BEN BOVA
DROBNA POMYŁKA
TYTUŁ ORYGINAŁU: A SLIGHT MISCALCULATION
PRZEKŁAD: GRAŻYNA GRYGIEL I PIOTR STANIEWSKI
SFERA 01/1988
Nathan French był czystym matematykiem. Pracował w instytucie, który wznosił się na
jednym ze wzgórz Kalifornii. Z budynku można było obserwować przybój Pacyfiku, ale w
gabinecie Nathana nie było okien. Kiedy jego instytut zarabiał, prowadząc prace nad bomba-
mi jądrowymi, Nathan bazgrał równania opisujące wyprawę ludzi na Księżyc przy minima-
lnym wydatku paliwa. Kiedy instytut złapał tłusty kontrakt na badania nad lotami na Księżyc,
Nathan zaczął się martwić zanieczyszczeniami powietrza.
Nathan nie bardzo wyglądał na matematyka. Był wysoki i chudy, lubił grać w piłkę rę-
czną, kiedy był podekscytowany lekko seplenił, a z twarzy zdecydowanie przypominał konia.
Ten ostatni fakt pomógł mu zachować czystość także w innych sprawach, a nie tylko w mate-
matyce. Jedyną rzeczą, która mogła sugerować jego zawód, było to, że ostatnio zaczął bardzo
często zezować. Nie wyglądał jednak przy tym na człowieka nerwowego czy spiętego i nadal
chętnie uśmiechał się swoim szerokim, zębatym, końskim uśmiechem.
Kiedy instytut złapał swoje pierwsze zlecenie (ze stanu Kalifornia) na badanie zanieczy-
szczeń powietrza, czyste myśli Nathana zwróciły się oczywiście w innym kierunku.
- Myślę, że prawdopodobnie można opracować metodę przewidywania trzęsień ziemi -
powiedział Nathan kierownikowi laboratorium, miłemu staremu doktorowi Moneygrinderowi.
Moneygrinder łypnął na Nathana znad swoich dwuogniskowych okularów.
- Dobrze, mój drogi chłopcze - rzekł serdecznie - weź i spróbuj. Wiesz, że zawsze po-
chwalam gdy człowiek poszerza znajomość świata, w którym żyje.
Kiedy Nathan opuścił wspaniały gabinet szefa, Moneygrinder uniósł swe opasłe ciałko z
rozkosznego fotela i podszedł do okna. W tym gabinecie były okna, i to na dwóch ścianach:
jedno wychodziło na piękny Pacyfik, a drugie na parking, tak że szef mógł sprawdzać, kto o
której przychodzi do pracy.
A za parkingiem, który w połowie był wypełniony starymi samochodami (interesy szły
gorzej od kilku lat) wśród eukaliptusów i zielonych traw znajdował się niezwykle prosty
uskok gruntu o wysokości około metra. Biegł on, jak wydłużony stopień schodów, wzdłuż
całego budynku instytutu i dalej obok opuszczonego, pokrytego rożkowym tynkiem kościoła
na szczycie wzgórza. Niewysoki, pokryty trawą ziemny stopień noszący nazwę Uskoku Świę-
tego Andrzeja.
Moneygrinder często spoglądał z okna na uskok powtarzając w myślach czynności,
które należy wykonać gdy grunt zacznie drgać.
Wstrząsy nadeszły w połowie zebrania załogi. Moneygrinder wyskoczył przez okno,
przebiegł przez parking i znalazł się po drugiej stronie uskoku (wschodniej, bezpiecznej stro-
nie) zanim mężczyźni o połowę młodsi od niego zdołali w ogóle podnieść się z krzeseł.
Wszyscy miesiącami mówili potem o zadziwiającej ruchliwości krótkonogiego grubaska.
Prawie dokładnie rok później parking był trochę bardziej wypełniony, a niektóre samo-
chody były nowe. Temat zanieczyszczeń zaczynał „chwytać”, szczególnie od czasu katastro-
falnego smogu w San Clemente. Instytutowi udało się także złapać kilka skromnych zleceń od
Sił Powietrznych, na sumę sześciokrotnie wyższą, niż otrzymywano za badania nad zanieczy-
szczeniami.
Moneygrinder rozparł się wygodnie w fotelu usiłując wyglądać jednocześnie na czło-
wieka zainteresowanego i niezaangażowanego. Było to trudne do osiągnięcia, ponieważ nigdy
nie udawało mu się zrozumieć Nathana, ilekroć usiłował on wyjaśnić mu swą pracę.
- Potem to bardzo proste. Trzeba odwrócić progreszje - Nathan seplenił i mówił za szy-
bko, ponieważ ekscytował się w miarę, jak zamazywał wzorami różową tablicę. Żółta kreda
wydawała irytujące, piszczące dźwięki.
