ELAINE CUNNINGHAM
SREBRNE CIENIE
PIEŚNI I MIECZE - KSIĘGA III
TYTUŁ ORYGINAŁU: SILVER SHADOWS
TYTUŁ ORYGINAŁU: SILVER SHADOWS
Dla Marilyn i Henka,
tak po prostu.
Prolog
W Lesie Tethir szybko zapadał zmierzch. Strażnicy karawany rzucali czujne spojrzenia na
wysokie, porośnięte gęstym listowiem drzewa, stojące po obu stronach handlowego szlaku. W
miarę jak mrok gęstniał, odgłosy puszczy zdawały się być głośniejsze i bardziej złowieszcze.
Nad głowami podróżnych wiekowe drzewa tworzyły baldachim zbyt gruby, by przedostało się
przez niego światło coraz cieńszego sierpa księżyca. Mimo to kupcy nie zatrzymali się,
zapalając jedynie pochodnie i latarnie, by oświetlić drogę potykającym się w ciemności
koniom. Blade światło ognia nie było w stanie rozproszyć ciemności ani złagodzić niepokoju
ludzi. Wydawało się, że drwią z nich nawet ich własne, rzucane w blasku pochodni cienie,
drgając kapryśnie i sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili mogły się odłączyć i umknąć
pomiędzy drzewa.
Las ten był tak niesamowity, że takie rzeczy wydawały się możliwe. Wszyscy podróżni
słyszeli opowieści o Strażnikach z Tethiru i nie było w karawanie nikogo, kto nie czułby na
sobie niewidocznych oczu.
Chadson Herrick, siwowłosy najemnik, dla którego droga stała się domem na więcej lat
niż Elminster ma fajek, podniósł rękę, by rozetrzeć zdrętwiały kark.
- Mam gęsią skórkę. Czuję się jak osaczony wilk - wymruczał do mężczyzny, który jechał
obok niego.
Jego towarzysz odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy. Chadson spostrzegł, że jego
kolega - wychudzony, nerwowy młodzieniec, który prawie przez cały czas był tak spięty, że
przypominał naciągniętą cięciwę - ściska w zbielałych palcach święty symbol Tymory, bogini
szczęścia. Tym razem Chadson nie był w nastroju, by kpić z przesądów chłopaka.
- Jeszcze tylko kilka mil - odezwał się młody mężczyzna, miękkim, śpiewnym głosem,
który wskazywał, że słowa te powtarzał po cichu już od jakiegoś czasu, jakby wierzył, że są
one zaklęciem mogącym ustrzec przed niebezpieczeństwem.
Ich szepty ściągnęły gniewne spojrzenia kilku innych najemników, chociaż tak naprawdę
nie było potrzeby zachowywać ciszy. Strażnicy wiedzieli już o karawanie i zapewne podążali
za nią przez całą drogę od Mosstone, ostatniej ludzkiej osady na szlaku handlowym,
przecinającym las. Jeśli już, to pełne napięcia milczenie podróżnych zdawało się raczej
przybliżać nieuchronnie wiszące nad karawaną niebezpieczeństwo.
Chadson poczuł nagle dziką pokusę. Miał ochotę zeskoczyć z konia i zatańczyć na ścieżce,
gwiżdżąc, klnąc i grając na nosie niewidocznej eskorcie. Wyobraził sobie, jaką reakcję
wywołałoby to wśród zdenerwowanych kupców. Myśl ta wywołała mu na twarzy kpiarski
uśmiech.
Ciągle jeszcze się uśmiechał, gdy strzała przebiła mu serce.
Ciało Chadsona przechyliło się z wolna na bok i spadło na drogę. Przez chwilę ludzie
wokół niego po prostu przyglądali się temu, co się stało, z rosnącym przerażeniem wpatrując
się w smukłą, hebanową brzechwę wystającą z piersi martwego mężczyzny. Była to
pomalowana na ciemno strzała dzikiego elfa, jedna z tych, którą ludzie trafnie nazywali
„czarnymi błyskawicami”.
Cisza nie trwała długo. Ludzie rzucili się gorączkowo do obrony. Zgodnie z
wykrzykiwanymi przez najemników poleceniami, kupcy zeszli z wozów i nie zważając na
cenny towar, przewrócili niektóre z nich, tworząc prowizoryczną barykadę. Nie było czasu, by
przeciąć uprząż i kilka koni upadło razem z wozami, kopiąc i skręcając się z bólu. Rżenie
cierpiących i przerażonych zwierząt wymieszało się z krzykiem umierających ludzi, na których
spadła lawina czarnych strzał niby stado polujących sokołów.
Spoza barykady z wozów łucznicy odpowiedzieli serią strzał, ale mierzyli na ślepo w
gęste listowie i mieli niewielkie szanse na dosięgnięcie przeciwnika. Kilku dzielniejszych - i
mniej doświadczonych - strażników karawany wyciągnęło miecze i skoczyło w gąszcz lasu, by
zmierzyć się z napastnikiem. Wracali na drogę zataczając się, bez broni, z oczami pełnymi
przerażenia, zaciskając palce na śmiertelnych ranach.
Walka zakończyła się po paru minutach. Wielu jeźdźców uciekło na widok pierwszych
oznak bitwy, podobnie kilka zaprzęgów kupieckich, szarpanych gwałtownie przez
spanikowane konie. Z północy dochodził coraz cichszy tętent kopyt i przytłumiony trzask
przewracanego wozu.
Gdy wszystko ucichło, z lasu wynurzyło się kilka osób i weszło na ścieżkę. Rzuciły się na
roztrzaskane wozy i zaczęły przeczesywać łupy, klnąc i kłócąc się między sobą. Jeden z nich,
ubrany w czarną, zwiewną pelerynę, wyższy i potężniejszy niż większość pozostałych,
wyszedł z gęstwiny, niosąc przewieszoną przez ramię drobną, bezwładną postać. Położył ją na
ścieżce pomiędzy ciałami kilku zabitych kupców.
- Pochodnia! - rozkazał silnym głosem. - Oświetlcie ten bałagan!
Jeden z leśnych wojowników natychmiast zabrał się do wykonywania polecenia. Zaczął
pocierać ostrzem o krzemień, aż pojawiła się iskra. Silny blask pochodni padł na twarze
poległych, z których jedna miała trójkątny, elfi kształt i ozdobiona była skomplikowanym,
zielono-brązowym wzorem. W poprzek szyi i piersi martwego elfa biegła otwarta rana,
tworząc głęboką, ukośną linię, idącą od ucha w dół w poprzek żeber. Nie krwawiła już od
dawna. Ubrany na ciemno dowódca zmarszczył czoło i przyjrzał się nieżywym ludziom
leżącym wokół elfa.
Jego wzrok padł na młodego mężczyznę, którego ręka przybita została do boku strzałą,
najwyraźniej w momencie, gdy zamierzał sięgnąć po miecz. Wokół zakrwawionych palców
zaplątany miał skórzany rzemyk, z którego zwisał symbol Tymory. Zadziwiające było to, że
nim strzała zagłębiła się w ciało, uderzyła w metalowy krążek, ześlizgując się z jego
powierzchni i zostawiając głęboką bruzdę. Nieme kazanie, zauważył zabójca z odrobiną
czarnego humoru, na temat kapryśnej natury Bogini Szczęścia.
- Ten - powiedział z drapieżnym uśmiechem, wskazując na młodzieńca, któremu nie
dopisało szczęście. - Weźcie jego miecz i otwórzcie na nowo ranę elfa. Niech sprawia
wrażenie, że został zabity przez tego człowieka w bezpośredniej walce. Jeśli trzeba,
spryskajcie go trochę krwią chłopaka, żeby wyglądało to na świeżą sprawę. Jutro będzie
przechodzić tędy karawana.
Ale gdy jego podwładny sięgnął po miecz, oczy rannego żołnierza otworzyły się, a zdrowa
dłoń zacisnęła się na rękojeści ostrego, myśliwskiego noża. Przestraszony napastnik odskoczył
do tyłu i sięgnął po zawieszony na ramieniu łuk. Gładko i szybko posłał w stronę piersi
młodzieńca strzałę. Tym razem nie odbił jej żaden szczęśliwy medalion. Mężczyzna upadł
martwy na wznak.
Jednak dowódca nie wydawał się ani trochę zadowolony z tej szybkiej reakcji. Wyrwał
strzałę i zaczął wymachiwać nią przed nosem łucznika.
- A jak, do dziewięciu krwawych piekieł, nazwiesz to?
Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał z niepokojem na oznakowaną brzechwę i
misterne biało-niebieskie pióra, które wskazywały, że strzała była jego własnej roboty.
- Musiały mi się skończyć elfie - wymruczał.
- A niech cię diabli - zaklął dowódca niskim, złowieszczym głosem. - Gdybyś nie był
najlepszym łucznikiem po tej stronie Twierdzy Zhentil, wepchnąłbym tę strzałę w twoje lewe
ucho i wyciągnął prawym! Poszukajcie ich - rozkazał głośniej, obracając się w stronę
szabrowników i trzymając w górze zakrwawioną strzałę, by wszyscy mogli zobaczyć
popełniony błąd. - Upewnijcie się, że nie ma więcej śladów takich pomyłek. Wszyscy ci
ludzie zginęli z rąk dzikich elfów. Dopilnujcie, by tak to wyglądało!
Rozdział pierwszy
Dla pierwszego lepszego przechodnia Wieża Czarnokija była niczym więcej jak wielkim,
zwężającym się ku górze walcem z czarnego granitu, budowlą wysoką na jakieś pięćdziesiąt
stóp i otoczoną szczelnym murem zasłaniającym ją prawie do połowy. Surowa i prosta, nie
miała na sobie jakichkolwiek znaków magii, ani odstraszających, ani zabawnych, takich, jakie
ukochali bogaci i potężni mieszkańcy Waterdeep. Z płaskiego dachu wieży nie spoglądał żaden
czujny gargulec, na straży nie stały ruchome posągi, a czarnej, gładkiej powierzchni muru i
budynku nie szpeciły tajemnicze runy. Jednak każdy, kto znał arcymaga Khelbena „Czarnokija”
Arunsuna - w Waterdeep, a nawet w całych Północnych Krainach rzadko można było spotkać
kogoś, kto nie znał - patrzyli na tę prostą wieżę z mieszaniną dumy i lęku. Tutaj, jak głosiły
plotki, tkwiła prawdziwa moc Miasta Chwały. Tu znajdowała się brama do magicznych
cudów, których zwykli śmiertelnicy nie mogli sobie wyobrazić.
Rzadko zdarzało się, by snutym przez bardów opowieściom nie udało się wyolbrzymić
zasięgu czyjejś władzy lub by spekulacje powtarzane w krążących po gospodach plotkach
pozostawały w tyle za prawdą. Wieża Czarnokija była jedynym takim wyjątkiem.
W komnacie na najwyższym piętrze małżonka Khelbena, czarodziejka Laeral Arunsun
Silverhand, stała przed lustrem: pokrytym srebrem, wysokim, owalnym szkłem, oprawionym w
misternie rzeźbioną i złoconą ramę. Wysoka na całe sześć stóp i wiotka jak brzoza, Laeral
odznaczała się dziwną, efektowną urodą, która wskazywała, że płynie w niej czarodziejska
krew. Srebrne włosy opadały jej aż do ud, a wielkie zielone oczy - w odcieniu głębokiej,
nieco srebrzystej zieleni, charakterystycznym dla leśnych stawów - przyglądały się ramie
lustra z uwagą, która zdawała się być trochę nie na miejscu na tak cudownej twarzy.
Przejechała palcami po rzeźbionym i złoconym drewnie, szukając małej, ciągle zmieniającej
swe położenie magicznej dźwigni, która była widoczna tylko dla nielicznych i którą tylko
niektórzy z nich potrafiliby się posłużyć. Gdy znalazła, uśmiechnęła się zadowolona i
wypowiedziawszy jakieś tajemnicze słowa, weszła do lustra.
Znalazła się na położonej w głębokim lesie polanie. Na kwiatach, zdobiących
gdzieniegdzie murawę, siedziało kilka motyli, a starożytne dęby, które okalały polanę, ubrane
były w bujną zieleń wczesnego lata. Był to widok, który można by znaleźć w lasach wielu
krain, gdyby nie aura niezwykłej energii tak wszechobecna jak światło słońca. Laeral wzięła
głęboki oddech, jakby chciała wchłonąć w siebie magię i przenikającą głęboko do serca
radość, która unosiła się w powietrzu na Evermeet, wyspie będącej ojczyzną elfów.
Pośrodku polany stała elfia kobieta, tak wysoka jak Laeral i odziana w jedwabną suknię w
kolorze gołębim - barwie żałoby elfów. Żywe, błękitne oczy elfki widziały już narodziny i
śmierć kilku wieków, jednak twarz miała młodą, a płomienny blask złocistoczerwonych
włosów nie został przytłumiony przez czas. Na czole kobiety spoczywał srebrny diadem, ale
to raczej jej królewska postawa i otaczająca ją moc sprawiały, że ktokolwiek na nią spojrzał
wiedział, że stoi przed Panią Evermeet, Królową Wszystkich Elfów.
- Witaj Laeral, przyjacielu elfów - powiedziała królowa Amlaruil głosem, który
przypominał muzykę albo powiew wiatru.
Laeral ukłoniła się nisko, a elfia królowa dała jej znak, by wstała. Uporawszy się z
wszystkimi ceremoniami, obie kobiety wybuchnęły śmiechem i wymieniły siostrzany uścisk.
Trzymając się za ręce jak pensjonarki, usiadły na przewróconym pniu i zaczęły plotkować,
jakby były beztroskimi panienkami, a nie dwiema z najpotężniejszych istot na całym Torilu.
W końcu rozmowa zeszła na znacznie poważniejsze tematy.
- Jakie wieści przynosisz tym razem na Evermeet i to w takim pośpiechu? - spytała
królowa.
- Chodzi znów o Harfiarzy - powiedziała Laeral ostrożnie. Westchnienie Amlaruil
spowodowane było głębokim i dawnym bólem.
- Tak. To zdarza się często. O co chodzi tym razem?
- Wygląda na to, że niektóre elfy z Lasu Tethir atakują farmy i karawany.
- Czemu?
- Ile powodów mam ci podać? - odparła Laeral. - Jak wiesz, nie tak dawno wszystkie elfy,
które osiadły w Tethyrze, wliczając w to te, które mieszkają w Lesie Tethir, ucierpiały wiele z
rąk ludzkich władców. Wszystko wskazuje na to, że zniszczenie tethyrskiej rodziny
królewskiej zakończyło te prześladowania. Możliwe jest jednak, że elfy mszczą się za dawne
krzywdy. Ponieważ Tethyr pozostał krajem bezprawia i chaosu, prawdopodobne jest także, że
osady ludzi, szlaki handlowe czy traperzy naruszają granice ziem elfów. Może ludzie zmuszają
elfy do ustąpienia z pewnych terenów, a one się bronią.
- Nic w tym dziwnego. Jaki interes mają w tym Harfiarze?
- Chcą doprowadzić do jakiejś ugody, kompromisu, który zakończy wrzenie i weźmie pod
uwagę - przynajmniej częściowo - racje obu stron.
- A, tak. - Amlaruil przerwała i uśmiechnęła się smutno. - Doprowadziliśmy do takiego
układu w lasach Cormanthoru, wiele lat temu. Jak dobrze go przestrzegano, moja przyjaciółko,
i jak długo? Ile elfów mieszka dzisiaj wśród tamtych drzew?
Pytanie było retoryczne. Laeral potwierdziła lekkim skinieniem głowy, że rozumie punkt
widzenia królowej.
- Dyskutowałam ten problem z kilkoma ważnymi Harfiarzami, ale upadek elfów nie jest
tematem, którym mają zwyczaj się zajmować.
- A co z ich słynną troską o zachowanie Równowagi?
- Czym jest Równowaga dla tych, których życie nie jest tak długie jak twoje czy moje? -
zauważyła Laeral. - Troska Harfiarzy jest szczera, ale horyzont mają znacznie węższy.
Bardziej ich martwi upadek handlu, czy niebezpieczeństwo wzrostu wewnętrznych
niepokojów w Tethyrze.
- Czy nie umiesz im wytłumaczyć, co te kompromisy znaczą dla elfów?
- Gdybym miała na to kilka stuleci, to tak - odparła ponuro Laeral. - Khelben to mniej
więcej rozumie, ale jego uwaga skupia się na sprawach Waterdeep. A poza tym on naprawdę
wierzy, że kompromis jest najlepszym rozwiązaniem, nie tylko dla handlowych interesów jego
miasta, ale też dla samych elfów. Uważa, że jest to dla nich najlepsza szansa przetrwania.
Mieszkańcy Tethyru nie są tak tolerancyjni wobec innych ras jak byli nawet dziesięć czy
dwadzieścia lat temu. Nie trzeba wiele, by zwrócić ich przeciwko elfom. W Tethyrze jest zbyt
wielu ludzi ambitnych, szukających okazji, która zjedna im zwolenników i pomoże zdobyć
władzę. Potrafię sobie łatwo wyobrazić wyniszczenie elfów, jeśli staną się obiektem takich
działań. Wiesz, co stało się pod rządami rodziny królewskiej. Biorąc pod uwagę ogólne
bezprawie panujące w tym kraju, można się obawiać, że teraz będzie znacznie gorzej.
- A zatem pozostaje tylko Odejście - wyszeptała elfia królowa. Przez kilka chwil siedziała
w milczeniu, jakby chcąc oswoić się z podjętą decyzją. Potem skinęła, na znak, że wszystko
już postanowiła. - Tak, Sy-Tel'Quessir muszą Odejść - zawyrokowała, wypowiadając nazwę
leśnych plemion w języku elfów. - Wyślę zaraz ambasadora, by zaproponował im schronienie
w starych lasach Evermeet.
- A jeśli nie przyjdą?
Królowa i to miała już przemyślane.
- Wtedy, jak wielu z nas, znikną z powierzchni ziemi - powiedziała z cichą rezygnacją. -
To zmierzch Tel'Quessir, przyjaciółko. Wiesz to równie dobrze jak ja. Ciemności nie da się
powstrzymywać w nieskończoność.
- Ale niech ta noc nie przychodzi od razu! - powiedziała żarliwie Laeral. - A jeśli chodzi o
Harfiarzy, wierz mi, że czasami najlepszym sposobem kontrolowania ich entuzjazmu jest praca
z nimi - dodała znacząco czarodziejka, tonem, który sugerował, że ma w tej kwestii własne
doświadczenia. - Jednego możesz być pewna: Harfiarze podejmą działania niezależnie od
twojego zdania.
- Co zatem proponujesz?
- Wyślij harfiarskiego agenta do leśnej siedziby elfów, by przekazał im twoje zaproszenie,
Harfiarza, który będzie pracował na korzyść takiej Równowagi, która będzie korzystniejsza
dla elfów. W ten sposób, jeśli leśne elfy odmówią odejścia na Evermeet, będą miały
przynajmniej obrońcę. To więcej, niż mogłybyśmy osiągnąć w inny sposób.
Amlaruil przyjrzała się przyjaciółce. Wahanie w srebrnozielonych oczach Laeral
sugerowało, że jest w tej propozycji jeszcze coś, rzecz, o której czarodziejka nie mogła łatwo
mówić. Laeral rzadko bywała powściągliwa. Złe przeczucie ścisnęło gardło Amlaruil, ale z
elfią cierpliwością czekała, aż czarodziejka sama zdecyduje się mówić.
- Powiedzmy, że zgodzę się na taki plan - powiedziała spokojnie królowa. - Czy pośród
Harfiarzy macie elfiego agenta? Leśnego elfa, kogoś znanego tej społeczności?
- Nie - przyznała Laeral.
- Zatem nie widzę, by twój plan miał szansę powodzenia. Sy-Tel'Quessir są odludkami,
patrzą podejrzliwie na wszystkie elfy spoza ich plemienia. Mieszkańcy Tethiru nie przysięgli
mi posłuszeństwa, mogą więc nie przyjąć ambasadora z wyspy. W tak trudnej sytuacji, w
jakiej się znajdują, prawdopodobnie zabiją każdego, kto nie jest elfem, a ośmieli się podejść
zbyt blisko ich ukrytych siedzib. Nie, wydaje mi się, że twój Harfiarz ma niewiele szans na
przetrwanie, nie mówiąc już o pomyślnym przeprowadzeniu misji.
Laeral nie odpowiedziała od razu, królowa też nie nalegała. Ich milczenie wypełniały
odgłosy elfiego lasu: szelest liści, ciche brzęczenie owadów i beztroski śpiew ptaków. Polana
była miejscem nieporównywalnie pięknym, otoczonym i podtrzymywanym przez starożytną
magię Evermeet. Wyspa była ostatnim schronieniem elfów, a ich pokój i bezpieczeństwo
rzadko były zakłócane. Wiedząc o tym, czarodziejka rozważała w myślach swoje następne
słowa. To, o czym zamierzała wspomnieć przywoływało najsmutniejsze wspomnienia elfów i
dotykało najboleśniejszych miejsc w sercu królowej.
