nie chcę zniszczyć przez to instytucji małżeństwa: szanuję sakrament, ale chcę zabrać jedną rzecz, która tę instytucję przewyższa i jest ponad sakrament... Trzy władze ustanawiają małżeństwo: cywilna, kościelna i owa trzecia, która nie spoczywa w rękach wikarego ani proboszcza, lecz jest w posiadaniu tego, co nazywacie pospólstwem, społeczeństwem, ludźmi, ogółem, motłochem, sąsiadami, przyjaciółmi, światem w końcu. Wie pan, że świat potrafi rozbić pewne więzy, które wydają się niezniszczalne. Więc tak: chcę zabrać stąd to, czego świat potrzebuje, żeby złamać owe więzy. Chcę zabrać zrzeczenie się osobowości małżonka, zezwolenie na jego słabość. I tym samym dam pożywienie pospólstwu, ludziom, którzy tym żyją. Wszyscy mnie będą pytać o ciebie i o nią; sama moja obecność będzie już wystarczającą odpowiedzią, ponieważ ja sam jestem zaprzeczeniem związku, który was łączy. Pragnę unieść ze sobą miłość, jaką ona mi wyznaje; uczynić wiadomością publiczną to, co dziś istnieje tylko w jej wyobraźni jako grzeszna myśl, co w twojej głowie jest dziś tylko podejrzeniem. Pragnę uczynić z twoich wątpliwości, z twojej zazdrości, z twoich zawodów, z twoich absurdalnych poczynań, z twoich pragnień, z twoich szalonych złudzeń — wielką księgę, która będzie przechodziła z rąk do rąk i będzie czytana, stale, z zapałem. Chcę zabrać stąd boleści, które cierpisz, odrazę i przerażenie, jakie w niej budzisz. Zostań sobie z jej osobą: ja jej nie pożą- dam. Natomiast uniosę ze sobą i wystawię na widok publiczny spojrzenia, jakie ku mnie kie- ruje, spotkania, które mi wyznacza, względy, jakie mi świadczy, lekceważenie, jakie ci oka- zuje, niedomówienia, które się wyczuwa, kiedy mówi o tobie, epitet poczciwy, którym cię od czasu do czasu obdarza. Zabiorę opinię jej pokojówki i twojego lokaja, skłonnych do opowie- dzenia za pieniądze tego lub owego wydarzenia; zabiorę historię twoich roztargnień w stoso- wnych momentach, moich wizyt w samą porę. Zostań sobie z twoją małżonką; ja tylko prze- spaceruję się przed nią na oczach wszystkich, przechwycę błyski jej oczu w obecności wielu osób, nasączę swoje ciało jej ulubionymi perfumami, będę przebiegał ulicami tak, by zawsze wyglądało na to, że wychodzę stąd, a w ciemności nocy będę rzucał cień na mur twojego ogrodu. To wszystko, czego chcę. — Kiedy słuchałem tego, przyjacielu mój, ogarnął mnie szał tak wielki, że uczyniłem ruch, żeby go uderzyć i wykonałbym ten zamiar, gdyby nie jakaś tajemna siła, jakiś rodzaj wzbudzającego szacunek strachu, które mnie powstrzymały. — Widzę, że ten Parys, który zaczął uprzejmie, potraktował pana w końcu nazbyt poufale, nie okazując mu żadnego szacunku — odezwałem się do niego. — Zauważyłem, że

