alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony438 306
  • Obserwuję273
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań359 927

Elaine Cunningham - Kule snow

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :955.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Elaine Cunningham - Kule snow.pdf

alien231 EBooki C CU. CUNNINGHAM ELAINE.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 107 osób, 76 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 210 stron)

Elaine Cunningham KULE SNÓW

Arilyn spoglądała w bursztynowe oczy Elaitha Craulnobera, zdziwiona jego niespodziewanym pojawieniem się. - To zaskakujące – powiedział elf słodkim głosem, który brzmiał niemal jak pieśń. – Sądziłem, że zastanę tu innego posłańca. Strząsnęła jego dłoń z ramienia i stanęła w pozycji bojowej. - Jeśli masz broń, wyciągnij ją – wycedziła przez zęby. – Twoja wiadomość zaraz zostanie dostarczona.

Nieznanemu wizjonerowi, który posadził stare sosny, pod którymi rosną białe fiołki, gdzie po raz pierwszy śniłam o elfach.

Prolog Półorg szedł do otwartych drzwi tawerny, niosąc ostatniego z gości za sznurek, który służył tamtemu za pasek do spodni. Mężczyzna miotał się jak ryba na haczyku i wyrzucał z siebie słone portowe przekleństwa, jednak wydawało się to nie robić najmniejszego wrażenia na wykidajle. Hamish, prawie siedem stóp podłości i mięśni, mógł podnieść i przenieść dowolnego klienta „Marynowanego Rybaka” tak łatwo, jak zwykły człowiek niesie za sznurek paczkę zawiniętych w papier ryb. - Podnieść kotwicę i spływaj na własnych żaglach – mruknął Hamish, szykując się do wyrzucenia wymachującego kończynami mężczyzny za drzwi. – Tak czy inaczej, zaraz wpadniesz na mieliznę. W tych stronach było to poważne ostrzeżenie, ale mężczyzna go nie pojął. Półorg odczekał, aż tamten osłabnie, po czym uniósł ramiona i wyrzucił go w noc. Protesty gościa zmieniły się w jęk, po czym rozległo się stłumione łupnięcie. Hamish zdecydowanie zatrzasnął drzwi. Drewno zatrzeszczało o drewno, gdy półorg założył grubą dębową zasuwę. Wyrzucony na zewnątrz gość dobijać się do zamkniętych drzwi. Dwie służebne przestały wycierać rozlane piwo, spojrzały na siebie ukradkiem i westchnęły z rezygnacją. Jedna z nich, śniada, mizerna dziewczyna, której rozmarzone oczy nie pasowały do niedożywionego ciała, rzuciła srebrną monetę na stół i sięgnęła po duży, opróżniony do połowy kufel. Uniosła go wysoko jak szermierz, który rzuca wyzwanie, i odwróciła się do ładnej blondynki, z którą pracowała razem w tawernie na mocnej zmianie. - I co ty na to, Lilly? Czy skończę, zanim stary Elton straci przytomność albo wreszcie się wyniesie? Lilly przekrzywiła głowę i nasłuchiwała. Słabe, nieregularne uderzenia pięścią już ucichły. Wyciągnęła z kieszeni taką samą monetę, niepomna na fakt, że stanowi ona lwią część jej nocnych zarobków. - Peg, stawiam na to, że skończysz – powiedziała, rzucając monetę z mną kobiety pewnej zwycięstwa. Potem spojrzała na półogra, który z lekkim uśmieszkiem przyglądał się znanemu mu zakładowi. - Będę sędzią – powiedział, unosząc oczy ku pociemniałym belkom sufitu. Chuda barmanka kiwnęła głowa, przyjmując wyzwanie, po czym odchyliła głowę do tyłu i zaczęła łapczywie pić. Lilly podeszła i zasłoniła jej uszy, jakby chcąc się upewnić, że zakład będzie rozegrany sprawiedliwie. Tak jak spodziewała się Lilly, protesty Eltona ucichły, zanim kufel Peg został osuszony do dna. Nie miał to jednak żadnego wpływu na wynik zakładu. Lilly poczekała, aż jej przyjaciółka skończy pić, po czym oderwała dłonie od uszu dziewczyny i dała jej lekkiego klapsa w pośladki. - Znowu wygrałaś, dziewczynko. Masz takie szczęście, że chyba jesteś ulubienicą Tymory. Domyślam się, że rzuciłaś miedziaka czy dwa w stronę jej świątyni. Zaskoczona dziewczyna przerwała w połowie zbierania nagrody. - Tak – przyznała. – Ale nie ma niczego złego w pomaganiu szczęściu, prawda? - Jasne, że nie, dziewczyno. – Lilly spojrzała z udawaną surowością w stronę półogra,

jakby zobowiązywała go do zachowania tajemnicy. Hamish uniósł dłonie i odszedł; nie chciał być uczestnikiem rytuału, którego nigdy do końca nie rozumiał. Dla Lilly była to okazja do dania Peg tak bardzo potrzebnych jej pieniędzy, jak również umożliwienia jej zjedzenia i wypicia tego, co zostało w gospodzie. Tak robiło wiele tawernianych dziewek, lecz duma Peg nie pozwalała jej na to. Myszkowanie w zapasach tawerny mogło skończyć się wyrzuceniem z pracy, dlatego dla takich dziewczyn jak Peg często jedynym posiłkiem były resztki piwa, chleba i słonych ogórków. Lilly również się nie przelewało, ale za to miała kilka zalet: radosny uśmiech, cięty język, gęste włosy w rzadko spotykanym odcieniu czerwonego złota i kuszące kształty. Dziewczyny obdarzone w ten sposób przez naturę zawsze mogły liczyć na otrzymanie dodatkowej monety. Obecnie jednak dodatkowy zarobek był czymś rzadkim w cieszącej się złą sławą Dzielnicy Portowej Waterdeep. Lilly popatrzyła smętnie na zamkniętej drzwi. - Gdyby to było zeszłe lat, Elton i jego kumple wciąż by tu pili. - A my nadal byśmy pracowały – odparła Peg. – Tak długo, aż zaczęłybyśmy na stojąco zasypiać. Lilly kiwnęła głową, gdyż często tak właśnie bywało. „Marynowany”, podobnie jak większość tawern w porcie, był otwarty tak długo, jak długo choć jeden człowiek czy potwór mógł dać monetę za miskę rozwodnionego gulaszu i cienkie piwo, lecz lato 1368 roku było wyjątkowo ciężkie. Wiele statków zaginęło, a to oznaczało, że do portu przybywało mniej towaru i kupcy mniej zarabiali. Na statkach, nabrzeżu czy w magazynach potrzeba było mniej ludzi, dlatego ci, którzy nie mieli pracy, musieli zająć się grabieżą. Dla żeglarzy i dokerów, którzy zwykle przychodzili upijać się w „Marynowanym”, nadeszły ciężkie czasy. Lilly słyszała pełne zdenerwowania szepty młodych panów i dam, którzy od czasu do czasu przychodzili do skromnej tawerny, spragnieni nowych wiadomości. Kilku najbogatszych kupców Waterdeep mówiło nawet o znalezieniu innych dróg wwożenia i wywożenia towarów z portowego miasta. Oczywiście kiedy orientowali się, że ktoś ich podsłuchuje, natychmiast przestawali narzekać i zaczynali rozwodzić się nad nieustającą prosperity. Ale Lilly nie dałaby za te wiadomości nawet złamanego miedziaka. Spojrzała na Peg. Młoda dziewczyna układała drewno w kominku, aby ogień palił się aż do rana, ale jej oczy cały czas spoglądały na przeciwległą ścianę. Wisiało tam na drewnianych kołkach kilka podniszczonych instrumentów, czekających na tych nielicznych gości, którzy woleli raczej na nich grać niż rozbijać nimi głowy innych klientów. Chuda twarz Peg wyrażała wielką tęsknotę. Lilly wyprostowała się i wzięła od boki. - Uciekaj, dziewczynko! – rzekła. – Moja kolej, aby to dokończyć. Peg nie trzeba było zachęcać. Przebiegła przez salę i chwyciła stare skrzypce i smyczek. Jej stopy niemal tańczyły na schodach, jakby w oczekiwaniu na muzykę zapomniały o długich godzinach harówki. Pozostawiona sama sobie, Lilly szybko doprowadziła tawernę do porządku. Kiedy wszystko było już zrobione, wytarła dłonie w fartuch i sięgnęła do tyłu, aby rozwiązać tasiemki. Ku jej irytacji zacisnęły się w twarde supły. Nie było w tym nic niezwykłego nie sposób było zliczyć niezdarnych gości, którzy usiłując uszczypnąć ją w pośladek. Zaplątywali się w tasiemki jej fartucha albo saszetki. Lilly westchnęła i dała sobie spokój. Wyjęła z kieszeni mały nóż i przecięła tasiemki, przeklinając cicho wszystkich klientów tawerny, którzy skazali ją na godzinę męki i z igłą i

