alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony451 776
  • Obserwuję281
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań374 462

C.J. Cherryh - Wojny Kompanii 02 - Hellburner

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

C.J. Cherryh - Wojny Kompanii 02 - Hellburner.pdf

alien231 EBooki C CH. CHERYH C.J.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

C.J.Cherryh Hellburner Przekład Barbara Matuszyńska

Rozdział 1 Sztokholm jest miastem wysp i ogrodów, zadziwiającą mieszanką eklektyczną pod względem architektury, od Rigsdagshus do XXIII–wiecznego muzeum Carlberga, od odnowionego Riddarholm Kyrka do ogrodów Akademii... Miasto Sztokholm zostało założone w połowie trzynastego wieku i posiada wiele dowodów na istnienie tysiąca lat bałtyckiej tradycji morskiej oraz ożywionego życia nocnego skupiającego się w Gustausholm. Ben przejrzał ruchome obrazy i tekst, statystykę dotyczącą opadów i zapoznał się ze średnią temperaturą, o której przewodnik ostrzegał, że nie jest to temperatura stała. Bezużyteczna statystyka, chyba że ktoś brał pod uwagę Antarktykę, gdzie średnia temperatura minus 57 stopni Celsjusza oraz średnie godziny występowania światła słonecznego były tylko trochę lepsze niż w centrum Stacji Sol – oznaczały, że Ben Pollard nie jest zupełnie zainteresowany Bazą McMurdo. Ben Pollard doświadczył już w swoim życiu wystarczająco dużo zimna, ciemności i skał. Starych skał. Ten trzynastowieczny interes zadziwiał go. Cała rasa ludzka mieściła się w osiemnastu obrotach Jowisza wokół Słońca, jeżeli weźmiemy pod uwagę najstarsze miasta. ASTEX R2 – gdzieś w Pasie – był starym miejscem i jego znajomy zarzekał się, że widziało ono lepsze czasy za jego życia, ale kiedy Ben Pollard myślał stary, miał na myśli wielkość rzędu milionów lat. Skała, którą tam trzymał była stara. Ludzkość była dzieckiem, gdy myślało się w tych kategoriach. Przełknął łyk prawdziwego soku pomarańczowego importowanego gdzieś z niebieskiego globu otulonego chmurami, który można było zobaczyć o dowolnej porze na kanale 55, wraz z prognozą pogody każdego dowolnego miejsca ziemskiej ojczyzny. Pogoda – to było coś nowego. Prawdziwa pogoda. Pogoda istniała w centrum stacji, kiedy wydmuchiwali zimną skałę w dół szybu. Para skraplała się w statku międzygwiezdnym i wtedy klęło się jak szewc, wycierało, osuszało i próbowało znaleźć jej źródło. Ale w ziemskiej ojczyźnie para wodna spadała z nieba w postaci zamarzniętych kulek lub wolno padających płatków albo kropli, w zależności od niskiego poziomu temperatur atmosferycznych, a w szerokich chmurach o gigantycznych wymiarach zdarzały się wyładowania elektryczne, które powodowały, że bardzo źle było stać (tak mówił przewodnik) w najwyższym i nie osłoniętym punkcie w okolicy. Zniechęcająca myśl. Przewodnik mówił, że woda stanowi 70% powierzchni Ziemi.

Twierdził, że woda w oceanach dochodziła w niektórych miejscach do głębokości 10 kilometrów i ponieważ nie zamarzała, grawitacja Księżyca przyciągała ją w postaci grzbietu fali, która przesuwała się wokół globu i wymywała każdy brzeg, jaki napotkała, z siłą zdolną do skruszenia skały i przeistoczenia jej w plażę. Cała ta nie zamarznięta woda go przerażała. Azot w postaci gazowej oraz woda w postaci ciekłej, która tworzyła iskry, kiedy promienie słońca uderzały w tworzące się na niej zmarszczki, które przewodnik nazywał falami. Miał zamiar stanąć na plaży i dobrze przyjrzeć się tej nie zamarzniętej wodzie. Przy dobrej pogodzie, kiedy nie będzie błyskawic. Można to zrobić ze stacji, ale wirtualna rzeczywistość jest oszustwem, można być w wielu miejscach, których w ogóle nie ma. Chciał stanąć na brzegu oceanu i patrzeć, jak prawdziwe słońce znika za horyzontem prawdziwego świata, w którym to punkcie, wnioskował, naprawdę uwierzy, że stoi na krzywiźnie. Przewodnik mówił, że ludzie w statkach międzygwiezdnych dostają zawrotu głowy, kiedy horyzont przemieszcza się w niewłaściwym kierunku. Przepisywano recepty na nudności. Istniały programy przygotowawcze. Ale on, do cholery, kręcił się wokół centrum na R2 i gapił się wprost w interfejs obrotowy. To musiało być jeszcze gorsze. Zegar na ekranie wskazywał: 08:43, 14 czerwca 2324 roku. Tego ranka było mnóstwo czasu na kawę. Ubierać można się do godziny 09:30. Egzaminy miał pozdawane, ostatni wynik podniósł mu dzisiaj średnią, ale to były tylko przewidywania i niczego nie można być z góry pewnym. Prawdopodobnie ustawiono krzywą: on albo Meeker, jeden albo drugi – ale niech tylko wojsko dostanie jego wynik, to Sztokholm będzie miał w kieszeni, zadanie wyjazdu do rodzimej studni w najbezpieczniejszym punkcie, z wyjątkiem Orlando. Sztokholm był miejscem, do którego uda się Ben Pollard! Rozpocznie podróż, jak tylko ludzie przeprowadzający rozmowy kwalifikacyjne przybędą do stacji. Był tak daleko od Pasa. Tutaj nie upychano dwóch ludzi w celi 4,5 na 2. Tutaj dostawało się mieszkanie 4,5 na 6 tylko dla siebie, z terminalem, który miał opcję wideo lub VR. Jeżeli ktoś kwalifikował się do ścieżki programowania w Instytucie Technicznym Zjednoczonego Dowództwa Obrony, to dostawał przydział, który starczał na osobiste 2c/d, siedem dni w tygodniu, co oznaczało, że sok pomarańczowy był prawdziwy, kawa prawdziwa, czerwone mięso również. A jeżeli miało się do tego dobry żołądek, a Ben niestety nie miał, żyło się jak dyrektorowi Kompanii i miało czyste sumienie. I gdyby udało się zdobyć posadę w świecie, wykształcenie techniczne drugiego stopnia (TECH/2), równe pełnemu stopniowi porucznika armii na Ziemi, na dobry początek z wynagrodzeniem pierwszego porucznika armii, przy pełnym wykształceniu technicznym pierwszego stopnia – awans gwarantowany w ciągu jednego roku wraz z dostępem przez duże D do wszystkich usług, które można kupić za pieniądze. Wiedział, że gdzieś w

