Herr Doktor na ludziach się nie zna.
William Golding, Siła bezwładu
CZĘŚĆ I
Ożywianie
ROZDZIAŁ 1
Chłopcy codziennie budzili się o 6:00, kiedy zapalały się światła. Brali prysznic, ubierali
się, słali łóżka i porządkowali sypialnię, znosili inspekcję jednego z lektorów. Na śniadanie była
łycha kukurydzianej brei i naparstek zielonej herbaty. Jedli szybko, siedząc przy długim stole,
każdy naprzeciwko któregoś ze swoich braci; panowała cisza, jeśli nie liczyć zgrzytu
plastikowych łyżek o plastikowe miski. Było ich czternastu, wysokich, bladych i smukłych jak
odarte z kory młode pędy. Mieli niebieskie oczy. Gdy pochylali się nad skąpym posiłkiem, w
zimnym świetle lśniły nagie czaszki. W wieku dwóch tysięcy sześciuset dni osiągnęli już swój
pełen wzrost, choć pozostały w nich jeszcze ślady młodzieńczej niezdarności. Nosili szare,
papierowe koszule i spodnie, plastikowe sandały. Na koszulach z przodu i z tyłu widniały
wydrukowane numery. Nie były kolejne, ponieważ ponad połowa ich pierwotnego kontyngentu
została odsiana podczas pierwszych faz programu.
Po śniadaniu stali na baczność przed wielkim ekranem, pilnowani z obu stron przez
lektorów oraz awatary instruktorów. Cały ekran, od góry do dołu i z lewa do prawa, wypełniała
flaga: prawdziwa flaga, sfilmowana gdzieś na Ziemi i delikatnie falująca, jakby na wietrze. Jej
zielony odblask bił im w twarze i krzesał z oczu iskry, gdy tak stali wyprostowani jak struny w
dwóch rzędach, z prawymi dłońmi rozcapierzonymi na piersi, recytując przysięgę na wierność
sztandarowi.
Ten sam rytuał co rano. To samo nagranie. Ta sama flaga, falująca dokładnie w ten sam
sposób. Ten sam odłamek błękitu widoczny przez pół sekundy w lewym górnym rogu –
niebieskie, ziemskie niebo.
Jeden z chłopców, Dave #8, wypatrywał tego błysku błękitu każdego dnia. Czasami
zastanawiał się, czy jego bracia też tak go wyczekują, czy też czują owo ukłucie tęsknoty za
światem, dla którego obrony zostali stworzeni, a mimo to nigdy go nie odwiedzą. Nikomu o tym
nie mówił, nawet swojemu najlepszemu przyjacielowi, Dave’owi #27. Takie problemy i wszelkie
myśli o tym, że możesz się różnić od braci, zachowywało się dla siebie. Różnica była słabością, a
wszelkie słabości należy tłumić. Mimo to, każdego ranka Dave #8 wyczekiwał ukradkowego
przebłysku ziemskiego nieba i za każdym razem, gdy je widział, czuł w sercu tęskne drżenie.
Przysięgę recytowali także lektorzy i instruktorzy. Ojcowie Aldos, Clarke, Ramez i
Solomon, w białych, przepasanych sznurem habitach; twarze instruktorów unoszące się za
szybkami plastikowych, naturalnej wielkości, człekokształtnych skorup ich awatarów. W
poniedziałki, środy i piątki pojawiali się ci od zarządzania ekosystemami, budownictwa i
socjologii; reszta tygodnia należała do teorii wojny, psychologii, ekonomii oraz hindi,
mandaryńskiego i japońskiego – chłopcy posługiwali się już płynnie angielskim, tą linguafranca
wroga, jednak niektóre wrogie społeczności wciąż używały języków z krain swoich przodków, a
zatem i tych trzeba się było nauczyć.
Z rana odbywały się zajęcia teoretyczne z instruktorami, po południu i wieczorem –
praktyczne z lektorami. Konserwacja i naprawa skafandrów próżniowych, budowa i instalacja
demonów i zgłębiaczy danych, symulatory pojazdów naziemnych i latających, realistyczne
scenariusze zapoznające chłopców ze wszystkimi aspektami życia codziennego w
nieprzyjacielskich miastach. Ćwiczyli sztuki walki, pirotechnikę, sabotaż, trenowali z kijami,
mieczami, nożami oraz wszelką inną tępą i ostrą bronią. Broń do ćwiczeń była dociążana, żeby
potem prawdziwa wydała im się łatwiejsza we władaniu. Uczyli się rozkładać i naprawiać broń
palną oraz jej używać, w każdych możliwych warunkach. Po ciemku; w rzucającej na wszystkie
strony wirówce; w ekstremalnie niskich i wysokich temperaturach łączonych z deszczem,
śniegiem i wichrem w komorze pogodowej. W hermetycznych skafandrach. Pod wodą.
Co dziesiąty dzień prowadzono ich gęsiego długą pępowiną korytarza do ładowni
wahadłowca, który wynosił ich na orbitę. Tam, unosząc się w nieważkości w miękkiej,
pozbawionej okien rurze, gdzie każdy ruch musiał wychodzić ze środka ciężkości ciała, a każde
uderzenie powodowało taką samą reakcję o przeciwnym zwrocie, musieli jeszcze raz od nowa
uczyć się walki wręcz i z użyciem broni.
Lektorzy karali za każdy błąd. Ojciec Solomon, prowadzący zajęcia ze sztuk walki, był
prędki do elektrycznej pałki. By zyskać jego aprobatę, Dave #8 z braćmi dawali z siebie
wszystko, przysparzając sobie siniaków w capoeirze, boksie i karate, a mimo to na każdej lekcji
niemal wszystkim trafiał się chociaż jeden wstrząs.
Zajęcia praktyczne wizytował czasami awatar o twarzy kobiety. Lektorzy traktowali ją z
szacunkiem, jakiego nie okazywali nikomu więcej, i pośpiesznie odpowiadali na jej pytania.
Przeważnie się nie odzywała, obserwowała tylko przez parę minut, do godziny, jak pracują, po
czym jej twarz znikała zza szybki awatara, który wychodził z sali gimnastycznej i wracał na
wieszak. Nazywała się Sri Hong-Owen. Chłopcy dawno doszli do wniosku, że to pewnie ich
matka.
To, że zupełnie ich nie przypominała, nie miało znaczenia. W końcu skrojono ich na
podobieństwo wroga, przepuszczono przez takie same terapie genetyczne i takie same regulacje
metaboliczne, dano identyczne tak zwane „ulepszenia”. Jednakże wrogowie, zanim ulegli temu
zepsuciu, również byli ludźmi, więc podobnie musiało być i z chłopcami. A ponieważ byli
klonami – stąd mieli numery i wszyscy nazywali się Dave (nonszalancki żart jednego z
instruktorów, później włączony przez nich do własnej, prywatnej mitologii), na pewno pochodzili
od tej samej matki...
Choć nie mieli dowodu, że ta kobieta jest ich matką, wierzyli, że tak jest. A wiara była
silniejsza od dowodu, pochodziła bowiem od Boga, a nie z umysłu prostego człowieka. Matka
nie odwiedzała ich często. Mniej więcej co pięćdziesiąt dni. Chłopcy czuli się zaszczyceni jej
obecnością: jeszcze wiele dni potem przykładali się do pracy i byli weselsi. Nie licząc tego, ich
plan dnia był niezmienny – poświęcony poważnej kwestii nauki, jak zabijać i niszczyć. Jak
toczyć wojnę.
Wieczór, po mszy, kolacji i sesjach samokrytyki, kiedy po kolei wyznawali swoje grzechy
i znosili krytykę braci, należał do polityki. Nagrania wideo pełne ruchu, jaskrawych kolorów i
dynamicznej muzyki opowiadały historie o męstwie i ofiarności z dziejów Wielkiej Brazylii,
pokazywały, jak wróg zdradził ludzkość, chroniąc się podczas Przewrotu na Księżycu, jak
odmówił powrotu na Ziemię i pomocy przy odbudowie, uciekając na Marsa oraz księżyce
Jowisza i Saturna, jak później grupa Marsjan usiłowała zaatakować Ziemię, przesuwając jedną z
planetoid trojańskich, których eliptyczne orbity wokół Słońca przecinały się z orbitą Ziemi, tak
by się z nią zderzyła. Plan zawiódł: ziemscy bohaterowie w samobójczej misji zdetonowali
bomby wodorowe nad marsjańskimi osiedlami w Ares Valles i Hellas Planitia, a także odchylili
trajektorię zbliżającej się do Słońca komety. Rozbito ją kolejnymi bombami wodorowymi, a jej
odłamki wybiły wzdłuż równika Marsa łańcuch gigantycznych kraterów, zmazując z powierzchni
Czerwonej Planety wszelki ślad ludzkiego życia. Wróg dalej jednak knuł, w swoich kryjówkach i
matecznikach na księżycach Jowisza i Saturna aktywnie opracowywał największą zbrodnię w
historii ludzkości – antyewolucyjną zmianę własnego genomu.
Chłopcy zawsze wiedzieli, jakie pokażą wideo: poznawali to po posiłku. Ich ulubione
jedzenie, słodkie i ociekające tłuszczem, oznaczało historię i bohaterów; kleik i mdłe gotowane
warzywa – zbrodnie przeciwko ludzkości.
W wyrwanych pracy wolnych chwilach dyskutowali o najbardziej podziwianych
bohaterach, o bitwach, w których najbardziej chcieliby walczyć, a także spekulowali, dokąd
pójdą i co będą robić, kiedy już ukończą szkolenie. Choć wojny na razie nie wypowiedziano,
było oczywiste, że ćwiczą ich do walki z wrogiem. Dave #27, który brał u ojca Aldosa
dodatkowe lekcje dotyczące różnych aspektów wiary i natury Gai, uważał, że jeśli odpowiednio
wyróżnią się bohaterstwem, uczyni się z nich z powrotem normalnych ludzi. Dave #8 nie był
tego taki pewny. Ostatnio dręczył go prosty paradoks: skoro on i jego bracia zostali stworzeni
poprzez technologię, która jest zła, jakże mogą być zdolni do czynienia dobra? Zastanawiał się
nad tym bardzo długo, aż wreszcie zwierzył się z wątpliwości Dave’owi #27, który powiedział,
że ze zła zawsze może wyrosnąć dobro, podobnie jak najpiękniejsze kwiaty mogą mieć swe
korzenie w błocie. Czyż nie tak wygląda cała historia ludzkości? Wszyscy byli upadli. Wszyscy,
obojętne kiedy żyli, byli splamieni grzechem pierworodnym. A mimo to, każdy mógł osiągnąć
Niebo, jeśli tylko odkupił swój grzech: praktykując wiarę, chwaląc Boga i pielęgnując Jego
dzieło stworzenia. Nawet wrogowie mieli możliwość zbawienia, wyrzekali się jednak Boga, bo
chcieli sami zostać małymi bogami, panującymi nad stworzonymi przez siebie małymi niebami.
Niebami, które były nimi tylko z nazwy, gdyż musiały stać się piekłami, wbrew pysze swoich
twórców – brakowało im bowiem łaski, jaka płynie tylko od Boga.
– Jesteśmy grzeszni z urodzenia i natury, ale nie z uczynku – powiedział Dave #27. – Nie
wykorzystujemy naszych zdolności, by buntować się przeciwko Bogu, lecz aby Mu służyć.
Możliwe nawet, że jesteśmy nieco bliżej aniołów niż inni ludzie, ponieważ całe życie
poświęcamy służbie Trójcy. Ponieważ jesteśmy świętymi wojownikami, którzy chętnie i z dumą
oddadzą życie dla Boga, Gai i Wielkiej Brazylii.
Dave #8, zaniepokojony błyskiem w oczach Dave’a #27, ostrzegł brata, że popełnia
śmiertelny grzech pychy.
– Nasze życie może i jest poświęcone obronie Boga, Gai i Wielkiej Brazylii, ale to wcale
nie znaczy, że przypominamy historycznych bohaterów.
– No to kim jesteśmy?
– Żołnierzami – odparł Dave #8. – Ni mniej, ni więcej.
Sam nie chciał być kimś szczególnym. Pomagał mu w tym fakt, że nie przewyższał braci
w żadnym aspekcie nauki ani praktyki, że brakowało mu zręczności w prowadzeniu sporów
Dave’a #27, gibkości i wysportowania Dave’a #11 czy talentu do wojny elektronicznej Dave’a
#19. Chętnie wierzył, że brak jakichś szczególnych zdolności jest cnotą, że gdyby odbiegał
czymkolwiek od przeciętności, byłoby to pożywką dla pychy, która sprowadziłaby go na
manowce i doprowadziła do porażki.
Któregoś dnia ojciec Solomon przyłapał go na próbie przyjrzenia się własnemu odbiciu.
Było to w sali ćwiczeń. Wzdłuż jednej długiej ściany stały szafki z bronią – krótkie włócznie i
oszczepy, sztylety i miecze, florety, bukiety noży, kijów, maczug, pałek, halabard i pik, łuki
proste i kusze oraz strzały i bełty, a także butle smaru, diamentowa pasta polerska i pilniki – aby
ostrza były ostre, a metal lśnił. Była tam również broń miotająca i energetyczna. Pistolety
maszynowe, pistolety do strzelania precyzyjnego, karabiny snajperskie; glasery, których promień
mógł człowieka ugotować od środka; paralizatory strzelające chmurą elektrycznych strzałek;
karabiny impulsowe strzelające gorącymi jak powierzchnia słońca igłami plazmy. Pod najdalszą
ścianą wielkiego pomieszczenia stały wieszaki z pancerzami, skafandrami próżniowymi i
skafandrami do nurkowania, z wbudowanymi butlami tlenowymi. Tam właśnie siedział po
turecku Dave #8 z braćmi, a przed nimi leżały rozłożone do rutynowego ćwiczenia elementy
skafandra próżniowego.
Dave #8 trzymał w wyciągniętych rękach płytę piersiową skafandra, obracając ją
delikatnie na boki. Polerowana czarna krzywizna odbijała tylko zniekształcone fragmenty, ale i
tak nic lepszego nie miał – w plątaninie korytarzy, którą chłopcy nazywali domem, nie było
żadnych luster. Usiłował zobaczyć, czy jego twarz czymś się różni. Jeśli tak, jego podejrzenie, że
myśli trochę inaczej, byłoby prawdziwe.
Nie zauważył ojca Solomona, podkradającego się od tyłu w butach na gumowej
podeszwie i odpinającego kciukiem karabińczyk wiszącej na pasku pałki elektrycznej.
Kiedy odzyskał przytomność, z przykurczem wszystkich mięśni i posmakiem krwi w
ustach, ojciec Solomon stał nad nim i udzielał reszcie wykładu o próżności. Dave#8 wiedział, że
wpakował się w tarapaty na tyle poważne, że nie odkupi ich samo tylko ćwiczenie, jakie ojciec
nakazał im po wykładzie – składanie skafandrów próżniowych podczas wyjącej zamieci śnieżnej
w komorze pogodowej.
Na wieczornej sesji samokrytyki każdy z braci występował i ostro go potępiał, tam samo
jak on wcześniej potępiał, kiedy zgrzeszyli uczynkiem lub zaniedbaniem. Nie mógł
wytłumaczyć, że chciał dopatrzeć się w swojej twarzy ukrytych wad. Nie wolno było tłumaczyć
się z grzechów i ich usprawiedliwiać, wpojono mu także, że każda kara jest sprawiedliwa. Karę
ponosi się po prostu dlatego, że się na nią zasłużyło.
Motywem przewodnim kazania ojca Clarke’a podczas wieczornej mszy była Księga
Koheleta, rozdział pierwszy, werset drugi. Marność nad marnościami, powiada Kohelet; marność
nad marnościami – wszystko marność[1]
. Ulubiony cytat lektorów; jednakże tego wieczoru Dave
#8 wiedział, że to jest skierowane wprost do niego, niczym spopielający duszę sprawiedliwy laser
rentgenowski.
Płonąc ze wstydu, bólu i pogardy wobec samego siebie, przesiedział wideo
dokumentujące w nieprzyjemnych szczegółach bezprawie i kanibalizm, które zapanowały w
wielkich miastach Ameryki Północnej podczas Przewrotu. Był pewien, że zawiódł wyjątkowo
dotkliwie. Ze jest kandydatem do zniknięcia. Choć ostatnie zniknięcie zdarzyło się, gdy chłopcy
byli o wiele młodsi, ponad półtora tysiąca dni temu, wbito im do głów, że ich przetrwanie nadal
jest wyłącznie warunkowe i muszą dążyć do doskonałości każdego dnia i każdej godziny.
Znikało się zawsze w nocy. Chłopcy budzili się i odkrywali, że jednego z nich nie ma, z
łóżka zdjęto pościel, a szafka jest otwarta i pusta. Niczego im nie wyjaśniano, zresztą nie było
takiej potrzeby. Brat zniknął, bo zawiódł, a porażek nie tolerowano.
W łóżku, po zgaszeniu świateł, Dave #8 walczył ze snem, ale warunkowanie szybko
poradziło sobie ze strachem. Zasnął, a rano zdziwił się, gdy stwierdził, że wciąż leży na swojej
wąskiej pryczy, a wokół krzątają się wstający i ubierający się bracia. Całkiem jakby urodził się
na nowo. Nic się nie zmieniło, a jednak wszystko aż kipiało od ważności.
Przepełniony radością, stanął razem z braćmi przed falującą flagą na wielkim ekranie i z
prawą ręką rozpostartą na sercu z nowym zapałem wyrecytował dobrze znane słowa.
Przysięgam wierność sztandarowi Wielkiej Brazylii i państwu, które symbolizuje. Jedna
Ziemia pod Gają, niepodzielna, odrodzona, odnowiona i oczyszczona z ludzkiego grzechu.
ROZDZIAŁ 2
Cash Baker miał tylko dwadzieścia sześć lat, z których osiem przesłużył w Siłach Obrony
Powietrznej Wielkiej Brazylii, gdy wybrano go do programu testowego nowego jednoosobowego
statku bojowego J-2. Mimo mało obiecującego i pospolitego pochodzenia – urodził się w
wymierającym mieście na pustkowiach Wschodniego Teksasu – piął się po stopniach w
zdumiewającym tempie. Miał szczęście, że jak na odludzie, na którym się wychował, odebrał
całkiem przyzwoite wykształcenie, a któryś z nauczycieli dostrzegł jego niesamowite zdolności
matematyczne, zadbał o dodatkowe lekcje i popchnął w kierunku Sił Obrony Powietrznej. Na
egzaminach wstępnych zajął miejsce w najwyższym percentylu, natychmiast został wysłany na
podstawowy kurs pilotażu do akademii w Monterrey i rok później, w gorący, burzowy
sierpniowy dzień, maszerował na czele kolumny absolwentów z rocznika 2210. Zaczął latać na
brzuchatych Tapirach L4S w misje zaopatrzeniowe do odległych obozów Korpusu Burzycieli,
nad Wielkimi Jeziorami, szybko awansował do skrzydła bojowego Dywizjonu 114, gdzie latał na
szybkich, małych i groźnych Rap torach i wyróżnił się w licznych misjach wsparcia
powietrznego podczas prowadzonej przez 3. Dywizję pod wodzą generała Arvama Peixoto
kampanii likwidacji bandyckich osad w ruinach Chicago i okolic. Bandyci byli zorganizowani i
wysoce zdyscyplinowani, za to przeważnie kiepsko uzbrojeni. Choć za którymś razem strzelili do
niego nareperowanym inteligentnym pociskiem, przez co spędził parę mocno nieprzyjemnych
minut na kluczeniu po niebie, póki bojowa AI nie złamała kodów małego, wściekłego móżdżka
rakiety, która w efekcie bezładnie eksplodowała.
Potem przeniesiono go do wielkiej bazy na przedmieściach Santiago, gdzie latał w dalekie
patrole przechwytujące nad Ocean Spokojny – podczas zimnej wojny między Wielką Brazylią a
Wspólnotą Pacyficzną, kiedy przez moment wyglądało, że zaraz wybuchnie wojna o kontrolę nad
Hawajami. Po ostygnięciu zimnej wojny wybrano go do szkoły dla pilotów oblatywaczy i zaczął
pracować nad nową generacją myśliwca Ziemia-orbita, Jaguarem Ghostem. Na orbicie
manewrował jak marzenie, za to w atmosferę wchodził jak kloc. Kiedy trzy z ośmiu prototypów
rozbiły się albo spaliły, bo silniki zaczynały pracować nierównomiernie, albo i wcale, a dwa
kolejne spłonęły od skaz w lekkiej osłonie termicznej z farby diamentowej, program został
zawieszony. Cash jednak przez te sześć miesięcy bawił się świetnie, testując ów pojazd,
uwielbiał patrzeć na zakrzywiający się pod nim horyzont, na ciemniejące niebo i wyłaniające się
z niego gwiazdy, gdy pędził świecą ponad atmosferę, kochał błogie oceaniczne wrażenie
płynięcia ponad Ziemią, gdy naprawdę leciał z prędkością kilkunastu tysięcy kilometrów na
sekundę. Z góry prawie nie było widać potwornych ran pozostawionych przez epokę przemysłu,
antropogeniczne zmiany klimatyczne oraz Przewrót. Martwe strefy w oceanach, zalane linie
brzegowe wszystkich kontynentów, wylesione pustynie zlewiska Amazonki i Afryki, ogromne,
falujące pustynie Ameryki Północnej, zniszczone miasta... Wszystko ginęło w blasku i ogromie
przepięknej błękitnej planety. Cash nie był szczególnie religijny, ale na orbicie po raz pierwszy
zrozumiał, oco chodzi zielonym świętym, kiedy mówią, że Ziemia jest jednym wielkim żywym
organizmem.
