Clive Cussler Jack Du Brul Dżungla Przekład: Maciej Pintara, Mariusz Ćwiklak The Jungle
Clive Cussler Jack Du Brul - Oregon 08 - Dżungla [2013]
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 2.0 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 2.0 MB |
Rozszerzenie: |
Clive Cussler Jack Du Brul Dżungla Przekład: Maciej Pintara, Mariusz Ćwiklak The Jungle
PROLOG Wschodnie Chiny, rok 1281 Gęsta mgła wypełniała dolinę i otulała piętrzące się wokół góry. Poruszana lekkim wiatrem sprawiała, że szczyty wyglądały tak, jakby oddychały. Z ziemi przepastne lasy jawiły się bardziej jako zarysy niż pojedyncze drzewa. Żadne zwierzęta nie przemykały po dywanie z liści i sosnowych igieł, żadne ptaki nie krzyczały. Panowała upiorna cisza. Nawet kawaleryjskie konie wydawały się przytłoczone nieprzeniknionym mrokiem. Tylko sporadyczne głuche odgłosy kopyt zdradzały ich obecność. Gdy wzeszło słońce, mgła zaczęła się powoli rozpraszać. Wyłoniła się z niej, niczym dziwaczny stwór wynurzający się z głębin, górna część zamku. Dachówki z wypalanej gliny lśniły od wilgoci. Potem ukazały się wysokie mury wokół miasta. Równe blanki przypominały smocze kły. Nawet z daleka łatwo było dostrzec patrolujących szczyty murów wartowników z długimi włóczniami opartymi niedbale na ramionach. Wiedzieli, że armia wielkiego chana jest blisko, ale sprawiali wrażenie pewnych, że fortyfikacje wystarczą, by powstrzymać wrogów. W Chinach mawiano, że miasto bez muru jest jak dom bez dachu, toteż każdą osadę, nawet najmniejszą, otaczał kamienny wał obronny lub przynajmniej drewniany ostrokół. Oblężenia i kontroblężenia stanowiły główną metodę prowadzenia wojny i tę taktykę doskonalono od tysięcy lat. Przed podbojem Chin Mongołowie walczyli jako lekka kawaleria. Opanowywali stepy i dziesiątkowali swoich wrogów podczas błyskawicznych wypadów. W końcu jednak, aczkolwiek niechętnie, przystosowali się do chińskiego sposobu toczenia wojen. Zrobienie wyłomu w murach ufortyfikowanego miasta, z wykorzystywaniem pojmanych niewolników do wypełniania fos i ludzi uderzających taranami pod gradem strzał z parapetów, zajmowało tygodnie, miesiące lub nawet całe lata, to zaś stało w sprzeczności z zakorzenionym w nich pragnieniem szybkiego zwycięstwa. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem – a przebijające się przez mgłę słońce wskazywało, że tak będzie – nowa taktyka zostałaby zastosowana tego dnia. Dzięki niej każda twierdza byłaby pułapką bez żadnej drogi ucieczki. Nieliczni gubernatorzy wojskowi w regionie, którzy jeszcze nie przysięgli wierności chanowi, musieliby to uczynić, bo inaczej straciliby życie. Przez tydzień armia złożona z pięciuset jeźdźców i tysiąca piechurów czekała
w lasach tuż za miejskimi polami, zamienionymi po żniwach w pożółkłe ścierniska. Łucznikom z cytadeli stwarzało to doskonałą okazję do położenia trupem każdego, kto byłby na tyle głupi, żeby przypuścić bezpośredni szturm. Równie istotne znaczenie dla obrońców miało to, że zgromadzili dość żywności, by przeczekać długie oblężenie. Gdyby mury nie legły w gruzach przed nadejściem zimy, Mongołowie prawdopodobnie wycofaliby się na północ do swojej stolicy i wrócili dopiero wiosną. Generał Chenbisz dostał od chana rozkaz zdobycia miasta, zanim pierwszy śnieg przyprószy dach jego pałacu. Wprawdzie generał nigdy nie dostąpił zaszczytu przebywania w obecności chana, ale nie zawiódłby swojego władcy, tak samo jak nie zawiódłby najlepszego przyjaciela. Żałował tylko, że wielki przywódca przysłał emisariusza, który miał śledzić oblężenie. W dodatku wyjątkowo szpetnego – z ziemistą cerą, ogromnym haczykowatym nosem i małymi oczkami o diabelskim spojrzeniu Dobrze chociaż, że nosi brodę. Podczas gdy sam Chenbisz zdołał wyhodować tylko cienkie, obwisłe wąsy i trochę rzadkich włosów na podbródku, dolną połowę twarzy obserwatora zasłaniał gęsty czarny zarost. W przeciwieństwie do poprzednich oblężeń, które prowadził, tym razem generał nie przygotował dziesiątek drabin i wież ani katapult. Przywiódł tylko tylu niewolników, ilu potrzebowali jego żołnierze, i kazał zbudować na polu, tuż poza zasięgiem łuczników w mieście, zaledwie dwie drewniane wieże. Na ich szczytach znajdowały się duże miedziane stożki zwrócone otworami ku niebu. Każdy pokrywała wewnątrz cienka warstwa srebra, wypolerowana tak, że błyszczała niczym samo słońce. Z drewnianych skrzyń podpierających oba dwuipółmetrowe stożki wystawała lufa, jak w małej armacie. Górną konstrukcję, umieszczoną cztery i pół metra nad ziemią na kratownicy z drewnianych belek, można było obracać i unosić na mocnym kardanie. Na szczycie każdej wieży stało czterech z najlepszych ludzi Chenbisza. Jeśli wysłannik chana miał jakieś pytania odnośnie do dziwacznych konstrukcji, to zachowywał je dla siebie. Już od tygodnia przed wysokimi i szczelnie zamkniętymi wrotami miasta stał czerwony ger. Zgodnie z mongolską tradycją najpierw wznoszono biały namiot i dawano władzom miasta możliwość omówienia warunków kapitulacji bez obawy o życie. Kiedy biały namiot był zastępowany czerwonym wełnianym gerem, oznaczało to, że atak jest nieuchronny. Gdy zaś na miejscu czerwonego stawiano namiot czarny, zapowiadało to, że wszyscy w obrębie murów zginą. Przez ostatnie dni prawie cały czas padało, a ciężkie, ołowiane chmury zasnuwały niebo. Dopiero tej nocy deszcz wreszcie ustał i zapowiadał się pogodny dzień. Gdy
Chenbisz nabrał pewności, że słońce się przebije przez resztki mgły, kazał niewolnikom przebyć leżące odłogiem pola, zburzyć czerwony namiot i wznieść czarny. Łucznicy zaczęli strzelać do niewolników, ledwie ci znaleźli się w ich zasięgu. Chmary strzał zasypywały ziemię wokół mężczyzn niczym śmiercionośny deszcz. Czterech niewolników padło martwych; dwaj kolejni też zostali trafieni, ale wciąż parli naprzód z cienkimi drzewcami sterczącymi z ich ciał. Inni biegli bez przeszkód pod osłoną zwiniętego czarnego namiotu. Zastępców wysłano natychmiast. Poruszali się zygzakiem, żeby utrudnić łucznikom celowanie. Większości się udało, ale kilku osunęło się na ziemię. W sumie z dwudziestu ludzi potrzebnych do ustawienia namiotu tylko pięciu dotarło z powrotem do mongolskich linii. – Wydaje się to marnotrawstwem – powiedział obserwator ze swoim wyraźnym akcentem. – Tak to się robi – wyjaśnił Chenbisz, nawet na niego nie patrząc. – Biały namiot, czerwony namiot, czarny namiot, śmierć. – Chan nie wspominał, dlaczego akurat to miasto jest oblegane. Ty wiesz, panie? Chenbisz miał ochotę odpowiedzieć, że chan ma swoje powody, ale wiedział, że musi traktować wysłannika z należnym szacunkiem, odrzekł więc: – Lokalny gubernator wojskowy nie zapłacił chanowi wszystkich podatków za ubiegły rok. Brakująca kwota była niewielka i chan wspaniałomyślnie mógłby z niej zrezygnować, jednakże pocztylion królewski podsłuchał, jak tamten przechwalał się swoim złodziejstwem. Imperium mongolskie słynęło ze znakomitej służby pocztowej. W licznych zajazdach rozmieszczonych wzdłuż wszystkich głównych dróg jeźdźcy mogli albo zmienić konie i podążyć dalej, albo przekazać wiadomości czekającym na nie wypoczętym posłańcom. Dzięki temu wieści z najdalszych zakątków rozległego państwa docierały do chana w ciągu tygodni bądź nawet dni. – Taka przewina nie może ujść bezkarnie – ciągnął Chenbisz. – „Oddajcie cesarzowi, co cesarskie” – zacytował emisariusz. Generał zignorował niezrozumiałą aluzję i popatrzył w górę. Resztki mgły już się rozproszyły, odsłaniając błękitne niebo nad polem bitwy. Odwrócił konia, by sprawdzić gotowość jeźdźców znajdujących się za nim. Wszyscy nosili pełne bambusowe zbroje i siedzieli na mocnych kucach, potomkach zwierząt, które umożliwiły mongolskim hordom zdobycie i utrzymanie w posiadaniu niemal całego kontynentu. Każdy miał przytroczony do siodła specjalny worek z materiału impregnowanego lakierem olejnym. Tkanina nie przepuszczała wody, a zawartość