Pasie trwa wojna, ale miała ona nie dotrzeć do Ziemi. Dlatego właśnie budowali tam flotę – a nawet gdyby dotarła, nikt by nie uderzył w rodzimą studnię, ludzie po prostu tego nie robili. Tam można było żyć bezpiecznie. Tam było bezpiecznie bez względu na wszystkie okoliczności. Dyplom ukończenia studiów otrzyma z wyróżnieniem, był tego pewien; napocił się przy weryfikacjach służb bezpieczeństwa, ale one nadeszły całe miesiące temu i nikt nie miał żadnych zastrzeżeń; cztery tygodnie temu przeszedł gładko przez egzaminy służb administracyjnych i jedyną komplikacją stojącą mu na przeszkodzie była teraz formalna rozmowa kwalifikacyjna. Przeprowadzona ma zostać, jak tylko przedstawiciele działów kadr z różnych agencji dostaną miejsca w wahadłowcu – czas finansowania i jakaś rozprawa legislacyjna w administracji spowodowały, że przez ostatnie trzy dni wahadłowiec był pełen senatorów, pieniędzy i doradców; ale tłok na szczęście zmalał. Osoby wyznaczone z ramienia agencji do przeprowadzenia rozmowy kwalifikacyjnej mogą pojawić się pod koniec tygodnia, a potem... Potem będzie mógł zarezerwować sobie miejsce na Ziemi przy jakimkolwiek zadaniu, może nawet mógłby dokonać jego wyboru. Weiter powiedział mu w zaufaniu, że biły się o niego trzy różne działy komputerowe, łącznie z modelowaniem dostaw strategicznych i wywiadem, oraz prestiżowe laboratorium sztucznej inteligencji w Genewie. To ostatnie było dla jego osobistych ambicji trochę za bardzo naukowe i akademickie – Boże, daj mi coś bezpośrednio związanego z polityką. W tym były pieniądze i stałe wynagrodzenie. Pieniądze. Miłe mieszkanko tam na dole, gdzie nawigowało się po percepcyjnie planetarnej powierzchni w żółwim tempie 300 km/Jh, podczas gdy on był przyzwyczajony do myślenia w kategorii km/s i nanosekundowych punktach przecięcia. Życie na Ziemi biegło o wiele wolniej, a śmierć przychodziła późno do człowieka, który miał pieniądze, łeb na karku i stanowisko. Jeszcze przebywając w Pasie miał partnera, Morriego Birda, który opowiadał mu o Kolorado, o miastach, zachodach słońca i o Szekspirze. Bird uważał, że ważne jest, by rozumieć Szekspira. Więc kiedy wszystko wskazywało na to, że miał się udać do układu wewnętrznego, postanowił sobie, że zobaczy tego faceta o nazwisku Szekspir – oczywiście na przetłumaczonych kasetach. Na kasetach wideo VR, w których można sobie chodzić i oglądać język ciała. Bird miał stuprocentową rację: Szekspir naprawdę pomaga w zrozumieniu Ziemian. Ludzi żyjących na planecie. Ludzi, którzy nigdy nie odczuwali g równego zeru, nigdy nie widzieli gwiazd przez całą drogę do nieskończoności – byli to inni ludzie, o liczbie trudnej do oszacowania; ludzie, którzy myśleli, że posiadają naturalne prawo do soku pomarańczowego i grawitacji, którzy (jak utrzymywał przewodnik) odczuwali we krwi fazy księżyca.

Znalezienie prawidłowych liczb miało ogromne znaczenie w nowej sytuacji. Na Ziemi powietrze było wolne, a trasy statków i energia stanowiły coś, o co starzy Ziemianie toczyli krwawe wojny. Widzieli wszystko dwuwymiarowo – cały czas musiałeś o tym pamiętać. Skończoność. Skończone zasoby. Szekspir pomagał – naprawdę pomagał zobaczyć, jak niektórzy starzy Ziemianie, mający kontrolę nad tymi zasobami, myśleli, że mogą rządzić twoim życiem, podobnie jak dyrektorzy Kompanii. I w jaki sposób te królewskie typki jednocześnie mówiły o Bogu i swoich prawach. Jak kaznodzieje na piekładzie R2, którzy zamęczali cię traktatami i mówili o bezpłatnych udziałach w ich konkretnym życiu po śmierci oraz spierali się, czy obcy na planecie Pell mają dusze. Tylko że ci starożytni królowie byli kaznodziejami, a także prawem i bankiem. Daleką drogę przebył, od bachora w szkole Kompanii uczącego się wyłącznie o liczbach dotyczących Kompanii, przez życie w Pasie, do zdobycia wiedzy na temat Szekspira i historii ludzkości. Ale tak właśnie było, poziom wszystkich istot ludzkich był różny. Dom ludzkości, Ziemia – w czasach, kiedy ludzie byli tak zacofani, jak mieszkańcy planety Pell – pełna była muzeów, artefaktów, grobów oraz starych murów z graffiti, dzięki którym można żyć wiecznie. Tak przynajmniej mówił przewodnik. Przede wszystkim należy wspomnieć, że informacje te, zarówno stare, jak i nowe, pochodziły z poziomu ziemskiego. A odpowiednie liczby oraz wystarczające dane na temat systemów zarządzania Kompanią Ziemską o Zjednoczonym Dowództwem Obrony (ZDO) mogły spowodować, że stanie się bogaty; bogaty człowiek jest bezpieczny, a to najbardziej cenił sobie Ben Pollard. Przybysze przyjeżdżający do Sztokholmu mogą być pod wrażeniem zbiorów Muzeum Morskiego, czy Ogrodu Zoologicznego w Parku Haga... Planeta, nie będąca piekłem promieniowania, była dlań nowością. Ziemia ze swoim dużym księżycem również była nowością. No i życie tętniące na dnie studni grawitacyjnej stanowiło całkowicie przewrócony do góry nogami sposób myślenia. Życie, które wytwarzało dobre wino i niesyntetyczne jedzenie, powierzchnia, na której rośliny rosły i przyczyniały się do cyrkulacji tlenu i dwutlenku węgla w świetle słonecznym i w ciemności; środowisko, w którym żyły zwierzęta. Fascynująca koncepcja, zwierzęta chodzące tam, gdzie im się podobało i patrzące na ciebie, snujące gdzieś pod czaszką myśli, których nie sposób było odgadnąć. Ludzie szukali gwiazd, aby wśród nich zamieszkać, a na Ziemi było tyle życia, że mieszkańcy planety przyjmowali to za pewnik i jedli wszystko, co nie przypominało zanadto człowieka. Chciał zobaczyć zoo. Chciał popatrzeć na krowę lub na psa i spojrzeć wstecz na czasy, kiedy wydawało mu się, że nie zobaczy w życiu nic bardziej egzotycznego od górników R&R oraz robaków w laboratorium.

Ludzie mieli tak krótką historię. Przez tę wojnę toczącą się w Pasie wydawali się przerażająco słabi. Chciałby porozmawiać o tym z Birdem. Morrie miał dziwaczny punkt widzenia na wszystko. Chciałby dowiedzieć się, kim był naprawdę, albo przypomnieć sobie połowę tego, co Bird opowiedział mu przez te wszystkie lata. Tak dużo było w nim przyzwyczajeń mieszkańca planety, że nie mógł za wiele z tego zrozumieć. Odpowiednie słowo na to brzmiało: barok. Trójwymiarowość ich myślenia nie miała zupełnie nic wspólnego z użytecznością. Kropka informująca o nowej wiadomości mignęła w rogu ekranu. O Boże, to mogła być zapowiedź rozmowy kwalifikacyjnej . Jego palce znalazły odpowiednie klawisze w celu wydrukowania wiadomości szybciej, niż mógł pomyśleć o ruchu. Wiadomość była następująca: TECH/2 Benjamin J. Pollard CTS/ZDO 28 BAT 2 852 14/24 czerwca SN P–235–9876/MLR Zgłosić się do kwatery głównej SOF, godz. 9:30/ref/ Simons SOF – Strategiczne Operacje Floty? Co to było, u diabła? MRL. Automatyczne logowanie. Nie ma żadnej możliwości, aby udawać, że nie dostał wiadomości. Nie ma sposobu, aby zakwestionować rozkaz. Weiter powiedziałby mu, że to była informacja o zgłoszeniu się, lepiej odpowiedzieć na nią i dowiedzieć się, co flota od niego chciała razem z chłopakami z ZDO? To nie była rozmowa kwalifikacyjna. O Boże, niestety nie. Strategiczne Operacje Floty nie potrzebowały programisty wojskowego, technika z drugą specjalizacją i z priorytetem 10 z zakresu ekonomii i modelowania dostaw strategicznych. O cholera, nie! – cholerni ustawodawcy z zaciśniętymi pięściami nalegali na próbę zgrania interfejsu dowództwa EIDAT z systemem Staatentek Floty za pomocą ekranu bezpieczeństwa Kompanii Ziemskiej, o to chodziło. System Staatentek Floty próbował to zrobić od dawna, poproszono komputer o wytypowanie speca od tego zadania i padło na niego.