- Jest półelfia Harfiarka - powiedziała powoli Laeral - mieszkająca ostatnio w mieście
nieopodal Lasu Tethir. Podczas wcześniejszych zadań z łatwością podawała się za elfa. Jest
bardzo przekonywująca, bardzo pomysłowa. Jestem pewna, że będzie potrafiła dotrzeć do
leśnej społeczności.
Twarz królowej stała się nagle czujna. Wzrok pomknął ku połyskującej, owalnej bramie,
która przeniosła Laeral ze stałego lądu na Evermeet. Był to magiczny most pomiędzy światami
elfów i ludzi, powstały w chwili poczęcia półelfiego dziecka - dziecka, którego Amlaruil
miała zawsze żałować. Brama kosztowała Amlaruil życie jej ukochanego męża. Żal rzadko
przybiera racjonalną postać. W umyśle Amlaruil dziecko i śmiercionośny portal były tym
samym.
- Tak - powiedziała miękko Laeral, potwierdzając niewypowiedziane myśli królowej.
Ujęła złączone dłonie Amlaruil pomiędzy swoje własne. - Wiesz o kim mówię. Jest półelfką z
urodzenia, ale nie chce robić nic innego poza służeniem twojemu ludowi. Dowiodła tego
wielokrotnie. Być może w ten sposób odzyskuje prawa do dziedzictwa, które zostało jej
odmówione.
Królowa wyrwała dłonie z nieustępliwym wyrazem twarzy.
- Ta półelfką nosi miecz Amnestrii - powiedziała zimno. - Księżycowe ostrze to więcej niż
niejeden wysoko urodzony elf mógłby żądać i większy honor, niż jej się należy.
- Wydaje mi się, że nie jest łatwo nosić taką broń - zauważyła Laeral. - A jeśli chodzi o
honor, to posługuje się mieczem Amnestrii, ostrzem tak potężnym, że wielu elfich
wojowników nie mogłoby dotknąć go i przeżyć. Pomyśl o tym, przyjaciółko: co lepiej
przemawia na jej korzyść?
Amlaruil odwróciła się gwałtownie, by popatrzeć z nieskrywaną nienawiścią na magiczną
bramę, która kosztowała ją tak wiele. Poczucie obowiązku i żalu walczyły na jej pięknej
twarzy przez długie, pełne udręki minuty. W końcu uniosła dumnie głowę i spojrzała znowu na
przyjaciółkę.
- Naprawdę wierzysz, że ta... że ona jest najlepszą osobą do tego zadania? Że dzięki jej
wysiłkom życie leśnych plemion może zostać ocalone?
Laeral przytaknęła, a z jej srebrzystych oczu można było wyczytać współczucie dla
samotnej elfiej kobiety i podziw dla dumnej królowej.
- A zatem niech tak będzie. - Królowa Amlaruil wstała, wypowiadając te słowa jak
królewski rozkaz. - Ambasadorem Evermeet do Lasu Tethir będzie Harfiarka zwana Arilyn
Księżycowa Klinga.
Elfia królowa odwróciła się i zaczęła iść w stronę pałacu.
- Niech tak będzie - powtórzyła do siebie szeptem, zbyt delikatnym, by mógł wyrazić
ogrom jej goryczy. - Ale przysięgam wobec wszystkich Seldarinów, elfy zyskałyby więcej,
gdyby miecz, który nosi, obrócił się przeciwko niej.
Rozdział drugi
Tethyr był krajem wielu kontrastów i przeciwieństw. Dawne tradycje i nowoczesne
poglądy, pretensje rodziny królewskiej i egalitarystyczny zapał tworzyły niespokojną
mieszankę w państwie, którego naturalna złożoność tylko powiększała występujące tu ostatnio
problemy. Wciśnięty pomiędzy góry i wrzosowiska Amnu a rozległe pustynne królestwa
dalekiego południa, Tethyr obejmował w większości ziemie o północnej roślinności i
umiarkowanym klimacie. Kraj był mieszaniną urodzajnych pól, gęstych lasów i spalonych
słońcem wzgórz, suchych i niegościnnych niczym pustynia. Obyczaje i interesy ludów, które
zamieszkiwały poszczególne ziemie były tak różnorodne, jak samo państwo.
Ale Zazesspur, największe miasto tego nękanego problemami kraju, związane było silnie z
Południem. Miało wspaniały głęboki port u ujścia rzeki Sulduskoon i położone było na trasie
ważnych lądowych szlaków handlowych. Do Zazesspuru przybywali kupcy i podróżni z wielu
krajów. Jednak obecny władca, o typowo południowym imieniu Balik, robił wszystko, by
ograniczyć wpływy cudzoziemców. Był wnukiem calishickiego kupca, ale stylizował się na
paszę i hołdował orientalnemu przepychowi. Niechętnie też odnosił się do mieszkańców
Północy, w czym bardzo przypominał swoich przodków. Ponieważ pasza Balik objął władzę
jakieś dwanaście lat temu, niektóre dzielnice miasta zdążyły przybrać zdecydowanie
południowy charakter. W Zazesspurze można było znaleźć zarówno dobre, jak i złe cechy
wspaniałej metropolii, jaką był Calimport. Lśniące pałace z białego marmuru, dobrze
utrzymane ogrody pełne egzotycznych roślin, szerokie bulwary i pachnące rzadkimi
przyprawami bazary, walczyły o miejsce z rozległymi dzielnicami biedy i wąskimi,
rządzonymi przez półświatek uliczkami.
Co ciekawe jednak, większość nielegalnych działań podejmowanych w Zazesspurze miała
swoje źródło w lepszych częściach miasta. Szkoła Skrytości - szkoła sztuk walki, będąca
przykrywką dla potężnej gildii zabójców - mieściła się w dużym kompleksie na skraju miasta.
Intrygi były zawsze w modzie, a aktualna cena za usługi zabójców była wysoka. Podobnie było
z ceną za życie zabójcy.
Arilyn Księżycowa Klinga szła ostrożnie wąską, położoną na uboczu uliczką, która wiodła
do kobiecej części siedziby gildii, nie czyniąc przy tym więcej hałasu niż jej własny wąski
cień. Była smukła, jak wisząca u jej boku broń, i prawie na sześć stóp wysoka. Miała
kruczoczarne włosy, które opadały jej faliście na ramiona, i oczy o niezwykłej
ciemnoniebieskiej barwie ze złotymi plamkami - piękne oczy, które mogłyby inspirować
bardów, gdyby nie były tak czujne i zimne. Blada jak światło księżyca i ostrożna jak polujący
kot, Arilyn stwarzała wokół siebie atmosferę napięcia i uwagi, a jej zbyt chuda i naprężona
postać świadczyła o tym, że półelfka należy do tych, którzy rzadko mają czas na sen i posiłek.
Zabójca miał niewielki i prosty wybór: ciągłą czujność lub śmierć.
Półelfka była członkiem gildii zabójców od kilku miesięcy i nikt już jej nie uważał za
łatwy cel. Profesjonalni mordercy Zazesspuru uporządkowani byli według ścisłej hierarchii, a
jasnoszara jedwabna wstęga, która opasywała talię Arilyn wskazywała, że należy ona do
najlepszych wojowników. Nadal jednak znajdowali się tacy, którzy nie mogli uwierzyć, że
kobieta - a szczególnie półelfka z barbarzyńskiej Północy - potrafi obronić cienistą szarfę,
którą nosi.
System awansu w ramach gildii był prosty: ambitny zabójca zabijał po prostu kogoś
wyższego stopniem i zabierał jego szarfą. Arilyn musiała bronić swojej pozycji częściej, niż
odważyłaby się do tego przyznać. Gdy była do tego zmuszona, walczyła z lodowatą precyzją i
dziką furią, która stała się legendarna wśród jej znajomych. Jednakże nikt z nich nie
podejrzewał, że półelfka nie pragnie niczego więcej jak pozbyć się swojej ciemnej i w
większości niezasłużonej reputacji. Nigdy się też nie dowiedzą. Lubiąca samotność i uważna z
natury, po każdym takim ponurym pojedynku Arilyn stawała się coraz czujniejsza i coraz
bardziej unikała towarzystwa.
Dzięki kilku miesiącom ciężko opłaconego przetrwania, zmysły Arilyn były tak wyostrzone
jak miecz tancerza klingi. Nie musiała słyszeć odgłosu kroków, ani dojrzeć cienia, by
wiedzieć, że jest śledzona. Nawet nie nastawiała się, że cokolwiek zobaczy lub usłyszy. Cisza
była pierwszą lekcją, jaką pobierali świeżo upieczeni zabójcy, a blade światło dochodzące z
wysokich, wąskich okien kobiecej części siedziby gildii, sprawiało, że wszystkie cienie
padały w przeciwnym kierunku niż poruszała się półelfka. Ale Arilyn wiedziała, że ktoś
podąża jej śladem. Była tego tak pewna, jakby prześladowca ogłosił swoje zamiary
dźwiękiem rogów i ujadaniem gończych psów.
Mimo to minęło kilka chwil, nim udało jej się go dostrzec. Chociaż była półelfka, Arilyn
w pełni posiadała charakterystyczny dla elfów dobry wzrok: bardzo ostry, o dalekim i
szerokim zasięgu. Za jej plecami, na skraju widocznego dla niej obrazu, zobaczyła wysoką,
barczystą postać, otuloną dla niepoznaki płaszczem i kapturem, zbliżającą się szybko w jej
stronę.
Nikt, poza Arilyn i jej jedyną koleżanką, nie miał powodu, by iść tą drogą, ponieważ
wysoka, wąska wieża, która mieściła kobiecą część siedziby gildii była najskromniejszym i
najbardziej odległym budynkiem w całym kompleksie. Wydawało się zatem prawdopodobne,
że podążającemu za nią mężczyźnie chodziło o awans w hierarchii.
Arilyn nie przyspieszyła jednak kroku, nie dając po sobie poznać, że wie o obecności
zabójcy. Niedaleko była ścieżka odchodząca od głównej drogi i prowadząca do jeszcze
węższego przejścia pomiędzy domem gildii, gdzie rezydowali bogaci jej członkowie, a salą
narad. Atak z pewnością rozpocznie się tam.
Gdy zaledwie krok dzielił ją od wąskiej alejki, Arilyn przystąpiła do działania. Jednym
płynnym ruchem obróciła się, złapała obiema rękami płaszcz mężczyzny i rzuciła się w tył.
Zaskoczony zabójca upadł razem z nią. Nim jednak jego ciężar przygwoździł ją do ziemi,
skuliła się, przycisnęła kolana do piersi, po czym mocno wyrzuciła w górę obie stopy.
Mężczyzna przekoziołkował nad nią i upadł ciężko na zakurzoną drogę.
Nim zdążył ochłonąć, Arilyn przeturlała się w jego stronę i uklękła. Zacisnęła dwa palce
na broni, przyjrzała się zamaskowanej postaci w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do
zadania ciosu, który na jakiś czas unieruchomiłby nieznajomego, i wbiła silnym ruchem sztylet.
Jej palce zatopiły się w boku mężczyzny - za głęboko i zbyt łatwo! Arilyn skrzywiła się,
widząc jak jej ręka znika wewnątrz ciemno odzianej postaci i wzdrygnęła się czując, że
opuszkami palców dotyka ubitej ziemi pod zabójcą.
Klnąc z cicha, półelfka wyciągnęła dłoń z bezcielesnej postaci. Gwałtownym ruchem
ściągnęła kaptur, który zakrywał twarz zjawy. Blade światło księżyca padło na ostre rysy,
ciemną, trochę siwiejącą i łysiejącą głowę i czarną brodę wyraźnie przeplataną srebrnymi
pasemkami.
- Khelben - wymruczała ze złością, siadając na piętach i przyglądając się z niepokojem
postaci, która ze zdumiewającą w tych okolicznościach godnością podniosła się lekko na nogi
i strząsnęła z płaszcza kurz.
W tym momencie Khelben „Czarnokij” Arunsun - arcymag Waterdeep, jeden z głównych
Harfiarzy i jej własny zwierzchnik - nie należał do ulubionych osób Arilyn. Harfiarze wysłali
półelfkę i jej współpracownika, Danila Thanna, w dyplomatyczną misję do Zazesspuru i
chociaż Khelben nie był odpowiedzialny za ponurą rolę, jaką przybrała dla niepoznaki, Arilyn
poczuła, że nie ma najmniejszej ochoty go widzieć, albo, żeby być bardziej precyzyjnym,
widzieć jego obrazu, który wyczarował i wysłał na odległość wielu mil, by odbył w jego
imieniu rozmowę. Arilyn przypuszczała, że magiczny sobowtór Czarnokija będzie miał tę
samą skłonność do poważnych rozmów jak oryginał, a tego po prostu nie znosiła. Zamierzała
wypełniać swoje obowiązki Harfiarza, ale oszalałaby, gdyby miała siedzieć i rozmawiać o
tym!
- Niezły obraz - powiedziała podnosząc się, by stanąć przed sobowtórem arcymaga. -
Lepszy niż zazwyczaj.
W jej głosie brzmiał cień wyrzutu. Jego znaczenie - że wolałaby już atakować jakiś
konkretniejszy cel - nie umknęło uwadze arcymaga. Zgryźliwy uśmiech uniósł jedną stronę
jego czarnych wąsów.
- Miło cię spotkać, Arilyn Księżycowa Klingo - powiedział z odcieniem sarkazmu. - Na
Mystrę, przysięgam, że z każdym dniem stajesz się coraz bardziej podobna do swojego ojca!
Widziałem u niego ten wyraz twarzy więcej razy, niż potrafiłbym zliczyć!
Arilyn zesztywniała. Jej relacje z ojcem były czułą i świeżą sprawą, zbyt nową, by czuć
się z tym dobrze, i zbyt osobistą, by lekko o tym rozmawiać. A tak naprawdę, chociaż
podziwiała ludzi za wiele rzeczy, nie lubiła, by jej przypominano o jej podwójnym
dziedzictwie.
- Nie sądzę, byś wyczarował sobowtóra tylko po to, by pogawędzić o twoich dawnych
sporach z Branem Skorlsunem - zauważyła. - Obydwoje mamy tu harfiarskie interesy. Jeśli
mam w tej kwestii rację, to lepiej powiedz, o co ci chodzi.
Obraz Khelbena skinął i poprosił, by zdała relację ze swoich działań. W kilku zwięzłych
zdaniach Arilyn opisała efekty swojej misji, która miała na celu zapobieżenie podjętej przez
gildie Zazesspuru próbie obalenia rządzącego paszy i ustanowienia władzy cechów. Nie
wspomniała jednak o przynależności do gildii zabójców oraz o coraz większej cenie, jaką
musiała płacić za swoje przebranie. Na szczęście Khelben nie dopytywał się o szczegóły.
- Ty i Danilo spisaliście się doskonale - powiedział w końcu arcymag. - Pasza Balik jest
świadom zagrożenia, a twoja znajomość z księciem Hashethem dała Harfiarzom cenny kontakt
w pałacu. Teraz, gdy, przynajmniej na jakiś czas, sytuacja w Zazesspurze jest pod kontrolą,
trzeba porozmawiać o innych sprawach. Słyszałaś o ostatnich problemach w Lesie Tethir?
Skinęła, przysłuchując się z uwagą.
- Zatem zapewne słyszałaś także o ostatnim ataku na karawanę. Winę za ten okrutny czyn
przypisuje się elfom, podobnie jak za wiele innych. Czy twoim zdaniem w tych pogłoskach
jest trochę prawdy.
- Możliwe - powiedziała szczerze. - Zielone elfy są gwałtowne i nieobliczalne, a ponadto
były źle traktowane pod rządami starej tethyrskiej rodziny królewskiej. Noszą w sercach
wiele dawnych uraz. Kto wie, co sprowokowało ich ostatnio?
- Musimy się tego dowiedzieć - zgodził się arcymag. - Harfiarze zdecydowali wysłać cię
do lasu, byś znalazła odpowiedź na te pytania i doprowadziła do rozsądnego rozwiązania
konfliktu.
Arilyn spojrzała chłodno.
- Wysyłacie mnie do Tethiru? W jakim charakterze?
- Nie rozumiem - powiedział arcymag, unosząc ze zdziwienia ciemne brwi.
- Czy wysyłacie mnie jako zabójcę? - spytała otwarcie. Chociaż Harfiarze nigdy nie
prosili jej o coś tak skrajnego, wydawało jej się, że zlikwidowanie przywódców kłopotliwej
elfiej bandy z pewnością musiało być uznane jako jedyna droga do rozwiązania konfliktu!
- Wiesz przecież dobrze, więc, po co pytasz! - zrugał ją Khelben.
Nie uszło uwagi Arilyn, że słowa arcymaga mogą być rozumiane na wiele sposobów. Nie,
żeby spodziewała się czegoś innego. Khelben miał denerwujący zwyczaj dawania odpowiedzi
pozbawionych treści. Jednak ostrożna półelfka wolała usłyszeć wyraźne zaprzeczenie.
- A zatem powiedz, o co chodzi - poprosiła spokojnie.
- Zorientuj się, co się dzieje, jakie są pretensje i żądania obu stron. Zrób, co w twojej
mocy, by doprowadzić do jakiegoś kompromisu pomiędzy leśnymi elfami i ludźmi.
Arilyn przyjęła tę wiadomość ze stoickim spokojem, ale w myślach rozważała znaczenie
przydzielonego jej zadania. Zmusić elfy do kompromisu? Jakiego kompromisu? Żeby znów
oddały kolejną część lub nawet dwie ciągle kurczącego się lasu hodowcom rzepy? Wycięły
kilkaset starych drzew, by poszerzyć szlak handlowy? Zgodziły się nie robić nic więcej poza
bezradnym wzruszaniem ramionami, gdy ogniska nierozważnych kupców i podróżnych
wymykały się spod kontroli? Ustaliły stałą liczbę leśnych stworzeń, które mogą być łapane w
pułapki lub, na które można polować z psami, podczas gdy obie te rzeczy były dla elfów
wstrętne? Nie zwracały uwagi, gdy kolejna calishicka czy amnijska banda łowców
niewolników przychodzi do lasu, by polować na elfich chłopców i dziewczęta, a potem
sprzedać ich jako „egzotycznych”? By w końcu zgodziły się oddać w ramach kompromisu
jedną z ostatnich siedzib leśnych elfów i w ten sposób przyspieszyły koniec swojego ludu?
- Kompromisu? - Jednym słowem Arilyn zdołała wyrazić całą siłę, jeśli nie każdy
szczegół, jej niewypowiedzianych wątpliwości.
Magiczny obraz Khelbena spojrzał w dół na twarz rozgniewanej półelfki.
- Czy jest jakieś inne wyjście? Jaką szansę mają elfy, jeśli ten konflikt się przeciągnie i
rozrośnie się do prawdziwej wojny? A co mógłby taki konflikt zrobić dla chwiejnej
równowagi w Tethyrze? Nie, musisz zmusić te elfy, by to zrozumiały! Zamieszkaj wśród nich,
zdobądź ich zaufanie.
Zdaniem Arilyn ta sugestia była prawie tak absurdalna jak pierwsza. O ile wiedziała,
nikomu nie udało się przeniknąć do osady leśnych plemion. Większość Sy-Tel 'Quessir było
odludkami, nieufnymi nawet wobec innych elfów. Bycie księżycowym elfem było już
wystarczająco złe, ale w przypadku Arilyn ujawnienie jej półelfiej natury oznaczałoby igranie
ze śmiercią. Mieszkańcy Tethiru mieli liczne powody, by nienawidzić ludzi i nie darzyć ich
zaufaniem, a wśród wszystkich elfich plemion byli tacy, którzy uważali półelfy za coś
wyjątkowo obrzydliwego. Oczywiście Arilyn udawało się kilkakrotnie podać za elfa, ale
nigdy przez tak długi czas, jaki musiała zająć ta misja.
Przynajmniej Khelben miał rację w jednej sprawie: nim powie cokolwiek o swoim
zadaniu, musi zasłużyć sobie na szacunek tych elfów. Wiele lat temu Arilyn nauczyła się, że
najlepszym tego sposobem dla kogoś takiego jak ona - półelfiej kobiety, która nie mogła
pochwalić się rodziną, rodowodem czy imieniem - jest podążanie za czubkiem własnego
miecza. Była naprawdę dobrym wojownikiem, ale elfy były szeroko znane ze swoich
umiejętności w tej materii i dlatego trudno im było zaimponować. Arilyn wypełniała w
imieniu Harfiarzy wiele trudnych zadań, ale to było pierwsze, które wydawało się prawdziwie
niewykonalne - pierwsze, nad którym zastanawiała się, czy go nie odrzucić.
- Potrzebuję czasu, by to przemyśleć - powiedziała obrazowi arcymaga.
- Tak, jak przewidywałem. Niemożliwe zawsze zabiera trochę więcej czasu - odparł
Khelben, uśmiechając się krzywo, cytując nie kogo innego, jak swojego siostrzeńca i ucznia,
Danila Thanna.