starannie odmierzył i zmieszał najlepszy alchemik dowódcy. Za konnymi stały szeregi piechurów uzbrojonych w ostre piki, prawie dwa razy dłuższe od nich. – Generale! – zawołał adiutant, wskazując w stronę wież. Chenbisz spojrzał w ich kierunku. Na każdej z wież oblężniczych żołnierz machał czerwoną chorągwią bojową – znak, że są gotowi. Chenbisz dał znak swojemu flagowemu. Mężczyzna wystąpił naprzód, aby dobrze go widziano, i zamachał jedwabnym sztandarem nad głową. Żołnierze na wieżach odłożyli swoje chorągwie i zajęli się dziwnymi machinami, które wkrótce przetransportowali na pole. Ustawili je tak, że rury w drewnianych skrzyniach wielkości trumien celowały w szczyt muru obronnego. Następnie jeden z żołnierzy na każdej z wież zdjął osłonę z rury podobnej do armatniej lufy, a pozostali zaczęli obracać skrzynię. Kiedy obie lufy zostały skierowane dokładnie na łucznika lub obserwatora na murze, na chwilę znieruchomiały. Pozornie nic się nie zmieniło. Nie rozległ się żaden hałas i nie wystrzelono żadnego pocisku, a jednak za każdym razem, gdy któraś z luf wycelowała w jakiegoś wartownika, mężczyzna nagle znikał z widoku i nie pokazywał się więcej. Wysłannik chana spojrzał pytająco na generała, który obserwował parapety przez taflę przyciemnionego szkła wielkości damskiego lusterka. Gdy w końcu się odwrócił i dostrzegł wyraz dezorientacji na twarzy emisariusza, ścisnął kolanami konia, żeby podjechać bliżej, i podał mu szkło. Mężczyzna ujął je za misternie rzeźbioną rączkę z kości słoniowej i uniósł do oka. Zamrugał gwałtownie, wyraźnie zdumiony, zerknął ponad krawędzią na warowne miasto, po czym spojrzał z powrotem przez szkło. Widziana przez nie scena tonęła w upiornym półmroku mimo blasku słońca, ale nie to go zaskoczyło, lecz wąskie jak ostrza sztyletów promienie światła emitowane z dwóch wież. Szkarłatne smugi wystrzeliwały z dziwnych konstrukcji niczym lance i przelatywały nad murami. Na jego oczach jakiś wartownik włożył głowę w wolną przestrzeń między zębami krenelażu. Oba promienie natychmiast nakierowały się na niego i przesunęły się po jego twarzy. Odległość była zbyt duża, by mieć pewność, ale emisariusz odniósł wrażenie, że skupiły się na oczach mężczyzny. Wystarczyła sekunda i nieszczęsny wartownik schował się z powrotem, potrząsając gwałtownie głową. Wysłannik chana opuścił szkło. Sepiowy odcień zniknął, rubinowe smugi światła również. Panował spokój i bezruch, tylko dwie drewniane skrzynie nadal obracano tam i z powrotem w pozornie niewiadomym celu. Emisariusz wyglądał na jeszcze bardziej zdezorientowanego niż chwilę wcześniej.
– Spojrzenie smoka – wytłumaczył Chenbisz, nie podnosząc na niego wzroku. – Tak to nazywają moi ludzie. – A ty, panie, jak to nazywasz? – zapytał poseł. Generał ściągnął wodze, by obrócić konia. – Pewnym zwycięstwem – odparł krótko. – Nie pojmuję – wyznał emisariusz. – Jak to działa? – W każdym urządzeniu jest długi ośmioboczny kryształ ze starożytnej kopalni daleko na południu. Nie pytaj mnie o szczegóły, panie, bo nie znam się na sprawach naukowych, ale dzięki lustrom z otworami taki kryształ przewodzi światło uwięzione w stożku na górze i skupia je tak, że może na pewien czas oślepić człowieka, który patrzy prosto na nie. – Mimo że jest niewidoczne? – Pojawia się jako mały czerwony punkt na celu, ale promień można zobaczyć w powietrzu tylko przez to szkło w twoim ręku, panie – odparł generał i odwrócił się z powrotem do swoich jeźdźców. – Czas zakończyć to oblężenie. Wysłannik chana jeszcze raz popatrzył na wysokie mury i solidne drewniane wrota. Wydawały się nie do sforsowania, jak Wielki Mur na północ od stolicy. Nie miał pojęcia, jakim sposobem oślepienie kilku wartowników może zakończyć oblężenie. Ale jako że pochodził z kupieckiej rodziny, nie znał się na prowadzeniu wojny ani na taktyce wojskowej. – Do ataku – rozkazał Chenbisz. Emisariusza, który spodziewał się ostrej szarży na miejskie mury, kolejny raz ogarnęło zdumienie, natarcie bowiem odbywało się cicho i w niemal spacerowym tempie. Kopyta koni, owinięte grubymi wełnianymi workami, nie wydawały prawie żadnych odgłosów, siodła i sakwy przypasano tak mocno, że skóra nie trzeszczała, a jeźdźcy popędzali swoje wierzchowce łagodnymi szeptami. Gdyby poseł zamknął oczy, nawet by się nie zorientował, że mija go pięćdziesięciu jeźdźców. Poczułby tylko lekką woń kurzu wzbijanego przez końskie kopyta. Choć nie był wojskowym, domyślał się, że to decydująca faza planu generała. Spojrzał w górę. Niebo nad jego głową pozostawało czyste, ale w kierunku pola bitwy płynęła pojedyncza chmura. Jej cień przesuwał się po wzgórzach za miastem. Wysłannik chana obawiał się, że jeśli znajdzie się nad nimi, tajna broń Chenbisza będzie bezużyteczna. Od wielu minut na szczycie muru nie pokazał się żaden obserwator. Emisariusz wyobrażał sobie dezorientację kompletnie zaskoczonych obrońców, którzy nie wiedzieli, co ich oślepiło. Podczas swoich licznych podróży nieraz miał okazję się przekonać, że ludzie na prowincji są bardzo zabobonni. Jakim czarom przypisują
utratę wzroku? Kolumna jeźdźców zbliżała się do miejskich murów niczym armia duchów. Konie wytresowano tak dobrze, że żaden nawet nie zarżał. Chmura znajdzie się nad nimi już niedługo. Emisariusz szybko obliczył w pamięci, że jeźdźcom zostało zaledwie kilka minut. Czas uciekał, oni jednak nie przyspieszali. Generał wpoił im przede wszystkim dyscyplinę. Gdy nad murem pojawiła się czyjaś głowa, oba działa świetlne natychmiast wzięły ją na cel. Ledwo mężczyzna zdążył zerknąć na pole bitwy, niewidoczne promienie oparzyły mu siatkówki oczu. Chenbisz zesztywniał na koniu w oczekiwaniu na alarmujący okrzyk, który byłby sygnałem do wypuszczenia strzał dla ukrytych łuczników. Usłyszawszy jakiś wrzask w górze, aż syknął przez zęby. Na szczęście to była tylko wrona siedząca na wierzchołku pobliskiego drzewa. Gdy pierwszy jeździec dotarł do drewnianych wrót, niedbale cisnął swój worek na ziemię przed nimi. Chwilę później to samo zrobił następny. Potem kolejni. Stos worków rósł, aż utworzyły nierówną stertę przywierającą do drewna. W końcu ktoś za murami wykazał się bystrością. Uniósłszy głowę nad parapet kawałek na prawo od wrót, osłonił oczy ręką i spojrzał w dół. Jego ostrzegawczy okrzyk rozniósł się po polu. Atakujący stracili element zaskoczenia. Natychmiast zmienili taktykę. Kilku ostatnich rzuciło swoje worki pod wrota i zawróciło w pełnym galopie. Rozproszyli się, gdy strzały wypuszczone na ślepo zza murów zaciemniły niebo. Ale nie one przesłoniły słońce, tylko nadciągająca chmura. Jakimś zrządzeniem losu pchający ją wiatr ustał i zawisła nad miastem niczym ogromny parasol. Działa świetlne Chenbisza były teraz bezużyteczne. Czujni wartownicy szybko zdali sobie z tego sprawę i zaczęli zrzucać wiadra wody na stos worków, który sięgał prawie do połowy wysokości drewnianych wrót. Generał spodziewał się tego i dopilnował, aby każdy worek pokryto grubą warstwą żywicy dla ochrony przed przemoczeniem. Wkrótce na szczycie muru ukazali się łucznicy i zaczęli strzelać do galopujących jeźdźców. Mongołowie nosili napierśniki i hełmy, ale mieli odsłonięte plecy, toteż wielu zostało trafionych. W ciągu kilku chwil na polu zaroiło się od koni bez jeźdźców, którzy leżeli na ziemi, jedni wijąc się z bólu od doznanych ran, inni nieruchomo – martwi. Jeden z ludzi Chenbisza zawrócił i popędził równolegle do muru, stojąc wysoko w strzemionach ze strzałą założoną na cięciwę krótkiego łuku. Na końcu jego strzały zamiast ostrego grota z brązu był płonący kłąb szmat unurzanych w smole. Jeździec puścił cięciwę i natychmiast szarpnął z całej siły lewą połowę wodzów. Koń, który
