alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 773
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań382 092

David Weber - Wezwanie do broni

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

David Weber - Wezwanie do broni.pdf

alien231 EBooki W WE. WEBER DAWID. KRONIKI MANTICOR.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

David Weber, Timothy Zahn Wezwanie do broni

Dla Anny, Diane i Sharon. Dzięki, że byłyście razem z nami. PRZEDMOWA Jak zapewne zauważyliście, na okładce tej książki wymieniono dwóch autorów: Davida Webera i Timothy’ego Zahna. W sumie należałoby jednak dodać tam jeszcze jedną osobę i byłby to Thomas Pope. Gdy David postanowił zaprosić Tima do pracy nad cyklem opisującym Honorverse z wczesnych dni Królestwa Manticore i narodzin Royal Manticoran Navy, chciał czegoś więcej niż tylko relacji o okresie, który nie był dotąd przedstawiany w powieściach. Zależało mu też na trochę odmiennej atmosferze tej historii, że zaś od dawna cenił pisarstwo Tima, który na dodatek stworzył już kilka opowiadań zamieszczonych w antologiach związanych z Honorverse (co było w tym przypadku wisienką na torcie), po krótkich konsultacjach z Tonim Weisskopffem, David wystosował zaproszenie. Ale chwila, powiecie. Czy nie wspomnieliśmy właśnie, że na okładce powinny zostać wymienione trzy osoby? W rzeczy samej, ponieważ Tom Pope i BuNine (czyli „tutejsze” Bureau Nine, rekrutujące się z grona największych fanów serii) już od dawna i z czystego zamiłowania pomagają Davidowi w zapanowaniu nad całym obszernym światem Honor Harrington oraz w jego rozwoju i doskonaleniu. Można wręcz powiedzieć, że w obecnej chwili Tom zna to uniwersum od podszewki i orientuje się w jego niuansach równie dobrze jak David. Sporo czasu spędzili już na telefonicznych dyskusjach, które doprowadziły nie raz i nie dwa do naprawdę ciekawych pomysłów. Dlatego właśnie, gdy stanęliśmy przed zadaniem rozbudowania notatek Davida na temat wczesnego okresu historii Gwiezdnego Królestwa, kiedy wiele spośród powszechnych później nowinek technologicznych znajdowało się dopiero w powijakach, wydało nam się logiczne, żeby zaprosić Toma do naszego zespołu. Odpowiadał w nim za spójność i ciągłość fabuły oraz technologiczną stronę przedstawianego świata, a do tego podsuwał własne pomysły i sczytywał na bieżąco to, co wyprodukowaliśmy. W ostatecznym rozrachunku włożył w tę książkę tyle samo pracy, co Tim i David. Jego nazwisko zaś nie pojawia się na okładce tylko i wyłącznie z powodów marketingowych. Przez ostatnie lata ukazało się całkiem sporo antologii opowiadań ze świata Honorverse i naszym zdaniem istniało uzasadnione ryzyko, że i ta książka zostanie do nich odruchowo zaliczona, chociaż tak naprawdę jest powieścią otwierającą całkiem nowy cykl dotyczący tego uniwersum. W ten sposób czytelnicy, którzy z zasady omijają antologie, mogliby zostać poszkodowani, zwłaszcza że naszym zdaniem jest to całkiem dobra powieść i podobna pomyłka złamałaby nam serce. Oczywiście ani przez chwilę nie pomyśleliśmy przy tej okazji o kwestiach czysto komercyjnych, jak mniejsza sprzedaż. Ale to na pewno wiecie sami.

Niemniej na okładce kolejnej (i każdej następnej) powieści z Travisem Longiem zobaczycie już trzy nazwiska. Mamy nadzieję, że do czasu ukazania się tomu drugiego ten pierwszy ugruntuje pozycję serii na tyle, że nikt nie będzie miał wątpliwości co do charakteru tych książek. Ale dość o tym. Wyjaśniliśmy sprawę i wystarczy. Jeśli będziemy zbyt długo was tu trzymać, nigdy nie przystąpicie do właściwej lektury. Zatem do dzieła! Czytelnicy do czytania! Żywimy nadzieję, że dostarczy wam ono tyle samo przyjemności, ile nasza trójka czerpała z pisania tej historii. David Weber Timothy Zahn

KSIĘGA PIERWSZA 1529 PD ROZDZIAŁ I Mamo? – zawołał Travis Uriah Long w głąb wielkiego i cichego domu. – Wychodzę! Nie doczekał się odpowiedzi i westchnąwszy, włożył płaszcz. Zastanawiał się, czy jest sens w ogóle szukać matki. Pewnie nie. Ale należało chociaż spróbować, cuda się zdarzają. Przynajmniej tak słyszał. Gdy ruszył po parkiecie korytarza, jego kroki rozbrzmiały nienaturalnie głośno. Nawet psy w zagrodzie na tyłach były czemuś całkiem cicho. Melisande Vellacott Long była oczywiście z nimi. Jak zawsze. I dlatego właśnie nie szczekały. Gdy tylko wyszedł na podwórze, zobaczył, że właśnie je karmi. Wszystkie zanurzyły mordy w miskach i tylko część machała zawzięcie ogonami. – Mamo, wychodzę – powiedział, podchodząc bliżej. – Wiem – odparła, nie odwracając się nawet na chwilę od ukochanych psów. – Słyszałam cię. To dlaczego nie odpowiedziałaś? – chciał spytać Travis, ale mimo frustracji wolał się powstrzymać. Dla matki hodowla psów była najważniejsza. Od kiedy? Od kiedy pamiętał, a na pewno od jedenastu lat, gdy zmarł jej drugi mąż, ojciec Travisa. To, że jej najmłodszy syn kończył właśnie liceum, najwyraźniej nie było powodem do zmiany priorytetów. Już prędzej mogło je ugruntować. Skoro stawał się dorosły, mogła spokojnie porzucić jakiekolwiek pozory, że próbuje wywierać wpływ na jego życie i wychowanie. – Nie wiem, o której wrócę – dodał, mimo wszystko odczuwając potrzebę, żeby raz jeszcze spróbować. – Dobrze – odpowiedziała, podeszła do jednego z bardziej zaślinionych psów i przyklękła przy ozdobionej oklapłymi uszami głowie zwierzęcia. – Którakolwiek by to była. – Chcę wziąć flinksa – dodał, ze wszystkich sił pragnąc, żeby matka mu odpowiedziała. Żeby cokolwiek powiedziała. Że ma wrócić do północy albo zabrać zwykły samochód zamiast ślizgacza. Albo spytała, czy może idzie w czyimś towarzystwie. Nieważne, co by to było. Ona jednak pozostała obojętna. Całkowicie obojętna. – Dobrze – rzuciła, sprawdzając psu sierść na karku. Travis wrócił do domu i ze ściśniętym sercem skierował się do garażu. Z jakiejś lektury pamiętał, że dzieci potrzebują ograniczeń. Że wyznaczanie im granic jest wręcz niezbędne dla ich prawidłowego rozwoju. Nie tylko dlatego, że chroniły przed niebezpieczeństwami całkowitej wolności, ale przede wszystkim były dowodem na to, że komuś na dziecku zależy. Travis nigdy nie doświadczył tej troski. Czy też nie doświadczał jej od śmierci ojca. Ale bardzo za nią tęsknił. Jego szkolni znajomi widzieli to oczywiście inaczej. Podporządkowani wciąż władzy rodzicielskiej, której sens i sprawiedliwość wydawały im się często czysto iluzoryczne, zazdrościli mu nieograniczonej wolności. Travis udawał przed nimi zadowolonego, ale w rzeczywistości cierpiał na skutek tak wczesnego rzucenia na głęboką wodę dorosłości.

Teraz, skończywszy siedemnaście lat standardowych, miał naprawdę stać się dorosły, ale nadal nie czuł się na to gotowy. Czuł głód czegokolwiek stałego, co byłoby wsparciem wśród chaosu wszechświata. Nie udało mu się dorosnąć i nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie mu to dane. Do granic miasta Landing miał piętnaście kilometrów, a stamtąd musiał przebyć jeszcze pięć do sąsiedniego miasteczka, gdzie umówił się z Bassitem Corcoranem. Jak co wieczór, większość prowadzących ślizgacze szalała za sterami, ignorując pasy ruchu i ograniczenia prędkości, przynajmniej w granicach miasta. Travis zacisnął zęby i kierował po swojemu, co do joty trzymając się przepisów. Bassit i jeszcze dwóch z jego klasy czekali już na umówionym rogu, gdy Travis sprowadził miękko flinksa na ziemię i zaparkował przy krawężniku. Zanim wszystko wyłączył i pozamykał, cała trójka przeszła przez jezdnię i stanęła obok. – Ładne lądowanie – powiedział Bassit, gdy tylko Travis otworzył drzwi. – Mama nie szumiała, że bierzesz ślizgacz? – Ani trochę – oparł Travis takim tonem, jakby tylko się z tego cieszył. – Farciarz – mruknął jeden z kolegów, kręcąc z podziwem głową. – Ktoś taki jak ty mógłby przecież… – Zamknij się, Pinker – przerwał mu Bassit, nie podnosząc głosu, ale i tak podziałało. Travisowi zrobiło się cieplej na sercu i nawet trochę się odprężył. W pewien sposób podziwiał Bassita, chociaż większość nauczycieli miała go za typowe „złe towarzystwo”. Ze dwa razy na tydzień pakował się w jakieś kłopoty, zapewne głównie przez to, że miał w życiu swoje priorytety i zwykle świetnie wiedział, jak osiągnąć zamierzone cele. Miał szansę zajść daleko w tym podłym świecie. Travisa czemuś akceptował. Nie tylko sam go zauważył, ale i z własnej inicjatywy zaprosił do grona bliższych znajomych. – To co dzisiaj robimy? – spytał Travis, wysiadając i zamykając drzwi wozu. – Aampersand ma wyprzedaż – oznajmił Bassit. – Chcemy sprawdzić, co dają. – Wyprzedaż? – spytał ze zdumieniem Travis. Większość sklepów w okolicy była wciąż otwarta, ale ulica wydawała się raczej pustawa, bez większej liczby samochodów czy przechodniów, których obecności można było oczekiwać w przypadku wyprzedaży w tak ekskluzywnym salonie jubilerskim jak Aampersand. – Właśnie – przytaknął Bassit tonem sugerującym, że sprawa była już przesądzona. W tym towarzystwie obowiązywała zasada, że albo akceptujesz plany pozostałych na wieczór, albo od razu się żegnasz i wracasz do domu. Travis zaś ani myślał wracać do domu już teraz. – Dobra – mruknął. – Czego szukamy? Pinker znowu chciał coś powiedzieć, ale Bassit powstrzymał go spojrzeniem. – Okaże się. Dziewczyna Jammy’ego ma niebawem urodziny i spróbujemy pomóc mu wybrać dla niej coś ładnego. – Położył Travisowi dłoń na ramieniu. – I jeszcze jedno. Mamy też rezerwację w Choy Renk i nie chcemy się spóźnić. Dlatego chcemy, żebyś poczekał tu na nas i był gotów do startu, gdy tylko wrócimy. – Jasne – odparł Travis z niejaką ulgą. Nie palił się do oglądania biżuterii, a przypomnienie, że jeden z kumpli ma dziewczynę, wcale nie poprawiło mu humoru. On nie miał dziewczyny. Niech więc pogapią się na te diamenty i szmaragdy bez niego. – Wracamy i zaraz ruszasz, bądź w gotowości – przypomniał Bassit i klepnął go w ramię, po czym spojrzał na pozostałych. – Panowie? Do roboty.