Nie można tego zignorować. Nikt nie chciałby sprostać wyzwaniu, jakimi są rozmowy kwalifikacyjne z pieprzonym zadaniem służb międzywydziałowych lub upomnieniem dyscyplinarnym w kartotece. Do jasnej cholery! Nie będzie drugiej filiżanki kawy. Dopił resztkę, a jego palce już stukały po mapie stacji i pytał gdzie, do diabła, była kwatera główna SOF w systemie komunikacji publicznej i jak dostać się tam z jego mieszkania w TI 12, żeby dotrzeć na spotkanie na godzinę 9:30. 9:15 2 zielona do 15, niebieska do 5–99; przy wejściu wymagana przepustka. To dalej niż do piekła, a już była godzina 9. Dziesięć minut na golenie, ubranie się i znalezienie kopii oceny, która wyraźnie określała jego priorytet: Techniczne/2 ZDO, zanim złapała go flota i przykuła do bazy na Marsie, aby wprowadzał dane dostaw. Ogolił się, wciągnął niebieski mundur – nigdy nie zakładaj codziennych ubrań na formalne spotkanie służb międzywydziałowych. Miał rozmawiać z oficerami, co do tego nie było wątpliwości; zanim się to wyprostuje, być może przejdzie całą drogę służbową w armii i Flocie. Zapowiadał się długi dzień. Koperta z działu technicznego armii w Genewie leżała w aktówce, tam gdzie było jej miejsce. Włożył ją do kieszeni na piersiach. Nigdy nie mogło być żadnej sytuacji bez komplikacji w ostatniej minucie. O Boże, nie wiedział, dlaczego przytrafiały mu się takie rzeczy. Spotkanie w sprawie rozmowy kwalifikacyjnej mogło pojawić się o każdej porze, nie chciał, aby Meeker złapał pierwsze okienko – pierwsza cholerna rzecz, jaką ma zamiar zrobić, jeśli mu dadzą Genewę, to wywali to przeklęte oprogramowanie EC. Popatrzył na zegarek. 09:08. Pięć minut na dojście do stacji komunikacji publicznej. Rozkazy w kieszeni. Tak. Do drzwi. * * * W pojeździe panował tłok. Cała grupa błyszczących nowych C–l o szerokich oczach z plakietkami wejściowymi i bagażem podręcznym okupowała wszystkie miejsca siedzące, więc Ben przywarł do uchwytu i nacisnął guziki na czytniku ręcznym, przestrzegając przy tym odpowiednich zasad dotyczących przesiadki. Nie było żadnej przyczyny, aby się pocić. Nie mogło być. Weiter przepchnął go przez trzy poziomy w ciągu roku... Dla Weitera był dzieckiem o jasnych włosach, najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek miał w swoim dziale. Jego i Meekera, zawsze ramię w ramię.

Nie było możliwości, aby Weiter nie wspiął się dla niego po drabinie struktury dowodzenia. Zielona 14. Przesiadł się i zgubił C–l, dzięki Bogu. Znalazł miejsce siedzące, usiadł i przeczytał. Prawo odwołania. Ref: Apelacja administracyjna. Sec. 14... poprzez strukturę dowodzenia w pierwotnych służbach. W pierwotnych służbach. Co oznaczało Zjednoczone Dowództwo Obrony, które nie zamierzało, mniejsza o zachowanie kapitana Conrada Maziana z Floty, pozwolić flocie na położenie swoich łap na nowych statkach. Teraz niebieska linia. Niebieski kolor jak w instytucjach. Ściany po drugiej stronie drzwi stawały się coraz bardziej odpychające, a powietrze, które dostało się do kolejki po otwarciu drzwi było zimne i śmierdziało olejem. Zjazd do piekieł, pomyślał Ben. Znowu jak R2. Usiadł i rozejrzał się dokoła. Ciemny tunel i ponure błyski szaroniebieskich tablic i białych liczb na stacjach, kiedy pojazd mijał z pędem, przystanki na żądanie. Głośny stukot uszczelnień pomiędzy sekcjami. Prawie był w stanie wyczuć nosem piekład, jeszcze tylko brakowało brzęku metalu i twardego, chrapliwego rytmu muzyki odbijającej się echem po całym doku. Czuł w nosie zapach dziwnego smrodu zimnej maszynerii i cały czas nie opuszczało go to najbardziej cholerne uczucie przynależności do ciemnej strony, taniego życia, prześlizgiwania się, śledzenia gliniarzy Kompanii. I świadomości, że zawsze uda mu się przemknąć przez system, wiedząc o wiele więcej o komputerach Kompanii oraz numerach dostępu, niż sama Kompania myślała, że się nauczył. On i Bird. Ale także Sal Aboujib. Do licha. Piekład nie był miejscem, za którym się tęskniło. Był teraz kimś innym. Szpanerski mundur i spinka na kołnierzu tech/2. Czyste ręce – w każdym sensie. Nie robił nic nielegalnego z komputerami, których używał w pracy. Nie znał nikogo, kto robiłby coś takiego, nawet przestał przeklinać i używać dialektu z Pasa. Udawało mu się. Nadal mu się udawało. Wyrzucił kartę na R2 i nigdy nie wyszło to na jaw; został oczyszczony przez służby bezpieczeństwa. Otrzymał stopień. Nikt nie był w stanie spieprzyć jego kariery. Nikt nie mógł znaleźć na niego haka, żeby mu zaszkodzić... 5–99. Znak za drzwiami mówił: OBSZAR SŁUŻB BEZPIECZEŃSTWA. WSTĘP OGRANICZONY. POKAŻ PRZEPUSTKĘ.

