alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony456 311
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań376 762

Bova Ben - Mars Tom 1 - Mars

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Bova Ben - Mars Tom 1 - Mars.pdf

alien231 EBooki B BO. BOVA BEN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 407 stron)

BEN BOVA MARS Przełożył Maciej Nowak - Kreyer PODZIĘKOWANIA Książka ta nie powstałaby, gdyby nie wielkoduszna pomoc Marka Chatranda, Stephena L. GiJIeta, Tony 'ego Hitlermana, Williama T. Pogue 'a, Kennetha Jon Rosę 'a i R. M. Batsona z United States Geological Survey, którzy uprzejmie dostarczyli mi niezwykle szczegółowych map Marsa. Składam im najszczersze podziękowania, a także wszystkim tym niezliczonym osobom, które przez lata dostarczały wielu cennych spostrzeżeń oraz pomysłów. Pomogli mi oni, tak dokładnie jak tylko się dało, przedstawić Marsa oraz sprzęt używany przez jego pierwszych badaczy, a także mitologię Indian Nawaho. Tak jak każdy autor, opisując niektóre sprawy, korzystałem czasem z licentia poetica. Swą wiarygodność powieść ta zawdzięcza wymienionym wyżej ludziom; wszystkie elementy niewiarygodne są wyłącznie moją winą. Na koniec, z całego serca dziękuję Edgarowi Rice Burroughsowi, Stanleyowi G. Weinbaumowi, a przede wszystkim Rayowi Bradbury 'emu. Przedstawione przez nich wizerunki Marsa istnieją co prawda tylko w wyobraźni - ale to i tak wiele. BEN BOVA

Czerwony i niebieski świat Słuchajcie Prawdy Starszych. Czerwony i błękitny świat to bracia. Razem zrodzili się z wrzącego wiru pyłu i gazu, ciągnącego się z serca wielkiej chmury, która stała się Ojcem Słońcem. Przez niezliczone eony, na każdym z tych światów odbywał się niekończący się gwałt. Z niebios spadały z rykiem bestie, uderzając w owe globy pośród niosących zagładę wybuchów. Straszliwe bombardowanie sprawiało, że nie było tam miejsca na stały ląd. Skały bulgotały jako płynna magma, a z góry leciał wciąż ognisty deszcz, przysłaniając jasny blask niedawno zrodzonego Ojca Słońca, który oblewał ogniem każdą z planet, od bieguna do bieguna. Powoli, z boską cierpliwością godną gwiazd, powierzchnia globów z wolna stygła. Kształtów nabrał stały ląd, powstały nagie skały, twarde i pozbawione życia. Gorsze od pustyni, na której mieszka Lud; znacznie gorsze. Nie było tam żadnego drzewa ani źdźbła trawy, ani jednej kropli wody. Głęboko pod powierzchnią oba światy wciąż pełne były płynnego żaru, energii swej gwałtownej kreacji. Woda uwięziona pod ziemią wrzała, a potem jej krople wydobywały się z głębin, niczym krople rosy na tykwie, w środku skwarnego lata. Woda parowała do cienkiej atmosfery, otulającej każdy z nowo narodzonych światów. Na gołe kamienie zaczął też padać chłodny deszcz, płynąc strugami, strumieniami i rwącymi potokami, które wymywały na swojej drodze skały, wycinając wielkie rysy. Na większym z dwóch światów potężniały oceany, zapełniając wodą głębokie, kamieniste płaszczyzny. Na mniejszej planecie powstały płytkie, rozległe jeziora, ale stopniowo wyparowywały do cienkiej, chłodnej atmosfery albo wsiąkały, znikając pod powierzchnią. Olbrzymie lśniące oceany większego globu nadały mu barwę głębokiego błękitu. Mniejszy świat powoli, w miarę wsiąkania wód, zmieniał się w piaszczystą pustynię, nad którą hulały wiatry. Przybrał kolor rdzawej czerwieni. Na niebieskiej planecie powstało życie, najpierw w morzu, a potem na stałym lądzie. Po lasach i bagnach wędrowały gigantyczne bestie, tylko po to, aby później przepaść na zawsze. Aż wreszcie na błękitnym globie pojawił się Lud - Pierwszy Mężczyzna i Pierwsza Kobieta, stojąc dumnie w słonecznym blasku. Ich dzieci rozmnożyły się. Niektóre z nich zastanawiały się nad światem, w którym żyją i nad gwiazdami, które błyszczały pośród nocy. Zwróciły swe rozumne oczy ku czerwonemu blaskowi na niebie, znaczącemu miejsce, gdzie znajdował się ich bratni glob i dziwili się, co to takiego. Przyglądali mu się uważnie, a także pozostałym gwiazdom, starając się zrozumieć, jak urządzone są niebiosa. Gwiazdy mówiły Ludowi o niekończących się cyklach pór roku, o czasie siania i czasie deszczów. Czerwony świat nie zaprzątał im zbytnio uwagi. Nazywali go prostu „Dużą Gwiazdą". Ale Angelos, żądni podbojów i zabijania, zawsze gdy zwracali swoje jasne oczy na czerwony blask znaczący bratnią planetę, aż drżeli od przepełniających ich myśli o krwi i śmierci. Nadali czerwonemu globowi takie samo miano, jakie nosił ich bóg wojny. Mars.

Soi* 1: Poranek - Lądowanie. Słowa te najpierw wypowiedziano po rosyjsku i natychmiast powtórzono po angielsku. Jamie Waterman nie wyczuł chwili, kiedy dotknęli Marsa. Ładownik zbliżał się do planety tak delikatnie, że fakt opadnięcia na powierzchnię Jamie i pozostali rozpoznawali po ustaniu wibracji rakietowych silników. Jakby na to nie patrzeć, Wosnesenski był wyśmienitym pilotem. Cały ruch zamarł, nastała cisza. Przez grubą izolację hełmu swojego kosmicznego skafandra Waterman nie słyszał nic poza własnym, pełnym podekscytowania oddechem. Potem w słuchawkach usłyszał głos Joanny Brumado, szepczący z przejęciem: - Jesteśmy na miejscu. Przed jedenastoma miesiącami znajdowali się jeszcze na Ziemi. A półtorej godziny temu orbitowali wokół Marsa. Potem nastąpiła straszliwa jazda w dół, kiedy przedzierali się przez cienką atmosferę, wśród wstrząsów, łoskotu i płomieni - sztuczny meteor jaśniejący na pustym, marsjańskim niebie. Wędrówka, w trakcie której przebyli znacznie ponad sto milionów kilometrów, wyprawa, co zabrała im już cztery lata życia, nareszcie dobiegła końca. Teraz, w paraliżującej ciszy trwali na powierzchni nowego świata: czworo naukowców zamkniętych w niewygodnych, jaskrawych skafandrach, sprawiających, iż wyglądali jakby żywcem połknęły ich jakieś ogromne roboty. Nagle, choć z mieszczącego się nad nimi kokpitu nie padło żadne słowo, czterej naukowcy zaczęli rozpinać swoje pasy bezpieczeństwa i sztywno, niezręcznie podnieśli się z foteli. Jamie uniósł zasłonę hełmu, przeciskając się między Iloną Malater i Tonym Reedem, aby popatrzeć przez mały, okrągły iluminator, jedyne okno w tym ciasnym pomieszczeniu. Dotarł tam i wyjrzał na zewnątrz. Pozostała trójka napierała na niego, ich twarde skafandry uderzały o siebie, przypominali teraz czwórkę niezgrabnych żółwi, usiłujących zanurzyć pyszczki w tej samej, życiodajnej kałuży. Pustynia rdzawoczerwonego piasku rozciągała się tak daleko, jak sięgał wzrok, rdzawe głazy rozrzucone były na jałowym, delikatnie falującym pustkowiu, niczym zabawki zostawione przez niesforne dziecko. Niewyraźny horyzont zdawał się bliższy, niż był w rzeczywistości. Niebo miało kolor delikatnego, łososiowego różu. Niewielkie, usypane przez wiatr wydmy wznosiły się w regularnych rzędach, a pod niektórymi z większych skał gromadził się czerwonawy piach. Jamie przyjrzał się temu okiem profesjonalisty: widział pozostałości uderzeń, może wynik wulkanicznych erupcji albo, co bardziej prawdopodobne, upadku meteorów. Nie dostrzegł żadnych skał macierzystych. Wydmy zdały mu się stabilne, zapewne trwały tutaj od ostatniej burzy piaskowej, może dłużej. *SoI — marsjański dzień (przyp.red.)