nitkę. Świnie, wszyscy, co do jednego! Jednak kiedyś, nie tak dawno temu, niektórzy gości nie byli tacy źli i nie miała nic przeciwko ich zainteresowaniu jej osobą. Lilly odrzuciła fartuch i weszła za bar. Ukrywała tam butelkę dobrego elfiego wina, który dał jej odwiedzający tawernę lord. Nalała sobie odrobinę, aby się nim rozkoszować, i przemówiła do niemal pustej butelki. - Niebezpiecznie jest pić coś takiego jak ty. Przez cydr i sikacze, które tu mamy, niemal straciłam smak. I co ja mam, pytam się, z tym zrobić? Butelka nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia. Lilly westchnęła i odrzuciła z twarzy niesforny kosmyk o barwie czerwonego złota. Nagle poczuła się bardzo zmęczona, zapragnęła jak najszybciej znaleźć się w swoim małym pokoiku nad salą. Wypiła jednym haustem rzadkie wino, po czym weszła po schodach prowadzących do sypialni. Zatrzymała się przy drzwiach, oparła o framugę i spojrzała na pokój. Kiedyś wydawał się jej niemal pałacem – własny pokój, bezpieczne miejsce, gdzie mogła złożyć swoje rzeczy, łóżko, którego nie musiała z nikim dzielić, jeśli tak postanowiła. Teraz spoglądała na pokój tak, jakby mógłby spojrzeć jej ukochany. Pokój był mały, ciemny, bez okna i kominka. Stałą w nim wąska, zapadnięta leżanka i popękana misa do mycia, a na ścianie było stare lustro wymagające ponownego posrebrzenia i haki, na których mogła powiesić swoje dwie sukienki i czystą bluzkę. W pokoju obok Peg rzępoliła na starych skrzypkach, które odpowiadały jej piskami kojarzącymi się z przydeptanym kotem. Lilly weszła do pokoju i pokręciła głową, jakby chcąc zaprzeczyć skrzeczącej wokół niej rzeczywistości. Zamknęła drzwi i usiadła na łóżku. Sięgnęła pod kapę i zaczęła grzebać w zbitym w kłęby sianie, aż znalazła to, czego szukała. Wyciągnęła z kryjówki małą kulę z opalizującego kryształu. Wystarczyło jej tylko przez chwilę na nią popatrzeć, aby poczuć radość, że nawet ona, zwykła dziewka z tawerny, może posiadać kulę snów. W tym mieście było to coś nowego, cudowna magiczna zabawka. Oczywiście nie można było kupić jej na bazarze, bo magowie krzywili się, słysząc o korzystaniu z magii, za którą nie płacono im ani miedziaka. Jednak w Mieście Wspaniałości nie było rzeczy, których nie można by kupić, o ile ktoś wiedział, gdzie ich szukać. Niewiele było tajemnych ścieżek w Waterdeep, których by Lilly nie znała. Kupowała już wcześniej kule snów i uważała, że były warte każdego miedziaka, które za nie zapłaciła. Jednak ta była wyjątkowa – dostała ją w prezencie od ukochanego. Był szlachcicem. Z pewnością bardzo starannie wybrał ten konkretny sen, wiedząc, jak bardzo chciała wejść do jego świata! Lilly przymknęła oczy i przywołała w myślach przystojną, nieco łajdacką twarz. Kiedy zacisnęła palce wokół świecącej kuli, wpadła w trans wprowadzający ją w sen. Najpierw usłyszała muzykę, cudowną muzykę, jakże różną od przyśpiewek wykrzykiwanych od czasu do czasu przez gości tawerny. Następnie ubogi pokój zniknął. Lilly uniosła dłonie i obracała je w jedną i drugą stronę, dziwiąc się ich nieskazitelnej bieli, a potem zaskoczona wygładziła jasnobłękitny jedwab swojej sukni. Nagle znalazła się w wielkiej sali pełnej wspaniałych gości. Na drugim końcu sali dostrzegła w tłumie swego ukochanego pociągającego wino i wyczekująco rozglądającego się wokół. Kiedy ją zobaczył, jego twarz rozjaśniła się. Nim zdążyła ku niemu ruszyć, spośród tańczących wyszedł inny pan i zgiął się przed nią w dwornym ukłonie, którego nie mogłaby

spodziewać się żadna kobieta niższego stanu. Lilly wdzięcznie skinęła głową i popłynęła w jego ramiona, by dołączyć do skomplikowanego koła tancerzy. Jej ukochany przyglądał się temu z boku, uśmiechając się radośnie. Kiedy skończył się pierwszy taniec, podszedł, aby ją przejąć. Potem tańczyli i weselili się, aż wosk z setek pachnących świec zaczął zwisać ze srebrnych kandelabrów niczym delikatna koronka. Lilly znała każdą figurę tańca, chociaż nigdy się go nie uczyła. Pamiętała smak migoczącego wina, choć taki przysmak nigdy nie znalazł się w jej ubogiej tawernie, w której spędzała większość dnia. Śmiała się, flirtowała i nawet śpiewała, czując się piękniejsza, bardziej elokwentna i pożądana niż kiedykolwiek w życiu. A co najważniejsze, była damą pośród patrycjatu Waterdeep, tych wyniosłych istot świecących niczym zimowe gwiazdy, które nigdy, przenigdy nie uznałyby jej za kogoś równego sobie. Poza snem oczywiście. W płynny rytm tanecznej muzyki wdarł się pisk starych skrzypiec. Zaskoczona Lilly pomyliła kroki i zachwiała się. Ramiona ukochanego zacisnęły się wokół jej talii, by ją podtrzymać. W jego oczach dostrzegła aprobatę dla tego, co najwyraźniej uznał ze element flirtu. Jednak sen już zaczął się rozwiewać. Nie będzie czasu na spełnienie obietnic kryjących się w czarującym uśmiechu jej pana. Lilly poczuła gwałtowny przypływ paniki. Wyrwała się z objęć ukochanego, uniosła fałdy jedwabnej sukienki i uciekła niczym szczur z doków. Zbiegła w pośpiechu po marmurowych schodach wiodących ku anonimowości ulic. Musiała uciec, im sen się rozwieje. Jeśli będzie musiała patrzeć, jak podziw w oczach w jej ukochanego zmienia się w pełne wyższości spojrzenie, jakim zwykle obrzuca ładne, chętne służebne, umrze. Lilly zwolniła kroku. Wróciło zmęczenie, spotęgowane teraz przez znikający sen; poczuła się tak, jakby biegła przez wodę. Nagle okazało się, że siedzi na krawędzi zapadającego się posłania i tępo spogląda w zbyt dobrze znane odbicie w porysowanym i zmatowiałym lustrze. Jedwabie i klejnoty zniknęły. Znowu była służącą odzianą w burą spódnicę z szorstkiej wełny i sznurowaną bluzkę, zbyt energicznie praną i zbyt starannie prasowaną, aby wyglądała naprawdę jarmarcznie. Oczy miała ciemne i duże, lecz głębokie cienie pod nimi i widoczne w nich nierealne sny sprawiały, że wyglądały jak dwa zdeptane bratki. W brudnej dłoni ściskała kulę snów, która teraz była matowobiała, całkowicie i nieodwracalnie pozbawiona magii. Lilly z westchnieniem odłożyła kulę i sięgnęła po szal. Zakryła ciemnym materiałem jasne włosy i zbiegła po trzeszczących tylnych schodach ku alejce. Jej stopy zwinnie unikały luźnych desek, aby nie wywoływać protestów starego drewna. Z ponurym uśmiechem przypominała sobie długie marmurowe schody, które pokazała jej kula, i stukot delikatnych pantofelków, kiedy biegła korytarzem. W prawdziwym życiu była za to cicha niczym cień. Była to podstawowa umiejętność złodzieja, a ci, którym nie udało się jej posiąść, rzadko dożywali starości. Lilly nie lubiła swojej pracy, ale wykonywała ją dobrze. W końcu musiała z czegoś żyć. Za kilka nocy znów będzie mogła cieszyć się kolejną ucieczką z Dzielnicy Portowej. Tymczasem to było jej życie, i czy jej się to podobało, czy nie, musiała się z tym pogodzić. Jej pierwsza ofiara była łatwa do ograbienia. Gruby ochroniarz magazynów leżał w uliczce za „Marynowanym Rybakiem”. Jego głowa opierała się na porzuconej skrzyni, a obwisłe policzki trzęsły się od głośnego pijackiego chrapania. Lilly przyjrzała mu się

doświadczonym okiem, po czym wyciągnęła z kieszeni nóż i zaczęła się skradać. Jednym ruchem rozcięła starą skórę jego buta i kilka nie wydanych miedziaków wysypało się na ulice. Pozbierała je i schowała do kieszeni. Wtopiła się w mgłę i cienie przyglądające do ścian domów, rozważając następne posunięcie. Krąg światła lampy znaczył koniec uliczki. Dochodzące z tawerny „Pod Szybującym Pegazem” rozmowy i śmiechy niespodziewanie stały się głośniejsze, kiedy drzwi po raz ostatni dzisiaj otworzyły się. Wspólne bełkotanie wylało się na ulicę, gdy kumple od kufla odchodzili, zataczając się, w noc. Doświadczenie podpowiadało Lilly, iż są spore szanse, że przynajmniej jeden z nich będzie przechodził obok niej. Złodziejka wcisnęła się w szczelinę między dwoma kamiennymi budynkami. Po chwili usłyszała zbliżające się w jej stronę kroki. Mężczyzna, oceniła, niezbyt wysoki. Nosi nowe buty o twardej podeszwie, która oznacza dzieło bogatego szewca. Nierówny rytm kroków świadczył o tym, iż wypił dość, aby mu się nogi plątały, ale nadal był na tyle trzeźwy, by w miarę równo gwizdać melodię popularnej ballady. Lilly z satysfakcją pokiwała głową. Jeden pijak na noc wystarczy; okradanie ich było doprawdy mało podniecające. Wyjęła z kieszeni miały zakrzywiony nóż i czekała, aż jej ofiara podejdzie bliżej. Warto było czekać! Mężczyzna był bogato odziany i w jego kieszeniach brzęczały monety; prawdopodobnie był to członek gildii, a może ktoś z patrycjatu. Lilly wyciągnęła rękę po sakiewkę, która wisiała u jego pasa. - Maurice? Ach, tutaj jesteś, ty beznadziejny łotrze! Głos dochodził z końca alei. Należał do kobiety mówiącej z egzotycznym akcentem i był pełen śmiechu, zabawy i takiej pewności siebie, jaką daje tylko uroda i bogactwo. Lilly zacisnęła zęby, kiedy mężczyzna o imieniu Maurice odwrócił się z rozjaśnioną twarzą w stronę kobiety i rzemyki sakiewki znalazły się całkowicie poza jej zasięgiem. - Lady Isabeau! Sądziłem, że wyszłaś wyraz z innymi. - Och, kochanie – rzekła kobieta, wkładając w te słowa tyle dramatyzmu, że Lilly niemal zobaczyła jej wydęte wargi i ruch ozdobionej klejnotami dłoni. – To sami tchórze! Wyolbrzymiają niebezpieczeństwa wokół siebie, po czym odjeżdżają w zamkniętych powozach ze strażą i woźnicami. Ale ty! – Zmysłowy głos przeszedł niemal w mruczenie. – Ty jesteś prawdziwym mężczyzną, który nie boi się stawić czoła niebezpieczeństwom nocy. Słowa kobiety kryły w sobie całe mnóstwo znaczeń. W oczach mężczyzny najpierw zapłonął jasny, niemożliwy do pomylenia z niczym innym płomień, jednak wkrótce jego twarz ściągnął grymas. Lilly uśmiechnął się, znając prawdziwy powód tej zmiany. Nie był pierwszym, który szukał spokoju w ciemnej uliczce po całej nocy picia, aby potem zatrzymać powóz towarzyszy, kiedy wyjedzie zza rogu ulicy Żeglarskiej. Pojawienie się lady Isabeau zakłóciło ten plan; wyglądał na głęboko rozdartego między swoimi pragnieniami a kusząca obietnicą kryjącą się w słowach szlachcianki. - Nawet główne ulice są niebezpieczne – ostrzegł damę. – A te uliczki mogą być wręcz zabójcze. Nalegam, abyś wróciła do pozostałych gości. Delikatny stukot pantofelków Isabeau zaczął się jednak zbliżać. - Nie boję się. Obronisz mnie, prawda? Nie, odparła cicho i dobitnie Lilly. Dwa gołąbki naraz są równie łatwe do oskubania jak

