Ben Bova
Wschód Księżyca
Przekład Maria Gębicka-Frąc
(Moonrise)
Data wydania oryginalnego 1991
Data wydania polskiego 2003
Dla Barbary, jak zawsze...
Dla mężczyzn i kobiet Lunarnego Podziemia,
oby niebawem wyszli w światło...
A zwłaszcza dla Jean i Billa Pogue.
Mamy władzę, ty i ja,
Lecz cóż to dobrego da?
Odmienilibyśmy świat,
Gdybyśmy wiedzieli, jak
Jacques Brel
Część I
PRZEZNACZENIE
Mare Nubium
- Wspaniałe pustkowie.
Paul Stavenger zawsze wypowiadał te słowa, gdy wychodził na nagą,
zasłaną pyłem
powierzchnię Księżyca. Tym razem jednak był to nie tylko cytat, lecz
również
prośba,
modlitwa.
Stojąc przy otwartym włazie śluzy powietrznej, spoglądał przez wizjer
na nagą
przestrzeń rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Normalnie taki
widok
działał na niego
kojąco, przynosił mu spokój, teraz jednak było inaczej. Paul walczył
z bólem,
który mroził
mu wnętrzności. Walczył ze strachem. Widział już, jak umierają
ludzie, ale nigdy
tak, jak
Tinker i Wojo. Zabici. Zamordowani. Mnie też próbował załatwić,
pomyślał. Ci
biedni dranie
po prostu przypadkiem weszli mu w drogę.
Paul wyszedł na piaszczysty regolit, wzbijając butami obłoczki pyłu,
które
unosiły się
leniwie i opadały powoli, ściągane w dół przez niewielką grawitację
Księżyca.
Trzeba stąd spływać, powiedział sobie. Zwiewać, zanim te przeklęte
żuki mnie też
dopadną.
Trzydzieści kilometrów pustki dzieliło ten podpowierzchniowy schron
od
sąsiedniego.
Musiał pokonać tę odległość na piechotą. Mały rakietowy skoczek był
nie do
użytku, a
ciągnik nie budził zaufania; nanożuki już go zainfekowały. Wedle jego
wiedzy
równie dobrze
mogły roić się w skafandrze, przeżuwając w tej chwili hermetyczną
izolację i
plastik.
Cóż, pomyślał, niedługo się przekonasz. Jedna stopa przed drugą. Albo
dokonam
tego
na własnych nogach, albo wcale.
Trzydzieści kilometrów. Pieszo, i niedługo wzejdzie Słońce.
- Dobra - powiedział drżącym głosem. - Niech się dzieje co chce, ale
na moich
zasadach.
Niebo było idealnie czarne, ale przez filtry wizjera przebijał blask
tylko paru
gwiazd.
Patrzyły na niego niewzruszenie, nie mrugając, poważne jak oczy Boga.
Paul odwrócił się lekko w marszu i zadarł głowę, żeby spojrzeć na
opasłą, nadętą
Ziemię, błękitną i lśniąco białą, wiszącą na ciemnym niebie. Tak
blisko. Tak
daleko. Tam
czeka na niego Joanna. Czy Greg ją także próbował zabić! Ta myśl
przyprawiła go
o nowy
skurcz strachu i gniewu.
- Bierz dupę w troki - mruknął. Wędrował przez pustą równinę,
uciekając przed
śmiercią po jednym kroku na raz. Całą siłą woli powstrzymywał się od
biegu. Masz
do
przebycia trzydzieści kilometrów. Przygotuj się na długi marsz,
dostosuj tempo.
Skafander więził woń strachu. Paul widział śmierć dwóch ludzi; czysty
traf, że
oszalałe nanomaszyny nie zabiły i jego. Skąd wiesz, że nie
zainfekowały
skafandra? - zapytał
się w myślach. Ponuro odpowiedział: Co za różnica? Jeśli tak, to już
jestem
martwy.
Ale wydawało się, że skafander spisuje się bez zarzutu. Prawdziwa
próba nastąpi
po
przekroczeniu linii terminatora, gdy wyjdzie z nocy w oślepiającą
furię dnia.
Trzydzieści
kilometrów w takiej temperaturze... Ze świadomością, że jeśli się
zatrzymasz,
jesteś trupem.
Wyliczył wszystko w głowie, gdy tylko zrozumiał, co się stało w
schronie.
Trzydzieści kilometrów. Zapas tlenu w zbiorniku skafandra wystarczy
na dwanaście
godzin.
Bez recyklingu. Musisz robić dwa i pół kilometra na godzinę.
Najlepiej trzy, co
zapewni
margines bezpieczeństwa.
Trzy kilometry na godzinę. Przez dziesięć godzin. Dasz radę. Pewnie,
że dasz
radę.
Teraz jednak, gdy brnął przez niegościnne pustkowie Mare Nubium,
opadły go
wątpliwości. Nie spędziłeś dziesięciu godzin w marszu od... Chryste,
od czasu
pierwszej
wizyty na Księżycu. Prawie dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia
zakichanych lat.
Byłeś
wówczas szczeniakiem.
Cóż, musisz zrobić to teraz. Jeśli nie, umrzesz. A wtedy Greg wygra.
I będzie
mordować w drodze na szczyt.
Choć nadal panowała noc, dziki krajobraz nie skrywał się w zupełnym
mroku.
Falisty,
dziobaty teren pławił się w ziemskiej poświacie. Paul widział głazy
rozrzucone
po nagim
regolicie, krawędzie kraterów dość głębokich, by go połknąć,
wklęśnięcia
mniejszych, o które
mógł się potknąć i upaść, jeśli nie zachowa należytej ostrożności.
Nic, tylko skały i kratery, i ostra bezkompromisowa linia horyzontu,
jak skraj
świata,
początek nieskończoności. Ani źdźbła trawy, ani kropli wody. Surowa,
naga skala
rozciągająca się jak okiem sięgnąć we wszystkie strony.
A jednak zawsze ją kochał. Tutaj, na powierzchni Księżyca nawet w
pękatym,
krępującym ruchy skafandrze zawsze czuł się wolny, zdany wyłącznie na
siebie -
sam we
wszechświecie, gdzie jedynym problemem jest utrzymanie się przy
życiu. Oto, co
daje nam
Księżyc, powiedział sobie. Sprowadza wszystko do fundamentalnego,
jedynego
pytania.
Zamierzasz żyć czy umrzeć? Wszystko inne to bzdura. A ja? Chcę żyć
czy umrzeć?
Potem znów pomyślał o Joannie i wiedział, że chodzi o coś więcej. Co
z nią? Czy
Joanna żyje? Czy Greg oszalał do tego stopnia, żeby i ją uśmiercić?
Nie chodzi
tylko o mnie,
uświadomił sobie. Nie był sam nawet tutaj, czterysta tysięcy
kilometrów od Ziemi
i
tamtejszych zawiłości. Choć po tej stronie gór pierścieniowych
krateru Alfons
nie było prócz
niego żywego człowieka - ani istoty innego rodzaju - wiedział, że od
niego
zależy życie wielu
ludzi.
Joanna. Nie wolno pozwolić, by Greg dopadł Joannę. Muszę go
powstrzymać.
Przystanął, dysząc ciężko. Wizjer hełmu był przymglony. Wezbrała w
nim panika.
Czyżby nanożuki dostały się do skafandra? Podniósł lewą rękę, by
sprawdzić panel
wyświetlacza na przedramieniu. Ręka drżała tak mocno, że chcąc
odczytać
wskazania, musiał
przytrzymać ją drugą. Postukał w przycisk regulatora obiegu powietrza
i usłyszał
krzepiące
zawodzenie przyspieszającego wentylatora.
W porządku, nadal działa. Skafander sprawuje się jak trzeba. Opanuj
się. Idź
dalej.
Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak daleko odszedł od
podpowierzchniowego schronu,
który Greg przemienił w śmiertelną pułapkę. Z zadowoleniem
stwierdził, że szary
garb
pokruszonych skał rysuje się na horyzoncie. Zrobiłem już parę
kilometrów,
pomyślał.
Odciski podeszw rysowały się jasno, niemal fosforyzowały na tle
ciemnego
regolitu.
Za parę tysięcy lat też ściemnieją; ultrafiolet wszystko opala.
Niemal się
roześmiał. Dobrze,
że już jestem opalony.
Ruszył w dalszą drogę, sprawdzając kierunek na odbiorniku GPS
wbudowanym w
panel skafandra. Niestety, w chwili wyjścia ze schronu jedyny
widoczny satelita
GPS wisiał
nisko nad horyzontem, sygnał był słaby i rwał się co parę sekund. Ale
to musiało
wystarczyć.
Nie mógł liczyć na inną pomoc nawigacyjną, a już z pewnością nie na
znaki
drogowe na
szerokiej przestrzeni Mare Nubium.
Między innymi schronami, oddalonymi maksymalnie piętnaście kilometrów
jeden od
drugiego, aż do pierścienia, co półtora kilometra stały latarnie
kierunkowe.
Greg dobrze to
zaplanował; na miejsce zbrodni wybrał najnowszy z tymów.
Paul brnął dalej, żałując, że jego radio ma za mały zasięg, by sygnał
dotarł do
najbliższego tyma. Zresztą i tak nikogo tam nie ma, pomyślał. To
tylko schron
przekaźnikowy. Ale jest zaopatrzony w tlen i wodę. I ma radio.
Tak nagle, że aż się przestraszył, na horyzoncie rozbłysła jasność.
Słońce.
Zerknął na zegarek. Tak, dokonane z grubsza obliczenia były całkiem
poprawne. Za
parę minut Słońce go dopędzi i resztę podróży odbędzie w jego
świetle.
Chryste, pomyślał, osłona zaparowała, gdy na zewnątrz było prawie sto
stopni
poniżej
zera. Co się stanie, gdy temperatura wzrośnie do stu dwudziestu w
plusie, a ten
przeklęty
skafander nie wypromieniuje mojego ciepła?
Sardoniczny głos w jego głowie odparł: Zaraz się przekonasz.
Linia terminatora sunęła mu na spotkanie, falując po nierównym
gruncie,
przybliżając
się w tempie idącego człowieka.
Choć trawił go strach, wspomniał swoje pierwsze dni na Księżycu:
podniecające
przemierzanie terenów dotąd nietkniętych ludzką stopą, zapierającą
dech w
piersiach
wspaniałość surowego krajobrazu, ciszę i dramatyczne widoki.
Było, minęło, powiedział sobie. Teraz musisz dotrzeć do najbliższego
schronu,
zanim
skończy ci się tlen. Albo zanim ugotujesz się na słońcu. Albo zanim
przeklęte
żuki zjedzą
twój skafander.
Zmusił się do dalszego marszu, bojąc się chwili wyjścia z cienia nocy
w
niefiltrowaną
zajadłość promieni słonecznych.
Idąc w kierunku narastającej jasności, wrócił myślami do dnia, kiedy
wszystko
się
zaczęło, do czasów, kiedy poślubił Joannę i dzięki temu przejął
kontrolę nad
Masterson
Aerospace. Do chwili, kiedy Greg Masterson zaczął go nienawidzić.
Nawet wtedy wszystko sprowadzało się do ocalenia Bazy Księżycowej.
Paul
uświadomił sobie, że poświęcił jej większą część życia.
- Większą część? - zapytał na głos. - Do diabła, masz cholernie duże
szansę na
poświęcenie całego.
Savannah
Spędzali popołudnie w łóżku, kochając się, bezpieczni w przekonaniu,
że jej mąż
jest
na zebraniu komitetu wykonawczego.
Z początku Paul sądził, że romans będzie przelotny. Joanna, żona
szefa Masterson
Aerospace, nie miała zamiaru zrywać małżeństwa. Postawiła sprawę
jasno, gdy
kochali się
pierwszy raz, na pluszowym rozkładanym fotelu w służbowym odrzutowcu
Paula w
hangarze
na prywatnym lotnisku korporacji.
Paul był zaskoczony jej namiętnością. Przez pewien czas myślał, że
może robi to
z
czarnym wyłącznie z ciekawości lub też dlatego, że to ją rajcuje. Ale
chodziło o
coś więcej.
Znacznie więcej.
Joanna Masterson była urodziwą kobietą, wysoką i gibką, z gładką
twarzą, która
idzie
w parze ze starymi pieniędzmi. Jednak otaczała ją subtelna aura
tragedii, która
przyciągała go
nieodparcie. Coś w jej smutnych szarozielonych oczach prosiło o
pociechę,
ukojenie, miłość.
Pod dystyngowaną powierzchownością kryła się kobieta udręczona,
związana z
człowiekiem, który sypiał ze wszystkimi z wyjątkiem niej. Nie znaczy
to, że Paul
zaliczał się
do świętych; korzystał ze wszystkich nadarzających się okazji.
Bzykanie się z żoną szefa było niebezpieczne dla nich obojga, ale
ryzyko
dodawało
pieprzu romansowi. Paul nie miał zamiaru angażować się emocjonalnie.
Na świecie
nie
brakowało kobiet chętnych do zabawy i były astronauta, obecnie
zajmujący
kierownicze
stanowisko w korporacji, nie miał problemów z ich zaliczaniem. Syn
norweskiego
kapitana
żeglugi i jamajskiej nauczycielki miał urok, pieniądze i niewymuszoną
pewność
siebie, a na
dodatek olśniewający uśmiech: wszystkie te elementy tworzyły
nieodpartą
kombinację.
A jednak zaledwie po paru namiętnych spotkaniach z Joanną przestał
widywać się z
innymi kobietami. Nie zaplanował tego z rozmysłem; po prostu
przestały go
interesować, gdy
zaczął sypiać z tą jedną. Joanna wyznała mu, że nigdy dotąd nie miała
kochanka.
- Nie przypuszczałam, że to zrobię - powiedziała - dopóki nie
poznałam ciebie.
Zadzwonił telefon, gdy leżeli spoceni i wyczerpani po długiej sesji,
która
zaczęła się
delikatnie, niemal leniwie, a zakończyła gwałtownie, w wybuchu
pojękiwań i
sapnięć.
Joanna odgarnęła gąszcz popielatoblond włosów i sięgnęła po telefon.
Paul
podziwiał
krzywiznę jej biodra i gładkość pleców, gdy podnosiła słuchawkę.
Jej ciało stężało.
- Samobójstwo?
Paul usiadł. Joanna pobladła z szoku.
- Tak - powiedziała do telefonu. - Tak, oczywiście. - Głos miała
spokojny, ale
Paul
widział przenikające ją drżenie i ból w szeroko otwartych oczach.
Ręka,
zaciśnięta na
słuchawce z taką siłą, że pobielały palce, trzęsła się okropnie.
- Rozumiem. Dobrze. Będę za kwadrans.
Joanna chciała odstawić telefon na szafkę nocną, nie trafiła i aparat
spadł na
dywan.
- Zabił się - powiedziała.
- Kto?
- Gregory.
- Twój mąż?
- Wziął pistolet ze swojej kolekcji i... odebrał sobie życie. -
Wyglądała jak
ogłuszona.
- Zabił się.
Paula opadło poczucie winy, niemal wstyd, że w takiej chwili leży z
nią nagi w
łóżku.
- Przykro mi - wymamrotał.
Joanna podniosła się i chwiejnym krokiem ruszyła do łazienki. Na
chwilę
przystanęła
w drzwiach, przytrzymując się futryny. Z widocznym wysiłkiem wzięła
się w garść.
Odwróciła się do niego.
- Tak. Mnie też. - Powiedziała to bezdźwięcznie, bez śladu emocji,
jakby
ćwiczyła
kwestię do roli, którą miała odgrywać.
Paul wstał z łóżka. Nagle zabrakło mu odwagi, by wejść z nią pod
prysznic.
Chciał iść
do swojego mieszkania.
- Zmyję się, zanim ktoś przyjdzie - zawołał do Joanny.
- Tak będzie najlepiej. Muszę jechać do biura. Dzwonili z policji.
Szukając spodni, zapytał:
- Jechać z tobą?
- Nie, nie pokazujmy się razem. Zadzwonię do ciebie wieczorem.