Po klęsce Jaguara wrócił do lotów bojowych, złapawszy jednak bakcyla lotów próbnych –
oraz kosmosu. Właśnie tropił plotki o nowym typie orbitalnego samolotu, gdy skontaktował się z
nim sztab generała Arvama Peixoto. Generał pamiętał Casha z chicagowskiej kampanii, a Cash
zgłosił się na ochotnika do programu testowego, gdy tylko zapytano go, czy chce.
Poleciał zatem na Księżyc, skąd Ziemia wydawała się piękna jak nigdy, samotna
błękitnobiała perła płynąca po czarnym niebie ponad jałowym lunarnym krajobrazem. Sto
pięćdziesiąt lat temu niektórzy z najbogatszych, najinteligentniejszych i najbardziej wpływowych
ludzi na Ziemi wyłożyli pieniądze na budowę namiotowego miasta, Ateny, na wschód od Krateru
Archimedesa na brzegu Mare Imbrium i przenieśli się tam, żeby uniknąć chaosu i zniszczenia,
spowodowanego zmianami klimatycznymi oraz tuzinami lokalnych wojenek o kurczące się
zasoby. Ich kopalnie odkrywkowe wydobywały z regolitu hel-3, powstał także ogromny teren, na
którym wytwarzano zwierciadła, umieszczane potem na orbicie, w pierwszym punkcie
Lagrange’a między Ziemią i Księżycem. Hel wykorzystywano w reaktorach termojądrowych; rój
zwierciadeł ograniczył nasłonecznienie i wpłynął na stabilizację ziemskiego klimatu podczas
gorących lat Przewrotu, kiedy globalne ocieplenie napędzane metanem uwolnionym z
antarktycznych klatratów rozszalało się na tyle, że groziło masowym, ogólnoświatowym
wyginięciem życia. Zwierciadła nadal tam wisiały, konserwowane przez międzynarodowe
zespoły. Upłynie jeszcze co najmniej stulecie, zanim uda się w całości zniwelować skutki
Przewrotu i globalnego ocieplenia.
Gdy stało się oczywiste, że nowe ponadnarodowe państwa, które pojawiły się po
Przewrocie, są zdecydowane przejąć kontrolę nad kopalniami odkrywkowymi, a wszystko inne,
co na Księżycu, zlikwidować, znaczna część księżycowych inżynierów i naukowców, wraz z
rodzinami, a także wiele innych osób, pracowników, wraz z rodzinami, wyruszyło ku Marsowi
oraz księżycom Jowisza i Saturna. Wielka Brazylia przejęła opuszczone przez nich miasto tak,
jak stało. Odbudowała je rodzina Peixoto – najbardziej entuzjastyczni ewangeliści programu
kosmicznego. Zbudowali niewielką flotę statków dalekiego zasięgu, niedawno nawiązali
kontakty i przetarli szlaki handlowe do miast i osad w układach Jowisza i Saturna, a ich
niezależne grupy zajmujące się tajnymi projektami badawczymi rozwinęły całą masę
technicznych cudów, w tym także nowy typ bojowego samolotu kosmicznego.
Od razu po zejściu z promu na Ziemi Casha oraz resztę ochotników do programu
testowego zaprowadzono do sali, gdzie generał Arvam Peixoto przedstawił im dane techniczne
prototypu nowego samolotu, jednoosobowego statku bojowego J-2, roboczo zwanego „solówką”.
Sprzęt był rzeczywiście niesamowity: pocisk z własnym napędem, opartym na nowym typie
termojądrowego silnika, wykorzystującym wiązkę antyprotonów do prowokowania reakcji
rozszczepienia/fuzji w mikrokropelkach deuteru i trytu, dającym o wiele większą moc niż
wszystkie inne używane obecnie napędy. Na ostrym końcu pojazdu znajdował się system
podtrzymywania życia, niewiele większy od skafandra. Samolot miał zredukowane skrzydła do
wypadów w atmosferę, a uzbrojony był w pompowany impulsowo laser rentgenowski, bęben
jednorazowych laserów gamma, elektromagnetyczny railgun strzelający strzałkami ze
zubożonego uranu, pełen asortyment konwencjonalnych pocisków oraz manewrujących
bezzałogowców, które po wystrzeleniu z wielkokalibrowego działka były w stanie namierzyć cel
i wyrządzić mu rozmaite kreatywne szkody. System nawigacyjny, korzystający z radarów
dalekiego zasięgu i bocznego przeszukiwania, GPS-u oraz map konturowych o dokładności
dziesięciu centymetrów, był w stanie oblecieć cały Księżyc na średniej wysokości stu metrów, a
potem powtórzyć to po dokładnie takiej samej trajektorii. A do tego samolot był tak zwrotny i
szybki, wyjaśnił generał, że pilotowanie go w warunkach bojowych będzie wymagało od pilotów
nadludzkich zdolności.
Generał był potężnie zbudowany, miał siwe włosy do ramion, zaczesane do góry i
odsłaniające twarz o ostrych rysach. Mówił swobodnie i luźno, jakby rozmawiał z własną
rodziną, nawiązując kontakt wzrokowy ze wszystkimi obecnymi osobami. Gdy na moment objął
spojrzeniem Casha, młody pilot poczuł, że serce rośnie mu z dumy i zapału.
– Już teraz jesteście najzdolniejszymi pilotami w Obronie Powietrznej – powiedział
generał Peixoto. – I na Ziemi, i na Księżycu nie ma nikogo lepszego. Ale możecie stać się jeszcze
lepsi. To możliwe. Nie znam się na wszystkich technikach, jakie tu wchodzą w grę, a myślę, że
powinniście dokładnie zrozumieć, o co was prosimy. Przekażę was więc na parę minut pani
doktor Sri Hong-Owen, która przeprowadzi was przez tę procedurę.
Inny pilot, Luiz Schwarcz, którego rodzina obracała się w środowisku medycznym,
powiedział później pozostałym, że Sri Hong-Owen była stuprocentowym geniuszem i
awansowała na sam szczyt dzięki mecenatowi zielonego świętego rodziny Peixoto, że
opracowała nowy, radykalny system fotosyntezy, stworzyła masę gatunków organizmów
próżniowych, rozwinęła wiele technik wykorzystywanych przez członków rodziny do
przedłużania życia i nie tylko. Cashowi Bakerowi za bardzo jednak nie zaimponowała. Sroga,
trochę niezdarna, ubrana, jak wszyscy inni w bazie, w niebieski kombinezon, była pospolitą
kobietą w nieokreślonym wieku, z ogoloną, lśniącą czaszką i najbledszą cerą, jaką w życiu
widział. Gadała za szybko, zwracała się nie do słuchaczy, ale do wyczarowywanych w powietrzu
list, diagramów i nagrań wideo, a na pytania odpowiadała szybko i burkliwie, jakby miała
pilotów za jakichś cholernych debili, którzy nie są w stanie pojąć choćby najprostszych faktów
dotyczących zabiegu.
A ten, po odcedzeniu żargonu i waty słownej, okazał się czymś w rodzaju ulepszenia lub
przeprogramowania całego układu nerwowego, które ma pozwolić im nie tylko wpinać się
bezpośrednio w układy sterowania samolotu, ale i chwilowo podkręcać szybkość przetwarzania
neuronowego. Kiedy Sri Hong-Owen skończyła, do pilotów znów zwrócił się generał Peixoto.
Powiedział im, że operacja jest niezwykle radykalna, że nie da się zagwarantować powodzenia
we wszystkich przypadkach ani tego, że wszyscy ją przeżyją. Jeśli któryś z nich chce odejść i
wrócić do normalnej służby, niech to uczyni, bez żadnego dyshonoru, wstydu ani adnotacji w
aktach – a potem dodał, żeby chętni na zabieg podnieśli ręce.
Cash od razu podniósł rękę. Podobnie wszyscy inni. Ktoś z przodu machał nad głową
obiema rękami. No bo kto by, cholera, nie chciał zostać lepszym pilotem?
Pierwszą operację przeprowadzano w znieczuleniu ogólnym. Wokół kręgosłupa Casha
zainstalowano sztuczną sieć neuronową. Ponieważ łączyła się z jego obwodowym układem
nerwowym, proces integracji był mozolny, a chwilami męczący: podczas niekończących się rund
testów, które nastąpiły, ciągle czuł dziwny niepokój, patrząc, jak jego prawa czy lewa ręka
porusza się sama z siebie, a dłonie z robocią szybkością i precyzją odtańcowują coś w
memoprzestrzeni, rozwiązując przestrzenne i kinetyczne problemy bez żadnego świadomego
wkładu z jego strony.
Potem miało być jeszcze gorzej. Musiał być przytomny podczas drugiej operacji, kiedy w
korę motoryczną i zmysłową wplatano interfejsy do sieci – ekipa chirurgów musiała na bieżąco
weryfikować nie tylko to, czy owe nowe talenty działają jak trzeba, ale także, czy podczas
zabiegu ich wszczepiania nie uszkodzono niczego innego, od odruchów rdzeniowych aż po
pamięć. Zatem choć był na neuronalnych blokerach i nie czuł bólu, musiał przecierpieć wibracje i
smród przypalanej krwi, gdy piłą otwierano mu czaszkę, potem ciągnięcie zdejmowanego
ciemienia, komarze bzyczenie fraktalnego manipulatora robota neurochirurgicznego,
rozgałęziającego się tysiące razy w chmury tnących i rejestrujących końcówek o wymiarach paru
nanometrów, niewiele większych od neuronów, na których operowały. Choć w mózgu nie ma
receptorów bólowych, czuł palące fale fantomowego bólu w kończynach, gdy fraktalny robot
sprawdzał po kolei połączenia; zalewały go kakofoniczne symfonie emocji, smaków, dźwięków i
halucynacji we wszystkich kolorach tęczy. Później przez dwa dni leżał nieprzytomny, gdy
robiono ostatnie badania, po których razem z resztą pilotów skrzydła zaczęli długą
rekonwalescencję.
Wszyscy musieli na nowo nauczyć się używać własnych ciał, byli jednak młodzi, sprawni
i zdeterminowani. Robili szybkie postępy i wszystko traktowali jak rywalizację. Zakładali się, kto
pierwszy przejdzie bez pomocy od łóżka do kibla, kto będzie najwięcej rzygał (bo na początku
wszyscy mieli problemy z równowagą i uchem środkowym), kto będzie w stanie najwięcej
wysikać, kiedy lekarze poproszą o próbkę moczu. Później, gdy pozwolono im korzystać z sali
gimnastycznej, konkurowali, kto zrobi najwięcej pompek czy brzuszków, kto najdalej przejedzie
lub przebiegnie na maszynach, kto najwięcej wyciśnie na ławeczce.
Aldo Ruiz zaczął kłócić się z kimś niewidzialnym, krzycząc w potwornym gniewie na
powietrze przed twarzą. Zabrano go, kiedy zaczął się bić i policzkować. Reszta skrzydła nigdy
już go nie widziała.
W następnym tygodniu testy zaczęły się na poważnie. Najpierw fizyczne, intensywniejsze
niż kiedykolwiek podczas egzaminów wstępnych. Potem psychologiczne: odpowiadanie na
mnóstwo pytań dotyczących hipotetycznych sytuacji oraz rozwiązywanie zagadek logicznych.
Przez cały czas musieli nosić czepki monitorujące aktywność mózgu. W nich także robili
pierwsze proste ćwiczenia na symulatorach solówek J-2. Na tym etapie dwóch odsiano, a o
powodach nigdy się nie dowiedzieli. Reszta poszła naprzód z programem testowym i
szkoleniowym.
Nikomu nie chciało się uprzedzić Casha, kiedy pierwszy raz uaktywniono jego nowe
zdolności. Leżał na kozetce, otoczony typowym tłumkiem lekarzy i techników medycznych, gdy
nagle wszystko wokół zwolniło. Dźwięki ścichły do słabego szmeru; miał wrażenie, że zapada
się w smołę; pole widzenia przeszłoDopplerem w czerwień i zwęziło się do plamki o rozmiarach
kciuka trzymanego na wyciągnięcie ręki. Nie był w stanie ruszyć głową, ani jej podnieść, ale
mógł powoli poruszać oczyma, przesuwając ten maleńki punkcik ostrego widzenia jak reflektor,
żeby przypatrzeć się powolnemu mrugnięciu technika (najpierw jedno oko, potem drugie) i
zobaczyć, jak inny technik mozolnie stawia na tablecie ptaszka. Wtedy, równie nagle, świat
wrócił do normalności. Był przegrzany i potwornie zdyszany, jakby dopiero co przebiegł
dwadzieścia kilometrów w pełnym ekwipunku. Pierś mu falowała, gdy z trudem łapał powietrze,
serce tłukło się o żebra. Poczuł w ustach falę metalicznego smaku i zemdlał.
Lekarze i technicy nie chcieli mu powiedzieć, czy zdał, czy oblał, nie chcieli wyjaśnić, co
dokładnie się z nim stało, ani czy wolno mu było zemdleć. Stąd nie miał pojęcia, czy nie wylatuje
z programu, dopóki nie wrócił na oddział i nie dowiedział się, że każdy zemdlał po pierwszym
przyśpieszeniu do trybu hiperrefleksu, jak to nazywali technicy. W nocy Eudoxia Vitoria oraz
Bris Lispector dostali ciężkich ataków padaczki, lekarze ich zabrali i cała reszta nigdy już ich nie
zobaczyła. Po drugim dniu testów nie wrócił Chiquinho Brown, a Luiz Schwarcz twierdził, że
podsłuchał techników mówiących jeden drugiemu, że zmarł na atak serca.
To były ostatnie ofiary. Pięć tygodni później resztę przepuszczono do kolejnej fazy, jako
sprawnych i w pełni zintegrowanych. Każdy z nich nastukał ponad sto godzin na symulatorach,
zarówno przed normalnym wyświetlaczem HUD, jak i bezpośrednio podpięty systemem
nerwowym do sterowania i nawigacji samolotu. Ponieważ w warunkach wojennych mogli
pozostawać wpięci do samolotów przez wiele tygodni, usunięto im wszystkie zęby i zastąpiono
wymodelowanymi plastikowymi listwami. Usunięto im także wyrostki robaczkowe. Teraz
puszczono ich do prototypowych solówek J-2, z początku mieli latać tylko z wyświetlaczem
HUD – proste loty ćwiczebne z punktu A do punktu B oraz łatwe symulacje bojowe. Po dwóch
tygodniach tych treningów zapoznawczych, Cash Baker został jako pierwszy wybrany do lotu w
pełnej integracji.
Było to ćwiczenie na identyfikację celów, z ostrą amunicją. Leciał na zachód – samolot
właściwie prowadził się sam, ale Cash czuł, że jego świadomość obejmuje wszystkie zakamarki
płatowca – nad ciemną równiną, gdzie ponad trzy i pół miliarda lat temu lawa zalała świeży
krater meteorytowy Mare Imbrium. Kiedy zza horyzontu wyłonił się cel, w zapadniętym
łańcuchu górskim na drugim końcu niecki, przejście od samego wpięcia w samolot na pełne
sterowanie przebiegło niesamowicie gładko: trym samolotu zmienił się zaledwie o niecałą jedną
setną minuty kątowej. Teraz nie leciał samolotem. Teraz nim był. Jakby się z nim pieprzyć,
powiedział później Luiz, choć jeśli chodzi o Casha i ten pierwszy lot, to nie przypominał sobie w
życiu tak fantastycznego seksu.
Nauczyli go, żeby wizualizował sobie włącznik hiperrefleksu jako wielki czerwony guzik
w środku głowy. Nacisnął go teraz i wszystko nabrało sennej powolności. Poczuł każde
szarpnięcie railguna wypluwającego serię strzałek ze zubożonego uranu, które zniszczyły
symulowaną kopułę ciśnieniową, zidentyfikował dwa rolligony oznaczone jako swój,
przemieszczające się po równinie ku sześciu innym oznaczonym jako wróg, wycelował w tę
szóstkę i spalił im układy sterowania precyzyjnymi strzałami z laserów gamma – a wszystko to w
sekundę – po czym rakietami zniszczył ciąg wyskakujących tarcz. Wtedy cel już był za nim.
Oddał stery sztucznej inteligencji samolotu i ponownie wcisnął wyimaginowany czerwony guzik.
Nauczył się już, jak zachować przytomność podczas tego przełączania, tak że był w stanie
odebrać od nadzorującego oficera potwierdzenie wszystkich celów.
Wieczorem odbyła się oficjalna impreza dla uczczenia sukcesu programu. Piloci trzymali
się blisko siebie, popijając wodę i soki owocowe, podczas gdy wyżsi oficerowie, naukowcy i
technicy pociągali tequilę, pulque i rum, aż zrobili się bardzo głośni i ożywieni. Generał Peixoto
wygłosił krótką mowę, dał się sfilmować przyściskaniu pilotom dłoni i zniknął. Oficerowie i
naukowcy wznosili kwieciste i elokwentne toasty na cześć pilotów i rzucali pustymi kieliszkami
o podłogę. Piloci wyszli, kiedy jedna pani technik od skafandrów dała się namówić na zdjęcie
bluzki i impreza zaczęła się robić konkretna – rano, jak codziennie, mieli między 5.30 a 6.00
badania medyczne, potem godzinę na sali gimnastycznej przed codzienną odprawą przy
śniadaniu, a później – do pracy.
W Siłach Obrony Powietrznej wszyscy uważali, że będzie kolejna wojna z Zewnętrznymi.
Tak zwane inicjatywy pokojowe i pojednawcze nigdy się nie sprawdzą, to tylko kolosalna strata
czasu; Zewnętrznych trzeba opanować, zanim rzucą w Ziemię kolejną kometą albo wynajdą jakiś
dziwaczny posthumanistyczny genetyczny trik, który uczyni z nich niezwyciężonych. Miała być
wojna, a Cash Baker, wychowany na opowieściach o heroicznych wyczynach przodków, już nie
mógł się doczekać. Tymczasem razem z innymi pilotami cały czas trenowali na J-2. Wykonywali
loty solowe i w szyku. Latali nad każdym typem księżycowego terenu, ćwiczyli misje
przechwytujące na orbitach wokół Księżyca i Ziemi, testowali swoje samoloty w każdej warstwie
ziemskiej atmosfery. A kiedy nie latali naprawdę, szlifowali wybrane umiejętności na
symulatorach, uczestniczyli w seminariach poświęconych modyfikacjom i ulepszeniom
samolotów oraz najnowszym osiągnięciom teorii walki, przetrzymywali niekończące się
regulacje skafandrów, badania medyczne, testy psychologiczne...
Któregoś dnia, mniej więcej sześć miesięcy po dziewiczym locie Casha, oficer wywiadu,
zwykle prowadzący pośniadaniową odprawę, ustąpił miejsca pułkownikowi odpowiadającemu za
cały program J-2, który bez wstępów poinformował ich, że wczoraj późnym wieczorem zmarł
Maximilian Peixoto, mąż prezydent Wielkiej Brazylii oraz głównodowodzący Sił Obrony
Powietrznej. Powiedział pilotom, że próby i loty ćwiczebne zostaną wznowione dopiero po
pogrzebie, który odbędzie się za dziesięć dni, i że ma rozkaz wybrać czterech pilotów, by na
zakończenie ceremoniiprzelecieli swoimi J-2 nad katedrą w Brasilii, dla upamiętnienia
człowieka, który był ich dowódcą. Wymienił Casha Bakera, Luiza Schwarcza i dwóch innych
oraz dodał, że za godzinę zostanie odprawiona specjalna msza.
Później Luiz powiedział Cashowi, że to wszystko zmienia.
– Maximilian Peixoto był nie tylko naszym głównodowodzącym. Stał na czele Komitetu
do spraw Pojednania, jednej z najważniejszych instytucji dążących do pokoju z Zewnętrznymi.
Trzydzieści lat temu otworzył u nich pierwsze nasze ambasady. Potem cały czas pracował nad
nawiązaniem kontaktów handlowych. No i naturalnie miał posłuch u pani prezydent. Teraz, po
jego śmierci, jego przyjaciele będą mieli o wiele mniejsze wpływy.
– No i co z tego?
– Ty naprawdę jesteś kompletnie niezorientowanym głupkiem.
– Może i tak – powiedział Cash. – A może po prostu polityka mnie mało obchodzi.
– A powinna. We władzach jest masa ludzi, którzy uważają, że życzliwe kroki wobec
Zewnętrznych są bezcelowe i niebezpieczne. Na razie nie mają większości, ale teraz będą w
stanie otwarcie występować przeciwko pokojowi i pojednaniu. A generał Arvam Peixoto zawsze
był wielkim przeciwnikiem pojednania. Jeszcze zobaczysz. Według mnie niedługo dostanie
zielone światło na skierowanie J-2 do produkcji.