- Widzisz? - powiedział w końcu Nathan stając z boku tablicy. Tablica była całkowicie
pokryta ledwie czytelnymi liczbami i wzorami. W powietrzu unosił się żółty całun kredowego
pyłu.
- Aha... - rzekł Moneygrinder. - Zatem twoje wnioski...
- Są absolutnie jasne - powiedział Nathan. - Jeśli masz jakiekolwiek rozsądne dane,
możesz przewidzieć nie tylko kiedy i gdzie uderzy trzęsienie ziemi, ale możesz również okre-
ślić jego siłę.
Oczy Moneygrindera zwęziły się.
- Jesteś pewny?
- Przekonsultowałem to z geofizykami z Kalifornijskiego Instytutu Technicznego. Zga-
dzają się z moją oceną.
- Hmm. - Moneygrinder zabębnił pulchnymi palcami po blacie biurka. - Wiem, że tro-
chę wybiega to poza twoją dziedzinę zainteresowań, Nathanie, ale... czy możesz rzeczywiście
przewidzieć trzęsienia? Czy też może to wszystko to tylko teoria?
- Jasne, możesz przewidzieć każde trzęsienie - Nathan uśmiechnął się jak Francis, Muł
który mówi. - Na przykład to w najbliższy czwartek.
- W czwartek?
- Taa. W czwartek będzie silne trzęsienie ziemi.
- Gdzie?
- Dokładnie tu. Wzdłuż uskoku.
- Bulp.
Nathan podrzucił nonszalancko odłamek kredy, ale nie udało mu się go schwycić i odła-
mek upadł na dywan.
Moneygrinder, tylko trochę bledszy od kredy, spytał:
- Mówisz, silne trzęsienie?
- Aha.
- Czy tę prognozę zrobili ludzie z Cal-Techu?
- Nie, to ja. Oni się ze mną nie zgadzają. Mówią, że zamiast współczynnika gamma w
czternastym układzie równań wziąłem jego odwrotność. Właśnie sprawdzam to na kompute-
rze.
Trochę kolorów powróciło na obwisłe policzki Moneygrindera.
- Aha... rozumiem. Dobra, daj mi znać, co powie komputer.
- Jasne.
Następnego ranka, gdy Moneygrinder stał za firanką swego okna, tego wychodzącego
na parking i obserwował wyjeżdżające samochody, zadzwonił telefon. Moneygrinder wie-
dział, że jego sekretarka miała noc bogatą w wydarzenia i jeszcze nie przyszła. Wydymając
usta podszedł więc do biurka i osobiście odebrał telefon. To był Nathan.
- Komputer wciąż się zgadza z chłopcami z Cal-Techu. Ale myślę, że w programie jest
jakaś drobna pomyłka. Nie można we wszystkim wierzyć komputerom. Wiesz, są one tyle
warte, co ludzie, którzy je karmią danymi.
- Rozumiem - powiedział Moneygrinder. - Dobra, sprawdzaj to dalej.
Zachichotał odwieszając słuchawkę. Dobry stary Nathan. Teoretyk doskonały, ale w
rzeczywistym świecie - beznadziejny.
Jednak, gdy jego sekretarka w końcu się pokazała przynosząc mu poranną kawę, pigułki
i poranne delikatne kąśnięcie w ucho, powiedział w zamyśleniu:
- Być może powinienem pogadać z tymi bankierami z Nowego Jorku.
- Ale mówiłeś, że nie będziesz potrzebował ich pieniędzy, teraz, kiedy interesy idą
coraz lepiej - zamruczała.
- A jednak - Moneygrinder pochylił łysy łeb - umów mnie z nimi na spotkanie w na-
stępny czwartek. Wyjdę w środę po południu. Zostanę na weekend w Nowym Jorku.
- Ale przecież powiedziałeś, że mamy... - zdumiała się sekretarka.
- No cóż... najpierw interesy. Zamów nocny samolot w piątek. Spotkamy się w hotelu.
- Dobrze, mój pieszczoszku - odpowiedziała z uśmiechem.
Telefon Nathana zastał Maxa Climbera w chwili, kiedy wrócił z obiadu w Pentagonie.
Climber pracował dla Nathana kilka lat wcześniej. Zaczynał jako programista, asystent
Nathana. Po dwu latach został szefem zakładu i bezpośrednim zwierzchnikiem Nathana (tylko
teoretycznie). Nikt nie kierował Nathanem; Nathan pracował samodzielnie.
Kiedy dla Moneygrindera stało się jasne, że Climber poluje na jego stanowisko, szef
laboratorium pomógł swemu młodemu współpracownikowi w otrzymaniu posady rządowej w
Waszyngtonie. Miało to być cenne doświadczenie dla początkującego, obiecującego mena-
dżera.