Jadąc brzegiem rzeki Savannah w kierunku swojego apartamentowca, Paul
próbował
przeanalizować własne uczucia. Gregory Masterson II był pijakiem i
bezkonkurencyjnym
sukinsynem, bijącym go na głowę w zaliczaniu panienek. Joanna
przysięgła, że
nigdy
wcześniej nie miała romansu, i on jej wierzył. Z Gregorym sprawa
przedstawiała
się zupełnie
inaczej. Nie obchodziło go, kto wie o jego skokach w bok. Lubił
popisywać się
swoimi
kobietami, jakby z premedytacją chciał zdruzgotać Joannę, upodlić ją
ponad
wszelką miarę.
Do diabła, pomyślał Paul, powinieneś coś powiedzieć. Sypiasz z żoną
faceta. Ale
z
ciebie lojalny, godny zaufania pracownik.
A więc Gregory palnął sobie w łeb. Dlaczego? Czy dowiedział się o
Joannie i o
mnie?
Paul potrząsnął głową, skręcając na podjazd budynku. Nie, z naszego
powodu nie
popełniłby
samobójstwa. Prędzej morderstwo.
Jadąc przeszkloną windą do swojego penthouse’u, zastanawiał się, jak
syn Joanny
przyjmie wiadomość. Gregory Masterson III. Założę się, że będzie
liczyć na
przejęcie władzy.
Na zachowanie kontroli nad korporacją w rękach rodziny. Ojciec
doprowadził firmę
na skraj
bankructwa; syn dokończy dzieła. Smarkacz nawet nie umie odpryskać
się po piwie.
Paul wystukał kod na zamku elektronicznym, wszedł do holu i z miejsca
skręcił do
barku. Nalał sobie kieliszek czystej tequili i zastanowił się, jak
Joanna radzi
sobie z policją,
jak zniosła widok martwego męża. Pewnie wpakował lufę w usta,
pomyślał. Krew i
mózg w
całym gabinecie.
Czując w gardle ciepło tequili, podszedł do wielkiego panoramicznego
okna w
salonie. Patrzył na spokojną rzekę, na statki turystyczne pływające z
prądem i
pod prąd.
Księżyc, prawie w pełni, wspinał się nad horyzont, blady i przymglony
na
jasnoniebieskim
niebie.
Wstrząsnęła nim straszna myśl.
- Co będzie z Bazą Księżycową? - zapytał głośno. - Nie pozwolę jej
zamknąć.
Nowy York
Paul poleciał dwusilnikowym odrzutowcem na nowojorskie lotnisko JFK,
sam.
Joanny nie widział od trzech tygodni, jakie minęły od śmierci
Gregory’ego
Mastersona.
Zadzwonił i zaproponował, że zabierze ją do Nowego Jorku, ale
postanowiła lecieć
wraz z
rewidentem księgowym korporacji samolotem zmarłego męża. Rada
nadzorcza miała
mianować nowego dyrektora generalnego Masterson Aerospace i Paul
wiedział, że
wybór
automatycznie padnie na młodego Grega.
Wiedział też, że pierwszym posunięciem Grega po zajęciu
dyrektorskiego stołka
będzie zamknięcie Bazy Księżycowej. Od pięciu lat korporacja
kierowała Bazą na
mocy
umowy z rządem, ale ostatnio Waszyngton przestał finansować projekt i
postanowił
go
„sprywatyzować”. Masterson Aerospace miała prawo wyboru: albo
utrzymywać Bazę
własnym kosztem, albo ją zlikwidować.
Przewodniczący rady nadzorczej był przeciwny kontynuowaniu operacji,
a Greg rwał
się, żeby pokazać jemu i reszcie zarządu, że można zredukować koszty.
Paul
musiał przyznać,
że utrzymywanie Bazy stanowi poważne obciążenie finansowe i zdawał
sobie sprawę,
że ten
stan rzeczy nie ulegnie zmianie jeszcze przez wiele lat. Ale
kiedyś... gdyby
tylko zdołał
zachować Bazę do czasu, aż zacznie przynosić zyski.
To będzie trudne, gdy władza przejdzie w ręce Grega. Może nawet
niemożliwe.
Przez
całą drogę do Nowego Jorku Paul desperacko zastanawiał się, jak
przekonać Grega
do
utrzymywania Bazy jeszcze przez parę lat, póki nie pojawi się
przynajmniej cień
szansy na
rentowność.
Baza to przyszłość korporacji, powtarzał sobie. Przyszłość ludzkości.
Księżyc
jest
kluczem do wszystkiego, co chcemy robić w kosmosie. Zakłady
produkcyjne na
orbicie,
badania naukowe, nawet turystyka - wszystko zależy od wykorzystywania
Księżyca
jako
zaplecza materiałowego.
Ale trzeba czasu, żeby taka operacja zaczęła wychodzić na swoje.
Czasu i
kolosalnych
pieniędzy. I wiary. Gregowi brakuje wiary. Nigdy jej nie miał i
prawdopodobnie
nigdy mieć
nie będzie.
Paul miał jej pod dostatkiem. Do przesuwania ustalonych granic
potrzeba
szaleńców
wyjątkowego rodzaju. Zagorzałych fanatyków, jak von Braun, który
godził się
pracować dla
każdego, łącznie z Hitlerem, byle tylko mieć widoki na wysłanie
rakiety na
Księżyc. Trzeba
wiary, absolutnie ślepej wiary, że to, co robisz, warte jest każdej
ceny,
każdego ryzyka - warte
twojej przyszłości, majątku i życia.
Ja mam tę wiarę, Bóg mi świadkiem. Muszę sprawić, żeby Greg w końcu
przejrzał na
oczy. Jakoś tego dokonam. Zmuszę go, żeby mnie wysłuchał. Zmuszę, by
uwierzył.
Port lotniczy JFK był tłoczny jak zawsze, rozkład przewidywał
jednoczesne
lądowanie
dwunastu samolotów. Kiedy Paul podkołował swoim odrzutowcem do
hangaru
korporacji i
zsunął się po drabince na betonową rampę, uszy go rozbolały od wycia
i ryku
setek silników.
Gdy szedł w kierunku czekającej limuzyny, z marynarką zarzuconą na
ramię, ziemia
zatrzęsła się nagle i niski grzmot zagłuszył wszystkie inne dźwięki.
Paul
odwrócił się i
zobaczył kliper rakietowy, majestatycznie wynoszony w niebo przez
osiem
ryczących
silników. W jego oczach smukły, gładki stożek plastiku i metalu
wyglądał jak
najpiękniejsze
dzieło sztuki.
Znał klipry jak własną kieszeń, nie był mu obcy żaden detal prostej,
eleganckiej
sylwetki, żaden element, który skrywał się pod powłoką. Stożek z
rakietami na
płaskiej
podstawie startował pionowo i pionowo lądował, siadając delikatnie na
pióropuszach gazów
wylotowych. Między startem a lądowaniem w maksymalnie czterdzieści
pięć minut
pokonywał odległości interkontynentalne. Mógł też jednym susem
wyskoczyć na
orbitę.
Lotnisko jakby zamarło, inne odgłosy i ruch znalazły się w stanie
zawieszenia,
gdy
grzmiący kliper wznosił się zrazu powoli, potem coraz szybciej,
malejąc w
oczach. Fale
przeraźliwego hałasu omywały Paula niemal z fizyczną siłą, potężny
ryk rakiet
wykraczał
poza progi ludzkiego słuchu. Paul wyszczerzył zęby i zdusił chęć
zasalutowania
odlatującemu
statkowi. Ogłuszający grzmot u większości ludzi budził uczucia
zbliżone do
uniesienia
religijnego. Paul „nawrócił” czterech członków rady nadzorczej na
projekt klipra
rakietowego
za pomocą prostej taktyki. Przyprowadził ich na lotnisko, żeby mogli
zobaczyć
start próbny.
Usłyszeć go. I poczuć.
Szofer otworzył drzwi limuzyny. Śmiejąc się pod nosem, Paul wskoczył
na kanapę.
Zastanawiał się, dokąd zmierza ten kliper. Wiedział, że Nowy Jork ma
codzienne
połączenia z
Tokio, Sydney, Buenos Aires i Hongkongiem. Niebawem dojdą kolejne
miasta. Lot do
dowolnego miejsca na kuli ziemskiej trwał maksymalnie czterdzieści
pięć minut.
Klipry rakietowe odsunęły od Masterson Aerospace widmo bankructwa.
Paul popierał
je, walczył o nie i gotów był dla nich zabijać nie tylko dlatego, że
dzięki nim
Masterson stał
się liderem w nowej dziedzinie transportu komercyjnego. Stanął dla
nich na
krawędzi
przepaści i bez namysłu zrobił krok naprzód, bo jednym skokiem mogły
wychodzić
na orbitę,
i to tańszym kosztem niż inne pojazdy rakietowe. Liczył, że być może
dzięki nim
Baza
Księżycowa nie pójdzie na dno. Dlatego usilnie forsował projekt,
pokonując
przeszkodę w
postaci zarządu Masterson Aerospace - łącznie z osobą świętej pamięci
Gregory’ego
Mastersona II.
Klipry rakietowe wyciągną Bazę Księżycową z finansowego dołka, o ile
Greg
Masterson III wcześniej jej nie zlikwiduje.
Gdy chłodna, cicha limuzyna wyjeżdżała z lotniska na magistralę pełną
najbardziej
agresywnych kierowców świata, Paul uświadomił sobie, że klipry są dla
niego
czymś więcej
niż tylko deską ratunku, która mogłaby utrzymać na powierzchni Bazę
Księżycową.
Prawda,
przyczynił się do ich sukcesu, ale one nie pozostały mu dłużne. Miał
karnację
smagłego
Sycylijczyka, kiedy jednak wiele lat temu zaczął pracować w Masterson
Aerospace,
był dla
wszystkich tylko czarnym byłym astronautą. Z akcentem na „czarnym”.
Klipry
pociągnęły go
w górę. Dzięki ich sukcesowi został czarnym kierownikiem działu
operacji
kosmicznych
Mastersona i czarnym członkiem rady nadzorczej.
I czarnym kochankiem żony zmarłego szefa, dodał uszczypliwie.
Paul nigdy nie lubił Nowego Jorku. Gdy limuzyna przedzierała się w
tłoku po
wyboistej, dziurawej magistrali w stronę mostu na Manhattan,
pomyślał, że Nowy
Jork nie
jest miastem, tylko przerośniętym frenetycznym mrowiskiem, zawsze
balansującym
na
krawędzi eksplozji. Dwadzieścia lat po ustanowieniu tak zwanych Praw
Renesansowych
metropolia nadal była przeludniona, hałaśliwa, niebezpieczna.
Elektryczność napędzała wszystkie samochody, ciężarówki i autobusy
jadące na
Manhattan. Staroświeckich pojazdów o archaicznym napędzie nie
przepuszczano
przez tunele
ani mosty wiodące na wyspę. Taka polityka zaowocowała znacznym
oczyszczeniem
powietrza, choć mgliste chmury zanieczyszczeń nadal napływały przez
rzekę Hudson
z New
Jersey.
Na każdym rogu wisiały kamery dozoru policyjnego, a zminiaturyzowane
bezzałogowe policyjne samoloty obserwacyjne polatywały w powietrzu
jak gołębie.
Konni
gliniarze trójkami i piątkami patrolowali zatłoczone ulice.
Sprzedawcy, nawet
dzieciaki
myjące szyby samochodów na światłach, musieli legitymować się
wielkimi żółtymi
zezwoleniami, a w przypadku ich braku dostawali nakaz opuszczenia
Manhattanu.
A jednak na ulicach nie brakowało paserów zachwalających kradziony
towar,
dzieciaków wymieniających się paczuszkami narkotyków, prostytutek
pokazujących
swoje
wdzięki. Prawa Renesansowe spowodowały zanik brutalnych przestępstw,
to
wszystko.
Działalność sprzeczna z prawem nadal kwitła, lecz w formie
zorganizowanej i
zasadniczo
pozbawionej przemocy. Człowiek mógł kupić albo sprzedać dosłownie
wszystko, od
najnowszych narkotyków po najnowsze kreacje, prosto z uprowadzonej
ciężarówki,
ale było
mało prawdopodobne, że oberwie po łbie i straci portfel.
Jednakże przedpotopowe mosty i wąskie, zakorkowane ulice niewiele się
zmieniły.
Limuzyna przepychała się kawałek po kawałku. Gdy tylko przystawała na
skrzyżowaniu,
natychmiast zjawiały się dzieciaki i obryzgiwały przednią szybę
brązowawą
cieczą. Za
każdym razem szofer odrobinę opuszczał szybę i wysuwał przez szparę
kupon wydany
przez
miasto.
Pewnie przy każdym wyjeździe zużywa cały płyn do czyszczenia szyb,
pomyślał
Paul,
gdy limuzyna z włączonymi wycieraczkami pełzła przez centrum.
Na jednym skrzyżowaniu do okna od jego strony zastukały trzy
uśmiechnięte
dziewczyny, pochylając się nisko, by pokazać, że nie mają nic pod
swobodnymi
bluzkami.
Dzieci, uświadomił sobie Paul. Miały gruby makijaż, ale nie więcej
niż po
piętnaście lat.
Trzech konnych policjantów przyglądało im się z odległości dwudziestu
metrów.
Paul odmownie pokręcił głową. Dotąd obywałem się bez tego rodzaju
ryzyka,
pomyślał. Prostytutki zrobiły zawiedzione miny. Gliniarze też.
Światła zmieniły
się na zielone
i limuzyna ruszyła.
Po wejściu do biur korporacji w Trade Towers uznał, że musi się
napić. W
wyłożonym orzechową boazerią pokoju konferencyjnym był barek i bufet
z
przekąskami, ale
barman ani kelnerka jeszcze się nie pokazali. Paul nie dostrzegł
tequili.
Zdecydował się na
piwo.
Zawsze stawiał się na zebrania zarządu jako jeden z pierwszych, ale
tym razem
najwyraźniej naprawdę przybył pierwszy. Przestronny pokój świecił
pustkami. Paul
zerknął
na zegarek. Zebranie powinno się rozpocząć za niecałe piętnaście
minut Zwykle
więcej niż
połowa członków rady nadzorczej już kręciła się po sali, wymieniając
uprzejmości
albo
szepcząc o interesach, pijąc i skubiąc przekąski.
Gdzie oni się podziewają? - zastanawiał się.
Przeszedł wzdłuż stołu konferencyjnego, z klawiaturami i ekranami
komputerów
wbudowanymi przed każdym krzesłem, do szerokiego okna z przodu sali
konferencyjnej.
Popatrzył na wieże Manhattanu, myśląc, o ile lepiej jest na Księżycu,
gdzie
największym
zmartwieniem jest rozszczelnienie skafandra. Albo znalezienie się na
powierzchni
w czasie
rozbłysku słonecznego. Wyciągnął szyję, chcąc dojrzeć JFK. Miał
nadzieję, że
zobaczy start
następnego klipra rakietowego albo jeszcze bardziej spektakularne
lądowanie na
rufowych
silnikach.
- Paul.
Drgnął, okręcił się na pięcie i zobaczył Joannę stojącą w progu,
chłodną i
piękną w
beżowej garsonce z krótką spódniczką. Nie widział jej od śmierci
męża.
- Jak się masz? - zapytał, spiesząc ku niej. - Jak sobie radziłaś?
Chciałem...
- Później - przerwała mu, wyciągając rękę, żeby jej nie objął. -
Najpierw
interesy.
- Gdzie są wszyscy? Zebranie ma się zacząć za dziesięć minut.
- Zostało przesunięte o pół godziny.
- Nikt mnie nie powiadomił.
Uśmiechnęła się lekko.
- Ja poprosiłam Brada o półgodzinne opóźnienie. Chcę omówić coś z
tobą przed
rozpoczęciem zebrania.
- Co?
Joanna przysiadła na skraju stołu konferencyjnego, skromnie krzyżując
długie
nogi.
- Będziemy wybierać nowego prezesa i dyrektora generalnego.
Paul pokiwał głową.
- Greg. Wiem.
- Nie jesteś zbytnio uszczęśliwiony.