– Czyli wreszcie będziemy mogli się mierzyć z Zewnętrznymi.
– Jeszcze nie do końca, ale jesteśmy o krok bliżej.
– Najwyższy czas – powiedział Cash.
ROZDZIAŁ 3
Był to najważniejszy pogrzeb urządzony w Brasilii od ponad dwudziestu lat. We
wszystkich alejach wokół Catedral Metropolitana Nossa Senhora Aparecida tłoczyły się
limuzyny i ornitoptery. Szoferzy i ochrona popatrywali po sobie z profesjonalnym
zainteresowaniem. Między wierzchołkami drzew lawirowały drony. Helikoptery kreśliły
zamaszyste kręgi pod upalnym, błękitnym niebem. Długi park Eixo Monumental patrolowały
wilki, a koncentryczne kordony bezpieczeństwa paraliżowały całe miasto.
Wewnątrz katedry, w powietrzu snuły się koronkowe harmonie Agnus Dei, szybując
ponad uroczystymi smyczkami i grzmiącym echem organów, których piszczałki wznosiły się
kaskadowo ponad chórem i orkiestrą. Tuż przed śnieżnobiałym blokiem wapiennego ołtarza,
wśród słodko pachnących lilii i storczyków stała trumna z drzewa tulipanowca. Spoczywał w niej
Maximilian Pietro Solomon Cristagau Flores Peixoto, mąż pani prezydent Wielkiej Brazylii,
Głównodowodzący Sił Obrony Powietrznej Wielkiej Brazylii, Wielki Czarnoksiężnik Zakonu
Rycerzy Viridis, Zarządca Terytoriów Północnych, Przewodniczący Komitetu ds. Pojednania,
Rektor uniwersytetów w Montevideo, Caracas, Mexico City i Denver, i tak dalej, i tak dalej,
potężny mąż stanu, który zmarł na skutek niewydolności wielonarządowej w wieku stu
siedemdziesięciu dwóch lat. Śniada twarz wyglądała, nieruchoma i poważna, spod lnianego
prześcieradła, w które był owinięty. Słynne nawoskowane wąsy sterczały ostrymi czubkami.
Oczy przykrywały złote monety wyłowione z wraku hiszpańskiego galeonu.
Obecny był prawie każdy członek rodziny Peixoto – zajmowali czterdzieści ławek w
środkowym szeregu, uporządkowani według stopnia pokrewieństwa. Owdowiała pani prezydent
siedziała na fotelu pod baldachimem pośrodku pierwszego rzędu, w olśniewających ciemnych
szatach, od czasu do czasu sięgając pod zakrywający twarz woal, żeby schwytać łzę do
maleńkiego flakonika z hodowlanego diamentu. Za rodziną stały w pełnej powadze falangi
senatorów, wyższych oficerów sił zbrojnych w lśniących galowych mundurach, ambasadorów i
polityków ze wszystkich państw na Ziemi, a także przedstawiciel Tęczowego Mostu z Kallisto.
W bocznych nawach znajdowali się przedstawiciele innych wielkich rodów, ministrowie,
gubernatorzy, wysocy urzędnicy państwowi oraz słudzy znamienitego rodu: razem, publiczność
licząca sobie dwa tysiące ludzi, plus wiele, wiele milionów oglądających obrazy z nieruchomych
kamer.
Profesor Sri Hong-Owen nie miała w żyłach ani kropli krwi Peixoto, mimo to, razem ze
swoim piętnastoletnim synem Alderem Topazem siedziała razem z rodziną, na lewym końcu
czterdziestego rzędu. Uczestniczyli bowiem w pogrzebie w zastępstwie jednego ze starszych
rodu, mecenasa i mentora Sri, zielonego świętego Oscara Finnegana Ramosa, który w tych
czasach nie ruszał się ani na krok ze swojej pustelni nad Zatoką Kalifornijską, nawet w tak
ważnych i uroczystych sprawach.
Długa ceremonia była pełna zawiłych obrzędów. Msza, kazanie opiewające czyny
zmarłego, obrzęd ku czci umarłych, wreszcie requiem. Muzyka niewątpliwie była wspaniała, Sri
jednak nie miała ani krzty słuchu i nie była w stanie jej docenić. Jak to miała w zwyczaju, gdy
była zmuszona przetrzymywać męczące imprezy lub nasiadówki komisji, na których jej wkład
ograniczał się do obecności, schowała się we własnej głowie i zaczęła rozmyślać oostatnich
próbach obiecującego nowego udoskonalenia standardowej kuracji gerontologicznej. Alder,
niezwykle wszystkim przejęty, szturchnął ją, gdy chór, orkiestra i organy dotarły do ekstatycznej
kulminacji. Ku marom podpłynął arcybiskup w zielonozłotej mitrze i szatach, skropił ciało wodą
święconą i kciukiem namaścił czoło olejem. Potem cofnął się o krok, uczynił znak krzyża i pętli,
a trumna bezszelestnie przechyliła się na usłanej kwiatami podstawie. Ciało zsunęło się stopami
do przodu, odwinęło z lnianego całunu i wpadło do czarnej wody, która natychmiast zakipiała od
wygłodniałych ryb, mających oddać na powrót Gai węgiel i inne pierwiastki.
Chwilę później całą katedrą zatrząsł świszczący huk przelatującej nisko nad miastem
eskadry J-2 w szyku „czterech palców” ku czci zmarłego. Chór i organy zagrzmiały
InParadisum.
Eksponowane miejsce Sri oznaczało, że na zakończenie wyszła z katedry jako jedna z
pierwszych, natomiast jej niska ranga oznaczała, że musi bardzo długo czekać na swój samochód.
Ludzie omijali ją i pakowali się do przesuwających się jedna za drugą limuzyn. Fruwacze
opuszczały się i podnosiły jak pszczoły wokół ula.
Rothco Yang, reprezentujący Tęczowy Most z Kallisto, wyszedł z tłumu, przywitał się ze
Sri i Alderem, po czym dodał, że zaimponowała mu uroczysta i wspaniała oprawa.
– Jedna rzecz mnie zdziwiła – powiedział. – Te ryby.
– Ryby?
– Ryby, w tej fosie, stawie, czy jak to się tam nazywa. – Rothco Yang, ubrany w czarną
jedwabną piżamę i czarny kapelusz z wielkim rondem, siedział w uprzęży w klatce egzoszkieletu,
który pomagał mu radzić sobie z ziemskim ciążeniem. – Ciekawe, co się z nimi dzieje potem.
Jak... ten... jak skończą.
– Nie mam pojęcia – odparła Sri – ale mogę sprawdzić.
– Nic się nie dzieje. Są święte. Chyba – powiedział Alder.
– Święte?
– Pobłogosławione przez arcybiskupa.
Pod kapeluszem błysnął uśmiech. Rothco Yang miał głowę podpartą wyściełanym
kołnierzem.
– I wszyscy ludzie są w ten sposób, jak to się mówi... oddawani Gai?
– Tylko najważniejsi – odparł Alder.
– A inni?
– Jak kogoś stać, to go chowają na zielonym cmentarzu. Na jakiejś łące, w lesie, i tak
dalej. Każdy inny idzie bezpośrednio do recyklingu.
– Rozumiem. Kolejny przykład rozwarstwienia przez status majątkowy. Swoją drogą,
czekacie na kogoś?
– Limuzyna gdzieś nam utknęła w tej kolejce – powiedziała Sri.
– A wybieracie się na stypę? Jak tak, to mogę was podrzucić fruwaczem.
– Za dużo mam roboty – odparła Sri. Na przyjęcie w Palacio da Alvorado nie była
zaproszona, ale nie miała zamiaru przyznawać się do tego przed Rothco Yangiem.
– Oczywiście. Za trzy tygodnie będziesz mieć to wszystko z głowy.
– Trzy tygodnie, jeśli wszystko pójdzie według planu.
– Na krótką metę to niczego nie zmienia. A na długą... po prostu musisz się bardziej
starać, żeby przekonać krytykantów i niezdecydowanych.
– No oczywiście – odparła Sri, choć wiedziała, że on wie, że nie będzie to takie proste.
Maximilian Peixoto był awangardą ruchu na rzecz umacniania dyplomatycznych i
gospodarczych relacji między Ziemią i społecznościami Zewnętrznych. Nadzorował otwieranie
misji dyplomatycznych we wszystkich liczących się miastach na księżycach Jowisza i Saturna,
był mecenasem akademickich i artystycznych programów wymiany, załatwił pokaźny budżet na
rozwój i budowę statków międzyplanetarnych nowej generacji. Kiedy więclegendarna guru
genetyki Avernus oraz mentor Sri, Oscar Finnegan Ramos, opracowali plan stworzenia biomu w
mieście Tęczowy Most na Kallisto – miał to być symbol nowej epoki pojednania – to właśnie
Maximilian Peixoto przeprowadził ustawęofinansowaniu projektu przez rafy i mielizny Senatu
Wielkiej Brazylii, zjednując sobie ledwo wystarczającą garstkę zwolenników wszystkimi
możliwymi przysługami i bez skrępowania nadużywając swojej pozycji partnera pani prezydent.
Zaledwie dziesięć tygodni temu, w przeddzień wylotu ekipy budowlanej projektu na Kallisto,
zorganizował dla nich wystawny bankiet. A teraz już nie żył. Projekt biomu oczywiście pójdzie
dalej – ekipa przyleci na Kallisto za parę dni, zresztą bez potężnego uszczerbku na prestiżu nie
dałoby się tego już anulować – mimo to, śmierć Peixoto uczyniła w przymierzu na rzecz pokoju i
pojednania spory wyłom. Doradcy Sri rozegrali potencjalne scenariusze i wyniki były dość
ponure.
Rothco Yang nachylił się bliżej ku Sri i jej synowi. W stawach egzoszkieletu zabrzęczały
silniczki.
– Wiesz co, coś ci zdradzę. Choć nie jestem wierzący, modliłem się dzisiaj za sukces
naszego projektu. W duchu zakładu Pascala. Jak Boga nie ma, to co mi szkodzi taka modlitwa? A
jak jest, to chyba nie ma lepszego miejsca, żeby Go prosić o wstawiennictwo, co? Budujemy
wielką i wspaniałą rzecz. Musimy zrobić wszystko co się da, żeby dobiegła końca, a potem
wykorzystać ten sukces. A ty, Alder, cieszysz się, chłopcze, że zobaczysz Kallisto?
– Bardzo, proszę pana. I Europę też.
Rothco Yang wymienił jeszcze parę osób z Tęczowego Mostu, które koniecznie muszą
poznać, po czym ruszył, postukując, do fruwacza. Z katedry cały czas wylewali się ludzie. Ledwo
paru zaszczyciło Sri i Aldera choćby przelotnym spojrzeniem. Sri zadzwoniła do swojego
sekretarza, ten przeprosił i powiedział, że limuzyna dojedzie najwcześniej za dziesięć minut. Była
zmęczona, poirytowana i spragniona. Na plac lał się tropikalny żar, odbijany jeszcze przez
karoserie limuzyn i fruwaczy. Nad tłumami krążył helikopter. Sri pogrążyła się w myślach, póki
auto nie dojechało; wreszcie mogła opaść na chłodną tapicerkę, łyknąć schłodzonej wody i
skorzystać z szyfrowanego łącza, żeby przeczytać nagromadzone wiadomości. Alder natomiast
opowiadał sekretarzowi ze szczegółami, co się działo na pogrzebie.
Limuzyna sunęła wolno aleją, mijając blokadę za blokadą. Stawała, ruszała i znowu
stawała. Nagle ktoś zastukał w przyciemnioną szybę obok Sri. Podskoczyła, uniosła głowę.
Mężczyzna, w lotniczym mundurze, zastukał ponownie; niecierpliwie, obcesowo machnął ręką.
Sekretarz Sri, Yamil Cho, zgięty wpół na składanym siedzeniu, wypowiedział słowo uchylające
okno i zapytał oficera, czego chce.
– Generał chce z panią porozmawiać – powiedział, patrząc jej prosto w oczy.
Gdy wysiadała w upalne, suche powietrze, odsunął się kulturalnie i poprowadził ją
wzdłuż szeregu pancernych pojazdów, które przysiadły sobie niczym ropuchy pod szpalerem
palm królewskich. Żołnierze stali w małych, czujnych grupkach, z karabinkami impulsowymi
przewieszonymi przez pierś. Twarze zasłonięte czarnymi szybkami. Oficer otworzył tylne drzwi
transportera opancerzonego, Sri wspięła się do czegoś w rodzaju kokpitu, obstawionego z obu
stron ekranami, pulpitami pełnymi solidnych przełączników, kontrolek i manetek.
Generał Arvam Peixoto siedział rozparty w niskim fotelu. Sri siadła naprzeciwko i
powiedziała:
– Strasznie widoczne miejsce sobie wybrałeś na spotkanie.
– Absolutnie nie. Ja odpowiadam za bezpieczeństwo tegowszystkiego i mogę cię
zapewnić, że to zostanie między nami.
– A. To dlatego nie było cię na pogrzebie.
– Pomyślałem, że najlepiej, żeby kordon sanitarny nadzorował ktoś z rodziny Ale kiedy
oddali ciało tym żarłocznym rybkom, pozwoliłem sobie na minutę ciszy i kontemplacji.
Generał miał na sobie świeżutki zielony mundur połowy, z wysokimi, sznurowanymi
buciorami. Siwe włosy, kontrastujące z ciemnobrązową skórą, miał spięte w koński ogon, wijący
się po pagonie z pięcioma gwiazdkami.
– A swoją drogą – zapytał – co tam miał ci do powiedzenia twój przyjaciel Rothco Yang?
– Kondolencje złożył – odparła Sri.
– I tyle?
– A co, twoje drony niczego nie podsłuchały?
– W miarę możliwości, zawsze wolę informację z pierwszej ręki. Daj mi tę satysfakcję.
Przekrzywił głowę i słuchał, jak Sri streszcza mu krótką rozmowę. Ten odruchowy gest
nieodmiennie kojarzył jej się z modliszką. Z zimną, owadzią kalkulacją, w które miejsce ugryźć
najpierw. A gdzie wbić żądło.
– Trudne zadanie – powiedział, kiedy skończyła. – On naprawdę myśli, że ta ciężka praca
odratuje inicjatywę pokojową? A ty co myślisz?
– Inicjatywa pokojowa jeszcze nie upadła – odpowiedziała Sri. – Dalej lecę na Kallisto,
chyba że wiesz coś, czego ja nie wiem.
– Ty się zajmujesz przyszłością. Wymyślasz nowe technologie i liczysz, że nadadzą jej
kierunek. Kształt. I jaki to teraz będzie kierunek? Jak myślisz? Pionowy czy poziomy?
– Więc coś jednak wiesz.
– Ty patrzysz na przyszłość jak na krzywą wznoszącą. Jest coraz lepiej. Cały czas coś
nowego. Ale inni ludzie widzą ją jako płaszczyznę. Która rozszerza się w poziomie. Konsoliduje.
Do tego się to sprowadza. Piony kontra poziomy. Prawdziwi ludzie kontra niebezpieczni
fanatycy, zamieniający własne dzieci w potwory.
– A może raczej dęta propaganda kontra racjonalne myślenie.
– Wiesz co, uważaj: któregoś dnia przez tę niewyparzoną gębę podpadniesz jakimś
nieodpowiednim ludziom. I to konkretnie. Co ja tam wiem? Ja ci powiem, co ja wiem. Na
początek: po co tu jesteś. Nie chodzi tylko o śmierć biednego Maximiliana, choć wszystko się
przez nią pozmieniało. Przyszło mi do głowy, że może warto by ci było wiedzieć, że za parę
miesięcy Siły Obrony Powietrznej będą organizować w przestrzeni Ziemia-Księżyc wspólne
manewry z Unią Europejską. Po co? Bo mamy z nimi nową umowę handlową i będziemy im
wynajmować te nasze nowe silniki termojądrowe. – Przyjrzał się Sri i zauważył: – Nie wiedziałaś
o tym.
– Wiedziałam, że są negocjacje. Szczegółów oczywiście nieznam.
– Negocjacje się z grubsza skończyły. Parę rzeczy trzeba jeszcze doszlifować, nic
poważnego. Jak tylko pani prezydent skończy żałobę, w Monachium odbędzie się uroczyste
podpisanie. A czemu to ciebie dotyczy? Proste. W Europie władzę zdobyli zwolennicy twardej
linii. Od razu wycofali się z tego projektu biomu i wszystkich tych pierdoł o sercach i umysłach.
A teraz, po pechowej śmierci męża pani prezydent, kiedy zwolennicy zgody z Zewnętrznymi
stracili swojego najbardziej widocznego orędownika, to i u nas zwolennicy twardej linii będą
naciskać, żeby przerwać projekt. Wiem, że ty jesteś z sentymentu lojalna wobec naszego
zielonego świętego, dlatego że to on cię odkrył i wypromował. Ale on jest stary i odcięty od
świata w tej swojej chatce nad morzem. Przestał się orientować w sytuacji. Wypadł z obiegu,
mniej więcej.
Mówił kpiącym tonem, ale w spokojnych, nieco zezowatych oczach nie było nawet
iskierki rozbawienia. Ekrany za jego plecami przedstawiały różne ujęcia katedry, Eixo
Monumental i alej po jej obu stronach. Po schodach świątyni cały czas schodzili ludzie, wsiadali
do limuzyn i do kolejki. Służba domowa, urzędnicy państwowi. Ludzie tacy jak Sri.
– To dlatego podjąłeś takie ogromne ryzyko, żeby tu ze mną porozmawiać? – zapytała. –
Kiedy wszystko to mamy już sto razy przedyskutowane? To ja powtórzę jeszcze raz. Obojętne,
co się będzie działo, pozostanę lojalna wobec rodziny. Rodziny i Wielkiej Brazylii.
– Rodzina docenia wszystko, co dla niej zrobiłaś. Niestety, rodzina nie jest zgodna co do
Zewnętrznych. Są dwa zdania. Co najmniej dwa. Pewnie, rozmawialiśmy o tym sto razy. Ale to
już nie jest sama teoria. To się dzieje naprawdę. W rzeczywistości, pani profesor. A ty jesteś w
samym środku i będziesz musiała się opowiedzieć po którejś ze stron. Im wcześniej, tym lepiej.
Jeśli źle wybierzesz, obawiam się, że nawet twoja renoma i owoce twojej pracy nie uchronią cię
przed konsekwencjami.
– Rozumiem. To wszystko?
Delikatnie dzwoniło jej w uszach, a złożone na kolanach dłonie miała nieprzyjemnie
wilgotne, ale poza tym jej umysł był jasny.
– Mam dla ciebie prezent – dodał generał i podniósł z jednego z pulpitów za krzesłem
drewniane pudełeczko. Podał je Sri.
W środku, na parze pokrytych siateczką rękawiczek leżały okulary z grubymi
plastikowymi oprawkami.
– Speksy – powiedział Arvam Peixoto. – Zewnętrzni używają ich zamiast telefonów.
Soczewki potrafią rzucać obrazy, tekst i to nie tylko bezpośrednio na siatkówkę. A rękawiczki są
kinestetyczne, można pisać na wirtualnej klawiaturze, przesuwać wirtualne przedmioty... Zresztą,
na pewno szybko sama dojdziesz. Zanim mi podziękujesz, jeszcze jedna sprawa. Moja ekipa
techniczna wstawiła do nich kamerę i kostkę pamięci o dużej pojemności, z kwantowym
szyfrowaniem. Można na tym zainstalować jakąś małą AI, różne tego typu rzeczy. I mam prośbę:
jak zobaczysz coś ciekawego albo pójdziesz na jakieś kluczowe spotkanie, to może byś je nagrała
dla mnie. Na pewno bez problemu ocenisz, co może mnie zainteresować, a co nie.
Sri zrozumiała od razu. Rodzina Peixoto wysyłała do Tęczowego Mostu zespół
negocjatorów, ale Arvam Peixoto nie należał do frakcji zwolenników pokoju z Zewnętrznymi,
był więc trochę poza obiegiem. Dlatego chciał, żeby ona została jego szpiegiem, żeby zbierała
informacje dla jego analityków i strategów. Informacje z pierwszej ręki, tak jak lubił.
Arvam Peixoto dodał:
– Lecąc na Kallisto, będziesz miała dużo czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć. Liczę,
że jak wrócisz, dasz mi odpowiedź: w tę stronę, czy w tamtą. Aha: no i „bon voyage”, jak to
mówią Europejczycy.
Kiedy wróciła do limuzyny, Alder zapytał, czy są jakieś problemy.
– Na razie nie – odparła Sri i powiedziała sekretarzowi, żeby kazał szoferowi się
pośpieszyć. – Jest masa roboty.
ROZDZIAŁ 4
Wiele lat później Macy Minnot nabrała przekonania, że Emmanuel Vargo był pierwszą
ofiarą tej wojny. Kiedy jednak dowiedziała się o jego śmierci, pomyślała, że to nic złowrogiego:
po prostu pech. Dziwaczny medyczny wypadek. Zbieg okoliczności.