- Mars - westchnęła Joanna Brumado. Kiedy wyglądali przez okno, ich hełmy prawie się stykały. - Mars - przytaknął Waterman. - Wygląda na straszne pustkowie - powiedziała Ilona Malater, w jej głosie zabrzmiała nutka rozczarowania, jakby oczekiwała jakiegoś komitetu powitalnego albo chociaż źdźbła trawy. - Dokładnie jak na zdjęciach - stwierdził Antony Reed. Zaś w oczach Jamiego czerwony, pustynny świat za iluminatorem wyglądał tak, jak właśnie wyglądać powinien. Jak dom. Pierwszym członkiem załogi, który opuścił ładownik, był solidny robot budowlany. Tłocząc się przy małym okienku wraz z pozostałą trójką naukowców, Jamie Waterman patrzył, jak bulwiasty, niebiesko-szary wehikuł toczy się na sześciu sprężynujących kołach poprzez rdzawoczerwony piasek i zatrzymuje się nagle, pięćdziesiąt metrów od ładownika. Patrzył na kwadratową maszynę z niezgrabnymi, okrytymi rosą zbiornikami powietrza u góry i pomyślał sobie, że składa się na nią rosyjska konstrukcja, japońska elektronika oraz amerykańskie oprogramowanie. Jak zresztą na wszystko inne w tej ekspedycji. Z przodu wehikułu rozprostowało się dwoje błyszczących, metalowych ramion, przypominał teraz żyrafę wspinająca się na palce. Robot zaczął wyciągać bezkształtną masę plastyku, ukrytą w wielkim pojemniku na swym boku. Maszyna rozpostarła plastyk na piasku, starannie, niczym gospodyni układająca obrus. Potem zdało się, iż się zatrzymała, jakby przyglądając się temu połyskliwemu, przypominającemu gumę materiałowi. Plastyk, z początku nieruchomy, zaczął powoli drgać, napełniany powietrzem z ogromnych pojemników na grzbiecie robota. Stos plastyku rósł i przybierał kształt bąbla, potem balonu, aż wreszcie sztywnej półkuli, całkiem zasłaniającej machinę. Ilona Malater, przeciskając się bliżej okna, wymruczała: - To nasz marsjański dom. - O ile nie pęknie - skwitował Tony Reed. Przez ponad godzinę patrzyli, jak mały, pracowity robot buduje ich nadmuchiwany dom, mocno przymocowując jego krawędź do pylistej, marsjańskiej gleby, tocząc się tam i z powrotem przez klapę wysoką jak człowiek, wożąc z ładowni ładownika wzmacniające konstrukcję żebra oraz wszystkie elementy śluzy powietrznej, a potem montując je we właściwych miejscach. Nie mogli doczekać się, aż wyjdą na zewnątrz i postawią swoje stopy na rdzawoczerwonej powierzchni Marsa, ale Wosnesenski nalegał, aby co do joty trzymali się planu misji. - Muszą najpierw ostygnąć zewnętrzne pokrywy – zawołał z kokpitu, uzasadniając swoją decyzję. - Musi też zostać zakończona budowa kopuły i trzeba w pełni ustabilizować w niej ciśnienie. Wosnesenski miał oczywiście zbyt wiele zajęć, aby stać przy iluminatorze i razem z pozostałymi oglądać Marsa. Jako dowódca lądującej załogi siedział w kokpicie, sprawdzając wszystkie systemy

lądownika, jednocześnie raportując dowódcy misji, siedzącemu w okrążającym Marsa statku, a za jego pośrednictwem, kontrolerom na Ziemi, ponad sto milionów kilometrów stąd. Pete Connors, amerykański kosmonauta, który współpilotował ładownik, siedział obok Rosjanina i obserwował robota budowlanego oraz czujniki badające atmosferę na zewnątrz. Jedynie czwórka naukowców miała czas podziwiać maszynę wznoszącą pierwszy ludzki dom na powierzchni Marsa. - Powinniśmy już brać plecaki - powiedziała Joanna Brumado. - Jest na to jeszcze mnóstwo czasu - stwierdził Tony Reed. Ilona Malater uśmiechnęła się, lekko i złośliwie. - Nic chcesz, żeby się na nas zdenerwował, prawda Tony? Wskazała do góry, na kokpit. Reed uniósł brwi i odwzajemnił uśmiech. - Nie sądzę, żeby zdenerwowało go to od razu, pierwszego dnia, nieprawdaż? Jamie oderwał oczy od ciężko pracującego robota, teraz dopasowującego do zaokrąglonej konstrukcji kopuły drugą, ciężką metalową śluzę. Bez słowa przecisnął się między pozostałą trójką i sięgnął po plecak od swojego skafandra, wiszący w odległej przegrodzie. Podobnie jak w przypadku skafandrów, także kolor plecaka miał odpowiednie znaczenie. Ten należący do Jamiego był błękitny. Założył go i poczuł, jak zatrzaski wskakują na swoje miejsca, gdzieś na plecach kosmicznego stroju. Sam skafander wciąż zdawał się sztywny, niczym nowa para dżinsów, tyle że bardziej. Trzeba było naprawdę się wysilić, aby zgiąć w nim stawy. W żargonie Projektu Marsjańskiego, ich wehikuł nazywano POL: „powrotny ładownik". Projektując go, brano pod uwagę jego sprawne działanie, a nie wygodę pasażerów. Choć był duży, większość przestrzeni zajmowały ładownie z ekwipunkiem i zapasami dla sześciorga badaczy. Nad nimi, w przestrzeni wypełnionej powietrzem, znajdowały się skafandry i plecaki do prac poza pojazdem. Zamontowano tam również cztery rozkładane fotele, ale kiedy Jamie wcisnął się w nie razem z trójką naukowców, wydało mu się, że w kabinie robi się straszliwie ciasno, szczególnie kiedy wszyscy tkwili wewnątrz swoich niewygodnych, sztywnych skafandrów. Ponad nimi był jeszcze kokpit, gdzie siedział dowódca statku oraz jego zastępca. Jeśli zaszłaby taka potrzeba, sześcioro mężczyzn i kobiet mogło siedzieć w ładowniku przez wiele dni. Plan misji zakładał, że zamieszkają pod nadmuchiwaną kopułą, którą właśnie stawiał robot, jednak gdyby stało się coś złego i nieprzewidzianego, ładownik pozwoliłby im ocaleć. Być może. Jamie sądził, że gdyby musieli spędzić jeszcze kilka godzin stłoczeni w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu, to któreś z nich nabrałoby chęci do mordu. Już wystarczająco źle czuli się podczas kilkumiesięcznego lotu z Ziemi i to w znacznie obszerniejszych modułach statku- matki. Gdyby przyszło im siedzieć w tym ładowniku kilka dni, szybko zamieniłby się w dom wariatów. Pomagając sobie wzajemnie, pozakładali plecaki. Tak ich szkolono, każdy naukowiec pomagał drugiemu w sprawdzaniu łączy z bateriami kombinezonu, ogrzewaniem i regeneratorem powietrza.

Potem sprawdzali to wszystko jeszcze raz. Plecaki zaprojektowano tak, aby automatycznie podłączały się do portów w skafandrze, ale na powierzchni Marsa jedna mała usterka mogła zabić. Następnie zaczęli sprawdzać same skafandry, począwszy od ciężkich butów a skończywszy na niesłychanie cienkich i elastycznych rękawicach. To, co na zewnątrz pełniło rolę powietrza, miało gęstość niższą od najwyższych partii ziemskiej stratosfery, było nie nadającą się do oddychania mieszaniną, w głównej mierze składającą się z dwutlenku węgla. Niezabezpieczony człowiek zginąłby od razu, pękłyby mu płuca, a krew, przy tak niskim ciśnieniu, dosłownie by się zagotowała. - Co, jeszcze nie gotowi? Niski głos Wosnesenskiego działał na nerwy. Rosjanin starał się, aby brzmiał nieco wesoło, jednak wyraźnie nie miał cierpliwości do swych podwładnych naukowców. Całego okrywał go błyszczący, czerwony kombinezon, z tyłu którego, niczym garb, sterczał plecak. Był gotowy do wyjścia i po drabince gramolił się z kokpitu. Connors, który szedł zaraz za nim, też miał już na sobie swój bielutki skafander, łącznie z plecakiem. Jamie zastanawiał się, co za geniusz z grona administratorów i psychologów przygotowujących misję, ubrał czarnoskórego astronautę w błyszczący, biały kombinezon. Jamie pomógł Tony'emu Reedowi, a teraz Anglik odwrócił się do niego plecami, aby spojrzeć na dowódcę lotu. - Michaile Andriejewiczu, za kilka chwil będziemy gotowi. Prosimy o cierpliwość. Wiesz, wszyscy jesteśmy nieco zdenerwowani. Dopiero teraz Waterman zdał sobie sprawę z olbrzymiej wagi całego zamieszania. Mieli właśnie wyjść poza metalową powłokę ładownika i postawić stopy na czerwonej powierzchni Marsa. Mieli urzeczywistnić marzenie, które ludzkość snuła przez wszystkie wieki swego istnienia. - A ja biorę w tym udział - powiedział do siebie. - Może przez przypadek, ale jestem tutaj. Na Marsie! *** - Chcesz wiedzieć, co naprawdę o tym myślę? To szaleństwo. Jamie i jego dziadek, Al, maszerowali szczytem zalesionego wzgórza, wznoszącego się nad bielutkim kościołem misyjnym i stłoczonymi domami pueblo, zbudowanymi z mułowej cegły. Góry przyprószył pierwszy śnieg, co znaczyło, że niedługo przybędą tu turyści Angelos, aby jeździć na nartach. Al miał na sobie swoją starą i niezgrabną kurtkę ze skóry oraz kapelusz z opadającym rondem, zdobny taśmą ze srebrnymi okuciami. Poranne słońce przypiekało Jamiego tak mocno, że rozpiął swoją granatową wiatrówkę z emblematem NASA. Al Waterman przypominał starożytny totem, wysoki i szczupły, jego wyrazista twarz wyglądała jak brunatne, smagane wichrem drewno. Jamie był niższy, mocniej zbudowany, o szerszej twarzy i