znał ten sygnał, przewrócił się na bok w tumanie kurzu, by zasłonić jeźdźca przed tym, co nastąpi. Strzała trafiła w stos worków w tym samym momencie co wiadro wody zrzucone ze szczytu muru. Nad stertą uniósł się biały dym i przez ułamek sekundy wydawało się, że płomień zgaśnie. Tak się jednak nie stało. Resztka żaru na końcu strzały przepaliła worek i dotarła do jego zawartości. Alchemicy poszukujący eliksiru życia wynaleźli tę mieszankę przypadkiem i nazwali huo-yao, „płonącym lekiem”. Świat poznał go później jako proch czarny. Ponieważ proch czarny jest wolno palącym się materiałem wybuchowym, musi być ubity, żeby eksplodować. Pierwszy worek stanął w ogniu wśród dymu, od niego zajmowały się inne na zewnątrz stosu, aż płomienie wystrzeliły wysoko w powietrze. Nastąpił wybuch worków zagrzebanych u podstawy sterty, a ciężar tych powyżej powstrzymywał rozprężające się gazy wystarczająco długo, by spowodować potężną eksplozję. Przez pole przetoczyła się fala gorącego powietrza, dosięgając generała i jego piechurów. Wysłannik chana, którego podmuch zrzucił z konia, poczuł się, jakby stanął przed piecem garncarskim. Płomienie i dym wznosiły się pod niebo, a szczątki drewnianych wrót, które zostały rozerwane na tysiące kawałków, skosiły wszystkich na swojej drodze. Łucznicy na parapecie pofrunęli niczym szmaciane lalki; ich rozpaczliwe krzyki zagłuszyły huk wybuchu. Emisariusz z wysiłkiem podniósł się z ziemi. Dzwoniło mu w uszach, a gdy przymknął oczy, wciąż widział pod powiekami błyski towarzyszące eksplozji. To była druga cudowna broń, jaką dziś zobaczył. Najpierw tajemnicze działa świetlne, a teraz równie dziwne worki pełne substancji pozwalającej uwolnić ogień od razu z nich wszystkich. Doprawdy zdumiewający kraj, przemknęło mu przez myśl. Spojrzał na pole bitwy. Rozproszeni jeźdźcy skręcili jak ławica ryb i pomknęli ku miastu. Resztki zniszczonych wrót jeszcze się tliły, a ogłuszeni wybuchem obrońcy poruszali się bezładnie, kompletnie zdezorientowani. Wyciągnięte z pochew miecze napastników odbijały światło słoneczne, bo chmura odpłynęła dalej. Mężczyźni na wieżach wypatrywali ofiar, ale eksplozja pozbawiła załogę twierdzy chęci do walki. Chenbisz wysłał swoich piechurów w ślad za kawalerią. Z rykiem, niemal równie głośnym jak huk wybuchającego prochu, pobiegli przez pole, by przywrócić honor chanowi, którego haniebnie okradziono, tym samym odbierając mu godność. Wiedzieli, że muszą oszczędzić najbardziej urodziwe kobiety i chłopców nadających się na niewolników, ale resztę mieszkańców miasta mogli wyciąć w pień. Głowę lokalnego gubernatora wojskowego zamierzali wbić na pikę i zostawić w najbliższej osadzie ku przestrodze dla każdego, kto się łudzi, że jeśli sprzeniewierzy się swoim
obowiązkom, nie dosięgnie go słuszny gniew chana. – Chciałbym wiedzieć więcej o waszym zdumiewającym arsenale – rzekł emisariusz, gdy on i Chenbisz zsiedli z koni. Generał zazwyczaj nie brał udziału w rzezi, a wysłannik chana nie chciał oglądać, co się dzieje po drugiej stronie muru. – Przedstawię cię, panie, mojemu alchemikowi. On potrafi wyjaśnić wszystko bardziej szczegółowo niż ja. Mnie wystarczy, że to działa. Adiutant podał generałowi mocną herbatę w filiżance z porcelany kostnej. Kiedy zmierzali w kierunku kępy drzew, gdzie służba i personel obozu czekali, by opatrzyć rannych, ambasador dumał nad tym, ile niezwykłości widział w ciągu lat przemierzania tego dziwnego państwa. Części swoich przeżyć nigdy nie ujawni, choćby intymnych stosunków z niektórymi konkubinami chana. O pewnych rzeczach nigdy nie opowie, bo są po prostu niewiarygodne. Na przykład Wielki Mur – chociaż ma szerokość i wysokość pięciopiętrowego budynku, ciągnie się od horyzontu po horyzont i jeszcze dalej. Przyćmiewa wszystkie rzymskie osiągnięcia architektoniczne w Europie. Myślał o przypominających skały smoczych szkieletach, które mu pokazywano na pustyni, o czaszkach wielkości beczek wina z zębami jak sztylety i o kościach udowych długości dorosłego mężczyzny. I wreszcie o tym, co widział dzisiaj: urządzeniu zdolnym wysyłać światło wystarczająco mocne, by oślepić człowieka. Pragnął poznać działanie tej broni – Chenbisz wspomniał o jakimś krysztale – ale wiedział, że to kolejna tajemnica, którą zabierze ze sobą do grobu. Marco Polo szedł obok generała, nie będąc pewnym, czy jego krajanie w Wenecji uwierzą nawet w mniej niezwykłe opowieści o tym, co zobaczył podczas podróży po Chinach.
ROZDZIAŁ 1 Birmingham, Anglia, czasy współczesne William Cantor kichnął do mikrofonu. Zakręciło go w nosie tak mocno, że nie zdążył odwrócić głowy. Wciągnął z powrotem wydzielinę, która wypełniła jego kanały nosowe, i ten spotęgowany odgłos rozszedł się po prawie pustej sali. – Przepraszam – wychrypiał żałośnie i odkaszlnął, zasłaniając usta. Nie chciał, żeby ta garstka ludzi, którzy przyszli na jego prelekcję, uznała go za gbura. – Ale jak mawiał pewien Amerykanin, którego znałem w Christ Church College – tak, tak, głąby, studiowałem w Oksfordzie, dodał w duchu – „mogę się ruszyć, mogę podać rękę, ale nie mogę się pozbyć tego przeziębienia”. Reakcją słuchaczy był uprzejmy śmiech i lekkie skinienia głów. Boże, jak on nie cierpiał tych prelekcji w świetlicach i wiejskich bibliotekach, gdzie jedynymi słuchaczami byli emeryci, których zupełnie nie interesował temat, ale popołudniami nie mieli nic lepszego do roboty. Jeszcze gorzej było w zubożałych miastach, takich jak Birmingham, gdzie słońce chyba nigdy nie świeciło, a ludzie siedzieli w sali tylko po to, żeby się ogrzać, zanim pójdą żebrać albo staną w kolejce do garkuchni. Przed wejściem na mównicę doliczył się dziesięciu obecnych i co najmniej czternastu wierzchnich okryć. Wyobraził sobie rząd zardzewiałych wózków sklepowych pełnych resztek na parkingu miejskiej biblioteki. – „Nie opowiedziałem nawet połowy tego, co widziałem”. – Znacznie lepszy początek niż obsmarkanie mikrofonu, pomyślał Cantor. W końcu nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. Może opatulona kobieta na końcu oświetlonej jarzeniówkami sali to J. K. Rowling incognito. – Tak brzmiały ostatnie słowa wielkiego weneckiego podróżnika Marco Polo na łożu śmierci. Wiemy z jego legendarnej książki Opisanie świata, podyktowanej Rusticellowi z Pizy, gdy obaj przebywali w genueńskim więzieniu, że Polo, wraz ze swoim ojcem Niccolo i stryjem Maffeo – Cantor pamiętał te imiona mimo przeziębienia, bo nie pierwszy raz wygłaszał tę prelekcję – dokonał wielu niewiarygodnych odkryć i widział wiele zdumiewających rzeczy. Na końcu sali powstało zamieszanie, bo w bibliotecznej czytelni pojawił się ktoś nowy. Składane metalowe krzesła zaskrzypiały, kiedy kilka osób odwróciło się, żeby zobaczyć, kto przyszedł, przypuszczając zapewne, że to bezdomny kumpel