- Cześć Nathan, jak tam twoje wzorzyska? - krzyknął Climber do telefonu, przeglądając
jednocześnie terminarz. Na dzisiejsze popołudnie miał przewidziane dwa spotkania międzyre-
sortowe i dwa zebrania załóg.
- ...
- Poczekaj, mów wolniej - powiedział Climber przyjacielskim głosem, marszcząc się
jednak ze zniecierpliwienia. -Przecież wiesz, że trudno cię zrozumieć, kiedy mówisz tak szy-
bko.
Trzydzieści minut później Climber siedział rozwalony w fotelu, z nogami na biurku, z
rozluźnionym krawatem. Pierwsze dwa zebrania na jego liście były przekreślone.
- Pozwól, że to podsumuję Nathanie - powiedział do telefonu. - Przepowiadasz silne
trzęsienie ziemi wzdłuż uskoku Świętego Andrzeja w przyszły czwartek o godzinie czterna-
stej trzydzieści czasu lokalnego. Ale ludzie z Cal-Techu i twój własny komputer nie zgadzają
się z tobą.
Po następnych dziesięciu minutach Climber powiedział:
- Dobrze, dobrze... oczywiście pamiętam jak plątaliśmy się w programach. Ale ty też się
myliłeś. Słuchaj Nathanie, sprawdź to jeszcze raz. Jeśli ostatecznie się przekonasz, że kompu-
ter się myli, a ty nie, natychmiast zadzwoń. Jeśli będzie to niezbędne dostanę się do samego
prezydenta. Dobra. Bądźmy w kontakcie.
Rzucił słuchawkę na widełki i opuścił nogi na podłogę. Był to właściwie jeden znużony
ruch.
- Stary Nathan ostatecznie dostał hysia - powiedział do siebie Climber. - W przyszły
czwartek. Ha! W przyszły czwartek. Hmm...
Przekartkował stronice terminarza. Tak jest, w przyszły czwartek miał spotkanie w
Seatle z ludźmi z „Boeinga”.
- Jeśli istotnie nastąpi silne trzęsienie ziemi, to całe cholerne Zachodnie Wybrzeże może
zmieść do Pacyfiku. Tak więc nie bądź głupi. Nathan wariuje, to wszystko. Jednak... Jak dale-
ko na północ ciągnie się ten uskok?
Pochylił się nad biurkiem i nacisnął guzik.
- Tak, panie Climber? - odezwał się głos sekretarki.
- Ta konferencja z Boeingiem na temat naddźwiękowych odrzutowców w komunikacji
pasażerskiej - zaczął Climber i zawahał się przez moment. W końcu zdecydowanym głosem
wyrzucił z siebie:
- Niech ją pani odwoła.
Nathan French właściwie nie pił, ale w następnym tygodniu, we wtorek, z instytutu po-
szedł prosto do ulubionego barku zwisającego ze skalnej krawędzi nad spienionym oceanem.
Było dziwnie spokojnie w to wtorkowe popołudnie, tak że Nathan stał się głównym
obiektem zainteresowania zafrasowanego barmana i świeżo umalowanej prostytutki, która
odrabiała ranną zmianę w długiej sukni koktajlowej z głębokim dekoltem. W powietrzu wisiał
zapach jej perfum.
- Nigdy nie widziałem, aby interesy szły tak parszywie jak dzisiaj - mamrotał barman.
Kręcił się wokół baru jakby nie miał nic do roboty. Jedyną brudną szklanką w barze była
szklanka Nathana, a Nathan jej nie oddawał, gdyż lubił żuć kostki lodu.
- Taa... - powiedziała dziewczyna. - Jak tak dalej pójdzie to pod koniec tygodnia znów
stanę się dziewicą.
Nathan nie odpowiadał. Usta miał pełne kostek lodu i zamyślony gryzł je hałaśliwie.
Ciągle usiłował dociec, dlaczego on i komputer mieli różne zdania na temat czternastego
układu równań. Wszystko inne znakomicie się zgadzało: czas, miejsce, siła w skali Richtera.
Ale wektor kierunkowy wstrząsów... - jakiś programista wciąż źle interpretował jego instru-
kcje. Była to jedyna możliwa odpowiedź.
- Akcje strasznie spadły - powiedział ponuro barman. - Mój makler mówi, że Boeing
zwalnia połowę swoich ludzi. Ta odrzutowa komunikacja, którą chcieli rozwijać została skre-
ślona. I jakieś banki ze wschodniego wybrzeża wykupiły ten instytut, tu na wzgórzu.
Barman smutno pokiwał głową.