- Czemu miałbym być?
- Kogo innego polecasz? - zapytała z tym samym trochę chłodnym
uśmiechem.
- Greg za mało wie, żeby kierować korporacją - powiedział Paul cicho,
ale z
przejęciem. - Dobra, wiem, nie powinniśmy mówić źle o zmarłym, ale
jego ojciec
doprowadził firmę na skraj bankructwa.
- A ty ją uratowałeś.
Z zakłopotaniem przyznał jej rację.
- Musiałem praktycznie walnąć go w łeb, żeby wreszcie zajarzył.
Wszystkie ważne linie lotnicze na świecie zaczęły zabiegać o klipry
rakietowe,
gdy
Paul przepchnął projekt poza fazę rozwoju. Mimo powodzenia, jakim
cieszyły się
statki,
Gregory’emu Mastersonowi II niemalże udało się zrujnować Masterson
Aerospace.
Może
właśnie z powodu sukcesu, pomyślał teraz Paul.
A młody Greg palił się, by pójść w ślady ojca.
- Chce zamknąć Bazę Księżycową - podjęła Joanna cicho. - Tak mi
powiedział.
- Nie pozwolę mu na to!
- Dlaczego?
- To przyszłość kompanii... narodu, cholera, całej rasy ludzkiej!
Joanna przez chwilę siedziała w milczeniu, badawczo wpatrując się w
Paula.
Wreszcie
powiedziała:
- Pierwszym punktem porządku dzisiejszego zebrania będzie wybranie
mnie do rady
na miejsce Gregory’ego.
- A potem wybiorą młodego Grega na prezesa i dyrektora generalnego -
dopowiedział
Paul, zaskoczony ogromem goryczy we własnym głosie.
- Najpierw będą nominacje.
- Brad wysunie jego kandydaturę.
- Tak. A ja twoją.
Zamrugał ze zdziwienia. Wezbrała w nim nadzieja. Potem zrozumiał.
- Aby pokazać, że w firmie nie ma nepotyzmu.
Joanna pokręciła głową.
- Znam swojego syna lepiej niż ty, Paul. Nie jest gotów stanąć na
czele
korporacji.
Zniszczyłby ją i siebie.
- Naprawdę chcesz, żebym został dyrektorem?
- Nie tylko - powiedziała Joanna, zsuwając się ze stołu i stając
przed Paulem. -
Chcę,
żebyśmy się pobrali.
Paulowi zaparło dech ze zdumienia.
- Mielibyśmy się pobrać?
Joanna z uśmiechem zarzuciła mu ręce na szyję.
- Lubię być małżonką dyrektora. Po prostu nie lubiłam poprzedniego
szefa. Z tobą
będzie inaczej, prawda? Zupełnie inaczej.
Umysł Paula pracował na najwyższych obrotach. Dyrektor generalny.
Małżeństwo.
Ona mnie nie kocha, nie naprawdę, lecz jeśli się pobierzemy, a ja
zostanę
szefem, utrzymamy
Bazę Księżycową, dopóki nie zacznie na siebie zarabiać.
Prawdopodobnie Joanna
robi to,
żeby dać Gregowi trochę czasu na dorośniecie. Prędzej czy później
będzie chciała
przekazać
korporację jemu.
Joanna lekko pocałowała go w usta.
- Nie uważasz, że małżeństwo to dobry pomysł? Jak fuzja, tylko
znacznie bardziej
zabawny.
- Wyjdziesz za mnie? - zapytał Paul.
- Jeśli poprosisz.
- I wysuniesz moją kandydaturę na dyrektora generalnego?
- Zostaniesz wybrany, jeśli ja cię nominuję.
Ma rację, pomyślał. Jeśli nie poprze własnego syna, reszta rady też
się od niego
odwróci. Do diabła, jestem jednym z liderów korporacji. Ocaliłem
firmę przed
bankructwem.
Dzięki zyskom z kliprów wszyscy zostali bogaczami. Połowa z nich
będzie się bała
głosować
przeciwko czarnemu, żeby nie zostali posądzeni o dyskryminację. A ja
będę mógł
ochronić
Bazę Księżycową przed Gregiem i Bradem. Nie pozwolę im jej zamknąć.
- Niech będzie - powiedział, zaskoczony dziwnym skurczem w gardle. -
Wyjdziesz
za
mnie?
Joanna roześmiała się głośno.
- Jakie to romantyczne!
- To znaczy... no, wyjdziesz?
- Oczywiście, Paul. Jesteś dla mnie jedynym mężczyzną na świecie.
Paul pocałował ją, świadom, że żadne z nich nie wspomniało słowem o
miłości.
Mare Nubium
Linia terminatora sunęła mu na spotkanie z nieuchronnością
bezlitosnego
wszechświata. W jednej chwili znajdował się w cieniu, w następnej w
palących
promieniach
słońca. Niebo nad głową nadal było czarne, ale blask odbijający się
od gruntu
przyćmił
gwiazdy, które widział wcześniej.
Pompa gdzieś w plecaku zabulgotała i wentylator w hełmie zawył
bardziej
przenikliwie. Paul pomyślał, że słyszy jęczenie metalu lub plastiku,
spowodowane
nagłym
wzrostem temperatury.
Popatrzył przed siebie. Na setki metrów grunt skrzył się jak posypany
klejnotami.
Światło słońca wzbudzało fluorescencję w minerałach rozproszonych w
powierzchniowej
warstwie regolitu. Efekt znikał po paru minutach, ale wielu spośród
pierwszych
pracowników
na Księżycu naprawdę myślało, że znaleźli diamentowe pola: księżycowy
odpowiednik złota
głupców.
Regolit rzeczywiście skrywa prawdziwe bogactwo, jednak wcale nie
złoto czy
diamenty. Tlen. Opium dla mas. Narkotyk: raz wciągnij go w płuca, a
jesteś
uzależniony do
końca życia.
Skończ z tym, Stavenger, złajał się w myślach. Odbija ci na stare
lata.
Wyprostuj się i
skup na tym, co robisz.
Brnął uparcie przed siebie, ale myślami wrócił lata wstecz, gdy po
raz pierwszy
ujrzał
wspaniałość Księżyca. W planetarium, pamiętał. Miał nie więcej niż
dziesięć czy
jedenaście
lat. Oglądaliśmy filmy z Księżyca i astronautów skaczących w radości
niskiej
grawitacji, a
lektor mówił, że pewnego dnia my, dzieciaki, polecimy na Księżyc,
żeby
kontynuować
badania.
Levitt, przypomniał sobie. Stary doktor Levitt. Umiał przemówić do
wyobraźni
dziecka. Wtedy połknąłem bakcyla, pomyślał. Po seansie poszedł do
wykładowcy i
zapytał,
czy mógłby zostać na drugi. Obdarzony łagodnym głosem pyzaty
okularnik -
uderzająco
podobny do sowy - okazał się być dyrektorem planetarium. Zabrał go do
swojego
gabinetu i
przez całe popołudnie pokazywał mu książki i nagrania dotyczące badań
kosmosu.
Ojciec Paula większość czasu spędzał na morzu. Jego szkolni koledzy
byli albo
biali,
albo czarni, i każda frakcja żądała od niego absolutnej lojalności.
Rozdarty
między nimi, w
końcu przemienił się w samotnika i żył w świecie fantazji, dopóki nie
odkrył
marzenia o
eksploracji Księżyca. Stał się częstym gościem w planetarium,
pochłaniającym
wszystkie
książki i filmy, ulubionym pupilem doktora Levitta, a potem, kiedy
osiągnął wiek
męski, jego
przyjacielem. To Lev załatwił mu stypendium na MIT, co otworzyło mu
drogę do
kariery
astronauty, to Lev rozkleił się i zapłakał, gdy Paul po raz pierwszy
wystartował
z przylądka
Canaveral.
Paul przebywał na Księżycu, gdy staruszek umarł, cicho, spokojnie,
tak jak żył:
pisząc
list polecający dla innego biednego dzieciaka, który potrzebował
wsparcia.
Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie Lev, pomyślał. Nawet gdybym miał tu
zginąć,
będę
mu wdzięczny za wszystkie dobre chwile, które spotkały mnie w życiu.
Wiedział, że wrażenie ma charakter bardziej psychologiczny niż
fizyczny, jednak
gdy
padły na niego promienie słońca, poczuł się tak, jakby z
klimatyzowanego budynku
wyszedł
na piekielnie gorący parking. Ładny mi parking, pomyślał, idąc dalej.
Pylisty,
szary regolit
wyglądał jak niewykończona nawierzchnia, kostropata i nierówna. Mare
Nubium,
pomyślał.
Morze Chmur. Najbliższy zbiornik wodny znajduje się czterysta tysięcy
kilometrów
stąd.
A jednak falisty grunt w istocie trochę przypominał powierzchnię
morza. Morza,
które
zamarzło na kamień. Pewnie kiedyś, gdy uderzył meteoroid, twórca tego
basenu,
rzeczywiście
było tu morze - morze rozgrzanej do czerwoności lawy. Ile lat temu?
Trzy i pół
miliarda? Plus
minus tydzień.
Brnął dalej, jedna stopa przed drugą, starając się nie spoglądać na
termometr na
panelu
wyświetlaczy.
Jego myśli znów zaczęły błądzić.
Nigdy nie powiedziałem jej, że ją kocham, przypomniał sobie. Na pewno
nie wtedy.
Powiedzmy, że byłem zbyt zaskoczony. Wyjdź za mnie, a ja zrobię cię
dyrektorem.
Ona też
nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. To był interes.
Niemal się roześmiał. Małżeństwo jest jednym ze sposobów na
zakończenie romansu,
jak sądzę.
Ale Gregowi wcale nie było do śmiechu ani wtedy, ani później. Nie
wydaje mi się,
bym kiedykolwiek widział uśmiech na jego twarzy. Nie u naszego małego
Grega, o
nie.
Zebranie zarządu
Członkowie rady nadzorczej dwójkami i trójkami wsuwali się do sali
konferencyjnej.
Greg Masterson - przystojny dwudziestoośmiolatek, wysoki i szczupły -
wszedł
sam, w
żałobnej czerni, z ponurą miną. Odziedziczył po ojcu chmurną, posępną
urodę:
twarz jak spod
dłuta Rodina, gęste ciemne włosy do kołnierzyka i oczy jak
bliźniacze, lśniące
okruchy
gagatu.
Ale w przeciwieństwie do ojca, który miał wybuchowy charakter, Greg
był
spokojnym, ponurym introwertykiem. Wedle wiedzy Paula nadal mógł być
prawiczkiem. Nikt
nigdy nie słyszał tchnienia plotki na temat tego zasępionego młodego
człowieka.
Paul niechętnie, z poczuciem winy, wyszedł mu na spotkanie.
- Przykro mi z powodu śmierci twojego ojca - powiedział, wyciągając
rękę.
- Nie wątpię - odparł Greg, trzymając ręce przy bokach. Był trochę
wyższy od
niego,
ale lżejszej budowy.
Nim Paul zdołał wymyślić coś do powiedzenia, Bradley Arnold
przyskoczył do Grega
i złapał go za ramię.
- Tędy, Greg. Chcę, żebyś dziś siedział koło mnie.
Greg z ponurą miną oddalił się z przewodniczącym zarządu. Paul w
życiu nie
widział
bielszego człowieka. Arnold wyglądał jak ożywiona klucha ciasta,
niski,
brzuchaty, w
śmiesznym srebrno-szarym tupeciku, który stale się przekrzywiał;
wyglądał tak
nienaturalnie,
że aż śmiesznie. Twarz miał okrągłą, skórę obwisłą i wytrzeszczone
żabie oczy
osoby mającej
problemy z tarczycą. Zaaferowany, zaprowadził Grega do szczytu stołu
i posadził
go po
swojej prawej stronie.
Wokół długiego stołu wykończonego na wysoki połysk zasiadało
szesnastu mężczyzn
i trzy kobiety, łącznie z Joanną. Paul zajął miejsce naprzeciwko
niej, chcąc
widzieć jej twarz.
Symboliczny gest Arnolda, wskazujący Gregowi miejsce po prawicy, miał
jednoznaczną
wymowę. Paul czekał, jak rada zareaguje na mniej niż symboliczną
nominację
Joanny.
Arnold urządził istne przedstawienie, wyciskając maksimum dramatyzmu.
Rozpoczął
sesję od prośby o chwilę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego prezesa
i
dyrektora
generalnego. Paul skłonił głowę i zerknął na siedzącą blisko końca
stołu Melissę
Hart.
Długonogą Melissę o jedwabiście gładkiej skórze barwy mleka
czekoladowego i z
pokładami niespożytej energii, którą wyładowywała w pracy i w
zabawie... Jako
kobieta i
kolorowa stanowiła dla większości członków zarządu podwójny przykład
tak zwanej
„pozytywnej dyskryminacji”. Albo potrójny, bo reprezentowała związki
zawodowe
korporacji. Paul znał ją jako ognistą partnerkę w łóżku, która wpadła
w szał,
gdy rzucił ją dla
Joanny.
Przed nim, o czym wszyscy wiedzieli, sypiała z Gregorym Mastersonem.
Powszechnie
uważano, że do zarządu trafiła przez łóżko szefa. Paul zerknął w jej
stronę. Nie
wyglądała na
nieutuloną w żalu. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
Arnold poprosił o głosowanie nad przyjęciem protokołu z poprzedniego
zebrania, a
następnie o sprawozdania szefów działów, podczas gdy członkowie rady
wiercili
się
niespokojnie na krzesłach.
Kiedy przyszła kolej na Paula, przedstawił pobieżne zestawienie
zysków ze
sprzedaży
kuprów rakietowych i listę zamówień od linii lotniczych na całym
świecie.
Wszystkie linie
nazywał „aerokosmicznymi”, bo choć niektóre nie prowadziły interesów
na orbicie,
wszystkie
klipry większą część krótkiego lotu spędzały ponad atmosferą. „Aby
zarobić
pieniądze -
powtarzał dyrektorom linii lotniczych, z którymi zdarzało mu się
bankietować -
wasze klipry
muszą więcej czasu spędzać w kosmosie niż na Ziemi.”
Jak zwykle, kilku członków rady wystąpiło z drobiazgowymi pytaniami,
szukając
dziury w całym, ale było jasne, że wszyscy chcą jak najszybciej
przejść do
wyborów nowego
dyrektora generalnego.
Prawie wszyscy.
- Co to ja słyszałem o produkcji gigantycznych ekranów TV w stacji
kosmicznej? -
zapytał Alan Johansen.
Był jednym z najnowszych członków zarządu, protegowanym Arnolda,
trochę
bezpłciowym młodym człowiekiem z przylizanymi jasnymi włosami i
rzeźbionym
profilem
zawodowego modela.
Paul, zaskoczony, powiedział:
- Nadal jest w fazie rozwoju.
- Gigantyczne ekrany TV? - zapytała jedna z kobiet.
- W stanie nieważkości na orbicie można budować wielkokrystaliczne
płaskie
ekrany
o przekątnej rządu trzech, nawet pięciu metrów, ale grubości zaledwie
parunastu
centymetrów.
- Można więc wieszać je na ścianie jak obrazy, prawda?
- Zgadza się - odparł Paul. - Mogą się stać bardzo dochodowym
produktem.
- Naścienne telewizory - powiedział Johansen.
- Jeden z bystrych młodych techników zaproponował nazwę oknościan.
- Dobra! - powiedział Johansen. - Powinniśmy ją opatentować.
Bradley Arnold z trochę kwaśną miną zwrócił się do prawnego doradcy
korporacji.
- Dopilnuj, żeby zarejestrować to jako nazwę handlową.
- Oknościan, w porządku - powiedział prawnik. - Jak to dokładnie się
pisze?
Paul przeliterował.
- Zanim przejdziemy do najważniejszego punktu zebrania - podjął
Arnold
skrzekliwym głosem żaby - musimy zastanowić się nad wakatem powstałym
wskutek
nagłego
zgonu naszego nieodżałowanego prezesa i dyrektora generalnego. -
Dalekie od
wyrażania
żalu, wyłupiaste brązowe oczy Arnolda zdawały się skrzyć z
zadowolenia.