Podobnie jak Macy i reszta ekipy budowlanej, Emmanuel Vargo spędził
dwunastotygodniowy lot z Ziemi na Jowisza pogrążony w głębokiej, sztucznej hibernacji,
naćpany, wychłodzony, zużywający minimalną ilość tlenu i wody, gdy brazylijski frachtowiec
pokonywał osiemset milionów kilometrów oświetlonej Słońcem czarnej próżni. Gdy statek
wszedł na orbitę wokół Kallisto, najbardziej zewnętrznego z czterech dużych, galileuszowych
księżyców, nadal spał. Podobnie, kiedy pasażerów pierwszej klasy, trumny hibernacyjne i
kontenery z ładunkiem przeładowano na holownik, który zszedł na dół do portu, zagraconej płyty
stojącej na wspornikach nad zapyloną równiną na zachód od Tęczowego Mostu. Holownik usiadł
na osmolonym pasie z gracją trenującego balet hipopotama. Dźwig na kołach wyciągnął z
ładunku kontener wielkości ciężarówki zawierający kapsuły hibernacyjne i przeniósł go do
hangaru z atmosferą, gdzie owe trumny jedna po drugiej wyciągnięto i płaskimi lawetami
przewieziono podziemnymi tunelami do ambulatorium na skraju portu. Wtedy dopiero
Emmanuel Vargo zaczął się budzić. I wtedy umarł.
Wybudzanie z hibernacji było na ogół rutynową sprawą. Większość ludzi budziła się bez
większych przypadłości, poza skurczonym żołądkiem, betonem w kiszkach i egzystencjalnym
kacem. Ożywianie, jak każdy większy zabieg medyczny, wiązało się jednak z pewnym ryzykiem
– były charakterystyczne objawy, ogólnoustrojowe zaburzenia pracy narządów i metabolizmu. Po
łagodnym podniesieniu temperatury organizmu do 37,5 stopnia, wyregulowaniu składu krwi i
wstrzyknięciu mieszanki stymulującej receptory GABA, u Emmanuela Vargo wystąpiła fala
chaotycznych neuronalnych wyładowań. Zamiast samorzutnie wykształcić prawidłowe przebiegi
dynamicznej, wielopunktowej aktywności mózgu, neurony zaczęły aktywować się z wysoką
częstotliwością, kompletnie asynchronicznie, zaburzając świadomość oraz kontrolę nad
oddechem, pulsem i ciśnieniem krwi.
Większość ofiar zespołu chaotycznych wyładowań przeżywała jedynie z lżejszą lub
cięższą utratą pamięci oraz afazją, u Vargo przebieg był jednak wyjątkowo ciężki. Elektrochemia
szalała mu w mózgu jak robaki w puszce. Ekipa reanimacyjna na próżno starała się
zsynchronizować mózg mikrotonicznymi impulsami magnetycznymi. Ciśnienie krwi spadło,
serce się zatrzymało i nie reagowało na defibrylację, zastrzyki norepinefryny ani masaż
bezpośredni. Kiedy podłączano go do płucoserca, dostał silnego ataku klonicznego. Po nim
szybko nastąpiły dwa kolejne. Po trzecim ustała aktywność pnia mózgu. Trzydzieści minut
później stwierdzono śmierć mózgową i odłączono go od systemów podtrzymywania życia.
Emmanuel Vargo zaliczał się do osób, które najbardziej przyczyniły się do realizacji
projektu biomu w Tęczowym Mieście, jako symbolu współpracy i pojednania między Ziemią a
Zewnętrznymi i milowego kroku w długiej kampanii łagodzenia napięć między ziemskim
radykalnym zielonym konserwatyzmem a całą paletą radykalnych doktryn i utopijnych filozofii,
jakie kwitły wśród państw-miast i osiedli Zewnętrznego Układu. Avernus, najsłynniejsza
genetyczna guru Zewnętrznych, poparła projekt niesamowitą ilością własnej karmy, a
Maximilian Peixoto oraz zielony święty Oscar Finnegan Ramos przekonali brazylijski rząd, aby
sfinansował koszt zaprojektowania i zainicjowania ekosystemu. Chociaż tytularnym szefem
ekipy projektowej mianowano praprawnuka zielonego świętego, Euclidesa Peixoto, za wszelkie
aspekty planowania oraz organizacji brazylijskiej części projektu odpowiedzialny był właśnie
Emmanuel Vargo. Pracował przy projektowaniu ekosystemu z protegowaną Oscara Finnegana
Ramosa, Sri Hong-Owen, dogadywał się z kallistańskim zespołem w sprawie budowy namiotu
dla biomu i miał być odpowiedzialny od początku do końca za nadzór nad przygotowaniem i
ożywieniem ekosystemu.
Euclides Peixoto powiedział to wszystko, i wiele więcej, dwa dni po śmierci Emmanuela
Vargo, w krótkiej mowie na ceremonii oficjalnego rozpoczęcia prac. Odbyło się to na szerokim
trawniku na północnym końcu największej wyspy przyszłego biomu. Stanął na podwyższeniu, za
plecami mając dno jeziora, jeszcze suche. Całość przykrywał gigantyczny namiot z
diamentowych i polimerowych paneli oraz fullerenowych dźwigarów, a publiczność siedziała
przed nim na ustawionych w półksiężyc składanych krzesełkach: brazylijski ambasador, orszak
jego asystentów, członkowie misji handlowej rodziny Peixoto, pstrokata zbieranina
przedstawicieli kallistańskiego Kongresu oraz rady miejskiej Tęczowego Mostu, kobiety i
mężczyźni z ekipy budowlanej. W powietrzu, na różnych wysokościach wisiała niewielka
ławiczka dronów, transmitująca uroczystość dla mieszkańców miasta, innych miast i osiedli na
Kallisto, Ganimedesie, Europie oraz do osad górniczych na odległych maleńkich księżycach:
Himalii i Elarze.
Macy Minnot, siedząca wśród ekipy, musiała przyznać, że Euclides Peixoto pasuje
wyglądem do roli. Był przystojny, w dwuczęściowym garniturze barwy chlorofilu, pasującym do
kombinezonów ekipy, na lewym rękawie czarna żałobna opaska, a mówił dźwięcznym, choć
ujmującym głosem. Wychwalał zasługi EmmanuelaVargo dla projektu, przytoczył kilka
taktownych anegdot i zakończył stwierdzeniem, że pomimo dotkliwej straty cała ekipa jest
zdecydowana pracować jak najlepiej, aby powołać do życia przepiękny i stabilny biom i
upamiętnić tym samym niezwykle utalentowanego inżyniera ekosystemów, kogoś, kogo z dumą
mógł nazywać swoim przyjacielem.
Trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który zaledwie dwa dni temu tak
nieudolnie poinformował wszystkich o jego śmierci. Ekipa zebrała się – jak sądziła – na
zwyczajną odprawę, natomiast Euclides Peixoto bez żadnych wstępów powiedział im, że kiedy
przebywali w hibernacji, zmarł Maximilian Peixoto, mąż pani prezydent Wielkiej Brazylii. I
zanim ta bomba do nich dotarła, wypalił, że podczas wybudzania zmarł także Emmanuel Vargo.
Zanim zdążył cokolwiek dodać, z tyłu sali odezwała się Ursula Freye. Zostali z Emmanuelem
kochankami zaraz po zrekrutowaniu jej do ekipy. Cała rozdygotana i blada, powiedziała, że
Manny’ego oczywiście zamordowali wrogowie projektu, i zażądała natychmiastowego
rozpoczęcia śledztwa. Speller Twain, szef bezpieczeństwa, usiłował ją wyprowadzić, co
skończyło się niezręczną szarpaniną. Krzyki, szyderstwa, piski. Spotkanie przerodziło się w
chaos, a Euclides Peixoto uciekł, nie wyjaśniwszy, co będzie dalej z projektem po śmierci jego
głównego inżyniera.
Teraz, gdy wybrzmiały oklaski na zakończenie mowy, Euclides Peixoto poprosił, żeby na
podium weszła dziewczynka, która wygrała losowanie. Ośmioletnia, wysoka, smukła, w prostej
białej sukience, wzięła od niego pilota i bez ceregieli nacisnęła czerwony guzik. W kilkunastu
punktach wokół wschodniego i zachodniego brzegu jeziora, z potężnych rur trysnęły strugi wody,
spadając z łoskotem na dno. Wzbiły się ogromne chmury mgły, zmiękczając ostry blask lamp
wiszących wzdłuż szczytowej krawędzi namiotu i wypełniając chłodne powietrze świeżym,
metalicznym zapachem. Euclides Peixoto, przekrzykując kolejną falę owacji, oznajmił tubalnym
głosem, że rozpoczęło się ożywianie biomu.
*
Macy Minnot nie miała zbyt dobrego zdania o Euclidesie Peixoto. Nie tylko był z
politycznego nadania, a stanowisko zawdzięczał własnemu urodzeniu, ale także uważała go za
beznadziejnego durnia, który nie byłby w stanie wyrysować sieci troficznej, ożywić martwego
błota, czy choćby obsadzić grządki kwiatowej, nie mówiąc o lesie czy bagnie, choćby od tego
zależało jego życie. Lubiła natomiast i szanowała Emmanuela Vargo, który zaczynał od zera, stał
się jednym z najlepszych ekoinżynierów na Ziemi, a wybrawszy ją do swojej ekipy, odnosił się
do niej niezmiernie uprzejmie i grzecznie.
Działo się to nieco ponad rok temu, kiedy Macy, niedawno awansowana na kierownika
brygady, pracowała z Zespołem Rekultywacji i Odbudowy nr 553 nad jeziorem Champlain, na
północnej granicy świeżo zdobytego terenu, nadanego rodzinie Fontaine. Po dziesięciu latach
brutalnych walk z terytorium wypchnięto partyzantów, dzikich osadników i całe szczepy
squatterów – Zespół nr 553 mógł wejść i zacząć usuwać skutki wielu stuleci ekologicznych
szkód. Przed rozpoczęciem prac w jeziorze mało co żyło: zakwity zielononiebieskich glonów,
kraby wełnistoszczypce, ryby żmijogłowcowate oraz wyjątkowo szkodliwa odmiana
zmodyfikowanego hiacynta wodnego, szybko rosnąca i odporna, wprowadzona do wielu
słodkowodnych zbiorników w połowie XXI wieku w ramach wczesnych i chybionych prób
poprawy sytuacji. Na dnie jeziora utworzyła się zawdzięczana napędzanej spalaną ropą kulturze
XX i XXI wieku charakterystyczna warstwa osadowa, skażona resztkami paliw kopalnych i
metali ciężkich: beztlenowa, cuchnąca, czarna jak smoła i całkowicie pozbawiona życia. Macy
Minnot nadzorowała grupę, której przypadło zadanie przekształcenia tego
oleoantropocenotycznego szlamu w najprawdziwsze błoto. Wielkimi pompami wysysali osad z
dna i przepompowywali go między przegrodami nasyconymi polimerami i
plastizymamiusuwającymi metale ciężkie i inne toksyczne substancje. Potem trafiał do kolejnych
zbiorników fermentacyjnych, gdzie mieszanki modyfikowanych bakterii trawiły materiał
organiczny; na koniec procesu dziewicze błoto mieszano ze zrównoważoną populacją bakteryjną
i wpompowywano z powrotem na dno jeziora. Przez trzy miesiące przesuwali się z operacją z
północnego krańca jeziora ku zatoce Malletts. Atakowało ich parę potężnych burz, nękali dzicy
osadnicy i bandyci – w trakcie któregoś z ataków Macy widziała, jak pocisk z inteligentnego
granatnika przelatuje może o metr od platformy przepompowni, po czym leniwie zawraca w
powietrzu i zaczyna nadlatywać z powrotem; nagle kończy mu się paliwo, spada do jeziora i,
eksplodując, zalewa barkę ekipy bazylionem litrów wody. Na ogół jednak praca była fajna. Jasne,
ciężka i brudna, ale warta zachodu jak nie wiem co.
Po przetworzeniu i oczyszczeniu mułu i wody, do jeziora wprowadzi się fitoplankton,
wodorosty, bezkręgowce i ryby: całą zbudowaną od zera sieć łańcuchów pokarmowych. W Gaję
Macy wierzyła czysto deklaratywnie, za to przywrócenie zniszczonego, niemal martwego jeziora
do stanu zbliżonego do pierwotnego stanowiło dla niej istne religijne przeżycie. Uwielbiała tę
pracę i co rano wstawała szczęśliwa i wdzięczna, z zapałem do dalszych zadań.
Zespołem RO nr 553 dowodziła Roxy Parrish, doświadczona i bystra kobieta po
pięćdziesiątce, która nie pozwalała, by wchodzono jej na głowę, od swoich ludzi wymagała tylko
fachowości, ciężkiej pracy i lojalności, a w zamian dawała im niezachwiane wsparcie i ochronę
przed najgorszymi kaprysami i pomysłami rodowych biurokratów. Mniej więcej co tydzień
odwiedzała Macy na jej pływającym kompleksie, składającym się z barek, przepompowni i
koferdamów, żeby sprawdzić postępy, omówić trudności i wymienić się plotkami o pracujących
w regionie innych ekipach RO. Któregoś letniego popołudnia, Roxy i Macy siedziały sobie na
górnym mostku barki mieszkalnej, popijały piwo i patrzyły, jak zachód słońca wybłyszcza
szeroki pas spokojnej wody, ciągnący się aż po niskie wzgórza na wschodnim brzegu, pokryte
nierównymi łatami świeżo posadzonego lasu. Na północ leciał mozolnie nawołujący się
krzykiem klucz dzikich gęsi. Macy, zadowolona jak nigdy, łyknęła piwa i pomyślała, że za rok te
gęsi tutaj znajdą dla siebie dom, jeśli będą miały ochotę się zatrzymać. Powiedziała szefowej coś
w tym stylu, a Roxy zapytała: jak myśli, co będzie robić za rok o tej porze?
– Kiedy skończy się ten projekt? To chyba zależy, gdzie nas wyślą – odpowiedziała
Macy. Siedziała rozparta na leżaku, rozpuszczone kasztanowe włosy sięgały do ramion
dżinsowej koszuli, stwardniałe dłonie przyciskały do paska dżinsów butelkę z piwem, robocze
buty opierały się o reling mostka.
– Ekipa jest faktycznie dobra, więc mogę zrozumieć, że chcesz się z nami trzymać. Ale
jesteś młoda, masz talent i powinnaś łyknąć wszelkie możliwe doświadczenie. No i tak sobie
pomyślałam: zerknij na to. – Roxy wyciągnęła tablet z naramiennej torby.
Wtedy właśnie Macy dowiedziała się, że zielony święty Oscar Finnegan Ramos oraz
słynna guru genetyczna Avernus objęli mecenat nad budową biomu w mieście Tęczowy Most na
Kallisto, drugim co do wielkości księżycu Jowisza, a rodzina Peixoto montuje ekipę, która od
zera zbuduje tam ekosystem.
– Ale czemu ja? – zapytała Macy. – To jest projektowanie terenu. Wielki projekt, w
dziwnym miejscu, ale poza tym nic ciekawego.
– Wiesz co, lepiej przeczytaj tę specyfikację. Większość parku ma zająć słodkowodne
jezioro. Potrzeba im będzie ludzi, którzy umieją je ożywić, a wśród nich kogoś, kto zna się na
mikroekobiologii. To ciekawa praca i rozwinie cię w wielu ciekawych kierunkach. Plan jest taki,
żeby na czele całej ekipy stanął Emmanuel Vargo, a założę się, że i od Zewnętrznych można się
nauczyć wielu interesujących numerów. W końcu rozwijają takie zamknięte ekosystemy od
ponad stu lat. No i będzie też okazja poznać, a może i współpracować z Avernus, która jest
słynna co najmniej jak Einstein, Darwin, czy jakiego tam uczonego masz ochotę wymienić.
– Reklamę pani zrobiła, fakt – odpowiedziała Macy. – Ale do tego strasznie daleka droga,
a poza tym, na pewno są setki ludziolepszych kwalifikacjach niż moje. Tysiące.
– Nie byłabym taka pewna. Jesteś jednym z najlepszych poganiaczy bakterii, jakich znam.
Zawsze walisz prosto z mostu i czasem masz przez to tarcia z szefami innych zespołów, ale do
pracy się przykładasz, jesteś młoda, bystra i ambitna. Poza tym, Macy, taka okazja trafia się raz
w życiu. Może teraz tego nie widzisz, ale zobaczysz.
– Coś widzę, że specjalnie nie mam wyboru, czy się zgłaszać, czy nie.
– No właśnie mówiłam, że walisz prosto z mostu. – Roxy się uśmiechnęła. – To ja też
będę szczera. Liczyłam, że rzucisz się na to od razu. Nie dlatego, że mi to ułatwi sprawę, także
dlatego, że naprawdę to jest dla ciebie znakomita okazja i nadajesz się najlepiej ze wszystkich
moich ludzi. Więc tak: jeśli nie zgłosisz się na ochotnika, ja i tak cię zapiszę i nie będziesz miała
nic do powiedzenia. To nie armia i nie lotnictwo, ale hierarchię jakąś mamy. A ty jesteś na
samym dole.
Macy zastanowiła się nad tym. Wpatrzyła się w klucz gęsi, niknący na ciemniejącym
skraju świata, i powiedziała w końcu:
– A mogę chociaż zapytać, kto panią o mnie pytał?
– To był miejscowy gubernator.
– Louis Fontaine?
– Właśnie. Widocznie nadal interesuje się twoją karierą.
– Z gubernatorem jesteśmy kwita – powiedziała Macy. – A nawet jeśli nie, to nie jestem
pewna, czy mam mu za coś takiego dziękować.
Cztery lata wcześniej Macy była szeregowym pracownikiem w zespole RO w Chicago,
gdzie pomagała usunąć z brzegu jeziora ostatnie ślady budynków i dróg. Był to jeden z
największych projektów rekultywacyjnych na terenach rodziny Fontaine. Wieżowce z centrum
usunięto dawno temu, ale wydawało się, że praca nad przedmieściami i satelickimi miasteczkami
nie ma końca. Macy, uciekinierka z domu, bez żadnych kwalifikacji, bez patrona, nadal
pracowałaby jako robotnica, gdyby Fela Fontaine, naćpana trzema różnymi robionymi na
zamówienie psychotropami, nie rozwaliła kradzionego fruwacza.
Mały pojazd latający sunął nisko, płasko nad hektarami pni drzew i śmieci, rozganiając
ludzi na wszystkie strony, po czym zamaszyście zawrócił do drugiego podejścia. Zahaczył jednak
o zardzewiały szkielet słupa wysokiego napięcia i stracił wirnik ogonowy. Kręcąc się jak nasiono
klonu, wpadł do wody kilkaset metrów od brzegu. Macy wskoczyła do motorówki i popędziła do
miejsca, gdzie tonął; pośród rozlewającej się plamy płonącego paliwa i kosztem oparzeń
trzeciego stopnia na dłoniach i ramionach wyciągnęła nieprzytomną dziewczynę z wraku.
Ojciec Feli Fontaine był gubernatorem Regionu Północno-Wschodniego. Odwiedził Macy
w szpitalu, zapłacił za jej leczenie i załatwił dla niej stypendium w collegeu, później jednak nie
miała żadnych kontaktów ani z nim, ani z resztą rodziny. Sześć miesięcy później dowiedziała się,
że Fela Fontaine popełniła samobójstwo. Dla niej był to koniec sprawy. Oczywiście, zyskała
okazję, żeby poprawić swój los, ale przez cztery lata nabrała przekonania, że już zdołała się sama
wykazać. Szkołę skończyła z najlepszym wynikiem, przykładała się do pracy na swoim
pierwszym stanowisku, w oczyszczalni ścieków wielkości małego miasta, na środku jeziora
Michigan – udało jej się rozwiązać kłopotliwy problem z wymywaniem osadów z reaktorów
remediacyjnych i dostała awans na kierownika brygady. Oczywiście, za tę pomoc będzie
wdzięczna, ale chciała już ją mieć za sobą, chciała, żeby definiowały ją jej własne zdolności,
chciała radzić sobie w świecie po swojemu, bez żadnej pomocy czy mecenatu.
Poczuła więc iskierkę złości i niechęci, widząc, jak nonszalancko gubernator wtrącił się w
jej życie; gdy Roxy Parris usiłowała ją przekonać, że to naprawdę znakomita perspektywa,
odparła:
– A co to go w ogóle obchodzi? Biom to sprawa Peixoto, nie Fontaine’ów.
– Ty naprawdę powinnaś się trochę zainteresować polityką. Czasy są takie, że przez
swoją dziewiczą ignorancję na pewno wpakujesz się w poważne kłopoty.
– O Zewnętrznych wiem. Ze sto lat temu była z nimi wojna. Niektórzy chcą się z nimi
pogodzić. Inni chcą znowu z nimi wojować, bo oni już prawie nie są ludźmi. Mówią, że to
nazywa się polityka – powiedziała Macy. – Dla mnie to głupota. Mamy aż nadto roboty u siebie,
nie musimy jeszcze wchodzić na głowę jakiejś garstce ludzi, którzy żyją nie tak, jak byśmy
chcieli.