Wstał i wszedł do beżowego gładkiego korytarza, cieplej tu, nie odmrozi sobie tyłka, ani nie będzie się trząsł, kiedy będzie mówił do oficera za biurkiem. Przygładził kurtkę, przypiął elegancki czytnik tech do paska i podszedł do jedynych dostępnych drzwi, pod eskortą ochrony, odczytującej i rejestrującej pewnie nawet tempo jego oddechu. Wsunął kartę do otworu: drzwi kliknęły i otworzyły i się. Służby bezpieczeństwa floty zajmowały samotne biurko w foyer, za nim znajdowała się sztuczna palma w donicy, abstrakcyjny obraz i kolejne beżowe drzwi. – Pollard – powiedział oficer, nie zwracając uwagi na protokoły zawarte w księdze zasad. Ani na twarz. Tylko odczyt ze swojego ekranu. – Benjamin J. Czy ma pan ze sobą jakąś elektronikę? – Czytnik. Oficer wyciągną! rękę. Ben podał go i patrzył, jak oficer włącza go i przyciska guziki. – Elegancki. O mało nie skręcił sobie pieprzonego karku po drodze, a ten typ wyglądający na gliniarza zwodzi go bawiąc się kawałkiem drogiego i delikatnego sprzętu. Powiedział: – Mam umówione spotkanie o 9:30. Strażnik powiedział: – Kwatera główna – i skinął ręką – porucznik Jackson. Czy naprawdę chodziło o Jacksona? Porucznik floty. Co, w bardzo dyskutowanych i oprotestowanych Równoważnikach Szarż było stopniem bezpośrednio poniżej majora Weitera; i o jednym wyżej niż jego. Ben wziął głęboki oddech, myśląc częścią mózgu: sukinsyn – daleki próżniowiec z przywilejami – i uważał, aby połowa oddechu nadawała się do protokołów służb międzywydziałowych. Ale reszta mózgu wciąż zastanawiała się, czy flota miała jakikolwiek uzasadniony powód prawny, aby się nim interesować i czy chodzi o pieprzone rozkazy EIDAT, których miał pełną kieszeń. Zasalutował więc, otrzymał w odpowiedzi lekkie machnięcie ręki i wszedł przez wewnętrzne drzwi, które otworzyły się po przyciśnięci przycisku na biurku. Pojawił się urzędnik o inteligentnej twarzy, który spytał: – Porucznik Pollard?

– Tak. – Wreszcie maniery. Skorzystał z zaoferowanej eskorty idąc do bocznego biura. Jackson przyjął salut i zaproponował mu, żeby usiadł. Młody facet. Miła, poważna twarz. Lepiej, pomyślał. – Dziękuję panu. Jackson splótł ręce na biurku. – Poruczniku Pollard, przykro mi, że muszę być posłańcem przynoszącym złe wieści: pański przyjaciel uległ wypadkowi. – Mój przyjaciel? – Była to całkowita zmiana kierunku myśli. Naprawdę nie mógł uważać, że ma przyjaciela. Nie ostatnimi czasy. Bird nie żył. Sal? – Nazwisko: Dekker – powiedział Jackson, a wszystko, co Ben potrafiłby w tej chwili wydobyć z siebie to: o, cholera! ale w porę przypomniał sobie, że nie znajdował się w Pasie i ugryzł się w język. – Wypadek śmiertelny? – Poważny. Prosi pana o przybycie. – Mnie? – Znacznie ulżyło mu, że to nie chodziło o Sal. Przykro mu było, że Dekker wpadł w kłopoty. Nie nienawidził go. Naprawdę. Dekker zjednał go sobie, a potem odszedł do jakiegoś tajnego programu szkolenia pilotów... naprawdę gorący kawał sprzętu, jak mu powiedział. Jackson rzekł: – Jego lekarze uważają, że może pomóc mu widok jakiejś znajomej twarzy... Pomyślał, o Boże, nie chcę tego robić. Nie chcę po raz kolejny zobaczyć tego faceta – nienawidzę szpitali... Nie lubię krwi. Ale takie były fakty, odznaka wykonała ludzki ruch, nie było możliwości wyjaśnienia tamtych starych spraw między nimi – to mogło pociągnąć za sobą przepływ informacji, a nie chciał, żeby znalazły się one w jego kartotece. Jeżeli Dekker zabiłby się w jakiejś operacji stanowiącej tajemnicę najwyższej rangi, byłoby mu szczerze przykro, i jeśli on był wszystkim, co Dekker mógł odgrzebać w pamięci na żądanie – no cóż, do diabła, ten facet ocalił mu kiedyś dupę, jeszcze w Pasie. I to kosztowało życie Birda, do diabła z nim, chociaż nie bezpośrednio.

– Przykro mi, że pana tym obarczam – powiedział Jackson. – Nie ma problemu. Prawdą jest, że nie byliśmy przyjaciółmi. Ale myślę, że jestem mu to winien, więc wpadnę do niego. – Mam dla pana voucher podróżny. – Voucher podróżny? – Dok B. – O Boże, niech pan chwilkę zaczeka – Dok B nie znajdował się na Sol Jeden; była to stacja pomocnicza trzy, a to oznaczało wyjazd na wiele dni, na Sol Dwa. W jednej chwili Ben sięgnął do kieszeni. – Nie mogę tego zrobić. Przykro mi. Mam tu sprawę priorytetową. Oficer agencji ma się ze mną spotkać w tym tygodniu, aby przeprowadzić ze mną rozmowę kwalifikacyjną. Nie mogę wyjechać. Jackson położył jego kopertę na swojej. – O 12:05 z Doku B odlatuje wahadłowiec. Oto pański voucher podróżny i pozwolenie. Jest już podpisane i widnieje na nim zgoda. – Sir, to sześć dni, nawet jeśli uda mi się rozpocząć powrót w ten sam dzień. – Ostrożnie zabrał swój list i położył go powoli z boku, w zasięgu wzroku Jacksona, tak aby było widać logo Zjednoczonego Dowództwa Obrony. – To przyszło z kwatery głównej w Genewie. List ten mówi, że jestem priorytetem wojskowym. – A to przyszło od Kapitana Keu, z jego biura. Klasyfikowany priorytet. Jedzie pan. – Dekker nie był moim przyjacielem! – Podano pana jako najbliższą rodzinę. – Nie jesteśmy najbliższą rodziną! Boże, ma matkę tutaj, na stacji. Astrid, Ingrid, coś takiego. Proszę z nią porozmawiać! – On uczestniczy w tajnym programie. Tylko niektórzy ludzie mają prawo do kontaktów w razie niebezpieczeństwa grożącego ich krewnym. Pan jest na liście tych osób. Nie wolno panu nikogo powiadamiać. Nie wolno z nikim rozmawiać. Pański dowódca otrzyma po prostu wiadomość, że jest pan na urlopie humanitarnym. .. – Należę do niezbędnego personelu ZDO!

– Proszę mi pokazać przydzielone zadanie. O cholera! – Więc jedzie pan. – A co z moją rozmową kwalifikacyjną? – Nie ma tego w mojej bazie informacyjnej. Zaloguję ją, jako zapytanie o informację. – Proszę mi uwierzyć, to jest ważne. Jeżeli wypadnę z okienka teraz, być może będę musiał czekać przez następne sześć miesięcy! Jackson wzruszył ramionami. – Wszyscy borykamy się z jakimiś trudnościami, poruczniku. – Coś tu się popieprzyło. Naprawdę. Boże, my się nawet nie lubimy z Dekkerem. – Nie posiadam takich informacji. Personel transportowy zabierze pański bagaż z kwatery. Proszę go tam tylko zostawić i zgłosić się do terminalu wahadłowców o 11:45. – Już jest prawie 10:30. Dotarcie do kwatery zabierze mi 20 minut. – Na pana miejscu wsiadłbym do tego wahadłowca, poruczniku Pollard. Kiedy dotrze pan do Doku B, proszę się zgłosić bezpośrednio do biura operacji floty w doku, proszę dać im tę przepustkę, a oni zaprowadzą pana prosto do szpitala. Proszę nie popełnić błędu w tej instrukcji. – Niech pan posłucha, Dekker wpisał mnie dla kawału. Nigdy nie przypuszczał, że ktoś wykorzysta tę informację. To jest jakiś cholerny żart! – Jeżeli tak jest, to jestem pewien, że wyjaśnią to po drugiej stronie. Pora na pana, poruczniku. Jackson wstał i wręczył mu dwie koperty. – Powodzenia. – Tak jest, sir – powiedział Ben, wziął papiery i rozkazy, zasalutował sukinsynowi i wyszedł. Zabrał swój czytnik z recepcji i desperacko zapoznał się z rozkładem jazdy pojazdów komunikacji publicznej, idąc do drzwi.