skórze niemal miedzianej barwy. Obaj mężczyźni mieli jedną cechę wspólną - oczy, czarne i głębokie, niczym płynny gagat. - Dlaczego szaleństwo? - zapytał Jamie. Al wypuścił kłębek pary i odwrócił się, aby popatrzeć na wnuka przez zmrużone oczy. Plecami odwrócił się do słońca. - To Rosjanie dowodzą całą imprezą, prawda? - Al, to międzynarodowa wyprawa. Amerykanie, Rosjanie, Japończycy, mnóstwo innych krajów. - No, ale Rosjanie grają pierwsze skrzypce. Przymierzają się do Marsa już od dwudziestu lat. Nawet dłużej. - I potrzebują naszej pomocy. - Oraz Japońców. Jamie pokiwał głową. - Ale nie wiem, co z tego będą mieć. - Synu, to jest tak. Tutaj, w starych dobrych Stanach, trafiłeś do pierwszej załogi, bo jesteś Indianinem. Synku, nie wkurzaj się na mnie. Wiem, że jesteś niezłym geologiem i tak dalej. Ale czerwona skóra nie przeszkadzała ci wcale w kontaktach z NASA i tymi wszystkimi białymi z rządu, co? Równe szansę dla wszystkich i tak dalej. Jamie szeroko uśmiechnął się do dziadka. Stary Waterman miał przy placu w Santa Fe sklepik z pamiątkami i doił turystów bez cienia wstydu. Nie miał żadnych uprzedzeń wobec Angelos, nie czuł wrogości ani żalu. Po prostu używał sprytu i charyzmy, aby jakoś dawać sobie radę na tym świecie, podobnie jak każdy jankeski handlarz, czy też sprzedawca nieruchomości z Florydy. - Dobra - przyznał Jamie - bycie rdzennym Amerykaninem nie przeszkadza. Ale ja jestem najlepszym, cholernym geologiem, jakiego mają. Wiedział, że to nie do końca prawda. Ale prawie. Szczególnie w wersji dla rodziny. -Na pewno jesteś - z powagą przyznał dziadek. - Ale sami Rosjanie nie wzięliby cię na Marsa dlatego, że jesteś czerwonoskóry. Wsadziliby któregoś ze swoich i twoje dwa, trzy lata treningu poszłyby na marne. Jamie bezmyślnie podrapał się po nosie. - Dobrze, może by tak było. Istnieje taka możliwość. W wielu krajach jest mnóstwo świetnych geologów nadających się do tej misji. - To po co łamać serce? Po co oddawać im lata swojego życia, skoro masz szansę jedną na sto? Jamie spojrzał poprzez ciemnozielone sosny ku poszarpanym, zniszczonym niepogodą klifom, gdzie jego przodkowie tysiąc lat temu zbudowali swoje domy. Kiedy odwrócił się w stronę Ala, dostrzegł, że twarz dziadka jest równie wysmagana wiatrem i pomarszczona co tamte skały. Skóra miała prawie taki sam kolor wyblakłego brązu.

- Bo mnie to pociąga - odparł. Jego głos był niski i tak mocny, jak same góry. - Ciągnie mnie na Marsa. Al posłał mu zdziwione, prawie zmartwione spojrzenie. - Zastanawiam się - próbował wyjaśnić James - kim jestem? Naukowcem, białym, Nawaho, bo tak naprawdę sam nie wiem, kim jestem. Mam prawie trzydzieści lat i jestem nikim. Po prostu kolejnym asystentem wykopującym kamienie. Takich facetów są miliony. - Piekielnie długa jest ta cała droga na Marsa. Jamie przytaknął. - Ale muszę nią pójść. Muszę się dowiedzieć, jeśli chcę zrobić coś ze swoim życiem. Coś prawdziwego. Coś ważnego. Na wyschniętej twarzy dziadka powoli wykwitał uśmiech, uwydatniając zmarszczki przy oczach i policzkach. - Dobra, każdy człowiek musi znaleźć ścieżkę, którą będzie iść przez życie. Musisz żyć w harmonii z otaczającym cię światem. Może twoja ścieżka prowadzi na Marsa. - Myślę, że tak jest, dziadku. Al klepnął wnuka po ramieniu. - To idź w pokoju, synu. Jamie uśmiechnął się do niego. Teraz musiał jeszcze oznajmić wieści swoim rodzicom w Berkcley. Wosncsenski osobiście sprawdził kombinezon i plecak każdego naukowca. Dopiero po tym zatrzasnął wizjer w swoim hełmie. - Nadszedł czas. Wreszcie - powiedział po angielsku, głosem niemal pozbawionym akcentu, jakby wydobywał się z komputerowego syntezatora. Pozostali również opuścili wizjery. Connors, stojąc przy ciężkiej, metalowej pokrywie włazu, przycisnął włącznik pomp powietrznych. Przez grube podeszwy butów Jamie poczuł drgania, ujrzał, że światło na panelu kontrolnym śluzy zmienia się z zielonego na bursztynowe. Czas zdał się stanąć w miejscu. Pompy trudziły się niemal przez całą wieczność, zaś sześcioro badaczy trwało w ciszy i w bezruchu, wewnątrz swoich jaskrawych skafandrów. Gdy opadły zasłony hełmów, Waterman przestał widzieć ich twarze, ale rozpoznawał każdego po barwie kombinezonu: Joanna była jasnopomarańczowa, Ilona jasnozielona, Tony Reed kanarkowo żółty. W miarę jak powietrze było wysysane z wnętrza pojazdu, hałas pomp cichł, aż wreszcie Jamie przestał słyszeć cokolwiek, nawet własny oddech, który zresztą wstrzymał, czekając w napięciu. Pompy zatrzymały się. Światło na panelu obok włazu zrobiło się czerwone. Connors pociągnął dźwignię i klapa nieco się uchyliła. Wosncsenski szarpnął ją, aby całkiem się otwarła. Waterman poczuł, że kręci mu się w głowie. Miał wrażenie, jakby za szybko wszedł na wzgórze albo przebiegł kilka mil, oddychając rozrzedzonym, górskim powietrzem. Odetchnął i głęboko wciągnął w

płuca powietrze ze skafandra. Było chłodne i miało metaliczny posmak. Przez okrągły właz widział powierzchnię Marsa, lśniącego różem, czerwienią i kasztanem, niczym jałowe wyżyny, gdzie w dzieciństwie spędzał wakacje. Jamie spostrzegł, że Wosncsenski zaczyna schodzić po drabince. Po nim szedł Connors, następnie Tony, Ilona, wreszcie on sam. Geolog stąpał powoli, jak we śnie, stawiając jedną stopę naraz, ukryte w rękawicach dłonie sunęły po błyszczących metalowych poręczach, biegnących między dwoma rozłożonymi płatkami hamulców aerodynamicznych. Ich okryty ceramiką stop wchłonął cały żar ognistej podróży poprzez marsjańską atmosferę. Jednak teraz metalowa siatka zdawała się całkiem zimna. Waterman zszedł z ostatniego szczebla mizernej drabinki. Stanął na piaszczystej powierzchni Marsa. Poczuł się zupełnie samotny. Pięć człekokształtnych istot obok niego nie mogło tak naprawdę być ludźmi; wyglądali jak dziwne, obce totemy. A potem uświadomił sobie, że oni są tutaj kosmitami, podobnie jak on sam. Pomyślał, że przecież tutaj, na Marsie, są najeźdźcami z kosmosu. Zastanawiał się, czy pośród tych skał ukrywają się jacyś Marsjanie, niewidoczni, spoglądający na nich tak samo, jak Indianie na pierwszych białych, którzy wieki temu przybywali do ich kraju. Głowił się, co też poczęliby z taką obcą inwazją, a także co ci najeźdźcy zrobią, jeśli znajdą miejscowe formy życia. W słuchawkach Jamie słyszał jak Wosnesenski rozmawia z dowódcą całej ekspedycji, który został na pokładzie orbitującego kosmolotu. W niskim głosie Rosjanina wyczuwało się więcej podekscytowania, niż kiedykolwiek wcześniej. Connors sprawdzał kamerę telewizyjną sterczącą z przodu wyłączonego teraz robota budowlanego. Wreszcie, Wosnesenski przemówił do swoich pięciu podwładnych, stojących przed nim w półkolu. - Wszystko gotowe. Wszystko co teraz powiemy, będzie słyszane na całej Ziemi. Zgodnie ze scenariuszem odwrócili się plecami do ładownika, a robot skierował na nich obiektyw. Później chcieli nakręcić jeszcze panoramę, ukazującą świeżo wzniesioną kopułę oraz marsjańskie pustkowie, na którym właśnie postawili swe stopy. Rosjanin, niczym dyrygent, uniósł swoją odzianą w rękawicę dłoń, odruchowo zrobił krok do przodu i oznajmił: - W imieniu Konstantego Edwardowicza Ciołkowskiego, Siergieja Pawłowicza Korolewa, Jurija Aleksiejewicza Gagarina oraz wszystkich innych pionierów i bohaterów kosmosu, przybywamy na Marsa w pokoju, w imię postępu całej ludzkości. Słowa te wypowiedział najpierw po rosyjsku, następnie po angielsku. Potem inni wygłosili swoje krótkie, przygotowane im na Ziemi mowy. Pete Connors, z teksańskim akcentem, który złapał przez lata spędzone w Houston:

- To największy dzień w dziejach ludzkich wypraw, dzień chwały dla wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych, Federacji Rosyjskiej oraz dla całego świata. Joanna Brumado przemówiła w brazylijskiej odmianie portugalskiego, a później po angielsku: -Niech mądrość całej ludzkości wzbogaci się tym, czego nauczymy się na Marsie. Ilona Malater powiedziała po hebrajsku i angielsku: - Przybyliśmy na Marsa, aby polepszyć ducha ludzkości i głosić jego chwałę. Antony Reed ogłosił swoim spokojnym, prawie znudzonym głosem z oksfordzkim akcentem: - Wasza Królewska Mość, ludu Zjednoczonego Królestwa oraz Wspólnoty Brytyjskiej, ludu Zjednoczonej Europy i całego świata - dziś jest dzień twojego triumfu. W pełni czujemy, że na tym odległym globie jesteśmy tylko waszymi przedstawicielami. Wreszcie przyszła kolej na Jamiego. Nagle poczuł się zmęczony tym pozerstwem i pompą, wyczerpany latami stresu i poświęceń. Podniecenie, które czuł ledwie kilka minut temu, całkiem wyparowało. Pomyślał, że choć znaleźli się sto milionów kilometrów od Ziemi, to wciąż jeszcze bawią się w te swoje gierki narodów i lojalności. Czuł się, jakby ktoś złożył mu na ramiona ogromny ciężar. Pozostali zwrócili się w jego stronę, pozbawione twarzy postaci w kombinezonach, oblicza skryte za złotawymi wizjerami. Jamie ujrzał pięć odbić swojego własnego hełmu. Zapomniał słów, które napisano mu sto milionów kilometrów stąd. - Ya 'aa 'tey - powiedział, po prostu. Ziemia RIO DE JANEIRO: To było większe nawet od karnawału. Mimo upalnego, popołudniowego słońca, na ulice wyległy tłumy, gromadząc się od Teatru Miejskiego, poprzez pasaże Avenida Rio Branco, po Praca Pio X i wspaniały, stary kościół Candelaria, a także wzdłuż całej Avenida Presidente Vargas. Nie przecisnąłby się tamtędy żaden samochód, ba, nawet rower. Ulice były dosłownie po brzegi wypełnione przez cariocas, tańczące sambę, spocone, roześmiane, zataczające się w upale, świętujące w największym, spontanicznym wybuchu radości, jaki kiedykolwiek widziało to miasto. Tłum cisnął się też na ocienionym drzewami placu, gdzie na ścianach wysokich, przeszklonych apartamentowców wisiały gigantyczne ekrany telewizyjne. Ludzie stali na ławkach i siedzieli na drzewach, aby lepiej widzieć monitory. Wznosili radosne okrzyki, patrząc na odzianych w skafandry badaczy, jeden po drugim schodzących po drabince i stawiających stopy na jałowej, skalistej pustyni pod dziwnym, różowym niebem. Kiedy Joanna Brumado wypowiedziała swoich kilka słów, zakrzyknęli jeszcze głośniej, następne, krótkie przemowy utonęły we wrzawie. Później zaczęto skandować:

- Brumado! Brumado! Bru-ma-do! Bru-ma-do! Bru-ma-do! W apartamencie, wynajętym specjalnie z tej okazji, Alberto Brumado smutno uśmiechał się do przyjaciół i krewnych. Oglądał swoją córkę, stawiającą kroki na powierzchni Marsa, czując ojcowską dumę zmieszaną z niepokojem, który cisnął mu łzy w kąciki oczu. - Alberto, musisz wyjść - oznajmił burmistrz Rio. - Nie przestaną, jeśli tego me uczynisz. W cztery kąty sporego, wysoko sklepionego salonu, potoczyły się wielkie telewizyjne konsolety. Zaproszono tylko kilkanaście osób, aby dzieliły ze swym sławnym ziomkiem tę chwilę triumfu, jednak w izbie cisnęło się ponad czterdziestu ludzi. Wielu mężczyzn założyło stroje wieczorowe, sporo kobiet miało na sobie najlepsze suknie i klejnoty. Później Brumado wraz z tuzinem wybrańców miano zawieźć śmigłowcem do Brasilii, na audiencję u prezydenta republiki. Na zewnątrz, mieszkańcy Rio grzmieli: - Bru-ma-do! Bru-ma-do! Alberto Brumado był niewysokim, szczupłym mężczyzną. Miał już dobrze ponad sześćdziesiąt lat, ciemną, okrągłą twarz, okoloną schludnie przyciętą, szpakowatą broda oraz krótkie, siwe włosy, które zawsze wyglądały na potargane, tak jakby właśnie oderwano go od jakiejś ciężkiej pracy. Sądząc po wyrazie jego sympatycznego, uśmiechniętego oblicza, czul się nieco skonsternowany nagłym pojawieniem się tego całego tłumu. Przywykł raczej do cichego spokoju sal uniwersyteckich albo niezbyt hałaśliwej intensywności pracy w biurach osób wielkich i wpływowych. Jeśli mózgiem zawiadującym Projektem Marsjańskim były rządy wysoko uprzemysłowionych państw, a jego mięśniami międzynarodowe korporacje, to Alberta Brumado wypadało nazwać sercem całej wyprawy na Marsa. A nawet skromniej - Brumado był jej duszą. Przez ponad trzydzieści lat wędrował po całym świecie, prosząc jego możnych, aby wysłali na Marsa grupę żywych badaczy. Przez większość czasu spotykał się z chłodną obojętnością, bywało nawet, że z wręcz otwartą wrogością. Mówiono mu, że wyprawa na Marsa pochłonie zbyt wielkie pieniądze, że ludzie nie zrobią tam niczego, czego nie mogłyby zrobić automaty, że Mars może poczekać jeszcze jedną dekadę, pokolenie albo wiek. Mówili, że na Ziemi jest wiele problemów do rozwiązania. Ludzie umierają z głodu. Choroby, bieda i brak wykształcenia bezlitośnie dławią ponad połowę globu. Alberto Brumado nie dawał się zniechęcić. Sam dorastał wśród biedy i głodu, urodzony w kartonowej chacie na błotnistym, wymytym deszczami wzgórzu, ponad eleganckimi residencias Rio de Janeiro. Utorował sobie drogę do szkoły, college'u i wreszcie wspaniałej kariery astronoma i nauczyciela. Walka nie była dla niego czymś nowym. A Mars stał się jego obsesją. - To moja jedyna przywara - zwykł mawiać skromnie. Gdy na Marsa dotarły pierwsze, bezzałogowe ładowniki i nie znalazły żadnych śladów życia, Brumado twierdził, że zautomatyzowane wyposażenie jest zbyt proste, aby wykonać jakieś poważniejsze testy. Kiedy seria rosyjskich, potem amerykańskich statków wróciła z próbkami skał i gleby, w których nie znaleziono nic poza prostymi, organicznymi substancjami chemicznymi,

Brumado zauważył, że ledwie zadrapano miliardową część skorupy planety. Napastował uczestników światowych kongresów naukowych i konferencji przemysłowych, pokazywał im fotografie Marsa, na których widniały wielkie wulkany, olbrzymie uskoki i kaniony wyglądające tak, jakby wyżłobiły je spiętrzone wody. - Na Marsie musi być woda - powtarzał w kółko. - A gdzie jest woda, tam musi być życie. Minęło prawie dwadzieścia lat, zanim zrozumiał, że zwraca się do niewłaściwych osób. To co myślą albo czego chcą naukowcy, znaczyło niewiele. Władza należała do polityków, mężczyzn i kobiet zarządzających państwowymi finansami oraz do obywateli, wyborców zasilających te finanse swoimi podatkami. Zaczął nawiedzać ich warownie oraz korporacyjne sale narad, gdzie politycy oddawali pokłon pieniądzom, które zapewniły im stanowiska. Uczynił z siebie gwiazdę telewizji, przy pomocy utalentowanych, bystrych studentów tworząc widowiska wzbudzające podziw i oczarowanie majestatycznym wszechświatem, czekającym tylko na zbadanie przez tych, którzy mają wiarę oraz wizję. I przysłuchiwał się. Zamiast mówić światowym przywódcom czy innym decydentom, co powinni zrobić, słuchał czego chcą, na co uczą, czego się obawiają. Słuchał, planował i stopniowo, przebiegle układał intrygę, która powinna zadowolić ich wszystkich. Odkrył, że każda grupa nacisku, każda organizacja: rządowa, przemysłowa albo składająca się ze zwykłych obywateli, ma swoje własne pragnienia, ambicje i lęki. Naukowcy chcieli wyruszyć na Marsa wiedzeni czystą ciekawością. Dla nich, poznanie wszechświata stanowiło cel sam w sobie. Wizjonerzy chcieli dotrzeć na Marsa, bo istniał. Na podbój kosmosu przez człowieka spoglądali z niemal religijnym zapałem. Wojskowi twierdzili, że nie ma potrzeby wybierać się na Marsa. Planeta znajduje się zbyt daleko, aby mieć militarne znaczenie. Zwolennicy uprzemysłowienia byli świadomi tego, że wysłanie ludzi na Marsa powinno stać się bodźcem do rozwoju nowych technologii - a ryzykowałoby się wyłącznie środkami dostarczonymi przez rząd. Rzecznicy biednych narzekali, że miliardy idące na przygotowanie marsjańskiej ekspedycji należałoby wydać na produkcję żywności oraz rozwój szkolnictwa. Brumado słuchał ich uważnie, a potem spokojnie i cicho zaczynał do nich przemawiać, w sposób dla nich zrozumiały i możliwy do przyjęcia. Grał na marzeniach i lękach, oddając je rozmówcom w formie kunsztownie manipulowanego przekazu zwrotnego, skupiającego ich uwagę na jego celu. Kierował pragnieniami tych ludzi, póki sami nie zaczynali wierzyć, że Mars stanowi logiczny cel ich własnych planów i ambicji. Światowi możnowładcy zaczęli wreszcie głosić, że Mars mógłby stać się pierwszym w nowym stuleciu sprawdzianem narodowego wigoru, determinacji i siły. Medialni jasnowidze zaczęli poważnie ostrzegać, że na globalnym polu międzynarodowego współzawodnictwa, rezygnacja z wyprawy na Marsa może okazać się bardziej kosztowna niż sama wyprawa.