jeden – nie dla takiego zwykłego kieszonkowca jak ona, ale czy ta głupia baba nie słyszała, że wielu złodziei z Dzielnicy Portowej chętnie rżnie nie tylko mieszki? Kobieta weszła w krąg światła i Lilly natychmiast zapomniała o swoim uczuciu pogardy. Lady Isabeau była bardzo atrakcyjna; miała śniadą, egzotyczną urodę, która doskonale pasowała do jej głosu. Gęste i lśniące czarne włosy miała starannie upięte wokół kształtnej głowy, a część spadała w loczkach na ramiona. Oczy miała duże, w kolorze łagodnego brązu, nos o szlachetnym profilu, usta pełne, wykrzywione w zachęcającym uśmiechu. Jej bujny biust narażał na szwank wytrzymałość sznurówek gorsetu głęboko wyciętej czerwonej sukni, zaś smukłą kibić otaczał haftowany pas zdobiony szlachetnymi kamieniami. Lilly westchnęła z zazdrości. Lady Isabeau zmarszczyła czarną jak heban brew. Przez jedną straszną chwilę Lilly pomyślała, że szlachcianka mogła ją usłyszeć, ale kobita cały czas spoglądała z podziwem na bohaterskiego Maurice’a, nawet nie zwracając się w stronę kryjówki Lilly. - Skoro mówisz, że zagrożenie jest tak duże, zatem musi tak być. – Isabeau wsunęła dłoń pod ramię mężczyzny. – Z pewnością nie zostawisz mnie tutaj samej? - Odprowadzę cię do ulicy Żeglarskiej, a potem muszę udać się w swoją drogę – powiedział dwornie. – Pewne rzeczy nie mogą czekać do rana. W tych słowach kryły się złowrogie spotkania, honorowe pojedynki, zamknięte w wieżach dziewice. Lilly uniosła dłoń do ust, aby nie parsknąć śmiechem. Isabeau kiwnęła głowa, po czym wyjęła z fałd szaty małą srebrną buteleczkę. - Skoro tak mówisz… wypijemy strzemiennego? Szlachcic wziął buteleczkę i przechylił do góry dnem, po czym oboje zniknęli Lilly z oczu. Złodziejka odczekała, aż wszystko ucichło, a potem wyszła, skradając się ostrożnie w stronę głównej ulicy. Omal nie wpadła na Maurice’a. leżał na końcu uliczki twarzą do ziemi, tuż za kręgiem przymglonego światła latarni. Jego wspaniałe ubranie było poplamione mocno śmierdzącymi alkoholami, ale Lilly wątpiła, aby poddał się tak silnemu upojeniu. Pochyliła się i ostrożnie dotknęła palcami szyi mężczyzny. Miał słaby, ale regularny puls. Zdziwiona przejechała dłonią po włosach, szukając wyjaśnienia jego obecnego stanu. U podstawy czaszki wyczuła niewielki guz. Obudzi się z mocnym bólem głowy… i, rzecz jasna, bez sakiewki. Rozwścieczona Lilly poderwała się na nogi. Szlachcianka czy nie, żadna przyzwoita kobieta nie podwija ogona i nie ucieka, pozostawiając przyjaciela samego w obliczu niebezpieczeństwa! Ta wyfiokowana flądra nawet nie zadała sobie trudu, aby wszcząć alarm! Podeszła cicho do latarni i rozejrzała się wokół, szukając śladu uciekającej Isabeau. W pobliskiej uliczce mignął skrawek czerwieni. Choć rzadko oskubywała gołąbeczki, ta kobieta była najbardziej zasługującą na to osobą, jak Lilly widziała w ciągu ostatniego miesiąca. Śledzenie szlachcianki było całkiem łatwe. Isabeau ani razu nie obejrzała się za siebie, tak bardzo jej uwagę przyciągał cichy turkot nadjeżdżającego z przeciwnej strony powozu. Lilly dogoniła ją niemal w połowie ulicy i teraz cichutko skradała się za nią. Zauważyła głęboką kieszeń przymocowaną do zdobionego klejnotami pasa; była to duża torba w tym samym odcieniu szkarłatu co szata Isabeau, pomyślała tak, aby ginęła w fałdach sukni. Sprytne, pomyślała Lilly. Nawet jeśli kieszeń jest pełna i ciężka, słaby złodziej może w ogóle jej nie dostrzec. Lekko niczym duch przecięła sznurki, po czym cofnęła się w cień, aby przeliczyć swój łup.

Kiedy otworzyła torbę, jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Wewnątrz spoczywała wyszywana klejnotami sakiewką, którą ostatnio nosił nieszczęsny Maurice. - Jesteś dobra – powiedział głęboki kobiecy głos – ale ja jestem lepsza. Lilly przeniosła spojrzenie z dwukrotnie skradzionych monet na szlachetnie urodzoną „gołąbeczkę”. Nim zdążyła zareagować, lady Isabeau wyciągnęła w jej stronę ozdobione pierścieniami dłonie. Jedną ręką chwyciła torbę, szarpiąc ją do góry, a drugą zanurkowała pod szal, chwyciła ją za włosy i zaczęła z ogromną siłą ciągnąć jej głowę w dół. Lilly chwiejnie cofnęła się do tyłu, pozbawiona torby i, sądząc po bólu głowy, przynajmniej garści loków. Oparła się ciężko o ścianę. Usiłując mruganiem odpędzić sprzed oczu gwiazdy, wyciągnęła nóż i skoczyła do przodu. Isabeau stanęła na szeroko rozstawionych nogach i zamachnęła się jedwabną torbą niczym biczem. Nie było czasu na unik. Lilly machnęła nożem; wprawdzie nie trafiła kobiety, ale udało jej się rozciąć torbę. Monety rozsypały się z brzękiem po ziemi, ale torba nadal była tak ciężka, że następne uderzenie odepchnęło dziewczynę do tyłu. Nóż wypadł z jej dłoni i wylądował wśród rozsypanego łupu Isabeau. Kobieta skoczyła do przodu, sycząc jak rozwścieczony kot i zakrzywiając palce niczym pazury. Lilly złapała ja za nadgarstki, usiłując trzymając się z dala od wymachujących dłoni. Teraz razem kręciły się i pochylały w ponurej parodii tańca z zapamiętanego snu Lilly. Walczyły tak zaciekle, a wspomnienia były tak boleśnie wyraziste, że dopóki Lilly nie zaplątała się w skraj szala, nawet nie zdawała sobie sprawy, że spadł jej z głowy. Lekkie potknięcie, chwila wahania wystarczyły, by szlachcianka uwolniła ręce i zacisnęła je na włosach Lilly. Upadły w plątaninie spódnic, turlając się, drapiąc, szarpiąc, uderzając pięściami i gryząc. Niespodziewanie Isabeau ucichła. Lilly spodziewała się, że wyfiokowana szlachcianka będzie wrzeszczeć niczym banshee, nie zdając sobie sprawy, że w tej części miasta krzyki mogą ściągnąć na jej głowę jeszcze większe kłopoty. Najwyraźniej jednak wiedziała o życiu na ulicy więcej niż sugerował jej wygląd. Lilly znała kilka sztuczek obcych tej przebranej złodzieje. Lata opędzania od nachalnych klientów sprawiły, że była również trudna do uchwycenia jak piskorz; mogłaby się założyć, że gdyby bardzo tego chciała, nawet gladiatorzy elfiego lorda nie zdołaliby jej utrzymać. Choć była niższy od Isabeau i przynajmniej o kilkanaście funtów lżejsza, szala zwycięstwa powoli zaczęła przechylać się na jej stronę. W końcu udało jej się usiąść na kobiecie i przygwoździć jej ramiona do ziemi. Ofiara, wciąż wściekła, lecz zachowująca nienaturalne milczenie, wiła się i rzucała pod nią niczym nieokiełznana klacz. Lilly łapała powietrze długimi haustami, przygotowana na walkę, dopóki słońce nie wstanie albo jej przeciwniczka nie podda się. Nawet dla dobra Peg nie założyłaby się, co nastąpi najpierw. Wreszcie Isabeau osłabła, a potem niespodziewanie przestała się szarpać i skierowała wzrok na coś znajdującego się na końcu alejki. Lilly, spodziewając się najstarszej sztuczki uliczników, tylko wzmocniła uścisk. Po chwili dotarło do niej, że w ciemnych oczach szlachcianki kryje się nie spryt, ale czysta chciwość. Lilly zaryzykowała rzut oka w tę samą stronę. Do lampy zbliżał się samotny mężczyzna, rozglądając się ukradkiem wokoło. Był potężny,