Odeszli ulicą. Travis spojrzał w ślad za nimi i dopiero teraz dotarło do niego, że nie wie nawet, na którą była ta rezerwacja w restauracji. To mógł być problem. Kilka miesięcy wcześniej, gdy Pinker szukał czegoś dla swojej dziewczyny, spędzili prawie godzinę na wybieraniu. Jeśli Jammy i tym razem wykaże się podobnym niezdecydowaniem, za nic nie wyciągną go ze sklepu. Uśmiechnął się krzywo. Chociaż nie. To on miałby z tym trudności, Bassit po prostu da hasło do wymarszu i tyle. I na pewno zdążą do lokalu. Zakładając oczywiście, że Bassit będzie pamiętał o żywej niechęci Travisa do przekraczania dozwolonej prędkości. Ale przecież Bassit zawsze o wszystkim pamiętał. Travis dał spokój troskom i rozejrzał się wkoło. Słyszał kiedyś, że ta akurat dzielnica nieustannie zmienia swoje oblicze, i chyba coś w tym było, bo od czasu, gdy był tutaj dwa miesiące temu, jedna z kafejek zmieniła się w piekarnię, na miejscu kwiaciarni otworzył się sklep upominkowy, niewielki magazyn z artykułami gospodarstwa domowego zaś ewoluował w… Wstrzymał oddech. W miejscu magazynu pojawił się punkt werbunkowy Royal Manticoran Navy. Za wielką szybą widać było młodą kobietę w mundurze. Siedziała przy biurku i czytała coś na tablecie. Nagle Travis przypomniał sobie chwile, kiedy jako pięcioletni chłopiec słuchał opowieści ojca o służbie w marynarce wojennej układu Eris. Coś, o czym niemal zupełnie już zapomniał, chociaż wtedy chłonął uważnie każde słowo o świecie pełnym niezwykłych przygód. Patrząc z perspektywy, skłonny był sądzić, że owa służba opierała się raczej na nudnej rutynie i przygód było w niej niewiele. Ojciec na pewno ubarwiał relację. Z drugiej strony, nadal było to coś mocno odmiennego od szarości codziennego życia. Zwłaszcza pod jednym względem – dyscypliny i porządku. Wszystko, co czytał dotąd o wojsku, to potwierdzało, ten element militarnej tradycji nie zmienił się od wieków. Ład i dyscyplina. Nie przypuszczał, żeby go chcieli. Nie należał do najlepszych uczniów, kondycję też miał taką sobie, czyli może wygrałby sprint ze ślimakiem, ale niewiele więcej. Co do koligacji rodzinnych, to owszem, mógł się pochwalić baronem wśród przodków, niemniej tytuł przeszedł już dawno temu na jego przyrodniego brata Gavina i Travis nie miał żadnych powiązań, które były zapewne konieczne przy próbie skutecznego zaciągu. Z drugiej strony, należało oczekiwać, że Bassit i reszta nie wrócą jeszcze przez co najmniej pół godziny, w lokalu zaś nie było nikogo więcej, co z kolei oznaczało, że nie będzie świadków, gdy kobieta w mundurze roześmieje mu się prosto w twarz. I nawet jeśli miała go wyśmiać, w zasadzie nie była to przeszkoda, żeby jednak spróbować. Spojrzała na niego, ledwie uchylił drzwi. – Dobry wieczór – powiedziała z uśmiechem, odłożyła tablet i wstała. – Porucznik Blackstone z Royal Manticoran Navy. Czym mogę panu służyć? – Zależy mi na pewnych informacjach – odparł Travis, zbliżając się niepewnie do biurka. Było gorzej, niż oczekiwał. Blackstone uchodziło za znamienite nazwisko i trudno było go nie słyszeć, gdy mieszkało się na Manticore. Na dodatek kobieta robiła wrażenie wyjątkowo bystrej, jej mundur zaś był idealnie skrojony i dopasowany. Wszystko to sugerowało, że powinien od razu wykonać w tył zwrot i opuścić biuro. Niemniej, skoro już wszedł. Niech będzie, co ma być. – Oczywiście – powiedziała i wskazała na krzesło przed biurkiem. – Przypuszczam, że chciałby pan wiedzieć, jakie szanse otwiera przed rekrutem ta praca?

– Sam nie wiem – przyznał Travis. – Zobaczyłem szyld i nagle pomyślałem… – Rozumiem – odparła Blackstone. – Sądzę jednak, że dobrze pan trafił, ponieważ RMN stwarza idealne warunki dla rozpoczęcia udanej kariery zawodowej. – Travis odniósł wrażenie, że jej ton zmienił się trochę, jakby zaczęła recytować przygotowany wcześniej tekst. – Pod tym względem jesteśmy najlepsi w Królestwie, ponieważ nawet jeśli zdecyduje się pan odejść po pięciu latach, zyskane u nas umiejętności i bogate doświadczenie pozwolą panu ubiegać się z powodzeniem o dowolną pracę w sektorze cywilnym. Nasza wracająca do równowagi po zarazie gospodarka będzie jeszcze przez szereg dziesięcioleci dramatycznie potrzebować ludzi o wysokich kompetencjach i zdyscyplinowaniu, które wynosi się ze służby w RMN. Trudno wyobrazić sobie lepszy punkt wyjścia, dlatego cokolwiek pan z czasem wybierze, zawsze znajdzie się pan na wygranej pozycji. – Brzmi świetnie – przyznał Travis, ale zaraz przypomniał sobie, że jest przecież w parlamencie frakcja domagająca się rozwiązania Royal Manticoran Navy. Jeśli naprawdę do tego dojdzie, nici ze szkolenia i całej kariery. – Byłby pan może zainteresowany wstąpieniem do Akademii? – spytała Blackstone. – To początek drogi dla naszych oficerów. – Nie wiem – odparł Travis, trochę się odprężając. Jeśli nawet kobieta z niego żartowała, nijak nie dała tego po sobie poznać, jej oficerski mundur zaś bez dwóch zdań prezentował się atrakcyjnie. – Jakie wymagania musiałbym spełnić? – Nic przesadnie strasznego – zapewniła go Blackstone. – Oczywiście trzeba przejść proces weryfikacyjny zgodny z wymogami Akademii. Jest jeszcze kilka innych punktów, ale żaden nie stawia pod ścianą, jeśli mogę się tak wyrazić. – Aha – mruknął Travis. Nadzieja go opuściła. Tak, akademickie wymogi. – Zapewne nie uda mi się… W tej samej chwili gdzieś na ulicy rozległ się wystrzał. Travis obrócił się na krześle. Paskudne podejrzenia, które żywił od jakiegoś czasu, zamieniły się w przerażającą pewność. Wszystko, co Bassit gadał o Jammym i urodzinach jego dziewczyny, musiało jednak być bujdą, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę to dziwne wybrzuszenie, które dawało się zauważyć pod kurtką Pinkera… Znowu huknęły strzały, raz i drugi, tyle że tym razem odgłos był silniejszy, jakby bardziej basowy. Travis chciał wstać… – Proszę się nie ruszać – nakazała Blackstone, kładąc mu dłoń na ramieniu i sadzając z powrotem na krześle. Niemal równocześnie wydobyła mały, ale groźnie wyglądający pistolet i podbiegła do wejścia. Zatrzymała się tam, uderzając ramieniem o framugę i lekko uchyliła drzwi. Kolejne dwa strzały znowu były basowe, po chwili pierwsza broń odpowiedziała jednym szczeknięciem. Travis nie mógł już dłużej spokojnie usiedzieć. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do Blackstone. – Co tam się dzieje? – spytał z przejęciem, opierając się o ścianę po drugiej stronie drzwi. – Chyba mamy w okolicy jakiś napad – odparła kobieta i spojrzała uważnie na Travisa. – To twoi kumple? Travisa zatkało. Co miał jej odpowiedzieć? – Chyba tak. – No, no. – Słysząc jeszcze dwa strzały, obróciła się do drzwi. – Mam nadzieję, że nie będzie ci ich brakowało, bo tak czy inaczej już po nich. Zaraz będą tu gliny, a jeśli do tej pory nie uciekli, teraz już nie zwieją. Jaka miała być twoja rola?