Arilyn odpowiedziała nieznacznym skinieniem głowy i odwróciła się. Nie chciała teraz
myśleć o Danilu, jako że harfiarski partner nie byłby zachwycony słysząc, że zaproponowano
jej misję, w której on nie może wziąć udziału. Oczywiście jej wyjazd - jeśli do niego dojdzie
- nie będzie natychmiastowy. Ta misja będzie wymagać uwagi i planów tak szczegółowych,
jak przy organizacji królewskich ślubów czy inwazji całych armii.
Porzucając myśl o nocnym odpoczynku, półelfka opuściła kompleks Szkoły Skrytości i
ruszyła do nadbrzeżnej tawerny. Powiadano, że pewien kapitan z Moonshae, były pirat, który
lubił powracać do swojego dawnego zajęcia, zacumował dzień wcześniej w Zazesspurze.
Szczególnie pasjonowały go cenne dokumenty - zarówno oryginalne, jak i podrobione. Na
temat zaś zwyczajów elfów wiedział więcej niż większość ludzi. Plotki głosiły, że jedna z
jego ostatnich pasażerek, zielona elfia druidka, została jego przyjaciółką, a może nawet
kochanką. Kontakty dzikich elfów i ludzi były niesamowicie rzadkie, ale Arilyn znała tego
człowieka dobrze i potrafiła sobie coś takiego wyobrazić. Co więcej, powiadano, że jego
statek, Wędrowiec we mgle, był jednym z nielicznych ludzkich żaglowców, którym pozwalano
przybijać do portu na Evermeet. Mówiąc krótko, kapitan był tym, kogo Arilyn potrzebowała.
Jeśli miała odegrać rolę przybywającego z wizytą księżycowego elfa, musiała w jakiś
sposób wyjaśnić i uzasadnić swoją obecność w Lesie Tethir. Jeśli ktokolwiek mógł zaopatrzyć
ją w potrzebne fikcyjne dokumenty, a może nawet zasugerować sposób postępowania, który
zyskałby jej sympatię leśnej społeczności, był to tylko ten pływający po morzach kapitan.
* * *
Jak na początek lata noc była bardzo ciepła i gospodę wypełniał ostry, słony zapach potu.
Jak zwykle w Skaczącym Wielorybie tłoczyli się pijący na umór marynarze, którzy wpadli tu
na kufel piwa bez dna i odrobinę zabawy, oraz kobiety o surowych oczach, które dostarczały i
jedno i drugie za cenę kilku srebrnych monet. Było to całkiem typowe dla nadbrzeżnych
tawern, a jedyne, co wyróżniało to miejsce, to jakiś tuzin sypialni położonych nad główną
salą, które znane były z miękkich puchowych łóżek i nieskazitelnie czystej pościeli, nie
wspominając już o ciężko uzbrojonych strażnikach pilnujących każdych drzwi. Ci, którzy
dobrze znali porty na Wybrzeżu Mieczy, przychodzili do Skaczącego Wieloryba dla czystego
pokoju i bezpiecznego nocnego snu - luksusów w każdym mieście i rzadkości w Zazesspurze.
Arilyn nie miała żadnych trudności z dostrzeżeniem w tłumie kapitana Carreigha
Macumaila. Czupryna kręconych jasnych włosów, długie i starannie zaplecione bokobrody,
jasny, niebiesko-zielony materiał charakterystycznego kiltu, ekstrawagancka, ozdobiona
koronką kryza okalająca szyję i rękawy białej koszuli - wszystkie te rzeczy wyróżniały go
spośród większości niedbale odzianych gości Skaczącego Wieloryba. Kapitan był także
zdecydowanie największym mężczyzną na sali. Jego ważąca ponad trzysta funtów postać była
wysoka na niemal siedem stóp. Siedząc na dwóch krzesłach mężczyzna trzymał rękę na
poręczy trzeciego, a obute nogi opierał na czwartym. Macumail sączył z kufla pokryte pianą
piwo, wesoło rozmawiając o przygodach wojennych z dwójką nelantherskich piratów.
Idąc przez zatłoczoną gospodę, półelfka zwracała uwagę, kto nachyla się do sąsiada, by
powtórzyć szeptem jakąś plotkę i którzy wojownicy trzymają ręce blisko broni. Odmówiła
propozycji zażycia rozrywki złożonej przez jednego z nielicznych barmanów i spojrzała
lodowato na posyłającego jej taksujące spojrzenie młodego osiłka, sprawiając, że chłopak
powrócił do kontemplowania zawartości kufla. To był Zazesspur i interes kręcił się dzisiaj,
jak co noc.
Na powitanie Arilyn kopnęła krzesło, na którym Macumail opierał stopy. Kapitan
poderwał się ze sztyletem w ręku gotowy do obrony, z prędkością nielicującą z jego ogromną
postacią. Gdy spojrzenie zmrużonych groźnie oczu zatrzymało się na Arilyn, twarz jego
przybrała zdumiony, a potem radosny wyraz.
- Miło cię znów spotkać, Pani Księżycowej Klingi! - powiedział wesoło wyrobionym
głosem, w którym pobrzmiewał cudzoziemski akcent mieszkańca północnych wysp Moonshae.
- Szybko roznoszą się tu wieści. Nie spodziewałem się, że tak szybko cię zobaczę!
Jego słowa zdumiały Arilyn.
- Posyłałeś po mnie?
- Ano tak. - Przerwał i obrócił się w stronę przysłuchujących się z uwagą piratów. -
Naprawdę było mi miło, chłopaki. Pozwólcie, że zapłacę dzisiejszy rachunek w podzięce za
usłyszane opowieści.
Mężczyźni pojęli aluzję. Biorąc niedopite piwo i niosąc we dwóch ogromną tacę z
duszoną baraniną, oddalili się w poszukiwaniu wolnego stolika.
Arilyn wybrała wolne krzesło, które stało tyłem do ściany. Gdy kapitan Macumail wezwał
barmankę i zamówił wino, obróciła je w drugą stronę i usiadła okrakiem z rękami opartymi na
niskiej poręczy. Ta pozycja była nie tylko wygodna, ale też dostarczała poręcznej i niegroźnej
broni, której można było użyć w przypadku jakiejś awantury w gospodzie. Żaden
doświadczony poszukiwacz przygód nie uniknął udziału w czymś takim i Arilyn miała okazję
nauczyć się wymachiwać krzesłem tak sprawnie jak mieczem.
- A więc powiedz, o co chodzi - zagaiła, by zacząć rozmowę.
Kapitan Macumail mrugnął i sięgnął do płaskiej skórzanej torby, którą nosił zawieszoną na
ramieniu.
- Mam dla ciebie ciekawą rzecz do przeczytania - powiedział wyjmując plik papierów. -
Bądź tak dobra i przyjrzyj się temu.
Harfiarka spojrzała na pergamin, który Carreigh Macumail wcisnął jej w ręce. Kapitan już
kilkakrotnie dostarczał jej fikcyjne dokumenty i każdy dawał jej najpierw do sprawdzenia. Ten
papier był wyjątkowo dobrze zrobiony, poczynając od delikatnego pisma elfów, a kończąc na
podrobionej pieczęci Księżycowych Kwiatów, królewskiej rodziny Evermeet. Było to
mistrzowskie fałszerstwo.
Arilyn gwizdnęła z podziwu.
- Niezła robota.
- I wcale nie mam zamiaru się pod nią podpisywać. - Macumail dotknął kremowego,
błyszczącego pergaminu gestem wyrażającym jakby szacunek. - To, moja droga damo, jest
oryginalny tekst i jest przeznaczony dla ciebie.
Półelfka utkwiła w nim baczne spojrzenie.
- Nie mówisz poważnie.
- Przeczytaj - zachęcił. - Według mnie wygląda to wystarczająco poważnie.
- Odejdźcie na ojczystą wyspę... zamieszkajcie w gęstych lasach Evermeet - szeptała
Arilyn, przebiegając wzrokiem po tekście i automatycznie tłumacząc go z języka elfów na
powszechnie znany język handlu, zwany Wspólną Mową.
W końcu podniosła pełen niedowierzania wzrok na Macumaila.
- To od Amlaruil z Evermeet. Oficjalne pismo mianujące mnie jej ambasadorem!
- Ano tak, to właśnie to - przytaknął. - Odebrałem to z jej własnych rąk. Pani Laeral
Silverhand też była z królową. Wśród tych papierów jest także list od niej.
Laeral Silverhand była jedną z nielicznych magów, którym Arilyn ufała i których
szanowała. W przeciwieństwie do większości adeptów sztuki tajemnej, którzy zbyt często
wydawali się być oderwani od otaczającego ich świata i obojętni na wpływ, jaki ich czary
mogą mieć na innych ludzi, Laeral posiadała cenny zmysł praktyczny. Będąc niegdyś
poszukiwaczem przygód i nadal zachowując skłonność do awanturniczych zachowań, lady
Arunsun wyżej ceniła efekty podejmowanych działań niż dobre obyczaje. Arilyn bardzo
dobrze się z nią rozumiała i uważała ją za autorytet.
Zdumiona półelfka przeszukała plik papierów, by znaleźć list Laeral. Zachęcał ją, by
zgodziła się działać w służbie Amlaruil i by połączyła tę misję z zadaniem, które wkrótce
wyznaczą jej Harfiarze.
Arilyn upuściła pergaminowe kartki na stół. Odchyliła się do tyłu i podrapała po głowie,
analizując ten nieoczekiwany bieg wydarzeń. W pewnym sensie była to odpowiedź, której
poszukiwała. Nie wierzyła, bowiem, by leśne elfy były zachwycone ideą kompromisu, ale być
może - ale tylko być może - rozważą możliwość odejścia na Evermeet.
Pozostawało jednak pytanie: Dlaczego posyłają ją? Dlaczego została wybrana na posłańca
z Evermeet, ona, która nie miała praw do swojego elfiego dziedzictwa za wyjątkiem
księżycowego ostrza wiszącego u jej boku?
Nieznaczny, cyniczny uśmiech pojawił się na ustach półelfki. Może właśnie o to chodziło,
pomyślała Arylin. Może rodzina królewska wreszcie wymyśliła honorowy sposób na
odzyskanie miecza Amnestrii!
Chcieli zrobić to już jakieś trzydzieści lat temu, gdy matka Arylin, wygnana księżniczka
Amnestria, została zamordowana w dalekiej Everesce, zostawiając księżycowe ostrze swojej
pół-elfiej córce. Rodzina Amnestrii przybyła na pogrzeb - skąd, Arylin nie miała pojęcia.
Pamiętała jednak wyraźnie rozgoryczenie elfów, gdy dowiedziały się o tym zapisie; ich
płomienne oświadczenia, że tylko księżycowy elf czystej krwi i szlachetnego serca może nosić
taki miecz. Chociaż rodzina Amnestrii omawiała tę sprawę w obecności Arilyn, nikt z nich nie
powiedział ani słowa współczucia dla cierpiącego dziecka, niczego, co by je pocieszyło, czy
nawet dało mu znak, że zostało przez nich dostrzeżone. Królewskie elfy miały na sobie
żałobne szaty, które ukrywały ich tożsamość. Arilyn nie dane było dostrzec nawet cienia ich
twarzy. A teraz, zupełnie niespodziewanie, ta zimna królowa bez oblicza zdecydowała się
zaszczycić Arilyn wysłaniem jej z misją? Misją, która była najprawdopodobniej niemożliwa
do przeprowadzenia i, jak zauważyła cynicznie, zapewne śmiertelnie niebezpieczna?
Tak naprawdę półelfka nie wierzyła, że elfia królowa celowo zaplanowała jej śmierć. Ale
Arilyn nie mogła sobie wyobrazić, co stało za tym poleceniem. Ta niewiedza zaś, w
połączeniu z bolesnymi wspomnieniami bardzo ją rozzłościła.
Arilyn sięgnęła po królewskie pismo. Powoli, z namaszczeniem zgniotła pergamin w małą
kulkę i wrzuciła do na wpół opróżnionego kieliszka z winem.
- Ufam, że będziesz tak dobry i przekażesz królowej moją odpowiedź - powiedziała
parodiując pełen szacunku dworski ton.
- To twoje ostatnie słowo? - spytał Carreigh Macumail z niepokojem malującym się na
okalanej bokobrodami twarzy.
Półelfka odchyliła się do tyłu i oparła ręce na poręczy krzesła.
- Tak naprawdę mam na ten temat jeszcze kilka uwag. Możesz je powtórzyć lub nie, jak
chcesz. - Zaczęła opisywać, co elfia królowa może zrobić ze swoją ofertą, na tyle obszernie,
szczegółowo i obrazowo, że rumiana twarz kapitana stała się blada jak płótno.
Przez dłuższą chwilę mężczyzna po prostu przyglądał się Arilyn. Potem jego wydatny tors
uniósł się w głębokim westchnieniu.
- Cóż, jest takie powiedzenie, że żaden wiatr nie jest tak silny, by nie mógł zmienić
kierunku - stwierdził. - Wędrowiec we mgle będzie jeszcze w porcie przez jakieś dziesięć
albo dwadzieścia dni, gdybyś jednak zmieniła zdanie.
- Nie stawiałabym na to - poradziła mu Arilyn wstając z krzesła. Rzuciła na stół kilka
monet, by zapłacić swoją część rachunku i wyszła z gospody.
Macumail patrzył, jak odchodziła. Podchmielona kobieta-marynarz wstała, by zablokować
Arilyn przejście, ściskając w dłoni rękojeść sztyletu i patrząc wyzywająco. Półelfka nie
zwolniła nawet kroku. Wymierzyła jej silny cios, obracając ją w drugą stronę i przewracając
na mały stolik do gier. Naczynia i na wpół opróżnione kufle pospadały na ziemię, a głośny
trzask łamanego drewna zmieszał się z przekleństwami zaskoczonych graczy. Kobieta leżała
jęcząc pomiędzy kawałkami zniszczonego mebla. Arilyn nie obejrzała się nawet, by to
zobaczyć.
Wzrok kapitana przeniósł się z powalonej kobiety na nasączony winem pergamin. Przyjrzał
się z żalem zniszczonemu dokumentowi. Potem westchnął znowu i wyciągnął z torby duplikat.
Za radą Laeral królowa elfów kazała przygotować pięć kopii pisma do Arilyn
Księżycowej Klingi. Laeral ostrzegła zarówno panią Evermeet, jak i kapitana, że mogą
spotkać się z odmową.
Będąc świadkiem pierwszej reakcji Arilyn, Carreigh Macumail zaczął wątpić, czy pięć
egzemplarzy to, aby nie za mało.
Rozdział trzeci
Ujadanie gończych psów było teraz wyraźniejsze, a bestie były tak blisko, że uciekające
elfy niemal wyczuwały cuchnący zapach ich futra i gorące oddechy. Te zwierzęta działały jak
ludzie - polowały nie po to, by zdobyć pożywienie i przeżyć, ale dla perwersyjnej
przyjemności, jaką dawało im zabijanie. Nie po raz pierwszy przyprowadzono te zwierzęta do
lasu. Były to ogromne mastify, tak silne, że dwa lub trzy z nich mogły powalić dorosłego
niedźwiedzia, ale wystarczająco szybkie i zwinne, by zaszczuć jelenia. Przedzierały się przez
zarośla na ogromnych łapach. Śliniąc się jak opętane księżycowym światłem wilki,
podchodziły do swoich ofiar.
Elfi dowódca, młodzieniec zwany Lisim Ogniem z powodu rdzawego koloru włosów,
obejrzał się za siebie z ponurym wyrazem twarzy. Jeszcze chwila, a psy ich zobaczą. Ludzie na
pewno są tuż za nimi. Podążanie śladem gończych psów nie wymagało dużych umiejętności,
bowiem zwierzęta zostawiały za sobą zadeptaną i połamaną roślinność, tworząc na ciele lasu
jakby szeroką i poszarpaną bliznę.
Lisi Ogień nie był pewny, który z prześladowców był bardziej naturalny, pies czy jego pan.
Widział, co mastify potrafiły zrobić ze złapanym elfem. Gaylia, młoda kapłanka z ich
plemienia, została przez takie psy wpędzona w żelazne szczęki pułapki, a potem zamęczona na
śmierć. Ludzie zostawili jej rozszarpane i zakrwawione ciało, by elfy mogły je znaleźć.
Pozostawili też za sobą ślady, które świadczyły, że ludzie stali i przyglądali się, jak psy
zabijały bezbronną kapłankę.
- Na drzewa - rozkazał krótko Lisi Ogień. - Rozbiegnijcie się w różnych kierunkach, ale
nie pozwólcie, by poszli waszym śladem. Spotkamy się o zmroku w jesionowym zagajniku.
Siedem elfów, uzbrojonych w łuki i kołczany pełne kruczoczarnych strzał, wdrapało się na
drzewa tak lekko jak wiewiórki. Tam były niewidoczne dla ludzi i bezpieczne od ostrych kłów
ich czworonożnych pomocników. Zniknęły w gęstym listowiu, uciekając po drzewach każdy w
inną stronę.
Pozostał tylko Lisi Ogień, czując się jak zaszczuty szop, który czeka na podążających za
ogarami myśliwych. Mastify okrążyły ogromny cedr, ujadając, warcząc i skacząc na szeroki
pień. Lisi Ogień był w pełni świadom niebezpieczeństwa, jakie mu groziło i nigdy nie
poprosiłby o coś takiego żadnego elfa pozostającego pod jego dowództwem. Istniały jednak
pytania, na które musiał poznać odpowiedź.
Elf czekał cierpliwie, aż pojawili się ludzie. Było ich dwudziestu, ale Lisi Ogień
przyglądał się tylko jednemu. Rozpoznał tego człowieka po masywnej posturze, ciemnoszarym
płaszczu, który powiewał za nim jak burzowa chmura i po butach, wzmocnionych na czubkach
żelazem. Elf znalazł wielkie, niezwykłe ślady niedaleko miejsca śmierci Gayli - ślady
bezkrwawe na zakrwawionej ziemi, świadczące o tym, że mężczyzna stał obok i patrzył na
straszliwy koniec elfki. A po bitwie, która kosztowała życie dwóch elfich wojowników, Lisi
Ogień dostrzegł powiewający ciemny płaszcz, gdy człowiek zarzucił sobie na ramię ciało
jednego z elfów i zabrał je ze sobą. Czemu to zrobił, Lisi Ogień nie potrafił powiedzieć.
Wiedział tylko, że jest on potężnym i okrutnym wrogiem jego ludu.
Z uwagą patrzył na twarz mężczyzny, starając się ją zapamiętać. Nietrudno mu było
utrwalić jej obraz w pamięci. Wygląd całkowicie pasował do złych uczynków jego
właściciela: czarna broda, zakrzywiony nos i oczy tak zimne i szare jak śnieżne chmury
zbierające się wokół szczytów Gór Gwiezdnych Iglic.
Z wściekłym wyrazem na twarzy mężczyzna podszedł do szczekających psów. Kopnął
gwałtownie, trafiając podkutym butem w żebra jednego ze zwierząt. Siła uderzenia
przewróciła psa. Upadł ciężko na bok, wierzgając i skomląc żałośnie. Pozostałe odbiegły
skulone, podwijając pod siebie ogony.
- Bezużyteczne kundle! - zaklął mężczyzna i kopnął ponownie. Tym razem psy były na tyle
sprytne, że odskoczyły w porę.
- Czy podpalić drzewo, Bunlap? - zapytał jeden z najemników. - To wykurzy te długouche
bastardy!
Dowódca odwrócił się do żołnierza.
- Gdybyś miał za grosz rozumu - powiedział zimno - wiedziałbyś, że tych elfów dawno tu
nie ma. Potrafią skakać z drzewa na drzewo jak chultyjskie małpy.
- Więc co zrobimy? - zapytał ktoś inny.
Mężczyzna zwany Bunlapem wzruszył potężnymi ramionami.
- Tym razem musimy uznać, że ponieśliśmy porażkę. Niedobrze. Farma na południe od
Mosstone, ta gdzie uprawia się fajkowe ziele zapłaciłaby sporo za następnych niewolników.
Leśne elfy to najlepsi robotnicy, jakich mają, a przynajmniej tak mi mówiono.
- Wydaje mi się, że te mizerne stworzenia nie są warte tyle zachodu - zauważył inny,
smukły mężczyzna, noszący na ramieniu łuk leśnego elfa. Oczy Lisiego Ognia zwęziły się, gdy
to dostrzegł. Nie miał wątpliwości, jak ów człowiek to zdobył, bowiem żaden elf nie
podzieliłby się dobrowolnie takim skarbem.
Bunlap odpowiedział na uwagę łucznika obrzydliwym uśmiechem.
- Owszem, jeśli nie masz do takich rzeczy upodobania.