z Chamberlain Square. Ale przybyły mężczyzna w niczym nie przypominał bezdomnego biedaka. Miał na sobie rozpięty kaszmirowy płaszcz sięgający prawie do kostek, a pod nim ciemny garnitur, ciemną koszulę i ciemny krawat. Wysoki i zwalisty, wykonał przepraszający gest i usiadł z tyłu, zanim Cantor zdążył zerknąć na jego twarz. Wygląda zachęcająco, pomyślał badacz, nieustannie odczuwający brak gotówki. Przynajmniej nie nosi ubrań z odzysku. Cantor zaczekał, aż elegant się usadowi. Jeśli to potencjalny sponsor, był gotów natychmiast zacząć lizać facetowi buty. – Nawet w czasach Polo Opisanie świata wywoływało burzliwe dyskusje – podjął. – Ludzie po prostu nie wierzyli, że widział i robił to wszystko, co twierdził. Nie potrafili pokonać własnych uprzedzeń i zaakceptować faktu, że istnieje inna, oddzielna cywilizacja, która może rywalizować z europejską lub nawet ją przewyższać. Trzeba jednak przyznać, że sam autor dokonał rażącego pominięcia. Mimo iż spędził tyle lat w Chinach i tyle o nich napisał, w ogóle nie wspomniał o największym osiągnięciu, dziś wręcz symbolu wspaniałej kultury tego dalekiego kraju. Chodzi, rzecz jasna, o Wielki Mur, którego istnienie Marco Polo po prostu przemilczał. To tak, jakby współczesny turysta powiedział, że był w Londynie, ale nie widział London Eye. Chociaż akurat ten szkaradny diabelski młyn może być czymś, o czym wytrawny podróżnik chciałby zapomnieć. – Cantor urwał w oczekiwaniu na śmiech, ale tym razem usłyszał tylko stłumiony kaszel. – No cóż, to, że nie wspomniał o Wielkim Murze, który jest niedaleko Pekinu, gdzie Polo spędził dużo czasu, skłoniło jego krytyków do zignorowania całej jego relacji. Ale co, jeśli wina nie leży po stronie „dyk-ta-tora”, lecz słuchającego „dyk-ta-tu”? Po tej grze słów zwykle wspominał o despotycznym genueńskim doży, który uwięził Polo i jego skrybę Rusticella, ale tym razem z tego zrezygnował. – Mało wiadomo o człowieku, któremu Polo dyktował swoją opowieść, kiedy przebywali w genueńskim więzieniu po tym, jak Polo został wzięty do niewoli podczas bitwy pod Curzolą. Sam Rusticello trafił do celi czternaście lat wcześniej po decydującej bitwie pod Melorią, od której zaczął się upadek Pizy. Rusticello był, mówiąc dzisiejszym językiem, pisarzem romantycznym i odniósł pewien sukces, zanim został uwięziony. Można go uznać za Jackie Collins tamtych czasów. Dlatego wiedział, co podziała na wyobraźnię czytelników, a co okaże się dla nich zbyt fantastyczne, żeby w to uwierzyć. Mając to na uwadze, widzę go nie tylko jako człowieka machającego piórem, by przelać opowieść Polo na papier, lecz również jako jego redaktora, który, być może, zmieniał co bardziej kontrowersyjne opisy Polo, żeby uprawdopodobnić całą relację. Średniowieczni arystokraci, a niemal wyłącznie
dla nich tworzyli wówczas pisarze, nie przyjęliby do wiadomości, że Chińczycy mogą nie tylko z nimi rywalizować, ale w wielu dziedzinach mają znacznie większe osiągnięcia niż oni, jak choćby w medycynie, inżynierii, administracji i przede wszystkim wojskowości. Cantor przerwał na chwilę. Na twarzach jego słuchaczy malowała się senność lub zupełna obojętność. Dopóki mieli schronienie przed lodowatym deszczem, kompletnie nie obchodziło ich, co mówi. Żałował, że nie widzi mężczyzny w ciemnym garniturze, ale zasłaniał go wysoki bezdomny, który, chociaż siedział prosto, najwyraźniej drzemał. – Właśnie koncepcję, że być może Rusticello podczas ich długiego uwięzienia robił notatki, które zostały usunięte z ostatecznej wersji Opisania świata, i że te notatki tłumaczą pewne luki w opowieści Polo, które zirytowały przyszłych badaczy i skłoniły ich do zakwestionowania całej zawartości książki, chcę wam dziś przedstawić. – Zdanie zabrzmiało niezgrabnie nawet dla samego Cantora, ale starał się mówić tak, jak go uczono, a wszyscy jego wykładowcy w Oksfordzie mówili zdaniami, które mogły wypełnić całą stronę albo i więcej. – Uważam – ciągnął – że gdzieś na świecie istnieją te notatki, zawierające fragmenty opowieści Polo, które nie mogły przejść przez średniowieczną cenzurę (a był nią Watykan) i wzbudziłyby zbyt wiele wątpliwości wśród ówczesnych czytelników. Odkąd opuściłem Oksford – nie było sensu ujawniać, że nie uzyskał dyplomu – szukałem we Włoszech i Francji jakiegoś śladu takiego manuskryptu. I w końcu, pół roku temu, chyba go znalazłem. Czy Ciemny Garnitur poruszył się na tę wiadomość? Cantor odniósł wrażenie, że cień z tyłu sali lekko zmienił pozycję. Poczuł się jak wędkarz w momencie, gdy ryba zaczyna brać. Teraz musiał poderwać haczyk, żeby ją wyciągnąć. – Uzyskałem dostęp do rejestrów sprzedaży pewnego małego antykwariatu istniejącego w jeszcze mniejszym włoskim mieście od 1884 roku. Mają dowód sprzedaży egzemplarza nowatorskiego dzieła Rusticella Roman de Roi Artus w 1908 roku. Do tej książki o legendzie arturiańskiej było dołączone folio z luźnych kartek. W owym czasie wiele zamożnych rodzin z edwardiańskiej Anglii zwiedzało Włochy, by poszerzyć swoje horyzonty. Przypomnijcie sobie Pokój z widokiem E. M. Forstera. – Dla większości tej zbieraniny powinno to być Tekturowe pudło z celofanowym oknem, ale Cantor skierował ostatnie słowa tylko do jednego człowieka. – Jak wszyscy turyści, oni także przywozili ze swoich podróży rozmaite pamiątki. Meble, rzeźby, cokolwiek, co by im potem przypominało Lombardię czy Toskanię. Pewna rodzina lubiła książki i kupiła ich tyle, że wystarczyły do wypełnienia biblioteki wielkości tej sali od podłogi do sufitu. Niektóre tomy pochodziły z czasów przed
narodzinami Marco Polo. Właśnie ta rodzina nabyła dzieła Rusticella. Ja zaś za pewną opłatą uzyskałem ograniczony dostęp do ich biblioteki. Pięćset funtów za popołudnie, przypomniał sobie z goryczą Cantor. Obecny właściciel biblioteki był żałosnym dupkiem. Wiedział, że Cantorowi zależy na zobaczeniu biblioteki, i postanowił zarobić na naukowej pasji trzydziestoletniego badacza. Cantor zdołał zebrać kwotę tylko na jedną wizytę, ale to wystarczyło. I właśnie dlatego przez ostatnich kilka miesięcy wygłaszał otwarte prelekcje w różnych prowincjonalnych świetlicach i bibliotekach. Nie zamierzał oświecać ubogich wdów i zziębniętych bezdomnych, ale miał nadzieję znaleźć patrona, który pomoże mu sfinansować jego badania. Właściciel folio powiedział jasno i wyraźnie, że nie sprzeda manuskryptu, ale pozwoli Cantorowi korzystać z niego za pięćset funtów dziennie. Młody naukowiec był pewien, że kiedy opublikuje wyniki swoich badań, presja towarzystw historycznych zmusi właściciela, jeśli nie do podarowania, to przynajmniej do umożliwienia jakiemuś czołowemu uniwersytetowi ustalenia autentyczności dzieła Rusticella, co ugruntuje reputację Cantora i przy odrobinie szczęścia przyniesie mu majątek. – Tekst został napisany w typowym średniowiecznym francuskim, który jest moją specjalnością obok włoskiego z tej samej epoki. Zdołałem przetłumaczyć tylko niewielką część, gdyż odkryłem go dopiero pod koniec mojej wizyty w bibliotece, ale to, co przeczytałem, jest zadziwiające. To opis pewnej bitwy, której Polo był świadkiem w roku 1281. Dowodzący w niej generał Chenbisz unicestwił siły wroga przy użyciu prochu czarnego w sposób, jakiego Polo jeszcze nie widział, i niezwykłego urządzenia wykorzystującego specjalny kryształ do skupiania światła słonecznego w wiązkę, podobnie jak współczesny laser. Cantor znów przerwał, bo Ciemny Garnitur wstał i wymknął się z sali. Długi kaszmirowy płaszcz tańczył wokół jego kostek jak obsydianowa peleryna. Cantor zaklął pod nosem. Nie tylko nie udało mu się złowić ryby, ale całkiem ją wypłoszył. Spojrzał ze zniechęceniem na nieogolone ponure twarze przed sobą. Po co kontynuować prelekcję? Oni tak samo nie chcieli słuchać jego monotonnego zachrypniętego głosu, jak on do nich mówić. – Dziękuję bardzo. Są jakieś pytania? – Zaskoczyła go podniesiona chuda ręka. Kobieta miała pomarszczoną twarz jak pacynka zrobiona z nylonowej pończochy. – Tak? – Ma pan jakieś drobne? Cantor chwycił swój neseser, zarzucił na ramię znoszony płaszcz