– Tak dokładnie brzmi stanowisko Fontaine’ów – powiedziała Roxy. – Dlatego Peixoto
mają nasze poparcie, kiedy próbują pojednania z Zewnętrznymi i dlatego jesteśmy za tym
projektem biomu. Pozostałe rodziny prawie wszystkie były przeciwne, ale Fontaine’owie i parę
innych rodzin stanęli ramię w ramię z Peixoto, gdy ustawa była głosowana w Senacie. A skoro
Peixoto potrzebowali naszych głosów, to jak będą dobierać załogę, będzie tam trochę miejsca dla
naszych ludzi. Zresztą, nie jesteś jedynym poganiaczem mikrobów, który się o to stara. Będą
ludzie z innych regionów, ale moim zdaniem masz sporą szansę. Ja myślę, że ci się uda. Jesteś
młoda i świetna. Nad jeziorem Michigan naprawdę fantastyczne rzeczy porobiłaś z tym zdechłym
błotem. Wskaźnik nawrotów masz tak niski, że ledwo da się mierzyć.
– Bo to tak, jak pani mówi: łatwiej zrobić od razu dobrze niż potem powtarzać.
– Łatwiej, ale i tak trzeba dużo umieć.
– Lepiej, żeby wybierali mnie na podstawie tego, co umiem – odpowiedziała Macy.
Paul McAuley CICHA WOJNA Przełożył Wojciech M. Próchniewicz
Russelowi Schechterowi oraz, naturellement, Georginie
Herr Doktor na ludziach się nie zna. William Golding, Siła bezwładu
CZĘŚĆ I Ożywianie
ROZDZIAŁ 1 Chłopcy codziennie budzili się o 6:00, kiedy zapalały się światła. Brali prysznic, ubierali się, słali łóżka i porządkowali sypialnię, znosili inspekcję jednego z lektorów. Na śniadanie była łycha kukurydzianej brei i naparstek zielonej herbaty. Jedli szybko, siedząc przy długim stole, każdy naprzeciwko któregoś ze swoich braci; panowała cisza, jeśli nie liczyć zgrzytu plastikowych łyżek o plastikowe miski. Było ich czternastu, wysokich, bladych i smukłych jak odarte z kory młode pędy. Mieli niebieskie oczy. Gdy pochylali się nad skąpym posiłkiem, w zimnym świetle lśniły nagie czaszki. W wieku dwóch tysięcy sześciuset dni osiągnęli już swój pełen wzrost, choć pozostały w nich jeszcze ślady młodzieńczej niezdarności. Nosili szare, papierowe koszule i spodnie, plastikowe sandały. Na koszulach z przodu i z tyłu widniały wydrukowane numery. Nie były kolejne, ponieważ ponad połowa ich pierwotnego kontyngentu została odsiana podczas pierwszych faz programu. Po śniadaniu stali na baczność przed wielkim ekranem, pilnowani z obu stron przez lektorów oraz awatary instruktorów. Cały ekran, od góry do dołu i z lewa do prawa, wypełniała flaga: prawdziwa flaga, sfilmowana gdzieś na Ziemi i delikatnie falująca, jakby na wietrze. Jej zielony odblask bił im w twarze i krzesał z oczu iskry, gdy tak stali wyprostowani jak struny w dwóch rzędach, z prawymi dłońmi rozcapierzonymi na piersi, recytując przysięgę na wierność sztandarowi. Ten sam rytuał co rano. To samo nagranie. Ta sama flaga, falująca dokładnie w ten sam sposób. Ten sam odłamek błękitu widoczny przez pół sekundy w lewym górnym rogu – niebieskie, ziemskie niebo. Jeden z chłopców, Dave #8, wypatrywał tego błysku błękitu każdego dnia. Czasami zastanawiał się, czy jego bracia też tak go wyczekują, czy też czują owo ukłucie tęsknoty za światem, dla którego obrony zostali stworzeni, a mimo to nigdy go nie odwiedzą. Nikomu o tym nie mówił, nawet swojemu najlepszemu przyjacielowi, Dave’owi #27. Takie problemy i wszelkie myśli o tym, że możesz się różnić od braci, zachowywało się dla siebie. Różnica była słabością, a wszelkie słabości należy tłumić. Mimo to, każdego ranka Dave #8 wyczekiwał ukradkowego przebłysku ziemskiego nieba i za każdym razem, gdy je widział, czuł w sercu tęskne drżenie. Przysięgę recytowali także lektorzy i instruktorzy. Ojcowie Aldos, Clarke, Ramez i Solomon, w białych, przepasanych sznurem habitach; twarze instruktorów unoszące się za szybkami plastikowych, naturalnej wielkości, człekokształtnych skorup ich awatarów. W poniedziałki, środy i piątki pojawiali się ci od zarządzania ekosystemami, budownictwa i socjologii; reszta tygodnia należała do teorii wojny, psychologii, ekonomii oraz hindi, mandaryńskiego i japońskiego – chłopcy posługiwali się już płynnie angielskim, tą linguafranca wroga, jednak niektóre wrogie społeczności wciąż używały języków z krain swoich przodków, a zatem i tych trzeba się było nauczyć. Z rana odbywały się zajęcia teoretyczne z instruktorami, po południu i wieczorem – praktyczne z lektorami. Konserwacja i naprawa skafandrów próżniowych, budowa i instalacja demonów i zgłębiaczy danych, symulatory pojazdów naziemnych i latających, realistyczne scenariusze zapoznające chłopców ze wszystkimi aspektami życia codziennego w nieprzyjacielskich miastach. Ćwiczyli sztuki walki, pirotechnikę, sabotaż, trenowali z kijami, mieczami, nożami oraz wszelką inną tępą i ostrą bronią. Broń do ćwiczeń była dociążana, żeby potem prawdziwa wydała im się łatwiejsza we władaniu. Uczyli się rozkładać i naprawiać broń palną oraz jej używać, w każdych możliwych warunkach. Po ciemku; w rzucającej na wszystkie strony wirówce; w ekstremalnie niskich i wysokich temperaturach łączonych z deszczem,
śniegiem i wichrem w komorze pogodowej. W hermetycznych skafandrach. Pod wodą. Co dziesiąty dzień prowadzono ich gęsiego długą pępowiną korytarza do ładowni wahadłowca, który wynosił ich na orbitę. Tam, unosząc się w nieważkości w miękkiej, pozbawionej okien rurze, gdzie każdy ruch musiał wychodzić ze środka ciężkości ciała, a każde uderzenie powodowało taką samą reakcję o przeciwnym zwrocie, musieli jeszcze raz od nowa uczyć się walki wręcz i z użyciem broni. Lektorzy karali za każdy błąd. Ojciec Solomon, prowadzący zajęcia ze sztuk walki, był prędki do elektrycznej pałki. By zyskać jego aprobatę, Dave #8 z braćmi dawali z siebie wszystko, przysparzając sobie siniaków w capoeirze, boksie i karate, a mimo to na każdej lekcji niemal wszystkim trafiał się chociaż jeden wstrząs. Zajęcia praktyczne wizytował czasami awatar o twarzy kobiety. Lektorzy traktowali ją z szacunkiem, jakiego nie okazywali nikomu więcej, i pośpiesznie odpowiadali na jej pytania. Przeważnie się nie odzywała, obserwowała tylko przez parę minut, do godziny, jak pracują, po czym jej twarz znikała zza szybki awatara, który wychodził z sali gimnastycznej i wracał na wieszak. Nazywała się Sri Hong-Owen. Chłopcy dawno doszli do wniosku, że to pewnie ich matka. To, że zupełnie ich nie przypominała, nie miało znaczenia. W końcu skrojono ich na podobieństwo wroga, przepuszczono przez takie same terapie genetyczne i takie same regulacje metaboliczne, dano identyczne tak zwane „ulepszenia”. Jednakże wrogowie, zanim ulegli temu zepsuciu, również byli ludźmi, więc podobnie musiało być i z chłopcami. A ponieważ byli klonami – stąd mieli numery i wszyscy nazywali się Dave (nonszalancki żart jednego z instruktorów, później włączony przez nich do własnej, prywatnej mitologii), na pewno pochodzili od tej samej matki... Choć nie mieli dowodu, że ta kobieta jest ich matką, wierzyli, że tak jest. A wiara była silniejsza od dowodu, pochodziła bowiem od Boga, a nie z umysłu prostego człowieka. Matka nie odwiedzała ich często. Mniej więcej co pięćdziesiąt dni. Chłopcy czuli się zaszczyceni jej obecnością: jeszcze wiele dni potem przykładali się do pracy i byli weselsi. Nie licząc tego, ich plan dnia był niezmienny – poświęcony poważnej kwestii nauki, jak zabijać i niszczyć. Jak toczyć wojnę. Wieczór, po mszy, kolacji i sesjach samokrytyki, kiedy po kolei wyznawali swoje grzechy i znosili krytykę braci, należał do polityki. Nagrania wideo pełne ruchu, jaskrawych kolorów i dynamicznej muzyki opowiadały historie o męstwie i ofiarności z dziejów Wielkiej Brazylii, pokazywały, jak wróg zdradził ludzkość, chroniąc się podczas Przewrotu na Księżycu, jak odmówił powrotu na Ziemię i pomocy przy odbudowie, uciekając na Marsa oraz księżyce Jowisza i Saturna, jak później grupa Marsjan usiłowała zaatakować Ziemię, przesuwając jedną z planetoid trojańskich, których eliptyczne orbity wokół Słońca przecinały się z orbitą Ziemi, tak by się z nią zderzyła. Plan zawiódł: ziemscy bohaterowie w samobójczej misji zdetonowali bomby wodorowe nad marsjańskimi osiedlami w Ares Valles i Hellas Planitia, a także odchylili trajektorię zbliżającej się do Słońca komety. Rozbito ją kolejnymi bombami wodorowymi, a jej odłamki wybiły wzdłuż równika Marsa łańcuch gigantycznych kraterów, zmazując z powierzchni Czerwonej Planety wszelki ślad ludzkiego życia. Wróg dalej jednak knuł, w swoich kryjówkach i matecznikach na księżycach Jowisza i Saturna aktywnie opracowywał największą zbrodnię w historii ludzkości – antyewolucyjną zmianę własnego genomu. Chłopcy zawsze wiedzieli, jakie pokażą wideo: poznawali to po posiłku. Ich ulubione jedzenie, słodkie i ociekające tłuszczem, oznaczało historię i bohaterów; kleik i mdłe gotowane warzywa – zbrodnie przeciwko ludzkości. W wyrwanych pracy wolnych chwilach dyskutowali o najbardziej podziwianych
bohaterach, o bitwach, w których najbardziej chcieliby walczyć, a także spekulowali, dokąd pójdą i co będą robić, kiedy już ukończą szkolenie. Choć wojny na razie nie wypowiedziano, było oczywiste, że ćwiczą ich do walki z wrogiem. Dave #27, który brał u ojca Aldosa dodatkowe lekcje dotyczące różnych aspektów wiary i natury Gai, uważał, że jeśli odpowiednio wyróżnią się bohaterstwem, uczyni się z nich z powrotem normalnych ludzi. Dave #8 nie był tego taki pewny. Ostatnio dręczył go prosty paradoks: skoro on i jego bracia zostali stworzeni poprzez technologię, która jest zła, jakże mogą być zdolni do czynienia dobra? Zastanawiał się nad tym bardzo długo, aż wreszcie zwierzył się z wątpliwości Dave’owi #27, który powiedział, że ze zła zawsze może wyrosnąć dobro, podobnie jak najpiękniejsze kwiaty mogą mieć swe korzenie w błocie. Czyż nie tak wygląda cała historia ludzkości? Wszyscy byli upadli. Wszyscy, obojętne kiedy żyli, byli splamieni grzechem pierworodnym. A mimo to, każdy mógł osiągnąć Niebo, jeśli tylko odkupił swój grzech: praktykując wiarę, chwaląc Boga i pielęgnując Jego dzieło stworzenia. Nawet wrogowie mieli możliwość zbawienia, wyrzekali się jednak Boga, bo chcieli sami zostać małymi bogami, panującymi nad stworzonymi przez siebie małymi niebami. Niebami, które były nimi tylko z nazwy, gdyż musiały stać się piekłami, wbrew pysze swoich twórców – brakowało im bowiem łaski, jaka płynie tylko od Boga. – Jesteśmy grzeszni z urodzenia i natury, ale nie z uczynku – powiedział Dave #27. – Nie wykorzystujemy naszych zdolności, by buntować się przeciwko Bogu, lecz aby Mu służyć. Możliwe nawet, że jesteśmy nieco bliżej aniołów niż inni ludzie, ponieważ całe życie poświęcamy służbie Trójcy. Ponieważ jesteśmy świętymi wojownikami, którzy chętnie i z dumą oddadzą życie dla Boga, Gai i Wielkiej Brazylii. Dave #8, zaniepokojony błyskiem w oczach Dave’a #27, ostrzegł brata, że popełnia śmiertelny grzech pychy. – Nasze życie może i jest poświęcone obronie Boga, Gai i Wielkiej Brazylii, ale to wcale nie znaczy, że przypominamy historycznych bohaterów. – No to kim jesteśmy? – Żołnierzami – odparł Dave #8. – Ni mniej, ni więcej. Sam nie chciał być kimś szczególnym. Pomagał mu w tym fakt, że nie przewyższał braci w żadnym aspekcie nauki ani praktyki, że brakowało mu zręczności w prowadzeniu sporów Dave’a #27, gibkości i wysportowania Dave’a #11 czy talentu do wojny elektronicznej Dave’a #19. Chętnie wierzył, że brak jakichś szczególnych zdolności jest cnotą, że gdyby odbiegał czymkolwiek od przeciętności, byłoby to pożywką dla pychy, która sprowadziłaby go na manowce i doprowadziła do porażki. Któregoś dnia ojciec Solomon przyłapał go na próbie przyjrzenia się własnemu odbiciu. Było to w sali ćwiczeń. Wzdłuż jednej długiej ściany stały szafki z bronią – krótkie włócznie i oszczepy, sztylety i miecze, florety, bukiety noży, kijów, maczug, pałek, halabard i pik, łuki proste i kusze oraz strzały i bełty, a także butle smaru, diamentowa pasta polerska i pilniki – aby ostrza były ostre, a metal lśnił. Była tam również broń miotająca i energetyczna. Pistolety maszynowe, pistolety do strzelania precyzyjnego, karabiny snajperskie; glasery, których promień mógł człowieka ugotować od środka; paralizatory strzelające chmurą elektrycznych strzałek; karabiny impulsowe strzelające gorącymi jak powierzchnia słońca igłami plazmy. Pod najdalszą ścianą wielkiego pomieszczenia stały wieszaki z pancerzami, skafandrami próżniowymi i skafandrami do nurkowania, z wbudowanymi butlami tlenowymi. Tam właśnie siedział po turecku Dave #8 z braćmi, a przed nimi leżały rozłożone do rutynowego ćwiczenia elementy skafandra próżniowego. Dave #8 trzymał w wyciągniętych rękach płytę piersiową skafandra, obracając ją delikatnie na boki. Polerowana czarna krzywizna odbijała tylko zniekształcone fragmenty, ale i
tak nic lepszego nie miał – w plątaninie korytarzy, którą chłopcy nazywali domem, nie było żadnych luster. Usiłował zobaczyć, czy jego twarz czymś się różni. Jeśli tak, jego podejrzenie, że myśli trochę inaczej, byłoby prawdziwe. Nie zauważył ojca Solomona, podkradającego się od tyłu w butach na gumowej podeszwie i odpinającego kciukiem karabińczyk wiszącej na pasku pałki elektrycznej. Kiedy odzyskał przytomność, z przykurczem wszystkich mięśni i posmakiem krwi w ustach, ojciec Solomon stał nad nim i udzielał reszcie wykładu o próżności. Dave#8 wiedział, że wpakował się w tarapaty na tyle poważne, że nie odkupi ich samo tylko ćwiczenie, jakie ojciec nakazał im po wykładzie – składanie skafandrów próżniowych podczas wyjącej zamieci śnieżnej w komorze pogodowej. Na wieczornej sesji samokrytyki każdy z braci występował i ostro go potępiał, tam samo jak on wcześniej potępiał, kiedy zgrzeszyli uczynkiem lub zaniedbaniem. Nie mógł wytłumaczyć, że chciał dopatrzeć się w swojej twarzy ukrytych wad. Nie wolno było tłumaczyć się z grzechów i ich usprawiedliwiać, wpojono mu także, że każda kara jest sprawiedliwa. Karę ponosi się po prostu dlatego, że się na nią zasłużyło. Motywem przewodnim kazania ojca Clarke’a podczas wieczornej mszy była Księga Koheleta, rozdział pierwszy, werset drugi. Marność nad marnościami, powiada Kohelet; marność nad marnościami – wszystko marność[1] . Ulubiony cytat lektorów; jednakże tego wieczoru Dave #8 wiedział, że to jest skierowane wprost do niego, niczym spopielający duszę sprawiedliwy laser rentgenowski. Płonąc ze wstydu, bólu i pogardy wobec samego siebie, przesiedział wideo dokumentujące w nieprzyjemnych szczegółach bezprawie i kanibalizm, które zapanowały w wielkich miastach Ameryki Północnej podczas Przewrotu. Był pewien, że zawiódł wyjątkowo dotkliwie. Ze jest kandydatem do zniknięcia. Choć ostatnie zniknięcie zdarzyło się, gdy chłopcy byli o wiele młodsi, ponad półtora tysiąca dni temu, wbito im do głów, że ich przetrwanie nadal jest wyłącznie warunkowe i muszą dążyć do doskonałości każdego dnia i każdej godziny. Znikało się zawsze w nocy. Chłopcy budzili się i odkrywali, że jednego z nich nie ma, z łóżka zdjęto pościel, a szafka jest otwarta i pusta. Niczego im nie wyjaśniano, zresztą nie było takiej potrzeby. Brat zniknął, bo zawiódł, a porażek nie tolerowano. W łóżku, po zgaszeniu świateł, Dave #8 walczył ze snem, ale warunkowanie szybko poradziło sobie ze strachem. Zasnął, a rano zdziwił się, gdy stwierdził, że wciąż leży na swojej wąskiej pryczy, a wokół krzątają się wstający i ubierający się bracia. Całkiem jakby urodził się na nowo. Nic się nie zmieniło, a jednak wszystko aż kipiało od ważności. Przepełniony radością, stanął razem z braćmi przed falującą flagą na wielkim ekranie i z prawą ręką rozpostartą na sercu z nowym zapałem wyrecytował dobrze znane słowa. Przysięgam wierność sztandarowi Wielkiej Brazylii i państwu, które symbolizuje. Jedna Ziemia pod Gają, niepodzielna, odrodzona, odnowiona i oczyszczona z ludzkiego grzechu.