miał długą brodę, lecz jego strój nie świadczył o zamożności. - To nie szlachcic – oceniła po cichu Isabeau. – Zaufany sługa wysłany z misją. Pora i miejsce wskazując, że ta misja musi wykraczać poza granice prawa. - Jeszcze jej nie wypełnił – dodała Lilly, nim zdążyła się nad tym lepiej zastanowić. – Szuka kogoś. Isabeau spojrzała na nią. - Słusznie. A to oznacza, że nadal może mieć przy sobie zapłatę. - Najprawdopodobniej. Milczały przez chwilę. - Mogłybyśmy się podzielić – zasugerowała Isabeau. - Tak, mogłybyśmy – prychnęła cicho Lilly. – Łatwo by nam było razem pozbawić tego szczerego i poważnego człowieka jego pieniędzy! Wybacz, że to mówię, ale w walce nie jesteś zbyt przydatna. Isabeau wzruszyła ramionami. - To nie ma znaczenia. Zawsze mogę znaleźć kogoś, kto będzie walczyć za mnie. - Aha, i to miałabym być ja? - Czy jestem idiotką, aby marnować taki talent? – odparła Isabeau. – Masz dobre i ciche stopy. Odwrócę uwagę tego gołąbka, a ty go oskubiesz. Dziwne słowa jak na kobietę w jedwabiach i klejnotach. Lilly usiadła na piętach i zachichotała z niedowierzaniem. - Kim ty jesteś? – spytała. - Isabeau Thione, córka z nieprawego łoża lady Lucii Thione z Tethyru – powiedziała dumnym, a zarazem szyderczym tonem; było to nazwisko tak niesławnej gałęzi królewskiego rodu, że nawet Lilly o nich słyszała. Szlachcianka uśmiechnęła się szelmowsko i dodała: – Do niedawna znana jako Sofia, dziewka z tawerny i złodziejka. Jestem nowa w Waterdeep i staram się przeżyć najlepiej jak potrafię. Dziewka z tawerny i szlachetnie urodzona złodziejka! Te słowa odezwały się w sercu Lilly głębokim, wyraźnym akordem. Czyż nie są do siebie podobne? Jednak Isabeau, ze swoimi klejnotami i jedwabiami oraz otwartym dworem opłacanym przez dżentelmenów-lekkoduchów, osiągnęła to, co Lilly oglądała jedynie w snach. Być może dowie się, jak ta kobieta to zrobiła. W jej kłębiących się myślach pojawiła się kolejna, jeszcze bardziej podniecająca. Czyżby sny z kul, które ją oczarowywały i zarazem dręczyły, nie były niemożliwymi do spełnienia marzeniami, lecz wróżyły jej przyszłe losy? W kulach kryła się wielka magia; Lilly czuła ich moc, choć nie mogła tego zrozumieć. Być może to nie przypadek, że tej nocy skrzyżowały się drogi dwóch złodziejek z nieprawego łoża. Lilly powoli rozluźniła uścisk i cofnęła się. Obie kobiety wstały i zaczęły wygładzać swoje suknie oraz rozczochrane włosy. - Jeśli mamy to zrobić, musimy się pospieszyć – powiedziała Lilly. Koleżanka po fachu uśmiechnęła się tak, że jej oczy zwęziły się jak u polującego kota. - Zatem jesteśmy wspólniczkami. Jak mam cię nazywać? Podała jej jedynie imię. Jedno słowo, nic więcej. Żadnego nazwiska ani tytułu, żadnej historii lub przyszłości. Zawsze bolało ją, że nosi takie samo imię, jakie daje się białej klaczy lub ukochanemu kotu. Szlachcianka miała podobne zdanie.

- Lilly? – powtórzyła, wyginając brew w wysoki łuk. Drwina malująca się na ślicznej twarzy Isabeau skłoniła ją do wypowiedzenia po raz pierwszy w życiu jej najgłębszego, najbardziej strzeżonego sekretu. Uniosła podbródek gestem, który miał wyrażać dumę szlachcianki, i dodała: - Mów mi Lilly Thann.

Rozdział pierwszy Lato powoli odchodziło w przeszłość. Na niebie nad Waterdeep pojawiły się gwiazdy będące pierwszą zapowiedzią zimowych konstelacji: Auril Królowa Mrozu, Biały Smok, Łzy Elfki. Gwiazdy były piękne, lecz niewielu mieszkańców tego wielkiego miasta zauważało je, gdy zaślepiały ich znacznie bardziej przyziemne wspaniałości. Młody szlachcic przemykający tonącymi w ciemnościach uliczkami nie zwracał uwagi nie tylko na gwiazdy, ale także na miasto i tłum ludzi; żył perspektywą mającego się wkrótce odbyć spotkania. Oczyma duszy wciąż widział obraz półelfki, obraz na tyle wyraźny i jasny, by pokonać mrok wielu miesięcy rozłąki. Niemal wystarczająco jasny, by przyćmić tkwiącą na dnie jego serca urazę do przyczyny ich rozstań. Danilo Thann odsunął te myśli na bok. Jakie mogą mieć znaczenie takie nocy jak ta? Arilyn wróciła do miasta, tak jak obiecała, akurat na Bal Klejnotów, pierwszy z dożynkowych festynów. Wyrzucił z myśli ostatnie dwa festyny, na które musiał pójść bez niej, świadectwa dwóch kolejnych lat, które przeminęły, nie przynosząc spełnienie obietnic. Pokój, który Arilyn wynajmowała podczas swoich rzadkich wizyt w mieście, mieścił się w robotniczej Dzielnicy Południowej, na trzecim piętrze starego kamiennego budynku, w którym dawniej mieszkali członkowie gildii. Danilo włożył dużą paczkę pod pachę i otworzył wielkie drzwi. Wszedł do sieni i kiwnął głową na powitanie w kierunku zasłoniętej alkowy po lewej stronie. Jedyną odpowiedzią było burknięcie pełniącego tam wartę strażnika – podstarzałego krasnoluda, którego kwadratowe, pokryte palami dłonie wciąż pewnie trzymały kuszę. Danilo wbiegł po schodach, biorąc po trzy stopnie na raz. Drzwi do pokoju Arilyn były zamknięte i zabezpieczoną magią, którą on sam rzucił. Cicho, choć z mniejszą niż zwykle finezją, otworzył zamki i zneutralizował czary. Pchnął drzwi i ku swemu zaskoczeniu odkrył, że Arilyn wciąż śpi. Przez chwilę stał i przyglądał się. Dan czerpał ogromną przyjemność z przyglądania się, jak Arilyn śpi, i wtedy, kiedy wędrowali razem w służbie Harfiarzy, spędzał w ten sposób wiele godzin. Będąc zaledwie półelfką, znajdowała odpoczynek w ludzkim śnie, a nie w głębokim trasie swoich przodków. Nie było to może nic wielkiego, ale dla Danila myśl, że Arilyn potrzebuje snu, była czymś, co ich łączyło, czymś, czemu nie mogła zaprzeczyć ani tego zmienić. Danilo przyglądał się półelfce, szukając wszystkich drobnych zmian, które przyniosło lato. Rozsypane na poduszce czarne włosy były dłuższe. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, była jeszcze szczuplejsza niż wtedy, gdy rozstali się na drodze na północ od Wrót Baldura. Kiedy spała, wydawała się blada jak porcelanowa fiuka i niemal tak samo delikatna. Usta Dana wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu, kiedy przeniósł wzrok na leżący obok niej miecz w pochwie. Kiedy tak przyglądał się księżycowemu ostrzu, magicznemu mieczowi, dzięki któremu poznali się, a potem rozstali, jego serce wypełniło uczucie podobne do nienawiści. W tej chwili ostrze było ciemne, jego magia drzemała. Nie rozświetlało go zielone światło oznaczające kolejnej wezwanie od leśnych elfów. Danilo opędził się od tych ponurych myśli i wślizgnął się do pokoju. Postawił paczkę na

stole i wyciągnął zza pasa parę sztyletów. Cichy zgrzyt metalu obudził śpiącą wojowniczkę. Arilyn zerwała się i rzuciła w stronę dźwięku niemal w tej samej chwili, kiedy otworzyła oczy. W dłoni trzymała długi błyszczący nóż. Danilo zrobił krok do przodu, unosząc skrzyżowane lśniące sztylety. Ostrze elfki ześlizgnęło się po ich krawędziach, sypiąc iskrami. Arilyn zręcznie odskoczyła i przez długą chwilę stali niemal twarzą w twarz; gdyby nie skrzyżowana broń, można by rzec, że niczym zakochani. - Widzę, że nadal śpisz ze stalą pod poduszką. Dobrze wiedzieć, że pewne rzeczy nie zmieniając się – zażartował Danilo, chowając sztylety. Pożałował swoich słów niemal w tej samej chwili, kiedy je wypowiedział. Nawet jemu ten żart wydał się wymuszony, zabrzmiał jak wyzwanie, niemal jako oskarżenie. Arilyn rzuciła nóż na łóżko. - A niech cię, Dan! Czemu wciąż tak się skradasz? To cud, że jeszcze żyjesz. - Tak, często mi to mówią. Milczenie, które teraz zapadło, było długie i trochę krępujące. Arilyn niespodziewanie przypomniała sobie o swoim wyglądzie. Jej oczy rozszerzyły się, a dłonie uniosły do zmierzwionych włosów. - Bal Klejnotów. Nie mam jeszcze przebrania. Z jakiegoś powodu fakt, że przejmowała się sprawami jego świata na tyle, by o tym pamiętać, sprawił mu absurdalną przyjemność. - Jeśli chcesz, możemy nie iść na bal. W końcu dopiero co wróciłaś. - Tego popołudnia – potwierdziła – po długiej podróży i dwóch nie przespanych nocach. Jednak ty jesteś tam oczekiwany, a ja obiecałam być z tobą. Wydawało się, że odebrała własne słowa tak, jak on mógł je odebrać: przypomniała sobie wszystkie obietnice, które złożyła i których nie dotrzymała. Przełknęła nerwowo ślinę i kiwnęła brodą w stronę stołu. - Co jest w tej paczce? - Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że się spóźnisz, pozwoliłem sobie wybrać jakieś przebranie o barwie szlachetnego kamienia. - Aha. Niech zgadnę: szafir? Oboje uśmiechnęli się. Na początku ich znajomości, kiedy Danilo bardzo starał się, aby przekonać ją i wszystkich dookoła, że jest głupim, płytkim dandysem, ułożył kilka banalnych pieśni, w których porównywał jej oczy do tych szlachetnych kamieni. Arilyn uniosła brew i zaczęła nucić melodię jednej z nich. Ten żart usunął resztki rezerwy między nimi. Danilo zachichotał i cudownie się wykrzywił. - Najlepszą rzeczą u starych przyjaciół jest to, że dobrze cię znają. Oczywiście jest to również najgorsza rzecz. - Starych przyjaciół – powtórzyła. Wypowiedziała te słowa obojętnie, ale kryło się w nich pytanie. Czy właśnie mają stać się… tylko starymi przyjaciółmi i nikim więcej? Danilo długo w myślach odpowiedzi, aż wreszcie znalazł taka, która mogłaby być satysfakcjonująca. Ich życie może się zmienić, ale jedna rzecz zawsze pozostanie niezmienna: głęboka i często niemożliwa do wytłumaczenia miłość, zrodzona w dniu, kiedy Arilyn porwała go z karczmy. Rozerwał owijający paczkę papier i pokazał jej wykonaną przez elfy suknię; była skrojona z granatowego aksamitu ze szlachetną prostotą.