przeciwdeszczowy i wyszedł z sali przy chórze ochrypłych chichotów. Na dworze było już całkiem ciemno. Bezduszną przestrzeń Chamberlain Square ograniczało betonowe monstrum biblioteki z jednej strony, trzykondygnacyjny klasycystyczny gmach rady miejskiej z drugiej i podobny do greckiej świątyni ratusz z trzeciej. Na środku stał pomnik Josepha Chamberlaina, który kimś tam był w tym ponurym mieście. Zdecydowanie nieudany monument wyglądał tak, jakby złodzieje uciekli z całą gotycką katedrą i zostawili tylko górne dwadzieścia metrów jednej z jej wież. Gdyby ojcowie miasta chcieli zaprojektować mniej harmonijne architektonicznie miejsce, to mieliby poważne trudności, przemknęło Cantorowi przez myśl. No, może gdyby dodali hangar dla zeppelina albo cerkiew z cebulowatą kopułą, uzyskaliby zamierzony efekt. Deszcz zamienił się w zimną mżawkę. Cantor postawił kołnierz płaszcza, ale lodowata woda i tak spływała mu po karku. Marzył o gorącym prysznicu, grogu z whisky i żeby przestało mu ciec z nosa. Szybkim krokiem ruszył w stronę swojego zdezelowanego volkswagena, którego zaparkował na Newhall Street. Ledwo skręcił w Colmore Row, szyba po stronie kierowcy smukłego jaguara sedana opuściła się z cichym szmerem. – Doktorze Cantor, można na słowo? – zapytał męski głos z wyraźnym kontynentalnym akcentem; francuskim, niemieckim, a może szwajcarskim, który dla Cantora brzmiał jak połączenie dwóch pierwszych. – Jeszcze nie zrobiłem doktoratu – wyjąkał, rozpoznawszy czarną koszulę i krawat Ciemnego Garnituru za kierownicą luksusowego auta. – Nieważne, wygłosił pan frapującą prelekcję. Zostałbym do końca, ale dostałem telefon, którego nie mogłem zignorować. Poświęci mi pan chwilę? – Pada. – Kiedy Cantor się schylił, żeby zajrzeć do limuzyny, ból przeszył mu zajęte zatoki. – Nie tutaj – rzekł mężczyzna, odsłaniając w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. – Podwiozę pana do pańskiego samochodu. Cantor spojrzał w głąb ulicy. Nie zobaczył nikogo, a jego volkswagen stał pięć przecznic dalej. – Okej. Okrążył długą opadającą maskę jaguara i usłyszał, jak zwalnia się elektroniczna blokada drzwi pasażera. Wsunął się na miękkie skórzane siedzenie. W poświacie deski rozdzielczej lśniły drewniane wykończenia. Czarny Garnitur wrzucił bieg i ruszył z miejsca parkingowego. Sedan potoczył się tak gładko, że zupełnie się nie czuło, że silnik pracuje.
– Mój wspólnik słyszał pańską prelekcję w Coventry w zeszłym tygodniu – zagaił nieznajomy. – Tak go zaintrygowała, że powiedział mi o niej. Postanowiłem sam jej wysłuchać. – Przepraszam, pan jest...? – Och, proszę mi wybaczyć, nie przedstawiłem się. Tony Forsythe. Uścisnęli sobie dłonie, niezgrabnie, bo Forsythe musiał wyciągnąć rękę pod swoim lewym ramieniem, żeby nie puścić kierownicy. – Skąd to zainteresowanie Marco Polo, panie Forsythe? – zapytał Cantor. Pomyślał, że w tym mężczyźnie jest coś dziwnego. Forsythe miał około czterdziestki i dość pospolitą twarz, ale ciemne włosy tak gęste, że wyglądały jak peruka. Było jednak coś jeszcze dziwniejszego. Jego dłonie – duże i stwardniałe. Forsythe nie miał wprawdzie zbyt mocnego uścisku, lecz ręka Cantora prawie utonęła w jego dłoni. Cantor wiedział z doświadczenia, że ludzie w płaszczach za tysiąc funtów i samochodach za sześćdziesiąt tysięcy raczej nie mają stwardniałych dłoni. – Jestem historykiem amatorem – wyjaśnił Forsythe – i interesuje mnie to folio oraz jego zawartość. William Cantor chciał złowić rybę, ale nagle odniósł wrażenie, że złapał rekina. – Zaparkowałem na Newhall. – Tak, wiem – odparł Forsythe, co trochę zaniepokoiło Cantora, ale mężczyzna dodał, jakby wyczuł obawę pasażera: – Za moment tam będziemy. Wspomniał pan, że właściciel folio nie chce go sprzedać, zgadza się? – Owszem. Facet jest nadziany. Podejrzewam, że zażądał zapłaty za wstęp do jego biblioteki z czystej złośliwości. – Ale nie było rozmowy o cenie? – Nie. Wszystko, co mogłem zrobić, to zjawić się tam z pięcioma stówami, żeby oglądać to cholerstwo przez jeden dzień. – Szkoda – powiedział Forsythe, jakby do siebie. – Prosta transakcja gotówkowa byłaby lepsza. Ku uldze Cantora, jaguar skręcił w lewo w Newhall. Forsythe zerknął na niego. – Pewnie nie zechce mi pan podać nazwiska tego dżentelmena? – No cóż... nie jestem pewien, czy to leży w moim interesie. – Ależ jak najbardziej, mój przyjacielu Williamie. Jak najbardziej. Jaguar wyrwał nagle do przodu. Cantor dostrzegł w przelocie swojego niebieskiego polo, kiedy go mijali. – Co pan, do cholery...
Ramię leżącego płasko na obszernym tylnym siedzeniu, więc niewidocznego z przodu mężczyzny, opasało szyję Cantora z siłą anakondy i głos uwiązł mu w gardle. William poczuł lekkie ukłucie w okolicy ucha, dziwny metaliczny smak w ustach i trzy sekundy później stracił przytomność. Ponieważ rodzice Cantora zginęli wiele lat temu w wypadku na autostradzie M1, nie miał rodzeństwa ani dziewczyny, dopiero miesiąc później, gdy właściciel domu zapukał do drzwi jego maleńkiej kawalerki, dowiedziano się, że młody naukowiec zaginął. Policja szybko ustaliła, że wszystkie prelekcje, które zaplanował, odwołał podający się za niego mężczyzna. W bazie danych dotyczącej niezidentyfikowanych ciał znaleziono raport o pozbawionych głowy i rąk zwłokach około trzydziestoletniego mężczyzny wyłowionych z Morza Północnego niedaleko osady rybackiej Grimsby mniej więcej w tym samym czasie, gdy zniknął William Cantor. Badania przeprowadzone przez ekspertów kryminalistycznych przyniosły dwie ważne informacje. Po pierwsze, że próbka DNA z mieszkania Cantora odpowiada pobranej z wyłowionych zwłok. Po drugie, że zamordowany mężczyzna był torturowany tak okrutnie, że śmierć musiała być dla niego wybawieniem. Ponieważ Cantor trzymał wszystkie notatki dotyczące folio Rusticella w swoim neseserze, którego nigdy nie odnaleziono, policjanci prowadzący śledztwo – teraz już w sprawie morderstwa – nie mieli żadnych wskazówek co do motywu tej potwornej zbrodni. Nie powiązali też sprawy Cantora z nieudanym włamaniem do pewnej posiadłości w Hampshire niedaleko miasta Beaulieu, do którego doszło dwa dni po zniknięciu młodego naukowca. Dochodzenie wykazało, że włamywacze, zaskoczeni przez właściciela domu, uderzyli go w głowę łomem – który pozostawili na miejscu przestępstwa i na którym nie znaleziono odcisków palców – po czym uciekli w panice, nie zabierając wypchanych wcześniej srebrami stołowymi poszewek na poduszki. Żaden z policjantów nie zwrócił uwagi na wąską lukę między książkami w zapełnionej nimi wyłożonej boazerią bibliotece posiadłości.