Dziewczyna siedziała obok Nathana, z łokciami na stole i jej sztywny biustonosz ostro
rysował się pod suknią. Uśmiechnęła się do Nathana i powiedziała:
- A może tak tego, co chłopcze? Po prostu żebym nie zapomniała jak to się robi, hę?
Gryząc ostatnią kostkę lodu Nathan powiedział:
- Uh, bardzo przepraszam. Muszę sprawdzić ten program.
W czwartkowy poranek Nathan był rzeczywiście wytrącony z równowagi. Nie dość, że
komputer upierał się przy swojej interpretacji czternastego układu równań, ale w dodatku
żaden z programistów nie pokazał się w pracy. Jasne było, że któryś z nich - może wszyscy -
sabotował jego program. Ale dlaczego?
Wędrował po korytarzach instytutu szukając jakiegokolwiek programisty, kogokolwiek
- ale instytut był dosłownie pusty. Tylko garstka ludzi przyszła do pracy, godzinkę poszeptali
między sobą w bufecie, nad kawą i zaczęli wymykać się na parking i odjeżdżać.
Nathan akurat kroczył korytarzem, kiedy jeden z fizyków - nowy człowiek z zakładu, z
którym Nathan nigdy nie miał do czynienia - zderzył się z nim.
- Ah, przepraszam - powiedział fizyk pospiesznie zmierzając ku drzwiom wyjściowym
przy końcu hallu.
- Chwileczkę - powiedział Nathan łapiąc go za ramię. - Czy umie pan programować?
- Uh, nie, nie umiem.
- Gdzie się dzisiaj wszyscy podzieli - dziwił się głośno Nathan, trzymając ciągle męż-
czyznę za ramię. - Czy to święto państwowe?
- Człowieku, nie słyszałeś! - fizyk wytrzeszczył oczy. - Ma być trzęsienie ziemi dziś po
południu. Cały ten cholerny stan ma wpaść do morza!
- Ah, o to chodzi.
Fizyk wyrwał rękę i umknął ku wyjściu. Przy samych drzwiach krzyknął przez ramię:
- Uciekaj póki możesz! Na wschód od uskoku! Drogi się zaraz zatkają!
Nathan skrzywił się.
- Jest jeszcze godzina, czy coś koło tego - powiedział do siebie. - I ciągle myślę, że
komputer się myli. Ciekaw jestem jakie będą przypływy na Pacyfiku, jeśli cały stan wpadnie
do oceanu.
Nathan nie zauważył, że mówi sam do siebie. Nie było już nikogo innego do pogawę-
dki. Z wyjątkiem komputera.
Siedział przy maszynie ślęcząc nad programem i upartymi równaniami, kiedy zaczął się
łoskot. Z początku był ledwie słyszalny, jak daleki grzmot. Potem pokój zaczął się trząść i
łoskot stał się głośniejszy. Nathan spojrzał na zegarek. Była druga trzydzieści dwie.
- Wiedziałem - powiedział tryumfująco do komputera. - Widzisz? I założę się, że reszta
też jest w porządku. Łącznie z czternastym równaniem.
Marsz przez hall przypominał spacer korytarzem okrętu miotanego przez sztorm. Podło-
ga i ściany niebezpiecznie kołysały się. Nathan trzymał się na nogach, choć kilka razy zato-
czył się niezgrabnie. Dopiero kiedy wyszedł na zewnątrz przyszło mu na myśl, że może zgi-
nąć. Niebo było ciemne, grunt pulsował, wycie go ogłuszało. Huragan niósł wszędzie pył i
dodawał swój wściekły szum do jęków umęczonej ziemi.
Nathan mógł coś zobaczyć tylko na odległość półtora metra. W rozdzierającym wietrze
i z oczyma piekącymi od kurzu nie mógł określić kierunku, w którym powinien iść. Wiedział,
że druga strona uskoku oznacza bezpieczeństwo, ale gdzie ona była?
Potem rozległ się biblijny huk błyskawicy, ogłuszający pisk i rozdzierające uszy wycie.
Potężna fala wstrząsów rzuciła Nathana na ziemię. Zanim stracił przytomność zdążył pomy-
śleć:
- To ja miałem rację, a nie komputer.
Kiedy się zbudził słońce słabo przeświecało przez szarą zasłonę chmur. Wiatr ucichł.
Było dziwnie cicho.
Nathan sztywno wstał i rozejrzał się. Budynek instytutu ciągle stał na miejscu. Nathan
stał na samym środku parkingu. Jedynym samochodem w polu widzenia był jego własny
samochód.
Za postojem, tam gdzie dawniej rosły eukaliptusy, był teraz skalny obryw, z którego
ciągle jeszcze parujące skały i naga ziemia staczały się do spienionego morza.