- Szafir – potwierdził z uśmiechem – i pasujące do tego klejnoty. Oszczędzę ci wysłuchiwania pieśni, która przygotowałem na tę okazję. Arilyn zachichotała i wzięła suknię z jego rąk, po czym odrzuciła ją na bok z takim samym lekceważeniem, jak wcześniej uczyniła to z nożem. Danilo otworzył ramiona, a ona wpadła prosto w nie. - Tęskniłam za tobą – wymruczała mu w pierś. Ze strony milczącej półelfki było to rzadkie wyznanie. Tak naprawdę Danilo mógł policzyć na palcach jednej ręki chwile, kiedy mówili o takich sprawach, odkąd pewnej nocy cztery lata temu postanowili ogłosić swoje zaręczyny na Balu Klejnotów. Rzeczywistość w dość dramatycznych sposób pokrzyżowała ich plany, przez co znaleźli się na drodze długiej rozłąki. Przysięgał sobie, że dzisiaj ta droga dobiegnie końca. Wziął ją za ramiona i odsunął od siebie. - Obejrzyj dokładnie paczkę. Obejrzyj wszystko to, co tam znajdziesz, gdyż nigdy nie ujrzysz tego z bliska. Arilyn uśmiechnęła się, po czym zrobiła tak, jak jej powiedział. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, kiedy spomiędzy papierów wyciągnęła czarny hełm z zasłoną. - Hełm Lorda – wyszeptała. Był to jeden z magicznych artefaktów, które stanowiły znak i jednocześnie maskowały Lordów Waterdeep, mężczyzn i kobiety pochodzących ze wszystkich sfer i wybranych, by rządzić miastem. Na jej twarzy pojawiło się zrozumienie. – To twój? Dan ze smutkiem pokiwał głową. - Nie bardzo mi pasuje. Khelben wcisnął mi go cztery lata temu. Powiedziałbym ci wcześniej, ale… Głos mu się załamał. Arilyn kiwnęła głową, okazując zrozumienie. Wiadomo było, że Lordowie nie mówią nikomu o swojej tożsamości z wyjątkiem osób, z którymi wchodzili w związki małżeńskie, lecz nawet na takie zaufanie krzywo patrzono. Tylko Piergeiron Paladinson, Pierwszy Lord miasta, był znany z imienia. - Czemu mówisz mi o tym teraz? – Spojrzała na szafirową suknię i jej twarz zachmurzyła się na wspomnienie przysięgi, którą mieli wypowiedzieć na Balu Klejnotów cztery lata temu. Danilo był przygotowany na taką reakcję, lecz mimo to zabolało go serce. - Mogę powiedzieć ci teraz, gdyż mam zamiar z tego zrezygnować – powiedział lekko. – Ostatnio między Harfiarzami a paladynami z Waterdeep były jakieś tarcia. Lord Piergeiron, jak można było się spodziewać, opowiada się po stronie sprawiedliwości. Bardzo chciał – rzekłbym, że nawet gorliwie zabiegał – o zwolnienie mnie z tego obowiązku. Przekazałem też straszliwemu Khelbenowi Arunsunowi, że nie zamierzam przejmować jego obowiązków opiekuna Wieży Czarnokija. Arilyn zmarszczyła brwi, kiedy Danilo wspomniał swojego krewniaka i mentora, a wcześniej jej przełożonego u Harfiarzy. - Sądziłem, że już dawno temu porzuciłem ten pomysł. Jest ostrożna, zauważył Dan, chce zyskać na czasie, aby rozważyć wnioski płynące z usłyszanych wiadomości. - Niby tak; jak wiesz, kiedy jakiś czas temu ogłosiłem, że chcę być bardem, łaskawie zgodził się. Jednak wciąż dawał mi cenne księgi czarów, dzielił się okruchami swojej mocy, przekazywał mi sekrety, które przywiązałyby mnie do Harfiarzy i do niego samego. Zanim się zorientowałem, zacząłem przychodzić do niego niemal codziennie. Dowodziłem nawet innymi Harfiarzami. – Wzruszył ramionami. – Nasz drogi Khelben jest podstępny.

Arilyn uśmiechnęła się, słysząc ten szyderczy ton, ale w jej oczach mignął gniew. - Nawet własny cień Khelbena Arunsuna nie opisałby go lepiej! Dobrze zrobiłeś, że uwolniłeś się od niego. Nadal masz broszę? Była to bolesna sprawa; obydwoje nosili brosze, dzięki którym rozpoznawano w nich Harfiarzy, członków na wpół tajnej organizacji zajmującej się utrzymywaniem równowagi na świecie i upamiętnianiem opowieści o wielkich czynach. Jednak Arilyn było coraz bardziej nie po drodze z Harfiarzami w ogóle, a z Khelbenem Arunsunem w szczególności. Dlatego po ich ostatniej wspólnej misji i uratowaniu Isabeau Thione Arilyn rozstała się z Khelbenem i Harfiarzami. Jednak Danilo nie był jeszcze gotów, aby postąpić w ten sam sposób. Dotknął ramienia, gdzie pod tabardem była przypięta do koszuli niewielka srebrna harfa umieszczona w zakrzywionym półksiężycu. - Tę broszę powierzył mi dobry człowiek. Przez wzgląd na niego miałem ją zawsze nosić i starać się być godnym jego zaufania. I jego córki. Te słowa pozostały nie wypowiedziane, ale głębokie zmieszanie w oczach Arilyn świadczyło o tym, że je usłyszała. - Ja także mam broszę Harfiarzy, by uczcić pamięć mojego ojca, ale to jedyny powód. Moja lojalność wyraża się w inny sposób. - Tak, wiem o tym aż za dobrze – rzekł Danilo z większą goryczą niż zamierzał. Uniósł dłoń, aby powstrzymać jej wyjaśnienia. – Nie, nic nie mów. Już to przerabialiśmy. To, co zrobiłaś, zrobiłaś z miłości do mnie. Żałuje, że skutek był odmienny od zamierzonego, ale nie będę cię winić za twoje zamiary. Jego spojrzenie ponownie spoczęło na księżycowym ostrzu, elfim mieczu przekazywanym z pokolenia na pokolenie, do którego każdy właściciel mógł dodawać własną magiczną moc. Dla matki Arilyn otworzył magiczną bramę między światem jej ludzkiego ukochanego, a odległą wyspą elfów Evermeet. Stało się to przyczyną elfiego ludu, a wiele lat później doprowadziło do długiego łańcucha wydarzeń, na skutek których Arilyn zwróciła na siebie uwagę Harfiarzy z Waterdeep. Danilowi nakazano śledzić ją. Podczas tej misji jego i Arilyn połączyły więzy zaufania, przyjaźni i czegoś głębszego i znacznie bardziej złożonego niż miłość. Arilyn scedowała na niego prawo do księżycowej klingi i jej nocy. Czyniąc tak, złamała wielowiekową tradycję, gdyż ostrzem mógł posługiwać się tylko jego prawowity właściciel. Postępując w ten sposób, nieświadomie skazała go na wieczną służbę magicznemu mieczowi. Była to cena, którą Danila z chęcią zapłaciłby za więź, jaką im dawał, ale tak naprawdę nigdy nie miał wyboru. Kiedy Arilyn uświadomiła sobie skutki swojej decyzji, wzięła na siebie ciężar uwolnienia przyjaciela od służby, na którą nie wstąpił dobrowolnie. W ten sposób złamała mistyczną elfią więź łączącą ją z mieczem. Miecz dał Arilyn inną moc i stał się lojalny wobec kogoś innego. Teraz jedynie ostrzegał ją, kiedy leśny lud potrzebował oręża bohatera. Małe grupki elfów żyły w rozproszeniu w lasach Faerunu, wiele z nich znajdowało się w niebezpieczeństwie lub chyliło ku upadkowi. Coraz częściej sny Arilyn nawiedzały majaki, a miecz częściej lśnił zielonym światłem niż spoczywał w spokoju. Choć wiedziała, że dysponuje tylko jednym mieczem i nie może pomóc każdemu elfowi w potrzebie, wezwania te były zbyt silne, by mogła je ignorować, dlatego niemal przez cały czas była w drodze, i nie mogło być inaczej.