- Wysuwam kandydaturę Joanny Masterson - zgłosił Greg natychmiast.
- Popieram - dobiegł głos z końca stołu.
Potem zapadła cisza.
Arnold powiódł wzrokiem po siedzących.
- Jakieś inne propozycje?
Melissa miała taką minę, jakby chciała zabrać głos, ale nim zdążyła
to uczynić,
Arnold powiedział:
- W porządku, nominacje zamknięte. Wszyscy są za?
- Czy zasady nie wymagają tajnego głosowania? - zapytał jeden z
członków.
Przelotne rozdrażnienie przemknęło przez mięsistą twarz Arnolda.
- Jeśli zarząd sobie tego życzy. Jednakże myślę, że w tym przypadku
wystarczy
podniesienie rąk. Wszyscy są za?
Wniosek przeszedł jednomyślnie, choć Paul zauważył, że Melissa
podniosła rękę
jako
ostatnia.
- Gratulacje, Joanno - rzekł Arnold ciepło. - Witamy w radzie. -
Dźwignął się na
nogi i
zaczął klaskać.
Pozostali poszli w jego ślady. Joanna siedziała, uśmiechając się
uprzejmie i
dziękując.
- A teraz - zaczął Arnold, gdy tylko wszyscy usiedli - główny punkt
dzisiejszego
zebrania: wybór nowego prezesa i dyrektora generalnego Masterson
Aerospace
Corporation.
Paula opadło nagłe zdenerwowanie. Plan Joanny spowoduje nie tylko
rozdźwięk w
zarządzie, ale też zada druzgoczący cios jej synowi, który spodziewał
się
jednogłośnego
wyboru na stanowisko szefa. A małżeństwo? - zastanowił się. Jeśli
moja
kandydatura nie
przejdzie, czy będzie chciała mnie poślubić? Czy ja tak naprawdę chcę
się z nią
ożenić?
- Ta wielka korporacja została założona, jak wszystkim wiadomo, w
mrocznych
latach
drugiej wojny światowej przez Eliota Mastersona - brzęczał donośny,
ale
usypiający głos
Arnolda. - Po nim firmę przejął syn, pierwszy Gregory Masterson...
Ani jako astronauta, ani potem jako członek kadry kierowniczej Paul
nigdy nie
myślał
o małżeństwie. Nie narzekał na brak kobiet i nie miał czasu, by
wiązać się z
jedną. Napędzała
go żądza sukcesu. Pragnął nie tylko być najlepszy, ale chciał także
sprawić, by
inni uważali
go za najlepszego. Chciał lecieć na Księżyc. Utrzymać Bazę
Księżycową. Odnieść
sukces
tam, gdzie wszyscy spodziewali się porażki.
Nigdy tak naprawdę nie myślałem o małżeństwie, powtarzał sobie. Może
czas się
ustatkować. Dość z podrywami. W gruncie rzeczy skończyłem z tym, gdy
poznałem
Joannę.
Może to znaczy, że naprawdę ją kocham. Ale czy ona mnie kocha? Może
faktycznie
to tylko
interes? Małżeństwo dla dobra Bazy Księżycowej. Nie byle jaki
interes.
- ...a teraz, gdy zabrakło wśród nas Gregory’ego Mastersona II -
mówił Arnold -
jestem przekonany, że zwrócenie się do jego syna, Gregory’ego
Mastersona III, z
prośbą o
przejęcie obowiązków prezesa i dyrektora generalnego Masterson
Aerospace, będzie
kontynuacją najchlubniejszych tradycji tej wielkiej korporacji.
- Popieram kandydaturę.
Paul przekręcił głowę. Melissa poparła Grega z szybkością automatu.
To była
niespodzianka.
Uśmiechając się obłudnie, Arnold zapytał:
- Jakieś inne propozycje?
- Wysuwam kandydaturę... - zaczęła Joanna - Paula Stavengera.
Zdawało się, że fala uderzeniowa przemknęła wzdłuż stołu. Twarz Grega
zbielała.
Wyglądał tak, jakby matka go spoliczkowała. Arnoldowi szczęka opadła.
- Popieram - powiedział mężczyzna siedzący na lewo od Paula, rewident
księgowy
korporacji.
Arnold zamrugał parę razy, bardziej niż kiedykolwiek przypominając
zakłopotaną
żabę.
Wreszcie niskim, złym głosem powtórzył:
- Jakieś inne propozycje?
Odpowiedziała mu cisza.
- Czy ktoś chciałby otworzyć dyskusję?
Zgłosiła się Joanna.
- Nie chcę, by rada odniosła wrażenie, że nie mam zaufania do
własnego syna. Po
prostu uważam, że Paul zasłużył na stanowisko dyrektora generalnego.
Dzięki
niemu program
kuprów rakietowych przynosi wysokie zyski. Bez kuprów korporacji
groziłaby
upadłość.
- Przesada! - prychnął Arnold.
Joanna posłała mu lekki uśmiech.
- Możliwe. Ale Paul udowodnił, że potrafi być operatywny. Mój syn
jest młody,
może
zaczekać parę lat. Przy odrobinie cierpliwości pewnego dnia zostanie
świetnym
dyrektorem
generalnym.
Greg patrzył na matkę w nienawistnym milczeniu.
Paul wiedział, co wkurzyło Arnolda. Stary ropuch myślał, że będzie
mógł wodzić
Grega na pasku. Gdyby jego kandydat został dyrektorem generalnym,
kierowałby
korporacją
po swojemu. Wybór silnego, niezależnego dyrektora nie leżał w jego
interesie.
Z rumieńcem na twarzy, przewodniczący zwrócił się do Joanny:
- Przecież na czele tej korporacji zawsze stał Masterson. Sądziłem,
że wszyscy
chcemy, by władza pozostała w rękach rodziny.
Uśmiech Joanny stał się lekko złośliwy.
- Och, pozostanie. Paul i ja zamierzamy się pobrać.
Greg poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił ciężkie wyściełane
krzesło.
- Pobrać? - krzyknął. - Z... z nim?
Nim jego matka zdążyła odpowiedzieć, przestąpił nad krzesłem i wypadł
z sali,
zatrzaskując za sobą masywne drzwi.
Chryste, pomyślał Paul, ona go nie uprzedziła. Jest równie zaskoczony
jak cała
reszta.
- Obawiam się - podjęła Joanna spokojnie - że Greg czasami daje się
porwać
emocjom.
Paul patrzył na nią. Jest jak góra lodowa, pomyślał. Twarda,
niewzruszona. I
zimna
jak lód.
Członkowie rady poszeptywali między sobą. Arnold zastukał palcami w
stół, żeby
przywrócić porządek. Paul widział kropelki potu na jego czole i nad
górną wargą.
Peruka
lekko mu się przekrzywiła.
- Myślę, że z uwagi na ten niespodziewany obrót sprawy - zaczął z
wahaniem
przewodniczący - powinniśmy odłożyć wybory nowego dyrektora
generalnego na czas,
który
pozwoli nam przemyśleć i starannie rozważyć...
- Zgłaszam sprzeciw - przerwał mu rewident, starszy od Paula, młodszy
od
Arnolda:
schludny niewysoki mężczyzna, elegancki, zawsze nieskazitelnie
ubrany. Z lekkim
irlandzkim akcentem dodał: - Wszyscy tutaj znamy się wzajemnie i
wszyscy znamy
młodego
Grega i Paula Stavengera. Nie widzę powodu, by przekładać głosowanie.
Arnold zaczął mówić:
- Aleja...
- Głosujmy - przeszkodził mu inny członek zarządu.
- Proszę zarządzić głosowanie - powiedział inny.
Arnold ustąpił.
- Dobrze, jeśli taka jest wola rady. Czy głosowanie powinno być
tajne?
- Ja nie mam nic przeciwko, by wszyscy zobaczyli moją podniesioną
rękę -
oświadczył rewident.
- W takim razie zróbmy piętnastominutową przerwę. Muszę dopilnować,
żeby Greg
uczestniczył w głosowaniu.
Napięcie trochę opadło, gdy podnieśli się z miejsc. Rewident poklepał
Paula po
ramieniu i na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni,
powiedział:
- Jestem pewien, że będziesz doskonałym dyrektorem generalnym, mój
chłopcze.
Paul wymamrotał słowa podziękowania i okrążył stół, zmierzając do
Joanny. Minął
Melissę, która miała lodowatą minę.
Joanna szła niespiesznie w stronę wielkich okien sali konferencyjnej.
Jakby
wiedzeni
instynktem, inni członkowie rady odsuwali się, pozwalając Paulowi
zostać z nią
sam na sam.
- Nie uprzedziłaś Grega? - szepnął nagląco.
Popatrzyła na niego. Oczy miała zmęczone, niemal zasnute łzami.
- Chciałam. Pokazał się dopiero na chwilę przed rozpoczęciem
zebrania.
- A wcześniej? Chryste, mieszkacie w jednym domu!
- Już nie. Greg wynajął apartament w Nowym Jorku. Niedługo po śmierci
ojca. Nie
wiedziałeś?
Paul pokręcił głową.
- Mimo wszystko... walić tak prosto z mostu, przed całym zarządem...
Joanna odwróciła się do okna.
- Kliper z Hongkongu powinien zjawić się lada chwila.
- Mniejsza z tym. Powinnaś mu powiedzieć! Uprzedzić go.
- Nie mogłam - odparła, nadal patrząc za wieże Dolnego Manhattanu,
port, szare
przestrzenie Brooklynu i Queens. - Nie rozmawia ze mną od ponad
miesiąca. Od
kiedy
dowiedział się o nas.
- On wie?
Joanna westchnęła drżąco.
- Wie.
- W takim razie... jego ojciec też musiał wiedzieć. - Paul był
wstrząśnięty.
- Prawdopodobnie.
- Boże wszechmogący.
Joanna nic nie powiedziała.
- Myślisz, że dlatego się zabił? - zapytał.
Milczała przez długą chwilę. Potem:
- Nie wyobrażam sobie, by Gregory mógł strzelić sobie w głowę z
powodu
niewierności żony. Nie w sytuacji, gdy zdrady stały się jego stylem
życia.
W jej głosie pobrzmiewała gorycz. Paul wiedział, że osoby pokroju
Gregory’ego
mają
zupełnie inny system wartości, gdy chodzi o wierność współmałżonka.
Swoją drogą
nigdy nie
przypuszczał, że Gregory może targnąć się na życie, obojętnie z
jakiego powodu.
- Patrz! - Joanna wyciągnęła rękę. - Jest!
Kropeczka wysoko na niebie, błysk płomienia rakietowego na
szaroniebieskim tle.
Paul patrzył, jak maleńka plamka powiększa się w rozpoznawalny
kształt. Kliper
jakby zawisł
w powietrzu, lekko przechylając się na bok, potem powoli opadł na
kolumnie
płonących
gazów wylotowych i zniknął mu z oczu.
- Na ten widok nadal przenika mnie drżenie - powiedziała Joanna.
A Paul pomyślał, że może jednak ją kocha.
- Proszę zająć miejsca - zawołał Arnold od szczytu stołu.
Paul rozejrzał się i zobaczył, że Greg nie wrócił. Bo sytuacja go
przerosła,
zastanowił
się, czy też jest zdruzgotany zdradą matki?
Wiedział o nas, myślał, wracając na miejsce. Wiedział, że pieprzę się
z jego
matką. A
skoro on wiedział, jego ojciec również.
Osiemnaścioro członków razy zajęło miejsca wokół długiego stołu.
Arnold otworzył
dyskusję nad kandydaturami. Członkowie zarządu wiercili się
niespokojnie na
krzesłach,
popatrując jeden na drugiego. Nikt nie kwapił się do zabrania głosu.
- Przypuszczam, Paul - Arnold przejął inicjatywę - że jesteś za
utrzymaniem Bazy
Księżycowej?
Poważnie kiwając głową, Paul odparł:
- Kosmos jest przyszłością tej korporacji, a Baza Księżycowa jest
kluczem do
intratnego handlu kosmicznego.
- Rząd zrezygnował z Bazy - zaznaczył Arnold. - Skoro oni nie chcą
się nią
zająć,
czemu my mielibyśmy to robić? W końcu oni mogą wydrukować pieniądze;
my musimy
je
zarobić. - Wykrzywił usta w sardonicznym uśmiechu, by zasygnalizować
dowcip.
Paul wahał się przez parę sekund, jakby zastanawiając nad
odpowiedzią, choć
dokładnie wiedział, co chce powiedzieć.
- Decyzja Waszyngtonu otwiera przed nami widoki na rozwijanie tej
nowej
dziedziny
bez biurokratycznych ograniczeń. Politycy wreszcie zrozumieli, że nie
umieją
zarabiać. Ale
my umiemy! I zarobimy - w swoim czasie.
- To znaczy kiedy? - zapytał jeden ze starszych członków rady. - Nie
możemy
czekać
do końca świata.
Paul uśmiechnął się pobłażliwie.
- Trzeba co najmniej kilku lat. Mówimy o rozwoju nowej dziedziny. Ile
czasu
minęło,
nim Pittsburgh stał się stalowym centrum świata? Ile czasu minęło,
nim transport
lotniczy
zaczął przynosić zyski?
- Nadal jest nierentowny!
- Klipry rakietowe są dochodowe - oświadczył.
Nikt nie zaoponował.
- Wiem, że proszę o wiele, ale wierzcie mi, Baza Księżycowa jest
kluczem do
naszej
przyszłości. Dziś moje przekonanie jest równie głębokie jak swego
czasu wiara,
że klipry
przyniosą nam dochód.
Joanna zapytała:
- Czy rząd nie jest skłonny finansować badań naukowych w Bazie
Księżycowej?
Paul pokiwał głową.
- Tak, Waszyngton jest gotów łożyć na sześciu naukowców pracujących w
Bazie. Nie
są to wielkie pieniądze, ale liczy się zaangażowanie.
- Co się stanie z tymi naukowcami, jeśli zrezygnujemy z Bazy
Księżycowej? -
zapytał
jeden z członków rady.
- Operacje Bazy zostaną wystawione na przetarg. Jeśli nie zgłosi się
żaden
oferent,
Baza zostanie zamknięta i wszystkie prace na Księżycu dobiegną końca.
- Jesteś zdecydowany zatrzymać Bazę? - zapytała Joanna.
- Absolutnie - odparł Paul. - Bierzecie mnie, bierzecie Bazę
Księżycową.
Stanowimy
nierozerwalną całość.
- Teraz i na wieki wieków - mruknął ktoś przy końcu stołu.
Przebieg głosowania nie wzbudził emocji. Arnold oznajmił, że ma
upoważnienie
Grega. Trzeci głos na Grega oddała Melissa Hart. Paul Stavenger
został wybrany
na prezesa i
dyrektora generalnego Masterson Aerospace Corporation stosunkiem
głosów
szesnaście do
trzech.
- Gratuluję - uśmiechnął się rewident. - Kiedy wesele?
Mare Nubium
Też mi wesele, pomyślał Paul, gdy zlany potem brnął po księżycowym
regolicie.
Jak
zakichane zebranie zarządu, tylko bardziej wystawne. Największy jubel
towarzyski
w
Savannah. Wszystkich przygnała ciekawość. Tak szybko po śmierci
Gregory’ego,
szeptali. W
złym guście. Ale przyszli, sączyli szampana i strzelali oczami na
dziedziczkę
jednego z
najstarszych rodów w Georgii, obecnie żonę czarnoskórego mężczyzny.
Olaboga,
olaboga, co
powiedziałaby panna Scarlet?
Na weselu stawiła cię cała rada nadzorcza. Z wyjątkiem Grega. I
Melissy. Joanna
zaplanowała każdy szczegół, nawet wybrała rewidenta na mojego drużbę.
I co z
tego? Miałem
dość na głowie. Zakichana firma była w gorszej kondycji niż sądziłem.
Od samego
początku
wiedziałem, że ratowanie Bazy Księżycowej to będzie twardy orzech do
zgryzienia.