Nathan pokuśtykał na brzeg obrywu i spojrzał na morze, ku wschodowi. Coś mu mówi-
ło, że najbliższym lądem jest Europa.
- Cholera jasna! - powiedział z niezwykłą u niego pasją. - Mimo wszystko komputer
miał rację.
BEN BOVA DROBNA POMYŁKA TYTUŁ ORYGINAŁU: A SLIGHT MISCALCULATION PRZEKŁAD: GRAŻYNA GRYGIEL I PIOTR STANIEWSKI SFERA 01/1988
Nathan French był czystym matematykiem. Pracował w instytucie, który wznosił się na jednym ze wzgórz Kalifornii. Z budynku można było obserwować przybój Pacyfiku, ale w gabinecie Nathana nie było okien. Kiedy jego instytut zarabiał, prowadząc prace nad bomba- mi jądrowymi, Nathan bazgrał równania opisujące wyprawę ludzi na Księżyc przy minima- lnym wydatku paliwa. Kiedy instytut złapał tłusty kontrakt na badania nad lotami na Księżyc, Nathan zaczął się martwić zanieczyszczeniami powietrza. Nathan nie bardzo wyglądał na matematyka. Był wysoki i chudy, lubił grać w piłkę rę- czną, kiedy był podekscytowany lekko seplenił, a z twarzy zdecydowanie przypominał konia. Ten ostatni fakt pomógł mu zachować czystość także w innych sprawach, a nie tylko w mate- matyce. Jedyną rzeczą, która mogła sugerować jego zawód, było to, że ostatnio zaczął bardzo często zezować. Nie wyglądał jednak przy tym na człowieka nerwowego czy spiętego i nadal chętnie uśmiechał się swoim szerokim, zębatym, końskim uśmiechem. Kiedy instytut złapał swoje pierwsze zlecenie (ze stanu Kalifornia) na badanie zanieczy- szczeń powietrza, czyste myśli Nathana zwróciły się oczywiście w innym kierunku. - Myślę, że prawdopodobnie można opracować metodę przewidywania trzęsień ziemi - powiedział Nathan kierownikowi laboratorium, miłemu staremu doktorowi Moneygrinderowi. Moneygrinder łypnął na Nathana znad swoich dwuogniskowych okularów. - Dobrze, mój drogi chłopcze - rzekł serdecznie - weź i spróbuj. Wiesz, że zawsze po- chwalam gdy człowiek poszerza znajomość świata, w którym żyje. Kiedy Nathan opuścił wspaniały gabinet szefa, Moneygrinder uniósł swe opasłe ciałko z rozkosznego fotela i podszedł do okna. W tym gabinecie były okna, i to na dwóch ścianach: jedno wychodziło na piękny Pacyfik, a drugie na parking, tak że szef mógł sprawdzać, kto o której przychodzi do pracy. A za parkingiem, który w połowie był wypełniony starymi samochodami (interesy szły gorzej od kilku lat) wśród eukaliptusów i zielonych traw znajdował się niezwykle prosty uskok gruntu o wysokości około metra. Biegł on, jak wydłużony stopień schodów, wzdłuż całego budynku instytutu i dalej obok opuszczonego, pokrytego rożkowym tynkiem kościoła na szczycie wzgórza. Niewysoki, pokryty trawą ziemny stopień noszący nazwę Uskoku Świę- tego Andrzeja. Moneygrinder często spoglądał z okna na uskok powtarzając w myślach czynności, które należy wykonać gdy grunt zacznie drgać. Wstrząsy nadeszły w połowie zebrania załogi. Moneygrinder wyskoczył przez okno, przebiegł przez parking i znalazł się po drugiej stronie uskoku (wschodniej, bezpiecznej stro- nie) zanim mężczyźni o połowę młodsi od niego zdołali w ogóle podnieść się z krzeseł. Wszyscy miesiącami mówili potem o zadziwiającej ruchliwości krótkonogiego grubaska. Prawie dokładnie rok później parking był trochę bardziej wypełniony, a niektóre samo- chody były nowe. Temat zanieczyszczeń zaczynał „chwytać”, szczególnie od czasu katastro- falnego smogu w San Clemente. Instytutowi udało się także złapać kilka skromnych zleceń od Sił Powietrznych, na sumę sześciokrotnie wyższą, niż otrzymywano za badania nad zanieczy- szczeniami. Moneygrinder rozparł się wygodnie w fotelu usiłując wyglądać jednocześnie na czło- wieka zainteresowanego i niezaangażowanego. Było to trudne do osiągnięcia, ponieważ nigdy nie udawało mu się zrozumieć Nathana, ilekroć usiłował on wyjaśnić mu swą pracę. - Potem to bardzo proste. Trzeba odwrócić progreszje - Nathan seplenił i mówił za szy- bko, ponieważ ekscytował się w miarę, jak zamazywał wzorami różową tablicę. Żółta kreda wydawała irytujące, piszczące dźwięki. - Widzisz? - powiedział w końcu Nathan stając z boku tablicy. Tablica była całkowicie pokryta ledwie czytelnymi liczbami i wzorami. W powietrzu unosił się żółty całun kredowego pyłu.