Dwadzieścia minut do jego mieszkania, trzydzieści do doku wahadłowców, dziesięć na pakowanie. Gdyby zaryzykował telefon do Weitera z prośbą o ratunek, prawie pewne było, że Weiter nie będzie mógł nic zdziałać przeciwko SOF przed 11:45, a nawet później i miałby przewalone u Weitera za zmuszenie go do zajęcia stanowiska. Nie należało niszczyć własnego ekranu bezpieczeństwa. Na pewno nie, jeśli masz nadzieję na zachowanie czystej kartoteki w komputerze tech ZDO. Może uda się wrócić za sześć dni? Do diabła. O sześć dni za późno, jeśli się było na "urlopie humanitarnym" w doku B, podczas gdy dowództwo wyznaczało kogoś innego na stanowisko w Sztokholmie. Dostałby jakieś ochłapy, zimne odpadki po tym, jak Meeker dostanie stanowisko; i Hamid; i Pannelli. Jedyne co mu pozostało, to odwołanie się po powrocie do Weitera i zaczepienie się jako członek jego personelu, dopóki nie pojawi się inna okazja. Sześć miesięcy, siedem, może nawet osiem, kto to wie? Dekker znów się wpieprzył w jego życie, niewiele brakowało, aby flota straciła swoje zainwestowane w niego pieniądze. Dlaczego Dekker poprosił o niego? Ben myślał o tym w czasie drogi wiodącej go do domu: zabiję go, gdy go dopadnę, do jasnej cholery, zabiję go. Rozdział 2 Ben nienawidził wszelkich instytucji, zapachu szpitala, jego barw. Tego właśnie najbardziej chciał uniknąć w pierwszej godzinie pobytu w doku B. Czuł się fatalnie, spał w przeklętej dziurze, w koi niewiele większej niż kosze transportowe na statkach górniczych, stopy mu spuchły, za dużo czasu spędził w swym życiu w miejscu, gdzie g równe było zero i jego ciało odczuwało dokuczliwą nadwrażliwość na ten stan. Nie wydawano tabletek ani stymbinezonów na trzydniowe wyjazdy, nie, takiej recepty nie było w pańskiej karcie, poruczniku, przykro mi... Gdyby się pan skontaktował wcześniej z personelem medycznym... Cholernie dobrze byłoby znaleźć się w kartotece lekarskiej po opuszczeniu Sol Dwa. Porozmawiać z lekarzami w tym szpitalu, zyskać coś jeśli chodzi o ten aspekt podróży... ponieważ miał wracać również wahadłowcem. Sześć godzin to mnóstwo czasu na spotkanie z Dekkerem, a potem wyniesie się stąd. Przez trzy dni unoszenia się w trzykabinowym module wahadłowca towarowego, wraz z ładunkiem chemikaliów sanitarnych i części zamiennych, nie miał z kim pogadać, oprócz kilku operatorów maszyn, którzy wyznawali jakąś wegetariańską religię i dorwali się do gry VR, zasady której chcieli mu wyjaśnić. On miał aż nadto czasu, aby dryfować w stanie nieważkości w ciemności i myśleć – za dużo na

wyobrażanie sobie tego spotkania i wymyślanie obrażeń, jakie mógłby ponieść pilot w trakcie wypadku. Brakujące kończyny. Krew. Nienawidził krwi. Robiło mu się naprawdę niedobrze, kiedy widział krew... Ponoć prowadzono tutaj jakieś próby rakietowe, które się dotąd nie powiodły. Nikt mu nie powiedział, co się właściwie stało. W dziale technicznym na wielu twarzach malowały się smutne miny. W zeszłym tygodniu zwołano kilka pilnych zebrań. Dekker nie mógł być zaangażowany w żadną próbę rakietową. Człowiek szkolony na stanowisko pilota, nie mógł mieć chyba nic wspólnego z próbami rakietowymi? Daczego, do diabła, kapitan floty podpisał rozkaz i wysłał go tutaj? Kim był Dekker dla floty? Flota walczyła o przeżycie w Komitecie Asygnacyjnym. Pilot Dumbassu załamał się, a priorytety armii unieważniono – z przyczyn humanitarnych? Nie w wojsku, które znał. Było to coś, co zakłóciło mu sen i chwile podczas podróży, w których starał się zebrać myśli. Zainteresowanie, jakie obudziła w nim ta sprawa, spowodowało zaburzenia pracy jego żołądka, podobnie jak smród środków dezynfekujących oraz ból i beznadziejność tego miejsca. Nie podobało mu się to wszystko. Boże, nie podobało mu się to i jeśli Dekker nie był jeszcze martwy, to udusi go gołymi rękami za wpakowanie go w tę cholerną sprawę. O Boże, naprawdę to zrobi. Recepcja. Przedstawił rozkazy urzędnikowi i usłyszał: "Porucznik Pollard. Tak sir", co nie odbiło się na pracy jego żołądka ani na tętnie. Recepcjonista przedstawił mu pielęgniarkę oraz lekarzy zajmujących się Dekkerem. – Jak on się czuje? – zapytał Ben jednego z nich, omijając długie przedstawianie się. – Co mu się stało? A lekarz odpowiedział ruszając korytarzem: – Bez zmian. – Więc kiedy to się stało? – To sprawa poufna. * * * Coraz więcej białych kitli. Coraz więcej osób nachylających się nad jego twarzą. Chcieli, żeby otworzył oczy, ale Dekker znał się na tej grze. Chcieli uzyskać odpowiedzi, aby wypełnić luki, jakie mieli w swoich zapisach, ale oni domagali się tylko własnych odpowiedzi, sformułowanych w taki sposób, w jaki chcieli.

Lekarze Kompanii. Miał z nimi wcześniej do czynienia. Nie słuchali go. Pytał: "Gdzie jest Cory?", bo czasem nie pamiętał co się stało, albo pamiętał, ale wszystko to było dla niego wirującymi, zamazanymi obrazami czerni i świateł. Statek wirował. Walczył, aby przedostać się do panelu sterującego, ponieważ musiał zatrzymać to wirowanie. Krew wypełniała mu nos i dławiła oddech, a ręka odsuwała się od niego w trakcie wirowania, tracił panowanie... – Cory? Ty cholerna wariatko, przestań! Ale czasami uwalniał się od myślenia o tych wydarzeniach i był w szpitalu, albo dopiero miał się tam znaleźć, jak tylko Ben i Bird tam go wpakują i będą okłamywać, oraz powiedzą, że nigdy nie było w tamtym miejscu pchacza i nigdy nie miał partnerki o imieniu Coiy. Kompania okłamywała go. Mówiono mu, że ma halucynacje, ale to wszystko były kłamstwa. A czasem on sam myślał, że szpital to halucynacja, że to wszystko było czymś, co wyczarowała jego świadomość, aby ukarać go za to, że stracił panowanie podczas sterowania i utracił statek. Za to, że zginęła Cory. I Bird. Czasem był z powrotem pod prysznicem na statku i przywiązywał się do rur, bo oszalał i nie mógł dojść do tego, jak to się stało, że statek jest teraz szpitalem. Trzydzieści dni ma wrzesień, marzec ma jedenaście, a listopad... Teraz kitle były zielone. Stażyści. Miał nadzieję, że ujrzy Tommy'ego. Ale jego nie było wśród nich. – Gdzie jest Tommy? – zapytał. – Dlaczego Tommy'ego nie ma na dyżurze? – Boże, pali się, prawda? Meg? Meg, obudź się, nie umieraj za mnie... – Podporuczniku Dekker, ma pan gościa. – Nie chcę żadnych pieprzonych gości. Odejdźcie ode mnie. Wynoście się stąd wszyscy. – Poruczniku Dekker... – Powiedzcie mu, żeby poszedł do diabła! Nie chcę żadnego adwokata Kompanii! Dajcie Tommy'ego z powrotem na dyżur, słyszycie? Chcę, żeby wrócił Tommy.