Dyskryminacja rasowa. Zawsze miał z tym do czynienia. Nawet w MIT
czarni mieli
własne kluby i kliki. Musieli. Nikt nie wywieszał w salach tabliczek
z napisem
TYLKO DLA
BIAŁYCH, ale wszyscy wiedzieli, kto jest kto i co jest co. Wykłady i
laboratoria
to jedna
para kaloszy: tam liczyły się osiągnięcia. Dyskryminacja dochodziła
do głosu w
życiu
towarzyskim. Jego wykluczały obie strony: był nie dość czarny, by
zaaprobowali
go
agresywni bojówkarze, i dość czarny, by kłuć w oczy większość
białych. Zwłaszcza
gdy
umawiał się na randki z białymi kobietami.
Uczenie się latania było zupełnie czymś innym. Sam w samolocie, mógł
uciec od
wszystkiego i wszystkich, przynajmniej na parę godzin. Niejeden raz
zezował w
błękitne
niebo i patrzył, jak blady duch Księżyca sunie za końcem skrzydła.
- Jestem w drodze - mawiał do dalekiego naturalnego satelity Ziemi. -
Za parę
lat
będziemy razem.
Coś było nie w porządku z lewym butem. Ocierał piętę. Strach zmroził
mu
wnętrzności. Znów widział Woja, wrzeszczącego, gdy nanożuki zjadały
skafander i
ciało. I
Tinka, wyjącego jak przerażona małpa w szczękach lamparta. Zapomnij o
pieprzonych
nanożukach! - wściekał się bezgłośnie. - To tylko źle dopasowany but
-
przekonywał sam
siebie.
Starał się nie kuleć, choć pięta bolała za każdym razem, gdy stawiał
lewą nogę.
Czuł
się okropnie niezdarny.
Raptem but obsunął się.
Gdyby upadł do przodu, po prostu potknął się i poleciał na twarz,
miałby mnóstwo
czasu, żeby wyciągnąć ręce, odepchnąć się i wrócić do pionu. W
niskiej
grawitacji Księżyca
zdołałby to zrobić nawet w krępującym ruchy skafandrze. „Lunatycy” z
upodobaniem
Ben Bova Wschód Księżyca Przekład Maria Gębicka-Frąc (Moonrise) Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 2003 Dla Barbary, jak zawsze... Dla mężczyzn i kobiet Lunarnego Podziemia, oby niebawem wyszli w światło... A zwłaszcza dla Jean i Billa Pogue. Mamy władzę, ty i ja, Lecz cóż to dobrego da? Odmienilibyśmy świat, Gdybyśmy wiedzieli, jak Jacques Brel Część I PRZEZNACZENIE Mare Nubium - Wspaniałe pustkowie. Paul Stavenger zawsze wypowiadał te słowa, gdy wychodził na nagą, zasłaną pyłem powierzchnię Księżyca. Tym razem jednak był to nie tylko cytat, lecz również prośba, modlitwa. Stojąc przy otwartym włazie śluzy powietrznej, spoglądał przez wizjer na nagą przestrzeń rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Normalnie taki widok działał na niego kojąco, przynosił mu spokój, teraz jednak było inaczej. Paul walczył z bólem, który mroził mu wnętrzności. Walczył ze strachem. Widział już, jak umierają ludzie, ale nigdy tak, jak Tinker i Wojo. Zabici. Zamordowani. Mnie też próbował załatwić, pomyślał. Ci biedni dranie po prostu przypadkiem weszli mu w drogę. Paul wyszedł na piaszczysty regolit, wzbijając butami obłoczki pyłu, które unosiły się leniwie i opadały powoli, ściągane w dół przez niewielką grawitację Księżyca. Trzeba stąd spływać, powiedział sobie. Zwiewać, zanim te przeklęte żuki mnie też dopadną. Trzydzieści kilometrów pustki dzieliło ten podpowierzchniowy schron od sąsiedniego. Musiał pokonać tę odległość na piechotą. Mały rakietowy skoczek był nie do użytku, a ciągnik nie budził zaufania; nanożuki już go zainfekowały. Wedle jego wiedzy równie dobrze mogły roić się w skafandrze, przeżuwając w tej chwili hermetyczną izolację i plastik. Cóż, pomyślał, niedługo się przekonasz. Jedna stopa przed drugą. Albo dokonam
tego na własnych nogach, albo wcale. Trzydzieści kilometrów. Pieszo, i niedługo wzejdzie Słońce. - Dobra - powiedział drżącym głosem. - Niech się dzieje co chce, ale na moich zasadach. Niebo było idealnie czarne, ale przez filtry wizjera przebijał blask tylko paru gwiazd. Patrzyły na niego niewzruszenie, nie mrugając, poważne jak oczy Boga. Paul odwrócił się lekko w marszu i zadarł głowę, żeby spojrzeć na opasłą, nadętą Ziemię, błękitną i lśniąco białą, wiszącą na ciemnym niebie. Tak blisko. Tak daleko. Tam czeka na niego Joanna. Czy Greg ją także próbował zabić! Ta myśl przyprawiła go o nowy skurcz strachu i gniewu. - Bierz dupę w troki - mruknął. Wędrował przez pustą równinę, uciekając przed śmiercią po jednym kroku na raz. Całą siłą woli powstrzymywał się od biegu. Masz do przebycia trzydzieści kilometrów. Przygotuj się na długi marsz, dostosuj tempo. Skafander więził woń strachu. Paul widział śmierć dwóch ludzi; czysty traf, że oszalałe nanomaszyny nie zabiły i jego. Skąd wiesz, że nie zainfekowały skafandra? - zapytał się w myślach. Ponuro odpowiedział: Co za różnica? Jeśli tak, to już jestem martwy. Ale wydawało się, że skafander spisuje się bez zarzutu. Prawdziwa próba nastąpi po przekroczeniu linii terminatora, gdy wyjdzie z nocy w oślepiającą furię dnia. Trzydzieści kilometrów w takiej temperaturze... Ze świadomością, że jeśli się zatrzymasz, jesteś trupem. Wyliczył wszystko w głowie, gdy tylko zrozumiał, co się stało w schronie. Trzydzieści kilometrów. Zapas tlenu w zbiorniku skafandra wystarczy na dwanaście godzin. Bez recyklingu. Musisz robić dwa i pół kilometra na godzinę. Najlepiej trzy, co zapewni margines bezpieczeństwa. Trzy kilometry na godzinę. Przez dziesięć godzin. Dasz radę. Pewnie, że dasz radę. Teraz jednak, gdy brnął przez niegościnne pustkowie Mare Nubium, opadły go wątpliwości. Nie spędziłeś dziesięciu godzin w marszu od... Chryste, od czasu pierwszej wizyty na Księżycu. Prawie dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia zakichanych lat. Byłeś wówczas szczeniakiem.
Cóż, musisz zrobić to teraz. Jeśli nie, umrzesz. A wtedy Greg wygra. I będzie mordować w drodze na szczyt. Choć nadal panowała noc, dziki krajobraz nie skrywał się w zupełnym mroku. Falisty, dziobaty teren pławił się w ziemskiej poświacie. Paul widział głazy rozrzucone po nagim regolicie, krawędzie kraterów dość głębokich, by go połknąć, wklęśnięcia mniejszych, o które mógł się potknąć i upaść, jeśli nie zachowa należytej ostrożności. Nic, tylko skały i kratery, i ostra bezkompromisowa linia horyzontu, jak skraj świata, początek nieskończoności. Ani źdźbła trawy, ani kropli wody. Surowa, naga skala rozciągająca się jak okiem sięgnąć we wszystkie strony. A jednak zawsze ją kochał. Tutaj, na powierzchni Księżyca nawet w pękatym, krępującym ruchy skafandrze zawsze czuł się wolny, zdany wyłącznie na siebie - sam we wszechświecie, gdzie jedynym problemem jest utrzymanie się przy życiu. Oto, co daje nam Księżyc, powiedział sobie. Sprowadza wszystko do fundamentalnego, jedynego pytania. Zamierzasz żyć czy umrzeć? Wszystko inne to bzdura. A ja? Chcę żyć czy umrzeć? Potem znów pomyślał o Joannie i wiedział, że chodzi o coś więcej. Co z nią? Czy Joanna żyje? Czy Greg oszalał do tego stopnia, żeby i ją uśmiercić? Nie chodzi tylko o mnie, uświadomił sobie. Nie był sam nawet tutaj, czterysta tysięcy kilometrów od Ziemi i tamtejszych zawiłości. Choć po tej stronie gór pierścieniowych krateru Alfons nie było prócz niego żywego człowieka - ani istoty innego rodzaju - wiedział, że od niego zależy życie wielu ludzi. Joanna. Nie wolno pozwolić, by Greg dopadł Joannę. Muszę go powstrzymać. Przystanął, dysząc ciężko. Wizjer hełmu był przymglony. Wezbrała w nim panika. Czyżby nanożuki dostały się do skafandra? Podniósł lewą rękę, by sprawdzić panel wyświetlacza na przedramieniu. Ręka drżała tak mocno, że chcąc odczytać wskazania, musiał przytrzymać ją drugą. Postukał w przycisk regulatora obiegu powietrza i usłyszał krzepiące zawodzenie przyspieszającego wentylatora. W porządku, nadal działa. Skafander sprawuje się jak trzeba. Opanuj się. Idź dalej. Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak daleko odszedł od
podpowierzchniowego schronu, który Greg przemienił w śmiertelną pułapkę. Z zadowoleniem stwierdził, że szary garb pokruszonych skał rysuje się na horyzoncie. Zrobiłem już parę kilometrów, pomyślał. Odciski podeszw rysowały się jasno, niemal fosforyzowały na tle ciemnego regolitu. Za parę tysięcy lat też ściemnieją; ultrafiolet wszystko opala. Niemal się roześmiał. Dobrze, że już jestem opalony. Ruszył w dalszą drogę, sprawdzając kierunek na odbiorniku GPS wbudowanym w panel skafandra. Niestety, w chwili wyjścia ze schronu jedyny widoczny satelita GPS wisiał nisko nad horyzontem, sygnał był słaby i rwał się co parę sekund. Ale to musiało wystarczyć. Nie mógł liczyć na inną pomoc nawigacyjną, a już z pewnością nie na znaki drogowe na szerokiej przestrzeni Mare Nubium. Między innymi schronami, oddalonymi maksymalnie piętnaście kilometrów jeden od drugiego, aż do pierścienia, co półtora kilometra stały latarnie kierunkowe. Greg dobrze to zaplanował; na miejsce zbrodni wybrał najnowszy z tymów. Paul brnął dalej, żałując, że jego radio ma za mały zasięg, by sygnał dotarł do najbliższego tyma. Zresztą i tak nikogo tam nie ma, pomyślał. To tylko schron przekaźnikowy. Ale jest zaopatrzony w tlen i wodę. I ma radio. Tak nagle, że aż się przestraszył, na horyzoncie rozbłysła jasność. Słońce. Zerknął na zegarek. Tak, dokonane z grubsza obliczenia były całkiem poprawne. Za parę minut Słońce go dopędzi i resztę podróży odbędzie w jego świetle. Chryste, pomyślał, osłona zaparowała, gdy na zewnątrz było prawie sto stopni poniżej zera. Co się stanie, gdy temperatura wzrośnie do stu dwudziestu w plusie, a ten przeklęty skafander nie wypromieniuje mojego ciepła? Sardoniczny głos w jego głowie odparł: Zaraz się przekonasz. Linia terminatora sunęła mu na spotkanie, falując po nierównym gruncie, przybliżając się w tempie idącego człowieka. Choć trawił go strach, wspomniał swoje pierwsze dni na Księżycu: podniecające przemierzanie terenów dotąd nietkniętych ludzką stopą, zapierającą dech w piersiach wspaniałość surowego krajobrazu, ciszę i dramatyczne widoki. Było, minęło, powiedział sobie. Teraz musisz dotrzeć do najbliższego schronu, zanim
skończy ci się tlen. Albo zanim ugotujesz się na słońcu. Albo zanim przeklęte żuki zjedzą twój skafander. Zmusił się do dalszego marszu, bojąc się chwili wyjścia z cienia nocy w niefiltrowaną zajadłość promieni słonecznych. Idąc w kierunku narastającej jasności, wrócił myślami do dnia, kiedy wszystko się zaczęło, do czasów, kiedy poślubił Joannę i dzięki temu przejął kontrolę nad Masterson Aerospace. Do chwili, kiedy Greg Masterson zaczął go nienawidzić. Nawet wtedy wszystko sprowadzało się do ocalenia Bazy Księżycowej. Paul uświadomił sobie, że poświęcił jej większą część życia. - Większą część? - zapytał na głos. - Do diabła, masz cholernie duże szansę na poświęcenie całego. Savannah Spędzali popołudnie w łóżku, kochając się, bezpieczni w przekonaniu, że jej mąż jest na zebraniu komitetu wykonawczego. Z początku Paul sądził, że romans będzie przelotny. Joanna, żona szefa Masterson Aerospace, nie miała zamiaru zrywać małżeństwa. Postawiła sprawę jasno, gdy kochali się pierwszy raz, na pluszowym rozkładanym fotelu w służbowym odrzutowcu Paula w hangarze na prywatnym lotnisku korporacji. Paul był zaskoczony jej namiętnością. Przez pewien czas myślał, że może robi to z czarnym wyłącznie z ciekawości lub też dlatego, że to ją rajcuje. Ale chodziło o coś więcej. Znacznie więcej. Joanna Masterson była urodziwą kobietą, wysoką i gibką, z gładką twarzą, która idzie w parze ze starymi pieniędzmi. Jednak otaczała ją subtelna aura tragedii, która przyciągała go nieodparcie. Coś w jej smutnych szarozielonych oczach prosiło o pociechę, ukojenie, miłość. Pod dystyngowaną powierzchownością kryła się kobieta udręczona, związana z człowiekiem, który sypiał ze wszystkimi z wyjątkiem niej. Nie znaczy to, że Paul zaliczał się do świętych; korzystał ze wszystkich nadarzających się okazji. Bzykanie się z żoną szefa było niebezpieczne dla nich obojga, ale ryzyko dodawało pieprzu romansowi. Paul nie miał zamiaru angażować się emocjonalnie. Na świecie nie brakowało kobiet chętnych do zabawy i były astronauta, obecnie
zajmujący kierownicze stanowisko w korporacji, nie miał problemów z ich zaliczaniem. Syn norweskiego kapitana żeglugi i jamajskiej nauczycielki miał urok, pieniądze i niewymuszoną pewność siebie, a na dodatek olśniewający uśmiech: wszystkie te elementy tworzyły nieodpartą kombinację. A jednak zaledwie po paru namiętnych spotkaniach z Joanną przestał widywać się z innymi kobietami. Nie zaplanował tego z rozmysłem; po prostu przestały go interesować, gdy zaczął sypiać z tą jedną. Joanna wyznała mu, że nigdy dotąd nie miała kochanka. - Nie przypuszczałam, że to zrobię - powiedziała - dopóki nie poznałam ciebie. Zadzwonił telefon, gdy leżeli spoceni i wyczerpani po długiej sesji, która zaczęła się delikatnie, niemal leniwie, a zakończyła gwałtownie, w wybuchu pojękiwań i sapnięć. Joanna odgarnęła gąszcz popielatoblond włosów i sięgnęła po telefon. Paul podziwiał krzywiznę jej biodra i gładkość pleców, gdy podnosiła słuchawkę. Jej ciało stężało. - Samobójstwo? Paul usiadł. Joanna pobladła z szoku. - Tak - powiedziała do telefonu. - Tak, oczywiście. - Głos miała spokojny, ale Paul widział przenikające ją drżenie i ból w szeroko otwartych oczach. Ręka, zaciśnięta na słuchawce z taką siłą, że pobielały palce, trzęsła się okropnie. - Rozumiem. Dobrze. Będę za kwadrans. Joanna chciała odstawić telefon na szafkę nocną, nie trafiła i aparat spadł na dywan. - Zabił się - powiedziała. - Kto? - Gregory. - Twój mąż? - Wziął pistolet ze swojej kolekcji i... odebrał sobie życie. - Wyglądała jak ogłuszona. - Zabił się. Paula opadło poczucie winy, niemal wstyd, że w takiej chwili leży z nią nagi w łóżku. - Przykro mi - wymamrotał. Joanna podniosła się i chwiejnym krokiem ruszyła do łazienki. Na chwilę przystanęła w drzwiach, przytrzymując się futryny. Z widocznym wysiłkiem wzięła się w garść. Odwróciła się do niego. - Tak. Mnie też. - Powiedziała to bezdźwięcznie, bez śladu emocji, jakby