ROZDZIAŁ 2 Cash Baker miał tylko dwadzieścia sześć lat, z których osiem przesłużył w Siłach Obrony Powietrznej Wielkiej Brazylii, gdy wybrano go do programu testowego nowego jednoosobowego statku bojowego J-2. Mimo mało obiecującego i pospolitego pochodzenia – urodził się w wymierającym mieście na pustkowiach Wschodniego Teksasu – piął się po stopniach w zdumiewającym tempie. Miał szczęście, że jak na odludzie, na którym się wychował, odebrał całkiem przyzwoite wykształcenie, a któryś z nauczycieli dostrzegł jego niesamowite zdolności matematyczne, zadbał o dodatkowe lekcje i popchnął w kierunku Sił Obrony Powietrznej. Na egzaminach wstępnych zajął miejsce w najwyższym percentylu, natychmiast został wysłany na podstawowy kurs pilotażu do akademii w Monterrey i rok później, w gorący, burzowy sierpniowy dzień, maszerował na czele kolumny absolwentów z rocznika 2210. Zaczął latać na brzuchatych Tapirach L4S w misje zaopatrzeniowe do odległych obozów Korpusu Burzycieli, nad Wielkimi Jeziorami, szybko awansował do skrzydła bojowego Dywizjonu 114, gdzie latał na szybkich, małych i groźnych Rap torach i wyróżnił się w licznych misjach wsparcia powietrznego podczas prowadzonej przez 3. Dywizję pod wodzą generała Arvama Peixoto kampanii likwidacji bandyckich osad w ruinach Chicago i okolic. Bandyci byli zorganizowani i wysoce zdyscyplinowani, za to przeważnie kiepsko uzbrojeni. Choć za którymś razem strzelili do niego nareperowanym inteligentnym pociskiem, przez co spędził parę mocno nieprzyjemnych minut na kluczeniu po niebie, póki bojowa AI nie złamała kodów małego, wściekłego móżdżka rakiety, która w efekcie bezładnie eksplodowała. Potem przeniesiono go do wielkiej bazy na przedmieściach Santiago, gdzie latał w dalekie patrole przechwytujące nad Ocean Spokojny – podczas zimnej wojny między Wielką Brazylią a Wspólnotą Pacyficzną, kiedy przez moment wyglądało, że zaraz wybuchnie wojna o kontrolę nad Hawajami. Po ostygnięciu zimnej wojny wybrano go do szkoły dla pilotów oblatywaczy i zaczął pracować nad nową generacją myśliwca Ziemia-orbita, Jaguarem Ghostem. Na orbicie manewrował jak marzenie, za to w atmosferę wchodził jak kloc. Kiedy trzy z ośmiu prototypów rozbiły się albo spaliły, bo silniki zaczynały pracować nierównomiernie, albo i wcale, a dwa kolejne spłonęły od skaz w lekkiej osłonie termicznej z farby diamentowej, program został zawieszony. Cash jednak przez te sześć miesięcy bawił się świetnie, testując ów pojazd, uwielbiał patrzeć na zakrzywiający się pod nim horyzont, na ciemniejące niebo i wyłaniające się z niego gwiazdy, gdy pędził świecą ponad atmosferę, kochał błogie oceaniczne wrażenie płynięcia ponad Ziemią, gdy naprawdę leciał z prędkością kilkunastu tysięcy kilometrów na sekundę. Z góry prawie nie było widać potwornych ran pozostawionych przez epokę przemysłu, antropogeniczne zmiany klimatyczne oraz Przewrót. Martwe strefy w oceanach, zalane linie brzegowe wszystkich kontynentów, wylesione pustynie zlewiska Amazonki i Afryki, ogromne, falujące pustynie Ameryki Północnej, zniszczone miasta... Wszystko ginęło w blasku i ogromie przepięknej błękitnej planety. Cash nie był szczególnie religijny, ale na orbicie po raz pierwszy zrozumiał, oco chodzi zielonym świętym, kiedy mówią, że Ziemia jest jednym wielkim żywym organizmem. Po klęsce Jaguara wrócił do lotów bojowych, złapawszy jednak bakcyla lotów próbnych – oraz kosmosu. Właśnie tropił plotki o nowym typie orbitalnego samolotu, gdy skontaktował się z nim sztab generała Arvama Peixoto. Generał pamiętał Casha z chicagowskiej kampanii, a Cash zgłosił się na ochotnika do programu testowego, gdy tylko zapytano go, czy chce. Poleciał zatem na Księżyc, skąd Ziemia wydawała się piękna jak nigdy, samotna błękitnobiała perła płynąca po czarnym niebie ponad jałowym lunarnym krajobrazem. Sto
pięćdziesiąt lat temu niektórzy z najbogatszych, najinteligentniejszych i najbardziej wpływowych ludzi na Ziemi wyłożyli pieniądze na budowę namiotowego miasta, Ateny, na wschód od Krateru Archimedesa na brzegu Mare Imbrium i przenieśli się tam, żeby uniknąć chaosu i zniszczenia, spowodowanego zmianami klimatycznymi oraz tuzinami lokalnych wojenek o kurczące się zasoby. Ich kopalnie odkrywkowe wydobywały z regolitu hel-3, powstał także ogromny teren, na którym wytwarzano zwierciadła, umieszczane potem na orbicie, w pierwszym punkcie Lagrange’a między Ziemią i Księżycem. Hel wykorzystywano w reaktorach termojądrowych; rój zwierciadeł ograniczył nasłonecznienie i wpłynął na stabilizację ziemskiego klimatu podczas gorących lat Przewrotu, kiedy globalne ocieplenie napędzane metanem uwolnionym z antarktycznych klatratów rozszalało się na tyle, że groziło masowym, ogólnoświatowym wyginięciem życia. Zwierciadła nadal tam wisiały, konserwowane przez międzynarodowe zespoły. Upłynie jeszcze co najmniej stulecie, zanim uda się w całości zniwelować skutki Przewrotu i globalnego ocieplenia. Gdy stało się oczywiste, że nowe ponadnarodowe państwa, które pojawiły się po Przewrocie, są zdecydowane przejąć kontrolę nad kopalniami odkrywkowymi, a wszystko inne, co na Księżycu, zlikwidować, znaczna część księżycowych inżynierów i naukowców, wraz z rodzinami, a także wiele innych osób, pracowników, wraz z rodzinami, wyruszyło ku Marsowi oraz księżycom Jowisza i Saturna. Wielka Brazylia przejęła opuszczone przez nich miasto tak, jak stało. Odbudowała je rodzina Peixoto – najbardziej entuzjastyczni ewangeliści programu kosmicznego. Zbudowali niewielką flotę statków dalekiego zasięgu, niedawno nawiązali kontakty i przetarli szlaki handlowe do miast i osad w układach Jowisza i Saturna, a ich niezależne grupy zajmujące się tajnymi projektami badawczymi rozwinęły całą masę technicznych cudów, w tym także nowy typ bojowego samolotu kosmicznego. Od razu po zejściu z promu na Ziemi Casha oraz resztę ochotników do programu testowego zaprowadzono do sali, gdzie generał Arvam Peixoto przedstawił im dane techniczne prototypu nowego samolotu, jednoosobowego statku bojowego J-2, roboczo zwanego „solówką”. Sprzęt był rzeczywiście niesamowity: pocisk z własnym napędem, opartym na nowym typie termojądrowego silnika, wykorzystującym wiązkę antyprotonów do prowokowania reakcji rozszczepienia/fuzji w mikrokropelkach deuteru i trytu, dającym o wiele większą moc niż wszystkie inne używane obecnie napędy. Na ostrym końcu pojazdu znajdował się system podtrzymywania życia, niewiele większy od skafandra. Samolot miał zredukowane skrzydła do wypadów w atmosferę, a uzbrojony był w pompowany impulsowo laser rentgenowski, bęben jednorazowych laserów gamma, elektromagnetyczny railgun strzelający strzałkami ze zubożonego uranu, pełen asortyment konwencjonalnych pocisków oraz manewrujących bezzałogowców, które po wystrzeleniu z wielkokalibrowego działka były w stanie namierzyć cel i wyrządzić mu rozmaite kreatywne szkody. System nawigacyjny, korzystający z radarów dalekiego zasięgu i bocznego przeszukiwania, GPS-u oraz map konturowych o dokładności dziesięciu centymetrów, był w stanie oblecieć cały Księżyc na średniej wysokości stu metrów, a potem powtórzyć to po dokładnie takiej samej trajektorii. A do tego samolot był tak zwrotny i szybki, wyjaśnił generał, że pilotowanie go w warunkach bojowych będzie wymagało od pilotów nadludzkich zdolności. Generał był potężnie zbudowany, miał siwe włosy do ramion, zaczesane do góry i odsłaniające twarz o ostrych rysach. Mówił swobodnie i luźno, jakby rozmawiał z własną rodziną, nawiązując kontakt wzrokowy ze wszystkimi obecnymi osobami. Gdy na moment objął spojrzeniem Casha, młody pilot poczuł, że serce rośnie mu z dumy i zapału. – Już teraz jesteście najzdolniejszymi pilotami w Obronie Powietrznej – powiedział generał Peixoto. – I na Ziemi, i na Księżycu nie ma nikogo lepszego. Ale możecie stać się jeszcze
lepsi. To możliwe. Nie znam się na wszystkich technikach, jakie tu wchodzą w grę, a myślę, że powinniście dokładnie zrozumieć, o co was prosimy. Przekażę was więc na parę minut pani doktor Sri Hong-Owen, która przeprowadzi was przez tę procedurę. Inny pilot, Luiz Schwarcz, którego rodzina obracała się w środowisku medycznym, powiedział później pozostałym, że Sri Hong-Owen była stuprocentowym geniuszem i awansowała na sam szczyt dzięki mecenatowi zielonego świętego rodziny Peixoto, że opracowała nowy, radykalny system fotosyntezy, stworzyła masę gatunków organizmów próżniowych, rozwinęła wiele technik wykorzystywanych przez członków rodziny do przedłużania życia i nie tylko. Cashowi Bakerowi za bardzo jednak nie zaimponowała. Sroga, trochę niezdarna, ubrana, jak wszyscy inni w bazie, w niebieski kombinezon, była pospolitą kobietą w nieokreślonym wieku, z ogoloną, lśniącą czaszką i najbledszą cerą, jaką w życiu widział. Gadała za szybko, zwracała się nie do słuchaczy, ale do wyczarowywanych w powietrzu list, diagramów i nagrań wideo, a na pytania odpowiadała szybko i burkliwie, jakby miała pilotów za jakichś cholernych debili, którzy nie są w stanie pojąć choćby najprostszych faktów dotyczących zabiegu. A ten, po odcedzeniu żargonu i waty słownej, okazał się czymś w rodzaju ulepszenia lub przeprogramowania całego układu nerwowego, które ma pozwolić im nie tylko wpinać się bezpośrednio w układy sterowania samolotu, ale i chwilowo podkręcać szybkość przetwarzania neuronowego. Kiedy Sri Hong-Owen skończyła, do pilotów znów zwrócił się generał Peixoto. Powiedział im, że operacja jest niezwykle radykalna, że nie da się zagwarantować powodzenia we wszystkich przypadkach ani tego, że wszyscy ją przeżyją. Jeśli któryś z nich chce odejść i wrócić do normalnej służby, niech to uczyni, bez żadnego dyshonoru, wstydu ani adnotacji w aktach – a potem dodał, żeby chętni na zabieg podnieśli ręce. Cash od razu podniósł rękę. Podobnie wszyscy inni. Ktoś z przodu machał nad głową obiema rękami. No bo kto by, cholera, nie chciał zostać lepszym pilotem? Pierwszą operację przeprowadzano w znieczuleniu ogólnym. Wokół kręgosłupa Casha zainstalowano sztuczną sieć neuronową. Ponieważ łączyła się z jego obwodowym układem nerwowym, proces integracji był mozolny, a chwilami męczący: podczas niekończących się rund testów, które nastąpiły, ciągle czuł dziwny niepokój, patrząc, jak jego prawa czy lewa ręka porusza się sama z siebie, a dłonie z robocią szybkością i precyzją odtańcowują coś w memoprzestrzeni, rozwiązując przestrzenne i kinetyczne problemy bez żadnego świadomego wkładu z jego strony. Potem miało być jeszcze gorzej. Musiał być przytomny podczas drugiej operacji, kiedy w korę motoryczną i zmysłową wplatano interfejsy do sieci – ekipa chirurgów musiała na bieżąco weryfikować nie tylko to, czy owe nowe talenty działają jak trzeba, ale także, czy podczas zabiegu ich wszczepiania nie uszkodzono niczego innego, od odruchów rdzeniowych aż po pamięć. Zatem choć był na neuronalnych blokerach i nie czuł bólu, musiał przecierpieć wibracje i smród przypalanej krwi, gdy piłą otwierano mu czaszkę, potem ciągnięcie zdejmowanego ciemienia, komarze bzyczenie fraktalnego manipulatora robota neurochirurgicznego, rozgałęziającego się tysiące razy w chmury tnących i rejestrujących końcówek o wymiarach paru nanometrów, niewiele większych od neuronów, na których operowały. Choć w mózgu nie ma receptorów bólowych, czuł palące fale fantomowego bólu w kończynach, gdy fraktalny robot sprawdzał po kolei połączenia; zalewały go kakofoniczne symfonie emocji, smaków, dźwięków i halucynacji we wszystkich kolorach tęczy. Później przez dwa dni leżał nieprzytomny, gdy robiono ostatnie badania, po których razem z resztą pilotów skrzydła zaczęli długą rekonwalescencję. Wszyscy musieli na nowo nauczyć się używać własnych ciał, byli jednak młodzi, sprawni
i zdeterminowani. Robili szybkie postępy i wszystko traktowali jak rywalizację. Zakładali się, kto pierwszy przejdzie bez pomocy od łóżka do kibla, kto będzie najwięcej rzygał (bo na początku wszyscy mieli problemy z równowagą i uchem środkowym), kto będzie w stanie najwięcej wysikać, kiedy lekarze poproszą o próbkę moczu. Później, gdy pozwolono im korzystać z sali gimnastycznej, konkurowali, kto zrobi najwięcej pompek czy brzuszków, kto najdalej przejedzie lub przebiegnie na maszynach, kto najwięcej wyciśnie na ławeczce. Aldo Ruiz zaczął kłócić się z kimś niewidzialnym, krzycząc w potwornym gniewie na powietrze przed twarzą. Zabrano go, kiedy zaczął się bić i policzkować. Reszta skrzydła nigdy już go nie widziała. W następnym tygodniu testy zaczęły się na poważnie. Najpierw fizyczne, intensywniejsze niż kiedykolwiek podczas egzaminów wstępnych. Potem psychologiczne: odpowiadanie na mnóstwo pytań dotyczących hipotetycznych sytuacji oraz rozwiązywanie zagadek logicznych. Przez cały czas musieli nosić czepki monitorujące aktywność mózgu. W nich także robili pierwsze proste ćwiczenia na symulatorach solówek J-2. Na tym etapie dwóch odsiano, a o powodach nigdy się nie dowiedzieli. Reszta poszła naprzód z programem testowym i szkoleniowym. Nikomu nie chciało się uprzedzić Casha, kiedy pierwszy raz uaktywniono jego nowe zdolności. Leżał na kozetce, otoczony typowym tłumkiem lekarzy i techników medycznych, gdy nagle wszystko wokół zwolniło. Dźwięki ścichły do słabego szmeru; miał wrażenie, że zapada się w smołę; pole widzenia przeszłoDopplerem w czerwień i zwęziło się do plamki o rozmiarach kciuka trzymanego na wyciągnięcie ręki. Nie był w stanie ruszyć głową, ani jej podnieść, ale mógł powoli poruszać oczyma, przesuwając ten maleńki punkcik ostrego widzenia jak reflektor, żeby przypatrzeć się powolnemu mrugnięciu technika (najpierw jedno oko, potem drugie) i zobaczyć, jak inny technik mozolnie stawia na tablecie ptaszka. Wtedy, równie nagle, świat wrócił do normalności. Był przegrzany i potwornie zdyszany, jakby dopiero co przebiegł dwadzieścia kilometrów w pełnym ekwipunku. Pierś mu falowała, gdy z trudem łapał powietrze, serce tłukło się o żebra. Poczuł w ustach falę metalicznego smaku i zemdlał. Lekarze i technicy nie chcieli mu powiedzieć, czy zdał, czy oblał, nie chcieli wyjaśnić, co dokładnie się z nim stało, ani czy wolno mu było zemdleć. Stąd nie miał pojęcia, czy nie wylatuje z programu, dopóki nie wrócił na oddział i nie dowiedział się, że każdy zemdlał po pierwszym przyśpieszeniu do trybu hiperrefleksu, jak to nazywali technicy. W nocy Eudoxia Vitoria oraz Bris Lispector dostali ciężkich ataków padaczki, lekarze ich zabrali i cała reszta nigdy już ich nie zobaczyła. Po drugim dniu testów nie wrócił Chiquinho Brown, a Luiz Schwarcz twierdził, że podsłuchał techników mówiących jeden drugiemu, że zmarł na atak serca. To były ostatnie ofiary. Pięć tygodni później resztę przepuszczono do kolejnej fazy, jako sprawnych i w pełni zintegrowanych. Każdy z nich nastukał ponad sto godzin na symulatorach, zarówno przed normalnym wyświetlaczem HUD, jak i bezpośrednio podpięty systemem nerwowym do sterowania i nawigacji samolotu. Ponieważ w warunkach wojennych mogli pozostawać wpięci do samolotów przez wiele tygodni, usunięto im wszystkie zęby i zastąpiono wymodelowanymi plastikowymi listwami. Usunięto im także wyrostki robaczkowe. Teraz puszczono ich do prototypowych solówek J-2, z początku mieli latać tylko z wyświetlaczem HUD – proste loty ćwiczebne z punktu A do punktu B oraz łatwe symulacje bojowe. Po dwóch tygodniach tych treningów zapoznawczych, Cash Baker został jako pierwszy wybrany do lotu w pełnej integracji. Było to ćwiczenie na identyfikację celów, z ostrą amunicją. Leciał na zachód – samolot właściwie prowadził się sam, ale Cash czuł, że jego świadomość obejmuje wszystkie zakamarki płatowca – nad ciemną równiną, gdzie ponad trzy i pół miliarda lat temu lawa zalała świeży
krater meteorytowy Mare Imbrium. Kiedy zza horyzontu wyłonił się cel, w zapadniętym łańcuchu górskim na drugim końcu niecki, przejście od samego wpięcia w samolot na pełne sterowanie przebiegło niesamowicie gładko: trym samolotu zmienił się zaledwie o niecałą jedną setną minuty kątowej. Teraz nie leciał samolotem. Teraz nim był. Jakby się z nim pieprzyć, powiedział później Luiz, choć jeśli chodzi o Casha i ten pierwszy lot, to nie przypominał sobie w życiu tak fantastycznego seksu. Nauczyli go, żeby wizualizował sobie włącznik hiperrefleksu jako wielki czerwony guzik w środku głowy. Nacisnął go teraz i wszystko nabrało sennej powolności. Poczuł każde szarpnięcie railguna wypluwającego serię strzałek ze zubożonego uranu, które zniszczyły symulowaną kopułę ciśnieniową, zidentyfikował dwa rolligony oznaczone jako swój, przemieszczające się po równinie ku sześciu innym oznaczonym jako wróg, wycelował w tę szóstkę i spalił im układy sterowania precyzyjnymi strzałami z laserów gamma – a wszystko to w sekundę – po czym rakietami zniszczył ciąg wyskakujących tarcz. Wtedy cel już był za nim. Oddał stery sztucznej inteligencji samolotu i ponownie wcisnął wyimaginowany czerwony guzik. Nauczył się już, jak zachować przytomność podczas tego przełączania, tak że był w stanie odebrać od nadzorującego oficera potwierdzenie wszystkich celów. Wieczorem odbyła się oficjalna impreza dla uczczenia sukcesu programu. Piloci trzymali się blisko siebie, popijając wodę i soki owocowe, podczas gdy wyżsi oficerowie, naukowcy i technicy pociągali tequilę, pulque i rum, aż zrobili się bardzo głośni i ożywieni. Generał Peixoto wygłosił krótką mowę, dał się sfilmować przyściskaniu pilotom dłoni i zniknął. Oficerowie i naukowcy wznosili kwieciste i elokwentne toasty na cześć pilotów i rzucali pustymi kieliszkami o podłogę. Piloci wyszli, kiedy jedna pani technik od skafandrów dała się namówić na zdjęcie bluzki i impreza zaczęła się robić konkretna – rano, jak codziennie, mieli między 5.30 a 6.00 badania medyczne, potem godzinę na sali gimnastycznej przed codzienną odprawą przy śniadaniu, a później – do pracy. W Siłach Obrony Powietrznej wszyscy uważali, że będzie kolejna wojna z Zewnętrznymi. Tak zwane inicjatywy pokojowe i pojednawcze nigdy się nie sprawdzą, to tylko kolosalna strata czasu; Zewnętrznych trzeba opanować, zanim rzucą w Ziemię kolejną kometą albo wynajdą jakiś dziwaczny posthumanistyczny genetyczny trik, który uczyni z nich niezwyciężonych. Miała być wojna, a Cash Baker, wychowany na opowieściach o heroicznych wyczynach przodków, już nie mógł się doczekać. Tymczasem razem z innymi pilotami cały czas trenowali na J-2. Wykonywali loty solowe i w szyku. Latali nad każdym typem księżycowego terenu, ćwiczyli misje przechwytujące na orbitach wokół Księżyca i Ziemi, testowali swoje samoloty w każdej warstwie ziemskiej atmosfery. A kiedy nie latali naprawdę, szlifowali wybrane umiejętności na symulatorach, uczestniczyli w seminariach poświęconych modyfikacjom i ulepszeniom samolotów oraz najnowszym osiągnięciom teorii walki, przetrzymywali niekończące się regulacje skafandrów, badania medyczne, testy psychologiczne... Któregoś dnia, mniej więcej sześć miesięcy po dziewiczym locie Casha, oficer wywiadu, zwykle prowadzący pośniadaniową odprawę, ustąpił miejsca pułkownikowi odpowiadającemu za cały program J-2, który bez wstępów poinformował ich, że wczoraj późnym wieczorem zmarł Maximilian Peixoto, mąż prezydent Wielkiej Brazylii oraz głównodowodzący Sił Obrony Powietrznej. Powiedział pilotom, że próby i loty ćwiczebne zostaną wznowione dopiero po pogrzebie, który odbędzie się za dziesięć dni, i że ma rozkaz wybrać czterech pilotów, by na zakończenie ceremoniiprzelecieli swoimi J-2 nad katedrą w Brasilii, dla upamiętnienia człowieka, który był ich dowódcą. Wymienił Casha Bakera, Luiza Schwarcza i dwóch innych oraz dodał, że za godzinę zostanie odprawiona specjalna msza. Później Luiz powiedział Cashowi, że to wszystko zmienia.
– Maximilian Peixoto był nie tylko naszym głównodowodzącym. Stał na czele Komitetu do spraw Pojednania, jednej z najważniejszych instytucji dążących do pokoju z Zewnętrznymi. Trzydzieści lat temu otworzył u nich pierwsze nasze ambasady. Potem cały czas pracował nad nawiązaniem kontaktów handlowych. No i naturalnie miał posłuch u pani prezydent. Teraz, po jego śmierci, jego przyjaciele będą mieli o wiele mniejsze wpływy. – No i co z tego? – Ty naprawdę jesteś kompletnie niezorientowanym głupkiem. – Może i tak – powiedział Cash. – A może po prostu polityka mnie mało obchodzi. – A powinna. We władzach jest masa ludzi, którzy uważają, że życzliwe kroki wobec Zewnętrznych są bezcelowe i niebezpieczne. Na razie nie mają większości, ale teraz będą w stanie otwarcie występować przeciwko pokojowi i pojednaniu. A generał Arvam Peixoto zawsze był wielkim przeciwnikiem pojednania. Jeszcze zobaczysz. Według mnie niedługo dostanie zielone światło na skierowanie J-2 do produkcji. – Czyli wreszcie będziemy mogli się mierzyć z Zewnętrznymi. – Jeszcze nie do końca, ale jesteśmy o krok bliżej. – Najwyższy czas – powiedział Cash.