ROZDZIAŁ 2 Region Plemienny, Afganistan, Waziristan Północny, cztery miesiące później W tej górskiej wiosce, podobnie jak w sąsiednich, nic się nie zmieniło od setek lat. Z wyjątkiem broni. Oczywiście broń jest tu od dawna, ale jej rodzaj zmieniał się w ciągu minionych stuleci. Dwa wieki temu brodaci mężczyźni taszczyli garłacze z wylotami luf przypominającymi trąbki. Potem pojawiły się muszkiety Tower, po nich karabiny Lee-Enfield i w końcu wszechobecne AK-47, które napłynęły do regionu za sprawą sowieckiej inwazji na północy i które okazały się tak dobre, że większość jest starsza niż noszący je mężczyźni. Nie ma znaczenia, czy ktoś rusza do walki z rywalizującym odłamem, czy idzie do wychodka na podwórzu – mężczyzna bez kałasznikowa gotowego do strzału nie jest prawdziwym mężczyzną. Takie myśli przelatywały przez głowę Cabrilla, kiedy patrzył, jak dwóch młodych Pasztunów z północy, nastoletnich wyrostków z zaledwie cieniem zarostu na podbródkach, próbuje załadować parę owiec na odkrytą skrzynię ciężarówki. Karabiny szturmowe raz po raz zsuwały im się z ramion na piersi i uderzały zwierzęta tak mocno, że te stawiały opór. Ilekroć któryś z chłopców musiał poprawić broń, przerywał załadunek, a potem starał się uspokoić owce. Odległość była za duża, żeby coś usłyszeć, ale Cabrillo wyobrażał sobie beczenie przerażonych zwierząt i modlitwy młodzieńców do Allaha o pomoc w uporaniu się z nimi. Nawet nie pomyśleli, żeby po prostu oprzeć karabiny o rozchwiany palisadowy płot choćby na minutę, bo mniej więcej tyle czasu zajęłoby im załadowanie owiec bez przeszkód. Gdyby nie obecność kilkudziesięciu innych uzbrojonych mężczyzn w wiejskim obozie, uznałby tę scenę za komiczną. Chłopcy, chociaż ze zsuwającymi się co chwilę z ramion kałasznikowami wyglądali groteskowo, z jednego powodu budzili jego podziw. Cabrillo miał na sobie najnowszy strój arktyczny, a mimo to trząsł się z zimna, podczas gdy oni nosili tylko kilka warstw ręcznie tkanych wełnianych ubrań i wcale nie sprawiali wrażenia zmarzniętych. Inna sprawa, że Cabrillo od piętnastu godzin poruszał tylko powiekami. Tak jak reszta jego drużyny. Zgodnie z tradycją, w Waziristanie Północnym wioski budowano jak cytadele, na
szczytach wzgórz. Pastwiska i pola uprawne zajmowały zbocza opadające ku dolinom. Aby móc obserwować obóz talibów w dole, Cabrillo i jego ludzie ukryli się na sąsiedniej górze. Odległość w linii prostej wynosiła zaledwie półtora kilometra, ale musieli się wspiąć na ośnieżony i oblodzony szczyt o wysokości trzech tysięcy metrów, gdzie z trudem oddychali. Przez swoją stabilizowaną lornetkę Cabrillo widział dwóch starych mężczyzn, którzy kopcili jednego papierosa za drugim. Ona sam palił ostatnie cygaro, ale czuł się, jakby wciągał do płuc metaliczne resztki z opróżnionej butli akwalungu. W jego słuchawce zabrzmiał głęboki baryton: – Bawią się z tymi owcami w kowbojów czy szykują, żeby je przelecieć? Inny głos dodał: – Te owce nie noszą burek, więc chłopaki przynajmniej wiedzą, czego się spodziewać. – Cisza radiowa – upomniał ich Cabrillo. Nie obawiał się, że jego ludzie tracą czujność, tylko tego, że następny komentarz wygłosi jego zastępczyni. Znając poczucie humoru Lindy Ross, był pewien, że cokolwiek usłyszy z jej ust, wybuchnie śmiechem. Jeden z młodych pasterzy w końcu odstawił na bok swojego kałasznikowa i załadowali owce na ciężarówkę. Zanim zamknęli tylną klapę, chłopak miał broń z powrotem na ramieniu. Silnik odpalił z obłokiem niebieskiego dymu z rury wydechowej i wkrótce pojazd wytoczył się z wioski. Mimo że była to twierdza Al- Kaidy, życie toczyło się zwykłym trybem. Ludzie zbierali plony, wypasali zwierzęta, kupowali i sprzedawali towary. Prawda o Al-Kaidzie i talibach jest taka, że chociaż ich zwolennicy są fanatykami, muszą być opłacani. Trzeba im zapewnić środki do życia, żeby utrzymać bojowników w formie. Wioska składała się z około dwudziestu niskich domów o płaskich dachach i niewielu wąskich oknach. Kilka wzniesiono przy drodze gruntowej, która prowadziła do doliny poniżej, pozostałe wyrastały za nimi na wzgórzu, połączone ścieżkami. Wszystkie zbudowano z ciemnego kamienia stapiającego się z ponurym otoczeniem. Minarety meczetu górującego nad domami wyglądały tak, jakby lada chwila miały runąć. Cabrillo i jego drużyna bacznie obserwowali mieszkańców wioski. Dominowali mężczyźni, którzy nosili workowate spodnie, wełniane kaftany nazywane czapanami i turbany albo płaskie wełniane czapki znane jako pakole. Nieliczne kobiety miały na sobie ciemne burki zakrywające wszystko oprócz oczu. – Juan – odezwała się Linda Ross dźwięcznym, modulowanym głosem, który idealnie pasował do jej wyglądu dobrej wróżki. – Spójrz na meczet.
Ostrożnie, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, Cabrillo przesunął lornetkę o kilka stopni i skierował ją na drzwi meczetu. Tak jak troje pozostałych członków jego drużyny, leżał na zboczu góry pod przysypaną ziemią brezentową płachtą. Z odległości paru metrów wszyscy byli niewidoczni. Wyregulował ostrość, aby przyjrzeć się trzem mężczyznom, którzy właśnie wychodzili z meczetu. Ten w środku, z długą siwą brodą, musiał być imamem, Dwaj pozostali, znacznie młodsi, szli obok niego z obu stron i słuchali go z poważnymi minami. Cabrillo zauważył, że obaj mają azjatyckie rysy, gładko wygolone twarze i ubrania nie pasujące do tego biednego regionu. Nosili parki w stonowanych kolorach, ale niewątpliwie z najlepszej wełny, i nowe buty turystyczne. Natychmiast rozpoznał twarz niższego z mężczyzn. Przed rozpoczęciem operacji wpatrywał się w nią godzinami i utrwalał jej rysy w pamięci właśnie na ten moment. – Bingo – powiedział cicho do mikrofonu. – To Setiawan Bahar. Nie spuszczajcie go z oka. Musimy wiedzieć, dokąd go przenoszą. Trójka mężczyzn poruszała się w żółwim tempie, bo imam wyraźnie utykał. Według informacji wywiadowczych kulał od czasu upadku Kandaharu w 2001 roku. Wreszcie dotarli do jednego z kamiennych domów. Przywitali się z brodatym gospodarzem, który stał w drzwiach, i rozmawiali z nim kilka minut. Potem dwaj młodsi mężczyźni weszli do środka, a imam udał się z powrotem do meczetu. – Od tej chwili wszyscy obserwujemy ten dom – polecił Cabrillo. – Bahar nie może z niego wyjść niezauważony. – Tak jest – usłyszał w odpowiedzi cichy chór. Chwilę później, wiedziony przeczuciem, wbrew własnemu rozkazowi skierował lornetkę na główną drogę. Intuicja go nie zawiodła. Do wioski właśnie wjechała zdezelowana biała toyota. Zanim zdążyła się zatrzymać, wszystkie drzwi się otworzyły gwałtownie i z auta wyskoczyli czterej mężczyźni. Byli uzbrojeni w kałasznikowy, a ich twarze zasłaniały zwoje turbanów. Podbiegli do bagażnika samochodu. Jeden pochylił się i kluczykiem otworzył zamek. Gdy tylko pokrywa się uniosła, trzej jego kompani wycelowali w kufer z karabinów. Ten, który otworzył bagażnik, wyciągnął z niego mężczyznę, leżącego tam w pozycji embrionalnej. Więzień był w amerykańskim mundurze polowym i w wojskowych butach. Miał knebel w ustach, opaskę na oczach i jasne włosy, trochę dłuższe, niż zezwalał na to regulamin Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Nie mogąc się utrzymać na zdrętwiałych nogach, opadł na ziemię, gdy tylko wydobyto go z kufra. – Mamy problem – mruknął Cabrillo do mikrofonu. Skierował lornetkę