Travis zastanowił się przelotnie, co by tu skłamać, ale obawiał się, że kobieta w mundurze zaraz poznałaby się na łgarstwie. – Powiedzieli mi, że mają rezerwację w restauracji, ale najpierw muszą zrobić jakieś zakupy i żebym był gotowy ruszyć, gdy tylko wrócą. – A gdzie mieli zamiar zajrzeć? Do Aampersanda? – Tak. – Duży błąd – mruknęła Blackstone. – Mają tam teraz byłego gliniarza za praktykanta. A dlaczego ty? – Mama pozwala mi korzystać ze swojego ślizgacza – odparł Travis. – Pewnie myśleli, że taka ucieczka da im większe szanse niż zwykły samochód. – Mieli rację? Travis zamrugał. – Słucham? – Czy faktycznie mieliby wtedy większe szanse? Travis spojrzał na profil kobiety. Nie dość, że był przerażony, to jeszcze naprawdę nie wiedział, co o niej myśleć. Skąd takie pytanie w podobnej chwili? Chciała, żeby sam się przyznał? Przecież w zasadzie już to zrobił. – Nie rozumiem. – Pokaż mi, że umiesz myśleć – odparła. – Że potrafisz krytycznie analizować sytuację. Wykaż, że się mylili. Zmieszanie ustąpiło miejsca nieśmiało kiełkującej nadziei. Czyżby nie zamierzała go wydać? Chyba faktycznie nie. Zaczerpnął głęboko powietrza, odsuwając od siebie bieżące problemy Bassita i reszty byłych już kumpli i zmuszając się do logicznego podejścia do przedstawionego przez Blackstone problemu. – Ślizgacze są szybsze, ale nie ma ich w mieście aż tak wiele – odparł. – To ułatwia ich identyfikację. – Dobrze – odparła z aprobatą. – Co jeszcze? Travisa coś ścisnęło w gardle, gdy dotarło do niego, że strzelanina ustała. Cokolwiek się tam zdarzyło, musiało dobiec finału. – Zaraz po wzbiciu się ponad poziom dachów jest się świetnie widocznym w promieniu pięciu kilometrów – powiedział. – Gliniarze nie mogliby stracić nas z oczu podczas pościgu. – A gdybyś zaczął kluczyć między budynkami? To wbrew przepisom, pomyślał w pierwszej chwili Travis, ale zaraz się zreflektował, że ktoś, kto właśnie napadł na sklep jubilerski, raczej nie przejmowałby się przepisami. – No, o ile udałoby się na nic nie wpaść i nie zabić, to taki wóz zaraz uruchomiłby alarmy przeciwkolizyjne w innych pojazdach – odpowiedział z namysłem. – No i policja też otrzymałaby o tym informację i mogłaby bez trudu wyśledzić taki ślizgacz. – Uśmiechnął się blado. – A poza tym do oskarżenia o rabunek doszedłby jeszcze cały szereg zarzutów związanych z naruszeniem przepisów ruchu drogowego. Ku jego zdumieniu Blackstone uśmiechnęła się szeroko. – Bardzo dobrze. Co jeszcze? Gdzieś w oddali zawyły syreny policyjne. Travis znowu musiał odsunąć temat Bassita, żeby skupić się na pytaniu Blackstone. Jednak tym razem do niczego już nie doszedł. – Nie wiem.

– Podstawowa wada planu wiązała się z wyborem niewłaściwej osoby do tej roboty – odparła kobieta, spoglądając na niego znacząco. – Chyba tak – mruknął Travis i skrzywił się kwaśno. – Nie myślę o twoich umiejętnościach kierowcy – dodała Blackstone. – Ani lojalności wobec ludzi, którzy na nią nie zasłużyli. Chodzi mi o to, że ktoś niewtajemniczony w plan nie będzie gotów do szalonej ucieczki, widząc kumpli wracających z dymiącą bronią i kieszeniami pełnymi kosztowności. – Przechyliła lekko głowę. – Zwłaszcza gdy ten ktoś zwykł trzymać się pewnych zasad. A pana to chyba dotyczy, panie…? Travis zebrał się w sobie. – Long – powiedział. – Travis Uriah Long. Zapewne tak. – Znowu spróbował uśmiechnąć się półgębkiem. – Czy trzymanie się zasad to jeden z wymogów, jakie stawiacie oficerom? – Gdybyśmy tak robili, nasz korpus oficerski byłby o wiele mniejszy – rzuciła Blackstone. – Ale z pewnością cenimy takie podejście. Może wrócimy do biurka i zajmiemy się wypełnianiem formularzy? Na ulicy pojawiły się dwa błyskające światłami wozy policyjne. – Sam nie wiem – odparł Travis. Gdy zobaczył gliniarzy wysypujących się z wozów z bronią w dłoniach, znowu coś ścisnęło go w gardle. Blackstone miała rację. Jeśli Bassitowi i reszcie nie udało się uciec i nie byli już daleko, to ich szanse równały się zeru. Jeśli zaś przeżyli strzelaninę, na pewno zaczną gadać. – Nie zaszkodzi spróbować – naciskała Blackstone. – Proces weryfikacji zajmie dwa do czterech tygodni i w każdej chwili będzie pan mógł się rozmyślić. A jeśli zeznają również, kto miał kierować wozem podczas ucieczki… – A jakie są szanse na zostanie po prostu marynarzem? – spytał. – Nie oficerem, ale zwykłym członkiem załogi. Ile to zajmuje? Blackstone zmarszczyła czoło. – Jeśli nie znajdą żadnych przeciwwskazań, mógłby pan trafić do obozu szkoleniowego Casey- Rosewood jeszcze przed końcem tego tygodnia. – Udział w napadzie na jubilera byłby takim przeciwwskazaniem? – Nie ma szans, żeby ktoś pana z tym powiązał – odparła Blackstone. – Zwłaszcza że był pan tutaj, gdy to się zaczęło. Na pewno nie wolałby pan spróbować z Akademią? – Na razie nie – stwierdził Travis, zastanawiając się, co matka powie na tak nagły zwrot w jego życiu. Jeśli w ogóle zwróci na to uwagę. – Wspomniała pani, że mamy coś do wypełnienia? – Tak. – Kobieta zerknęła na zewnątrz i zamknęła drzwi. – I jeszcze jedno – dodała, chowając broń. – Chwilę temu kazałam panu pozostać na miejscu, ale pan nie posłuchał. Gdy znajdzie się już pan w marynarce, takie ignorowanie rozkazów nie przejdzie. Travis uśmiechnął się, po raz pierwszy tego dnia naprawdę szczerze. Od lat nie widział swojej przyszłości tak jasno. – Rozumiem – odparł. – Chyba dam radę.

ROZDZIAŁ II Jak powiadano na Manticore, gdyby ktoś szukał domu wariatów, powinien w pierwszym rzędzie udać się do Izby Lordów, gdzie spotkałby wszelkich możliwych pomyleńców. Zdarzały się takie dni, kiedy Gavin Vellacott, drugi baron Winterfall, gotów był całkowicie zgodzić się z tą opinią. I wcale nie było mu przy tym do śmiechu. Dzisiaj znowu tak pomyślał, idąc zatłoczonym korytarzem w stronę swojego biura. Zaczęło się od spotkania Komisji Finansów Rządowych. Winterfall właściwie do niej nie należał, ale księżna Calvingdell omyłkowo umówiła się tego dnia i poprosiła go o zastępstwo. Potem earl Broken Cliff, sekretarz edukacji, zaczął się nagle obawiać o wynik pewnego głosowania, przez co Winterfall musiał gnać przez cały budynek niczym byle stażysta, oczywiście bez rzeczywistej potrzeby. Gdy wrócił wreszcie do siebie, zastał na biurku notatkę od earla Breakwatera, kanclerza skarbu, który prosił go o przybycie w pierwszej dogodnej chwili. Jeśli druga osoba po premierze w rządzie Jego Królewskiej Mości prosiła o spotkanie w „pierwszej dogodnej chwili”, należało to rozumieć jako „natychmiast”. Sekretarka Breakwatera przywitała go rutynowym uśmiechem. Przeszedł przez jej przybytek, zapukał dwa razy i zdecydowanie otworzył drzwi gabinetu. Zatrzymał się dwa kroki za progiem, gdy zorientował się, że gospodarz nie jest sam. Obok niego siedzieli: baronowa Castle Rock, earl Chillon i baronowa Tweenriver. Wszyscy należeli do potężnych rodów i przewyższali Winterfalla zarówno wpływami, jak i statusem. Teraz spojrzeli na niego z wystudiowaną obojętnością. Co tu się, u diabła, działo? – Zapraszam, milordzie – przywitał go Breakwater, wskazując na puste krzesło obok Tweenriver. – Dziękuję za pospieszne przybycie. Ufam, że głosowanie Jakoba zakończyło się sukcesem? – Nie całkiem, milordzie – odparł Winterfall, maszerując dostojnie przez rozległy gabinet. Cokolwiek tu wyrabiali, należało zachować się profesjonalnie. Tak jakby codziennie zdarzało mu się uczestniczyć w spotkaniach na wysokim szczeblu. – Rozbiło się o te same rafy, co zwykle. – Też mi zaskoczenie – prychnął Chillon. – Jeśli cokolwiek nas tu łączy, to skłonność do podobnych zachowań – zgodziła się Castle Rock. – Betonowa wspólnota głupiego uporu – rzucił Chillon. – Jedno, co się naprawdę liczy, to kto pod kim akurat dołki kopie w imię ochrony własnych przywilejów i poparcia bandy osobistych przydupasów. I to się nie zmieni, dopóki ktoś nimi solidnie nie potrząśnie. – Uniósł bujne siwe brwi i spojrzał znacząco na Winterfalla. – Wszystkimi. Gość nie odpowiedział, udając bardzo zajętego zajmowaniem miejsca. Ale jak mógłby zareagować na podobną kwestię? Szczęśliwie Breakwater wykorzystał chwilę przerwy w rozmowie. – I po to się właśnie zebraliśmy, szanowni państwo – powiedział. – Nasza czwórka, plus jeszcze kilka osób, chce wysunąć propozycję, która może przełamać impas i ponownie tchnąć życie w nasz parlament. – Przechylił lekko głowę. – W wielkim skrócie, Gavinie… Mogę się tak do ciebie zwracać? – Oczywiście, milordzie – odparł Winterfall, zmieszany tą nagłą familiarnością, dopóki nie uświadomił sobie, że było to najpewniej celowe działanie mające umniejszyć jego pewność siebie. Na pewno nie była to propozycja rzeczywistego zacieśnienia znajomości.