ćwiczyła kwestię do roli, którą miała odgrywać. Paul wstał z łóżka. Nagle zabrakło mu odwagi, by wejść z nią pod prysznic. Chciał iść do swojego mieszkania. - Zmyję się, zanim ktoś przyjdzie - zawołał do Joanny. - Tak będzie najlepiej. Muszę jechać do biura. Dzwonili z policji. Szukając spodni, zapytał: - Jechać z tobą? - Nie, nie pokazujmy się razem. Zadzwonię do ciebie wieczorem. Jadąc brzegiem rzeki Savannah w kierunku swojego apartamentowca, Paul próbował przeanalizować własne uczucia. Gregory Masterson II był pijakiem i bezkonkurencyjnym sukinsynem, bijącym go na głowę w zaliczaniu panienek. Joanna przysięgła, że nigdy wcześniej nie miała romansu, i on jej wierzył. Z Gregorym sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Nie obchodziło go, kto wie o jego skokach w bok. Lubił popisywać się swoimi kobietami, jakby z premedytacją chciał zdruzgotać Joannę, upodlić ją ponad wszelką miarę. Do diabła, pomyślał Paul, powinieneś coś powiedzieć. Sypiasz z żoną faceta. Ale z ciebie lojalny, godny zaufania pracownik. A więc Gregory palnął sobie w łeb. Dlaczego? Czy dowiedział się o Joannie i o mnie? Paul potrząsnął głową, skręcając na podjazd budynku. Nie, z naszego powodu nie popełniłby samobójstwa. Prędzej morderstwo. Jadąc przeszkloną windą do swojego penthouse’u, zastanawiał się, jak syn Joanny przyjmie wiadomość. Gregory Masterson III. Założę się, że będzie liczyć na przejęcie władzy. Na zachowanie kontroli nad korporacją w rękach rodziny. Ojciec doprowadził firmę na skraj bankructwa; syn dokończy dzieła. Smarkacz nawet nie umie odpryskać się po piwie. Paul wystukał kod na zamku elektronicznym, wszedł do holu i z miejsca skręcił do barku. Nalał sobie kieliszek czystej tequili i zastanowił się, jak Joanna radzi sobie z policją, jak zniosła widok martwego męża. Pewnie wpakował lufę w usta, pomyślał. Krew i mózg w całym gabinecie. Czując w gardle ciepło tequili, podszedł do wielkiego panoramicznego okna w salonie. Patrzył na spokojną rzekę, na statki turystyczne pływające z prądem i pod prąd. Księżyc, prawie w pełni, wspinał się nad horyzont, blady i przymglony na
jasnoniebieskim niebie. Wstrząsnęła nim straszna myśl. - Co będzie z Bazą Księżycową? - zapytał głośno. - Nie pozwolę jej zamknąć. Nowy York Paul poleciał dwusilnikowym odrzutowcem na nowojorskie lotnisko JFK, sam. Joanny nie widział od trzech tygodni, jakie minęły od śmierci Gregory’ego Mastersona. Zadzwonił i zaproponował, że zabierze ją do Nowego Jorku, ale postanowiła lecieć wraz z rewidentem księgowym korporacji samolotem zmarłego męża. Rada nadzorcza miała mianować nowego dyrektora generalnego Masterson Aerospace i Paul wiedział, że wybór automatycznie padnie na młodego Grega. Wiedział też, że pierwszym posunięciem Grega po zajęciu dyrektorskiego stołka będzie zamknięcie Bazy Księżycowej. Od pięciu lat korporacja kierowała Bazą na mocy umowy z rządem, ale ostatnio Waszyngton przestał finansować projekt i postanowił go „sprywatyzować”. Masterson Aerospace miała prawo wyboru: albo utrzymywać Bazę własnym kosztem, albo ją zlikwidować. Przewodniczący rady nadzorczej był przeciwny kontynuowaniu operacji, a Greg rwał się, żeby pokazać jemu i reszcie zarządu, że można zredukować koszty. Paul musiał przyznać, że utrzymywanie Bazy stanowi poważne obciążenie finansowe i zdawał sobie sprawę, że ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie jeszcze przez wiele lat. Ale kiedyś... gdyby tylko zdołał zachować Bazę do czasu, aż zacznie przynosić zyski. To będzie trudne, gdy władza przejdzie w ręce Grega. Może nawet niemożliwe. Przez całą drogę do Nowego Jorku Paul desperacko zastanawiał się, jak przekonać Grega do utrzymywania Bazy jeszcze przez parę lat, póki nie pojawi się przynajmniej cień szansy na rentowność. Baza to przyszłość korporacji, powtarzał sobie. Przyszłość ludzkości. Księżyc jest kluczem do wszystkiego, co chcemy robić w kosmosie. Zakłady produkcyjne na orbicie, badania naukowe, nawet turystyka - wszystko zależy od wykorzystywania Księżyca jako zaplecza materiałowego. Ale trzeba czasu, żeby taka operacja zaczęła wychodzić na swoje.
Czasu i kolosalnych pieniędzy. I wiary. Gregowi brakuje wiary. Nigdy jej nie miał i prawdopodobnie nigdy mieć nie będzie. Paul miał jej pod dostatkiem. Do przesuwania ustalonych granic potrzeba szaleńców wyjątkowego rodzaju. Zagorzałych fanatyków, jak von Braun, który godził się pracować dla każdego, łącznie z Hitlerem, byle tylko mieć widoki na wysłanie rakiety na Księżyc. Trzeba wiary, absolutnie ślepej wiary, że to, co robisz, warte jest każdej ceny, każdego ryzyka - warte twojej przyszłości, majątku i życia. Ja mam tę wiarę, Bóg mi świadkiem. Muszę sprawić, żeby Greg w końcu przejrzał na oczy. Jakoś tego dokonam. Zmuszę go, żeby mnie wysłuchał. Zmuszę, by uwierzył. Port lotniczy JFK był tłoczny jak zawsze, rozkład przewidywał jednoczesne lądowanie dwunastu samolotów. Kiedy Paul podkołował swoim odrzutowcem do hangaru korporacji i zsunął się po drabince na betonową rampę, uszy go rozbolały od wycia i ryku setek silników. Gdy szedł w kierunku czekającej limuzyny, z marynarką zarzuconą na ramię, ziemia zatrzęsła się nagle i niski grzmot zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Paul odwrócił się i zobaczył kliper rakietowy, majestatycznie wynoszony w niebo przez osiem ryczących silników. W jego oczach smukły, gładki stożek plastiku i metalu wyglądał jak najpiękniejsze dzieło sztuki. Znał klipry jak własną kieszeń, nie był mu obcy żaden detal prostej, eleganckiej sylwetki, żaden element, który skrywał się pod powłoką. Stożek z rakietami na płaskiej podstawie startował pionowo i pionowo lądował, siadając delikatnie na pióropuszach gazów wylotowych. Między startem a lądowaniem w maksymalnie czterdzieści pięć minut pokonywał odległości interkontynentalne. Mógł też jednym susem wyskoczyć na orbitę. Lotnisko jakby zamarło, inne odgłosy i ruch znalazły się w stanie zawieszenia, gdy grzmiący kliper wznosił się zrazu powoli, potem coraz szybciej, malejąc w oczach. Fale przeraźliwego hałasu omywały Paula niemal z fizyczną siłą, potężny ryk rakiet
wykraczał poza progi ludzkiego słuchu. Paul wyszczerzył zęby i zdusił chęć zasalutowania odlatującemu statkowi. Ogłuszający grzmot u większości ludzi budził uczucia zbliżone do uniesienia religijnego. Paul „nawrócił” czterech członków rady nadzorczej na projekt klipra rakietowego za pomocą prostej taktyki. Przyprowadził ich na lotnisko, żeby mogli zobaczyć start próbny. Usłyszeć go. I poczuć. Szofer otworzył drzwi limuzyny. Śmiejąc się pod nosem, Paul wskoczył na kanapę. Zastanawiał się, dokąd zmierza ten kliper. Wiedział, że Nowy Jork ma codzienne połączenia z Tokio, Sydney, Buenos Aires i Hongkongiem. Niebawem dojdą kolejne miasta. Lot do dowolnego miejsca na kuli ziemskiej trwał maksymalnie czterdzieści pięć minut. Klipry rakietowe odsunęły od Masterson Aerospace widmo bankructwa. Paul popierał je, walczył o nie i gotów był dla nich zabijać nie tylko dlatego, że dzięki nim Masterson stał się liderem w nowej dziedzinie transportu komercyjnego. Stanął dla nich na krawędzi przepaści i bez namysłu zrobił krok naprzód, bo jednym skokiem mogły wychodzić na orbitę, i to tańszym kosztem niż inne pojazdy rakietowe. Liczył, że być może dzięki nim Baza Księżycowa nie pójdzie na dno. Dlatego usilnie forsował projekt, pokonując przeszkodę w postaci zarządu Masterson Aerospace - łącznie z osobą świętej pamięci Gregory’ego Mastersona II. Klipry rakietowe wyciągną Bazę Księżycową z finansowego dołka, o ile Greg Masterson III wcześniej jej nie zlikwiduje. Gdy chłodna, cicha limuzyna wyjeżdżała z lotniska na magistralę pełną najbardziej agresywnych kierowców świata, Paul uświadomił sobie, że klipry są dla niego czymś więcej niż tylko deską ratunku, która mogłaby utrzymać na powierzchni Bazę Księżycową. Prawda, przyczynił się do ich sukcesu, ale one nie pozostały mu dłużne. Miał karnację smagłego Sycylijczyka, kiedy jednak wiele lat temu zaczął pracować w Masterson Aerospace, był dla wszystkich tylko czarnym byłym astronautą. Z akcentem na „czarnym”. Klipry pociągnęły go w górę. Dzięki ich sukcesowi został czarnym kierownikiem działu
operacji kosmicznych Mastersona i czarnym członkiem rady nadzorczej. I czarnym kochankiem żony zmarłego szefa, dodał uszczypliwie. Paul nigdy nie lubił Nowego Jorku. Gdy limuzyna przedzierała się w tłoku po wyboistej, dziurawej magistrali w stronę mostu na Manhattan, pomyślał, że Nowy Jork nie jest miastem, tylko przerośniętym frenetycznym mrowiskiem, zawsze balansującym na krawędzi eksplozji. Dwadzieścia lat po ustanowieniu tak zwanych Praw Renesansowych metropolia nadal była przeludniona, hałaśliwa, niebezpieczna. Elektryczność napędzała wszystkie samochody, ciężarówki i autobusy jadące na Manhattan. Staroświeckich pojazdów o archaicznym napędzie nie przepuszczano przez tunele ani mosty wiodące na wyspę. Taka polityka zaowocowała znacznym oczyszczeniem powietrza, choć mgliste chmury zanieczyszczeń nadal napływały przez rzekę Hudson z New Jersey. Na każdym rogu wisiały kamery dozoru policyjnego, a zminiaturyzowane bezzałogowe policyjne samoloty obserwacyjne polatywały w powietrzu jak gołębie. Konni gliniarze trójkami i piątkami patrolowali zatłoczone ulice. Sprzedawcy, nawet dzieciaki myjące szyby samochodów na światłach, musieli legitymować się wielkimi żółtymi zezwoleniami, a w przypadku ich braku dostawali nakaz opuszczenia Manhattanu. A jednak na ulicach nie brakowało paserów zachwalających kradziony towar, dzieciaków wymieniających się paczuszkami narkotyków, prostytutek pokazujących swoje wdzięki. Prawa Renesansowe spowodowały zanik brutalnych przestępstw, to wszystko. Działalność sprzeczna z prawem nadal kwitła, lecz w formie zorganizowanej i zasadniczo pozbawionej przemocy. Człowiek mógł kupić albo sprzedać dosłownie wszystko, od najnowszych narkotyków po najnowsze kreacje, prosto z uprowadzonej ciężarówki, ale było mało prawdopodobne, że oberwie po łbie i straci portfel. Jednakże przedpotopowe mosty i wąskie, zakorkowane ulice niewiele się zmieniły. Limuzyna przepychała się kawałek po kawałku. Gdy tylko przystawała na skrzyżowaniu, natychmiast zjawiały się dzieciaki i obryzgiwały przednią szybę brązowawą cieczą. Za każdym razem szofer odrobinę opuszczał szybę i wysuwał przez szparę kupon wydany przez
miasto. Pewnie przy każdym wyjeździe zużywa cały płyn do czyszczenia szyb, pomyślał Paul, gdy limuzyna z włączonymi wycieraczkami pełzła przez centrum. Na jednym skrzyżowaniu do okna od jego strony zastukały trzy uśmiechnięte dziewczyny, pochylając się nisko, by pokazać, że nie mają nic pod swobodnymi bluzkami. Dzieci, uświadomił sobie Paul. Miały gruby makijaż, ale nie więcej niż po piętnaście lat. Trzech konnych policjantów przyglądało im się z odległości dwudziestu metrów. Paul odmownie pokręcił głową. Dotąd obywałem się bez tego rodzaju ryzyka, pomyślał. Prostytutki zrobiły zawiedzione miny. Gliniarze też. Światła zmieniły się na zielone i limuzyna ruszyła. Po wejściu do biur korporacji w Trade Towers uznał, że musi się napić. W wyłożonym orzechową boazerią pokoju konferencyjnym był barek i bufet z przekąskami, ale barman ani kelnerka jeszcze się nie pokazali. Paul nie dostrzegł tequili. Zdecydował się na piwo. Zawsze stawiał się na zebrania zarządu jako jeden z pierwszych, ale tym razem najwyraźniej naprawdę przybył pierwszy. Przestronny pokój świecił pustkami. Paul zerknął na zegarek. Zebranie powinno się rozpocząć za niecałe piętnaście minut Zwykle więcej niż połowa członków rady nadzorczej już kręciła się po sali, wymieniając uprzejmości albo szepcząc o interesach, pijąc i skubiąc przekąski. Gdzie oni się podziewają? - zastanawiał się. Przeszedł wzdłuż stołu konferencyjnego, z klawiaturami i ekranami komputerów wbudowanymi przed każdym krzesłem, do szerokiego okna z przodu sali konferencyjnej. Popatrzył na wieże Manhattanu, myśląc, o ile lepiej jest na Księżycu, gdzie największym zmartwieniem jest rozszczelnienie skafandra. Albo znalezienie się na powierzchni w czasie rozbłysku słonecznego. Wyciągnął szyję, chcąc dojrzeć JFK. Miał nadzieję, że zobaczy start następnego klipra rakietowego albo jeszcze bardziej spektakularne lądowanie na rufowych silnikach. - Paul. Drgnął, okręcił się na pięcie i zobaczył Joannę stojącą w progu, chłodną i piękną w
beżowej garsonce z krótką spódniczką. Nie widział jej od śmierci męża. - Jak się masz? - zapytał, spiesząc ku niej. - Jak sobie radziłaś? Chciałem... - Później - przerwała mu, wyciągając rękę, żeby jej nie objął. - Najpierw interesy. - Gdzie są wszyscy? Zebranie ma się zacząć za dziesięć minut. - Zostało przesunięte o pół godziny. - Nikt mnie nie powiadomił. Uśmiechnęła się lekko. - Ja poprosiłam Brada o półgodzinne opóźnienie. Chcę omówić coś z tobą przed rozpoczęciem zebrania. - Co? Joanna przysiadła na skraju stołu konferencyjnego, skromnie krzyżując długie nogi. - Będziemy wybierać nowego prezesa i dyrektora generalnego. Paul pokiwał głową. - Greg. Wiem. - Nie jesteś zbytnio uszczęśliwiony. - Czemu miałbym być? - Kogo innego polecasz? - zapytała z tym samym trochę chłodnym uśmiechem. - Greg za mało wie, żeby kierować korporacją - powiedział Paul cicho, ale z przejęciem. - Dobra, wiem, nie powinniśmy mówić źle o zmarłym, ale jego ojciec doprowadził firmę na skraj bankructwa. - A ty ją uratowałeś. Z zakłopotaniem przyznał jej rację. - Musiałem praktycznie walnąć go w łeb, żeby wreszcie zajarzył. Wszystkie ważne linie lotnicze na świecie zaczęły zabiegać o klipry rakietowe, gdy Paul przepchnął projekt poza fazę rozwoju. Mimo powodzenia, jakim cieszyły się statki, Gregory’emu Mastersonowi II niemalże udało się zrujnować Masterson Aerospace. Może właśnie z powodu sukcesu, pomyślał teraz Paul. A młody Greg palił się, by pójść w ślady ojca. - Chce zamknąć Bazę Księżycową - podjęła Joanna cicho. - Tak mi powiedział. - Nie pozwolę mu na to! - Dlaczego? - To przyszłość kompanii... narodu, cholera, całej rasy ludzkiej! Joanna przez chwilę siedziała w milczeniu, badawczo wpatrując się w Paula. Wreszcie powiedziała: - Pierwszym punktem porządku dzisiejszego zebrania będzie wybranie mnie do rady na miejsce Gregory’ego. - A potem wybiorą młodego Grega na prezesa i dyrektora generalnego - dopowiedział Paul, zaskoczony ogromem goryczy we własnym głosie. - Najpierw będą nominacje. - Brad wysunie jego kandydaturę. - Tak. A ja twoją. Zamrugał ze zdziwienia. Wezbrała w nim nadzieja. Potem zrozumiał. - Aby pokazać, że w firmie nie ma nepotyzmu.