Już go trzymali za ramiona, jeszcze chwila, a zwiążą go. Tommy nie zrobiłby tego. Zapytałby: "Uspokoi się pan?", a on odpowiedziałby: "Tak, będę spokojny". Tommy nie stosowałby przemocy. Nie zrobiłby tego. Ale Tommy'ego nie było wśród nich. A oni go wiązali. Mówili mu, że jeżeli się nie uspokoi, sami będą musieli go uspokoić. Więc powiedział: "Uspokoję się" i zamknął oczy. – Dekker – powiedział Ben. I wtedy otworzył oczy. Ben schylał się nad jego łóżkiem. Ben miał na sobie mundur ZDO. To co innego. Ale dziwniejsze rzeczy działy się w tym miejscu. Starał się nie mrugać. Wszystko mogło się zmienić, gdyby to zrobił. W końcu zapytał: – Ben? –Tak? Tam gdzieś był statek. Pamiętał to. "Ben, musimy tam wrócić. Proszę, musimy tam wrócić. Cory wciąż tam jest..." Ben złapał go za kołnierz, nachylił się nad nim i powiedział cicho: – Dekker, zamknij się natychmiast, albo cię zabiję. Słyszysz? Odpowiedział: – Dobrze. – Czuł rękę Bena na sobie. Zobaczył twarz Bena. Już wiedział, gdzie jest, Bird spał, a Ben był w pobliżu i miał go zaraz porządnie sprać. Ale to wszystko było w porządku. Naprawdę lubił Bena, przynajmniej przez większą część ich znajomości. A nie było zbyt dużo do lubienia w miejscu, w którym się znajdował. * * * Co mógł zrobić ten facet? Ben rozluźnił uścisk, a Dekker złapał go za rękę. Uwolnił się i wyszedł za drzwi, żeby zaczerpnąć powietrza. Był tam lekarz, ale tym razem w towarzystwie kilku innych. – Poznał pana – powiedział chirurg Dekkera. Nazywał się Higgins. – Jest pan pierwszą osobą, którą rozpoznał. – Do diabła! A więc jest wyleczony. Zabieram się stąd. – Poruczniku Pollard – odezwał się inny lekarz i podał mu rękę. – Jestem doktor Evans, ordynator oddziału psychiatrycznego.

– Dobrze. Świetnie. On potrzebuje psychiatry. Tylko to może mu pomóc! – Poruczniku Pollard... – Czego pan chce od niego? Ten facet jest schizofrenikiem, jest kompletnie odrealniony. Nie wie, gdzie jest, nie wie, co się zdarzyło... – Poruczniku Pollard – psychiatra ruszył w kierunku dalszego korytarza. – W saloniku czeka na nas kawa. Miał pan długi lot. Psychiatra chciał, żeby usiadł i zachowywał się rozsądnie, ale on nie był w nastroju do tego. Jednak kawa przemówiła do jego nadwerężonego żołądka i nerwów pozbawionych snu. I to nie był wcale dobry pomysł, żeby psychiatra przekazał lokalnemu dowódcy, że zachowywałeś się histerycznie. Nie chciałbyś mieć tego w swoich aktach obok kolejnego badania służb bezpieczeństwa. Więc poszedł za psychiatrą, przeszedł przez rytuał: "Biała czy czarna, z cukrem?" "Wystarczy, dziękuję," zanim mógł wreszcie zdjąć ciężar z nóg, zapaść się w fotel i starać się nie pozwolić Evansowi, aby zobaczył drżenie jego rąk podczas picia. – Więc co mu się stało? – zapytał, zanim Evans zdążył odpalić własne pytania. – Właśnie tego chcemy się dowiedzieć. – Więc jak doszło do tego stanu? – A to już inna sprawa. Głębiej, coraz głębiej. Ben przyglądał się lekarzowi i skrzywił się. – Więc przytrzasnęły go drzwi. Czy to chce pan powiedzieć? – Symulator. Symulator lotów? Dekker? – Do diabła z symulacją, doktorze. – Nie zapiął pasów, w jego krwi znajduje się silna dawka środka uspokajającego. Cholera. Znowu pigułki. Evans powiedział: – Chcielibyśmy się dowiedzieć, jak on się tam dostał. Albo i nie. – Sugeruje pan, że ktoś go tam wsadził ?

– To jedna z możliwości. – Ten facet ma talent do zjednywania sobie ludzi. Tak. Prawdopodobnie jest kilkunastu kandydatów. – Dlaczego pan tak mówi? Podejrzliwe pytania psychiatry. Tak, myślał, ponieważ jest popieprzony. Ponieważ ma własny sposób na wpadanie w tarapaty i odpychanie wyciągniętej do niego z pomocą ręki. Ale to prowadziło do następnych pytań; i dobiło Dekkera jeszcze bardziej niż to, że był z tym facetem, któremu jeszcze nic nie był dłużny. W końcu zapytał: – Powiedzmy, że naprawdę nie znałem go tak dobrze. – Wymienił pana jako najbliższą rodzinę. – To był żart. Ten facet robi pełno żartów. Zawsze mu do śmiechu. – Nie wykluczamy samobójstwa. Dekker? Samobójstwo? Ta koncepcja była zupełnie, ale to zupełnie nieprawdopodobna. Zmartwiło go to. I nie wpadł na to, dlaczego mogli tak myśleć – gdyby znali Dekkera, to by o tym wiedzieli, że samobójstwo nie było w stylu Deka – nawet tutaj, w miejscu, które wchłaniało ludzi bez słowa. – Pan się nie zgadza z tym? Wzruszył ramionami. – To niepodobne do niego. To po prostu do niego niepodobne. Nie pochodzisz stamtąd, skąd pochodzi Dekker – nie przeszedłeś przez to co on – i po prostu powinieneś sprawdzić to w swoim cholernym komputerze. Coś tu nie gra, nie chodziło o pytania, ani o Dekkera leżącego w szpitalu i myślącego, że jest z powrotem w Pasie. Ani o tę całą maksymalnie poufną operację, która wymagała woli, aby żyć tak jak Dekker i spowodowała umieszczenie go szpitalnym łóżku. Dekker spojrzał na niego, jak gdyby był tym, na kogo czekał i zareagował na jego pogróżkę, że zabije go gołymi rękami. Wszystko w porządku... Za każdym razem, kiedy zbliżał się do tego faceta, następowała katastrofa. Dekker przyciągał katastrofy, można to było wyczuć, i, Boże wszystkich kaznodziejów piekładu, chciał złapać wahadłowiec dzisiaj wieczorem. Wykonać to cholerne zadanie, skłonić Dekkera, aby domyślił się, gdzie był i kiedy, zmusić go, żeby