– Dziękuję – rzekł gospodarz. – Zatem w wielkim skrócie, Gavinie, zamierzamy zaproponować całkowitą restrukturyzację Royal Manticoran Navy. Winterfall poczuł się rozczarowany. Po takim wstępie oczekiwał czegoś o większym ciężarze gatunkowym. Zwłaszcza w gronie tak znaczących osób. Tymczasem plany i spory dotyczące przyszłości RMN były stałym elementem politycznego krajobrazu Gwiezdnego Królestwa i mnożyły się nieustannie niczym króliki na wiosnę. – Rozumiem – odparł. – Chyba nie – stwierdził Chillon. – Nie zamierzamy wspierać pomysłu O’Dae, żeby posłać na złom wszystkie wielkie okręty. – Nie po drodze nam też z tym, co regularnie powtarza Dapplelake, czyli żądaniem oddania mu całego naszego budżetu, żeby mógł sobie powojować w galaktyce – dodał pogardliwym tonem Breakwater. – Nie, sądzimy, że znaleźliśmy złoty środek, uwzględniający na dodatek nasze polityczne i ekonomiczne realia. To byłby pierwszy raz w tej izbie, pomyślał Winterfall. – Chętnie usłyszę coś więcej – powiedział głośno. Breakwater spojrzał na Castle Rock i Winterfall dostrzegł kątem oka, że baronowa skinęła lekko głową. Widocznie to ona była tu odpowiedzialna za interpretację barwy głosu i mowy ciała zaproszonego gościa i zdecydowanie, czy okaże się on właściwą osobą do tej roboty. Cokolwiek szanowne towarzystwo sobie zamierzyło. – Na pewno dobrze znasz historię RMN – ciągnął Breakwater, spoglądając znowu na Winterfalla. – Zaczęła się od dostarczonych przez Trust czterech fregat, które czekały już tutaj na przybycie statku kolonizacyjnego. Siedemnaście lat później, podczas pierwszych utarczek z Wolnym Bractwem, miała już dziewiętnaście jednostek, w ciągu kolejnych czterdziestu lat zaś jej stan osiągnął trzydzieści cztery okręty wojenne. – A teraz mamy ich dwadzieścia osiem – rzucił ze złością Chillon. – A każdy ciągnie środki z budżetu niczym gigantyczna pijawka. – A dodatkowo blokuje wykwalifikowaną siłę roboczą, której sektor cywilny potrzebuje o wiele bardziej niż marynarka – dodał Breakwater. – Zaraza zrobiła swoje i nadal bardzo brakuje nam ludzi. Nawet z tym, co przygotował dla nas Trust jeszcze przed przybyciem Jasona, musimy wytężać wszystkie siły, żeby nie zostać w tyle za resztą galaktyki w kwestii innowacji technologicznych i rozwoju przemysłu. Nie chodzi tylko o te pieniądze, które musielibyśmy wpompować we flotę, żeby dorównała marzeniom Dapplelake’a. Przede wszystkim nie stać nas na oddawanie mu wciąż olbrzymich zasobów ludzkich. To cała masa wykształconych i kompetentnych ludzi, którzy nie przyczyniają się nijak do rozwoju naszej gospodarki. – Zwłaszcza w przypadku tych dziewięciu bezużytecznych krążowników liniowych – dodała Castle Rock. – Właśnie – przytaknął Chillon. – Niczemu nie służą. Tyle że ich załogi mają się gdzie lenić. – Tak naprawdę w służbie są tylko dwa albo trzy – mruknęła Tweenriver. – Zależy, jak liczyć. – Szczegół – prychnął Chillon. – Te w służbie też tak naprawdę nic nie robią. – Wskazał palcem na Winterfalla. – I mamy to, co mamy. Wystarczy wspomnieć dzisiejsze nieudane głosowanie. Czy gdybyśmy przesunęli z dziesięć procent wydatków floty na edukację, to mielibyśmy podobnie ostre dyskusje nad wydatkowaniem tej kwoty? Brzmiało to ładnie, ale Winterfall miał swoje zdanie. Pyskówki i tak by były. Komisja Edukacji cierpiała na swoiste rozdwojenie jaźni i nijak nie potrafiła dojść do wspólnych wniosków i tego akurat żadne dofinansowanie nie byłoby w stanie zmienić. Pomóc mogła tylko zasadnicza zmiana jej

składu, a na to się nie zanosiło. Niemniej Chillon myślał o czymś innym. Liga Solarna całkiem nieźle finansowała Gwiezdne Królestwo, jednak te środki nie były łatwo dostępne i większość z nich została wcześniej przeznaczona na rozwój programu kolonizacyjnego. Dzielić mogli tylko to, co mieli pod ręką, a to były znacznie mniejsze sumy. Jak zauważył gospodarz, i co rozumieli też jego goście, zadaniem parlamentu było jak najwłaściwsze wykorzystanie tych pieniędzy. W praktyce flota nie pożerała aż tak wielkiej części budżetu, jak twierdzili wszyscy jej krytycy. Owszem, gdyby chcieć reaktywować wszystkie jednostki i wyremontować je należycie po pospiesznym i niedbałym niekiedy odstawieniu do rezerwy, wymuszonym w swoim czasie przez postępy zarazy, koszty skoczyłyby znacząco. Niemniej wobec całości wydatków nadal nie zachwiałoby to finansami państwa, zwłaszcza wobec stałego napływu imigrantów, którzy stopniowo wyrównywali braki siły roboczej. O wiele istotniejszy był zdaniem Winterfalla problem drenażu przez RMN rynku fachowców. Można było sądzić, że próba obsadzenia wszystkich jednostek pełnymi załogami zachwiałaby rynkiem pracy i tym samym podwyższyła jej koszty. Zwłaszcza gdyby trzeba było jednocześnie wdrożyć kosztowny program modernizacji przestarzałych okrętów. Z drugiej jednak strony… – Nie wydaje mi się, żeby całkowite pozbycie się floty było dobrym pomysłem – powiedział, próbując wyczuć Breakwatera. – Incydent z Wolnym Bractwem… – Wolne żarty – przerwał mu Chillon. – Nikt nie proponuje takiego ruchu. Bądźmy jednak realistami. Prawdopodobieństwo, że ktokolwiek z zewnątrz w ogóle zwróci na nas uwagę, jest cholernie małe. – Co się zaś tyczy Wolnego Bractwa, Dapplelake zagrał zgraną od dziesięcioleci kartą – dodał Breakwater. – Nic nie zagraża Gwiezdnemu Królestwu z zewnątrz, Gavinie. Problemem jest to, co mamy u siebie. Winterfall spojrzał na gospodarza z kamienną twarzą. Co Breakwater chciał przez to powiedzieć…? – Spokojnie – odezwała się z lekkim uśmiechem Castle Rock. – Nie rozmawiamy o zdradzie ani wrogach wewnętrznych, o których wspomina przysięga marynarki. Chodzi o naturalne zagrożenia różnymi katastrofami, które mogą dotknąć nasz system transportowy i wydobywczy w obrębie układu. – Aha – mruknął Winterfall z ulgą i niejakim wstydem, że chyba się wygłupił. Powinien sam się domyślić, w czym rzecz. Zwłaszcza że mieli rację co do ryzyka podróży kosmicznych, nawet tych wewnątrzukładowych. Nie minął jeszcze miesiąc od dnia, kiedy jeden ze statków górniczych pracujących w pasie asteroid Manticore B doznał poważnej awarii reaktora fuzyjnego i po prostu wyparował wraz z całą załogą. Co gorsza, takie i podobne sytuacje nie należały wcale do rzadkości. – Baronowa Castle Rock ma rację – powiedział Breakwater. – W obecnej chwili potrzebujemy nie tyle dzielnych obrońców naszych granic, ile fachowców zdolnych odtworzyć całą naszą infrastrukturę kosmiczną. Oni są obecnie najcenniejszym kapitałem Królestwa i marynarka powinna przede wszystkim chronić ich przed realnymi zagrożeniami, zamiast wypatrywać urojonych wrogów. W praktyce sprowadza się to do stwierdzenia, że zgodnie z wymogami chwili powinniśmy położyć zdecydowany nacisk na rozwój Emparsu. – Tak, to ma sens – mruknął Winterfall. MPARS, czyli Manticoran Patrol and Rescue Service, był odpowiedzialny za patrolowanie szlaków żeglugowych w podwójnym układzie Manticore, ze szczególnym uwzględnieniem pasów asteroid, gdzie skupiała się działalność wydobywcza Gwiezdnego Królestwa.