Lisi Ogień z trudem powstrzymał się, by nie puścić w stronę wynaturzonych i zbrodniczych
ludzi serii strzał. Z pewnością by mu się udało; był uważany za najlepszego łucznika w
plemieniu Elmanesse. A na pewno świat byłby lepszy bez takich ohydnych kreatur! Nie mógł
jednak tego zrobić, bo był wodzem swego ludu i miał ważniejsze sprawy do rozważenia niż
swój własny gniew. Ludzie dręczyli elfy. Nie było to nic nowego, ale to, co dziwiło Lisiego
Ognia, to planowość ich działań. Wyglądało jakby ci ludzie prowokowali elfy, popychając je
ku... ku czemu, nie umiał powiedzieć.
- Uwiążcie psy i ruszajmy - rozkazał Bunlap.
Lisi Ogień czekał aż mastify zostaną unieszkodliwione, a ludzie zaczęli odchodzić.
Zgodnie z przewidywaniami wysoki dowódca ruszył ostatni, jak to miał w zwyczaju. Elf
zauważył, że Bunlap był bardziej uważny i czujny niż większość jego towarzyszy. To czyniło
go jeszcze bardziej niebezpiecznym.
Wysoko w koronach drzew Lisi Ogień ruszył za intruzami, powoli i niepostrzeżenie idąc
ich śladem. Tupanie ciężkich butów i głośne przechwałki najemników uczyniły to zadanie
łatwym.
Gdy nadszedł odpowiedni moment, Lisi Ogień zeskoczył lekko za Bunlapem. Słysząc za
sobą szelest, zaskoczony mężczyzna zaklął, ale nim zdążył się odwrócić, elf chwycił go za
ciemne włosy i przystawił mu do gardła kościany sztylet. Kuta broń była rzadkością w lesie,
ale ten nóż był długi i słynął ze swojego cienkiego, ząbkowanego ostrza. Człowiek zdawał się
rozumieć, że broń była adekwatna do celu w jakim została użyta, bowiem powoli podniósł
wysoko obie ręce.
- Jesteś daleko od domu - zauważył Lisi Ogień tak spokojnym głosem, jakby pili razem
miód czy rozmawiali o pogodzie.
Na dźwięk jego głosu, zbyt melodyjnego, by pochodził od człowieka, pozostali najemnicy
odwrócili się. Oczy otwarły im się szeroko ze strachu i zdumienia na widok elfa o miedzianej
skórze, który pojawił się pośród nich. Żaden z najemników nie miał okazji zobaczyć dzikiego
elfa z tak bliska - a przynajmniej nikt, kto jeszcze żył i nie był ranny - a to stworzenie miało w
sobie złowieszcze piękno, które wzbudzało zarówno przerażenie jak i podziw.
- Trzymajcie mocno psy i nie dotykajcie broni - poradził im elf. - To sprawa między tym
człowiekiem a mną. Możecie to nazwać naradą wodzów.
- Zróbcie, jak mówi - powiedział zimno Bunlap. - Znasz Wspólną Mowę - zauważył
spokojnym głosem.
- Jestem Elmanesse. Moje plemię handlowało niegdyś z twoim ludem, nim ryzyko nie stało
się zbyt duże. Ale to nie czas na stare opowieści. Dlaczego przyszedłeś do lasu?
- Sprawiedliwość - powiedział ponurym głosem mężczyzna.
Lisi Ogień zamrugał ze zdziwienia. W ustach takiego człowieka wzniosła deklaracja
wydawała się dziwnie nie na miejscu.
- A dokładnie? - zapytał elf, przyciskając nieco nóż, by przyspieszyć odpowiedź.
- Nie udawaj - zbeształ go Bunlap. - Czy nie wiesz nic o atakach twojego ludu na
karawany i ludzkie osady? O grabieżach, o morderstwach niewinnych ludzi?
- To niemożliwe - zaprotestował elf, chociaż tak naprawdę nie był całkowicie pewien, że
to nieprawda. W rozległym lesie mieszkało kilka niewielkich elfich plemion, które miały ze
sobą niewielki kontakt. Było całkiem możliwe, że jakieś najbardziej dzikie i tajemnicze elfie
klany zdecydowały się zaatakować ludzi.
Dowódca najemników zdawał się wyczuwać wątpliwość w głosie Lisiego Ognia.
- Sam stoczyłem z leśnymi elfami kilka bitew - zapewnił Bunlap. Chroniłem farmerów,
których próbowali zmasakrować. Niektórzy z ocalałych maruderów zostali przymuszeni do
pracy, by zastąpić ludzi, których zabili tymi swoimi przeklętymi czarnymi strzałami!
- Leśne elfy jako niewolnicy? - zapytał z niedowierzaniem elf. Nawet w tak bezprawnym
kraju jak Tethyr takie rzeczy spotykały się z potępieniem!
- Życie za życie - powiedział zimno Bunlap. - Sprawiedliwość można wymierzać na różne
sposoby.
Przez chwilę Lisi Ogień milczał, rozważając w myślach to, co usłyszał. Ale nawet, jeśli
słowa mężczyzny o elfich atakach zawierały trochę prawdy, nadal nie wyjaśniały wszystkich
rzeczy, które uczynił ten konkretny człowiek. Lisi Ogień nie mógł także zapomnieć, że ci ludzie
przyszli do lasu, by schwytać w niewolę więcej elfów, być może, by uczynić zadość temu
dziwacznemu i nielogicznemu rozumieniu sprawiedliwości. Czy to możliwe, by ci ludzie
naprawdę wierzyli, że śmierć lub zniewolenie jednego elfa ukoi żałość spowodowaną przez
innego?
Na niebo i duchy, zaklął z cicha, jeśli leśne plemiona myślałyby w ten sposób, zabijałyby
każdego człowieka, który znalazłby się w zasięgu ich strzał! Tak naprawdę niektóre elfy
właśnie w ten sposób rozumowały i w danej chwili Lisi Ogień był mniej skłonny niż zwykle z
nimi polemizować.
- Moje plemię nie będzie stało bezczynnie i patrzyło jak bierzesz w niewolę elfy. Jeśli
przyjdziesz znów do lasu, moi wojownicy wyjdą ci na spotkanie - powiedział miękko Lisi
Ogień. - Ja osobiście będę szukał ciebie. Znam twoją twarz i widziałem twój znak. Ty
rozpoznasz mnie po moim.
Kościanym nożem przejechał w górę, zostawiając misternie wyrzeźbiony łuk na grubej
brodzie i policzku Bunlapa. Ze zdumiewającą prędkością elf zmieniał kierunek cięcia,
pociągając sztyletem w dół, po czym znów unosząc i wykonując kolejne wprawne półokrągłe
żłobienie. Mężczyzna ryknął z bólu i wściekłości i złapał się dłonią za krwawiącą twarz.
Podniósłszy wysoko drugą rękę, wymierzył łokciem silny cios do tyłu.
I uderzył w próżnię. Elfa nie było.
- Puśćcie psy! - krzyknął Bunlap, a najemnicy pospiesznie wykonali rozkaz, chociaż
podejrzewali, że nie przyniesie to żadnego efektu. Zwierzęta pracowicie przytknęły nosy do
ziemi, wąchając i kręcąc się w kółko, ale dziki elf całkowicie i prawdziwie ulotnił się.
Mężczyzna z elfim łukiem wyciągnął z tobołka zwitek brudnych szmatek i podał go
dowódcy. Bunlap przycisnął prowizoryczny bandaż do policzka i spojrzał na cichy las.
- Myślisz, że złapał przynętę? - zaryzykował pytanie łucznik.
Na twarzy dowódcy pojawił się powoli ponury uśmiech, tym straszniejszy, że ozdobiony
plamami krzepnącej krwi.
- Założę się, że tak. Jeszcze do nas przyjdą, a my będziemy gotowi, by ich powitać. Ale
pamiętajcie: ten elf jest mój.
- Myślałem, że chcesz sprowokować ich przywódców, a nie zlikwidować!
Bunlap zmierzył łucznika zimnym wzrokiem.
- Mój drogi Vhenlarze, to już nie jest kwestia interesu. To sprawa osobista.
Łucznik zbladł. Słyszał już te słowa wcześniej wiele razy i za każdym razem były one
wstępem do poważnych kłopotów. Pierwszy incydent miał miejsce parę lat wcześniej, kiedy
on i Bunlap byli żołnierzami stacjonującymi w Mrocznej Twierdzy. Przydzielono ich do
eskorty posła z Twierdzy Zhentil, jadącego przez Przełęcz Żółtego Węża. Pewnego wieczoru
wraz z Bunlapem i jednym z ich podkomendnych wdali się w dyskusję na temat ciemnych
bogów, która szybko przerodziła się w kłótnię. Bunlap uznał to za „sprawę osobistą” i zbił
swojego oponenta prawie na śmierć. Gdy dowiedzieli się, że ranny mężczyzna był wysokiej
rangi kapłanem Cyrica, nowego boga konfliktów, nie czekali ani minuty dłużej. Pędzili na
południe, nim Bunlap nie uznał, że są już poza zasięgiem Ciemnej Sieci. Osiedli w Tethyrze i
zorganizowali całkiem potężną drużynę najemników. Jednak, chociaż Bunlap porzucił służbę
w Twierdzy Zhentil, jego cele i metody nie zmieniły się na lepsze. Tak naprawdę, zdarzały się
chwile, gdy Vhenlar głęboko pragnął pozbyć się tego człowieka. Jego własna żądza zysku
trzymała go jednak u boku osoby, której się bał i którą gardził najbardziej na świecie.
A zyski były ogromne! Vhenlar policzył, że za kilka lat będzie miał wystarczająco
zgromadzonych pieniędzy, by móc wycofać się z zawodu i żyć w bogactwie. Jeśli ceną za to
miało być życie kilku elfów, to jeśli o niego chodzi, nie miał żadnych wyrzutów sumienia.
Vhenlar ruszył tuż za swoim pracodawcą. Idąc, rozmyślał o cudownych rzeczach, jakie
będzie mógł kupić za swoją część zysku i pieszczotliwie głaskał gładkie drewno kradzionego
elfiego łuku.
* * *
Zostawiwszy za sobą Zazesspur, Arilyn pojechała na północ przez skąpane w słońcu
równiny dzielące miasto od Gór Gwiezdnych Iglic. Same góry były porośnięte gęstym lasem i
omywane wodą niezliczonych jezior i potoków, jak również często padającego deszczu, a
nawet śniegu. I to było dobre, z odrobiną czarnego humoru pomyślała Arilyn, biorąc pod
uwagę ilość magicznych pożarów, które wybuchały ostatnio w tej okolicy!
Harfiarka zboczyła ze ścieżki, kierując się wzdłuż podnóża najbardziej wysuniętej na
południe góry. Zatrzymała klacz przed grubą kępą iglastych drzew i zeskoczyła z siodła.
Przywiązawszy konia, Arilyn zaczęła przedzierać się przez drzewa do stromej, nagiej skały,
którą zasłaniały. W porośniętej mchem ścianie było pionowe pęknięcie.
Arilyn wśliznęła się do wnętrza jaskini i ruszyła przez labirynt korytarzy, który prowadził
do głębokiej i wysokiej groty. Tutaj, ukryty przed wzrokiem sceptyków i tych, co szukali
zemsty, pracował alchemik zwany Tinkersdam, sługa Gonda.
Jaskinia była dziwna - rozległa i o szerokim wejściu - jednak tak zabałaganiona, że nikt nie
mógł mieć wątpliwości, jak bardzo pochłonięty pracą jest jej jedyny lokator. O ściany
opierało się kilka założonych książkami półek, a na dobrym tuzinie stołów walały się
niedokończone mechaniczne cuda. Tu i ówdzie paliły się małe ogniska, a z wiszących nad nimi
kociołków z bulgoczącymi, często fosforyzującymi cieczami dochodziła przytłumiona
symfonia syczących i szumiących dźwięków.
Arilyn spojrzała w górę na otwór kominowy, zauważając nowe warstwy kleistych
czarnych substancji pokrywających skałę wokół otworu. Gdy miało się do czynienia z
Tinkersdamem trzeba było być przygotowanym na eksplozje. Nawet mieszkańcy Zazesspuru
uodpornili się na krótkotrwałe, ale spektakularne pokazy fajerwerków, które rozświetlały od
czasu do czasu niebo na wschodzie. Czasem tylko można było usłyszeć złośliwe komentarze
łączące te wydarzenia z jakimś nowobogackim kupcem, który najwyraźniej miał więcej
pieniędzy niż dobrego smaku. Od czasu swojej ostatniej wizyty Arilyn naliczyła trzy takie
wybuchy i tak naprawdę ulżyło jej, gdy przekonała się, że alchemik jest nadal cały i zdrów.
Tinkersdama nie można było pomylić z nikim innym. Urodził się na Lantanie, gdzie
czczono prawie wyłącznie Gonda Cudotwórcę, boga wynalazców i rzemieślników. Miał
dziwaczny kolor skóry typowy dla Lantańczyków, choć w jego wypadku posunięte to było
granic możliwości. Rzadkie czerwone włosy zbliżone były barwą i strukturą do miedzianego
drutu, ziemista cera była dokładnie w odcieniu pożółkłej kości słoniowej, a ogromne, raczej
wyłupiaste oczy miały dziwny kolor jasnej zieleni, niespotykany nigdzie indziej w naturze.
Zgodnie ze swoim starym przyzwyczajeniem Tinkersdam nosił krótką tunikę o tradycyjnej dla
Lantańczyków jasnożółtej barwie, a na bosych stopach sandały. Pulchne, straszliwie krzywe
nogi nie były owłosione, podobnie jak twarz. Był to bez wątpienia efekt licznych eksplozji,
których dostarczała mu jego praca.
Jako utalentowany wynalazca i odważny alchemik, Tinkersdam miał szczególną słabość do
śmiercionośnych przedmiotów, które mogły zabijać lub unieszkodliwiać ludzi na nowe
sposoby. Wiele lat temu wygnano go z Lantanu, gdy jeden z jego eksperymentów wysadził w
powietrze jakąś ważną osobę. Od tego czasu z podobnych powodów musiał opuścić jeszcze
kilka innych miast.
Arilyn bez namysłu zgodziłaby się z twierdzeniem, że Tinkersdam, chociaż bez wątpienia
genialny, balansował na granicy pomiędzy ekscentrycznością a obłędem. Jednak ten dziwaczny
mały człowieczek stał się jednym z jej najbardziej cenionych sprzymierzeńców. Ich relacja
oparta była na swego rodzaju symbiozie. Od wielu lat wynalazca zaopatrywał ją w liczne
gadżety i alchemicznie przygotowane substancje. Arilyn znajdowała dla nich praktyczne
zastosowanie, odkrywając przy tym jakieś nowe i niespodziewane ich właściwości, które
niezwykle radowały alchemika.
Arilyn omiotła wzrokiem pracownię w poszukiwaniu przedmiotów, o które prosiła. Nigdy
nie było gwarancji, że Tinkersdam wykona zlecenie w terminie. Czas miał dla niego
niewielkie znaczenie i było bardzo prawdopodobne, że alchemik porzuci aktualne zadanie, by
zająć się jakąś nową i cudownie destrukcyjną zabawką, którą stworzyła jego wyobraźnia.
W tym momencie Tinkersdam stał przy małym piecyku, całkowicie zaabsorbowany
miksturą, którą mieszał. Z żelaznego rondla unosiła się para, a z nią bogaty, ziemny zapach
gotowanych grzybów. Byłaby to zwykła domowa scena, gdyby nie pełne udręczenia jęki, które
dochodziły z kociołka i wielkie brązowe grzyby, które leżały obok na stole, rzucając się
rozpaczliwie i wydając okrzyki przerażenia w oczekiwaniu na swój koniec.
Grzyby z Podmroku.
Arilyn poczuła, że po plecach przebiegł jej dreszcz. Słyszała opowieści o cudacznych
grzybach, które rosną w tych głęboko położonych tunelach. Jak jednak Tinkersdam zdołał je
zdobyć i co zamierzał z nimi zrobić, niezbyt ją interesowało.
- Jak moja maska na oczy? - spytała.
Dźwięk jej głosu nie zaskoczył wcale alchemika. Nie podniósł jednak nawet głowy. Arilyn
nie była pewna, czy zauważył jej obecność już wcześniej, czy też pojawienie się półelfki nie
miało dla niego w tym momencie znaczenia.
- Trzeci stół po mojej prawej stronie - wymruczał Tinkersdam piskliwym głosem,
zdejmując z półki mały, rozpadający się wolumin. - Gotuj grzyby saute, nim nie ucichną. Dodaj
sproszkowane płuca efreeti i dwie krople ściętej śliny mantykory - przeczytał na głos.
Arilyn wzdrygnęła się ponownie i poszła szukać wskazanego przedmiotu. Musiała chwilę
poszperać w bałaganie, nim znalazła to, co chciała: maskę na część twarzy z jakiegoś jasnego,
giętkiego materiału, która zadziwiająco przypominała skórę księżycowego elfa, jeśli nie liczyć
niewiarygodnie maleńkiego mechanizmu ukrytego za malowanymi oczami maski.
Na jednej ze ścian jaskini wisiało lustro. Pomimo niezaprzeczalnego braku urody,
Tinkersdam szczególnie starannie dbał o wygląd. Arilyn podeszła do lustra i przycisnęła
maskę do twarzy. Cienki materiał przywarł do skóry, ogrzewając się i nabierając koloru, nim
do złudzenia nie przypominał bladego odcienia twarzy Arilyn z lekkimi jasnobłękitnymi
planikami na kościach policzkowych. Jeszcze bardziej zdumiewające były oczy. Były nie tylko
wierną kopią jej własnych - ogromnych, o kształcie migdała i charakterystycznej dla elfów
ciemnoniebieskiej barwie ze złotymi cętkami - ale nawet od czasu do czasu mrugały w bardzo
realistyczny sposób. Mogła przez nie patrzeć, ale gdy zacisnęła powieki i podniosła rękę, by
dotknąć maski, z zadowoleniem stwierdziła, że sztuczne oczy pozostają otwarte.
Najniezwyklejsze zaś było to, że Tinkersdam zdołał nadać masce wyraz sennej kontemplacji,
idealny do celu, w jakim miała być użyta.
- Jak to jest zrobione? Magicznie?
Tinkersdam odpowiedział pogardliwym prychnięciem. Arilyn potrafiła docenić takie
podejście. Sama wierzyła bardziej w alchemiczne wynalazki niż w kaprysy magii. A poza tym,
leśne elfy odkryłyby magiczną iluzję prędzej niż mechaniczną. Arilyn nie zdecydowała
jeszcze, czy podejmie się misji w Lesie Tethir, ale jednej rzeczy była pewna: jeśli jej się
powiedzie, to będzie to w dużej części zasługa przyrządów Tinkersdama.
Udawanie elfa nie było dla Arilyn problemem, przynajmniej przez krótki czas. W wielu
aspektach przypominała rodaków swojej matki, poczynając od wyraźnie elfich oczu, a kończąc
na nadnaturalnej szybkości, z jaką posługiwała się mieczem. Jej perlista skóra i kruczoczarne
włosy były powszechne wśród księżycowych elfów, a szczupła sylwetka była również elfia,
chociaż mierząc prawie sześć stóp, Arilyn miała wzrost raczej ludzki. Ciągłe napięcie i walka
o utrzymanie pozycji w zazesspurskiej gildii zabójców sprawiły, że była tak chuda i wiotka
jak żaden inny księżycowy elf. Miała za to inną twarz, nie trójkątną, jak matka, ale owalną.
Uszy jednak były prawie tak szpiczaste, jak u elfów czystej krwi, a rysy delikatne i wyraziste.
Lecz istniały pewne szczegóły, które mogły ją zdradzić. Jednym z istotniejszych był fakt, że
Arilyn spała, a elfy z zasady nie.
Większość elfów Torilu odpoczywało w głębokim, medytacyjnym zamyśleniu zwanym
zadumą. Arilyn nigdy nie udało się osiągnąć takiego stanu i gdy podawała się za elfa, musiała
uciekać się do skrajnych wybiegów, by zażyć trochę snu. Ta maska była taką sztuczką.
Ponieważ żaden elf nie zbliży się do drugiego, jeśli ten jest pogrążony w zadumie, za
wyjątkiem oczywiście skrajnych sytuacji, mogła wkładać maskę i spać w niej nie niepokojona.
Rozmyślanie przerwał jej odgłos wybuchu. Arilyn obróciła się i zobaczyła smugę
czarnego dymu unoszącego się w stronę sufitu. Tinkersdam nie był ani ranny, ani
zaniepokojony tym efektem. Popatrzył z zadowoleniem na dymiącą zawartość rondla, po czym
chwycił lejek i ostrożnie przelał płyn do szklanego flakonika.
- Powinno działać - powiedział radośnie. Podnosząc w końcu wzrok na Arilyn, zapytał: -
Czy umiesz śpiewać?
Harfiarka zamrugała ze zdziwienia.
- Nie mam w zwyczaju tego robić.
- Szkoda. - Tinkersdam pogładził się po łysej brodzie i zamyślił. Nagle strzelił palcami.