- Rób to, co musisz – powiedział cicho Danilo. – Nic mnie nie trzyma w Waterdeep i nie ma powodu, dla którego nie mógłbym wyruszyć z tobą w drogę. Ale był powód, i obydwoje o tym wiedzieli. Wśród leśnych elfów, które rzadko miały do czynienia z obcymi nawet ze swojego rodzaju, Arilyn, księżycowa elfka z domieszką ludzkiej krwi, była kimś dziwnym. Jednak stała się bohaterką trwającej przez wieki legendy o księżycowym ostrzu i w ten sposób otrzymała to, czego pragnęła przez całe życie: prawdziwą akceptację ze strony elfiego ludu. Żaden inny człowiek nie mógłby tego osiągnąć. - Nie, nie ma powodów – odpowiedziała niezbyt przekonująco. Spojrzała mu w oczy i zmusiła się do uśmiechu. – Wygląda na to, że uwolniłeś się od wszystkich spraw, z wyjątkiem jednej. Tej nocy musisz sprostać oczekiwaniom twojej rodziny. Kiedy zaczyna się bal? Danilo wyjrzał przez okno. Zapadł już zmierzch, ulice rozjaśniał słaby blask lamp. - Sądzę, że za godzinę. Jeśli się pospieszymy, spóźnimy się elegancko – powiedział i potwierdził te słowa eleganckim uśmiechem. – A jeśli nie będziemy się spieszyć, spóźnimy się skandalicznie. - To kusząca propozycja, lordzie Thann – powiedziała poważnym tonem, choć jej oczy się śmiały. – Ale lepiej idź beze mnie, dogonię cię najszybciej, jak zdołam. Ponieważ to wasze rodzinne przyjęcie, twoja nieobecność zostanie zauważona i należycie oceniona. - Lady Cassandra widzi wszystko – mruknął, wspominając przerażająca kobietę, która dała mu życie i zarządzała majątkiem rodu Thann z żelazną wolą i niemałym talentem. W błękitno-złotych oczach Arilyn pojawił się twardy błysk typowy dla wojowników, którzy usłyszeli imię swojego największego wroga. - To prawda. Nawet bez spóźnienia wywołamy swego rodzaju skandal. - Tak trzymać – rzekł z uznaniem. *** Nie minęło więcej czasu niż godzina, gdy Arilyn wysiadła z wynajętego powozu przed bramą willi rodu Thann. Duża, zbudowana z białego marmuru posiadłość zajmowała niemal cały kwartał Dzielnicy Północnej. Wyglądało na to, że Danilo pozwolił sobie na nieścisłe określenie godziny rozpoczęcia przyjęcia i że uroczystości trwało już od dłuższego czasu. Arilyn rozglądało się wokół niczym wojownik na polu bitwy. Choć Bal Klejnotów był jednym z ostatnich bali letniego sezonu, w tym jasnym miejscu szarość i chłód nadchodzącej zimy zdawały się znikać. Nawet ciemności nocy trzymano na dystans. Księżyc wieńczący spadzisty dach willi był jasny i okrągły jak letnia róża, zaś w otaczających dom ogrodach kule światła pływały tam i z powrotem niczym wielkie różnobarwne świetliki. Przez otwarte okna dobiegały wybuchy śmiechu i dźwięki tanecznej muzyki. Poszła za niewielką grupką spóźnionych gości, przeklinając wąską spódnicę, która zmuszała ją do stawiania drobnych kroczków. Cały tłum gości zgromadził się w wielkiej Sali oświetlonej blaskiem tysięcy świec. Tancerze odziani w jaskrawe kostiumy o barwie szlachetnych kamieni wirowali w takt muzyki. Inni goście sączyli rzadkie wina będące źródłem zamożności rodziny lub słuchali utalentowanych muzyków, którzy znajdowali się dosłownie wszędzie. Pary udawały się do wspaniale udekorowanych alków i altanek, aby zrywać tam ostatnie kwiaty letniego romansu. Arilyn musiała przyznać, że był to niezły spektakl. Ten bał miał być ukoronowaniem całego sezonu, dlatego patrycjat wznosił się na szczyty wyrafinowania, każdy gość usiłował przebić innych jakością tkanin, pięknem stroju i jego zdobieniem. Było jasne, że tego dnia wszystko musi być doskonałe. Cassandra Thann, głowa swojego klanu i królowa elity, nie

przygotowałaby tego inaczej. Jedyny zakłócający przyjęcie dźwięk – o ile można w ten sposób nazwać radosny śmiech – dochodził z odległego kąta wielkiej sali. Arilyn skierowała się w tamtą stronę. Przecisnęła się przez tłum otaczający Danila, kiedy ten zaczął opowiadać swoje przygody z lubiącym zagadki smokiem. Była to historia komiczna i całkiem różna od tej, którą słyszała Arilyn. Wątpiła, aby ci, którzy przeżyli to spotkanie, mogli rozpoznać je w tej opowieści, choć prawda w jakiś sposób jednak przebijała się przez słowa barda nawet wtedy, kiedy krył się za maską błazna. Przyjrzała się człowiekowi, który był jej partnerem u Harfiarzy i wciąż trzymał jej serce w swoich dłoniach. Danilo wyglądał jak miły i zabawny dandys, szczodrze obdarzony urodą, bogactwem i dobrym towarzystwem. Był wysoki, szczupły, pełen wdzięku i dobrych manier, o proporcjonalnej sylwetce i twarzy, i dobrze czuł się w wyszukanych strojach, jakich wymagały takie przyjęcia. Rękawy jego wspaniałej szmaragdowej kurtki były rozcięte, odsłaniając jasną podszewkę ze złotogłowiu. Złoto błyszczało również na jego rozgestykulowanych dłoniach i w słabym blasku gęstej czupryny, która spadała mu aż na ramiona. Złoty, pomyślała. Oto najlepiej opisujące go słowo. Nie umiałaby bez namysłu wymienić zalety, której by nie miał, zadania, którego nie wykonałby niemal z nieprzyzwoitą łatwością. Wyglądało na to, że Danilo pozostaje w zgodzie z samym sobą. Wydawało się też, że nie jest w swojej opinii odosobniony, gdyż szelmowski uśmiech i figlarny błysk w jego szarych oczach instynktownie wywoływały uśmiechy wszystkich, którzy na niego patrzyli. Arilyn wciąż dziwiła się, co taka złota, radosna osoba widzi ciekawego w niej, elfie, której życie pochłaniają jedynie obowiązki i niebezpieczeństwa. Mimo to kiedy ją dostrzegł, w jego oczach rozbłysła autentyczna radość, nie mająca nic wspólnego z maską wesołości, którą nosił podczas jej nieobecności. - Arilyn, musisz to zobaczyć! – zawołał, przekrzykując oklaski, jakie zebrał za swoją opowieść. Odsłonił przedmiot, który trzymał w dłoni – częściowo rozwiniętą różę w rzadkim kolorze głębokiego błękitu. Przez grupę gości przeszedł szmer zaciekawienia. Takie rośliny były owsiane legendą, znano je tylko w odległym Evermeet. Danilo jakoś zdobył kilka tych skarbów od ludu elfów. Aby uczcić swoją wybrankę, postanowił urządzić ogród przy swojej miejskiej rezydencji na modłę elfią, i to w taki sposób, aby przyćmił nawet najlepsze ogrody Evermeet. Tutejsze damy często powtarzały tę romantyczną opowieść, zawsze kończąc ją pełnym tęsknoty westchnieniem. Teraz w jej stronę zwróciło się wiele par oczu, niektóre z zazdrością, niektóre tylko z ciekawością. Wielu gości patrzyło także z wyrzutem na przypięty u jej pasa miecz. Była jedyną uzbrojoną osobą na sali. Wprawdzie księżycowe ostrze było rzeczą bezcenną, wartą więcej niż klejnoty zdobiące z tuzin gości, ale jednak była to broń. Jeszcze bardziej prawdopodobne było, iż niektórzy słyszeli o jej paskudnej reputacji i uważali miecz zabójcy nie tylko za faux pas, ale i zagrożenie. Arilyn zignorowała te spojrzenie i podeszła do Danila. Pogładziła palcami jego wyciągniętą dłoń i symboliczną różę, po czym cofnęła się, aby obejrzeć czar, który najwyraźniej zamierzał rzucić w hołdzie dla niej. Trzymając różę w wyciągniętej ręce, Danilo zaśpiewał. Kiedy cofnął dłoń, błękitny kwiat trwał zawieszony w powietrzu. Potem nadal śpiewając, wyciągnął z torebki u pasa szczyptę ciemnego proszku o delikatnym, choć nie pozostawiającym wątpliwości zapachu obory.

Rozsypał go na posadzce, po czym rozwijając zaklęcie, rozsypał kolejną warstwę proszku, tym razem o zapachu łąki i letniego deszczu. Potem nastąpiła seria szybkich i płynnych ruchów rękami, którym towarzyszyła pieśń w języku elfów. Wokół rzucającego zaklęcie barda zaczęła gromadzić się moc pod postacią zielonego światła. Towarzystwo wokół Danila zamilkło, kiedy zielona aura również ich otoczyła. Potem w całej sali przycichły wszystkie śmiechy i rozmowy, goście oczekiwali na efekty zaklęć. Ich twarze wyrażały różny stopień zaciekawienia, zdziwienia albo – w przypadku, którzy znali reputację Danila – obawy. Zaklęcie zakończyło się wysoką, dźwięczną nutą. Niektórzy widzowie nagromadzili śpiew oklaskami, ale większość tylko gapiła się na zachodzące na ich oczach przemiany. Błękitna róża rosła – ale nie tak, jak zwykle rosną róże, lecz z tą samą dziwną szybkością, z jaką troll regeneruje swoje odcięte kończyny albo hydrze odrastają dwie głowy ucięte toporem wojownika. Jednak w przeciwieństwie do tych regenerujących się potworów, kiedy elfia róża osiągnęła naturalną wielkość, nie przestała dalej rosnąć. Jej łodyga stała się pniem, z którego pomknęły w stronę sufitu gałęzie, zaś korzenie zaczęły czołgać się po marmurowej posadzce. Rozległ się szum rozwijających się liści. Pączki pękały, wydając dźwięki przypominające odkorkowywanie przez niewidzialne skrzaty małych buteleczek musującego wina. W ciągu kilku chwil magiczny krzak pokryły dziesiątki, a potem setki rzadkich błękitnych róż. Wielki krzak sięgał już do połowy wysokości sali, a gałęzie zaczęły łamać się pod własnym ciężarem. Tempo wzrostu wcale nie malało. To może być problem, pomyślała Arilyn. Skrzywiła się i położyła dłoń na rękojeści miecza. Wdzięcznie wznoszące się gałęzie utworzyły leniwy łuk, po czym zaczęły opadać w stronę posadzki. Szmer podziwu niespodziewanie urwał się, a chwilę później rozległy się ostrzegawcze krzyki. Gałęzie krzaku zaczęły sięgać w stronę gości niczym szpony setek nurkujących sokołów. Zaczęto wzywać Khelbena Arunsuna, spokrewnionego z rodziną Thann najpotężniejszego maga w Waterdeep, ale arcymaga nie było właśnie na sali. Zgiełk narastał; kilku pomniejszych magów usiłowało na własną rękę powstrzymać wymykającą się spod kontroli magię, ale udało im się jedynie dokonać zmiany koloru kwiatów z elfiego błękitu na bardziej tradycyjny kolor. Krzew nadal się rozrastał. Wszystko to trwało krócej niż ta opowieść. Początkowo Danilo stał osłupiały ze zdziwienia w samym centrum zielonej burzy, nie tknięty przez rozwijające się kolce i gałęzie. Po chwili jednak dostrzegł, że Arilyn może nie mieć tyle szczęścia. Zbyt wiele razy była świadkiem jego „nieudanych” zaklęć, dlatego obawiał się, iż nie zrozumie, że tym razem niebezpieczeństwo jest jak najbardziej prawdziwe. Stała i patrzyła, nie uciekając na widok zbliżających się kolców. - Elegard aquilar! – zawołał Danilo, modląc się, by Arilyn wyczytała prawdę kryjącą się w starym elfim okrzyku bojowym. Tak jak się spodziewał, szafirowe źrenice półelfi zwęziły się jak u gotowego do starcia wojownika. Kiedy rozwijające się gałęzie zaczęły zbliżać się do niej, wyciągnęła z pochwy księżycowe ostrze. Uniosła miecz w samą porę, by odbić pierwszy atak liści, po czym wpadła w zręczny, wyćwiczony rytm. Niektóre kolczaste odrosty zanurkowały w tłum wycofujących się gości, rozdzierając ich