rozmawiał z psychiatrami i wynosić się stąd, póki jest jeszcze szansa, że zdąży na rozmowę kwalifikacyjną. Wynieść się z tego bałaganu. – Porozmawiam z nim – powiedział. – Czy jest pan pewien, że chce to zrobić? Kolejny quiz psychiatryczny. Prawidłowa odpowiedź: "Długa podróż bez informacji, wpadłem tu prosto z marszu, sam byłem trochę wstrząśnięty". Wypił resztę kawy, wstał i wyrzucił kubek do kosza. – Chętnie z nim porozmawiam. Co chce pan z niego wyciągnąć? – Jego zdrowie. – Tak, cóż, wykaraska się z tego. Można go przejechać walcem, ale on się podniesie. – Proszę go nie stresować, poruczniku. Nie radzę, aby doszło do kolejnej konfrontacji. Miał wstrząs mózgu. Chcemy utrzymywać jego ciśnienie krwi pod kontrolą. To było śmiechu warte. Dek był już dość zestresowany. Przebywał na statku, który wymknął się spod kontroli w strefie strzału pchacza, a jego partnerka zaginęła. Powiedział trzeźwo: – Nie mam zamiaru denerwować go. Lekarz otworzył drzwi, odprowadził go z powrotem do sali Dekkera i dał znać sanitariuszowi, że chce pójść z nim na słówko na korytarz. Ben wszedł, wziął krzesło i usiadł przy łóżku Dekkera. Jego oczy śledziły wejście, wodziły za nim, kiedy usiadł, nie był jednak pewien, w jakim stopniu były skupione. Dekker był naprawdę ładnym chłopcem rok temu, ładnie się ubierał, miał starannie przystrzyżone włosy w stylu rab, wygolone po obu stronach. Nadal wyglądało to na robotę w stylu rab, z lub bez bandaża opasanego wokół głowy; ale miał cienie pod oczami, jedno oko podbite, rozcięty podbródek i wargę – musiało się to stać nie tak dawno temu. Policzki zapadnięte, woskowe spojrzenie – czy to wszystko było skutkiem uderzenia się w symulatorze kilka dni temu? – Wyglądasz strasznie, Dekker, mój chłopcze. – Tak – powiedział Dekker. – Ty natomiast wyglądasz dobrze. – Więc co się stało?

Dekker nie odpowiedział od razu. Wydawało się, że myśli o tym. Potem broda zaczęła mu drżeć i Ben poczuł w jednej chwili obrzydliwą panikę: do jasnej cholery, nie chciał mieć nic do czynienia z facetem, który płacze jak dziecko, ale Dekker powiedział słabo, trzęsącym się głosem: – Ben, będziesz chciał mnie uderzyć, ale naprawdę muszę to wiedzieć – naprawdę, poważnie muszę się dowiedzieć, która jest godzina. – Która jest godzina? – Boże, znowu to samo. – Więc, co mi dasz w zamian za to? – Ben... – Nie, do diabła, chcę, żebyś mi coś dał. Chcę, żebyś mi powiedział, co tutaj, u diabła, robisz. Chcę wiedzieć, co ci się stało. Dekker potrząsnął głową i wyglądał na zmartwionego. – Powiedz mi, która godzina? Ben popatrzył na zegarek. – Dobrze, jest 15:45, 19 czerwca... – Którego roku? – 2324. Czy to cię satysfakcjonuje? Dekker tylko patrzył na niego, w końcu mrugnął oczami. – Posłuchaj, Dekker, miło cię widzieć, ale naprawdę wszystko spieprzyłeś. Dostałem rozkazy, które czekają na mnie w bazie. Dostałem przeniesienie, które wyznacza całą moją karierę. Jeśli z nimi zaczniesz współpracować, to będę mógł jeszcze złapać wahadłowiec za kilka godzin i wrócić na Sol, gdzie mogę kontynuować mój program. Dek, do jasnej cholery, czy ty naprawdę nie rozumiesz, że wszystko pieprzysz w moim życiu? Zrób mi tę przysługę. – Co? – Powiedz lekarzom, co ci się stało. Słyszysz? Chcę, żebyś odpowiedział na ich pytania i powiedział im to, co chcą usłyszeć, a o czym ja nie chcę słyszeć, bo myślę tylko o tym, jak dostać się na ten wahadłowiec. Chcesz, żebym ich zawołał, aby mogli posłuchać twoich wyjaśnień, a wtedy ja mógłbym już lecieć do doku? Dekker potrząsnął głową.

– Dekker, do jasnej cholery, nie bądź taki. Jesteś upierdliwy, wiesz o tym? Muszę wracać! – To idź. No już. Wszystko w porządku. – Nie jest, kurwa, w porządku. Nie mogę stąd wyjść, dopóki im nie powiesz tego, czego się chcą dowiedzieć! No, dalej. Jest 19 czerwca 2324 r. Argentyna wygrała Puchar Świata. Bird nie żyje. Cory nie żyje. Przybyliśmy tu na wielkim cholernym statku, o którym żaden z nas nie powinien wspominać i Gennie Vanderbit jest najlepszy w serii. Pamiętasz, co sprawiło, że się tutaj znalazłeś? – Nie mogę sobie przypomnieć. Nie pamiętam... – Bo wlazłeś do cholernego symulatora lotów wypełnionego sprzętem po brzegi – czy można się w tym poobijać? Puste spojrzenie, potrząśnięcie głową. Ben przejechał ręką po głowie. – Boże. – To wszystko po prostu odeszło, Ben. Czasami myślę, że to znowu statek górniczy. Czasami, że nie. Jesteś tutaj. Ale myślałem, że byłeś tu wcześniej. Co oni mówią o symulatorze? – Dekker – rzucił okiem na drzwi, ale lekarze konferowali na zewnątrz. Powiedział niskim głosem: – Nie jesteś znowu na tych przeklętych pigułkach, prawda? Dekker potrząsnął głową. Przestraszony. Zagubiony. Oczy poruszyły się. Spoczęły z powrotem na nim. – Ben, przepraszam. Proszę, powiedz mi jeszcze raz, która jest godzina. Nie uderzył Dekkera. Pochylił się nad nim, wziął go za rękę i trzymał ją mocno w swojej dłoni. Powiedział bardzo cicho: – Jest 19 czerwca. Teraz ty mi powiesz, którego roku, Dek. Chcę, żebyś podał mi rok. Teraz. I lepiej dla ciebie, żebyś się nie pomylił. Dekker spojrzał poważnie zmartwiony. Wahanie. Drżenie warg. – 2324. – Dobrze. Zapamiętałeś. Teraz będę cię sprawdzał co kilka minut, słyszysz? Chcę, żebyś zapamiętał tę liczbę. To jest Sol Dwa. Miałeś mały wypadek kilka dni temu.

Lekarze chcą się dowiedzieć, jak do niego doszło. Nie tak trudno się tego trzymać, prawda? – Nie pamiętam. Nie pamiętam, Ben, to odeszło... – Cholera. – Bolała go głowa. Popatrzył na bladą, posiniaczoną, ufną twarz Dekkera i chciał go sprać do nieprzytomności, jak nigdy dotąd. Jednak zamiast tego, ścisnął jego rękę. – Dek, chłopcze, posłuchaj. Mam poważną szansę w Sztokholmie, rozumiesz? Miła praca w laboratorium. STrace ją, jeśli się nie pozbierasz. Naprawdę musisz skupić myśli na tym symulatorze. Dekker wyglądał na zmartwionego. – Staram się. Staram się, Ben. Naprawdę... Coś zapiszczało. Maszyna na półce. Lekarze stanęli w drzwiach. Odezwał się Higgins: – Poruczniku Pollard, on jest zmęczony. Lepiej to zostawić. Poruczniku Dekker, nazywam się doktor Higgis, pamięta mnie pan? Dekker popatrzył na niego i powiedział słabo: – Ben? – Pamiętasz go – powiedział Ben. – Słyszysz mnie? Jak nie, to skręcę ci kark! – Nie odchodź. – Wróci jutro. – Do diabła – powiedział Ben. – Dekker, do widzenia. Powodzenia. Muszę złapać wahadłowiec. Trzymaj się z dala od mojego życia. – Poruczniku. – To był Evans. – W holu. Wyszedł. Uspokoił głos i wyrównał oddech. – No cóż, wykonałem swoje zadanie. Nie jestem lekarzem, pan jest psychiatrą, co mam robić? – Dobrze wam idzie. Po raz pierwszy jest pewien, gdzie się znajduje.