W sumie nie był to nowy pomysł. Za pamięci Winterfalla kanclerz wysuwał podobne propozycje więcej niż raz. Jak dotąd żadna z nich nie zdobyła poparcia. Nie chodziło tylko o finanse, ale przede wszystkim o brak wyszkolonego personelu i fakt, że działalność wydobywcza dopiero się rozkręcała. Swoje dodawała także polityka. W odróżnieniu od RMN, która podlegała Ministerstwu Obrony, gdzie rządził Dapplelake, MPARS był zarządzany wprost przez Ministerstwo Skarbu, czyli Breakwatera. Winterfall zaraz przypomniał sobie jeden z wcześniejszych komentarzy Chillona. – Założę się, że Dapplelake zacznie dowodzić, że każda nowa jednostka patrolowa Manticore powinna być pełnowartościowym okrętem wojennym… – I właśnie o to chodzi – zauważył Breakwater. – Bo to będą okręty wojenne. Plan zakłada wyposażenie Emparsu w korwety i fregaty w niczym nieustępujące temu, czym dysponuje RMN, i także gotowe do wykorzystania bojowego, gdyby zaszła taka potrzeba. – Ale pod rozkazami Ministerstwa Skarbu. Breakwater machnął lekceważąco ręką. – Kaprys historii – powiedział. – Tak kiedyś zorganizowano Empars i nie ma to nic wspólnego ze mną osobiście. – Rzecz w tym, że te lekkie jednostki zostaną zaprojektowane do obrony układu, nie do wypraw w głęboką próżnię, gdzie najlepiej sprawdzają się krążowniki liniowe – powiedziała Castle Rock z większą zapewne pogardą w głosie, niż planowała. Należała jednak do frakcji, która z dawien dawna nie ufała Dapplelake’owi i poważnie się obawiała, że minister obrony może nabrać ochoty na jakieś awantury poza układem Manticore. – Gdyby zdarzyło się coś tak mało prawdopodobnego jak kolejna wizyta grabieżców w rodzaju Wolnego Bractwa, będziemy w stanie zasypać ich taką samą liczbą pocisków, co dzisiaj. – A ponieważ na co dzień te jednostki nie będą przeznaczone do zwalczania urojonych wrogów, będziemy mogli je wykorzystywać w razie realnych problemów – dodał Chillon. – Rozumiem – powiedział Winterfall, marszcząc lekko czoło. Pomysł był w pewien sposób sensowny, ale Breakwater i reszta zdawali się ignorować jedną bardzo ważną kwestię. – Rozumiem, że na dłuższą metę flota mniejszych jednostek będzie tańsza w utrzymaniu – stwierdził. – Jednak póki co ich nie mamy. Musielibyśmy je dopiero zbudować, a to oznacza wydatki. Pytanie zatem, skąd weźmiemy na nie pieniądze? – W rzeczy samej – odparł Breakwater, kiwając głową. – Z racji stanowiska znam nasz budżet lepiej niż ktokolwiek inny na Manticore. Masz rację. Brak na to środków. Chyba że… – Zawiesił głos i Winterfall odruchowo lekko się pochylił. – Chyba że pozyskamy nowe okręty z już istniejących. Winterfall zamrugał. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. – Słucham? – spytał. Tym razem nie tylko Castle Rock uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wszyscy tak zareagowali. – Nie przesłyszał się pan – stwierdził Chillon. – Proszę mi powiedzieć, czy słyszał pan kiedyś o Martinie Ashkenazym. Winterfall wysilił pamięć. Nazwisko było jakby znajome, ale nie potrafił go z niczym połączyć. – Chyba nie. Chillon wydął wargi, jakby był mocno niezadowolony. – To projektant statków górniczych, pracuje dla sektora cywilnego, głównie przy realizacji zamówień rządowych – wyjaśnił. – Jest też wnukiem jednego z oficerów z załogi pierwszego krążownika liniowego Triumph, tego sprzed ponad osiemdziesięciu lat. Okazało się, że wciąż ma

pełną dokumentację tego okrętu. – Zapytany stwierdził, że każdy z dezaktywowanych krążowników liniowych może zostać poddany daleko idącej przebudowie – dodał Breakwater. – Polegałaby ona na przecięciu kadłuba i takim doposażeniu połówek, żeby ostatecznie każda z nich stała się pełnowartościową korwetą. – Co? – spytał mimowolnie Winterfall. – Jak wspomnieliśmy, kwestia politycznych i ekonomicznych realiów – rzuciła Tweenriver. – I taki mamy plan – powiedział Breakwater, wpatrując się uważnie w gościa. – Co o tym myślisz? – To… interesujące – wyjąkał Winterfall, zastanawiając się, jak taka przebudowa miałaby wyglądać. Nigdy nie był na pokładzie krążownika liniowego, ale materiały na ich temat były łatwo dostępne i żadnym sposobem nie mógł wyobrazić sobie, żeby dało się przeprowadzić podobną operację w sposób pozwalający na uzyskanie czegoś choćby przypominającego okręt wojenny. Wynik musiałby być szpetny, niczym ogr z dawnych ziemskich legend. W drugiej kolejności skojarzyło mu się to z brzydkim kaczątkiem Andersena. – Oczywiście nie będzie to proste przecięcie okrętu na pół i załatanie otworów – powiedziała Castle Rock. – Konieczne będzie jeszcze doposażenie, wyregulowanie na nowo wszystkich systemów pokładowych i tak dalej. – Szczęśliwie te okręty mają wiele systemów rezerwowych. Praktycznie wszystko jest na nich co najmniej zdublowane, łatwo więc będzie stworzyć nowe centra sterowania – dodał Chillon. – Nie twierdzimy, że wszystko z tego rozumiemy – powiedziała Tweenriver. – Ale Ashkenazy jest ekspertem od tych spraw i jego zdaniem to wykonalne. – Oszacował też koszty – odezwał się Breakwater. – Jeśli ma rację, będziemy w stanie stworzyć naszą Home Guard bez narażania budżetu na szwank. Na dodatek wszystko, co w tym przypadku wydamy, pozostanie tutaj, w Gwiezdnym Królestwie, dostarczając pracy naszym obywatelom i wzmacniając naszą infrastrukturę. Nie trzeba będzie zamawiać okrętów w wyspecjalizowanych stoczniach Ligi Solarnej. A dodatkowo da się ulokować te zamówienia w stoczniach należących do zwolenników Breakwatera, pomyślał Winterfall. Politycznie czysty zysk. Panował jednak nad sobą na tyle, żeby nie powiedzieć tego głośno. – Owszem, te nowe jednostki nie będą zbyt śliczne – przyznała Tweenriver. – Ale będą wypełniały swoje zadania. Gdy ktoś czeka na ratunek od pewnej śmierci, estetyka wybawców nie jest aż tak ważna. – Tak – mruknął Winterfall. – Mogę o coś spytać? Breakwater machnął przyzwalająco ręką. – Dlaczego ja? – A dlaczego nie pan? – odpowiedziała pytaniem Castle Rock. Winterfall wiedział, że próbowała w ten sposób zbyć jego wątpliwości, ale tym razem nie zamierzał na to pozwolić, i to pomimo rangi swoich rozmówców. – Jestem tylko baronem – rzucił zaczepnym tonem. – Mój majątek jest niewielki, moja pozycja i ranga polityczna mało istotne, wśród moich przyjaciół zaś brak ludzi wysoko postawionych. Gdyby moi dziadkowie nie byli jednymi z pierwszych inwestorów kolonii, nikt nigdy nie słyszałby o naszej rodzinie. – Niemniej zostali tymi inwestorami, pan zaś jest stanu szlacheckiego – przypomniał mu Breakwater. – Nieważne, czy był to tylko przypadek. Faktem jest, że należy pan do grupy pięćdziesięciu najbardziej znaczących osób w Gwiezdnym Królestwie. – Wydął wargi. – Albo

i pięćdziesięciu jeden, jeśli liczyć króla Michaela. – To wszystko pojmuję – odparł Winterfall. – Proszę nie zrozumieć mnie źle. Czuję się zaszczycony zaproszeniem do tej rozmowy i pochlebia mi, że wybrali państwo właśnie mnie. Po prostu nie wiem, co możecie zyskać, dołączając mnie do ekipy. – Nie dość siebie cenisz – stwierdził spokojnie Breakwater. – To, co dla ciebie jest słabością, dla nas stanowi oznakę siły. Młody wiek i krąg przyjaciół czyni cię idealną osobą do spopularyzowania pomysłu wśród pokolenia, dla którego my możemy nie być autorytetami. Względnie niewielki staż polityczny zaś odsunie podejrzenia, że wspierasz sprawę dla rozegrania jakiejś własnej gry. – Bo nie jest to taki rodzaj sprawy, w której można wiele wygrać – wyjaśnił Chillon. – Bez obrazy, stwierdzam tylko fakt. – Nie czuję się urażony – zapewnił go Winterfall, od dawna pogodzony z realiami uprawiania polityki. – Mamy też ciche poparcie Clary Sumner – powiedziała Tweenriver. – Ufamy jej, a ona wyraźnie ufa panu. Inaczej nigdy nie prosiłaby o zastąpienie jej podczas obrad komisji budżetowej. – No i jest jeszcze pański brat – dodała Castle Rock. – To w miły sposób przyda szczerości pańskim wystąpieniom w tej sprawie. – Przepraszam? – spytał Winterfall, ponownie marszcząc czoło. Brat? Co jego brat mógł mieć z tym wspólnego? – Tak, pański brat – powtórzyła Castle Rock. – Przepraszam, przyrodni brat. Travis Long. – Tak, wiem, o kim mowa – odparł Winterfall. – A co z nim? Pozostali wymienili spojrzenia. – Właśnie zaciągnął się do marynarki wojennej – powiedziała Castle Rock. – Co zrobił? – Winterfall spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Zaciągnął się? – Trzy tygodnie temu – wyjaśniła Castle Rock, też wyraźnie zmieszana. – Od dwóch tygodni przebywa już na obozie dla rekrutów. – Rzuciła spojrzenie Breakwaterowi. – Nie wiedział pan? – Nie, nie wiedziałem. – Ostatni raz rozmawiał z matką ledwie dwa dni temu, ale nie wspomniała ani słowem o Travisie. O jego decyzji tym bardziej. Chyba że sama też nie wiedziała. Coś ścisnęło go w gardle. Cztery lata temu Travis próbował porozmawiać z nim o narastającym dystansie między nim a matką. Winterfall, który jak zwykle się spieszył i musiał wracać do biura, zbył go, zakładając, że Travis dramatyzuje, jak często zdarza się to nastolatkom, i rzucił ten sam wyświechtany frazes, którym i jego częstowano w młodszym wieku. Teraz przyszło mu do głowy, że Travis być może nie przesadzał. I może powinien naprawdę porozmawiać z bratem. – Ale to nieważne – powiedział, starając się zapanować nad głosem. Nie miał pojęcia, jak może wyglądać obóz dla rekrutów RMN, i na dodatek słabo znał brata, jednak wydawało mu się, że rygory służby za bardzo do niego nie pasowały. – Nie jestem moim bratem. Cokolwiek on robi, nie może to mieć wpływu na moje postępowanie i karierę. Ja sam zaś nie zamierzam stosować wobec niego protekcji. Po prostu będę robił swoje – dodał. – Zakładając, że nadal chcecie mojego udziału. Breakwater ponownie spojrzał na Castle Rock. Winterfall obrócił głowę za późno, żeby dostrzec jej reakcję, ale gdy spojrzał ponownie na gospodarza, ten się uśmiechał. – Witamy na pokładzie, milordzie – powiedział, skłaniając lekko głowę. – Komitet Zwalczania Wojskowej Szajby powiększył się o pańską osobę. Po czym przestał się uśmiechać.