- Aha... - rzekł Moneygrinder. - Zatem twoje wnioski... - Są absolutnie jasne - powiedział Nathan. - Jeśli masz jakiekolwiek rozsądne dane, możesz przewidzieć nie tylko kiedy i gdzie uderzy trzęsienie ziemi, ale możesz również okre- ślić jego siłę. Oczy Moneygrindera zwęziły się. - Jesteś pewny? - Przekonsultowałem to z geofizykami z Kalifornijskiego Instytutu Technicznego. Zga- dzają się z moją oceną. - Hmm. - Moneygrinder zabębnił pulchnymi palcami po blacie biurka. - Wiem, że tro- chę wybiega to poza twoją dziedzinę zainteresowań, Nathanie, ale... czy możesz rzeczywiście przewidzieć trzęsienia? Czy też może to wszystko to tylko teoria? - Jasne, możesz przewidzieć każde trzęsienie - Nathan uśmiechnął się jak Francis, Muł który mówi. - Na przykład to w najbliższy czwartek. - W czwartek? - Taa. W czwartek będzie silne trzęsienie ziemi. - Gdzie? - Dokładnie tu. Wzdłuż uskoku. - Bulp. Nathan podrzucił nonszalancko odłamek kredy, ale nie udało mu się go schwycić i odła- mek upadł na dywan. Moneygrinder, tylko trochę bledszy od kredy, spytał: - Mówisz, silne trzęsienie? - Aha. - Czy tę prognozę zrobili ludzie z Cal-Techu? - Nie, to ja. Oni się ze mną nie zgadzają. Mówią, że zamiast współczynnika gamma w czternastym układzie równań wziąłem jego odwrotność. Właśnie sprawdzam to na kompute- rze. Trochę kolorów powróciło na obwisłe policzki Moneygrindera. - Aha... rozumiem. Dobra, daj mi znać, co powie komputer. - Jasne. Następnego ranka, gdy Moneygrinder stał za firanką swego okna, tego wychodzącego na parking i obserwował wyjeżdżające samochody, zadzwonił telefon. Moneygrinder wie- dział, że jego sekretarka miała noc bogatą w wydarzenia i jeszcze nie przyszła. Wydymając usta podszedł więc do biurka i osobiście odebrał telefon. To był Nathan. - Komputer wciąż się zgadza z chłopcami z Cal-Techu. Ale myślę, że w programie jest jakaś drobna pomyłka. Nie można we wszystkim wierzyć komputerom. Wiesz, są one tyle warte, co ludzie, którzy je karmią danymi. - Rozumiem - powiedział Moneygrinder. - Dobra, sprawdzaj to dalej. Zachichotał odwieszając słuchawkę. Dobry stary Nathan. Teoretyk doskonały, ale w rzeczywistym świecie - beznadziejny. Jednak, gdy jego sekretarka w końcu się pokazała przynosząc mu poranną kawę, pigułki i poranne delikatne kąśnięcie w ucho, powiedział w zamyśleniu: - Być może powinienem pogadać z tymi bankierami z Nowego Jorku. - Ale mówiłeś, że nie będziesz potrzebował ich pieniędzy, teraz, kiedy interesy idą coraz lepiej - zamruczała. - A jednak - Moneygrinder pochylił łysy łeb - umów mnie z nimi na spotkanie w na- stępny czwartek. Wyjdę w środę po południu. Zostanę na weekend w Nowym Jorku. - Ale przecież powiedziałeś, że mamy... - zdumiała się sekretarka. - No cóż... najpierw interesy. Zamów nocny samolot w piątek. Spotkamy się w hotelu.