stroje i wplątując się w rozwiane włosy. Wybuchła panika, szlachetnie urodzeni gorączkowo szukali dróg ucieczki. Wdzięczne tancerki plątały się w swoich przezroczystych sukniach i przewracały. Dobrze wychowani dżentelmeni przeskakiwali nad nimi, chcąc jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Wszyscy muzycy opuścili swoje miejsca, z wyjątkiem jednego dowcipnego grajka z flażoletem, który zagrał pierwsze żałosne nuty piosenki „Moja ukochana to wędrująca róża”. Wśród tego wszystkiego ostrze Arilyn tańczyło i cięło. Wokół niej piętrzyły się stosy odciętych gałęzi, utrudniając jej zlikwidowanie przyczyny całego zamieszania. To znaczy krzaku, a nie tego, kto rzucił czar. Taką przynajmniej nadzieję miał Danilo. Jednak nie mógł być całkiem pewien. Kiedy Arilyn wreszcie przedarła się przez straszliwą roślinę i ruszyła w jego stronę, w jej ciemnych oczach była ponura wściekłość. Danilo nie mógł jej winić. Był znany ze swoich źle rzucanych czarów, ale nigdy nie żartował sobie w ten sposób z Arilyn. Drgnął, kiedy jedna z gałęzi sięgnęła do sukni dziewczyny. Szafirowy aksamit pękł z głośnym trzaskiem; suknia była rozerwana od biodra aż do kostki, a na odsłoniętej nodze widać było cienką strużkę krwi. Ręka Danila odruchowo sięgnęła tam, gdzie zwykle wisiał jego miecz, ale przypomniał sobie, że nie ma broni. - Stój – rozkazała Arilyn i skoczyła do przodu, tnąc mieczem tak blisko niego, iż Danilo poczuł na twarzy podmuch powietrza. Cofnął się o krok, usiłując znaleźć jakiś sposób na pokonanie zielonej bariery pomiędzy nim i dziewczyną. Niespodziewanie krzak przestał rosnąć. Zatrzymane w pół drogi gałęzie zaczęły świecić zielonym światłem, a te odcięte rozwiały się we mgle; na marmurowej podłodze pozostała tylko jedna na wpół rozwinięta róża. Kątem oka Danilo dostrzegł, że goście powoli wracają do sali z minami wyrażającymi ostrożność, ale i ciekawość. Jego uwaga była jednak skupiona wyłącznie na stojącej przed nim ponurej, rozczochranej kobiecie. Usiłował znaleźć jakieś wyjaśnienie, ale jego zwykle obrotny język był teraz jak obciążony kamieniem. - Co za wyjątkowa sztuczka. Po raz kolejny, muszę dodać – rozległ się za jego plecami aż zbyt dobrze mu znany kobiecy głos. Nie patrząc w lodowato błękitne oczy mówiącej, Danilo wiedział, że ironiczny komentarz matki odnosi się zarówno do jego nieudanego zaklęcia, jak i reakcji Arilyn. Ona najwyraźniej również tak to zrozumiała. Spojrzenie półelfki spoczęło z uznaniem na twarzy Danila, a potem na dalej tkwiącym w jej dłoniach mieczu. Wsunęła broń z powrotem do pochwy i odwróciła się do gospodyni. - Przepraszam, że zakłóciłam przyjęcie. Po raz kolejny, muszę dodać – odparła sucho. Wskazała na swoją podartą suknię. – Wybacz, lady Thann, ale lepiej będzie, jeśli się przebiorę. Cassandra Thann przyglądała się półelfce z niesmakiem. - Co do tego – rzekł i zrobiła przerwę, która miała wyrażać „ale niczego innego” – jesteśmy całkiem zgodne. Suzanne wskaże ci pokój dla gości z odpowiednią garderobą. Wybierz coś, co będzie ci pasować. Był to starannie zawoalowany rozkaz. Arilyn skwitowała te słowa eleganckim skinieniem głowy, po czym podążyła za służącą, która przybiegła spełnić życzenie pani. Danilo chwycił dziewczynę za ramie, kiedy przechodziła obok.

- Porozmawiamy o tym później – rzekł tak, aby tylko ona go usłyszała. Spojrzała mu prosto w oczy i uniosła hebanową brew. - Co do tego – odparła równie cicho – możesz postawić własną… w tej chwili znowu rozległa się skoczna muzyka, która zagłuszyła jej ostatnie słowa. Jednak Danilo był pewien, że wie, co chciała mu rzec. Przyglądał się, jak odchodzi normalnym krokiem, gdyż ciasna suknia z aksamitu już jej nie krępowała. Westchnął i odwrócił się, by stawić czoła lady Thann, drugiej z dwóch najważniejszych w jego życiu kobiet. Cassandra Thann była – a przynajmniej tak sądziła większość mieszkańców Waterdeep – siostrą Khelbena Arunsuna. Była również matką dziewięciorga dzieci, które dostarczyły jej małej gromadki wnuków. Prawdopodobnie przeżyła już ponad sześćdziesiąt zim, lecz mimo przecinających czoło zmarszczek niezadowolenia, wyglądała na zaledwie o dziesięć lat starszą od swojego najstarszego syna. Starannie ułożone włosy były gęste i błyszczące, a sylwetka szczupła i pełna energii. Wiek nie zatarł ładnych, ostrych linii policzków oraz szczęki. Plotki mówiły, że Cassandra zawdzięcza swoją urodę eliksirom długowieczności, ale Danilo w to nie wierzył. Bardziej prawdopodobne było to, że lata po prostu nie ważyły się jej dotknąć. - Przyjęcie, które zostanie w pamięci – zauważył lekkim tonem. Z założonymi do tyłu rękami przyglądał się wznowionemu tańcowi. – Są odporni, nieprawdaż? - Dobrze, że są – odparła Cassandra, a ostry ton jej głosu kontrastował z uśmiechem na twarzy. – Twój śmieszny występ niemal położył kres balowi. Danilo zobaczył, jak Myrna Cassalanter, młoda kobieta o włosach barwionych jasną henną i oczach głodnego drapieżnika, zbliża się do jego starego przyjaciela Regneta Amcathry. Plotka głosiła, że ród Cassalanter ma połączyć się z bogatym rodem Amcathra; prawdopodobnie była to plotka rozsiewana przez samą Myrnę. Przyjaciel, jak wiedział Dan, miał na ten temat inne zdanie. Na twarzy biednego Regneta wiodącego Myrnę na parkiet malowała się panika, słabo zamaskowana elegancją. Wyglądało na to, że ta noc dla nikogo nie będzie łatwa. - Wczesny koniec balu to byłaby katastrofa – mruknął Danilo. - Nalegałeś, aby w tym roku pojawić się tutaj – zauważyła lady Cassandra. Jej wzrok podążał za wychodzącą z sali Arilyn, po czym zwróciła się w stronę syna. – Mam nadzieję, że tym razem nie będzie żadnych oświadczyn? Jej słowa osadziły Danila w miejscu. Przez chwilę dziwił się, skąd Cassandra dowiedziała się o ich planach sprzed czterech lat. Po namyśle doszedł do wniosku, że komentarz jego matki ma więcej wspólnego z tradycją niż z jasnowidzeniem. Ogłaszanie zaręczy w porze żniw i letnich festiwali było bardzo popularne. Mimo to jej słowa zmieszały go. - A gdyby tak było? – spytał wyzywająco. Cassandra uśmiechnęła się i na jej twarzy pojawiła się doprowadzająca go do wściekłości mieszanka ulgi i zadowolenia. – Też tak sądziłam. Pogłoski o twoim… związku… z tą półelfką musiały być przesadzone. Danilo był całkowicie zaskoczony. - Arilyn jest moją towarzyszką od ponad sześciu lat, i poza katastrofą na balu cztery lata temu nie zgłosiłaś wobec niej żadnych istotnych zastrzeżeń. Dlaczego zatem teraz? - Czemu? – odparła kobieta. – Jako najemniczka była nawet bardziej niż dobrze