– Miejmy tylko nadzieję, że reszta szlachetnie urodzonych będzie skłonna ujrzeć sprawy w taki sposób, w jaki je przedstawimy. I zrobi to teraz, a nie wówczas, gdy będzie już za późno.

ROZDZIAŁ III Centrum szkoleniowo-treningowe Casey-Rosewood pełniło wielorakie funkcje i pełne było zarówno szeregowych, jak i oficerów wszelakich rang. Wejście znajdowało się od południa, północną i zachodnią część zajmowały obozy szkolenia podstawowego, wschodnią ośrodek doskonalenia. Szybko też się okazało, że część dla rekrutów stworzona została tylko w jednym celu: trwałej fizycznej eliminacji naiwnych młodych kandydatów w rodzaju Travisa Uriaha Longa. Pierwsze trzy tygodnie były dla niego koszmarem. Dosłownie. Przetrwał je półprzytomny, w ciągłym stresie i z obolałymi mięśniami. Musztra i ćwiczenia nie były wszystkim o tyle, że dodatkowo ciągle na niego wrzeszczano, dzięki czemu wiedział na pewno, że nie był to sen. Dyscyplina i porządek – owszem, były. Dokładnie tak jak oczekiwał. Nie oczekiwał tylko, że sposób ich egzekwowania przez przełożonych doprowadzi go na skraj nieistnienia. Dzień zaczynał się jeszcze przed wschodem słońca, zapowiadany rozgłośnym sygnałem trąbki albo zwykłym waleniem metalowymi prętami w metalowe pokrywy pojemników na śmieci. Zaraz po sygnale wszyscy mieszkańcy baraku mieli równo dwadzieścia sekund na zerwanie się z prycz i ustawienie na baczność w przejściu pośrodku. Była ich trzydziestka, tak mężczyzn, jak i kobiet, zajmujących dla porządku przeciwległe końce pomieszczenia. Biada temu łamadze, który nie zdążył czy jako ostatni zajął miejsce w szeregu. Dowódca plutonu, artylerzysta pierwszej klasy Johnny Funk, znał więcej przekleństw, niż Travis kiedykolwiek dotąd słyszał, i miał skalę głosu, której pozazdrościć mógłby mu niejeden śpiewak operowy. Pod koniec pierwszego tygodnia Travis nawet by zrezygnował, gdyby taki wybór naprawdę mu coś dawał. Sądząc po jękach i cichych przekleństwach innych rekrutów, nie on jeden doszedł do takiego wniosku. Tyle że rezygnacja nie była możliwa. Jeszcze nie teraz. Podpisali kontrakt na pięć lat i zdaniem Funka mieli albo odsłużyć ten czas, albo zginąć, próbując. W razie potrzeby przeklinając Boga, ewentualnie pierwszego lorda admiralicji (a dokładniej admirała Thomasa P. Cazenestro, w zasadzie już na emeryturze). Funk przy pierwszym spotkaniu przedstawił im się pełnym imieniem i nazwiskiem i uprzedził, że jeśli ktoś będzie próbował z niego żartować, gorzko tego pożałuje. Kilku i tak próbowało, na wszelki wypadek popisując się w miejscach, gdzie żaden z dowódców plutonów czy instruktorów nie miał prawa ich słyszeć. Niemniej nawet takie triumfy nie uchodziły bezkarnie. Funk ostatecznie dowiadywał się o niemal każdym przypadku i żartownisie mieli zapewnione dodatkowe zajęcia i tym samym ekstradoznania związane z bólem przetrenowanych mięśni. Obecnie już nikt nie porywał się na podobne żarty. Co było zresztą do przewidzenia. Nie żartuje się z diabła wcielonego, a pod koniec drugiego tygodnia Travis nabrał przekonania, że Funk jest właśnie kimś takim. To jego wściekła twarz żegnała ich wieczorem, gdy słaniając się, padali na swoje prycze, to on jako pierwszy witał ich rano. Znał na pamięć wszystkie regulaminy, począwszy od Instrukcji Użycia Broni, na Przepisach Mundurowych skończywszy. Rozpoznawał biegle wszystkie typy uzbrojenia, klasy jednostek i rodzaje systemów pokładowych. Znał historię, terminologię fachową, nazwiska i przydziały oficerów i w ogóle wiedział wszystko, o cokolwiek by go spytano. Potrafił dostrzec u kogoś drgnienie powieki nawet dwa szeregi dalej, wyłapać najcichszy szept z dowolnej odległości, ton jego głosu zaś potrafił zmrozić krew w żyłach.

Nie było najmniejszej szansy, żeby Travis przywykł kiedykolwiek do podobnego piekła, niemniej pod koniec trzeciego tygodnia jakoś przestał się tym tak bardzo przejmować. Mięśnie bolały go coraz mniej, zalew informacji, którymi raczył ich Funk i reszta szkoleniowców, też stracił na uciążliwości, musztra zaś dała ten skutek, że odruchowo maszerował już tak, jak powinien, i mógł w tym czasie myśleć o czymś całkiem innym albo wręcz odpoczywać. Pod koniec czwartego tygodnia znał już wszystkich w swoim plutonie, który składał się z dwudziestu pięciu mężczyzn i czternastu kobiet. I to znał ich lepiej niż kogokolwiek dotąd. Nie sądził nawet, że ktoś może stać się równie bliski. Słyszał historie ich życia, poznał ich słabości i zalety, wiedział dobrze, komu mógł zaufać, a kogo należało omijać szerokim łukiem, zwłaszcza gdy ten i ów wpadał na jakiś genialny pomysł grożący kolejną erupcją gniewu Funka. Pod koniec piątego tygodnia coś raptownie przeskoczyło mu w głowie i cały chaos ostatnich dni zaczął nabierać sensu. Zasadniczo nic się nie zmieniło, to znaczy nadal zakuwali ile wlazło, a w przerwach maszerowali na potęgę, co jednak nie było już zadaniem ponad siły i nie przyprawiało Travisa o depresję. Zaczął wreszcie wierzyć, że naprawdę ukończy kurs dla rekrutów, i to nie pod postacią zwłok. Pod koniec szóstego tygodnia zaś zdarzyło się coś, co o mały włos nie zakończyło jego wojskowej kariery. Jak można się było spodziewać, sprawcą awantury okazał się Chrup. Charlie Townsend zyskał swoje przezwisko zaraz na początku zgrywania plutonu. Pochodził ze Sphinksa i był niższy i bardziej przysadzisty niż przeciętny mieszkaniec Królestwa, jednak niezwykle silny i zawsze skłonny do wesołości. Niestety jego poczucie humoru co rusz wchodziło w konflikt z oczekiwaniami dowódcy, co oczywiście musiało się zemścić. Nikt nie zafundował plutonowi tylu nocnych marszów i karnych inspekcji, co właśnie Chrup. Na dodatek cieszył się wyjątkowym apetytem. Jako syn imigrantów z układu Kismet odziedziczył po zmodyfikowanych genetycznie przodkach bardzo szybki metabolizm, typowy dla ludzi z planet o podwyższonej sile ciążenia. Sphinx nadal nie miał zbyt wielu mieszkańców, ale do marynarki napływało ich nieproporcjonalnie dużo. Czterech pracowników mesy też było ze Sphinksa i dzięki nim Chrup otrzymywał zawsze większe porcje, chociaż w myśl regulaminów nie był do nich uprawniony. Dobre skończyło się w połowie trzeciego tygodnia, gdy jakiś chory na służbistość oficer zauważył tę nieprawidłowość i nakazał powrót do właściwych praktyk. W tej sytuacji Chrup zaczął ustawiać się zawsze na początku kolejki, żeby zaspokoiwszy wilczy głód pierwszą porcją, zdążyć jeszcze ustawić się po kolejną. Obsługa mesy udawała oczywiście, że tego nie zauważa, ale i tym razem znalazł się ktoś na tyle upierdliwy, żeby ukrócić samowolę. Przez następny tydzień w nocnej ciszy baraku rozlegało się donośne burczenie. To kiszki Chrupa grały marsza. Wyżywienie rekrutów było tak wyważone, żeby każdy, nawet ktoś ze Sphinksa, mógł się należycie pożywić, ale Chrup nie dowierzał miejscowym dietetykom. Był nawet przekonany, że traci na wadze, i rzeczywiście jakby zeszczuplał na twarzy. Poza tym cierpiał w milczeniu, tracąc przy tym poczucie humoru, aż nagle, pod koniec czwartego tygodnia, wpadł na pewien genialny pomysł. Skoro nie chcieli dać mu jeść do woli, ukradnie sobie dodatkowe racje. Travis oczywiście o niczym wtedy nie wiedział. Tak jak on poznawał pluton, pluton poznawał jego i nikt planujący coś nielegalnego nie był skłonny przekazywać informacji na ten temat wielbicielowi regulaminów, którym okazał się Travis. Jemu samemu to nie przeszkadzało. I bez tego miał dość własnych problemów i boleści i wolał