z powrotem na dom, w którym przebywał Setiawan Bahar, i kazał swoim ludziom śledzić rozwój wydarzeń w centrum wioski. Eddie Seng milczał, Linda Ross zrobiła gwałtowny wdech, a Franklin Lincoln zaklął szpetnie. – Wiemy coś o schwytaniu jakiegoś amerykańskiego żołnierza? – spytał Seng. – Nie – odparła Linda zduszonym głosem, bo jeden z talibów właśnie kopnął jeńca w żebra. – Jeśli dorwali go w ciągu tych trzydziestu godzin, kiedy zajmowaliśmy pozycję – zauważył Linc – Max mógł uznać, że nie ma potrzeby przekazywania nam takiej informacji. Nie odrywając wzroku od domu, w którym przebywał Bahar, Cabrillo zmienił częstotliwość radiową. – „Oregon”, „Oregon”, zgłoś się – powiedział do mikrofonu. Z portowego miasta Karaczi ponad osiemset kilometrów na południe nadeszła natychmiastowa odpowiedź: – Tu „Oregon”. Mówi Hali. – Hali, czy od momentu, kiedy zaczęliśmy tę operację, nie było jakiejś informacji o uprowadzeniu amerykańskiego albo NATO-wskiego żołnierza w Afganistanie? – Nie podali nic w wiadomościach ani oficjalnymi kanałami, ale jak wiesz, Pentagon nie zalicza nas teraz do kręgu wtajemniczonych. Juan wiedział to aż za dobrze. Kilka miesięcy temu, po prawie dziesięciu latach dostępu do wysokich szczebli wywiadu wojskowego za pośrednictwem jego dawnego mentora w CIA, Langstona Overholta, prywatna firma ochroniarska Cabrilla, znana jako Korporacja i mająca bazę na frachtowcu „Oregon”, stała się pariasem. Przeprowadzili pewną operację na Antarktydzie, żeby uniemożliwić Argentynie i Chinom wspólne zajęcie i eksploatację nowo odkrytych bogatych złóż ropy naftowej u dziewiczego południowego wybrzeża kontynentu. Niestety rząd Stanów Zjednoczonych, w obawie przed ryzykiem geopolitycznym, nie dał im zgody na tę akcję. Nie miało znaczenia, że odnieśli spektakularny sukces. Nowy prezydent uznał ich za awanturników i zakazał Overholtowi korzystania z usług Korporacji. Raz na zawsze. Langston, który tylko dzięki swoim rozległym wpływom w Waszyngtonie nie stracił wtedy stanowiska, wyznał prywatnie Juanowi, że prezydent tak skopał mu tyłek, że nie mógł usiąść przez tydzień. Teraz Cabrillo i jego mała drużyna znajdowali się w jednym z bardzo niewielu miejsc na świecie nigdy nie okupowanym przez obce wojska. Nawet Aleksander Wielki omijał Waziristan i resztę Północnych Terytoriów Plemiennych. Przybyli tu,
ponieważ bogaty indonezyjski biznesmen Gunawan Bahar miał syna, który uciekł, żeby się przyłączyć do talibów, podobnie jak kilka pokoleń temu młodzi ludzie w Stanach Zjednoczonych uciekali z domów, żeby się przyłączyć do cyrkowców. Jedyna różnica polegała na tym, że młody Setiawan był na poziomie umysłowym siedmiolatka, a kuzyn, który go zabrał do Waziristanu, powiedział werbownikowi w Dżakarcie, że Seti chce być męczennikiem. Amerykańscy uciekinierzy zostawali kuglarzami. Setiawana czekał los zamachowca samobójcy. – Stoney i Murph przeszukiwali wszystkie bazy danych, do jakich mogli wejść, odkąd wyruszyliście – ciągnął Hali. – Erie Stone i Mark Murphy byli ekspertami Korporacji w dziedzinie techniki informacyjnej. – Zero wiadomości z jakiegokolwiek „stanu”. – Każ im czuwać. Patrzę na blondasa w NATO-wskim mundurze, który wygląda, jakby cierpiał. – Przekażę – obiecał Hali Kasim, główny łącznościowiec statku. Cabrillo przełączył się z powrotem na sieć taktyczną. – Jakieś propozycje? – Nie możemy go tu zostawić – odparła natychmiast Linda Ross. – Wszyscy wiemy, że za dzień lub dwa będzie gwiazdorem wideo dżihadystów o ścinaniu głowy. – Eddie? – zapytał Juan, choć znał odpowiedź. – Uratować go. – Nawet nie pytaj – zagrzmiał Linc. – Nie zamierzałem. – Juan nadal obserwował dom-cel i koncentrował się tylko na tym. – Co teraz robią? – Postawili go na nogi – powiedziała Linda. – Ma ręce związane za plecami. Kilka dzieciaków przyszło go zobaczyć. Jeden plunął na niego. Drugi kopnął go w piszczel. Zaczekaj. Porywacze przepędzają dzieci... Teraz prowadzą jeńca przez plac w stronę naszego domu. Idą, idą, id... chyba dotarli na miejsce. Trzy domy w lewo od tego, w którym jest Seti. – Linc, przejmij cel – polecił Juan. Zaczekał, aż były komandos SEAL przesunie swoją lornetkę na dom-cel, a potem skierował własną na ten, do którego czterej terroryści wpychali jasnowłosego więźnia. Niski budynek z kamienia i gliny nie różnił się od pozostałych. Dwaj Afgańczycy stanęli na warcie przed drewnianymi drzwiami. Juan spróbował zajrzeć do środka przez otwarte okno, ale w domu było za ciemno, żeby dostrzec coś poza niewyraźnym ruchem.
Korporację wynajęto, aby wydostała syna Gunawana Bahara z rąk Al-Kaidy, nie do ratowania zagranicznych żołnierzy, ale tak jak podczas operacji na Antarktydzie, kierowali się przede wszystkim zasadami moralnymi. Ocalenie tego żołnierza było dla Cabrilla takim samym imperatywem jak uratowanie młodego Setiawana, niezależnie od faktu, że Gunawan Bahar już zapłacił milion dolarów, a obiecał zapłacić następne cztery, kiedy jego syn znajdzie się w samolocie do Dżakarty. Pamiętał łzy w oczach Bahara, kiedy biznesmen w czasie ich jedynego spotkania opowiadał, jak Seti jest zapatrzony w starszego kuzyna i jak chłopca potajemnie radykalizowano w dżakarckim meczecie. Gunawan wyjaśnił, że z racji upośledzenia umysłowego Seti nie mógł świadomie przyłączyć się do organizacji terrorystycznej, został więc porwany i przetransportowany do górskiej kryjówki Al-Kaidy. Cabrillo widział bezgraniczną miłość na udręczonej twarzy mężczyzny i słyszał ją w jego głosie. Sam nie miał dzieci, ale był prezesem Korporacji i kapitanem jej statku, „Oregona”. Kochał swoich ludzi jak ojciec, więc potrafił sobie wyobrazić, jakie katusze przeżywa stary Bahar. Gdyby porwano któregoś z jego podwładnych, Juan poruszyłby niebo i ziemię, żeby go odzyskać. – Musi pan zrozumieć, że Seti jest błogosławionym dzieckiem – tłumaczył wtedy Gunawan – prawdziwym darem od Allaha. Osoby postronne mogą go postrzegać jako brzemię, ale całkowicie się mylą. Nawet nie mają pojęcia, jak moja żona i ja kochamy tego chłopca. Pewnie nie powinienem tego mówić, ale chociaż mamy trzech synów, mały Seti jest naszym oczkiem w głowie. – Słyszałem to od innych rodziców dzieci specjalnej troski – odparł Juan i wyjął białą bawełnianą chusteczkę do nosa z przedniej kieszonki garniturowej marynarki, żeby mężczyzna mógł osuszyć oczy. Gunawan Bahar, zwyczajem większości muzułmanów, nie ukrywał swoich uczuć. – Nie jest skażony ohydą tego świata. – Właśnie. Seti jest niewinny i pozostanie taki przez całe swoje życie. Panie Cabrillo, zrobimy wszystko, żeby odzyskać naszego syna. Jego kuzyn nas nie obchodzi. Rodzice wyrzekli się go, bo wiedzą, co zrobił. Ale musi pan sprowadzić z powrotem mojego ukochanego Setiego. Jak wiele prywatnych kontraktów Korporacji na przestrzeni minionych lat, ten również załatwił tajemniczy osobnik o pseudonimie L’Enfant. On także zorganizował to spotkanie. Cabrillo nigdy nie poznał osobiście mężczyzny nazywającego siebie Niemowlakiem, ale jego zlecenia dla Korporacji były zawsze czyste, a konta bankowe potencjalnych klientów dokładnie przez niego sprawdzone. Juan kazał Stone’owi i Murphy’emu prześwietlić ich najnowszego klienta i dodatkowo wprowadzić w sprawę Overholta z CIA. Mimo że Korporacja podpadła Langley, Cabrillo postanowił się upewnić, czy przeciwko Baharowi nie toczy się