Sięgając zdecydowanym ruchem w stronę zabałaganionego stołu stojącego za nim, wyciągnął
ze sterty pokrywkę od ogromnego garnka. Wylał na metal kroplę parującej ciągle cieczy i
ustawił się w obronnej pozycji, jakby trzymał w ręku tarczę.
- Bądź tak dobra i uderz - poprosił. Gdy zawahała się, dodał: - Skoro ciecz nie zniszczyła
blaszanej pokrywki, to niemożliwe, by zaszkodziła elfiemu mieczowi!
Dostrzegając logikę takiej argumentacji, Arilyn wyciągnęła księżycową klingę i posłusznie
uderzyła płazem w prowizoryczną tarczę. Przez jaskinię przetoczył się natychmiast silny,
brzęczący dźwięk, brzmiący jak odgłos gigantycznego dzwonu, gdyby stanąć tuż pod nim na
dzwonnicy.
Harfiarka zaklęła i przytknęła obie dłonie do wrażliwych uszu. Jednak Tinkersdam
uśmiechnął się promiennie, chociaż wibracje „tarczy” trzęsły mu rękoma i wprawiały w
ELAINE CUNNINGHAM SREBRNE CIENIE PIEŚNI I MIECZE - KSIĘGA III TYTUŁ ORYGINAŁU: SILVER SHADOWS TYTUŁ ORYGINAŁU: SILVER SHADOWS
Dla Marilyn i Henka, tak po prostu.
Prolog W Lesie Tethir szybko zapadał zmierzch. Strażnicy karawany rzucali czujne spojrzenia na wysokie, porośnięte gęstym listowiem drzewa, stojące po obu stronach handlowego szlaku. W miarę jak mrok gęstniał, odgłosy puszczy zdawały się być głośniejsze i bardziej złowieszcze. Nad głowami podróżnych wiekowe drzewa tworzyły baldachim zbyt gruby, by przedostało się przez niego światło coraz cieńszego sierpa księżyca. Mimo to kupcy nie zatrzymali się, zapalając jedynie pochodnie i latarnie, by oświetlić drogę potykającym się w ciemności koniom. Blade światło ognia nie było w stanie rozproszyć ciemności ani złagodzić niepokoju ludzi. Wydawało się, że drwią z nich nawet ich własne, rzucane w blasku pochodni cienie, drgając kapryśnie i sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili mogły się odłączyć i umknąć pomiędzy drzewa. Las ten był tak niesamowity, że takie rzeczy wydawały się możliwe. Wszyscy podróżni słyszeli opowieści o Strażnikach z Tethiru i nie było w karawanie nikogo, kto nie czułby na sobie niewidocznych oczu. Chadson Herrick, siwowłosy najemnik, dla którego droga stała się domem na więcej lat niż Elminster ma fajek, podniósł rękę, by rozetrzeć zdrętwiały kark. - Mam gęsią skórkę. Czuję się jak osaczony wilk - wymruczał do mężczyzny, który jechał obok niego. Jego towarzysz odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy. Chadson spostrzegł, że jego kolega - wychudzony, nerwowy młodzieniec, który prawie przez cały czas był tak spięty, że przypominał naciągniętą cięciwę - ściska w zbielałych palcach święty symbol Tymory, bogini szczęścia. Tym razem Chadson nie był w nastroju, by kpić z przesądów chłopaka. - Jeszcze tylko kilka mil - odezwał się młody mężczyzna, miękkim, śpiewnym głosem, który wskazywał, że słowa te powtarzał po cichu już od jakiegoś czasu, jakby wierzył, że są one zaklęciem mogącym ustrzec przed niebezpieczeństwem. Ich szepty ściągnęły gniewne spojrzenia kilku innych najemników, chociaż tak naprawdę nie było potrzeby zachowywać ciszy. Strażnicy wiedzieli już o karawanie i zapewne podążali za nią przez całą drogę od Mosstone, ostatniej ludzkiej osady na szlaku handlowym, przecinającym las. Jeśli już, to pełne napięcia milczenie podróżnych zdawało się raczej przybliżać nieuchronnie wiszące nad karawaną niebezpieczeństwo. Chadson poczuł nagle dziką pokusę. Miał ochotę zeskoczyć z konia i zatańczyć na ścieżce, gwiżdżąc, klnąc i grając na nosie niewidocznej eskorcie. Wyobraził sobie, jaką reakcję wywołałoby to wśród zdenerwowanych kupców. Myśl ta wywołała mu na twarzy kpiarski uśmiech. Ciągle jeszcze się uśmiechał, gdy strzała przebiła mu serce. Ciało Chadsona przechyliło się z wolna na bok i spadło na drogę. Przez chwilę ludzie wokół niego po prostu przyglądali się temu, co się stało, z rosnącym przerażeniem wpatrując się w smukłą, hebanową brzechwę wystającą z piersi martwego mężczyzny. Była to
pomalowana na ciemno strzała dzikiego elfa, jedna z tych, którą ludzie trafnie nazywali „czarnymi błyskawicami”. Cisza nie trwała długo. Ludzie rzucili się gorączkowo do obrony. Zgodnie z wykrzykiwanymi przez najemników poleceniami, kupcy zeszli z wozów i nie zważając na cenny towar, przewrócili niektóre z nich, tworząc prowizoryczną barykadę. Nie było czasu, by przeciąć uprząż i kilka koni upadło razem z wozami, kopiąc i skręcając się z bólu. Rżenie cierpiących i przerażonych zwierząt wymieszało się z krzykiem umierających ludzi, na których spadła lawina czarnych strzał niby stado polujących sokołów. Spoza barykady z wozów łucznicy odpowiedzieli serią strzał, ale mierzyli na ślepo w gęste listowie i mieli niewielkie szanse na dosięgnięcie przeciwnika. Kilku dzielniejszych - i mniej doświadczonych - strażników karawany wyciągnęło miecze i skoczyło w gąszcz lasu, by zmierzyć się z napastnikiem. Wracali na drogę zataczając się, bez broni, z oczami pełnymi przerażenia, zaciskając palce na śmiertelnych ranach. Walka zakończyła się po paru minutach. Wielu jeźdźców uciekło na widok pierwszych oznak bitwy, podobnie kilka zaprzęgów kupieckich, szarpanych gwałtownie przez spanikowane konie. Z północy dochodził coraz cichszy tętent kopyt i przytłumiony trzask przewracanego wozu. Gdy wszystko ucichło, z lasu wynurzyło się kilka osób i weszło na ścieżkę. Rzuciły się na roztrzaskane wozy i zaczęły przeczesywać łupy, klnąc i kłócąc się między sobą. Jeden z nich, ubrany w czarną, zwiewną pelerynę, wyższy i potężniejszy niż większość pozostałych, wyszedł z gęstwiny, niosąc przewieszoną przez ramię drobną, bezwładną postać. Położył ją na ścieżce pomiędzy ciałami kilku zabitych kupców. - Pochodnia! - rozkazał silnym głosem. - Oświetlcie ten bałagan! Jeden z leśnych wojowników natychmiast zabrał się do wykonywania polecenia. Zaczął pocierać ostrzem o krzemień, aż pojawiła się iskra. Silny blask pochodni padł na twarze poległych, z których jedna miała trójkątny, elfi kształt i ozdobiona była skomplikowanym, zielono-brązowym wzorem. W poprzek szyi i piersi martwego elfa biegła otwarta rana, tworząc głęboką, ukośną linię, idącą od ucha w dół w poprzek żeber. Nie krwawiła już od dawna. Ubrany na ciemno dowódca zmarszczył czoło i przyjrzał się nieżywym ludziom leżącym wokół elfa. Jego wzrok padł na młodego mężczyznę, którego ręka przybita została do boku strzałą, najwyraźniej w momencie, gdy zamierzał sięgnąć po miecz. Wokół zakrwawionych palców zaplątany miał skórzany rzemyk, z którego zwisał symbol Tymory. Zadziwiające było to, że nim strzała zagłębiła się w ciało, uderzyła w metalowy krążek, ześlizgując się z jego powierzchni i zostawiając głęboką bruzdę. Nieme kazanie, zauważył zabójca z odrobiną czarnego humoru, na temat kapryśnej natury Bogini Szczęścia. - Ten - powiedział z drapieżnym uśmiechem, wskazując na młodzieńca, któremu nie dopisało szczęście. - Weźcie jego miecz i otwórzcie na nowo ranę elfa. Niech sprawia wrażenie, że został zabity przez tego człowieka w bezpośredniej walce. Jeśli trzeba, spryskajcie go trochę krwią chłopaka, żeby wyglądało to na świeżą sprawę. Jutro będzie przechodzić tędy karawana. Ale gdy jego podwładny sięgnął po miecz, oczy rannego żołnierza otworzyły się, a zdrowa dłoń zacisnęła się na rękojeści ostrego, myśliwskiego noża. Przestraszony napastnik odskoczył
do tyłu i sięgnął po zawieszony na ramieniu łuk. Gładko i szybko posłał w stronę piersi młodzieńca strzałę. Tym razem nie odbił jej żaden szczęśliwy medalion. Mężczyzna upadł martwy na wznak. Jednak dowódca nie wydawał się ani trochę zadowolony z tej szybkiej reakcji. Wyrwał strzałę i zaczął wymachiwać nią przed nosem łucznika. - A jak, do dziewięciu krwawych piekieł, nazwiesz to? Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał z niepokojem na oznakowaną brzechwę i misterne biało-niebieskie pióra, które wskazywały, że strzała była jego własnej roboty. - Musiały mi się skończyć elfie - wymruczał. - A niech cię diabli - zaklął dowódca niskim, złowieszczym głosem. - Gdybyś nie był najlepszym łucznikiem po tej stronie Twierdzy Zhentil, wepchnąłbym tę strzałę w twoje lewe ucho i wyciągnął prawym! Poszukajcie ich - rozkazał głośniej, obracając się w stronę szabrowników i trzymając w górze zakrwawioną strzałę, by wszyscy mogli zobaczyć popełniony błąd. - Upewnijcie się, że nie ma więcej śladów takich pomyłek. Wszyscy ci ludzie zginęli z rąk dzikich elfów. Dopilnujcie, by tak to wyglądało!
Rozdział pierwszy Dla pierwszego lepszego przechodnia Wieża Czarnokija była niczym więcej jak wielkim, zwężającym się ku górze walcem z czarnego granitu, budowlą wysoką na jakieś pięćdziesiąt stóp i otoczoną szczelnym murem zasłaniającym ją prawie do połowy. Surowa i prosta, nie miała na sobie jakichkolwiek znaków magii, ani odstraszających, ani zabawnych, takich, jakie ukochali bogaci i potężni mieszkańcy Waterdeep. Z płaskiego dachu wieży nie spoglądał żaden czujny gargulec, na straży nie stały ruchome posągi, a czarnej, gładkiej powierzchni muru i budynku nie szpeciły tajemnicze runy. Jednak każdy, kto znał arcymaga Khelbena „Czarnokija” Arunsuna - w Waterdeep, a nawet w całych Północnych Krainach rzadko można było spotkać kogoś, kto nie znał - patrzyli na tę prostą wieżę z mieszaniną dumy i lęku. Tutaj, jak głosiły plotki, tkwiła prawdziwa moc Miasta Chwały. Tu znajdowała się brama do magicznych cudów, których zwykli śmiertelnicy nie mogli sobie wyobrazić. Rzadko zdarzało się, by snutym przez bardów opowieściom nie udało się wyolbrzymić zasięgu czyjejś władzy lub by spekulacje powtarzane w krążących po gospodach plotkach pozostawały w tyle za prawdą. Wieża Czarnokija była jedynym takim wyjątkiem. W komnacie na najwyższym piętrze małżonka Khelbena, czarodziejka Laeral Arunsun Silverhand, stała przed lustrem: pokrytym srebrem, wysokim, owalnym szkłem, oprawionym w misternie rzeźbioną i złoconą ramę. Wysoka na całe sześć stóp i wiotka jak brzoza, Laeral odznaczała się dziwną, efektowną urodą, która wskazywała, że płynie w niej czarodziejska krew. Srebrne włosy opadały jej aż do ud, a wielkie zielone oczy - w odcieniu głębokiej, nieco srebrzystej zieleni, charakterystycznym dla leśnych stawów - przyglądały się ramie lustra z uwagą, która zdawała się być trochę nie na miejscu na tak cudownej twarzy. Przejechała palcami po rzeźbionym i złoconym drewnie, szukając małej, ciągle zmieniającej swe położenie magicznej dźwigni, która była widoczna tylko dla nielicznych i którą tylko niektórzy z nich potrafiliby się posłużyć. Gdy znalazła, uśmiechnęła się zadowolona i wypowiedziawszy jakieś tajemnicze słowa, weszła do lustra. Znalazła się na położonej w głębokim lesie polanie. Na kwiatach, zdobiących gdzieniegdzie murawę, siedziało kilka motyli, a starożytne dęby, które okalały polanę, ubrane były w bujną zieleń wczesnego lata. Był to widok, który można by znaleźć w lasach wielu krain, gdyby nie aura niezwykłej energii tak wszechobecna jak światło słońca. Laeral wzięła głęboki oddech, jakby chciała wchłonąć w siebie magię i przenikającą głęboko do serca radość, która unosiła się w powietrzu na Evermeet, wyspie będącej ojczyzną elfów. Pośrodku polany stała elfia kobieta, tak wysoka jak Laeral i odziana w jedwabną suknię w kolorze gołębim - barwie żałoby elfów. Żywe, błękitne oczy elfki widziały już narodziny i śmierć kilku wieków, jednak twarz miała młodą, a płomienny blask złocistoczerwonych włosów nie został przytłumiony przez czas. Na czole kobiety spoczywał srebrny diadem, ale to raczej jej królewska postawa i otaczająca ją moc sprawiały, że ktokolwiek na nią spojrzał wiedział, że stoi przed Panią Evermeet, Królową Wszystkich Elfów.
- Witaj Laeral, przyjacielu elfów - powiedziała królowa Amlaruil głosem, który przypominał muzykę albo powiew wiatru. Laeral ukłoniła się nisko, a elfia królowa dała jej znak, by wstała. Uporawszy się z wszystkimi ceremoniami, obie kobiety wybuchnęły śmiechem i wymieniły siostrzany uścisk. Trzymając się za ręce jak pensjonarki, usiadły na przewróconym pniu i zaczęły plotkować, jakby były beztroskimi panienkami, a nie dwiema z najpotężniejszych istot na całym Torilu. W końcu rozmowa zeszła na znacznie poważniejsze tematy. - Jakie wieści przynosisz tym razem na Evermeet i to w takim pośpiechu? - spytała królowa. - Chodzi znów o Harfiarzy - powiedziała Laeral ostrożnie. Westchnienie Amlaruil spowodowane było głębokim i dawnym bólem. - Tak. To zdarza się często. O co chodzi tym razem? - Wygląda na to, że niektóre elfy z Lasu Tethir atakują farmy i karawany. - Czemu? - Ile powodów mam ci podać? - odparła Laeral. - Jak wiesz, nie tak dawno wszystkie elfy, które osiadły w Tethyrze, wliczając w to te, które mieszkają w Lesie Tethir, ucierpiały wiele z rąk ludzkich władców. Wszystko wskazuje na to, że zniszczenie tethyrskiej rodziny królewskiej zakończyło te prześladowania. Możliwe jest jednak, że elfy mszczą się za dawne krzywdy. Ponieważ Tethyr pozostał krajem bezprawia i chaosu, prawdopodobne jest także, że osady ludzi, szlaki handlowe czy traperzy naruszają granice ziem elfów. Może ludzie zmuszają elfy do ustąpienia z pewnych terenów, a one się bronią. - Nic w tym dziwnego. Jaki interes mają w tym Harfiarze? - Chcą doprowadzić do jakiejś ugody, kompromisu, który zakończy wrzenie i weźmie pod uwagę - przynajmniej częściowo - racje obu stron. - A, tak. - Amlaruil przerwała i uśmiechnęła się smutno. - Doprowadziliśmy do takiego układu w lasach Cormanthoru, wiele lat temu. Jak dobrze go przestrzegano, moja przyjaciółko, i jak długo? Ile elfów mieszka dzisiaj wśród tamtych drzew? Pytanie było retoryczne. Laeral potwierdziła lekkim skinieniem głowy, że rozumie punkt widzenia królowej. - Dyskutowałam ten problem z kilkoma ważnymi Harfiarzami, ale upadek elfów nie jest tematem, którym mają zwyczaj się zajmować. - A co z ich słynną troską o zachowanie Równowagi? - Czym jest Równowaga dla tych, których życie nie jest tak długie jak twoje czy moje? - zauważyła Laeral. - Troska Harfiarzy jest szczera, ale horyzont mają znacznie węższy. Bardziej ich martwi upadek handlu, czy niebezpieczeństwo wzrostu wewnętrznych niepokojów w Tethyrze. - Czy nie umiesz im wytłumaczyć, co te kompromisy znaczą dla elfów? - Gdybym miała na to kilka stuleci, to tak - odparła ponuro Laeral. - Khelben to mniej więcej rozumie, ale jego uwaga skupia się na sprawach Waterdeep. A poza tym on naprawdę wierzy, że kompromis jest najlepszym rozwiązaniem, nie tylko dla handlowych interesów jego miasta, ale też dla samych elfów. Uważa, że jest to dla nich najlepsza szansa przetrwania. Mieszkańcy Tethyru nie są tak tolerancyjni wobec innych ras jak byli nawet dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Nie trzeba wiele, by zwrócić ich przeciwko elfom. W Tethyrze jest zbyt
wielu ludzi ambitnych, szukających okazji, która zjedna im zwolenników i pomoże zdobyć władzę. Potrafię sobie łatwo wyobrazić wyniszczenie elfów, jeśli staną się obiektem takich działań. Wiesz, co stało się pod rządami rodziny królewskiej. Biorąc pod uwagę ogólne bezprawie panujące w tym kraju, można się obawiać, że teraz będzie znacznie gorzej. - A zatem pozostaje tylko Odejście - wyszeptała elfia królowa. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu, jakby chcąc oswoić się z podjętą decyzją. Potem skinęła, na znak, że wszystko już postanowiła. - Tak, Sy-Tel'Quessir muszą Odejść - zawyrokowała, wypowiadając nazwę leśnych plemion w języku elfów. - Wyślę zaraz ambasadora, by zaproponował im schronienie w starych lasach Evermeet. - A jeśli nie przyjdą? Królowa i to miała już przemyślane. - Wtedy, jak wielu z nas, znikną z powierzchni ziemi - powiedziała z cichą rezygnacją. - To zmierzch Tel'Quessir, przyjaciółko. Wiesz to równie dobrze jak ja. Ciemności nie da się powstrzymywać w nieskończoność. - Ale niech ta noc nie przychodzi od razu! - powiedziała żarliwie Laeral. - A jeśli chodzi o Harfiarzy, wierz mi, że czasami najlepszym sposobem kontrolowania ich entuzjazmu jest praca z nimi - dodała znacząco czarodziejka, tonem, który sugerował, że ma w tej kwestii własne doświadczenia. - Jednego możesz być pewna: Harfiarze podejmą działania niezależnie od twojego zdania. - Co zatem proponujesz? - Wyślij harfiarskiego agenta do leśnej siedziby elfów, by przekazał im twoje zaproszenie, Harfiarza, który będzie pracował na korzyść takiej Równowagi, która będzie korzystniejsza dla elfów. W ten sposób, jeśli leśne elfy odmówią odejścia na Evermeet, będą miały przynajmniej obrońcę. To więcej, niż mogłybyśmy osiągnąć w inny sposób. Amlaruil przyjrzała się przyjaciółce. Wahanie w srebrnozielonych oczach Laeral sugerowało, że jest w tej propozycji jeszcze coś, rzecz, o której czarodziejka nie mogła łatwo mówić. Laeral rzadko bywała powściągliwa. Złe przeczucie ścisnęło gardło Amlaruil, ale z elfią cierpliwością czekała, aż czarodziejka sama zdecyduje się mówić. - Powiedzmy, że zgodzę się na taki plan - powiedziała spokojnie królowa. - Czy pośród Harfiarzy macie elfiego agenta? Leśnego elfa, kogoś znanego tej społeczności? - Nie - przyznała Laeral. - Zatem nie widzę, by twój plan miał szansę powodzenia. Sy-Tel'Quessir są odludkami, patrzą podejrzliwie na wszystkie elfy spoza ich plemienia. Mieszkańcy Tethiru nie przysięgli mi posłuszeństwa, mogą więc nie przyjąć ambasadora z wyspy. W tak trudnej sytuacji, w jakiej się znajdują, prawdopodobnie zabiją każdego, kto nie jest elfem, a ośmieli się podejść zbyt blisko ich ukrytych siedzib. Nie, wydaje mi się, że twój Harfiarz ma niewiele szans na przetrwanie, nie mówiąc już o pomyślnym przeprowadzeniu misji. Laeral nie odpowiedziała od razu, królowa też nie nalegała. Ich milczenie wypełniały odgłosy elfiego lasu: szelest liści, ciche brzęczenie owadów i beztroski śpiew ptaków. Polana była miejscem nieporównywalnie pięknym, otoczonym i podtrzymywanym przez starożytną magię Evermeet. Wyspa była ostatnim schronieniem elfów, a ich pokój i bezpieczeństwo rzadko były zakłócane. Wiedząc o tym, czarodziejka rozważała w myślach swoje następne słowa. To, o czym zamierzała wspomnieć przywoływało najsmutniejsze wspomnienia elfów i
dotykało najboleśniejszych miejsc w sercu królowej. - Jest półelfia Harfiarka - powiedziała powoli Laeral - mieszkająca ostatnio w mieście nieopodal Lasu Tethir. Podczas wcześniejszych zadań z łatwością podawała się za elfa. Jest bardzo przekonywująca, bardzo pomysłowa. Jestem pewna, że będzie potrafiła dotrzeć do leśnej społeczności. Twarz królowej stała się nagle czujna. Wzrok pomknął ku połyskującej, owalnej bramie, która przeniosła Laeral ze stałego lądu na Evermeet. Był to magiczny most pomiędzy światami elfów i ludzi, powstały w chwili poczęcia półelfiego dziecka - dziecka, którego Amlaruil miała zawsze żałować. Brama kosztowała Amlaruil życie jej ukochanego męża. Żal rzadko przybiera racjonalną postać. W umyśle Amlaruil dziecko i śmiercionośny portal były tym samym. - Tak - powiedziała miękko Laeral, potwierdzając niewypowiedziane myśli królowej. Ujęła złączone dłonie Amlaruil pomiędzy swoje własne. - Wiesz o kim mówię. Jest półelfką z urodzenia, ale nie chce robić nic innego poza służeniem twojemu ludowi. Dowiodła tego wielokrotnie. Być może w ten sposób odzyskuje prawa do dziedzictwa, które zostało jej odmówione. Królowa wyrwała dłonie z nieustępliwym wyrazem twarzy. - Ta półelfką nosi miecz Amnestrii - powiedziała zimno. - Księżycowe ostrze to więcej niż niejeden wysoko urodzony elf mógłby żądać i większy honor, niż jej się należy. - Wydaje mi się, że nie jest łatwo nosić taką broń - zauważyła Laeral. - A jeśli chodzi o honor, to posługuje się mieczem Amnestrii, ostrzem tak potężnym, że wielu elfich wojowników nie mogłoby dotknąć go i przeżyć. Pomyśl o tym, przyjaciółko: co lepiej przemawia na jej korzyść? Amlaruil odwróciła się gwałtownie, by popatrzeć z nieskrywaną nienawiścią na magiczną bramę, która kosztowała ją tak wiele. Poczucie obowiązku i żalu walczyły na jej pięknej twarzy przez długie, pełne udręki minuty. W końcu uniosła dumnie głowę i spojrzała znowu na przyjaciółkę. - Naprawdę wierzysz, że ta... że ona jest najlepszą osobą do tego zadania? Że dzięki jej wysiłkom życie leśnych plemion może zostać ocalone? Laeral przytaknęła, a z jej srebrzystych oczu można było wyczytać współczucie dla samotnej elfiej kobiety i podziw dla dumnej królowej. - A zatem niech tak będzie. - Królowa Amlaruil wstała, wypowiadając te słowa jak królewski rozkaz. - Ambasadorem Evermeet do Lasu Tethir będzie Harfiarka zwana Arilyn Księżycowa Klinga. Elfia królowa odwróciła się i zaczęła iść w stronę pałacu. - Niech tak będzie - powtórzyła do siebie szeptem, zbyt delikatnym, by mógł wyrazić ogrom jej goryczy. - Ale przysięgam wobec wszystkich Seldarinów, elfy zyskałyby więcej, gdyby miecz, który nosi, obrócił się przeciwko niej.