Mężowie stanu zaczynali rozumieć, iż czerwony glob nadaje się na symbol nowej ery ogólnoświatowej i pokojowej współpracy, będącej w stanie pochłonąć serca i umysły Ziemian. Politycy w Moskwie i Waszyngtonie, Tokio i Paryżu, Rio i Pekinie uważnie wysłuchali swoich doradców, a potem podjęli decyzję. Zaś owi doradcy dali się owładnąć urokowi Brumado. - Polecimy na Marsa - amerykański prezydent mówił do Kongresu - nie dla chwały, prestiżu czy władzy. Polecimy na Marsa w duchu nowej, pragmatycznej współpracy między narodami świata. Polecimy na Marsa niejako Amerykanie, Rosjanie czy Japończycy. Polecimy na Marsa jako istoty ludzkie, reprezentanci planety Ziemi. Prezydent Federacji Rosyjskiej oznajmił swoim obywatelom: - Mars to nie tylko symbol naszej niepowstrzymanej woli poszerzania granic i poznawania wszechświata, to także symbol tego, że współpraca między Wschodem i Zachodem jest realna. Mars to emblemat nieuchronnego postępu ludzkiego umysłu. Mars mógł okazać się też ukoronowaniem nowej ery współpracy międzynarodowej. Po stuleciu wojen, terroryzmu oraz ludobójstwa, kosmiczna ironia sprawiła, że krwistoczerwona planeta, nazwana na cześć boga wojny, stawała się symbolem pokojowego współżycia. Dla przedstawicieli bogatych narodów Mars stanowił źródło zachwytu, cel większy od jakiegokolwiek na Ziemi, wyzwanie do przekroczenia nowej granicy, które winno inspirować młodych i rozniecać ich zapał w zdrowy, twórczy sposób. A dla przedstawicieli ubogich narodów... - ech, wszak Alberto Bmmado mówił im, że sam wychował się wśród ubóstwa, a jeśli mimo tego myśl o Marsie napełniała go radosnym podnieceniem, to czemu oni nie mieliby też wznieść oczu ponad nędzę swojej codziennej egzystencji i śnić o czymś wspaniałym? Oczywiście, za to wszystko należało zapłacić. Sukces Brumado w walce o względy polityków znaczył, że to, co osiągnie, musi zrodzić się z mariażu z nimi. Dlatego pierwszą wyprawę na Marsa organizowano nie tak, jak chcieliby naukowcy, nawet nie tak, jak pragnęliby inżynierzy oraz planiści z rozmaitych agencji kosmicznych. Pierwsi ludzie ruszyli na czerwoną planetę tak, jak chcieli politycy: w miarę możliwości najszybciej i najtaniej. Choć nie mówiono o tym głośno, każdy wiedział, że hierarchię ważności ustanowiono tak, iż na pierwszym miejscu stała polityka, nauka zaś na drugim - i to daleko z tyłu. To była misja „flag i odcisków stóp", niezależnie od tego, jak wiele naukowcy pragnęli zbadać. Na trzecim, jeszcze dalszym miejscu znalazła się wydajność ekspedycji -jak to zwykle bywa, kiedy najważniejsze stają się czynniki polityczne. Politycy doszli do wniosku, że łatwiej uzasadnią wydatki, jeśli projekt dojdzie do skutku szybko, zanim opozycja spostrzeże szansę wzmocnienia swych wpływów i przypisze sobie zasługę w osiągnięciu końcowego sukcesu. Wbrew przysłowiu, co nagle, nie zawsze było po diable. Niestety, wszystkie te okoliczności sprawiały, iż planowaną przez administratorów wyprawę raczej nie dawało dawało się określić mianem wydajnej.

Przy Projekcie Marsjańskim zatrudniono setki naukowców. Dziesiątki kosmonautów. Tysiące inżynierów, techników, kontrolerów lotu oraz administratorów. Spędzili oni dziesięć lat na planowaniu, a potem jeszcze trzy na treningu przed dwuletnią misją. Wszystko po to, aby kilkanaścioro mężczyzn i kobiet mogło przeżyć sześćdziesiąt dni na Marsie. Zaledwie osiem tygodni na czerwonym globie i powrót do domu. Tak wyglądał plan misji. Taki właśnie był cel, któremu tysiące ludzi poświęciło trzynaście lat życia. Jednakże na świecie podniecenie przed podróżą rosło z każdym miesiącem, w którym wyselekcjonowany personel przygotowywał się do tego wielkiego przedsięwzięcia, a na kosmodromach Federacji Rosyjskiej, Stanów Zjednoczonych, Ameryki Południowej oraz Japonii nabierał kształtów marsjański kosmolot. Cała planeta szykowała się do wyprawy na czerwony glob. Alberto Brumado był uznanym, duchowym przywódcą misji na Marsa, choć nie powierzono mu żadne go innego zadania, oprócz moralnego wsparcia. Jednak właśnie takie wsparcie, podczas tych wszystkich lat przygotowań, nieraz okazywało się rozpaczliwie potrzebne - kiedy nieoczekiwanie ten lub tamten rząd chciał zrezygnować z dziesięciolecia poważnych wydatków. Ostatecznie, żadne państwo nie zdecydowało się na tak drastyczny krok. Brumado był za stary, aby lecieć samemu, zamiast tego przyglądał się, jak jego córka okrętuje się na statku, który miał ją zawieźć na Marsa. Teraz oglądał jej pierwszy krok na powierzchni tego dalekiego świata, a na zewnątrz, tłum skandował ich nazwisko. Nie do końca pewien, czy dobrze robi. Alberto Brumado podszedł do długiego, jasnego okna. Widząc go, ludzie zgromadzeni pod budynkiem zakrzyknęli radośnie. KRÓLEWIEC: Kontrolerów lotu na Marsa, podobnie jak uczestników ekspedycji, było w nadmiarze. W przypadku astronautów wymusiły to względy bezpieczeństwa, tu jednak za całą sprawą stali politycy. Każdą funkcję sprawowały dwie osoby, siedzące obok siebie, przy identycznych pulpitach kontrolnych. Zazwyczaj Rosjanin i Amerykanin, choć przy konsoletach znaleźli się też Japończycy, Brytyjczycy, Francuzi a nawet Argentyńczyk - jednak zawsze w parze z Rosjaninem. Osoby pracujące w centrum kontroli lotu właśnie zaczęły świętować. Aż do lądowania wszyscy ślęczeli przed swymi monitorami, teraz wreszcie mogli się wyprostować, zdjąć słuchawki, wspólnie pośmiać się, napić szampana i zapalić cygara. Za rzędami pulpitów, w odgrodzonym szkłem przedziale dla prasy, reporterzy i fotografowie honorowali kontrolerów oraz siebie nawzajem, wznosząc toasty wódką w plastikowych kubkach. Jedynie szef amerykańskiego zespołu, krzepki łysiejący mężczyzna w wyświechtanej koszulce, z plamami potu pod pachami i zgasłym cygarem tkwiącym w zębach, wyglądał na niezadowolonego.

Nachylił się nad fotelem jakieś młodej Amerykanki, opisanym staroświeckim tytułem „głównodowodzący". - Co on powiedział? Spojrzała ponad swym ekranem. - Nie wiem, co to było. - Ale do cholery, jasne jest, że to nie to, co on miał powiedzieć" - Czy mogłaby pani odtworzyć nagranie? - zapytał Rosjanin, pracujący obok młodej kobiety. Jego głos był spokojny, jednak zdołał się przebić przez panujący w pomieszczeniu gwar. Kobieta zgrabnie nacisnęła kilka przycisków na swej klawiaturze i na ekranie znów pojawił się James Waterman. stojący w swym błękitnym skafandrze pośród piasków Marsa. - Ya 'aa 'tey - powiedziała podobizna Jamesa Watermana. - Zakłócenie odbioru? - spytał szef. - Nie ma mowy - odparła kobieta. Rosjanin odwrócił się od monitora, aby wbić w szefa świdrujące spojrzenie. - Co to znaczy? - Niech mnie cholera, jeśli wiem - wyburczał szef. - Ale do diabła, na pewno się tego dowiemy! U góry, w przedziale dla prasy, młody reporter telewizyjny spostrzegł dwóch mężczyzn schylających się nad stanowiskiem „głównodowodzącego". Zastanawiał się, dlaczego wyglądają na takich zdenerwowanych. BERKELEY: Profesor Jerome Waterman i profesor Lucille Monroe Waterman dali dziś swoim studentom wolny dzień i zostali w domu, aby patrzeć, jak ich syn stąpa po powierzchni Marsa. Nie było z nimi żadnych przyjaciół, żadnych uczniów albo kolegów z uniwersytetu. Pod ich domem zgromadził się batalion reporterów, jednak Watermanowie nie chcieli stawiać im czoła, póki nie ujrzą lądowania. Usiedli w swoim wygodnym, zabałaganionym gabinecie, całym zastawionym książkami i spojrzeli na ekran telewizora. Okna były szczelnie zasłonięte, by odgrodzić ich od porannego słońca i rozłożonych na zewnątrz tłumów reporterów. - Droga na Ziemię zajmuje sygnałom prawie dziesięć minut - dumał Jerry Waterman. Jego żona przytaknęła, choć myślami była gdzieś daleko. Wpatrywała się w błękitną figurę, stojącą pośród sześciu, pozbawionych twarzy postaci. Kiedy wreszcie przyszła kolej na przemowę Jamiego, wstrzymała oddech. - Ya 'aa 'tey - powiedział jej syn. Lucille jęknęła: - O, nie! Ojciec Jamiego chrząknął, zaskoczony.

Lucille odwróciła się do męża oskarżycielskim tonem: - On ciągle miesza się do tych indiańskich spraw! SANTA FE: Stary Al zawsze wiedział, jak ściągnąć klientów do swojego sklepu, nawet w dzień taki jak ten. Po prostu, na honorowym miejscu, na półce tuż obok lalek kachina, ustawił telewizor. Z całego placu zeszli się ludzie, aby obejrzeć jego wnuka spacerującego po Marsie. -Ya'aa 'tey -przemówił Jamie Waterman, z miejsca odległego o sto milionów kilometrów. - Heja! -zawołał stary Al Waterman. -Chłopak naprawdę to zrobił! Baza danych Mars. Wyobraź sobie Dolinę Śmierci w jej najgorszym wydaniu. Jałowa pustynia. Nic poza skałami i piachem. Usuń wszelki ślad życia: wyrzuć każdy kaktus, każdy skrawek roślinności, wszystkie jaszczurki, owady, wyblakłe na słońcu kości i cokolwiek wyglądającego tak, jakby kiedyś mogło żyć. Teraz wszystko ozięb. Zmniejsz temperaturę do stu stopni poniżej zera. I wysysaj powietrze, póki nie zostanie go tyle, ile na Ziemi jest na wysokości stu tysięcy stóp. Tak mniej więcej wygląda Mars. Czwarta planeta od Słońca nigdy nie zbliża się do niego bliżej niż na trzydzieści pięć milionów mil. To niewielki glob, o średnicy równej około połowie średnicy naszej planety i o grawitacji nieco tylko większej niż jedna trzecia ziemskiej. To co na niebieskim świecie waży sto funtów, na Marsie waży już tylko trzydzieści osiem. Marsa nazywa się czerwoną planetą, bowiem jego powierzchnię stanowi przede wszystkim sucha jak pieprz pustynia z drobin tlenku żelaza: sproszkowana rdza. Na Marsie jest jednak woda. Planeta ma błyszczące czapy polarne, przynajmniej częściowo składające się z zamarzniętej wody, przez większość roku skrytej zmrożonym dwutlenkiem węgla, czyli suchym lodem. Mars to chłodny świat. Jego orbita jest mniej więcej półtora raza dalsza od Słońca niż orbita Ziemi. Atmosferę ma o wiele za cienką, aby utrzymać słoneczne ciepło. W jasny, letni dzień, po południu, temperatura na miarsjańskim równiku może dojść do siedemdziesięciu stopni Fahrenheita - by nocą spaść do stu stopni poniżej zera albo jeszcze niżej. Marsjańska atmosfera byłaby zbyt rozrzedzona, aby dało się nią oddychać, nawet jeśli składałaby się z czystego tlenu. A tak nie jest. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent marsjańskiego „powietrza" to dwutlenek węgla; są również trzy procenty azotu. Znaleźć można ledwie odrobinę tlenu, mniej niż dałaby parująca woda. Reszta atmosfery składa się z obojętnych gazów, takich jak argon, neon, z tchnieniem tlenku węglu i odrobinką ozonu.