nie wnikać w dylematy etyczne grożące marszem na odległość dwudziestu pięciu kilometrów. Ostatecznie jednak i tak wpadł na ślad tej sprawy. Zdarzyło się to, gdy szedł przed capstrzykiem przez barak i nagle wyczuł słaby zapach czekolady. W pierwszej chwili pomyślał, że to majaki węchowe, wywołane wspomnieniem dzisiejszego lunchu, na który dostali między innymi ciastka w czekoladzie. Ale nie, zapach był całkiem realny. Niestety, oznaczało to, że żarcie mogło trafić do baraku tylko w jeden sposób. Ruszył powoli wzdłuż szafek, z uwagą pociągając nosem i zastanawiając się, kto mógł być tym złodziejem. I co on, Travis, powinien zrobić, gdy wykryje złoczyńcę. Wnoszenie żywności do baraku było surowo zabronione, kary przewidziane za kradzież zaś były jeszcze surowsze. Tak stanowiły regulaminy, a Travis zawsze i we wszystkim starał się ich przestrzegać. Z drugiej strony przekonał się już, że w praktyce nie było to tak proste i że istniały w RMN jeszcze inne zasady, które, chociaż niepisane, były jednak równie ważne. Jedna z nich, chyba najistotniejsza, stanowiła, że zawsze wspiera się ludzi ze swojego plutonu. Zawsze i niezależnie od tego, o co chodzi. Niemniej to była kradzież. Nie naruszenie jakiejś drobnej zasady, ale prawdziwe przestępstwo. – Cześć, Sztywny. Travis obrócił się gwałtownie i ujrzał Chrupa stojącego przy końcu szeregu szafek. I to z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Cześć – rzucił Travis. – Coś nie gra? – spytał Chrup, wpatrując się uważnie w Travisa. – Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczył. – Nie zobaczył – poprawił go Travis z mocno bijącym sercem. Przez ostatnie tygodnie zdecydowanie nabrał kondycji, ale Chrup i tak mógłby zjeść go na śniadanie. – I nie ducha. – Wskazał na szafkę kolegi. – Ciasteczka. Usta tamtego drgnęły. Pomyślał pewnie o otaczającej Travisa sławie służbisty i być może zastanowił się, jak zagwarantować sobie jego milczenie. Potem jednak ku uldze Travisa spuścił wzrok i pokiwał głową. – Ciasteczka zaiste – przyznał. – Chyba zauważyłeś, że od jakiegoś czasu mój brzuch nie zakłóca ciszy nocnej. Travis zbeształ się w duchu. Ten szczegół uszedł jego uwagi, chociaż nie powinien. – Ciasteczka są raczej średnio pożywne – odparł. Z jakiegoś powodu nie potrafił zostawić tematu. – Nie są – zgodził się całkiem spokojnie Chrup. – Zwykle jednak staram się o prawdziwe jedzenie. – Skinął w stronę szafki. – To wziąłem dla mojego zespołu, tytułem podziękowania. Travisa aż dreszcz przeszedł. Więc to była cała szajka? – Aha – mruknął. – Nie sądziłem… – Takiej roboty nie da się załatwić w pojedynkę – zaznaczył Chrup. – Jak chcesz się zakraść do kuchni, trzeba zacząć od dywersji, tak żeby ten co trzeba spojrzał akurat w inną stronę. No i trzeba wiedzieć, co jest planowane po lunchu. Głupio byłoby latać potem dwadzieścia pięć kilometrów z szynką pod pachami i chlebem w rękawach. – Albo pokonywać z nimi tor przeszkód – dodał Travis. – A to był plan na dzisiaj. – Właśnie – przytaknął Chrup. – Na wykładach też trzeba uważać, żeby nie brać niczego zbyt aromatycznego i nie skończyć w małej klasie z salami w szortach. Żadna pomoc przy zrozumieniu budowy systemów impellerów. – Żadna – zgodził się Travis i przypomniał sobie, co działo się podczas dzisiejszego lunchu.

Niby nie było to nic wartego zapamiętania, ale dopiero teraz zrozumiał, co właściwie widział. Elaine Dunharrow, ksywa „Gwizdek”, omal nie upuściła tacy i trwało chwilę, aż odzyskała równowagę, przyciągając uwagę pracownika mesy, który stał w drzwiach kuchni i wyraźnie czekał na zabawny finał, po którym byłoby trochę sprzątania. „Shofar” Liebowitz wdała się w tym samym czasie w pogawędkę z innym mesowym, „Profesor” Cyrene zaś i „Netcha” Johnson, także w trakcie poważnej rozmowy, stanęli akurat pomiędzy stolikiem dowódcy plutonu i drzwiami do kuchni, kompletnie zasłaniając widok. W przejściu kuchennym zaś mignęły mu czyjeś szerokie plecy, należące zapewne do jednego z pochodzących ze Sphinksa pracowników mesy. – Ale tor przeszkód jest najgorszy – powiedział Chrup z uśmiechem typowym dla czasów, gdy jeszcze nie próbowano go zagłodzić. – W zeszłym tygodniu Profesor źle sprawdził i nie było wesoło. Od tamtej pory zawsze potwierdza zdobyte informacje. – To dlaczego jeszcze tu są? – spytał Travis, ponownie wskazując na szafkę. – Nikt nie był głodny podczas zajęć? – Gwizdek nie miała jak dołączyć – powiedział Chrup. – Ma się przekraść po capstrzyku, to poucztujemy sobie pod prysznicem. Travis aż się skrzywił. Opuszczanie baraków po capstrzyku było wyraźnie zabronione. Nie było to to samo, co kradzież, ale także wykroczenie. Chrup zauważył jego grymas. – Teraz chyba warto spytać, co zamierzasz zrobić, skoro już wiesz – stwierdził. Travis wypuścił powietrze. Jego umysł przedzierał się przez własny tor przeszkód. To było przestępstwo… ale cokolwiek powiedzieć, Chrup potrzebował dodatkowych racji. Spisek… ale sam naprawdę nie dałby rady. Lojalność wobec plutonu… sama w sobie nie była przecież zbrodnią. – Nie… W tej chwili odległe drzwi baraku otworzyły się gwałtownie. – Baczność! – rzucił Funk. Travis odruchowo przybrał odpowiednią postawę. Serce podeszło mu do gardła. – Long? – krzyknął Funk ponad rozgardiaszem typowym dla nagłej zbiórki. – Long! Nie miał jak się schować. – Tutaj jestem, sir! – odkrzyknął Travis, mimo wszystko zastanawiając się nad odejściem kilka kroków od szafki. Po komendzie „baczność” należało pozostać w bezruchu, ale jeśli Funk tu podejdzie i wyczuje zapach… Nie zdążył jednak nawet podjąć decyzji. Niecałą sekundę później Funk pojawił się na końcu szeregu szafek. Zrobił to dziwnie szybko jak na wieczorną inspekcję, chyba przywiodło go tutaj coś naprawdę ważnego. Może na tyle istotnego, że zaraz poniesie go dalej i nie zdąży nic wywąchać? – Ubieraj się – rzucił, spoglądając na podkoszulek Travisa i jego bose stopy. – Masz się stawić w… – Przerwał nagle, mrużąc powieki i pociągając nosem. – Co to jest? – spytał lodowatym głosem. – Czy to czekolada, rekrucie Long? Chrup zbladł. W tej sytuacji udawanie głupiego nie miało szans powodzenia. – Tak, sir – odparł Travis. Funk znacząco spojrzał na Chrupa. Był przekonany, że znalazł winowajcę. – A jakim sposobem czekoladowe ciasteczka trafiły aż tutaj? – spytał, chociaż dla niego sprawa była już jasna i zastanawiał się z lubością nad dalszym postępowaniem. Travis zaczerpnął głęboko powietrza. Przewina była jasna i kara musiała być. Ale pamiętał też o lojalności wobec towarzysza, który znalazł się w opałach. W mgnieniu oka zrozumiał, jak pogodzić

dwie powinności. – To ja je przyniosłem, sir. Funk obrócił się gwałtownie, przez co nie zauważył zdumienia bijącego z oczu Chrupa. – Ty je przyniosłeś, rekrucie Long? – spytał surowym tonem. Travisowi dopiero teraz zaświtało, że to mógł nie być najlepszy pomysł. Za późno. – Tak, sir. – Niebywałe – powiedział Funk. – Travis Uriah Long. Chodzący regulamin. I mówisz, że zakradłeś się do mesy i ukradłeś stos czekoladowych ciasteczek. – Tak, sir – odparł Travis. – Byłem głodny, sir. – Aha. – Funk założył ręce na piersi. – Jak to zrobiłeś? Travis z miejsca zrozumiał pułapkę i w ustach mu zaschło. Jak wykazał wcześniej Chrup, dokonanie tego w pojedynkę nie było możliwe, skoro zaś Funk miał głównego winnego, chciał teraz poznać nazwiska jego wspólników. I mogło mu się udać. Jeśli Travis opowie całą historię tak, jak ją pamiętał, Funk bez trudu dojdzie po nitce do kłębka. Chyba… Chyba że wszyscy, i Travis, i Chrup, i Funk przeoczyli jednak pewien detal. – Sir, wszedłem tam bocznymi drzwiami zaraz po lunchu – powiedział, starając się niczego nie pomylić. – Którymi bocznymi? – Północnymi. Tymi obok pojemników na śmieci. Funk prychnął. – Tymi, które zawsze są zamknięte? – Sir, ten blondyn z mesy otwiera je szeroko, gdy wynosi śmieci, i zawsze przystaje na chwilę, żeby spojrzeć na zachodzące słońce. Wśliznąłem się, gdy był tym zajęty, sir. – A co z personelem w środku? – spytał Funk, wyraźnie mu nie wierząc. – Przeszedłeś obok nich i nic? – Reszta była wtedy na sali i sprzątała, sir. Włożyłem fartuch i obracałem się tyłem do każdego, kto przechodził. – Hm – mruknął Funk. Jak na razie był chyba bardziej zaintrygowany niż rozzłoszczony. Co zapewne też nie wróżyło dobrze. – Miałeś szczęście, że odwołaliśmy marsz na dwadzieścia pięć kilosów, który miał się odbyć zaraz po lunchu. Najwyraźniej chciał sprawdzić, na ile Travis zbadał wcześniej sytuację. Szczęśliwie Chrup zdążył przekazać, jak się sprawy miały. – Tak, sir – odparł Travis. – Zauważyłem, że dobrał pan drugą bułkę podczas lunchu. Nie robi pan tego nigdy, gdy zaraz potem są ćwiczenia, sir. Kątem oka zauważył, że Chrup otworzył szeroko usta ze zdumienia. Dowódca jednak tego nie widział. – Bystre bydlę z ciebie, rekrucie Long – powiedział Funk dziwnie spokojnym głosem. – Dobrze się składa, że i tak mieliśmy udać się do dowództwa. – Wskazał głową na drzwi. – Ubierz się i idziemy. Travis widział dotąd pułkownik Jean Massingill zaledwie dwa razy, podczas powitania rekrutów oraz przypadkiem, gdy wsiadała akurat do ślizgacza po drugiej stronie toru przeszkód. Nijak nie wydała mu się wtedy osobą przystępną. Teraz było jeszcze gorzej. Na dodatek okazało się, że w przeciwieństwie do Funka w ogóle nie