Rozdział drugi Tethyr był krajem wielu kontrastów i przeciwieństw. Dawne tradycje i nowoczesne poglądy, pretensje rodziny królewskiej i egalitarystyczny zapał tworzyły niespokojną mieszankę w państwie, którego naturalna złożoność tylko powiększała występujące tu ostatnio problemy. Wciśnięty pomiędzy góry i wrzosowiska Amnu a rozległe pustynne królestwa dalekiego południa, Tethyr obejmował w większości ziemie o północnej roślinności i umiarkowanym klimacie. Kraj był mieszaniną urodzajnych pól, gęstych lasów i spalonych słońcem wzgórz, suchych i niegościnnych niczym pustynia. Obyczaje i interesy ludów, które zamieszkiwały poszczególne ziemie były tak różnorodne, jak samo państwo. Ale Zazesspur, największe miasto tego nękanego problemami kraju, związane było silnie z Południem. Miało wspaniały głęboki port u ujścia rzeki Sulduskoon i położone było na trasie ważnych lądowych szlaków handlowych. Do Zazesspuru przybywali kupcy i podróżni z wielu krajów. Jednak obecny władca, o typowo południowym imieniu Balik, robił wszystko, by ograniczyć wpływy cudzoziemców. Był wnukiem calishickiego kupca, ale stylizował się na paszę i hołdował orientalnemu przepychowi. Niechętnie też odnosił się do mieszkańców Północy, w czym bardzo przypominał swoich przodków. Ponieważ pasza Balik objął władzę jakieś dwanaście lat temu, niektóre dzielnice miasta zdążyły przybrać zdecydowanie południowy charakter. W Zazesspurze można było znaleźć zarówno dobre, jak i złe cechy wspaniałej metropolii, jaką był Calimport. Lśniące pałace z białego marmuru, dobrze utrzymane ogrody pełne egzotycznych roślin, szerokie bulwary i pachnące rzadkimi przyprawami bazary, walczyły o miejsce z rozległymi dzielnicami biedy i wąskimi, rządzonymi przez półświatek uliczkami. Co ciekawe jednak, większość nielegalnych działań podejmowanych w Zazesspurze miała swoje źródło w lepszych częściach miasta. Szkoła Skrytości - szkoła sztuk walki, będąca przykrywką dla potężnej gildii zabójców - mieściła się w dużym kompleksie na skraju miasta. Intrygi były zawsze w modzie, a aktualna cena za usługi zabójców była wysoka. Podobnie było z ceną za życie zabójcy. Arilyn Księżycowa Klinga szła ostrożnie wąską, położoną na uboczu uliczką, która wiodła do kobiecej części siedziby gildii, nie czyniąc przy tym więcej hałasu niż jej własny wąski cień. Była smukła, jak wisząca u jej boku broń, i prawie na sześć stóp wysoka. Miała kruczoczarne włosy, które opadały jej faliście na ramiona, i oczy o niezwykłej ciemnoniebieskiej barwie ze złotymi plamkami - piękne oczy, które mogłyby inspirować bardów, gdyby nie były tak czujne i zimne. Blada jak światło księżyca i ostrożna jak polujący kot, Arilyn stwarzała wokół siebie atmosferę napięcia i uwagi, a jej zbyt chuda i naprężona postać świadczyła o tym, że półelfka należy do tych, którzy rzadko mają czas na sen i posiłek. Zabójca miał niewielki i prosty wybór: ciągłą czujność lub śmierć. Półelfka była członkiem gildii zabójców od kilku miesięcy i nikt już jej nie uważał za łatwy cel. Profesjonalni mordercy Zazesspuru uporządkowani byli według ścisłej hierarchii, a
jasnoszara jedwabna wstęga, która opasywała talię Arilyn wskazywała, że należy ona do najlepszych wojowników. Nadal jednak znajdowali się tacy, którzy nie mogli uwierzyć, że kobieta - a szczególnie półelfka z barbarzyńskiej Północy - potrafi obronić cienistą szarfę, którą nosi. System awansu w ramach gildii był prosty: ambitny zabójca zabijał po prostu kogoś wyższego stopniem i zabierał jego szarfą. Arilyn musiała bronić swojej pozycji częściej, niż odważyłaby się do tego przyznać. Gdy była do tego zmuszona, walczyła z lodowatą precyzją i dziką furią, która stała się legendarna wśród jej znajomych. Jednakże nikt z nich nie podejrzewał, że półelfka nie pragnie niczego więcej jak pozbyć się swojej ciemnej i w większości niezasłużonej reputacji. Nigdy się też nie dowiedzą. Lubiąca samotność i uważna z natury, po każdym takim ponurym pojedynku Arilyn stawała się coraz czujniejsza i coraz bardziej unikała towarzystwa. Dzięki kilku miesiącom ciężko opłaconego przetrwania, zmysły Arilyn były tak wyostrzone jak miecz tancerza klingi. Nie musiała słyszeć odgłosu kroków, ani dojrzeć cienia, by wiedzieć, że jest śledzona. Nawet nie nastawiała się, że cokolwiek zobaczy lub usłyszy. Cisza była pierwszą lekcją, jaką pobierali świeżo upieczeni zabójcy, a blade światło dochodzące z wysokich, wąskich okien kobiecej części siedziby gildii, sprawiało, że wszystkie cienie padały w przeciwnym kierunku niż poruszała się półelfka. Ale Arilyn wiedziała, że ktoś podąża jej śladem. Była tego tak pewna, jakby prześladowca ogłosił swoje zamiary dźwiękiem rogów i ujadaniem gończych psów. Mimo to minęło kilka chwil, nim udało jej się go dostrzec. Chociaż była półelfka, Arilyn w pełni posiadała charakterystyczny dla elfów dobry wzrok: bardzo ostry, o dalekim i szerokim zasięgu. Za jej plecami, na skraju widocznego dla niej obrazu, zobaczyła wysoką, barczystą postać, otuloną dla niepoznaki płaszczem i kapturem, zbliżającą się szybko w jej stronę. Nikt, poza Arilyn i jej jedyną koleżanką, nie miał powodu, by iść tą drogą, ponieważ wysoka, wąska wieża, która mieściła kobiecą część siedziby gildii była najskromniejszym i najbardziej odległym budynkiem w całym kompleksie. Wydawało się zatem prawdopodobne, że podążającemu za nią mężczyźnie chodziło o awans w hierarchii. Arilyn nie przyspieszyła jednak kroku, nie dając po sobie poznać, że wie o obecności zabójcy. Niedaleko była ścieżka odchodząca od głównej drogi i prowadząca do jeszcze węższego przejścia pomiędzy domem gildii, gdzie rezydowali bogaci jej członkowie, a salą narad. Atak z pewnością rozpocznie się tam. Gdy zaledwie krok dzielił ją od wąskiej alejki, Arilyn przystąpiła do działania. Jednym płynnym ruchem obróciła się, złapała obiema rękami płaszcz mężczyzny i rzuciła się w tył. Zaskoczony zabójca upadł razem z nią. Nim jednak jego ciężar przygwoździł ją do ziemi, skuliła się, przycisnęła kolana do piersi, po czym mocno wyrzuciła w górę obie stopy. Mężczyzna przekoziołkował nad nią i upadł ciężko na zakurzoną drogę. Nim zdążył ochłonąć, Arilyn przeturlała się w jego stronę i uklękła. Zacisnęła dwa palce na broni, przyjrzała się zamaskowanej postaci w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do zadania ciosu, który na jakiś czas unieruchomiłby nieznajomego, i wbiła silnym ruchem sztylet. Jej palce zatopiły się w boku mężczyzny - za głęboko i zbyt łatwo! Arilyn skrzywiła się, widząc jak jej ręka znika wewnątrz ciemno odzianej postaci i wzdrygnęła się czując, że
opuszkami palców dotyka ubitej ziemi pod zabójcą. Klnąc z cicha, półelfka wyciągnęła dłoń z bezcielesnej postaci. Gwałtownym ruchem ściągnęła kaptur, który zakrywał twarz zjawy. Blade światło księżyca padło na ostre rysy, ciemną, trochę siwiejącą i łysiejącą głowę i czarną brodę wyraźnie przeplataną srebrnymi pasemkami. - Khelben - wymruczała ze złością, siadając na piętach i przyglądając się z niepokojem postaci, która ze zdumiewającą w tych okolicznościach godnością podniosła się lekko na nogi i strząsnęła z płaszcza kurz. W tym momencie Khelben „Czarnokij” Arunsun - arcymag Waterdeep, jeden z głównych Harfiarzy i jej własny zwierzchnik - nie należał do ulubionych osób Arilyn. Harfiarze wysłali półelfkę i jej współpracownika, Danila Thanna, w dyplomatyczną misję do Zazesspuru i chociaż Khelben nie był odpowiedzialny za ponurą rolę, jaką przybrała dla niepoznaki, Arilyn poczuła, że nie ma najmniejszej ochoty go widzieć, albo, żeby być bardziej precyzyjnym, widzieć jego obrazu, który wyczarował i wysłał na odległość wielu mil, by odbył w jego imieniu rozmowę. Arilyn przypuszczała, że magiczny sobowtór Czarnokija będzie miał tę samą skłonność do poważnych rozmów jak oryginał, a tego po prostu nie znosiła. Zamierzała wypełniać swoje obowiązki Harfiarza, ale oszalałaby, gdyby miała siedzieć i rozmawiać o tym! - Niezły obraz - powiedziała podnosząc się, by stanąć przed sobowtórem arcymaga. - Lepszy niż zazwyczaj. W jej głosie brzmiał cień wyrzutu. Jego znaczenie - że wolałaby już atakować jakiś konkretniejszy cel - nie umknęło uwadze arcymaga. Zgryźliwy uśmiech uniósł jedną stronę jego czarnych wąsów. - Miło cię spotkać, Arilyn Księżycowa Klingo - powiedział z odcieniem sarkazmu. - Na Mystrę, przysięgam, że z każdym dniem stajesz się coraz bardziej podobna do swojego ojca! Widziałem u niego ten wyraz twarzy więcej razy, niż potrafiłbym zliczyć! Arilyn zesztywniała. Jej relacje z ojcem były czułą i świeżą sprawą, zbyt nową, by czuć się z tym dobrze, i zbyt osobistą, by lekko o tym rozmawiać. A tak naprawdę, chociaż podziwiała ludzi za wiele rzeczy, nie lubiła, by jej przypominano o jej podwójnym dziedzictwie. - Nie sądzę, byś wyczarował sobowtóra tylko po to, by pogawędzić o twoich dawnych sporach z Branem Skorlsunem - zauważyła. - Obydwoje mamy tu harfiarskie interesy. Jeśli mam w tej kwestii rację, to lepiej powiedz, o co ci chodzi. Obraz Khelbena skinął i poprosił, by zdała relację ze swoich działań. W kilku zwięzłych zdaniach Arilyn opisała efekty swojej misji, która miała na celu zapobieżenie podjętej przez gildie Zazesspuru próbie obalenia rządzącego paszy i ustanowienia władzy cechów. Nie wspomniała jednak o przynależności do gildii zabójców oraz o coraz większej cenie, jaką musiała płacić za swoje przebranie. Na szczęście Khelben nie dopytywał się o szczegóły. - Ty i Danilo spisaliście się doskonale - powiedział w końcu arcymag. - Pasza Balik jest świadom zagrożenia, a twoja znajomość z księciem Hashethem dała Harfiarzom cenny kontakt w pałacu. Teraz, gdy, przynajmniej na jakiś czas, sytuacja w Zazesspurze jest pod kontrolą, trzeba porozmawiać o innych sprawach. Słyszałaś o ostatnich problemach w Lesie Tethir? Skinęła, przysłuchując się z uwagą.