- Dobrze, mój pieszczoszku - odpowiedziała z uśmiechem. Telefon Nathana zastał Maxa Climbera w chwili, kiedy wrócił z obiadu w Pentagonie. Climber pracował dla Nathana kilka lat wcześniej. Zaczynał jako programista, asystent Nathana. Po dwu latach został szefem zakładu i bezpośrednim zwierzchnikiem Nathana (tylko teoretycznie). Nikt nie kierował Nathanem; Nathan pracował samodzielnie. Kiedy dla Moneygrindera stało się jasne, że Climber poluje na jego stanowisko, szef laboratorium pomógł swemu młodemu współpracownikowi w otrzymaniu posady rządowej w Waszyngtonie. Miało to być cenne doświadczenie dla początkującego, obiecującego mena- dżera. - Cześć Nathan, jak tam twoje wzorzyska? - krzyknął Climber do telefonu, przeglądając jednocześnie terminarz. Na dzisiejsze popołudnie miał przewidziane dwa spotkania międzyre- sortowe i dwa zebrania załóg. - ... - Poczekaj, mów wolniej - powiedział Climber przyjacielskim głosem, marszcząc się jednak ze zniecierpliwienia. -Przecież wiesz, że trudno cię zrozumieć, kiedy mówisz tak szy- bko. Trzydzieści minut później Climber siedział rozwalony w fotelu, z nogami na biurku, z rozluźnionym krawatem. Pierwsze dwa zebrania na jego liście były przekreślone. - Pozwól, że to podsumuję Nathanie - powiedział do telefonu. - Przepowiadasz silne trzęsienie ziemi wzdłuż uskoku Świętego Andrzeja w przyszły czwartek o godzinie czterna- stej trzydzieści czasu lokalnego. Ale ludzie z Cal-Techu i twój własny komputer nie zgadzają się z tobą. Po następnych dziesięciu minutach Climber powiedział: - Dobrze, dobrze... oczywiście pamiętam jak plątaliśmy się w programach. Ale ty też się myliłeś. Słuchaj Nathanie, sprawdź to jeszcze raz. Jeśli ostatecznie się przekonasz, że kompu- ter się myli, a ty nie, natychmiast zadzwoń. Jeśli będzie to niezbędne dostanę się do samego prezydenta. Dobra. Bądźmy w kontakcie. Rzucił słuchawkę na widełki i opuścił nogi na podłogę. Był to właściwie jeden znużony ruch. - Stary Nathan ostatecznie dostał hysia - powiedział do siebie Climber. - W przyszły czwartek. Ha! W przyszły czwartek. Hmm... Przekartkował stronice terminarza. Tak jest, w przyszły czwartek miał spotkanie w Seatle z ludźmi z „Boeinga”. - Jeśli istotnie nastąpi silne trzęsienie ziemi, to całe cholerne Zachodnie Wybrzeże może zmieść do Pacyfiku. Tak więc nie bądź głupi. Nathan wariuje, to wszystko. Jednak... Jak dale- ko na północ ciągnie się ten uskok? Pochylił się nad biurkiem i nacisnął guzik. - Tak, panie Climber? - odezwał się głos sekretarki. - Ta konferencja z Boeingiem na temat naddźwiękowych odrzutowców w komunikacji pasażerskiej - zaczął Climber i zawahał się przez moment. W końcu zdecydowanym głosem wyrzucił z siebie: - Niech ją pani odwoła. Nathan French właściwie nie pił, ale w następnym tygodniu, we wtorek, z instytutu po- szedł prosto do ulubionego barku zwisającego ze skalnej krawędzi nad spienionym oceanem. Było dziwnie spokojnie w to wtorkowe popołudnie, tak że Nathan stał się głównym obiektem zainteresowania zafrasowanego barmana i świeżo umalowanej prostytutki, która odrabiała ranną zmianę w długiej sukni koktajlowej z głębokim dekoltem. W powietrzu wisiał zapach jej perfum. - Nigdy nie widziałem, aby interesy szły tak parszywie jak dzisiaj - mamrotał barman.