– Dobrze. Otrzymałem rozkazy, które czekają na mnie na Sol Jeden. Nie mam na to czasu! – Nie tak rozumiem pańskie rozkazy. Ma pan przydział pokoju... – Nie mam żadnego przydziału. – ... w hospicjum, jeden poziom wyżej. To małe pomieszczenie, ale bardzo wygodne. Wolelibyśmy, żeby był pan dostępny dla niego 24 godziny na dobę. Jego sen nie odbywa się według regularnego szablonu. – Nie ma mowy. Mam w kieszeni rozkaz powrotu, mój bagaż jest jeszcze w odprawie celnej. Nikt mi nie powiedział, że to ma przejść na kolejną zmianę. Nie było takiej decyzji. – Nikt nie powiedział mi nic o tym, że pan zaraz wyjedzie. Proszę lepiej potwierdzić te rozkazy u osoby, która je wydała. – Sprawdzę w doku. Wyjaśnię to. Proszę go pożegnać ode mnie. Proszę mu życzyć powodzenia. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego. Nie będzie mnie tu jutro rano. – Recepcja hospicjum jest na poziomie 2, poruczniku. Windę znajdzie pan na końcu korytarza. * * * Ben był tam już jakiś czas. Ben powiedział mu, że... Powiedział mu o wypadku w symulatorze. Ale jeśli to był symulator, to może ludzie, o których myślał, że są martwi, żyli, nawet jeśli tak mu powiedziano. Lekarze okłamywali go. Regularnie kłamali, a Tommy nie wrócił. Co chwilę zmieniali lekarzy, stażystów, za każdym razem, kiedy był już bliski przypomnienia sobie... Tylko Ben mu pozostał. Przyjechał tu, więc zaczął mieć nadzieję, choć wiedział, że ta nadzieja jest niebezpieczna. Nie powinno się mieć nadziei. Po prostu trzeba żyć. Ben zapytał go, czy bierze prochy. Wziął raz. Miał atak szału, potem brał od czasu do czasu, ale Ben i Bird wyciągnęli go z tego. Statek obracał się w kółko. Cory była tam sama i ktoś musiał ją wyciągnąć... Statek obracał się w kółko. Pete krzyczał. A Cory... Ben powiedział, że go zabije, jeśli oszaleje i miał nadzieję, że Ben to zrobi, gdyby naprawdę tak się stało, ponieważ nie chciał żyć w takim stanie.

Ben powiedział: przypomnij sobie. Ale on nie mógł przypomnieć sobie nic konkretnego z pobytu w symulatorach. Pamiętał egzaminatora dającemu mu C–3. Pamiętał pierwszy raz, kiedy zobaczył tablice. Pamiętał kierowanie promieni na Sol. Zwierzchnik powiedział, że to w porządku, mógł to zrobić: nie miał odpowiedniego wieku, ale potrzebowali kogoś, kto nie narobiłby bałaganu w otoczeniu stacji. Głowę miał zabandażowaną, żebra też. Kolana bolały jak diabli, ponieważ, jak mu się wydawało, uderzył się o pulpit próbując nacisnąć przycisk, ale niczego nie był w stu procentach pewien. Mrugnął okiem i pojawiały się zielone liczby i linie, a jeśli wodził za nimi oczami za daleko, nigdy nie wracał. Zdarzył się wypadek i okręt wyleciał w powietrze. Jego partnerzy nie żyli. Albo może nigdy nie istnieli. To był symulator. Jasna kula nuklearnego ognia. On był tu, a oni byli w środku, a tam świeciły na zielono linie, wyrywając się i rozciągając ku nieskończoności. Teraz przypomniał sobie twarze. Ludzie, których, jak mu się wydawało, lubił: Bird. Meg i Sal. Cory i Graff. Pete, Elly i Falcone. Twarze. Głosy. Krzyk Falcone'a: cześć Dek, do zobaczenia jutro. Ale Falcone nie zrobiłby tego. Ani Elly. Oni nigdy by tego nie zrobili. – Przeklęte gnojki! – krzyczał. – Gnojki! Przybiegli stażyści łapiąc go gdzie popadło. – Nie – powiedział przypominając sobie, co się zdarzyło, kiedy krzyczał. – Tommy! – Podajcie zastrzyk – powiedział jeden z nich, a on zaczerpnął powietrze, oprzytomniał nieco i rzekł: – Nie jestem niebezpieczny. Nie potrzebuję tego. Wszystko w porządku. Zostawcie mnie, do cholery! Wezwijcie lekarza! Złagodzili uścisk. Przestali siniaczyć mu ramiona, ale nadal trzymali go unieruchomionego. – Niech się pan uspokoi. Proszę się tylko uspokoić. – Żadnych zastrzyków. Żadnych cholernych zastrzyków. – Zalecenia lekarza, sir. – Nie potrzebuję zastrzyków. Przysięgam. Nie potrzebuję.

– Lekarz mówi, że pan mało odpoczywa. To dobrze panu zrobi. Trzeba się upewnić. Popatrzył stażyście w oczy. Duży facet o czerwonej twarzy z piegami, wiszący nad nim. Oraz dwóch innych dużych mężczyzn opierających się o niego i trzymających go za nogi. – Przepraszam – powiedział w przerwie między oddechami. – Nie chcę wam narobić kłopotów. Naprawdę nie chcę. Po prostu nie chcę teraz żadnego zastrzyku. – My również przepraszamy, ale lekarz zostawił zlecenia. Nie chce pan narobić nam kłopotów, prawda? – Nie chcę – powiedział. Potrząsnął głową. Postanowił zmienić taktykę. Zgodzenie się z nimi powodowało, że przenosił się z tego miejsca. Tak by się stało. Tak się kiedyś działo. Nie mógł sobie przypomnieć. Martwił się tylko o prochy. – Proszę się nie ruszać. W porządku? – Tak – odpowiedział i wbito mu zastrzyk w ramię. Ukłucie strasznie zabolało. Oczy mu zwilgotniały. Powiedział: – Do jasnej cholery, zejdźcie ze mnie. Nie mogę oddychać. Puśćcie mnie, do cholery. – Proszę tylko zamknąć oczy. I uspokoić się. Poluzował pan wczoraj kilka zębów Johnowi. Pamięta pan? Nie pamiętał. Ale powiedział bez tchu: – Przepraszam. Przepraszam za to. Już mi lepiej, o wiele lepiej. – To dobrze. – Był tutaj mój znajomy – powiedział. Ale zastrzyk gęstniał wokół mózgu. Powiedział to jeszcze raz, bo bał się, że może tego nie pamiętać, kiedy się obudzi. Albo że to się w ogóle nie zdarzyło. Usnął, kiedy podali mu leki i obudził się, ale nie wiedział, gdzie i kiedy. Wychodził teraz. Czuł, że to się dzieje. I bał się jak diabli, gdzie się obudzi i co będzie prawdziwe, oraz gdzie go te zielone linie zaprowadzą. – Ben – krzyknął – Bird. Ben, wróć, nie odchodź! Zabili moich partnerów, Ben, cholera, zabili nas...