Wciąż jednak, ze wszystkich planet Układu Słonecznego, to Mars najbardziej przypomina Ziemię. Są na nim pory roku - wiosna, lato, jesień i zima. Ponieważ jego orbita znajduje się dalej od Słońca, marsjański rok trwa prawie dwa razy dłużej od ziemskiego (kilka minut dłużej niż 689 ziemskich dni) i w związku z tym, pory roku są odpowiednio dłuższe. Mars obraca się wokół własnej osi równie szybko jak Ziemia. Dzień na Ziemi trwa 23 godziny 56 minut i 4,09 sekundy. Na Marsie jest odrobinę dłuższy: 24 godziny 37 minut i 22,7 sekundy. By uniknąć zamieszania, badacze kosmosu nazywają marsjański dzień „soi". Marsjański rok ma więc 669 solów, czternaście godzin, czterdzieści sześć minut i dwanaście sekund. Czy na Marsie jest życie? Przez całe stulecia myśl ta nie dawała ludzkości spokoju. To przede wszystkim ona popchnęła ich do wyprawy na czerwoną planetę. Chcemy przekonać się, czy może tam istnieć życic. Albo czy kiedyś istniało. Albo czy istnieje teraz. Soi 1: Popołudnie Pierwsza rzeczą, za którą naukowcy wzięli się po wygłoszeniu swoich krótkich przemów, było zbieranie próbek marsjańskich skał, gleby oraz atmosfery. Na wypadek, gdyby nagła potrzeba zmusiła ich do szybkiego powrotu do ładownika i błyskawicznego powrotu na orbitę, przez pierwsze dwie godziny upychali próbki skał oraz gleby w hermetycznych pudełkach i wypełniali fiolki powietrzem, pobranym na różnej wysokości, począwszy od poziomu gruntu aż do dziesięciu metrów ponad nim. By sięgać tak wysoko, używali tytanowego drągu. W tym czasie robot konstrukcyjny toczył się po skalistym podłożu ku trzem bezzałogowym transportowcom, które dotarły tu dzień wcześniej, osiadając na obszarze w promieniu ponad dwóch kilometrów od planowanego miejsca głównego lądowania. Niczym przerośnięta, mechaniczna mrówka, robot pracowicie ciągnął z nich ładunek do nadmuchanej kopuły, która przez najbliższe osiem tygodni miała być domem badaczy. Michaił Andriejewicz Wosncsenski weteran tuzina kosmicznych misji, siedział w kokpicie na fotelu dowódcy, jednym okiem zerkając na naukowców, zaś drugim na harmonogram misji. Pete Connors obserwował obok robota i rozmawiał z pozostającym na orbicie dowódcą całej ekspedycji. Chociaż obaj mężczyźni mieli na sobie skafandry, gotowi wyskoczyć na zewnątrz, gdyby zaszła nagła potrze- ba, zdjęli już hełmy. Connors wyłączył radio i odwrócił się do Rosjanina. - Faceci na orbicie zapewniają, że wylądowaliśmy tylko sto trzydzieści metrów od zamierzonego celu. Ślą gratulacje. Wosnesenski uśmiechnął się lekko. - Byłoby bliżej, ale na południu były za duże głazy.

- Odwaliłeś kawał cholernie dobrej roboty —odparł Connors. -W Królewcu będą zadowoleni. Mówił głębokim barytonem, wyćwiczonym w kościelnych chórach. Amerykanin miał pociągłą, niemal końską twarz, cerę barwy mlecznej czekolady i wielkie, brązowe oczy, smutne i z czerwonymi obwódkami. Włosy ściął krótko, po wojskowemu, ukazując wyraźne zakola. - Wiesz, co mawiają starzy piloci? - zagadnął Wosnesenski. Connors zachichotał. - Każde lądowanie, po którym możesz iść o własnych siłach, to dobre lądowanie. - Wszystkie systemy działają. Idziemy dokładnie według planu - tak oto Wosnesenski zbagatelizował swój mistrzowski pilotaż. Rosjanin nie ufał pochlebstwom, nawet usłyszanym od człowieka, z którym pracował przez ostatnie cztery lata. Jego szeroka, toporna twarz zwykle była ponura, a błękitne oczy wciąż łypały podejrzliwie. - No, a teraz druga ekipa musi wylądować tu, gdzie jesteśmy. Ciekawe, jak dobry okaże się Mironow i mój stary kumpel Abell. - Mironow jest bardzo dobry. To znakomity pilot. Jeśliby zechciał, to mógłby wylądować ci na dachu. Connors zaśmiał się, wesoło i szczerze. - To chyba mogłoby teraz przysporzyć piekielnych problemów, co? Wosnesenski uniósł kąciki warg do uśmiechu, jednak wyraźnie zrobił to wbrew sobie. Naukowcy złożyli próbki w odgrodzonej śluzą części POL-a. W razie nagłej potrzeby, mogła ona szybko wystartować w kosmos. Dolne fragmenty ładownika: ładownie i hamulce pozostałyby na Marsie. Nawet jeśli zostaliby też jacyś badacze, to cenne próbki dotarłyby do statku kosmicznego na orbicie, a potem na Ziemię, do oczekujących na nie naukowców. Kiedy ku zadowoleniu Wosnesenskiego wypełniono już pierwsze zadanie, Rosjanin polecił swym podwładnym zanieść do kopuły wszelkie potrzebne sprzęty i zapasy. Spieszyli się, ścigając z dziwnie małym słońcem, nieubłaganie zbliżającym się do zachodniego horyzontu. Robot konstrukcyjny holował ciężkie palety z ekwipunkiem, zaś badacze wykazywali się wręcz nadludzką siłą, dźwigając wysokie jak człowiek, zielone cylindry zbiorników tlenu i ciężkie skrzynie, które na Ziemi ważyłyby setki funtów. Jamie, spocony w swym skafandrze niczym robotnik, uśmiechnął się gorzko na myśl, że pierwsze zadanie pionierskich eksploratorów Marsa stanowi mozolna harówka, wielogodzinne, bezmyślne targanie ciężarów. Pomyślał też, że prasa i telewizja sprawią, iż to wszystko będzie wyglądać na cholernie łatwe. Nikt wszak nie ogląda naukowca przy pracy - szczególnie, kiedy odwala czarną robotę. Ani on, ani nikt inny nie zwracał większej uwagi na korzyści płynące z niskiej grawitacji. Podczas trwającego ponad dziewięć miesięcy lotu z Ziemi, ich statek kręcił się na mierzącej pięć kilometrów

osi, wystarczająco mocno, aby symulować siłę ciążenia. Przedłużające się okresy nieważkości niebezpiecznie osłabiłyby bowiem mięśnie i zdemineralizowały kości. Sztuczne ciążenie początkowo miało wartość taką jak na Ziemi, jednego g, a potem, w trakcie miesięcy lotu zmniejszało się powoli, by zbliżyć się do marsjańskiej jednej trzeciej g. Teraz, na powierzchni czerwonej planety, jej badacze mogli chodzić całkiem normalnie, chociaż wciąż potrafili unosić wielkie ciężary, korzystając ze swych rozwiniętych na Ziemi mięśni. Pod koniec długiego, wyczerpującego dnia, wprowadzili się wreszcie pod nadmuchiwaną kopułę. Maleńkie słońce zabarwiło niebo na płomienną czerwień, a temperatura na zewnątrz spadła już do pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Kopuła wypełniona była zdatnym do oddychania powietrzem o normalnym, ziemskim ciśnieniu oraz zwykłej ciepłocie, przynajmniej jeśli wierzyć miernikom. Termometr wskazywał dokładnie dwadzieścia jeden stopni Celsjusza: sześćdziesiąt dziewięć w skali Fahrenheita. Jednak sześcioro badaczy wciąż miało na sobie skafandry i nie zdejmowało ich, póki Wosnesenski nie zdecydował, że w bazie można już normalnie oddychać. Kombinezon zaciążył Watermanowi na ramionach. Nie miał już charakterystycznego dla nowego samochodu zapachu czystego plastiku oraz nowiutkiej tapicerki; teraz cuchnął potem i olejem maszynowym. Regenerator z plecaka zastępował dwutlenek węgla zdatnym do oddychania tlenem, jednak filtry i miniaturowe wentylatory wewnątrz kosmicznego stroju nie mogły usunąć wszystkich woni, które gromadziły się tam wskutek wytężonej pracy. - Teraz nadeszła chwila prawdy - usłyszał ochrypły głos Ilony Malater, brzmiący dość seksownie. Albo po prostu przepełniony zmęczeniem. Ostatnie kilka godzin Wosnesenski spędził na sprawdzaniu, czy w kopule nie ma żadnych przecieków, monitorowaniu ciśnienia powietrza oraz jego składu, potrząsaniu pompami systemu podtrzymywania życia i grzejnikami, zgrupowanymi pośrodku utwardzonej, plastykowej podłogi. Jeden po drugim, z wolna dołączali do niego pozostali, gramoląc się w swoich grubych buciorach, czekając, aż wyda im rozkaz, na który czekali z utęsknieniem, ale i strachem. Jakby na to nie patrzeć, Wosnesenski był ich dowódcą, a lata treningu nauczyły ich wypełniania poleceń lidera bez względu na jego narodowość. Wszystko, co robili na tym niebezpiecznym, innym świecie, musiało pozostawać w zgodzie z przepisami i regulacjami, które starannie opracowano na Ziemi. A pierwszym i najważniejszym zadaniem Wosnesenskiego było zadbanie o to, żeby tych poleceń i regulacji przestrzegano na Marsie. Rosjanin odwrócił się od cicho buczących wentylatorów i rzędu zapasowych pojemników z tlenem, aby spojrzeć na zgromadzonych wokół niego pięciu uczestników misji. Jego twarz ledwie wyzierała zza wizjera hełmu, nie sposób było cokolwiek z niej odczytać. Przemówił amerykańską wersją angielskiego, z leciutkim akcentem:

-Wszystkie instrumenty pomiarowe wykazują normalne wartości Wygląda na to, że można bezpiecznie zdjąć skafandry. James przypomniał sobie fizyka z Albuquerque, który rozeźlony eksperymentem, nie chcącym przebiegać prawidłowo, mówił: - Cała fizyka sprowadza się tylko do odczytywania cholernych wyników z cholernych instrumentów pomiarowych. Wosnesenski odwrócił się do Connorsa, swojego zastępcy. - Pete, wedle planu misji, to ty jako pierwszy masz sprawdzić powietrze. Amerykanin zaśmiał się nerwowo, wewnątrz hełmu. - Wiem, jestem królikiem doświadczalnym. Westchnął teatralnie, niezwykle smutno i głośno, co wszyscy usłyszeli w swoich słuchawkach. - No to hop. Connors odsunął nieco wizjer, pociągnął nosem, a potem całkiem uchylił zasłonę i wziął głęboki oddech. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Kurde, znacznie lepiej niż na zewnątrz. Wszyscy się roześmieli, napięcie znikło. Podnieśli zasłony, potem odblokowali umieszczone na karkach zatrzaski i zdjęli hełmy. Jamiemu na moment zatkały się uszy, ale nic gorszego się nie wydarzyło. Ilona potrząsnęła swoimi krótko obciętymi, jasnymi lokami i oddychała powoli, jej delikatne nozdrza nieznacznie drgały. - Uch, pachnie jak w module treningowym. Za sucho. Źle dla skóry. Jamie rozejrzał się po ich nowym domu, teraz jego wzroku nie ograniczał już kask. Ujrzał kopułę, której szczyt niknął gdzieś w mroku nad jego głową, ożebrowaną wygiętymi, metalowymi rozporkami. Przypomniało mu to pierwszą wizytę w planetarium, jeszcze w dzieciństwie, w Santa Fe. To samo stonowane uczucie zachwytu. Ten sam lekki chłód powietrza. Dla Ilony powietrze było za suche, dla niego - wspaniałe. Kopuła z gładkiego plastyku została przyciemniona za sprawą spolaryzowanego prądu elektrycznego, który zapewniał jej ogrzewanie. W ciągu dnia niższe partie osłony można było uczynić przezroczystymi, aby korzystać z ciepła słońca, ale nocą kopuła zmienić się miała w przerośnięte igloo na zamarzniętej, marsjańskiej równinie, zaczernione po to, aby utrzymywać ciepło i nie pozwolić mu ujść w wyziębioną atmosferę. Z sufitu zwisały paski zastępujących słońce lamp fluorescencyjnych, jednak wyższe części kopuły ledwie przezierały zza nagromadzonych tam ciemności. Plastikowa powierzchnia bazy miała podwójne ścianki, podobnie jak izolacyjne okna, po to, by powstrzymywać chłód. Górna warstwa była matowa, wypełniona specjalnym, gęstym plastikiem, który miał wchłaniać szkodliwe promieniowanie, a nawet powstrzymać niewielkie meteoryty -jeśli

wierzyć inżynierom. Myśl o przedziurawieniu kopuły napełniała ich przerażeniem. Wzdłuż obwodu bazy rozmieszczono łatki oraz przybory do reperacji, ale czy zdążą załatać dziurę, zanim ujdzie całe powietrze? Jamie przypomniał sobie ponury dowcip o spadochronach: „Nic martw się, jeśli spadochron się nie otworzy, to damy ci nowy." Energia elektryczna ogrzewająca kopułę pochodziła z przenośnego, nuklearnego generatora znajdującego się wewnątrz transportowca. Nazajutrz, po lądowaniu drugiego zespołu, robot konstrukcyjny miał wyciągnąć ten generator i zakopać go w marsjańskiej glebie, pół kilometra od bazy. O ile to w ogóle można nazwać glebą, pomyślał Jamie. Gleba żyje, pełna mikroorganizmów, dżdżownic czy innych żywych istot. Na Marsie jest regolit, tak jak na martwej powierzchni Księżyca. Czy Mars naprawdę jest martwy? — zastanawiał się Jamie. Pamiętał historie, które czytał jako nastolatek, niesamowite opowieści o Marsjanach, toczących bitwy w przecinających ich świat kanałach, piękne fantazje o domach budowanych jak szachowe figury i budowlach obracających się w ślad za słońcem, niczym kwiaty. Jednak w rzeczywistości, na Marsie nie było żadnych kanałów. Żadnych miast. Ale czy ta planeta naprawdę nie kryła żadnego życia? Czy pod czerwonym piachem nie czekały na wykopanie jakieś skamieliny? Trening: Kazachstan Kiedy jechali wzdłuż rzeki, Jurij Zawgorodny wymachiwał wolną ręką. - Zupełnie jak w twoim Nowym Meksyku, nie? - spytał łamanym angielskim. Jamie Waterman odruchowo podrapał się w bok. Dopiero wczoraj zdjęto szwy, rana jeszcze bolała. - Nowy Meksyk - powtórzył Zawgorodny. - Taki sam? Tak? Jamie miał już odpowiedzieć „nie", ale administratorzy lotu przestrzegali, aby w kontaktach z Rosjanami zachowywać się tak dyplomatycznie, jak tylko się da - zresztą w kontaktach ze wszystkimi innymi nacjami także. - Mniej więcej - wymruczał geolog. - Tak? - zapytał Zawgorodny, przekrzykując szum porywistego wiatru, wdzierającego się przez okna samochodu. - Tak - odparł Jamie. *** Brązowa równina rozciągająca się za rzeką, w niczym nie przypominała Nowego Meksyku. Niebo miało kolor wyblakłego błękitu, pustynia była ponura i monotonna. To stary, zmęczony kraj, pomyślał Jamie, mrużąc powieki przed uderzeniami gorącego wiatru. Zużyty. Wyschnięty. Nie taki, jak mieniące się żywymi barwami góry i nieboskłon w domu. Nowy Meksyk był młodym krajem,

surowym, pełnym magii i mistyki. A ta jednostajna, pylista pustynia jest starożytna, wydeptały ją stopy żołnierzy zbyt wielu armii. - Zupełnie jak Mars - powiedział drugi Rosjanin. Miał głęboki, dudniący głos, kontrastujący z piskiem Zawgorodnego, przypominającym flet zaklinacza węży. Jamiemu pośpiesznie przedstawiono całą czwórkę, ale pamiętał tylko nazwisko „Zawgorodny". Chryste, mam nadzieję, że Mars nie jest aż tak jednostajny, Waterman jęknął w duchu. Wczoraj Jamie był jeszcze w szpitalu marynarki wojennej w Bethesda, gdzie wyjmowano mu szwy po operacji wyrostka. Wszyscy uczestnicy treningu przed wyprawą na Marsa mieli usuwane wyrostki. Tak nakazywał regulamin misji. Nie było sensu ryzykować ataku ślepej kiszki dwadzieścia milionów mil od najbliższego szpitala. Choć jeszcze nie postanowiono, kto ostatecznie poleci na czerwoną planetę, wyrostki usunięto każdemu. - Gdzie jedziemy? - zapytał geolog. - Dokąd mnie zabieracie? Była niedziela, dzień odpoczynku nawet dla osób trenujących przed lotem na Marsa. Szczególnie dla świeżo przybyłych, wymęczonych podróżą samolotem i noszących na brzuchu świeże blizny. Jednak tych czterech kosmonautów nie robiąc sobie nic z tego, wyciągnęło Jamiego z hotelowego łóżka i namówiło, aby jechał z nimi. - Na lotnisko - oznajmił kosmonauta o niskim głosie, siedzący z lewej strony Watermana. Geolog tkwił na tylnym fotelu, ściśnięty między dwoma Rosjanami. W powietrzu wisiał odór spoconego ciała, mimo że czuć było też ostry zapach mydła. Z przodu jechało jeszcze dwóch, Zawgorodny prowadził. Wyglądają, jakby byli gangsterami i mnie porywali, pomyślał Amerykanin. Obcy mężczyźni śmiali się do siebie, szczerząc zęby podczas rozmowy i znacząco unosząc brwi. Coś się szykowało. I nie zamierzali o tym mówić geologowi, zanim całe cholerstwo nie zostanie zapięte na ostatni guzik. Wszyscy czterej byli krzepko zbudowanymi mężczyznami, niskimi i przysadzistymi. Zresztą podobnie jak Jamie, tyle że skórę mieli znacznie jaśniejszą niźli jego cera Nawaho. - Czy to jakieś oficjalne sprawy? - spytał, kiedy o świcie zaczęli walić do jego drzwi. - Nic oficjalnego - wyjaśnił Zawgorodny, a pozostali szeroko się uśmiechnęli. - Przyjemność. Zabawa. - Chyba dla nich - mruknął do siebie Jamie, kiedy samochód ruszył pustą, betonową autostradą. Po lewej wiła się rzeka, a wiatr przynosił zapach spieczonego słońcem piachu. Wiele mil za nimi pozostały stare miasta Tiuratam i Leninsk oraz nowe miasto, zbudowane specjalnie dla inżynierów i kosmonautów. - Dlaczego jedziemy na lotnisko? - spytał Waterman. Mężczyzna po jego lewej stronie roześmiał się gromko. - Dla zabawy. Sam zobaczysz. - Tak — powiedział ten z prawej strony. - Dla niezłej zabawy. Jamie uczestniczył w treningu marsjańskim już nieco ponad sześć miesięcy. To była jego pierwsza wyprawa do Rosji, chociaż szkolenie rzuciło go już do Australii, na Alaskę, do Gujany Francuskiej i