śledztwo. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowali, to praca dla jakiegoś mózgu operacji terrorystycznych. Gunawan Bahar okazał się tym, za kogo się podawał – bogatym indonezyjskim biznesmenem, zrozpaczonym uprowadzeniem jego syna i gotowym zrobić wszystko, żeby chłopiec wrócił na łono rodziny. Juan szczerze współczuł Baharowi i podzielał jego determinację. Uważał, że próba wykorzystania kogoś takiego jak Seti do zamachu terrorystycznego jest wyjątkowo odrażająca. Teraz poczuł się odpowiedzialny za życie pojmanego żołnierza. Pragnął go uratować, tak samo jak Setiawana. Spojrzał na słońce chowające się za górami na zachodzie i ocenił, że zostało pół godziny do zmierzchu, a godzina do zapadnięcia całkowitej ciemności. – Eddie, Linc, obserwujcie nasz główny cel – polecił swoim ludziom. – Lindo, ty skup się na domu, w którym trzymają żołnierza. Zlustrował przez lornetkę resztę wsi i drogę. Eddie, Linc i Linda kontynuowali obserwację. Nie przeoczyli żadnego szczegółu. Linc dostrzegł szczelinę w kamiennej ścianie, za którą terroryści trzymali Setiego, ale tak wąską, że zmieściłaby się w niej tylko Linda, na pewno nie on, kawał chłopa. Linda zobaczyła w blasku zapałki dwóch talibów pilnujących więźnia, który, sądząc po kącie pochylenia głów Afgańczyków, najprawdopodobniej leży na podłodze. Gdy słońce zaszło za oblodzony szczyt, barwiąc spody chmur na pomarańczowo, Juan zauważył światła zbliżającego się do wioski samochodu. Trzy pojazdy – ciężarówka z owcami, sedan z więźniem i teraz ten – wszystkie w ciągu jednego dnia. W tych okolicach to już pewnie korek, pomyślał. Minęło kilka długich minut, zanim rzężący pojazd wspiął się do górskiej osady, i kiedy wreszcie dotarł na główny plac, zaczęło się już ściemniać. Był to autobus, mniej więcej o połowę krótszy od normalnego i pomalowany na jaskrawe kolory. Za przednią szybą i na pustym bagażniku dachowym wisiały barwne paciorki. Cabrillo wiedział, że takie krzykliwie ozdobione pojazdy zastępują w centralnej Azji konie pociągowe. Transportowały ludzi, zwierzęta i wszelkiego rodzaju towary. Kiedy jego zespół przejeżdżał przez Peszawar w drodze tutaj, widzieli ich setki. Juan założył gogle noktowizyjne. Nie miały rozdzielczości optycznej zwykłej lornetki, ale dzięki nim mógł dostrzec w zapadającym zmierzchu więcej szczegółów. Z autobusu wysiadło czterech mężczyzn. Pierwszy nie był uzbrojony i serdecznie uściskał na powitanie naczelnika wioski. Jego twarz wydała się Juanowi znajoma; zastanawiał się przez chwilę, czy nie widział jej na liście poszukiwanych terrorystów, ale nie przyszło mu do głowy żadne nazwisko. Trzej następni nieśli metalowe
walizki i wszechobecne kałasznikowy. Cabrillo podejrzewał, że ten nieuzbrojony to wysoki rangą talibski oficjel, a w walizkach jest sprzęt wideo do zarejestrowania egzekucji schwytanego żołnierza. Jego przypuszczenia potwierdziły się, gdy jeden ze strażników postawił swoją walizkę na ziemi i uniósł wieko. Talibski przywódca schylił się i wyjął z niej metrowy bułat rodem z Baśni z tysiąca i jednej nocy, czemu towarzyszyły ryki zachwytu pozostałych. Subtelność nie była cnotą tych ludzi. Juan opisał reszcie zespołu, co zobaczył. – Czy ktoś myśli to samo co ja? – Że nie dotrzymałem obietnicy, którą sobie złożyłem po wydostaniu się z Tora Bora, że nigdy więcej nie zawitam do tej części świata? – zapytał Linc. – To też – potwierdził z chichotem Juan – ale myślę, że jazda autobusem byłaby dużo przyjemniejsza niż zasuwanie na piechotę ponad trzydzieści kilometrów z powrotem do naszej terenówki. Zaplanowaliśmy, że chłopca będziemy nieść. On nie waży więcej niż pięćdziesiąt kilogramów. Ale co z żołnierzem? Nieść go nie możemy, jest za ciężki, a wątpię, czy da radę zajść tak daleko. Kradzież autobusu rozwiąże problem. – Brzmi nieźle – zgodził się Eddie Seng. – Linda? – Zastanawiam się, czy ten rzęch ma dość paliwa, żeby nas stąd wywieźć. – W okolicy nie ma stacji Exxona, więc muszą być w stanie dojechać co najmniej do Landi Kotal, miasta po pakistańskiej stronie Przełęczy Chajberskiej, może nawet aż do Peszawaru. – To ma sens – orzekł Linc. Linda skinęła głową, potem sobie przypomniała, że nikt jej nie widzi. – Okej. Bierzemy ten autobus. W głębokiej dolinie rozległo się wezwanie muezina na wieczorną modlitwę. Mężczyźni na rynku i w innych częściach wioski ruszyli do walącego się meczetu. Wartownicy zostali przed domem, w którym trzymano żołnierza, i nikt nie wyszedł z budynku, w którym został umieszczony Seti. W wiosce nie było generatora, więc gdy zrobiło się ciemniej, w kilku domach zapalono lampy naftowe; ich słaby blask przenikał przez brudne okienne szyby. Światło pojawiło się też w obu budynkach-celach. Nafta była droga, toteż lampy pogasły jedna po drugiej w ciągu godziny. Jak wiele społeczności na świecie, ci ludzie żyli zgodnie z rytmem dobowym. Cabrillo i jego zespół obserwowali wioskę przez noktowizory. Dwaj wartownicy
czuwali jeszcze przez godzinę, potem oni też pogrążyli się we śnie. Nic się nie ruszało, nie było żadnego dymu z komina, żadnych wałęsających się psów, niczego. Odczekali kolejną godzinę na wszelki wypadek, zanim wyszli ze swoich lisich nor. Cabrillo poczuł, jak strzeliło mu w kilku stawach, kiedy się podnosił. Po tylu godzinach w bezruchu na zimnie zesztywniał jak deska. Tak jak pozostali, gimnastykował przez chwilę mięśnie, żeby odzyskać w nich czucie. Robił to wolno, by nie zwrócić na siebie uwagi. Poruszał się w stylu tai chi. Wzięli ze sobą tylko tyle broni i ekwipunku, ile potrzebowali na jedną noc w górach. Wszyscy mieli karabiny szturmowe Barrett REC7 z latarkami taktycznymi pod lufami, ale każdy wybrał inny pistolet. Juanowi najbardziej odpowiadał FN Five-seveN w kaburze pod pachą, bo mógł szybko zdjąć założony tłumik. Teren był nierówny i śliski. Na oblodzonych głazach łatwo było skręcić kostkę, a luźne kamienie groziły wywołaniem lawiny przy nieodpowiednim postawieniu stopy, poruszali się więc bardzo ostrożnie. Szli gęsiego, asekurując się nawzajem, i jednocześnie dbali, żeby cały czas ktoś obserwował wioskę. Nocne ciemności rozpraszała tylko srebrzysta poświata cienkiego sierpa księżyca, ale gogle noktowizyjne ułatwiały im wędrówkę. Gdy dotarli do wioski, trzymali się blisko ścian, nie na tyle jednak, żeby ich ciemne mundury polowe ocierały się o grubo ciosane kamienie. W zaplanowanym wcześniej punkcie Cabrillo, który szedł na przedzie, przystanął i opadł do przysiadu. Odwrócił się do Lindy i Eddiego i pokazał im za pomocą kilku prostych gestów, żeby oswobodzili Setiego. On i Linc mieli uwolnić lepiej strzeżonego jeńca. Juan zbliżył się do tylnej ściany domu, w którym trzymano żołnierza, i zajrzał przez okno do środka. Przez pojedynczą brudną szybę zobaczył niedużą izbę. Stały w niej trzy łóżka polowe. Na dwóch spali jacyś mężczyźni. Trzecie było nie posłane, co oznaczało, że prawdopodobnie nikt więcej nie przyjdzie na nocleg. Więzień musiał być w pomieszczeniu frontowym, zgodnie z tradycją pełniącym funkcje pokoju dziennego, jadalni i kuchni. Jedyne okno znajdowało się obok drzwi, przy których drzemali dwaj wartownicy, czekało ich zatem wejście nomen omen w ciemno. Cabrillo wykonał rękami ruch, jakby rozdzielał wodę. Linc skinął głową i ruszył w stronę lewego narożnika domu, a Juan w kierunku prawego. Przy rogach obaj przystanęli. Musieli skoordynować szturm z drugą dwójką, więc Juan czekał, aż Linda zasygnalizuje mu pojedynczym kliknięciem przez radio taktyczne, że ona i Eddie są na pozycji. Minęła minuta, dwie, trzy... Cabrillo zaczął się niepokoić.
Gość • 7 lata temu
nieotwiera
Gość • 7 lata temu
Raz otworzylem storazy nie