wyszkolona, a kiedy ktoś wynajmuje osobę o takich zdolnościach, musi liczyć się również z niedogodnościami wynikającymi z przypadkowej walki. Tamtego roku na balu na szczęście nikomu nie stała się żadna krzywda. Ten rok to zupełnie co innego. Nie myśl, iż nie słyszałam, jak młode damy wzdychają na myśl o naszym elfim ogrodzie. Mężczyzna nie obdarowuje zwykłej najemniczki szafirami i błękitnymi różami. - Arilyn nigdy nie była zwykłą najemniczką. Cassandra syknęła przez zaciśnięte zęby. - Zatem to prawda. Danilo, pora, abyś wziął pod uwagę swoją pozycję. Nie jesteś chłopcem, który może tracić czas na błahostki. Z trudem opanował się i powstrzymał gniew, który rozpalał się w nim niczym płomień. - Ostrożnie, matko – powiedział cicho. – Są rzeczy, których nie zniosę nawet z twoich ust. - Lepiej, abyś usłyszał je ode mnie niż od obcego. Ta półelfka nie jest warta twojej uwagi, i koniec. Danilo przez dłuższą chwilę przyglądał się tancerzom, nim zmusił się do odpowiedzi. - Ta rozmowa musi skończyć się teraz, zanim nasze stosunki staną się nie do naprawienia. Z całym szacunkiem, moja pani, gdybyś była mężczyzną, byłbym zmuszony prosić cię o odwołanie tych słów. - Gdybyś ty był mężczyzną, ta rozmowa w ogóle nie byłaby potrzeba! – warknęła. Jej gniew zniknął tak szybko, jak się pojawił. – Synu, muszę być z tobą szczera. - Wyobraź sobie moje zdziwienie – mruknął. Cassandra puściła tą uwagę mimo uszu. Wzięła od przechodzącego służącego kieliszek wina i wykonała nim szeroki gest, wskazując na migoczący tłum. - Rozejrzyj się. Czy zauważyłeś, że wśród szlachty Waterdeep nie ma elfów? Wzruszył ramionami. - Tak. I co z tego? - Być może powinieneś wziąć to pod uwagę. Danilo strzelił palcami. - A co z Dezlentyrami? Corinn i Corinna to półelfy, a mimo to Corinn ma tytuł. - Możesz być pewien, że ten tytuł wkrótce zostanie zakwestionowany – powiedziała roztargnionym tonem. – To dzieci elfiej żony lorda Arlosa. Jego pierwszej żony – podkreśliła. – Pamiętasz, w jakich okolicznościach zmarła? Danilo przypomniał sobie opowieść, którą słyszał za młodu i o której dawno już zapomniał. - Znalezioną ją martwą w ogrodzie – rzekł powoli. – Jeśli dobrze pamiętam, lord Arlos twierdził uparcie, że była to robota najętych zabójców. Uważał, że jego wrogowie nie chcą widzieć wśród tutejszych szlachty innych ras niż ludzie i że śmierć żony była tego rezultatem. Z pewnością przemawiała przez niego tylko złość rozżalonego człowieka! Cassandra jeszcze raz spojrzała mu w oczy. - Naprawdę? Zaległa ciężka cisza, gdyż Danilo nie wiedział, co ma odpowiedzieć na taki absurd. Nim odzyskał władzę w języku, matka już odeszła i została wchłonięta przez krąg tańczących. *** Arilyn szła lśniącymi korytarzami, próbując ignorować ciernie, które wbiły się w jej zbyt delikatne pantofelki. W tym momencie chętnie sprzedałaby swego najlepszego konia za parę grubych, praktycznych butów. Nie tylko ochroniłyby jej stopy przed kolcami, ale również

pozwoliłyby wymierzyć Danilowi solidnego kopniaka w tyłek. Co go napadło? To prawda, że bardzo lubi płatać figle. Prawda też, że nosi maskę płytkiego, głupiego modnisia. Mogła to pojąć zwłaszcza że jego udawana głupota dostarczała jej wiele rozrywki. Nauczyła się już spoglądać poprzez zasłony jego żartów prosto w sedno sprawy; zwykle okazywało się, iż w pełni zgadza się z celami Danila, choć nie zawsze pochwalała jego metody działania. Ale jego dzisiejszy wybryk był dla niej nie do pojęcia. Kiedy gniew Arilyn osłabł, przypomniała sobie zaskoczenie malujące się na twarzy Danila, a potem jak użył elfiego języka, aby ją ostrzec. Było to dziwne, biorąc pod uwagę jego starania, aby ukryć przed innymi znajomość tego języka. Nie, to, co wydarzyło się dzisiejszej nocy, było czymś więcej niż tylko zwykłym dowcipem. - Czy jesteśmy już na miejscu? – spytała służącą, kiedy skręciły w kolejny korytarz. Dziewczyna obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła. - To wspaniałe przyjęcie, nawet jeśli z małą niespodzianką. Pewnie z niecierpliwością oczekuje pani powrotu na salę. Arilyn wzniosła oczy w górę i powstrzymała się od komentarza. Być może według ludzkich standardów to jest wspaniałe przyjęcie, ale nie mogła nie porównywać tutejszych bali z elfami festynami. Tutaj w centrum zgromadzeń zawsze są polityka, interesy i intrygi. Ludzie mieszkający w miastach nie znają prawdziwej rozrywki. Ta dziewczyna także nie może nic wiedzieć o radości i poczuciu jedności, cechujących elfie zabawy. Sądząc po jej czystym i beztroskim uśmiechu, nie wie też nic o złamanych sercach i rodzących się z tego potem komplikacjach. Arilyn nie wiedziała, czy dziewczynie należy współczuć, czy też jej zazdrości. Wreszcie służąca wskazała jej pokój. Potem przynosiła jeden jaskrawy strój za drugim, wychwalając zalety każdego z nich. Zirytowana Arilyn wskazała wreszcie na srebrną suknię, która miała mniej więcej właściwy rozmiar… i była na tyle luźna, że zapewniała swobodę ruchów. Zdjęła jedwabne pantofelki i dała je służącej, aby coś z nimi zrobiła. Dziewczyna krzyknęła z przerażenia na widok kolców wbitych w tkaninę, po czym zabrała się do wyciągania ich i ścierania plam krwi. Pozostawiona sama sobie, Arilyn szybko zrzuciła zniszczoną suknię i założyła drugą. Usunęła z loków kawałki gałązek i liście, pozostawiając unoszącą się wokół jej ramion czarną aureolę kręconych włosów. Przestępując niecierpliwie z jednej bosej stopy na drugą, czekała, aż buty zostaną jej zwrócone. - Obawiam się, że są całkiem zniszczone – powiedziała wreszcie służąca i spojrzała na Arilyn pełnym żalu wzrokiem. – Zakrwawiłaś je. - To bardzo nierozważnie z mojej strony – odparła sucho półelfka. Wskazała brodą na wielką garderobę sąsiadującą z sypialnią. – Są tam jakieś buty? Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe i zaczęła coś mamrotać. Arilyn czekała, unosząc brew. Wreszcie służąca z westchnieniem poddała się. Chwilę potem wyszła z garderoby, trzymając w dwóch palcach parę skórzanych butów na cienkiej podeszwie. - One nie są odpowiednie – zaczęła. – Lady Cassandra kazała mi zająć się panią i znaleźć odpowiednie ubranie. Nie podziękuje mi za to. Arilyn stłumiła westchnienie. Buty były z pewnością elfim dziełem, gdyż żaden ludzki rzemieślnik nie zdołałby zabarwić mięciutkiej skóry jelenia na tak głęboki odcień błękitu, a do tego niemal migotały magią. Najprawdopodobniej były warte więcej niż noszone przez Arilyn srebrny naszyjnik i szafiry.

- Elfy w nich tańczą – zapewniła dziewczynę. - No, cóż… - Jeśli to cię martwi, przyślij do mnie lady Cassandrę – powiedziała zdecydowanie Arilyn. – Już ja to załatwię. Służąca zastanawiała się przez chwilę. Jej twarz powoli rozjaśnił uśmiech. - Z chęcią bym to zobaczyła – powiedziała cicho. Arilyn zachichotała. - Daj te buty. Jeśli zacznie się walka, nie przeleję pierwszej kropli krwi, dopóki nie upewnię się, że siedzisz w pierwszym rzędzie. Zgoda? - Zgoda. Buty przeszły z ręki do ręki i już po chwili Arilyn przemierzała sama korytarzem. Po kilku pierwszych zakrętach uświadomiła sobie, że nic tutaj nie wygląda znajomo. Była zbyt zajęta własnymi myślami, by zwracać uwagę na drogę. Teraz ona, elfka zdolna wytropić jelenia przy blasku księżyca i śledzić drogę wiewiórki na drzewach, była całkowicie zagubiona w labiryncie pokojów i korytarzy. - Czy Bran nie byłby ze mnie dumny? – wymruczała, wspominając ludzkiego łowcę, który był jej mistrzem. Jeśli Danilo dowie się o jej przygodzie, będzie gadać o tym bez końca. Zdecydowana zachować tę sprawę tylko dla siebie, szła dalej, kiwając głową mijanym od czasu do czasu służącym i gościom. Z każdym zakrętem jej nastrój pogarszał się coraz bardziej. Wreszcie postanowiła poddać się i zapytać o drogę pierwszą osobę, którą napotka. Słysząc odgłosy rozmowy dobiegające z pokoju na końcu korytarza, pospieszyła tam, poruszając się w pożyczonych elfich butach cicho niczym cień. Podchodząc do drzwi, zwolniła i zaczęła nasłuchiwać, czekając na odpowiednią chwilę, aby przeszkodzić rozmawiającym. - Moim zdaniem w Waterdeep i tak jest za dużo magii. To zdanie wypowiedziane z emfazą znajomym męskim głosem z lekkim akcentem sprawiło, że Arilyn zatrzymała się w pół kroku. Nie takich słów należałoby spodziewać się z ust Khelbena Arunsuna, najpotężniejszego maga w mieście i długoletniego mentora Danila. Arilyn skrzywiła się na myśl, że ma takie szczęście. Jeśli zapyta o drogę obecne tam osoby, Danilo z pewnością dowie się o jej przygodzie. - Twoja propozycja jest ciekawa, lordzie Eltorchul, lecz niebezpieczna – oznajmił gruby, zrzędliwy męski głos. To mógłby być Maskar Wands, domyśliła się Arilyn. Danilo często wspominał, że stary mag jest nerwowy jak znosząca jaja kwoka. - Niebezpieczna? Jak to? Kule snów zostały starannie sprawdzone. Obiekty badań były nim zainteresowane, a nawet chętne do pomocy, i choć nie były to zbyt ważne osoby, z przyjemnością powiem, iż nie poniosły żadnego uszczerbku. Wręcz przeciwnie, kule snów dały im kilka chwil wytchnienia od ich ponurych małych żywotów. W głosie mężczyzny pobrzmiewały dobrze wyuczone niemal muzyczne dźwięki, a zawarta w jego słowach delikatna drwina sprawiła, że Arilyn uśmiechnęła się. To na pewno Oth Eltorchul, członek rodziny magów, która zajmuje się nauczaniem magii i magicznymi eksperymentami. Znała go tylko z widzenia. Był to wysoki człowiek o typowych dla swojego rodu włosach koloru płomienia i żółtych oczach przywodzących na myśl skupione spojrzenie polującej sowy. Danilo studiował kilka lat razem z lordem Eltorchulem, ojcem Otha, ale nie