zwykła podnosić głosu. – Zakładam, że mat Funk wspomniał już, jakie kary groziły kiedyś w tradycyjnych flotach za kradzież jedzenia? – spytała, patrząc na Travisa w taki sposób, jakby widziała go na wylot. Z miejsca zrobiło mu się gorąco. – Złodziejowi fundowano ścieżkę zdrowia wzdłuż całego pokładu. – Przerwała, wyraźnie oczekując jakiejś reakcji. – Tak, ma’am – odparł Travis z pustką w głowie. – Co to było? Jakiś kaprys czy psikus? – spytała. – Czy może nieopanowany atak apetytu na czekoladę? – Byłem głodny, ma’am. – Zabrzmiało to jeszcze mniej wiarygodnie niż kilka minut temu, ale nie miał niczego lepszego do powiedzenia. – A może to powrót do starych nawyków? Travis zamrugał. – Ma’am? – Co ma’am? – warknął Funk. – Nie rozumiem, ma’am. – Naprawdę? – Sięgnęła po tablet. – Co innego zeznał dziś rano niejaki Bassit Corcoran. Powiedział, że należałeś do gangu, który próbował dwa miesiące temu obrabować sklep jubilerski w Landing. Travis poczuł, że krew odpłynęła mu z twarzy. Zatem Bassit przetrwał strzelaninę, pomyślał. Przed przybyciem do obozu nie miał odwagi sprawdzać, jak to się skończyło, a potem po prostu zapomniał o sprawie. Dość miał innych zajęć. Niemniej Bassit o nim nie zapomniał. Czy wrobił go z zemsty czy z czystej złośliwości, nie było już takie istotne. Tak czy inaczej, skutki mogły być bardzo przykre. A co gorsza, oznaczałoby to także błyskawiczny koniec pięcioletniego kontraktu, co do tego Travis nie miał wątpliwości. – Pani pułkownik czeka – przypomniał mu Funk. – Tak naprawdę ledwie znałem Corcorana, ma’am – odparł Travis, starając się panować nad głosem. Nagle dotarło do niego, jak bardzo chciałby pozostać na tej drodze, którą dopiero co rozpoczął. Chciał służyć w Royal Manticoran Navy wraz z ludźmi ze swojego plutonu. Bardzo chciał i mógł to wszystko stracić za sprawą własnej naiwności i odruchowej ofiarności. Na skutek zadawania się z Bassitem i Chrupem, chociaż byli tak różni. – Tamtego wieczoru próbował obrabować sklep, o którym mowa, bez mojej wiedzy, ma’am. Nie było mnie nawet na miejscu zdarzenia, ponieważ w tym właśnie czasie przebywałem w biurze rekruckim RMN. – Hm. – Trudno było orzec, czy Massingill mu uwierzyła. – Corcoran zeznał też, że napad był twoim pomysłem. Że to był twój plan. Travis spojrzał na nią ze zdumieniem. Naprawdę tak powiedział? Oczywiście, że tak. Bogatszy o nowe doświadczenia Travis był w stanie dostrzec obecnie, że znana mu niechęć Bassita do jakichkolwiek kompromisów nie brała się z dumy, ale skrajnego egocentryzmu i niezdolności do brania pod uwagę cudzych potrzeb. Należało więc oczekiwać, że zrobi absolutnie wszystko, żeby tylko jakoś się wyłgać z tego, co w nieunikniony sposób mu groziło. – Nie, ma’am – odparł Travis. – Nie byłem w żaden sposób zaangażowany w ten napad. – Ponieważ akurat w tym czasie rozmawiałeś z naszym oficerem werbunkowym. – Tak, ma’am. – Żeby wstąpić do RMN, gdzie ukradłeś ciastka z obozowej kantyny – podsumowała Massingill. Travisowi znowu zaschło w ustach. Nie wiedział zresztą, co odpowiedzieć.

– Tak, ma’am. – Hm – mruknęła ponownie. – Określił cię również jako karykaturę istoty ludzkiej. Dziwne stwierdzenie jak na pospolitego złodzieja. To jakiś wasz prywatny żart? Travis skrzywił się odruchowo. Miał nadzieję, że nie usłyszy już nigdy tego szkolnego przezwiska. Czy raczej wyzwiska. Cóż, ostatni prezent od fałszywego przyjaciela. – Nie, ma’am. Przez dłuższą chwilę pani pułkownik wpatrywała się w niego w milczeniu, potem skinęła lekko w stronę drzwi. – Poczekaj na zewnątrz – rozkazała. – Mat Funk niebawem do ciebie dołączy. – Tak, ma’am. – Travis wykonał sprawny w tył zwrot i wymaszerował z gabinetu. A więc to tak, pomyślał za progiem. Jedyne, czego jeszcze nie wiedział, to jak mocno oberwie, wylatując ze szkolenia. I jak bardzo go to zaboli.

ROZDZIAŁ IV Pułkownik Massingill odczekała, aż Long zamknie za sobą drzwi. Potem włączyła zamontowaną przed drzwiami kamerę i skinęła na Funka. – Spocznij, macie – powiedziała. – Chcę usłyszeć twoją wersję. – Moją wersję? – spytał Funk, marszcząc czoło i przyjmując pozycję spocznij. – Tę, która wyjaśnia, dlaczego twoim zdaniem to nie Long dokonał kradzieży – odparła Massingill, zerkając kątem oka na monitor. W sekretariacie nie było nic szczególnie cennego, tamtejsze kompy nie zawierały też żadnych tajnych informacji, ale Long nie mógł o tym wiedzieć. Jeśli naprawdę miał złodziejskie nawyki, powinien przynajmniej z grubsza wszystko sprawdzić, bo a nuż jednak trafi się ciekawy fant. Long jednak stał tylko w pozycji spocznij i patrzył głównie przed siebie. Na dodatek wydawało się, że był bliski łez. – Nie powiedziałem, że nie ukradł, ma’am – zaprotestował Funk. – W tej chwili wiem tylko tyle, ile sam mi wyznał na temat swojego uczynku. – Rozumiem – odparła Massingill. – Zauważyłam jednak, że opisując zajście, powiedziałeś, że „on utrzymuje, jakoby”, a nie „powiedział, że ukradł”. Zdecydowanie nie wydawałeś się przekonany o jego winie. Funk poruszył lekko wargami. – To prawda, ma’am – przyznał niechętnie. – Opowiedział zgrabną historię, ale wątpię, żeby ktokolwiek mógł przeprowadzić to samodzielnie. I wiem, jestem pewien, że te ciastka nie były dla niego. – Zapłata za coś? – Raczej podarunek dla tego byczka ze Sphinksa – odparł Funk. – Rekruta Charlesa Townsenda. Od początku tego bałaganu próbuje organizować sobie dodatkowe porcje. Massingill odnotowała ton, jakim mat wypowiedział swoją uwagę. Zatem jemu też nie podobały się genialne pomysły działu szkolenia? – I dlatego ktoś ukradł dla niego kilka ciastek? – spytała. – Nie kilka, ma’am. Przeprowadzona dwa dni temu kontrola w mesie wykazała, że to musiało trwać już parę tygodni. – I uważasz, że Long nie jest dość bystry, żeby udawało mu się tak długo? – Bystry jest – orzekł Funk. – Ale ma zasady. Taki charakter. Jeśli w ogóle był w to zaangażowany, to marginalnie. Raczej wpadł przypadkiem na aferę i postanowił honorowo kryć prawdziwych złodziei. – Może – mruknęła Massingill. Long wciąż stał nieruchomo i czekał, co przyniesie mu przyszłość. Jego los nie zależał wyłącznie od Massingill, chociaż szczęśliwie dla rekruta miała ona jednak coś do powiedzenia. – Dobrze – powiedziała. – Odstaw go do baraku. Żandarmeria wojskowa podstawi jutro wóz, żeby zawieźć go na przesłuchanie. Wyjazd o dziewiątej. Dopilnuj, żeby był gotowy. Jeśli oskarżyciel okaże się rozsądny i odeśle nam go jutro, odnotuj incydent w jego aktach i daj mu dziesięć godzin dodatkowej służby. – Tak, ma’am – odparł Funk trochę niepewnie, co pani pułkownik oczywiście zauważyła. Zwykła kara za kradzież jedzenia była zdecydowanie surowsza, a mat nie przepadał za pobłażliwością wobec rekrutów. Niemniej w tym przypadku… – Możesz też skonfiskować mu te