Kręcił się wokół baru jakby nie miał nic do roboty. Jedyną brudną szklanką w barze była szklanka Nathana, a Nathan jej nie oddawał, gdyż lubił żuć kostki lodu. - Taa... - powiedziała dziewczyna. - Jak tak dalej pójdzie to pod koniec tygodnia znów stanę się dziewicą. Nathan nie odpowiadał. Usta miał pełne kostek lodu i zamyślony gryzł je hałaśliwie. Ciągle usiłował dociec, dlaczego on i komputer mieli różne zdania na temat czternastego układu równań. Wszystko inne znakomicie się zgadzało: czas, miejsce, siła w skali Richtera. Ale wektor kierunkowy wstrząsów... - jakiś programista wciąż źle interpretował jego instru- kcje. Była to jedyna możliwa odpowiedź. - Akcje strasznie spadły - powiedział ponuro barman. - Mój makler mówi, że Boeing zwalnia połowę swoich ludzi. Ta odrzutowa komunikacja, którą chcieli rozwijać została skre- ślona. I jakieś banki ze wschodniego wybrzeża wykupiły ten instytut, tu na wzgórzu. Barman smutno pokiwał głową. Dziewczyna siedziała obok Nathana, z łokciami na stole i jej sztywny biustonosz ostro rysował się pod suknią. Uśmiechnęła się do Nathana i powiedziała: - A może tak tego, co chłopcze? Po prostu żebym nie zapomniała jak to się robi, hę? Gryząc ostatnią kostkę lodu Nathan powiedział: - Uh, bardzo przepraszam. Muszę sprawdzić ten program. W czwartkowy poranek Nathan był rzeczywiście wytrącony z równowagi. Nie dość, że komputer upierał się przy swojej interpretacji czternastego układu równań, ale w dodatku żaden z programistów nie pokazał się w pracy. Jasne było, że któryś z nich - może wszyscy - sabotował jego program. Ale dlaczego? Wędrował po korytarzach instytutu szukając jakiegokolwiek programisty, kogokolwiek - ale instytut był dosłownie pusty. Tylko garstka ludzi przyszła do pracy, godzinkę poszeptali między sobą w bufecie, nad kawą i zaczęli wymykać się na parking i odjeżdżać. Nathan akurat kroczył korytarzem, kiedy jeden z fizyków - nowy człowiek z zakładu, z którym Nathan nigdy nie miał do czynienia - zderzył się z nim. - Ah, przepraszam - powiedział fizyk pospiesznie zmierzając ku drzwiom wyjściowym przy końcu hallu. - Chwileczkę - powiedział Nathan łapiąc go za ramię. - Czy umie pan programować? - Uh, nie, nie umiem. - Gdzie się dzisiaj wszyscy podzieli - dziwił się głośno Nathan, trzymając ciągle męż- czyznę za ramię. - Czy to święto państwowe? - Człowieku, nie słyszałeś! - fizyk wytrzeszczył oczy. - Ma być trzęsienie ziemi dziś po południu. Cały ten cholerny stan ma wpaść do morza! - Ah, o to chodzi. Fizyk wyrwał rękę i umknął ku wyjściu. Przy samych drzwiach krzyknął przez ramię: - Uciekaj póki możesz! Na wschód od uskoku! Drogi się zaraz zatkają! Nathan skrzywił się. - Jest jeszcze godzina, czy coś koło tego - powiedział do siebie. - I ciągle myślę, że komputer się myli. Ciekaw jestem jakie będą przypływy na Pacyfiku, jeśli cały stan wpadnie do oceanu. Nathan nie zauważył, że mówi sam do siebie. Nie było już nikogo innego do pogawę- dki. Z wyjątkiem komputera. Siedział przy maszynie ślęcząc nad programem i upartymi równaniami, kiedy zaczął się łoskot. Z początku był ledwie słyszalny, jak daleki grzmot. Potem pokój zaczął się trząść i łoskot stał się głośniejszy. Nathan spojrzał na zegarek. Była druga trzydzieści dwie. - Wiedziałem - powiedział tryumfująco do komputera. - Widzisz? I założę się, że reszta też jest w porządku. Łącznie z czternastym równaniem.
Marsz przez hall przypominał spacer korytarzem okrętu miotanego przez sztorm. Podło- ga i ściany niebezpiecznie kołysały się. Nathan trzymał się na nogach, choć kilka razy zato- czył się niezgrabnie. Dopiero kiedy wyszedł na zewnątrz przyszło mu na myśl, że może zgi- nąć. Niebo było ciemne, grunt pulsował, wycie go ogłuszało. Huragan niósł wszędzie pył i dodawał swój wściekły szum do jęków umęczonej ziemi. Nathan mógł coś zobaczyć tylko na odległość półtora metra. W rozdzierającym wietrze i z oczyma piekącymi od kurzu nie mógł określić kierunku, w którym powinien iść. Wiedział, że druga strona uskoku oznacza bezpieczeństwo, ale gdzie ona była? Potem rozległ się biblijny huk błyskawicy, ogłuszający pisk i rozdzierające uszy wycie. Potężna fala wstrząsów rzuciła Nathana na ziemię. Zanim stracił przytomność zdążył pomy- śleć: - To ja miałem rację, a nie komputer. Kiedy się zbudził słońce słabo przeświecało przez szarą zasłonę chmur. Wiatr ucichł. Było dziwnie cicho. Nathan sztywno wstał i rozejrzał się. Budynek instytutu ciągle stał na miejscu. Nathan stał na samym środku parkingu. Jedynym samochodem w polu widzenia był jego własny samochód. Za postojem, tam gdzie dawniej rosły eukaliptusy, był teraz skalny obryw, z którego ciągle jeszcze parujące skały i naga ziemia staczały się do spienionego morza. Nathan pokuśtykał na brzeg obrywu i spojrzał na morze, ku wschodowi. Coś mu mówi- ło, że najbliższym lądem jest Europa. - Cholera jasna! - powiedział z niezwykłą u niego pasją. - Mimo wszystko komputer miał rację.