Joanna pokręciła głową. - Znam swojego syna lepiej niż ty, Paul. Nie jest gotów stanąć na czele korporacji. Zniszczyłby ją i siebie. - Naprawdę chcesz, żebym został dyrektorem? - Nie tylko - powiedziała Joanna, zsuwając się ze stołu i stając przed Paulem. - Chcę, żebyśmy się pobrali. Paulowi zaparło dech ze zdumienia. - Mielibyśmy się pobrać? Joanna z uśmiechem zarzuciła mu ręce na szyję. - Lubię być małżonką dyrektora. Po prostu nie lubiłam poprzedniego szefa. Z tobą będzie inaczej, prawda? Zupełnie inaczej. Umysł Paula pracował na najwyższych obrotach. Dyrektor generalny. Małżeństwo. Ona mnie nie kocha, nie naprawdę, lecz jeśli się pobierzemy, a ja zostanę szefem, utrzymamy Bazę Księżycową, dopóki nie zacznie na siebie zarabiać. Prawdopodobnie Joanna robi to, żeby dać Gregowi trochę czasu na dorośniecie. Prędzej czy później będzie chciała przekazać korporację jemu. Joanna lekko pocałowała go w usta. - Nie uważasz, że małżeństwo to dobry pomysł? Jak fuzja, tylko znacznie bardziej zabawny. - Wyjdziesz za mnie? - zapytał Paul. - Jeśli poprosisz. - I wysuniesz moją kandydaturę na dyrektora generalnego? - Zostaniesz wybrany, jeśli ja cię nominuję. Ma rację, pomyślał. Jeśli nie poprze własnego syna, reszta rady też się od niego odwróci. Do diabła, jestem jednym z liderów korporacji. Ocaliłem firmę przed bankructwem. Dzięki zyskom z kliprów wszyscy zostali bogaczami. Połowa z nich będzie się bała głosować przeciwko czarnemu, żeby nie zostali posądzeni o dyskryminację. A ja będę mógł ochronić Bazę Księżycową przed Gregiem i Bradem. Nie pozwolę im jej zamknąć. - Niech będzie - powiedział, zaskoczony dziwnym skurczem w gardle. - Wyjdziesz za mnie? Joanna roześmiała się głośno. - Jakie to romantyczne! - To znaczy... no, wyjdziesz? - Oczywiście, Paul. Jesteś dla mnie jedynym mężczyzną na świecie. Paul pocałował ją, świadom, że żadne z nich nie wspomniało słowem o miłości. Mare Nubium Linia terminatora sunęła mu na spotkanie z nieuchronnością bezlitosnego wszechświata. W jednej chwili znajdował się w cieniu, w następnej w palących promieniach
słońca. Niebo nad głową nadal było czarne, ale blask odbijający się od gruntu przyćmił gwiazdy, które widział wcześniej. Pompa gdzieś w plecaku zabulgotała i wentylator w hełmie zawył bardziej przenikliwie. Paul pomyślał, że słyszy jęczenie metalu lub plastiku, spowodowane nagłym wzrostem temperatury. Popatrzył przed siebie. Na setki metrów grunt skrzył się jak posypany klejnotami. Światło słońca wzbudzało fluorescencję w minerałach rozproszonych w powierzchniowej warstwie regolitu. Efekt znikał po paru minutach, ale wielu spośród pierwszych pracowników na Księżycu naprawdę myślało, że znaleźli diamentowe pola: księżycowy odpowiednik złota głupców. Regolit rzeczywiście skrywa prawdziwe bogactwo, jednak wcale nie złoto czy diamenty. Tlen. Opium dla mas. Narkotyk: raz wciągnij go w płuca, a jesteś uzależniony do końca życia. Skończ z tym, Stavenger, złajał się w myślach. Odbija ci na stare lata. Wyprostuj się i skup na tym, co robisz. Brnął uparcie przed siebie, ale myślami wrócił lata wstecz, gdy po raz pierwszy ujrzał wspaniałość Księżyca. W planetarium, pamiętał. Miał nie więcej niż dziesięć czy jedenaście lat. Oglądaliśmy filmy z Księżyca i astronautów skaczących w radości niskiej grawitacji, a lektor mówił, że pewnego dnia my, dzieciaki, polecimy na Księżyc, żeby kontynuować badania. Levitt, przypomniał sobie. Stary doktor Levitt. Umiał przemówić do wyobraźni dziecka. Wtedy połknąłem bakcyla, pomyślał. Po seansie poszedł do wykładowcy i zapytał, czy mógłby zostać na drugi. Obdarzony łagodnym głosem pyzaty okularnik - uderzająco podobny do sowy - okazał się być dyrektorem planetarium. Zabrał go do swojego gabinetu i przez całe popołudnie pokazywał mu książki i nagrania dotyczące badań kosmosu. Ojciec Paula większość czasu spędzał na morzu. Jego szkolni koledzy byli albo biali, albo czarni, i każda frakcja żądała od niego absolutnej lojalności. Rozdarty między nimi, w końcu przemienił się w samotnika i żył w świecie fantazji, dopóki nie odkrył
marzenia o eksploracji Księżyca. Stał się częstym gościem w planetarium, pochłaniającym wszystkie książki i filmy, ulubionym pupilem doktora Levitta, a potem, kiedy osiągnął wiek męski, jego przyjacielem. To Lev załatwił mu stypendium na MIT, co otworzyło mu drogę do kariery astronauty, to Lev rozkleił się i zapłakał, gdy Paul po raz pierwszy wystartował z przylądka Canaveral. Paul przebywał na Księżycu, gdy staruszek umarł, cicho, spokojnie, tak jak żył: pisząc list polecający dla innego biednego dzieciaka, który potrzebował wsparcia. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie Lev, pomyślał. Nawet gdybym miał tu zginąć, będę mu wdzięczny za wszystkie dobre chwile, które spotkały mnie w życiu. Wiedział, że wrażenie ma charakter bardziej psychologiczny niż fizyczny, jednak gdy padły na niego promienie słońca, poczuł się tak, jakby z klimatyzowanego budynku wyszedł na piekielnie gorący parking. Ładny mi parking, pomyślał, idąc dalej. Pylisty, szary regolit wyglądał jak niewykończona nawierzchnia, kostropata i nierówna. Mare Nubium, pomyślał. Morze Chmur. Najbliższy zbiornik wodny znajduje się czterysta tysięcy kilometrów stąd. A jednak falisty grunt w istocie trochę przypominał powierzchnię morza. Morza, które zamarzło na kamień. Pewnie kiedyś, gdy uderzył meteoroid, twórca tego basenu, rzeczywiście było tu morze - morze rozgrzanej do czerwoności lawy. Ile lat temu? Trzy i pół miliarda? Plus minus tydzień. Brnął dalej, jedna stopa przed drugą, starając się nie spoglądać na termometr na panelu wyświetlaczy. Jego myśli znów zaczęły błądzić. Nigdy nie powiedziałem jej, że ją kocham, przypomniał sobie. Na pewno nie wtedy. Powiedzmy, że byłem zbyt zaskoczony. Wyjdź za mnie, a ja zrobię cię dyrektorem. Ona też nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. To był interes. Niemal się roześmiał. Małżeństwo jest jednym ze sposobów na zakończenie romansu, jak sądzę. Ale Gregowi wcale nie było do śmiechu ani wtedy, ani później. Nie wydaje mi się,
bym kiedykolwiek widział uśmiech na jego twarzy. Nie u naszego małego Grega, o nie. Zebranie zarządu Członkowie rady nadzorczej dwójkami i trójkami wsuwali się do sali konferencyjnej. Greg Masterson - przystojny dwudziestoośmiolatek, wysoki i szczupły - wszedł sam, w żałobnej czerni, z ponurą miną. Odziedziczył po ojcu chmurną, posępną urodę: twarz jak spod dłuta Rodina, gęste ciemne włosy do kołnierzyka i oczy jak bliźniacze, lśniące okruchy gagatu. Ale w przeciwieństwie do ojca, który miał wybuchowy charakter, Greg był spokojnym, ponurym introwertykiem. Wedle wiedzy Paula nadal mógł być prawiczkiem. Nikt nigdy nie słyszał tchnienia plotki na temat tego zasępionego młodego człowieka. Paul niechętnie, z poczuciem winy, wyszedł mu na spotkanie. - Przykro mi z powodu śmierci twojego ojca - powiedział, wyciągając rękę. - Nie wątpię - odparł Greg, trzymając ręce przy bokach. Był trochę wyższy od niego, ale lżejszej budowy. Nim Paul zdołał wymyślić coś do powiedzenia, Bradley Arnold przyskoczył do Grega i złapał go za ramię. - Tędy, Greg. Chcę, żebyś dziś siedział koło mnie. Greg z ponurą miną oddalił się z przewodniczącym zarządu. Paul w życiu nie widział bielszego człowieka. Arnold wyglądał jak ożywiona klucha ciasta, niski, brzuchaty, w śmiesznym srebrno-szarym tupeciku, który stale się przekrzywiał; wyglądał tak nienaturalnie, że aż śmiesznie. Twarz miał okrągłą, skórę obwisłą i wytrzeszczone żabie oczy osoby mającej problemy z tarczycą. Zaaferowany, zaprowadził Grega do szczytu stołu i posadził go po swojej prawej stronie. Wokół długiego stołu wykończonego na wysoki połysk zasiadało szesnastu mężczyzn i trzy kobiety, łącznie z Joanną. Paul zajął miejsce naprzeciwko niej, chcąc widzieć jej twarz. Symboliczny gest Arnolda, wskazujący Gregowi miejsce po prawicy, miał jednoznaczną wymowę. Paul czekał, jak rada zareaguje na mniej niż symboliczną nominację Joanny. Arnold urządził istne przedstawienie, wyciskając maksimum dramatyzmu. Rozpoczął sesję od prośby o chwilę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego prezesa i dyrektora
generalnego. Paul skłonił głowę i zerknął na siedzącą blisko końca stołu Melissę Hart. Długonogą Melissę o jedwabiście gładkiej skórze barwy mleka czekoladowego i z pokładami niespożytej energii, którą wyładowywała w pracy i w zabawie... Jako kobieta i kolorowa stanowiła dla większości członków zarządu podwójny przykład tak zwanej „pozytywnej dyskryminacji”. Albo potrójny, bo reprezentowała związki zawodowe korporacji. Paul znał ją jako ognistą partnerkę w łóżku, która wpadła w szał, gdy rzucił ją dla Joanny. Przed nim, o czym wszyscy wiedzieli, sypiała z Gregorym Mastersonem. Powszechnie uważano, że do zarządu trafiła przez łóżko szefa. Paul zerknął w jej stronę. Nie wyglądała na nieutuloną w żalu. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Arnold poprosił o głosowanie nad przyjęciem protokołu z poprzedniego zebrania, a następnie o sprawozdania szefów działów, podczas gdy członkowie rady wiercili się niespokojnie na krzesłach. Kiedy przyszła kolej na Paula, przedstawił pobieżne zestawienie zysków ze sprzedaży kuprów rakietowych i listę zamówień od linii lotniczych na całym świecie. Wszystkie linie nazywał „aerokosmicznymi”, bo choć niektóre nie prowadziły interesów na orbicie, wszystkie klipry większą część krótkiego lotu spędzały ponad atmosferą. „Aby zarobić pieniądze - powtarzał dyrektorom linii lotniczych, z którymi zdarzało mu się bankietować - wasze klipry muszą więcej czasu spędzać w kosmosie niż na Ziemi.” Jak zwykle, kilku członków rady wystąpiło z drobiazgowymi pytaniami, szukając dziury w całym, ale było jasne, że wszyscy chcą jak najszybciej przejść do wyborów nowego dyrektora generalnego. Prawie wszyscy. - Co to ja słyszałem o produkcji gigantycznych ekranów TV w stacji kosmicznej? - zapytał Alan Johansen. Był jednym z najnowszych członków zarządu, protegowanym Arnolda, trochę bezpłciowym młodym człowiekiem z przylizanymi jasnymi włosami i rzeźbionym profilem zawodowego modela. Paul, zaskoczony, powiedział: - Nadal jest w fazie rozwoju. - Gigantyczne ekrany TV? - zapytała jedna z kobiet. - W stanie nieważkości na orbicie można budować wielkokrystaliczne
płaskie ekrany o przekątnej rządu trzech, nawet pięciu metrów, ale grubości zaledwie parunastu centymetrów. - Można więc wieszać je na ścianie jak obrazy, prawda? - Zgadza się - odparł Paul. - Mogą się stać bardzo dochodowym produktem. - Naścienne telewizory - powiedział Johansen. - Jeden z bystrych młodych techników zaproponował nazwę oknościan. - Dobra! - powiedział Johansen. - Powinniśmy ją opatentować. Bradley Arnold z trochę kwaśną miną zwrócił się do prawnego doradcy korporacji. - Dopilnuj, żeby zarejestrować to jako nazwę handlową. - Oknościan, w porządku - powiedział prawnik. - Jak to dokładnie się pisze? Paul przeliterował. - Zanim przejdziemy do najważniejszego punktu zebrania - podjął Arnold skrzekliwym głosem żaby - musimy zastanowić się nad wakatem powstałym wskutek nagłego zgonu naszego nieodżałowanego prezesa i dyrektora generalnego. - Dalekie od wyrażania żalu, wyłupiaste brązowe oczy Arnolda zdawały się skrzyć z zadowolenia. - Wysuwam kandydaturę Joanny Masterson - zgłosił Greg natychmiast. - Popieram - dobiegł głos z końca stołu. Potem zapadła cisza. Arnold powiódł wzrokiem po siedzących. - Jakieś inne propozycje? Melissa miała taką minę, jakby chciała zabrać głos, ale nim zdążyła to uczynić, Arnold powiedział: - W porządku, nominacje zamknięte. Wszyscy są za? - Czy zasady nie wymagają tajnego głosowania? - zapytał jeden z członków. Przelotne rozdrażnienie przemknęło przez mięsistą twarz Arnolda. - Jeśli zarząd sobie tego życzy. Jednakże myślę, że w tym przypadku wystarczy podniesienie rąk. Wszyscy są za? Wniosek przeszedł jednomyślnie, choć Paul zauważył, że Melissa podniosła rękę jako ostatnia. - Gratulacje, Joanno - rzekł Arnold ciepło. - Witamy w radzie. - Dźwignął się na nogi i zaczął klaskać. Pozostali poszli w jego ślady. Joanna siedziała, uśmiechając się uprzejmie i dziękując. - A teraz - zaczął Arnold, gdy tylko wszyscy usiedli - główny punkt dzisiejszego zebrania: wybór nowego prezesa i dyrektora generalnego Masterson Aerospace Corporation. Paula opadło nagłe zdenerwowanie. Plan Joanny spowoduje nie tylko rozdźwięk w zarządzie, ale też zada druzgoczący cios jej synowi, który spodziewał się jednogłośnego wyboru na stanowisko szefa. A małżeństwo? - zastanowił się. Jeśli
moja kandydatura nie przejdzie, czy będzie chciała mnie poślubić? Czy ja tak naprawdę chcę się z nią ożenić? - Ta wielka korporacja została założona, jak wszystkim wiadomo, w mrocznych latach drugiej wojny światowej przez Eliota Mastersona - brzęczał donośny, ale usypiający głos Arnolda. - Po nim firmę przejął syn, pierwszy Gregory Masterson... Ani jako astronauta, ani potem jako członek kadry kierowniczej Paul nigdy nie myślał o małżeństwie. Nie narzekał na brak kobiet i nie miał czasu, by wiązać się z jedną. Napędzała go żądza sukcesu. Pragnął nie tylko być najlepszy, ale chciał także sprawić, by inni uważali go za najlepszego. Chciał lecieć na Księżyc. Utrzymać Bazę Księżycową. Odnieść sukces tam, gdzie wszyscy spodziewali się porażki. Nigdy tak naprawdę nie myślałem o małżeństwie, powtarzał sobie. Może czas się ustatkować. Dość z podrywami. W gruncie rzeczy skończyłem z tym, gdy poznałem Joannę. Może to znaczy, że naprawdę ją kocham. Ale czy ona mnie kocha? Może faktycznie to tylko interes? Małżeństwo dla dobra Bazy Księżycowej. Nie byle jaki interes. - ...a teraz, gdy zabrakło wśród nas Gregory’ego Mastersona II - mówił Arnold - jestem przekonany, że zwrócenie się do jego syna, Gregory’ego Mastersona III, z prośbą o przejęcie obowiązków prezesa i dyrektora generalnego Masterson Aerospace, będzie kontynuacją najchlubniejszych tradycji tej wielkiej korporacji. - Popieram kandydaturę. Paul przekręcił głowę. Melissa poparła Grega z szybkością automatu. To była niespodzianka. Uśmiechając się obłudnie, Arnold zapytał: - Jakieś inne propozycje? - Wysuwam kandydaturę... - zaczęła Joanna - Paula Stavengera. Zdawało się, że fala uderzeniowa przemknęła wzdłuż stołu. Twarz Grega zbielała. Wyglądał tak, jakby matka go spoliczkowała. Arnoldowi szczęka opadła. - Popieram - powiedział mężczyzna siedzący na lewo od Paula, rewident księgowy korporacji. Arnold zamrugał parę razy, bardziej niż kiedykolwiek przypominając zakłopotaną żabę. Wreszcie niskim, złym głosem powtórzył: - Jakieś inne propozycje? Odpowiedziała mu cisza. - Czy ktoś chciałby otworzyć dyskusję? Zgłosiła się Joanna.