ROZDZIAŁ 3 Był to najważniejszy pogrzeb urządzony w Brasilii od ponad dwudziestu lat. We wszystkich alejach wokół Catedral Metropolitana Nossa Senhora Aparecida tłoczyły się limuzyny i ornitoptery. Szoferzy i ochrona popatrywali po sobie z profesjonalnym zainteresowaniem. Między wierzchołkami drzew lawirowały drony. Helikoptery kreśliły zamaszyste kręgi pod upalnym, błękitnym niebem. Długi park Eixo Monumental patrolowały wilki, a koncentryczne kordony bezpieczeństwa paraliżowały całe miasto. Wewnątrz katedry, w powietrzu snuły się koronkowe harmonie Agnus Dei, szybując ponad uroczystymi smyczkami i grzmiącym echem organów, których piszczałki wznosiły się kaskadowo ponad chórem i orkiestrą. Tuż przed śnieżnobiałym blokiem wapiennego ołtarza, wśród słodko pachnących lilii i storczyków stała trumna z drzewa tulipanowca. Spoczywał w niej Maximilian Pietro Solomon Cristagau Flores Peixoto, mąż pani prezydent Wielkiej Brazylii, Głównodowodzący Sił Obrony Powietrznej Wielkiej Brazylii, Wielki Czarnoksiężnik Zakonu Rycerzy Viridis, Zarządca Terytoriów Północnych, Przewodniczący Komitetu ds. Pojednania, Rektor uniwersytetów w Montevideo, Caracas, Mexico City i Denver, i tak dalej, i tak dalej, potężny mąż stanu, który zmarł na skutek niewydolności wielonarządowej w wieku stu siedemdziesięciu dwóch lat. Śniada twarz wyglądała, nieruchoma i poważna, spod lnianego prześcieradła, w które był owinięty. Słynne nawoskowane wąsy sterczały ostrymi czubkami. Oczy przykrywały złote monety wyłowione z wraku hiszpańskiego galeonu. Obecny był prawie każdy członek rodziny Peixoto – zajmowali czterdzieści ławek w środkowym szeregu, uporządkowani według stopnia pokrewieństwa. Owdowiała pani prezydent siedziała na fotelu pod baldachimem pośrodku pierwszego rzędu, w olśniewających ciemnych szatach, od czasu do czasu sięgając pod zakrywający twarz woal, żeby schwytać łzę do maleńkiego flakonika z hodowlanego diamentu. Za rodziną stały w pełnej powadze falangi senatorów, wyższych oficerów sił zbrojnych w lśniących galowych mundurach, ambasadorów i polityków ze wszystkich państw na Ziemi, a także przedstawiciel Tęczowego Mostu z Kallisto. W bocznych nawach znajdowali się przedstawiciele innych wielkich rodów, ministrowie, gubernatorzy, wysocy urzędnicy państwowi oraz słudzy znamienitego rodu: razem, publiczność licząca sobie dwa tysiące ludzi, plus wiele, wiele milionów oglądających obrazy z nieruchomych kamer. Profesor Sri Hong-Owen nie miała w żyłach ani kropli krwi Peixoto, mimo to, razem ze swoim piętnastoletnim synem Alderem Topazem siedziała razem z rodziną, na lewym końcu czterdziestego rzędu. Uczestniczyli bowiem w pogrzebie w zastępstwie jednego ze starszych rodu, mecenasa i mentora Sri, zielonego świętego Oscara Finnegana Ramosa, który w tych czasach nie ruszał się ani na krok ze swojej pustelni nad Zatoką Kalifornijską, nawet w tak ważnych i uroczystych sprawach. Długa ceremonia była pełna zawiłych obrzędów. Msza, kazanie opiewające czyny zmarłego, obrzęd ku czci umarłych, wreszcie requiem. Muzyka niewątpliwie była wspaniała, Sri jednak nie miała ani krzty słuchu i nie była w stanie jej docenić. Jak to miała w zwyczaju, gdy była zmuszona przetrzymywać męczące imprezy lub nasiadówki komisji, na których jej wkład ograniczał się do obecności, schowała się we własnej głowie i zaczęła rozmyślać oostatnich próbach obiecującego nowego udoskonalenia standardowej kuracji gerontologicznej. Alder, niezwykle wszystkim przejęty, szturchnął ją, gdy chór, orkiestra i organy dotarły do ekstatycznej kulminacji. Ku marom podpłynął arcybiskup w zielonozłotej mitrze i szatach, skropił ciało wodą święconą i kciukiem namaścił czoło olejem. Potem cofnął się o krok, uczynił znak krzyża i pętli,
a trumna bezszelestnie przechyliła się na usłanej kwiatami podstawie. Ciało zsunęło się stopami do przodu, odwinęło z lnianego całunu i wpadło do czarnej wody, która natychmiast zakipiała od wygłodniałych ryb, mających oddać na powrót Gai węgiel i inne pierwiastki. Chwilę później całą katedrą zatrząsł świszczący huk przelatującej nisko nad miastem eskadry J-2 w szyku „czterech palców” ku czci zmarłego. Chór i organy zagrzmiały InParadisum. Eksponowane miejsce Sri oznaczało, że na zakończenie wyszła z katedry jako jedna z pierwszych, natomiast jej niska ranga oznaczała, że musi bardzo długo czekać na swój samochód. Ludzie omijali ją i pakowali się do przesuwających się jedna za drugą limuzyn. Fruwacze opuszczały się i podnosiły jak pszczoły wokół ula. Rothco Yang, reprezentujący Tęczowy Most z Kallisto, wyszedł z tłumu, przywitał się ze Sri i Alderem, po czym dodał, że zaimponowała mu uroczysta i wspaniała oprawa. – Jedna rzecz mnie zdziwiła – powiedział. – Te ryby. – Ryby? – Ryby, w tej fosie, stawie, czy jak to się tam nazywa. – Rothco Yang, ubrany w czarną jedwabną piżamę i czarny kapelusz z wielkim rondem, siedział w uprzęży w klatce egzoszkieletu, który pomagał mu radzić sobie z ziemskim ciążeniem. – Ciekawe, co się z nimi dzieje potem. Jak... ten... jak skończą. – Nie mam pojęcia – odparła Sri – ale mogę sprawdzić. – Nic się nie dzieje. Są święte. Chyba – powiedział Alder. – Święte? – Pobłogosławione przez arcybiskupa. Pod kapeluszem błysnął uśmiech. Rothco Yang miał głowę podpartą wyściełanym kołnierzem. – I wszyscy ludzie są w ten sposób, jak to się mówi... oddawani Gai? – Tylko najważniejsi – odparł Alder. – A inni? – Jak kogoś stać, to go chowają na zielonym cmentarzu. Na jakiejś łące, w lesie, i tak dalej. Każdy inny idzie bezpośrednio do recyklingu. – Rozumiem. Kolejny przykład rozwarstwienia przez status majątkowy. Swoją drogą, czekacie na kogoś? – Limuzyna gdzieś nam utknęła w tej kolejce – powiedziała Sri. – A wybieracie się na stypę? Jak tak, to mogę was podrzucić fruwaczem. – Za dużo mam roboty – odparła Sri. Na przyjęcie w Palacio da Alvorado nie była zaproszona, ale nie miała zamiaru przyznawać się do tego przed Rothco Yangiem. – Oczywiście. Za trzy tygodnie będziesz mieć to wszystko z głowy. – Trzy tygodnie, jeśli wszystko pójdzie według planu. – Na krótką metę to niczego nie zmienia. A na długą... po prostu musisz się bardziej starać, żeby przekonać krytykantów i niezdecydowanych. – No oczywiście – odparła Sri, choć wiedziała, że on wie, że nie będzie to takie proste. Maximilian Peixoto był awangardą ruchu na rzecz umacniania dyplomatycznych i gospodarczych relacji między Ziemią i społecznościami Zewnętrznych. Nadzorował otwieranie misji dyplomatycznych we wszystkich liczących się miastach na księżycach Jowisza i Saturna, był mecenasem akademickich i artystycznych programów wymiany, załatwił pokaźny budżet na rozwój i budowę statków międzyplanetarnych nowej generacji. Kiedy więclegendarna guru genetyki Avernus oraz mentor Sri, Oscar Finnegan Ramos, opracowali plan stworzenia biomu w mieście Tęczowy Most na Kallisto – miał to być symbol nowej epoki pojednania – to właśnie
Maximilian Peixoto przeprowadził ustawęofinansowaniu projektu przez rafy i mielizny Senatu Wielkiej Brazylii, zjednując sobie ledwo wystarczającą garstkę zwolenników wszystkimi możliwymi przysługami i bez skrępowania nadużywając swojej pozycji partnera pani prezydent. Zaledwie dziesięć tygodni temu, w przeddzień wylotu ekipy budowlanej projektu na Kallisto, zorganizował dla nich wystawny bankiet. A teraz już nie żył. Projekt biomu oczywiście pójdzie dalej – ekipa przyleci na Kallisto za parę dni, zresztą bez potężnego uszczerbku na prestiżu nie dałoby się tego już anulować – mimo to, śmierć Peixoto uczyniła w przymierzu na rzecz pokoju i pojednania spory wyłom. Doradcy Sri rozegrali potencjalne scenariusze i wyniki były dość ponure. Rothco Yang nachylił się bliżej ku Sri i jej synowi. W stawach egzoszkieletu zabrzęczały silniczki. – Wiesz co, coś ci zdradzę. Choć nie jestem wierzący, modliłem się dzisiaj za sukces naszego projektu. W duchu zakładu Pascala. Jak Boga nie ma, to co mi szkodzi taka modlitwa? A jak jest, to chyba nie ma lepszego miejsca, żeby Go prosić o wstawiennictwo, co? Budujemy wielką i wspaniałą rzecz. Musimy zrobić wszystko co się da, żeby dobiegła końca, a potem wykorzystać ten sukces. A ty, Alder, cieszysz się, chłopcze, że zobaczysz Kallisto? – Bardzo, proszę pana. I Europę też. Rothco Yang wymienił jeszcze parę osób z Tęczowego Mostu, które koniecznie muszą poznać, po czym ruszył, postukując, do fruwacza. Z katedry cały czas wylewali się ludzie. Ledwo paru zaszczyciło Sri i Aldera choćby przelotnym spojrzeniem. Sri zadzwoniła do swojego sekretarza, ten przeprosił i powiedział, że limuzyna dojedzie najwcześniej za dziesięć minut. Była zmęczona, poirytowana i spragniona. Na plac lał się tropikalny żar, odbijany jeszcze przez karoserie limuzyn i fruwaczy. Nad tłumami krążył helikopter. Sri pogrążyła się w myślach, póki auto nie dojechało; wreszcie mogła opaść na chłodną tapicerkę, łyknąć schłodzonej wody i skorzystać z szyfrowanego łącza, żeby przeczytać nagromadzone wiadomości. Alder natomiast opowiadał sekretarzowi ze szczegółami, co się działo na pogrzebie. Limuzyna sunęła wolno aleją, mijając blokadę za blokadą. Stawała, ruszała i znowu stawała. Nagle ktoś zastukał w przyciemnioną szybę obok Sri. Podskoczyła, uniosła głowę. Mężczyzna, w lotniczym mundurze, zastukał ponownie; niecierpliwie, obcesowo machnął ręką. Sekretarz Sri, Yamil Cho, zgięty wpół na składanym siedzeniu, wypowiedział słowo uchylające okno i zapytał oficera, czego chce. – Generał chce z panią porozmawiać – powiedział, patrząc jej prosto w oczy. Gdy wysiadała w upalne, suche powietrze, odsunął się kulturalnie i poprowadził ją wzdłuż szeregu pancernych pojazdów, które przysiadły sobie niczym ropuchy pod szpalerem palm królewskich. Żołnierze stali w małych, czujnych grupkach, z karabinkami impulsowymi przewieszonymi przez pierś. Twarze zasłonięte czarnymi szybkami. Oficer otworzył tylne drzwi transportera opancerzonego, Sri wspięła się do czegoś w rodzaju kokpitu, obstawionego z obu stron ekranami, pulpitami pełnymi solidnych przełączników, kontrolek i manetek. Generał Arvam Peixoto siedział rozparty w niskim fotelu. Sri siadła naprzeciwko i powiedziała: – Strasznie widoczne miejsce sobie wybrałeś na spotkanie. – Absolutnie nie. Ja odpowiadam za bezpieczeństwo tegowszystkiego i mogę cię zapewnić, że to zostanie między nami. – A. To dlatego nie było cię na pogrzebie. – Pomyślałem, że najlepiej, żeby kordon sanitarny nadzorował ktoś z rodziny Ale kiedy oddali ciało tym żarłocznym rybkom, pozwoliłem sobie na minutę ciszy i kontemplacji. Generał miał na sobie świeżutki zielony mundur połowy, z wysokimi, sznurowanymi
buciorami. Siwe włosy, kontrastujące z ciemnobrązową skórą, miał spięte w koński ogon, wijący się po pagonie z pięcioma gwiazdkami. – A swoją drogą – zapytał – co tam miał ci do powiedzenia twój przyjaciel Rothco Yang? – Kondolencje złożył – odparła Sri. – I tyle? – A co, twoje drony niczego nie podsłuchały? – W miarę możliwości, zawsze wolę informację z pierwszej ręki. Daj mi tę satysfakcję. Przekrzywił głowę i słuchał, jak Sri streszcza mu krótką rozmowę. Ten odruchowy gest nieodmiennie kojarzył jej się z modliszką. Z zimną, owadzią kalkulacją, w które miejsce ugryźć najpierw. A gdzie wbić żądło. – Trudne zadanie – powiedział, kiedy skończyła. – On naprawdę myśli, że ta ciężka praca odratuje inicjatywę pokojową? A ty co myślisz? – Inicjatywa pokojowa jeszcze nie upadła – odpowiedziała Sri. – Dalej lecę na Kallisto, chyba że wiesz coś, czego ja nie wiem. – Ty się zajmujesz przyszłością. Wymyślasz nowe technologie i liczysz, że nadadzą jej kierunek. Kształt. I jaki to teraz będzie kierunek? Jak myślisz? Pionowy czy poziomy? – Więc coś jednak wiesz. – Ty patrzysz na przyszłość jak na krzywą wznoszącą. Jest coraz lepiej. Cały czas coś nowego. Ale inni ludzie widzą ją jako płaszczyznę. Która rozszerza się w poziomie. Konsoliduje. Do tego się to sprowadza. Piony kontra poziomy. Prawdziwi ludzie kontra niebezpieczni fanatycy, zamieniający własne dzieci w potwory. – A może raczej dęta propaganda kontra racjonalne myślenie. – Wiesz co, uważaj: któregoś dnia przez tę niewyparzoną gębę podpadniesz jakimś nieodpowiednim ludziom. I to konkretnie. Co ja tam wiem? Ja ci powiem, co ja wiem. Na początek: po co tu jesteś. Nie chodzi tylko o śmierć biednego Maximiliana, choć wszystko się przez nią pozmieniało. Przyszło mi do głowy, że może warto by ci było wiedzieć, że za parę miesięcy Siły Obrony Powietrznej będą organizować w przestrzeni Ziemia-Księżyc wspólne manewry z Unią Europejską. Po co? Bo mamy z nimi nową umowę handlową i będziemy im wynajmować te nasze nowe silniki termojądrowe. – Przyjrzał się Sri i zauważył: – Nie wiedziałaś o tym. – Wiedziałam, że są negocjacje. Szczegółów oczywiście nieznam. – Negocjacje się z grubsza skończyły. Parę rzeczy trzeba jeszcze doszlifować, nic poważnego. Jak tylko pani prezydent skończy żałobę, w Monachium odbędzie się uroczyste podpisanie. A czemu to ciebie dotyczy? Proste. W Europie władzę zdobyli zwolennicy twardej linii. Od razu wycofali się z tego projektu biomu i wszystkich tych pierdoł o sercach i umysłach. A teraz, po pechowej śmierci męża pani prezydent, kiedy zwolennicy zgody z Zewnętrznymi stracili swojego najbardziej widocznego orędownika, to i u nas zwolennicy twardej linii będą naciskać, żeby przerwać projekt. Wiem, że ty jesteś z sentymentu lojalna wobec naszego zielonego świętego, dlatego że to on cię odkrył i wypromował. Ale on jest stary i odcięty od świata w tej swojej chatce nad morzem. Przestał się orientować w sytuacji. Wypadł z obiegu, mniej więcej. Mówił kpiącym tonem, ale w spokojnych, nieco zezowatych oczach nie było nawet iskierki rozbawienia. Ekrany za jego plecami przedstawiały różne ujęcia katedry, Eixo Monumental i alej po jej obu stronach. Po schodach świątyni cały czas schodzili ludzie, wsiadali do limuzyn i do kolejki. Służba domowa, urzędnicy państwowi. Ludzie tacy jak Sri. – To dlatego podjąłeś takie ogromne ryzyko, żeby tu ze mną porozmawiać? – zapytała. – Kiedy wszystko to mamy już sto razy przedyskutowane? To ja powtórzę jeszcze raz. Obojętne,
co się będzie działo, pozostanę lojalna wobec rodziny. Rodziny i Wielkiej Brazylii. – Rodzina docenia wszystko, co dla niej zrobiłaś. Niestety, rodzina nie jest zgodna co do Zewnętrznych. Są dwa zdania. Co najmniej dwa. Pewnie, rozmawialiśmy o tym sto razy. Ale to już nie jest sama teoria. To się dzieje naprawdę. W rzeczywistości, pani profesor. A ty jesteś w samym środku i będziesz musiała się opowiedzieć po którejś ze stron. Im wcześniej, tym lepiej. Jeśli źle wybierzesz, obawiam się, że nawet twoja renoma i owoce twojej pracy nie uchronią cię przed konsekwencjami. – Rozumiem. To wszystko? Delikatnie dzwoniło jej w uszach, a złożone na kolanach dłonie miała nieprzyjemnie wilgotne, ale poza tym jej umysł był jasny. – Mam dla ciebie prezent – dodał generał i podniósł z jednego z pulpitów za krzesłem drewniane pudełeczko. Podał je Sri. W środku, na parze pokrytych siateczką rękawiczek leżały okulary z grubymi plastikowymi oprawkami. – Speksy – powiedział Arvam Peixoto. – Zewnętrzni używają ich zamiast telefonów. Soczewki potrafią rzucać obrazy, tekst i to nie tylko bezpośrednio na siatkówkę. A rękawiczki są kinestetyczne, można pisać na wirtualnej klawiaturze, przesuwać wirtualne przedmioty... Zresztą, na pewno szybko sama dojdziesz. Zanim mi podziękujesz, jeszcze jedna sprawa. Moja ekipa techniczna wstawiła do nich kamerę i kostkę pamięci o dużej pojemności, z kwantowym szyfrowaniem. Można na tym zainstalować jakąś małą AI, różne tego typu rzeczy. I mam prośbę: jak zobaczysz coś ciekawego albo pójdziesz na jakieś kluczowe spotkanie, to może byś je nagrała dla mnie. Na pewno bez problemu ocenisz, co może mnie zainteresować, a co nie. Sri zrozumiała od razu. Rodzina Peixoto wysyłała do Tęczowego Mostu zespół negocjatorów, ale Arvam Peixoto nie należał do frakcji zwolenników pokoju z Zewnętrznymi, był więc trochę poza obiegiem. Dlatego chciał, żeby ona została jego szpiegiem, żeby zbierała informacje dla jego analityków i strategów. Informacje z pierwszej ręki, tak jak lubił. Arvam Peixoto dodał: – Lecąc na Kallisto, będziesz miała dużo czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć. Liczę, że jak wrócisz, dasz mi odpowiedź: w tę stronę, czy w tamtą. Aha: no i „bon voyage”, jak to mówią Europejczycy. Kiedy wróciła do limuzyny, Alder zapytał, czy są jakieś problemy. – Na razie nie – odparła Sri i powiedziała sekretarzowi, żeby kazał szoferowi się pośpieszyć. – Jest masa roboty.