- Zatem zapewne słyszałaś także o ostatnim ataku na karawanę. Winę za ten okrutny czyn przypisuje się elfom, podobnie jak za wiele innych. Czy twoim zdaniem w tych pogłoskach jest trochę prawdy. - Możliwe - powiedziała szczerze. - Zielone elfy są gwałtowne i nieobliczalne, a ponadto były źle traktowane pod rządami starej tethyrskiej rodziny królewskiej. Noszą w sercach wiele dawnych uraz. Kto wie, co sprowokowało ich ostatnio? - Musimy się tego dowiedzieć - zgodził się arcymag. - Harfiarze zdecydowali wysłać cię do lasu, byś znalazła odpowiedź na te pytania i doprowadziła do rozsądnego rozwiązania konfliktu. Arilyn spojrzała chłodno. - Wysyłacie mnie do Tethiru? W jakim charakterze? - Nie rozumiem - powiedział arcymag, unosząc ze zdziwienia ciemne brwi. - Czy wysyłacie mnie jako zabójcę? - spytała otwarcie. Chociaż Harfiarze nigdy nie prosili jej o coś tak skrajnego, wydawało jej się, że zlikwidowanie przywódców kłopotliwej elfiej bandy z pewnością musiało być uznane jako jedyna droga do rozwiązania konfliktu! - Wiesz przecież dobrze, więc, po co pytasz! - zrugał ją Khelben. Nie uszło uwagi Arilyn, że słowa arcymaga mogą być rozumiane na wiele sposobów. Nie, żeby spodziewała się czegoś innego. Khelben miał denerwujący zwyczaj dawania odpowiedzi pozbawionych treści. Jednak ostrożna półelfka wolała usłyszeć wyraźne zaprzeczenie. - A zatem powiedz, o co chodzi - poprosiła spokojnie. - Zorientuj się, co się dzieje, jakie są pretensje i żądania obu stron. Zrób, co w twojej mocy, by doprowadzić do jakiegoś kompromisu pomiędzy leśnymi elfami i ludźmi. Arilyn przyjęła tę wiadomość ze stoickim spokojem, ale w myślach rozważała znaczenie przydzielonego jej zadania. Zmusić elfy do kompromisu? Jakiego kompromisu? Żeby znów oddały kolejną część lub nawet dwie ciągle kurczącego się lasu hodowcom rzepy? Wycięły kilkaset starych drzew, by poszerzyć szlak handlowy? Zgodziły się nie robić nic więcej poza bezradnym wzruszaniem ramionami, gdy ogniska nierozważnych kupców i podróżnych wymykały się spod kontroli? Ustaliły stałą liczbę leśnych stworzeń, które mogą być łapane w pułapki lub, na które można polować z psami, podczas gdy obie te rzeczy były dla elfów wstrętne? Nie zwracały uwagi, gdy kolejna calishicka czy amnijska banda łowców niewolników przychodzi do lasu, by polować na elfich chłopców i dziewczęta, a potem sprzedać ich jako „egzotycznych”? By w końcu zgodziły się oddać w ramach kompromisu jedną z ostatnich siedzib leśnych elfów i w ten sposób przyspieszyły koniec swojego ludu? - Kompromisu? - Jednym słowem Arilyn zdołała wyrazić całą siłę, jeśli nie każdy szczegół, jej niewypowiedzianych wątpliwości. Magiczny obraz Khelbena spojrzał w dół na twarz rozgniewanej półelfki. - Czy jest jakieś inne wyjście? Jaką szansę mają elfy, jeśli ten konflikt się przeciągnie i rozrośnie się do prawdziwej wojny? A co mógłby taki konflikt zrobić dla chwiejnej równowagi w Tethyrze? Nie, musisz zmusić te elfy, by to zrozumiały! Zamieszkaj wśród nich, zdobądź ich zaufanie. Zdaniem Arilyn ta sugestia była prawie tak absurdalna jak pierwsza. O ile wiedziała, nikomu nie udało się przeniknąć do osady leśnych plemion. Większość Sy-Tel 'Quessir było odludkami, nieufnymi nawet wobec innych elfów. Bycie księżycowym elfem było już
wystarczająco złe, ale w przypadku Arilyn ujawnienie jej półelfiej natury oznaczałoby igranie ze śmiercią. Mieszkańcy Tethiru mieli liczne powody, by nienawidzić ludzi i nie darzyć ich zaufaniem, a wśród wszystkich elfich plemion byli tacy, którzy uważali półelfy za coś wyjątkowo obrzydliwego. Oczywiście Arilyn udawało się kilkakrotnie podać za elfa, ale nigdy przez tak długi czas, jaki musiała zająć ta misja. Przynajmniej Khelben miał rację w jednej sprawie: nim powie cokolwiek o swoim zadaniu, musi zasłużyć sobie na szacunek tych elfów. Wiele lat temu Arilyn nauczyła się, że najlepszym tego sposobem dla kogoś takiego jak ona - półelfiej kobiety, która nie mogła pochwalić się rodziną, rodowodem czy imieniem - jest podążanie za czubkiem własnego miecza. Była naprawdę dobrym wojownikiem, ale elfy były szeroko znane ze swoich umiejętności w tej materii i dlatego trudno im było zaimponować. Arilyn wypełniała w imieniu Harfiarzy wiele trudnych zadań, ale to było pierwsze, które wydawało się prawdziwie niewykonalne - pierwsze, nad którym zastanawiała się, czy go nie odrzucić. - Potrzebuję czasu, by to przemyśleć - powiedziała obrazowi arcymaga. - Tak, jak przewidywałem. Niemożliwe zawsze zabiera trochę więcej czasu - odparł Khelben, uśmiechając się krzywo, cytując nie kogo innego, jak swojego siostrzeńca i ucznia, Danila Thanna. Arilyn odpowiedziała nieznacznym skinieniem głowy i odwróciła się. Nie chciała teraz myśleć o Danilu, jako że harfiarski partner nie byłby zachwycony słysząc, że zaproponowano jej misję, w której on nie może wziąć udziału. Oczywiście jej wyjazd - jeśli do niego dojdzie - nie będzie natychmiastowy. Ta misja będzie wymagać uwagi i planów tak szczegółowych, jak przy organizacji królewskich ślubów czy inwazji całych armii. Porzucając myśl o nocnym odpoczynku, półelfka opuściła kompleks Szkoły Skrytości i ruszyła do nadbrzeżnej tawerny. Powiadano, że pewien kapitan z Moonshae, były pirat, który lubił powracać do swojego dawnego zajęcia, zacumował dzień wcześniej w Zazesspurze. Szczególnie pasjonowały go cenne dokumenty - zarówno oryginalne, jak i podrobione. Na temat zaś zwyczajów elfów wiedział więcej niż większość ludzi. Plotki głosiły, że jedna z jego ostatnich pasażerek, zielona elfia druidka, została jego przyjaciółką, a może nawet kochanką. Kontakty dzikich elfów i ludzi były niesamowicie rzadkie, ale Arilyn znała tego człowieka dobrze i potrafiła sobie coś takiego wyobrazić. Co więcej, powiadano, że jego statek, Wędrowiec we mgle, był jednym z nielicznych ludzkich żaglowców, którym pozwalano przybijać do portu na Evermeet. Mówiąc krótko, kapitan był tym, kogo Arilyn potrzebowała. Jeśli miała odegrać rolę przybywającego z wizytą księżycowego elfa, musiała w jakiś sposób wyjaśnić i uzasadnić swoją obecność w Lesie Tethir. Jeśli ktokolwiek mógł zaopatrzyć ją w potrzebne fikcyjne dokumenty, a może nawet zasugerować sposób postępowania, który zyskałby jej sympatię leśnej społeczności, był to tylko ten pływający po morzach kapitan. * * * Jak na początek lata noc była bardzo ciepła i gospodę wypełniał ostry, słony zapach potu. Jak zwykle w Skaczącym Wielorybie tłoczyli się pijący na umór marynarze, którzy wpadli tu na kufel piwa bez dna i odrobinę zabawy, oraz kobiety o surowych oczach, które dostarczały i jedno i drugie za cenę kilku srebrnych monet. Było to całkiem typowe dla nadbrzeżnych tawern, a jedyne, co wyróżniało to miejsce, to jakiś tuzin sypialni położonych nad główną salą, które znane były z miękkich puchowych łóżek i nieskazitelnie czystej pościeli, nie
wspominając już o ciężko uzbrojonych strażnikach pilnujących każdych drzwi. Ci, którzy dobrze znali porty na Wybrzeżu Mieczy, przychodzili do Skaczącego Wieloryba dla czystego pokoju i bezpiecznego nocnego snu - luksusów w każdym mieście i rzadkości w Zazesspurze. Arilyn nie miała żadnych trudności z dostrzeżeniem w tłumie kapitana Carreigha Macumaila. Czupryna kręconych jasnych włosów, długie i starannie zaplecione bokobrody, jasny, niebiesko-zielony materiał charakterystycznego kiltu, ekstrawagancka, ozdobiona koronką kryza okalająca szyję i rękawy białej koszuli - wszystkie te rzeczy wyróżniały go spośród większości niedbale odzianych gości Skaczącego Wieloryba. Kapitan był także zdecydowanie największym mężczyzną na sali. Jego ważąca ponad trzysta funtów postać była wysoka na niemal siedem stóp. Siedząc na dwóch krzesłach mężczyzna trzymał rękę na poręczy trzeciego, a obute nogi opierał na czwartym. Macumail sączył z kufla pokryte pianą piwo, wesoło rozmawiając o przygodach wojennych z dwójką nelantherskich piratów. Idąc przez zatłoczoną gospodę, półelfka zwracała uwagę, kto nachyla się do sąsiada, by powtórzyć szeptem jakąś plotkę i którzy wojownicy trzymają ręce blisko broni. Odmówiła propozycji zażycia rozrywki złożonej przez jednego z nielicznych barmanów i spojrzała lodowato na posyłającego jej taksujące spojrzenie młodego osiłka, sprawiając, że chłopak powrócił do kontemplowania zawartości kufla. To był Zazesspur i interes kręcił się dzisiaj, jak co noc. Na powitanie Arilyn kopnęła krzesło, na którym Macumail opierał stopy. Kapitan poderwał się ze sztyletem w ręku gotowy do obrony, z prędkością nielicującą z jego ogromną postacią. Gdy spojrzenie zmrużonych groźnie oczu zatrzymało się na Arilyn, twarz jego przybrała zdumiony, a potem radosny wyraz. - Miło cię znów spotkać, Pani Księżycowej Klingi! - powiedział wesoło wyrobionym głosem, w którym pobrzmiewał cudzoziemski akcent mieszkańca północnych wysp Moonshae. - Szybko roznoszą się tu wieści. Nie spodziewałem się, że tak szybko cię zobaczę! Jego słowa zdumiały Arilyn. - Posyłałeś po mnie? - Ano tak. - Przerwał i obrócił się w stronę przysłuchujących się z uwagą piratów. - Naprawdę było mi miło, chłopaki. Pozwólcie, że zapłacę dzisiejszy rachunek w podzięce za usłyszane opowieści. Mężczyźni pojęli aluzję. Biorąc niedopite piwo i niosąc we dwóch ogromną tacę z duszoną baraniną, oddalili się w poszukiwaniu wolnego stolika. Arilyn wybrała wolne krzesło, które stało tyłem do ściany. Gdy kapitan Macumail wezwał barmankę i zamówił wino, obróciła je w drugą stronę i usiadła okrakiem z rękami opartymi na niskiej poręczy. Ta pozycja była nie tylko wygodna, ale też dostarczała poręcznej i niegroźnej broni, której można było użyć w przypadku jakiejś awantury w gospodzie. Żaden doświadczony poszukiwacz przygód nie uniknął udziału w czymś takim i Arilyn miała okazję nauczyć się wymachiwać krzesłem tak sprawnie jak mieczem. - A więc powiedz, o co chodzi - zagaiła, by zacząć rozmowę. Kapitan Macumail mrugnął i sięgnął do płaskiej skórzanej torby, którą nosił zawieszoną na ramieniu. - Mam dla ciebie ciekawą rzecz do przeczytania - powiedział wyjmując plik papierów. - Bądź tak dobra i przyjrzyj się temu.
Harfiarka spojrzała na pergamin, który Carreigh Macumail wcisnął jej w ręce. Kapitan już kilkakrotnie dostarczał jej fikcyjne dokumenty i każdy dawał jej najpierw do sprawdzenia. Ten papier był wyjątkowo dobrze zrobiony, poczynając od delikatnego pisma elfów, a kończąc na podrobionej pieczęci Księżycowych Kwiatów, królewskiej rodziny Evermeet. Było to mistrzowskie fałszerstwo. Arilyn gwizdnęła z podziwu. - Niezła robota. - I wcale nie mam zamiaru się pod nią podpisywać. - Macumail dotknął kremowego, błyszczącego pergaminu gestem wyrażającym jakby szacunek. - To, moja droga damo, jest oryginalny tekst i jest przeznaczony dla ciebie. Półelfka utkwiła w nim baczne spojrzenie. - Nie mówisz poważnie. - Przeczytaj - zachęcił. - Według mnie wygląda to wystarczająco poważnie. - Odejdźcie na ojczystą wyspę... zamieszkajcie w gęstych lasach Evermeet - szeptała Arilyn, przebiegając wzrokiem po tekście i automatycznie tłumacząc go z języka elfów na powszechnie znany język handlu, zwany Wspólną Mową. W końcu podniosła pełen niedowierzania wzrok na Macumaila. - To od Amlaruil z Evermeet. Oficjalne pismo mianujące mnie jej ambasadorem! - Ano tak, to właśnie to - przytaknął. - Odebrałem to z jej własnych rąk. Pani Laeral Silverhand też była z królową. Wśród tych papierów jest także list od niej. Laeral Silverhand była jedną z nielicznych magów, którym Arilyn ufała i których szanowała. W przeciwieństwie do większości adeptów sztuki tajemnej, którzy zbyt często wydawali się być oderwani od otaczającego ich świata i obojętni na wpływ, jaki ich czary mogą mieć na innych ludzi, Laeral posiadała cenny zmysł praktyczny. Będąc niegdyś poszukiwaczem przygód i nadal zachowując skłonność do awanturniczych zachowań, lady Arunsun wyżej ceniła efekty podejmowanych działań niż dobre obyczaje. Arilyn bardzo dobrze się z nią rozumiała i uważała ją za autorytet. Zdumiona półelfka przeszukała plik papierów, by znaleźć list Laeral. Zachęcał ją, by zgodziła się działać w służbie Amlaruil i by połączyła tę misję z zadaniem, które wkrótce wyznaczą jej Harfiarze. Arilyn upuściła pergaminowe kartki na stół. Odchyliła się do tyłu i podrapała po głowie, analizując ten nieoczekiwany bieg wydarzeń. W pewnym sensie była to odpowiedź, której poszukiwała. Nie wierzyła, bowiem, by leśne elfy były zachwycone ideą kompromisu, ale być może - ale tylko być może - rozważą możliwość odejścia na Evermeet. Pozostawało jednak pytanie: Dlaczego posyłają ją? Dlaczego została wybrana na posłańca z Evermeet, ona, która nie miała praw do swojego elfiego dziedzictwa za wyjątkiem księżycowego ostrza wiszącego u jej boku? Nieznaczny, cyniczny uśmiech pojawił się na ustach półelfki. Może właśnie o to chodziło, pomyślała Arylin. Może rodzina królewska wreszcie wymyśliła honorowy sposób na odzyskanie miecza Amnestrii! Chcieli zrobić to już jakieś trzydzieści lat temu, gdy matka Arylin, wygnana księżniczka Amnestria, została zamordowana w dalekiej Everesce, zostawiając księżycowe ostrze swojej pół-elfiej córce. Rodzina Amnestrii przybyła na pogrzeb - skąd, Arylin nie miała pojęcia.
Pamiętała jednak wyraźnie rozgoryczenie elfów, gdy dowiedziały się o tym zapisie; ich płomienne oświadczenia, że tylko księżycowy elf czystej krwi i szlachetnego serca może nosić taki miecz. Chociaż rodzina Amnestrii omawiała tę sprawę w obecności Arilyn, nikt z nich nie powiedział ani słowa współczucia dla cierpiącego dziecka, niczego, co by je pocieszyło, czy nawet dało mu znak, że zostało przez nich dostrzeżone. Królewskie elfy miały na sobie żałobne szaty, które ukrywały ich tożsamość. Arilyn nie dane było dostrzec nawet cienia ich twarzy. A teraz, zupełnie niespodziewanie, ta zimna królowa bez oblicza zdecydowała się zaszczycić Arilyn wysłaniem jej z misją? Misją, która była najprawdopodobniej niemożliwa do przeprowadzenia i, jak zauważyła cynicznie, zapewne śmiertelnie niebezpieczna? Tak naprawdę półelfka nie wierzyła, że elfia królowa celowo zaplanowała jej śmierć. Ale Arilyn nie mogła sobie wyobrazić, co stało za tym poleceniem. Ta niewiedza zaś, w połączeniu z bolesnymi wspomnieniami bardzo ją rozzłościła. Arilyn sięgnęła po królewskie pismo. Powoli, z namaszczeniem zgniotła pergamin w małą kulkę i wrzuciła do na wpół opróżnionego kieliszka z winem. - Ufam, że będziesz tak dobry i przekażesz królowej moją odpowiedź - powiedziała parodiując pełen szacunku dworski ton. - To twoje ostatnie słowo? - spytał Carreigh Macumail z niepokojem malującym się na okalanej bokobrodami twarzy. Półelfka odchyliła się do tyłu i oparła ręce na poręczy krzesła. - Tak naprawdę mam na ten temat jeszcze kilka uwag. Możesz je powtórzyć lub nie, jak chcesz. - Zaczęła opisywać, co elfia królowa może zrobić ze swoją ofertą, na tyle obszernie, szczegółowo i obrazowo, że rumiana twarz kapitana stała się blada jak płótno. Przez dłuższą chwilę mężczyzna po prostu przyglądał się Arilyn. Potem jego wydatny tors uniósł się w głębokim westchnieniu. - Cóż, jest takie powiedzenie, że żaden wiatr nie jest tak silny, by nie mógł zmienić kierunku - stwierdził. - Wędrowiec we mgle będzie jeszcze w porcie przez jakieś dziesięć albo dwadzieścia dni, gdybyś jednak zmieniła zdanie. - Nie stawiałabym na to - poradziła mu Arilyn wstając z krzesła. Rzuciła na stół kilka monet, by zapłacić swoją część rachunku i wyszła z gospody. Macumail patrzył, jak odchodziła. Podchmielona kobieta-marynarz wstała, by zablokować Arilyn przejście, ściskając w dłoni rękojeść sztyletu i patrząc wyzywająco. Półelfka nie zwolniła nawet kroku. Wymierzyła jej silny cios, obracając ją w drugą stronę i przewracając na mały stolik do gier. Naczynia i na wpół opróżnione kufle pospadały na ziemię, a głośny trzask łamanego drewna zmieszał się z przekleństwami zaskoczonych graczy. Kobieta leżała jęcząc pomiędzy kawałkami zniszczonego mebla. Arilyn nie obejrzała się nawet, by to zobaczyć. Wzrok kapitana przeniósł się z powalonej kobiety na nasączony winem pergamin. Przyjrzał się z żalem zniszczonemu dokumentowi. Potem westchnął znowu i wyciągnął z torby duplikat. Za radą Laeral królowa elfów kazała przygotować pięć kopii pisma do Arilyn Księżycowej Klingi. Laeral ostrzegła zarówno panią Evermeet, jak i kapitana, że mogą spotkać się z odmową. Będąc świadkiem pierwszej reakcji Arilyn, Carreigh Macumail zaczął wątpić, czy pięć egzemplarzy to, aby nie za mało.
Rozdział trzeci Ujadanie gończych psów było teraz wyraźniejsze, a bestie były tak blisko, że uciekające elfy niemal wyczuwały cuchnący zapach ich futra i gorące oddechy. Te zwierzęta działały jak ludzie - polowały nie po to, by zdobyć pożywienie i przeżyć, ale dla perwersyjnej przyjemności, jaką dawało im zabijanie. Nie po raz pierwszy przyprowadzono te zwierzęta do lasu. Były to ogromne mastify, tak silne, że dwa lub trzy z nich mogły powalić dorosłego niedźwiedzia, ale wystarczająco szybkie i zwinne, by zaszczuć jelenia. Przedzierały się przez zarośla na ogromnych łapach. Śliniąc się jak opętane księżycowym światłem wilki, podchodziły do swoich ofiar. Elfi dowódca, młodzieniec zwany Lisim Ogniem z powodu rdzawego koloru włosów, obejrzał się za siebie z ponurym wyrazem twarzy. Jeszcze chwila, a psy ich zobaczą. Ludzie na pewno są tuż za nimi. Podążanie śladem gończych psów nie wymagało dużych umiejętności, bowiem zwierzęta zostawiały za sobą zadeptaną i połamaną roślinność, tworząc na ciele lasu jakby szeroką i poszarpaną bliznę. Lisi Ogień nie był pewny, który z prześladowców był bardziej naturalny, pies czy jego pan. Widział, co mastify potrafiły zrobić ze złapanym elfem. Gaylia, młoda kapłanka z ich plemienia, została przez takie psy wpędzona w żelazne szczęki pułapki, a potem zamęczona na śmierć. Ludzie zostawili jej rozszarpane i zakrwawione ciało, by elfy mogły je znaleźć. Pozostawili też za sobą ślady, które świadczyły, że ludzie stali i przyglądali się, jak psy zabijały bezbronną kapłankę. - Na drzewa - rozkazał krótko Lisi Ogień. - Rozbiegnijcie się w różnych kierunkach, ale nie pozwólcie, by poszli waszym śladem. Spotkamy się o zmroku w jesionowym zagajniku. Siedem elfów, uzbrojonych w łuki i kołczany pełne kruczoczarnych strzał, wdrapało się na drzewa tak lekko jak wiewiórki. Tam były niewidoczne dla ludzi i bezpieczne od ostrych kłów ich czworonożnych pomocników. Zniknęły w gęstym listowiu, uciekając po drzewach każdy w inną stronę. Pozostał tylko Lisi Ogień, czując się jak zaszczuty szop, który czeka na podążających za ogarami myśliwych. Mastify okrążyły ogromny cedr, ujadając, warcząc i skacząc na szeroki pień. Lisi Ogień był w pełni świadom niebezpieczeństwa, jakie mu groziło i nigdy nie poprosiłby o coś takiego żadnego elfa pozostającego pod jego dowództwem. Istniały jednak pytania, na które musiał poznać odpowiedź. Elf czekał cierpliwie, aż pojawili się ludzie. Było ich dwudziestu, ale Lisi Ogień przyglądał się tylko jednemu. Rozpoznał tego człowieka po masywnej posturze, ciemnoszarym płaszczu, który powiewał za nim jak burzowa chmura i po butach, wzmocnionych na czubkach żelazem. Elf znalazł wielkie, niezwykłe ślady niedaleko miejsca śmierci Gayli - ślady bezkrwawe na zakrwawionej ziemi, świadczące o tym, że mężczyzna stał obok i patrzył na straszliwy koniec elfki. A po bitwie, która kosztowała życie dwóch elfich wojowników, Lisi Ogień dostrzegł powiewający ciemny płaszcz, gdy człowiek zarzucił sobie na ramię ciało
jednego z elfów i zabrał je ze sobą. Czemu to zrobił, Lisi Ogień nie potrafił powiedzieć. Wiedział tylko, że jest on potężnym i okrutnym wrogiem jego ludu. Z uwagą patrzył na twarz mężczyzny, starając się ją zapamiętać. Nietrudno mu było utrwalić jej obraz w pamięci. Wygląd całkowicie pasował do złych uczynków jego właściciela: czarna broda, zakrzywiony nos i oczy tak zimne i szare jak śnieżne chmury zbierające się wokół szczytów Gór Gwiezdnych Iglic. Z wściekłym wyrazem na twarzy mężczyzna podszedł do szczekających psów. Kopnął gwałtownie, trafiając podkutym butem w żebra jednego ze zwierząt. Siła uderzenia przewróciła psa. Upadł ciężko na bok, wierzgając i skomląc żałośnie. Pozostałe odbiegły skulone, podwijając pod siebie ogony. - Bezużyteczne kundle! - zaklął mężczyzna i kopnął ponownie. Tym razem psy były na tyle sprytne, że odskoczyły w porę. - Czy podpalić drzewo, Bunlap? - zapytał jeden z najemników. - To wykurzy te długouche bastardy! Dowódca odwrócił się do żołnierza. - Gdybyś miał za grosz rozumu - powiedział zimno - wiedziałbyś, że tych elfów dawno tu nie ma. Potrafią skakać z drzewa na drzewo jak chultyjskie małpy. - Więc co zrobimy? - zapytał ktoś inny. Mężczyzna zwany Bunlapem wzruszył potężnymi ramionami. - Tym razem musimy uznać, że ponieśliśmy porażkę. Niedobrze. Farma na południe od Mosstone, ta gdzie uprawia się fajkowe ziele zapłaciłaby sporo za następnych niewolników. Leśne elfy to najlepsi robotnicy, jakich mają, a przynajmniej tak mi mówiono. - Wydaje mi się, że te mizerne stworzenia nie są warte tyle zachodu - zauważył inny, smukły mężczyzna, noszący na ramieniu łuk leśnego elfa. Oczy Lisiego Ognia zwęziły się, gdy to dostrzegł. Nie miał wątpliwości, jak ów człowiek to zdobył, bowiem żaden elf nie podzieliłby się dobrowolnie takim skarbem. Bunlap odpowiedział na uwagę łucznika obrzydliwym uśmiechem. - Owszem, jeśli nie masz do takich rzeczy upodobania. Lisi Ogień z trudem powstrzymał się, by nie puścić w stronę wynaturzonych i zbrodniczych ludzi serii strzał. Z pewnością by mu się udało; był uważany za najlepszego łucznika w plemieniu Elmanesse. A na pewno świat byłby lepszy bez takich ohydnych kreatur! Nie mógł jednak tego zrobić, bo był wodzem swego ludu i miał ważniejsze sprawy do rozważenia niż swój własny gniew. Ludzie dręczyli elfy. Nie było to nic nowego, ale to, co dziwiło Lisiego Ognia, to planowość ich działań. Wyglądało jakby ci ludzie prowokowali elfy, popychając je ku... ku czemu, nie umiał powiedzieć. - Uwiążcie psy i ruszajmy - rozkazał Bunlap. Lisi Ogień czekał aż mastify zostaną unieszkodliwione, a ludzie zaczęli odchodzić. Zgodnie z przewidywaniami wysoki dowódca ruszył ostatni, jak to miał w zwyczaju. Elf zauważył, że Bunlap był bardziej uważny i czujny niż większość jego towarzyszy. To czyniło go jeszcze bardziej niebezpiecznym. Wysoko w koronach drzew Lisi Ogień ruszył za intruzami, powoli i niepostrzeżenie idąc ich śladem. Tupanie ciężkich butów i głośne przechwałki najemników uczyniły to zadanie łatwym.