potem zwracał się już do pana przez ty. — Tak, ten przewrotnik po krótkiej chwili rozmowy ze mną zaniedbał skromności: przybierał w fotelu wygodne pozycje, mówił do mnie przez ty, czasami przechadzał się po pokoju z rękami w kieszeniach, a w końcu wyciągnął papierosa i zaczął palić z całą swobodą. — Ależ człowieku — przerwałem mu — czemuż pan nie spróbował, czy owa zjawa nie zniknie po dobrym laniu? — Zobaczy pan, co zrobiłem. Sytuacja moja była tak straszna, że postanowiłem podjąć energiczną decyzję. „Trzeba z tym skończyć od razu” — pomyślałem i stanąwszy przed nim powiedziałem: — Caballero, to jest jakieś oszustwo, a pan jesteś komediantem, który tu przybył, żeby kpić ze mnie. Myśli pan, że wierzę w te głupstwa, których pan naopowiadał o swojej podwój- nej naturze, o swojej nieśmiertelności i tym podobne? Nie jestem szaleńcem, żeby w to uwie- rzyć. Jeszcze dziś rozwalę panu głowę. Rozumie pan? — Chcesz się bić ze mną? — spytał z kpiącą poufałością. — Dobrze, będziemy się bić. Zabiję cię, co na jedno wychodzi. — Och! Będę walczył z legionem takich jak ty! — krzyknąłem rozwścieczony. — Zabiję cię, poderżnę ci gardło z większą rozkoszą, niż gdybym pokonał tygrysa, węża boa. — Więc zgoda. — Zabiję cię — krzyczałem ze zdwojoną wściekłością, — choćby cię chroniły wszy- stkie potęgi piekieł. Nie umiem się posługiwać żadną bronią, lecz Bóg przyjdzie mi z pomocą. Mówisz, że przybyłeś pozbawić mnie honoru. Zatem ja zdobędę przewagę nad tobą, przewro- tniku wszystkich czasów, geniuszu przewrotności wszystkich ziem. Na próżno usiłujesz roz- broić mnie swoją okrutną ironią, porazić mnie strachem opowieści o tym, czym jesteś i co możesz. Jeśli jesteś człowiekiem, zabiję cię, jestem tego pewny. Jeżeli jesteś duchem, unice- stwię cię także, gdyż Bóg przybędzie mi z pomocą, uczyni mnie swoim narzędziem, żeby wyplenić tę potworność i to ogromne zboczenie, którym jesteś. — Dobrze — odrzekł Parys rzucając niedopałek papierosa. — Będziemy się bić tej nocy. — Jak to tej nocy? Dzisiaj, zaraz, teraz! Nienawiść przydała mi elokwencji. Jeśli idzie o decyzję bicia się z tą istotą nadnatura- lną, tłumaczy się ona stanem mojego ducha. Śmierć mnie nie przerażała; przedtem — być może, teraz wydawała mi się ulgą. Gdyby mnie zabił, zakończyłyby się wszystkie moje cier- pienia. Jeśli jest człowiekiem, mógłbym mieć szczęście i pokonać go. Jeśli jest duchem... w końcu po cóż te rozważania? Podjąłem decyzję i nie było argumentu, dla którego bym od niej odstąpił. — Ależ przyjacielu — zwróciłem się do niego — czyż nie było zuchwalstwem zrobie- nie tego kroku, ryzykowanie śmierci? — Nie wiem, co to było. Chciałem skończyć to wszystko — odparł doktor — i nie widziałem innego sposobu znalezienia niewiadomej. — I biliście się? — Tak; nie chciałem sekundantów; pragnąłem, żeby ten pojedynek odbył się w samo- tności, jak moje cierpienie. Nic dla mnie nie znaczyła śmierć. Zdecydowany nie przedłużać swojej agonii, udałem się razem z nim, tego samego popołudnia, do pewnego miejsca w pobliżu stolicy. — Ale człowieku, bez świadków! — Wzięliśmy dwa pistolety; udaliśmy się obaj moim powozem, a jego świetny humor w czasie drogi upewniał mnie jeszcze bardziej o nieuniknionej bliskości mojej śmierci. Dla mnie było to istotnie samobójstwo, którego dokonywałem w nowy i niezwykły sposób. — I jakiż był wynik? Ciekaw jestem, jak poczynał pan sobie z tak przerażającym prze- ciwnikiem.