Hiszpanii. Przechodził tam niekończące się sprawdziany sprawności fizycznej, refleksu, siły, zasięgu wzroku, zdolności oceny sytuacji. Zbadali mu nawet zęby, uznali, że są w doskonałym stanie, a potem wycięli wyrostek. Teraz czwórka kosmonautów, których nigdy wcześniej nie widział, zabrała go wczesnym, niedzielnym rankiem na przejażdżkę na bezludzie, do Kazachstanu. Dla niezłej zabawy. W trakcie treningu przed lotem na Marsa niewiele było zabawy. Trwało wielkie współzawodnictwo pomiędzy chętnymi, bowiem polecieć miało tylko szesnastu: szesnastu spośród ponad dwóch setek kandydatów. Jamie spostrzegł, iż szczególnie ostra konkurencja ma miejsce między Rosjanami a astronautami z innych krajów. - Czy wam wszystkim wycięto wyrostki? - zapytał. Uśmiechy znikły z ich twarzy. - Nie, to nie było konieczne. Nie wybieramy się na Marsa - wyjaśnił siedzący obok kosmonauta. - Nie wybieracie się? - Jesteśmy instruktorami - przez ramię powiedział Zawgorodny. -Już nie latamy. James chciał spytać dlaczego, ale stwierdził, że może lepiej tego nie robić. To nie wyglądało na przyjemny dla nich temat do rozmowy. - Twój wyrostek? - spytał mężczyzna po lewej. Przesunął palcem po gardle. Jamie przytaknął. - Wczoraj wyjęli mi szwy - mówiąc to, uświadomił sobie, że w Bethesda był piątek, a tutaj jest już niedziela. - Jesteś amerykańskim Indianinem? - W połowie jestem Nawaho. - A w drugiej połowie? - Anglem - odparł Jamie. Spostrzegł, że to słowo nic nie mówiło Rosjanom. - Białym, Anglikiem. Kosmonauta siedzący z przodu, obok Zawgorodnego, odwrócił się w jego stronę. - A jak usuwali ci wyrostek, to miałeś przy sobie czarownika z pomalowaną twarzą, co grzechotał nad tobą tykwami? Wszyscy czterej Rosjanie wybuchnęli gromkim śmiechem. Zawgorodny tak bardzo trząsł się z uciechy, że aż drgnęły mu ręce na kierownicy i samochodem gwałtownie zarzuciło. Jamie zmusił się do uśmiechu. - Nie, dostałem znieczulenie, wam też by się przydało. Rosjanie zaczęli o czymś ze sobą rozmawiać, Jamie pomyślał, że pewnie opowiadają kawały o Indianach, może o czerwonoskórym, chcącym dostać się na czerwoną planetę. Czuł, że nie ma w

tym żadnej złośliwości. Po prostu czterech lubiących się napić pilotów miało trochę ubawu z nowego znajomego. Chciałbym znać rosyjski, pomyślał. Chciałbym wiedzieć, co planuje tych czterech pajaców. Niezłą zabawę. Potem przypomniał sobie, że żaden z tych ludzi nie miał szans na marsjański lot. Oddelegowano ich, aby pełnili funkcje instruktorów. Ja wciąż mam szansę wziąć udział w misji, doszło do niego. Czy chcą coś mi zrobić? Co do cholery planują? Zawgorodny zjechał z autostrady i ruszył dwupasmową, zakurzoną drogą, wzdłuż której biegł wysoki płot z drutu kolczastego. Jamie ujrzał w oddali hangary oraz stojące tu i ówdzie samoloty. Naprawdę jedziemy na lotnisko, stwierdził w duchu. Przejechali przez niestrzeżoną bramę i dotarli do odległego zakątka lotniska, gdzie samotnie wznosił się niewielki hangar, niczym jakiś banita albo wyrzut sumienia. Przed nim, na betonie, na przysadzistym, trójkołowym podwoziu stał dwusilnikowy samolot o wysoko podwieszonych skrzydłach. Jamiemu zdał się rosyjską wersją ottera, którym leciał podczas tygodniowego pobytu na Alasce, w mroźnych Górach Brooksa. - Lubisz latać? - zapytał Zawgorodny, kiedy wygramolili się z samochodu. Waterman przeciągnął ramiona i plecy, zadowolony, iż nie musi już gnieść się na tylnym siedzeniu. Jeszcze nawet nie było dziewiątej rano, a słońce prażyło już tak mocno, że aż przypiekało mu barki. - Lubię latać- odparł. -Ale nie mam licencji pilota. Nie jestem upoważniony... Zawgorodny roześmiał się. - Dobra, dobra! Wszyscy czterej jesteśmy pilotami. Jest o trzech za dużo. Kosmonauci mieli już na sobie jednoczęściowe kombinezony lotnicze, brunatne, wyblakłe i znoszone. Kiedy wyciągali Jamiego z hotelu, ten zdążył tylko wciągnąć siatkową koszulkę i parę dżinsów. Podążył za nimi w chłodną, mroczną czeluść hangaru. Pachniało tam olejem maszynowym i benzyną. Dwóch kosmonautów ze stukotem ruszyło po metalowych schodkach, prowadzących do pomieszczeń biurowych u góry. Zawgorodny wskazał Jamiemu długi stół, zastawiony rzędem złożonych spadochronów, wielkich i niezgrabnych, z paskami rozsuniętymi wokół, niczym macki ośmiornicy. - Wszyscy musimy założyć spadochrony - oznajmił. - Przepisy. - Żeby tym lecieć? - zapytał Jamie, wskazując kciukiem samolot. - Tak. Samolot wojskowy. Przepisy. Trzeba nosić spadochrony. - Dokąd lecimy? - zapytał Jamie. - Niespodzianka - odparł Rosjanin. - Zobaczysz. - Niezła zabawa - powiedział jeden z pozostałych kosmonautów. Właśnie zapinał sprzączki biegnących przez pachwiny pasów spadochronu. - Niezła zabawa, ale dla kogo? - cicho spytał Waterman. Ale zarzucił na ramiona paski swojego spadochronu i schylił się, aby wyregulować te, biegnące między nogami.

Pozostali dwaj mężczyźni zeszli metalowymi schodkami, stukot ich butów odbijał się echem po prawie pustym hangarze. Jamie, sieczony piekącymi promieniami słońca, ruszył za czterema kosmonautami w stronę samolotu. W boku maszyny znajdował się szeroki, metalowy otwór. Nie było schodków. Kiedy uniósł nogę ku krawędzi włazu, poczuł ból w ranie. Złapał za metalowe ścianki i wciągnął się do środka aeroplanu. Bez niczyjej pomocy. Nawet się nie skrzywił. Wewnątrz było gorąco jak w piekarniku. Geolog spostrzegł dwa rzędy cylindrycznych siedzisk, pustych, bez żadnych wymoszczeń. Dwaj mężczyźni, którzy jechali z nim na tylnym siedzeniu, przepchnęli się obok i weszli do kokpitu. Fotele obu pilotów były dla odmiany grubo obite, zdawały się wygodne. Zawgorodny gestem nakazał Jamiemu usiąść zaraz za kierującymi. Sam zajął miejsce na przeciwległym siedzisku i zapiął pas bezpieczeństwa, biegnący przez barki i talię. Waterman zrobił to samo, upewniając się, że uprząż trzyma mocno. Plecak ze spadochronem stanowił coś na kształt miękkiego oparcia, jednak trochę przeszkadzał. Silniki kaszlnęły, parsknęły, a potem ruszyły. Samolot zatrząsł się niczym schorowany starzec. Gdy śmigła przemieniły się w migotanie, Jamie usłyszał donośny grzechot, jakby maszyna lada chwila miała rozpaść się na kawałki. Coś zaskrzypiało, coś straszliwie jęknęło. Samolot ruszył przed siebie. Obaj piloci włożyli słuchawki, ale hałas silników i wiatr hulający po kabinie nie pozwolił Watermanowi zorientować się, czy kontaktują się z wieżą kontrolną. Czwarty kosmonauta siedział dokładnie za geo logiem. Nikt nic zamknął włazu. Jamie odwrócił się na swoim fotelu i dostrzegł, że ten właz w ogóle jest pozbawiony pokrywy. Mieli lecieć z szeroko otwartym wejściem. Wiatr zahuczał, kiedy maszyna popędziła po pasie startowym, delikatnie chybocząc się na boki. Okropnie długi rozbieg jak na tak mały samolot, pomyślał Waterman. Spojrzał na Zawgorodnego. Rosjanin uśmiechnął się do niego szeroko. A potem oderwali się od ziemi. Jamie zobaczył przez okno, że lotnisko maleje, samoloty i budynki kurczą się, zaczynają przypominać zabawki. Pod bezchmurnym, błękitnym niebem rozciągały się brunatne, jałowe bezmiary, całkiem pustynne. Silniki warkotały, a wiatr wył tak głośno, że Waterman musiał nachylić się nad przestrzenią miedzy rzędami siedzisk i krzyknąć Zawgorodnemu w ucho: - No i gdzie lecimy? - By znaleźć mużestwo -Mu... co? - Mużestwo - głośniej powtórzył kosmonauta. - Gdzie to jest? Jak daleko stąd? Rosjanin zaśmiał się: - Zobaczysz! Wznosili się stopniowo, przez jakąś godzinę. Nie możemy lecieć wyżej niż na pułapie dziesięć tysięcy stóp, pomyślał Jamie. Co prawda, w tych warunkach trudno było ocenić wysokość, ale wiedział, że