ROZDZIAŁ 4 Wiele lat później Macy Minnot nabrała przekonania, że Emmanuel Vargo był pierwszą ofiarą tej wojny. Kiedy jednak dowiedziała się o jego śmierci, pomyślała, że to nic złowrogiego: po prostu pech. Dziwaczny medyczny wypadek. Zbieg okoliczności. Podobnie jak Macy i reszta ekipy budowlanej, Emmanuel Vargo spędził dwunastotygodniowy lot z Ziemi na Jowisza pogrążony w głębokiej, sztucznej hibernacji, naćpany, wychłodzony, zużywający minimalną ilość tlenu i wody, gdy brazylijski frachtowiec pokonywał osiemset milionów kilometrów oświetlonej Słońcem czarnej próżni. Gdy statek wszedł na orbitę wokół Kallisto, najbardziej zewnętrznego z czterech dużych, galileuszowych księżyców, nadal spał. Podobnie, kiedy pasażerów pierwszej klasy, trumny hibernacyjne i kontenery z ładunkiem przeładowano na holownik, który zszedł na dół do portu, zagraconej płyty stojącej na wspornikach nad zapyloną równiną na zachód od Tęczowego Mostu. Holownik usiadł na osmolonym pasie z gracją trenującego balet hipopotama. Dźwig na kołach wyciągnął z ładunku kontener wielkości ciężarówki zawierający kapsuły hibernacyjne i przeniósł go do hangaru z atmosferą, gdzie owe trumny jedna po drugiej wyciągnięto i płaskimi lawetami przewieziono podziemnymi tunelami do ambulatorium na skraju portu. Wtedy dopiero Emmanuel Vargo zaczął się budzić. I wtedy umarł. Wybudzanie z hibernacji było na ogół rutynową sprawą. Większość ludzi budziła się bez większych przypadłości, poza skurczonym żołądkiem, betonem w kiszkach i egzystencjalnym kacem. Ożywianie, jak każdy większy zabieg medyczny, wiązało się jednak z pewnym ryzykiem – były charakterystyczne objawy, ogólnoustrojowe zaburzenia pracy narządów i metabolizmu. Po łagodnym podniesieniu temperatury organizmu do 37,5 stopnia, wyregulowaniu składu krwi i wstrzyknięciu mieszanki stymulującej receptory GABA, u Emmanuela Vargo wystąpiła fala chaotycznych neuronalnych wyładowań. Zamiast samorzutnie wykształcić prawidłowe przebiegi dynamicznej, wielopunktowej aktywności mózgu, neurony zaczęły aktywować się z wysoką częstotliwością, kompletnie asynchronicznie, zaburzając świadomość oraz kontrolę nad oddechem, pulsem i ciśnieniem krwi. Większość ofiar zespołu chaotycznych wyładowań przeżywała jedynie z lżejszą lub cięższą utratą pamięci oraz afazją, u Vargo przebieg był jednak wyjątkowo ciężki. Elektrochemia szalała mu w mózgu jak robaki w puszce. Ekipa reanimacyjna na próżno starała się zsynchronizować mózg mikrotonicznymi impulsami magnetycznymi. Ciśnienie krwi spadło, serce się zatrzymało i nie reagowało na defibrylację, zastrzyki norepinefryny ani masaż bezpośredni. Kiedy podłączano go do płucoserca, dostał silnego ataku klonicznego. Po nim szybko nastąpiły dwa kolejne. Po trzecim ustała aktywność pnia mózgu. Trzydzieści minut później stwierdzono śmierć mózgową i odłączono go od systemów podtrzymywania życia. Emmanuel Vargo zaliczał się do osób, które najbardziej przyczyniły się do realizacji projektu biomu w Tęczowym Mieście, jako symbolu współpracy i pojednania między Ziemią a Zewnętrznymi i milowego kroku w długiej kampanii łagodzenia napięć między ziemskim radykalnym zielonym konserwatyzmem a całą paletą radykalnych doktryn i utopijnych filozofii, jakie kwitły wśród państw-miast i osiedli Zewnętrznego Układu. Avernus, najsłynniejsza genetyczna guru Zewnętrznych, poparła projekt niesamowitą ilością własnej karmy, a Maximilian Peixoto oraz zielony święty Oscar Finnegan Ramos przekonali brazylijski rząd, aby sfinansował koszt zaprojektowania i zainicjowania ekosystemu. Chociaż tytularnym szefem ekipy projektowej mianowano praprawnuka zielonego świętego, Euclidesa Peixoto, za wszelkie aspekty planowania oraz organizacji brazylijskiej części projektu odpowiedzialny był właśnie
Emmanuel Vargo. Pracował przy projektowaniu ekosystemu z protegowaną Oscara Finnegana Ramosa, Sri Hong-Owen, dogadywał się z kallistańskim zespołem w sprawie budowy namiotu dla biomu i miał być odpowiedzialny od początku do końca za nadzór nad przygotowaniem i ożywieniem ekosystemu. Euclides Peixoto powiedział to wszystko, i wiele więcej, dwa dni po śmierci Emmanuela Vargo, w krótkiej mowie na ceremonii oficjalnego rozpoczęcia prac. Odbyło się to na szerokim trawniku na północnym końcu największej wyspy przyszłego biomu. Stanął na podwyższeniu, za plecami mając dno jeziora, jeszcze suche. Całość przykrywał gigantyczny namiot z diamentowych i polimerowych paneli oraz fullerenowych dźwigarów, a publiczność siedziała przed nim na ustawionych w półksiężyc składanych krzesełkach: brazylijski ambasador, orszak jego asystentów, członkowie misji handlowej rodziny Peixoto, pstrokata zbieranina przedstawicieli kallistańskiego Kongresu oraz rady miejskiej Tęczowego Mostu, kobiety i mężczyźni z ekipy budowlanej. W powietrzu, na różnych wysokościach wisiała niewielka ławiczka dronów, transmitująca uroczystość dla mieszkańców miasta, innych miast i osiedli na Kallisto, Ganimedesie, Europie oraz do osad górniczych na odległych maleńkich księżycach: Himalii i Elarze. Macy Minnot, siedząca wśród ekipy, musiała przyznać, że Euclides Peixoto pasuje wyglądem do roli. Był przystojny, w dwuczęściowym garniturze barwy chlorofilu, pasującym do kombinezonów ekipy, na lewym rękawie czarna żałobna opaska, a mówił dźwięcznym, choć ujmującym głosem. Wychwalał zasługi EmmanuelaVargo dla projektu, przytoczył kilka taktownych anegdot i zakończył stwierdzeniem, że pomimo dotkliwej straty cała ekipa jest zdecydowana pracować jak najlepiej, aby powołać do życia przepiękny i stabilny biom i upamiętnić tym samym niezwykle utalentowanego inżyniera ekosystemów, kogoś, kogo z dumą mógł nazywać swoim przyjacielem. Trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który zaledwie dwa dni temu tak nieudolnie poinformował wszystkich o jego śmierci. Ekipa zebrała się – jak sądziła – na zwyczajną odprawę, natomiast Euclides Peixoto bez żadnych wstępów powiedział im, że kiedy przebywali w hibernacji, zmarł Maximilian Peixoto, mąż pani prezydent Wielkiej Brazylii. I zanim ta bomba do nich dotarła, wypalił, że podczas wybudzania zmarł także Emmanuel Vargo. Zanim zdążył cokolwiek dodać, z tyłu sali odezwała się Ursula Freye. Zostali z Emmanuelem kochankami zaraz po zrekrutowaniu jej do ekipy. Cała rozdygotana i blada, powiedziała, że Manny’ego oczywiście zamordowali wrogowie projektu, i zażądała natychmiastowego rozpoczęcia śledztwa. Speller Twain, szef bezpieczeństwa, usiłował ją wyprowadzić, co skończyło się niezręczną szarpaniną. Krzyki, szyderstwa, piski. Spotkanie przerodziło się w chaos, a Euclides Peixoto uciekł, nie wyjaśniwszy, co będzie dalej z projektem po śmierci jego głównego inżyniera. Teraz, gdy wybrzmiały oklaski na zakończenie mowy, Euclides Peixoto poprosił, żeby na podium weszła dziewczynka, która wygrała losowanie. Ośmioletnia, wysoka, smukła, w prostej białej sukience, wzięła od niego pilota i bez ceregieli nacisnęła czerwony guzik. W kilkunastu punktach wokół wschodniego i zachodniego brzegu jeziora, z potężnych rur trysnęły strugi wody, spadając z łoskotem na dno. Wzbiły się ogromne chmury mgły, zmiękczając ostry blask lamp wiszących wzdłuż szczytowej krawędzi namiotu i wypełniając chłodne powietrze świeżym, metalicznym zapachem. Euclides Peixoto, przekrzykując kolejną falę owacji, oznajmił tubalnym głosem, że rozpoczęło się ożywianie biomu. *
Macy Minnot nie miała zbyt dobrego zdania o Euclidesie Peixoto. Nie tylko był z politycznego nadania, a stanowisko zawdzięczał własnemu urodzeniu, ale także uważała go za beznadziejnego durnia, który nie byłby w stanie wyrysować sieci troficznej, ożywić martwego błota, czy choćby obsadzić grządki kwiatowej, nie mówiąc o lesie czy bagnie, choćby od tego zależało jego życie. Lubiła natomiast i szanowała Emmanuela Vargo, który zaczynał od zera, stał się jednym z najlepszych ekoinżynierów na Ziemi, a wybrawszy ją do swojej ekipy, odnosił się do niej niezmiernie uprzejmie i grzecznie. Działo się to nieco ponad rok temu, kiedy Macy, niedawno awansowana na kierownika brygady, pracowała z Zespołem Rekultywacji i Odbudowy nr 553 nad jeziorem Champlain, na północnej granicy świeżo zdobytego terenu, nadanego rodzinie Fontaine. Po dziesięciu latach brutalnych walk z terytorium wypchnięto partyzantów, dzikich osadników i całe szczepy squatterów – Zespół nr 553 mógł wejść i zacząć usuwać skutki wielu stuleci ekologicznych szkód. Przed rozpoczęciem prac w jeziorze mało co żyło: zakwity zielononiebieskich glonów, kraby wełnistoszczypce, ryby żmijogłowcowate oraz wyjątkowo szkodliwa odmiana zmodyfikowanego hiacynta wodnego, szybko rosnąca i odporna, wprowadzona do wielu słodkowodnych zbiorników w połowie XXI wieku w ramach wczesnych i chybionych prób poprawy sytuacji. Na dnie jeziora utworzyła się zawdzięczana napędzanej spalaną ropą kulturze XX i XXI wieku charakterystyczna warstwa osadowa, skażona resztkami paliw kopalnych i metali ciężkich: beztlenowa, cuchnąca, czarna jak smoła i całkowicie pozbawiona życia. Macy Minnot nadzorowała grupę, której przypadło zadanie przekształcenia tego oleoantropocenotycznego szlamu w najprawdziwsze błoto. Wielkimi pompami wysysali osad z dna i przepompowywali go między przegrodami nasyconymi polimerami i plastizymamiusuwającymi metale ciężkie i inne toksyczne substancje. Potem trafiał do kolejnych zbiorników fermentacyjnych, gdzie mieszanki modyfikowanych bakterii trawiły materiał organiczny; na koniec procesu dziewicze błoto mieszano ze zrównoważoną populacją bakteryjną i wpompowywano z powrotem na dno jeziora. Przez trzy miesiące przesuwali się z operacją z północnego krańca jeziora ku zatoce Malletts. Atakowało ich parę potężnych burz, nękali dzicy osadnicy i bandyci – w trakcie któregoś z ataków Macy widziała, jak pocisk z inteligentnego granatnika przelatuje może o metr od platformy przepompowni, po czym leniwie zawraca w powietrzu i zaczyna nadlatywać z powrotem; nagle kończy mu się paliwo, spada do jeziora i, eksplodując, zalewa barkę ekipy bazylionem litrów wody. Na ogół jednak praca była fajna. Jasne, ciężka i brudna, ale warta zachodu jak nie wiem co. Po przetworzeniu i oczyszczeniu mułu i wody, do jeziora wprowadzi się fitoplankton, wodorosty, bezkręgowce i ryby: całą zbudowaną od zera sieć łańcuchów pokarmowych. W Gaję Macy wierzyła czysto deklaratywnie, za to przywrócenie zniszczonego, niemal martwego jeziora do stanu zbliżonego do pierwotnego stanowiło dla niej istne religijne przeżycie. Uwielbiała tę pracę i co rano wstawała szczęśliwa i wdzięczna, z zapałem do dalszych zadań. Zespołem RO nr 553 dowodziła Roxy Parrish, doświadczona i bystra kobieta po pięćdziesiątce, która nie pozwalała, by wchodzono jej na głowę, od swoich ludzi wymagała tylko fachowości, ciężkiej pracy i lojalności, a w zamian dawała im niezachwiane wsparcie i ochronę przed najgorszymi kaprysami i pomysłami rodowych biurokratów. Mniej więcej co tydzień odwiedzała Macy na jej pływającym kompleksie, składającym się z barek, przepompowni i koferdamów, żeby sprawdzić postępy, omówić trudności i wymienić się plotkami o pracujących w regionie innych ekipach RO. Któregoś letniego popołudnia, Roxy i Macy siedziały sobie na
górnym mostku barki mieszkalnej, popijały piwo i patrzyły, jak zachód słońca wybłyszcza szeroki pas spokojnej wody, ciągnący się aż po niskie wzgórza na wschodnim brzegu, pokryte nierównymi łatami świeżo posadzonego lasu. Na północ leciał mozolnie nawołujący się krzykiem klucz dzikich gęsi. Macy, zadowolona jak nigdy, łyknęła piwa i pomyślała, że za rok te gęsi tutaj znajdą dla siebie dom, jeśli będą miały ochotę się zatrzymać. Powiedziała szefowej coś w tym stylu, a Roxy zapytała: jak myśli, co będzie robić za rok o tej porze? – Kiedy skończy się ten projekt? To chyba zależy, gdzie nas wyślą – odpowiedziała Macy. Siedziała rozparta na leżaku, rozpuszczone kasztanowe włosy sięgały do ramion dżinsowej koszuli, stwardniałe dłonie przyciskały do paska dżinsów butelkę z piwem, robocze buty opierały się o reling mostka. – Ekipa jest faktycznie dobra, więc mogę zrozumieć, że chcesz się z nami trzymać. Ale jesteś młoda, masz talent i powinnaś łyknąć wszelkie możliwe doświadczenie. No i tak sobie pomyślałam: zerknij na to. – Roxy wyciągnęła tablet z naramiennej torby. Wtedy właśnie Macy dowiedziała się, że zielony święty Oscar Finnegan Ramos oraz słynna guru genetyczna Avernus objęli mecenat nad budową biomu w mieście Tęczowy Most na Kallisto, drugim co do wielkości księżycu Jowisza, a rodzina Peixoto montuje ekipę, która od zera zbuduje tam ekosystem. – Ale czemu ja? – zapytała Macy. – To jest projektowanie terenu. Wielki projekt, w dziwnym miejscu, ale poza tym nic ciekawego. – Wiesz co, lepiej przeczytaj tę specyfikację. Większość parku ma zająć słodkowodne jezioro. Potrzeba im będzie ludzi, którzy umieją je ożywić, a wśród nich kogoś, kto zna się na mikroekobiologii. To ciekawa praca i rozwinie cię w wielu ciekawych kierunkach. Plan jest taki, żeby na czele całej ekipy stanął Emmanuel Vargo, a założę się, że i od Zewnętrznych można się nauczyć wielu interesujących numerów. W końcu rozwijają takie zamknięte ekosystemy od ponad stu lat. No i będzie też okazja poznać, a może i współpracować z Avernus, która jest słynna co najmniej jak Einstein, Darwin, czy jakiego tam uczonego masz ochotę wymienić. – Reklamę pani zrobiła, fakt – odpowiedziała Macy. – Ale do tego strasznie daleka droga, a poza tym, na pewno są setki ludziolepszych kwalifikacjach niż moje. Tysiące. – Nie byłabym taka pewna. Jesteś jednym z najlepszych poganiaczy bakterii, jakich znam. Zawsze walisz prosto z mostu i czasem masz przez to tarcia z szefami innych zespołów, ale do pracy się przykładasz, jesteś młoda, bystra i ambitna. Poza tym, Macy, taka okazja trafia się raz w życiu. Może teraz tego nie widzisz, ale zobaczysz. – Coś widzę, że specjalnie nie mam wyboru, czy się zgłaszać, czy nie. – No właśnie mówiłam, że walisz prosto z mostu. – Roxy się uśmiechnęła. – To ja też będę szczera. Liczyłam, że rzucisz się na to od razu. Nie dlatego, że mi to ułatwi sprawę, także dlatego, że naprawdę to jest dla ciebie znakomita okazja i nadajesz się najlepiej ze wszystkich moich ludzi. Więc tak: jeśli nie zgłosisz się na ochotnika, ja i tak cię zapiszę i nie będziesz miała nic do powiedzenia. To nie armia i nie lotnictwo, ale hierarchię jakąś mamy. A ty jesteś na samym dole. Macy zastanowiła się nad tym. Wpatrzyła się w klucz gęsi, niknący na ciemniejącym skraju świata, i powiedziała w końcu: – A mogę chociaż zapytać, kto panią o mnie pytał? – To był miejscowy gubernator. – Louis Fontaine? – Właśnie. Widocznie nadal interesuje się twoją karierą. – Z gubernatorem jesteśmy kwita – powiedziała Macy. – A nawet jeśli nie, to nie jestem pewna, czy mam mu za coś takiego dziękować.
Cztery lata wcześniej Macy była szeregowym pracownikiem w zespole RO w Chicago, gdzie pomagała usunąć z brzegu jeziora ostatnie ślady budynków i dróg. Był to jeden z największych projektów rekultywacyjnych na terenach rodziny Fontaine. Wieżowce z centrum usunięto dawno temu, ale wydawało się, że praca nad przedmieściami i satelickimi miasteczkami nie ma końca. Macy, uciekinierka z domu, bez żadnych kwalifikacji, bez patrona, nadal pracowałaby jako robotnica, gdyby Fela Fontaine, naćpana trzema różnymi robionymi na zamówienie psychotropami, nie rozwaliła kradzionego fruwacza. Mały pojazd latający sunął nisko, płasko nad hektarami pni drzew i śmieci, rozganiając ludzi na wszystkie strony, po czym zamaszyście zawrócił do drugiego podejścia. Zahaczył jednak o zardzewiały szkielet słupa wysokiego napięcia i stracił wirnik ogonowy. Kręcąc się jak nasiono klonu, wpadł do wody kilkaset metrów od brzegu. Macy wskoczyła do motorówki i popędziła do miejsca, gdzie tonął; pośród rozlewającej się plamy płonącego paliwa i kosztem oparzeń trzeciego stopnia na dłoniach i ramionach wyciągnęła nieprzytomną dziewczynę z wraku. Ojciec Feli Fontaine był gubernatorem Regionu Północno-Wschodniego. Odwiedził Macy w szpitalu, zapłacił za jej leczenie i załatwił dla niej stypendium w collegeu, później jednak nie miała żadnych kontaktów ani z nim, ani z resztą rodziny. Sześć miesięcy później dowiedziała się, że Fela Fontaine popełniła samobójstwo. Dla niej był to koniec sprawy. Oczywiście, zyskała okazję, żeby poprawić swój los, ale przez cztery lata nabrała przekonania, że już zdołała się sama wykazać. Szkołę skończyła z najlepszym wynikiem, przykładała się do pracy na swoim pierwszym stanowisku, w oczyszczalni ścieków wielkości małego miasta, na środku jeziora Michigan – udało jej się rozwiązać kłopotliwy problem z wymywaniem osadów z reaktorów remediacyjnych i dostała awans na kierownika brygady. Oczywiście, za tę pomoc będzie wdzięczna, ale chciała już ją mieć za sobą, chciała, żeby definiowały ją jej własne zdolności, chciała radzić sobie w świecie po swojemu, bez żadnej pomocy czy mecenatu. Poczuła więc iskierkę złości i niechęci, widząc, jak nonszalancko gubernator wtrącił się w jej życie; gdy Roxy Parris usiłowała ją przekonać, że to naprawdę znakomita perspektywa, odparła: – A co to go w ogóle obchodzi? Biom to sprawa Peixoto, nie Fontaine’ów. – Ty naprawdę powinnaś się trochę zainteresować polityką. Czasy są takie, że przez swoją dziewiczą ignorancję na pewno wpakujesz się w poważne kłopoty. – O Zewnętrznych wiem. Ze sto lat temu była z nimi wojna. Niektórzy chcą się z nimi pogodzić. Inni chcą znowu z nimi wojować, bo oni już prawie nie są ludźmi. Mówią, że to nazywa się polityka – powiedziała Macy. – Dla mnie to głupota. Mamy aż nadto roboty u siebie, nie musimy jeszcze wchodzić na głowę jakiejś garstce ludzi, którzy żyją nie tak, jak byśmy chcieli. – Tak dokładnie brzmi stanowisko Fontaine’ów – powiedziała Roxy. – Dlatego Peixoto mają nasze poparcie, kiedy próbują pojednania z Zewnętrznymi i dlatego jesteśmy za tym projektem biomu. Pozostałe rodziny prawie wszystkie były przeciwne, ale Fontaine’owie i parę innych rodzin stanęli ramię w ramię z Peixoto, gdy ustawa była głosowana w Senacie. A skoro Peixoto potrzebowali naszych głosów, to jak będą dobierać załogę, będzie tam trochę miejsca dla naszych ludzi. Zresztą, nie jesteś jedynym poganiaczem mikrobów, który się o to stara. Będą ludzie z innych regionów, ale moim zdaniem masz sporą szansę. Ja myślę, że ci się uda. Jesteś młoda i świetna. Nad jeziorem Michigan naprawdę fantastyczne rzeczy porobiłaś z tym zdechłym błotem. Wskaźnik nawrotów masz tak niski, że ledwo da się mierzyć. – Bo to tak, jak pani mówi: łatwiej zrobić od razu dobrze niż potem powtarzać. – Łatwiej, ale i tak trzeba dużo umieć. – Lepiej, żeby wybierali mnie na podstawie tego, co umiem – odpowiedziała Macy.