— Och, przyjacielu! — rzeki doktor — w całym tym wydarzeniu wynik jest najbardziej osobliwy i w żaden sposób nie może się pan go nawet domyślać. Zapewniam pana, że jest całkowicie odmienny, od tego, co jest pan zdolny sobie wyobrazić. IV Wyznaję, że opowiadanie doktora Anzelma zaczęło mnie interesować; budziło we mnie prostą ciekawość, to chyba jasne, bowiem nie potrafiłem tu dostrzec niczego, co nosiłoby cechy rzeczywistości czy prawdopodobieństwa. Na dnie wszystkich tych niedorzeczności była jednak odrobina sensu, gdyż postać Pary- sa, istoty z krainy wyobraźni, której nadała złudne istnienie wielka fantazja mojego przyja- ciela, mogła z powodzeniem służyć jako personifikacja jednego z głównych występków lu- dzkości. Jeżeli doktor to wymyślił, należy przyznać, że w tej wymyślonej opowieści nie bra- kowało żadnej intrygi; jeśli natomiast wierzył w rzeczywistość tego, co opowiadał, bez wą- tpienia był jednym z największych wizjonerów wszystkich czasów. Chcąc wiedzieć, jak się skończył ów nadzwyczajny pojedynek, namawiałem go, żeby mówił dalej. Nie dał się prosić. — Parys i ja udaliśmy się moim powozem na wybrane miejsce. Po drodze rozmawiali- śmy niewiele, chociaż on starał się nawiązać konwersację, podniecając mnie przemyślnymi i złośliwymi oświadczeniami, których wolę sobie nie przypominać. Ja myślałem tylko o śmie- rci, przeświadczony o jej bliskości, o śmierci, która wywoływała we mnie więcej uciechy niż żalu. Spokój mój nie był spokojem odwagi, lecz rezygnacji; w owej chwili świat, mój mają- tek, moja małżonka wywoływały we mnie jedynie wstręt i odrazę. Widziałem bliski koniec tylu cierpień i ów mężczyzna, owo szatańskie monstrum w ludzkiej postaci, bardziej niż wro- giem wydawał mi się wybawieniem. Kiedy przybyliśmy na miejsce pojedynku, popołudnie chyliło się już ku wieczorowi i zachód jaśniał wspaniałymi kolorami i odblaskami. Powietrze było chłodne i wilgotne, tak spokojne, że ledwie poruszały się liście drzew, pożółkłe już i osłabłe od chłodów jesieni. Nie trzeba było ich potrząsać, spadały od własnego ciężaru, umierając i blokując jeszcze na drze- wie. Pamiętam owo popołudnie, jakby to było wczoraj. Powóz zatrzymał się, wysiedliśmy i odeszliśmy spory kawałek. — Ach, don Anzelmie, drogi przyjacielu! — rzekłem — przyznajmy, że sposób postę- powania w tym pojedynku należy do nieprawdopodobnych i niezrozumiałych. Chcieć się zabijać bez świadków, na domiar złego wieźć przeciwnika we własnym powozie...! To by nigdzie nie przeszło i jestem pewien, że to pierwszy przykład tego typu pojedynku w nowo- czesnych społeczeństwach. — Nieprawdopodobieństwo! — wykrzyknął don Anzelm. — A któżby mówił o pra- wdopodobieństwie przypadku, który jest poza granicami wszystkiego, co ludzkie? Niech pan tu nie szuka prawidłowości. Gdyby to była rzecz zwyczajna, nie opowiadałbym tego. Ten argument był nie do odparcia i zamilkłem. — Kiedy wybraliśmy miejsce, Parys rzekł do mnie: — A więc pistolety? — Są dobre — odparłem wręczając mu je. — Też tak myślę — odparł nie przypatrując im się — dla mnie każda broń jest dobra. Nabij je w mojej obecności, a potem będziemy ciągnąć losy, kto strzeli pierwszy. — Już są nabite. — A więc jak ciągniemy losy? — spytał Parys, przechadzając się po polu z tą samą swobodą i brakiem jakiegokolwiek skrępowania, z jakim spacerował po moim pokoju. — Za pomocą chusteczki — odparłem. — Zróbmy węzeł na jednym z rogów i ten,