- Nie chcę, by rada odniosła wrażenie, że nie mam zaufania do własnego syna. Po prostu uważam, że Paul zasłużył na stanowisko dyrektora generalnego. Dzięki niemu program kuprów rakietowych przynosi wysokie zyski. Bez kuprów korporacji groziłaby upadłość. - Przesada! - prychnął Arnold. Joanna posłała mu lekki uśmiech. - Możliwe. Ale Paul udowodnił, że potrafi być operatywny. Mój syn jest młody, może zaczekać parę lat. Przy odrobinie cierpliwości pewnego dnia zostanie świetnym dyrektorem generalnym. Greg patrzył na matkę w nienawistnym milczeniu. Paul wiedział, co wkurzyło Arnolda. Stary ropuch myślał, że będzie mógł wodzić Grega na pasku. Gdyby jego kandydat został dyrektorem generalnym, kierowałby korporacją po swojemu. Wybór silnego, niezależnego dyrektora nie leżał w jego interesie. Z rumieńcem na twarzy, przewodniczący zwrócił się do Joanny: - Przecież na czele tej korporacji zawsze stał Masterson. Sądziłem, że wszyscy chcemy, by władza pozostała w rękach rodziny. Uśmiech Joanny stał się lekko złośliwy. - Och, pozostanie. Paul i ja zamierzamy się pobrać. Greg poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił ciężkie wyściełane krzesło. - Pobrać? - krzyknął. - Z... z nim? Nim jego matka zdążyła odpowiedzieć, przestąpił nad krzesłem i wypadł z sali, zatrzaskując za sobą masywne drzwi. Chryste, pomyślał Paul, ona go nie uprzedziła. Jest równie zaskoczony jak cała reszta. - Obawiam się - podjęła Joanna spokojnie - że Greg czasami daje się porwać emocjom. Paul patrzył na nią. Jest jak góra lodowa, pomyślał. Twarda, niewzruszona. I zimna jak lód. Członkowie rady poszeptywali między sobą. Arnold zastukał palcami w stół, żeby przywrócić porządek. Paul widział kropelki potu na jego czole i nad górną wargą. Peruka lekko mu się przekrzywiła. - Myślę, że z uwagi na ten niespodziewany obrót sprawy - zaczął z wahaniem przewodniczący - powinniśmy odłożyć wybory nowego dyrektora generalnego na czas, który pozwoli nam przemyśleć i starannie rozważyć... - Zgłaszam sprzeciw - przerwał mu rewident, starszy od Paula, młodszy od Arnolda: schludny niewysoki mężczyzna, elegancki, zawsze nieskazitelnie ubrany. Z lekkim
irlandzkim akcentem dodał: - Wszyscy tutaj znamy się wzajemnie i wszyscy znamy młodego Grega i Paula Stavengera. Nie widzę powodu, by przekładać głosowanie. Arnold zaczął mówić: - Aleja... - Głosujmy - przeszkodził mu inny członek zarządu. - Proszę zarządzić głosowanie - powiedział inny. Arnold ustąpił. - Dobrze, jeśli taka jest wola rady. Czy głosowanie powinno być tajne? - Ja nie mam nic przeciwko, by wszyscy zobaczyli moją podniesioną rękę - oświadczył rewident. - W takim razie zróbmy piętnastominutową przerwę. Muszę dopilnować, żeby Greg uczestniczył w głosowaniu. Napięcie trochę opadło, gdy podnieśli się z miejsc. Rewident poklepał Paula po ramieniu i na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni, powiedział: - Jestem pewien, że będziesz doskonałym dyrektorem generalnym, mój chłopcze. Paul wymamrotał słowa podziękowania i okrążył stół, zmierzając do Joanny. Minął Melissę, która miała lodowatą minę. Joanna szła niespiesznie w stronę wielkich okien sali konferencyjnej. Jakby wiedzeni instynktem, inni członkowie rady odsuwali się, pozwalając Paulowi zostać z nią sam na sam. - Nie uprzedziłaś Grega? - szepnął nagląco. Popatrzyła na niego. Oczy miała zmęczone, niemal zasnute łzami. - Chciałam. Pokazał się dopiero na chwilę przed rozpoczęciem zebrania. - A wcześniej? Chryste, mieszkacie w jednym domu! - Już nie. Greg wynajął apartament w Nowym Jorku. Niedługo po śmierci ojca. Nie wiedziałeś? Paul pokręcił głową. - Mimo wszystko... walić tak prosto z mostu, przed całym zarządem... Joanna odwróciła się do okna. - Kliper z Hongkongu powinien zjawić się lada chwila. - Mniejsza z tym. Powinnaś mu powiedzieć! Uprzedzić go. - Nie mogłam - odparła, nadal patrząc za wieże Dolnego Manhattanu, port, szare przestrzenie Brooklynu i Queens. - Nie rozmawia ze mną od ponad miesiąca. Od kiedy dowiedział się o nas. - On wie? Joanna westchnęła drżąco. - Wie. - W takim razie... jego ojciec też musiał wiedzieć. - Paul był wstrząśnięty. - Prawdopodobnie. - Boże wszechmogący. Joanna nic nie powiedziała. - Myślisz, że dlatego się zabił? - zapytał. Milczała przez długą chwilę. Potem: - Nie wyobrażam sobie, by Gregory mógł strzelić sobie w głowę z powodu niewierności żony. Nie w sytuacji, gdy zdrady stały się jego stylem
życia. W jej głosie pobrzmiewała gorycz. Paul wiedział, że osoby pokroju Gregory’ego mają zupełnie inny system wartości, gdy chodzi o wierność współmałżonka. Swoją drogą nigdy nie przypuszczał, że Gregory może targnąć się na życie, obojętnie z jakiego powodu. - Patrz! - Joanna wyciągnęła rękę. - Jest! Kropeczka wysoko na niebie, błysk płomienia rakietowego na szaroniebieskim tle. Paul patrzył, jak maleńka plamka powiększa się w rozpoznawalny kształt. Kliper jakby zawisł w powietrzu, lekko przechylając się na bok, potem powoli opadł na kolumnie płonących gazów wylotowych i zniknął mu z oczu. - Na ten widok nadal przenika mnie drżenie - powiedziała Joanna. A Paul pomyślał, że może jednak ją kocha. - Proszę zająć miejsca - zawołał Arnold od szczytu stołu. Paul rozejrzał się i zobaczył, że Greg nie wrócił. Bo sytuacja go przerosła, zastanowił się, czy też jest zdruzgotany zdradą matki? Wiedział o nas, myślał, wracając na miejsce. Wiedział, że pieprzę się z jego matką. A skoro on wiedział, jego ojciec również. Osiemnaścioro członków razy zajęło miejsca wokół długiego stołu. Arnold otworzył dyskusję nad kandydaturami. Członkowie zarządu wiercili się niespokojnie na krzesłach, popatrując jeden na drugiego. Nikt nie kwapił się do zabrania głosu. - Przypuszczam, Paul - Arnold przejął inicjatywę - że jesteś za utrzymaniem Bazy Księżycowej? Poważnie kiwając głową, Paul odparł: - Kosmos jest przyszłością tej korporacji, a Baza Księżycowa jest kluczem do intratnego handlu kosmicznego. - Rząd zrezygnował z Bazy - zaznaczył Arnold. - Skoro oni nie chcą się nią zająć, czemu my mielibyśmy to robić? W końcu oni mogą wydrukować pieniądze; my musimy je zarobić. - Wykrzywił usta w sardonicznym uśmiechu, by zasygnalizować dowcip. Paul wahał się przez parę sekund, jakby zastanawiając nad odpowiedzią, choć dokładnie wiedział, co chce powiedzieć. - Decyzja Waszyngtonu otwiera przed nami widoki na rozwijanie tej nowej dziedziny bez biurokratycznych ograniczeń. Politycy wreszcie zrozumieli, że nie umieją zarabiać. Ale my umiemy! I zarobimy - w swoim czasie. - To znaczy kiedy? - zapytał jeden ze starszych członków rady. - Nie możemy czekać
do końca świata. Paul uśmiechnął się pobłażliwie. - Trzeba co najmniej kilku lat. Mówimy o rozwoju nowej dziedziny. Ile czasu minęło, nim Pittsburgh stał się stalowym centrum świata? Ile czasu minęło, nim transport lotniczy zaczął przynosić zyski? - Nadal jest nierentowny! - Klipry rakietowe są dochodowe - oświadczył. Nikt nie zaoponował. - Wiem, że proszę o wiele, ale wierzcie mi, Baza Księżycowa jest kluczem do naszej przyszłości. Dziś moje przekonanie jest równie głębokie jak swego czasu wiara, że klipry przyniosą nam dochód. Joanna zapytała: - Czy rząd nie jest skłonny finansować badań naukowych w Bazie Księżycowej? Paul pokiwał głową. - Tak, Waszyngton jest gotów łożyć na sześciu naukowców pracujących w Bazie. Nie są to wielkie pieniądze, ale liczy się zaangażowanie. - Co się stanie z tymi naukowcami, jeśli zrezygnujemy z Bazy Księżycowej? - zapytał jeden z członków rady. - Operacje Bazy zostaną wystawione na przetarg. Jeśli nie zgłosi się żaden oferent, Baza zostanie zamknięta i wszystkie prace na Księżycu dobiegną końca. - Jesteś zdecydowany zatrzymać Bazę? - zapytała Joanna. - Absolutnie - odparł Paul. - Bierzecie mnie, bierzecie Bazę Księżycową. Stanowimy nierozerwalną całość. - Teraz i na wieki wieków - mruknął ktoś przy końcu stołu. Przebieg głosowania nie wzbudził emocji. Arnold oznajmił, że ma upoważnienie Grega. Trzeci głos na Grega oddała Melissa Hart. Paul Stavenger został wybrany na prezesa i dyrektora generalnego Masterson Aerospace Corporation stosunkiem głosów szesnaście do trzech. - Gratuluję - uśmiechnął się rewident. - Kiedy wesele? Mare Nubium Też mi wesele, pomyślał Paul, gdy zlany potem brnął po księżycowym regolicie. Jak zakichane zebranie zarządu, tylko bardziej wystawne. Największy jubel towarzyski w Savannah. Wszystkich przygnała ciekawość. Tak szybko po śmierci Gregory’ego, szeptali. W złym guście. Ale przyszli, sączyli szampana i strzelali oczami na dziedziczkę jednego z najstarszych rodów w Georgii, obecnie żonę czarnoskórego mężczyzny.
Olaboga, olaboga, co powiedziałaby panna Scarlet? Na weselu stawiła cię cała rada nadzorcza. Z wyjątkiem Grega. I Melissy. Joanna zaplanowała każdy szczegół, nawet wybrała rewidenta na mojego drużbę. I co z tego? Miałem dość na głowie. Zakichana firma była w gorszej kondycji niż sądziłem. Od samego początku wiedziałem, że ratowanie Bazy Księżycowej to będzie twardy orzech do zgryzienia. Dyskryminacja rasowa. Zawsze miał z tym do czynienia. Nawet w MIT czarni mieli własne kluby i kliki. Musieli. Nikt nie wywieszał w salach tabliczek z napisem TYLKO DLA BIAŁYCH, ale wszyscy wiedzieli, kto jest kto i co jest co. Wykłady i laboratoria to jedna para kaloszy: tam liczyły się osiągnięcia. Dyskryminacja dochodziła do głosu w życiu towarzyskim. Jego wykluczały obie strony: był nie dość czarny, by zaaprobowali go agresywni bojówkarze, i dość czarny, by kłuć w oczy większość białych. Zwłaszcza gdy umawiał się na randki z białymi kobietami. Uczenie się latania było zupełnie czymś innym. Sam w samolocie, mógł uciec od wszystkiego i wszystkich, przynajmniej na parę godzin. Niejeden raz zezował w błękitne niebo i patrzył, jak blady duch Księżyca sunie za końcem skrzydła. - Jestem w drodze - mawiał do dalekiego naturalnego satelity Ziemi. - Za parę lat będziemy razem. Coś było nie w porządku z lewym butem. Ocierał piętę. Strach zmroził mu wnętrzności. Znów widział Woja, wrzeszczącego, gdy nanożuki zjadały skafander i ciało. I Tinka, wyjącego jak przerażona małpa w szczękach lamparta. Zapomnij o pieprzonych nanożukach! - wściekał się bezgłośnie. - To tylko źle dopasowany but - przekonywał sam siebie. Starał się nie kuleć, choć pięta bolała za każdym razem, gdy stawiał lewą nogę. Czuł się okropnie niezdarny. Raptem but obsunął się. Gdyby upadł do przodu, po prostu potknął się i poleciał na twarz, miałby mnóstwo czasu, żeby wyciągnąć ręce, odepchnąć się i wrócić do pionu. W niskiej grawitacji Księżyca zdołałby to zrobić nawet w krępującym ruchy skafandrze. „Lunatycy” z upodobaniem