Gdy nadszedł odpowiedni moment, Lisi Ogień zeskoczył lekko za Bunlapem. Słysząc za sobą szelest, zaskoczony mężczyzna zaklął, ale nim zdążył się odwrócić, elf chwycił go za ciemne włosy i przystawił mu do gardła kościany sztylet. Kuta broń była rzadkością w lesie, ale ten nóż był długi i słynął ze swojego cienkiego, ząbkowanego ostrza. Człowiek zdawał się rozumieć, że broń była adekwatna do celu w jakim została użyta, bowiem powoli podniósł wysoko obie ręce. - Jesteś daleko od domu - zauważył Lisi Ogień tak spokojnym głosem, jakby pili razem miód czy rozmawiali o pogodzie. Na dźwięk jego głosu, zbyt melodyjnego, by pochodził od człowieka, pozostali najemnicy odwrócili się. Oczy otwarły im się szeroko ze strachu i zdumienia na widok elfa o miedzianej skórze, który pojawił się pośród nich. Żaden z najemników nie miał okazji zobaczyć dzikiego elfa z tak bliska - a przynajmniej nikt, kto jeszcze żył i nie był ranny - a to stworzenie miało w sobie złowieszcze piękno, które wzbudzało zarówno przerażenie jak i podziw. - Trzymajcie mocno psy i nie dotykajcie broni - poradził im elf. - To sprawa między tym człowiekiem a mną. Możecie to nazwać naradą wodzów. - Zróbcie, jak mówi - powiedział zimno Bunlap. - Znasz Wspólną Mowę - zauważył spokojnym głosem. - Jestem Elmanesse. Moje plemię handlowało niegdyś z twoim ludem, nim ryzyko nie stało się zbyt duże. Ale to nie czas na stare opowieści. Dlaczego przyszedłeś do lasu? - Sprawiedliwość - powiedział ponurym głosem mężczyzna. Lisi Ogień zamrugał ze zdziwienia. W ustach takiego człowieka wzniosła deklaracja wydawała się dziwnie nie na miejscu. - A dokładnie? - zapytał elf, przyciskając nieco nóż, by przyspieszyć odpowiedź. - Nie udawaj - zbeształ go Bunlap. - Czy nie wiesz nic o atakach twojego ludu na karawany i ludzkie osady? O grabieżach, o morderstwach niewinnych ludzi? - To niemożliwe - zaprotestował elf, chociaż tak naprawdę nie był całkowicie pewien, że to nieprawda. W rozległym lesie mieszkało kilka niewielkich elfich plemion, które miały ze sobą niewielki kontakt. Było całkiem możliwe, że jakieś najbardziej dzikie i tajemnicze elfie klany zdecydowały się zaatakować ludzi. Dowódca najemników zdawał się wyczuwać wątpliwość w głosie Lisiego Ognia. - Sam stoczyłem z leśnymi elfami kilka bitew - zapewnił Bunlap. Chroniłem farmerów, których próbowali zmasakrować. Niektórzy z ocalałych maruderów zostali przymuszeni do pracy, by zastąpić ludzi, których zabili tymi swoimi przeklętymi czarnymi strzałami! - Leśne elfy jako niewolnicy? - zapytał z niedowierzaniem elf. Nawet w tak bezprawnym kraju jak Tethyr takie rzeczy spotykały się z potępieniem! - Życie za życie - powiedział zimno Bunlap. - Sprawiedliwość można wymierzać na różne sposoby. Przez chwilę Lisi Ogień milczał, rozważając w myślach to, co usłyszał. Ale nawet, jeśli słowa mężczyzny o elfich atakach zawierały trochę prawdy, nadal nie wyjaśniały wszystkich rzeczy, które uczynił ten konkretny człowiek. Lisi Ogień nie mógł także zapomnieć, że ci ludzie przyszli do lasu, by schwytać w niewolę więcej elfów, być może, by uczynić zadość temu dziwacznemu i nielogicznemu rozumieniu sprawiedliwości. Czy to możliwe, by ci ludzie naprawdę wierzyli, że śmierć lub zniewolenie jednego elfa ukoi żałość spowodowaną przez
innego? Na niebo i duchy, zaklął z cicha, jeśli leśne plemiona myślałyby w ten sposób, zabijałyby każdego człowieka, który znalazłby się w zasięgu ich strzał! Tak naprawdę niektóre elfy właśnie w ten sposób rozumowały i w danej chwili Lisi Ogień był mniej skłonny niż zwykle z nimi polemizować. - Moje plemię nie będzie stało bezczynnie i patrzyło jak bierzesz w niewolę elfy. Jeśli przyjdziesz znów do lasu, moi wojownicy wyjdą ci na spotkanie - powiedział miękko Lisi Ogień. - Ja osobiście będę szukał ciebie. Znam twoją twarz i widziałem twój znak. Ty rozpoznasz mnie po moim. Kościanym nożem przejechał w górę, zostawiając misternie wyrzeźbiony łuk na grubej brodzie i policzku Bunlapa. Ze zdumiewającą prędkością elf zmieniał kierunek cięcia, pociągając sztyletem w dół, po czym znów unosząc i wykonując kolejne wprawne półokrągłe żłobienie. Mężczyzna ryknął z bólu i wściekłości i złapał się dłonią za krwawiącą twarz. Podniósłszy wysoko drugą rękę, wymierzył łokciem silny cios do tyłu. I uderzył w próżnię. Elfa nie było. - Puśćcie psy! - krzyknął Bunlap, a najemnicy pospiesznie wykonali rozkaz, chociaż podejrzewali, że nie przyniesie to żadnego efektu. Zwierzęta pracowicie przytknęły nosy do ziemi, wąchając i kręcąc się w kółko, ale dziki elf całkowicie i prawdziwie ulotnił się. Mężczyzna z elfim łukiem wyciągnął z tobołka zwitek brudnych szmatek i podał go dowódcy. Bunlap przycisnął prowizoryczny bandaż do policzka i spojrzał na cichy las. - Myślisz, że złapał przynętę? - zaryzykował pytanie łucznik. Na twarzy dowódcy pojawił się powoli ponury uśmiech, tym straszniejszy, że ozdobiony plamami krzepnącej krwi. - Założę się, że tak. Jeszcze do nas przyjdą, a my będziemy gotowi, by ich powitać. Ale pamiętajcie: ten elf jest mój. - Myślałem, że chcesz sprowokować ich przywódców, a nie zlikwidować! Bunlap zmierzył łucznika zimnym wzrokiem. - Mój drogi Vhenlarze, to już nie jest kwestia interesu. To sprawa osobista. Łucznik zbladł. Słyszał już te słowa wcześniej wiele razy i za każdym razem były one wstępem do poważnych kłopotów. Pierwszy incydent miał miejsce parę lat wcześniej, kiedy on i Bunlap byli żołnierzami stacjonującymi w Mrocznej Twierdzy. Przydzielono ich do eskorty posła z Twierdzy Zhentil, jadącego przez Przełęcz Żółtego Węża. Pewnego wieczoru wraz z Bunlapem i jednym z ich podkomendnych wdali się w dyskusję na temat ciemnych bogów, która szybko przerodziła się w kłótnię. Bunlap uznał to za „sprawę osobistą” i zbił swojego oponenta prawie na śmierć. Gdy dowiedzieli się, że ranny mężczyzna był wysokiej rangi kapłanem Cyrica, nowego boga konfliktów, nie czekali ani minuty dłużej. Pędzili na południe, nim Bunlap nie uznał, że są już poza zasięgiem Ciemnej Sieci. Osiedli w Tethyrze i zorganizowali całkiem potężną drużynę najemników. Jednak, chociaż Bunlap porzucił służbę w Twierdzy Zhentil, jego cele i metody nie zmieniły się na lepsze. Tak naprawdę, zdarzały się chwile, gdy Vhenlar głęboko pragnął pozbyć się tego człowieka. Jego własna żądza zysku trzymała go jednak u boku osoby, której się bał i którą gardził najbardziej na świecie. A zyski były ogromne! Vhenlar policzył, że za kilka lat będzie miał wystarczająco zgromadzonych pieniędzy, by móc wycofać się z zawodu i żyć w bogactwie. Jeśli ceną za to
miało być życie kilku elfów, to jeśli o niego chodzi, nie miał żadnych wyrzutów sumienia. Vhenlar ruszył tuż za swoim pracodawcą. Idąc, rozmyślał o cudownych rzeczach, jakie będzie mógł kupić za swoją część zysku i pieszczotliwie głaskał gładkie drewno kradzionego elfiego łuku. * * * Zostawiwszy za sobą Zazesspur, Arilyn pojechała na północ przez skąpane w słońcu równiny dzielące miasto od Gór Gwiezdnych Iglic. Same góry były porośnięte gęstym lasem i omywane wodą niezliczonych jezior i potoków, jak również często padającego deszczu, a nawet śniegu. I to było dobre, z odrobiną czarnego humoru pomyślała Arilyn, biorąc pod uwagę ilość magicznych pożarów, które wybuchały ostatnio w tej okolicy! Harfiarka zboczyła ze ścieżki, kierując się wzdłuż podnóża najbardziej wysuniętej na południe góry. Zatrzymała klacz przed grubą kępą iglastych drzew i zeskoczyła z siodła. Przywiązawszy konia, Arilyn zaczęła przedzierać się przez drzewa do stromej, nagiej skały, którą zasłaniały. W porośniętej mchem ścianie było pionowe pęknięcie. Arilyn wśliznęła się do wnętrza jaskini i ruszyła przez labirynt korytarzy, który prowadził do głębokiej i wysokiej groty. Tutaj, ukryty przed wzrokiem sceptyków i tych, co szukali zemsty, pracował alchemik zwany Tinkersdam, sługa Gonda. Jaskinia była dziwna - rozległa i o szerokim wejściu - jednak tak zabałaganiona, że nikt nie mógł mieć wątpliwości, jak bardzo pochłonięty pracą jest jej jedyny lokator. O ściany opierało się kilka założonych książkami półek, a na dobrym tuzinie stołów walały się niedokończone mechaniczne cuda. Tu i ówdzie paliły się małe ogniska, a z wiszących nad nimi kociołków z bulgoczącymi, często fosforyzującymi cieczami dochodziła przytłumiona symfonia syczących i szumiących dźwięków. Arilyn spojrzała w górę na otwór kominowy, zauważając nowe warstwy kleistych czarnych substancji pokrywających skałę wokół otworu. Gdy miało się do czynienia z Tinkersdamem trzeba było być przygotowanym na eksplozje. Nawet mieszkańcy Zazesspuru uodpornili się na krótkotrwałe, ale spektakularne pokazy fajerwerków, które rozświetlały od czasu do czasu niebo na wschodzie. Czasem tylko można było usłyszeć złośliwe komentarze łączące te wydarzenia z jakimś nowobogackim kupcem, który najwyraźniej miał więcej pieniędzy niż dobrego smaku. Od czasu swojej ostatniej wizyty Arilyn naliczyła trzy takie wybuchy i tak naprawdę ulżyło jej, gdy przekonała się, że alchemik jest nadal cały i zdrów. Tinkersdama nie można było pomylić z nikim innym. Urodził się na Lantanie, gdzie czczono prawie wyłącznie Gonda Cudotwórcę, boga wynalazców i rzemieślników. Miał dziwaczny kolor skóry typowy dla Lantańczyków, choć w jego wypadku posunięte to było granic możliwości. Rzadkie czerwone włosy zbliżone były barwą i strukturą do miedzianego drutu, ziemista cera była dokładnie w odcieniu pożółkłej kości słoniowej, a ogromne, raczej wyłupiaste oczy miały dziwny kolor jasnej zieleni, niespotykany nigdzie indziej w naturze. Zgodnie ze swoim starym przyzwyczajeniem Tinkersdam nosił krótką tunikę o tradycyjnej dla Lantańczyków jasnożółtej barwie, a na bosych stopach sandały. Pulchne, straszliwie krzywe nogi nie były owłosione, podobnie jak twarz. Był to bez wątpienia efekt licznych eksplozji, których dostarczała mu jego praca. Jako utalentowany wynalazca i odważny alchemik, Tinkersdam miał szczególną słabość do śmiercionośnych przedmiotów, które mogły zabijać lub unieszkodliwiać ludzi na nowe
sposoby. Wiele lat temu wygnano go z Lantanu, gdy jeden z jego eksperymentów wysadził w powietrze jakąś ważną osobę. Od tego czasu z podobnych powodów musiał opuścić jeszcze kilka innych miast. Arilyn bez namysłu zgodziłaby się z twierdzeniem, że Tinkersdam, chociaż bez wątpienia genialny, balansował na granicy pomiędzy ekscentrycznością a obłędem. Jednak ten dziwaczny mały człowieczek stał się jednym z jej najbardziej cenionych sprzymierzeńców. Ich relacja oparta była na swego rodzaju symbiozie. Od wielu lat wynalazca zaopatrywał ją w liczne gadżety i alchemicznie przygotowane substancje. Arilyn znajdowała dla nich praktyczne zastosowanie, odkrywając przy tym jakieś nowe i niespodziewane ich właściwości, które niezwykle radowały alchemika. Arilyn omiotła wzrokiem pracownię w poszukiwaniu przedmiotów, o które prosiła. Nigdy nie było gwarancji, że Tinkersdam wykona zlecenie w terminie. Czas miał dla niego niewielkie znaczenie i było bardzo prawdopodobne, że alchemik porzuci aktualne zadanie, by zająć się jakąś nową i cudownie destrukcyjną zabawką, którą stworzyła jego wyobraźnia. W tym momencie Tinkersdam stał przy małym piecyku, całkowicie zaabsorbowany miksturą, którą mieszał. Z żelaznego rondla unosiła się para, a z nią bogaty, ziemny zapach gotowanych grzybów. Byłaby to zwykła domowa scena, gdyby nie pełne udręczenia jęki, które dochodziły z kociołka i wielkie brązowe grzyby, które leżały obok na stole, rzucając się rozpaczliwie i wydając okrzyki przerażenia w oczekiwaniu na swój koniec. Grzyby z Podmroku. Arilyn poczuła, że po plecach przebiegł jej dreszcz. Słyszała opowieści o cudacznych grzybach, które rosną w tych głęboko położonych tunelach. Jak jednak Tinkersdam zdołał je zdobyć i co zamierzał z nimi zrobić, niezbyt ją interesowało. - Jak moja maska na oczy? - spytała. Dźwięk jej głosu nie zaskoczył wcale alchemika. Nie podniósł jednak nawet głowy. Arilyn nie była pewna, czy zauważył jej obecność już wcześniej, czy też pojawienie się półelfki nie miało dla niego w tym momencie znaczenia. - Trzeci stół po mojej prawej stronie - wymruczał Tinkersdam piskliwym głosem, zdejmując z półki mały, rozpadający się wolumin. - Gotuj grzyby saute, nim nie ucichną. Dodaj sproszkowane płuca efreeti i dwie krople ściętej śliny mantykory - przeczytał na głos. Arilyn wzdrygnęła się ponownie i poszła szukać wskazanego przedmiotu. Musiała chwilę poszperać w bałaganie, nim znalazła to, co chciała: maskę na część twarzy z jakiegoś jasnego, giętkiego materiału, która zadziwiająco przypominała skórę księżycowego elfa, jeśli nie liczyć niewiarygodnie maleńkiego mechanizmu ukrytego za malowanymi oczami maski. Na jednej ze ścian jaskini wisiało lustro. Pomimo niezaprzeczalnego braku urody, Tinkersdam szczególnie starannie dbał o wygląd. Arilyn podeszła do lustra i przycisnęła maskę do twarzy. Cienki materiał przywarł do skóry, ogrzewając się i nabierając koloru, nim do złudzenia nie przypominał bladego odcienia twarzy Arilyn z lekkimi jasnobłękitnymi planikami na kościach policzkowych. Jeszcze bardziej zdumiewające były oczy. Były nie tylko wierną kopią jej własnych - ogromnych, o kształcie migdała i charakterystycznej dla elfów ciemnoniebieskiej barwie ze złotymi cętkami - ale nawet od czasu do czasu mrugały w bardzo realistyczny sposób. Mogła przez nie patrzeć, ale gdy zacisnęła powieki i podniosła rękę, by dotknąć maski, z zadowoleniem stwierdziła, że sztuczne oczy pozostają otwarte.
Najniezwyklejsze zaś było to, że Tinkersdam zdołał nadać masce wyraz sennej kontemplacji, idealny do celu, w jakim miała być użyta. - Jak to jest zrobione? Magicznie? Tinkersdam odpowiedział pogardliwym prychnięciem. Arilyn potrafiła docenić takie podejście. Sama wierzyła bardziej w alchemiczne wynalazki niż w kaprysy magii. A poza tym, leśne elfy odkryłyby magiczną iluzję prędzej niż mechaniczną. Arilyn nie zdecydowała jeszcze, czy podejmie się misji w Lesie Tethir, ale jednej rzeczy była pewna: jeśli jej się powiedzie, to będzie to w dużej części zasługa przyrządów Tinkersdama. Udawanie elfa nie było dla Arilyn problemem, przynajmniej przez krótki czas. W wielu aspektach przypominała rodaków swojej matki, poczynając od wyraźnie elfich oczu, a kończąc na nadnaturalnej szybkości, z jaką posługiwała się mieczem. Jej perlista skóra i kruczoczarne włosy były powszechne wśród księżycowych elfów, a szczupła sylwetka była również elfia, chociaż mierząc prawie sześć stóp, Arilyn miała wzrost raczej ludzki. Ciągłe napięcie i walka o utrzymanie pozycji w zazesspurskiej gildii zabójców sprawiły, że była tak chuda i wiotka jak żaden inny księżycowy elf. Miała za to inną twarz, nie trójkątną, jak matka, ale owalną. Uszy jednak były prawie tak szpiczaste, jak u elfów czystej krwi, a rysy delikatne i wyraziste. Lecz istniały pewne szczegóły, które mogły ją zdradzić. Jednym z istotniejszych był fakt, że Arilyn spała, a elfy z zasady nie. Większość elfów Torilu odpoczywało w głębokim, medytacyjnym zamyśleniu zwanym zadumą. Arilyn nigdy nie udało się osiągnąć takiego stanu i gdy podawała się za elfa, musiała uciekać się do skrajnych wybiegów, by zażyć trochę snu. Ta maska była taką sztuczką. Ponieważ żaden elf nie zbliży się do drugiego, jeśli ten jest pogrążony w zadumie, za wyjątkiem oczywiście skrajnych sytuacji, mogła wkładać maskę i spać w niej nie niepokojona. Rozmyślanie przerwał jej odgłos wybuchu. Arilyn obróciła się i zobaczyła smugę czarnego dymu unoszącego się w stronę sufitu. Tinkersdam nie był ani ranny, ani zaniepokojony tym efektem. Popatrzył z zadowoleniem na dymiącą zawartość rondla, po czym chwycił lejek i ostrożnie przelał płyn do szklanego flakonika. - Powinno działać - powiedział radośnie. Podnosząc w końcu wzrok na Arilyn, zapytał: - Czy umiesz śpiewać? Harfiarka zamrugała ze zdziwienia. - Nie mam w zwyczaju tego robić. - Szkoda. - Tinkersdam pogładził się po łysej brodzie i zamyślił. Nagle strzelił palcami. Sięgając zdecydowanym ruchem w stronę zabałaganionego stołu stojącego za nim, wyciągnął ze sterty pokrywkę od ogromnego garnka. Wylał na metal kroplę parującej ciągle cieczy i ustawił się w obronnej pozycji, jakby trzymał w ręku tarczę. - Bądź tak dobra i uderz - poprosił. Gdy zawahała się, dodał: - Skoro ciecz nie zniszczyła blaszanej pokrywki, to niemożliwe, by zaszkodziła elfiemu mieczowi! Dostrzegając logikę takiej argumentacji, Arilyn wyciągnęła księżycową klingę i posłusznie uderzyła płazem w prowizoryczną tarczę. Przez jaskinię przetoczył się natychmiast silny, brzęczący dźwięk, brzmiący jak odgłos gigantycznego dzwonu, gdyby stanąć tuż pod nim na dzwonnicy. Harfiarka zaklęła i przytknęła obie dłonie do wrażliwych uszu. Jednak Tinkersdam uśmiechnął się promiennie, chociaż wibracje „tarczy” trzęsły mu rękoma i wprawiały w