alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Elaine Cunningham - Twierdza Cierni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Elaine Cunningham - Twierdza Cierni.pdf

alien231 EBooki C CU. CUNNINGHAM ELAINE.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

Elaine Cunningham TWIERDZA CIERNI

- Witaj, córko Samulara – powiedziała słaby, chrapliwy głos. Bronwyn odwróciła się, zaskoczona niesamowitym odgłosem, i odkryła, że patrzy prosto w świecące czerwone oczy osadzone w twarzy szkieletu. Zdusiła krzyk i cofnęła się. Po drugim spojrzeniu pojęła, przed jaką istotą stoi. Stare, podarte szaty wisiały na niesamowicie chudej postaci. Tam, gdzie kiedyś było ciało pozostały tylko kości zakryte szarą, pergaminową skórą. Pasma siwych włosów wystawały spod kaptura niegdyś białego płaszcza. Jednak w tych świecących oczach było swego rodzaju życie. To był licz, nieumarły czarodziej, jedna z najpotężniejszych i najbardziej przerażających istot. Stwór zbliżył się. - Córko Samulara – powtórzył. – Nie masz powodów, by się mnie bać. Długo czekałem na ten dzień i na kogoś takiego jak ty. Zguba Fenrisa, czy nadszedł już jej czas? Przybyłaś po nią i po trzeci pierścień? Ponieważ wydało się to właściwym posunięciem i ponieważ Bronwyn nie wiedziała, czy głos jej nie zawiedzie, skinęła głową.

Mojemu ojcu, który, w przeciwieństwie do Hronulfa, Daya i Khelbena, zawsze był na miejscu.

Prolog 27 tarsakha, 927 RD Dwóch młodych magów stało na szczycie góry, spoglądając z podziwem na niesamowity rezultat działania ich połączonych mocy. Przed nimi rozciągała się duża łąka, porośnięta wiosenną trawą i dzikimi górskimi kwiatami. Kilka chwil temu widzieli starodawną i oblężoną twierdzę. Już jej nie było, podobnie jak potężnych istot, które szukały w niej schronienia. Nie było też żadnego z ocalonych, poświęconych w wojnie z demonami, które wylały się z otchłani pobliskiego Ascalhormu. Zniknęli, nie pozostawiwszy po sobie żadnego śladu za wyjątkiem wspomnień w głowach dwóch ludzi, którzy spowodowali te zniszczenia. Obaj byli młodymi mężczyznami, ale na tym kończyło się ich podobieństwo. Renwick „Śnieżny Płaszcz” Caradoon był niski i szczupły, miał regularne rysy twarzy i bladą, wąską twarz. Ubrany był całkowicie na biało, a łopoczący na wietrze płaszcz był bogato wyszywany białym jedwabiem i lamowany zimowym futrem gronostaja. Przedwcześnie posiwiałe włosy na środku czoła tworzyły ostry ząbek. Cała jego postawa świadczyła o dumie i ambicji – z zadowoleniem przyglądał się rezultatowi ich połączonych wysiłków. Jego towarzysz przewyższał go o głowę, miał także szerszą klatkę piersiową i barki. Jego włosy i oczy były całkiem czarne, a skóra zdążyła już przybrać brązowy odcień od wiosennego słońca. Gdyby nie otaczająca go wciąż, niemożliwa do pomylenia aura magii, można by go było wziąć za tropiciela lub leśnika. Patrzył na to, co uczynił, z przerażenia w oczach. Ziejąca szczelina w zboczu góry, zwęglone ruiny twierdzy – to mógłby przyjąć łatwiej niż całkowite zniszczenie. Nigdy nie słyszał ciszy tak głębokiej, całkowitej, oskarżycielskiej. Wydawało mu się, że otaczające ich góry i wszystko, co w nich żyło, stało się milczącymi, zaskoczonymi świadkami niewiarygodnej potęgi magii, która zmiotła to miejsce i wszystkich, którzy się tam znajdowali. W położonych niżej, wypuszczających pierwsze pąki drzewach zaśpiewał nieśmiało ptak. Ten dźwięk rozbił niezwykłą ciszę i podziw, który trzymał magów w swoim uścisku. Jakby związani milczącymi porozumieniem odwrócili się i zeszli ze szczytu. Pamięć o tym, co zrobili, wisiała nad nimi ciężko. Lecz mag nie był zadowolony z takiego pozostawienia sprawy. Odwrócił się do swego towarzysza. Wyraz twarzy Renwicka kazał mu zatrzymać się w połowie kroku. Tamten wyglądał na zadowolonego, niemal radosnego. W jego oczach widać było marzenia o potędze, nieśmiertelności – Renwick często o tym mówił. Towarzysz Renwicka położył dłoń na grubym pniu dębu, czując nagłą potrzebę wsparcia się na czymś. - Te pierścienie, których użyłeś do rzucenia czaru… – powiedział ostro. – Co jeszcze potrafią zrobić? Młodszy mag posłał mu wyniosły uśmiech. - Czemu pytasz? Czy dzisiejszy dzień ci nie wystarczył? Drugi mag zapłonął gniewem. Zacisnął pięści na białym płaszczu Renwicka, poderwał go z ziemi i cisnął o drzewo. - Powiedz mi, gdzie znalazłeś te trzy pierścienie i co potrafią!

Renwick tylko się uśmiechnął. - Nie wiem, czym są. A jak je wykorzystam… też nie wiem. Ten spokój zawstydził jego towarzysza. Istniały lepsze sposoby, by kontrolować sytuację. Puścił Renwicka i zrobił krok do tyłu. - Wiesz, że nie dorównujesz mi w walce na czary – zauważył. - I nie zamierzam – odparł Renwick zadowolonym z siebie tonem. – Pierścienie i częściowa wiedza o posiadanej przez nie mocy znajdują się w rękach przeciwnika, którego nie zdołasz pokonać. Ta informacja wstrząsnęła magiem. Nawet wśród elfów, między którymi się wychował, niewielu mogło równać się z nim mocą. - Nie pytasz, o kim mówię. Jak sądzę, nie pozwala ci na to duma – zauważył Renwick. – Mimo to, i tak ci powiem. Ma je Samular, a potem przejmą je jego następcy. - Paladyn? - Samular nie jest zwykłym paladynem. Jest przeznaczony do wielkości, wejdzie do legend. Rzecz jasna, z moją pomocą. Mag zaczął rozumieć, a nawet podziwiać złożoność te intrygi. Paladyni byli szlachetnymi wojownikami, rycerzami oddanymi służbie swoim bogom. Służyli królom, chronili słabych, utrzymywali prawo i sprawiedliwość. Zło w każdej formie było dla nich przeklęte – po prostu nie mogli go znieść. Nie było innej grupy ludzi, którą tak powszechnie by podziwiano. Jeśli te trzy pierścienie znajdowały się w rękach paladyna Samulara, i jeśli on używał ich mocy do czynienia dobra, mag nie mógł tak po prostu odrzucić tych artefaktów, nie stając się wrogiem wszystkiego, co dobrze i szlachetne. - Droga paladyna jest słuszna i dobra – kusił cichym głosem Renwick niczym echo jego myśli. – Jeśli nie będziesz z nim, staniesz przeciw niemu. Nie mógł temu zaprzeczyć, ale musiał dodać coś innego. - Tak wielka moc nie może zostać łatwo opanowana – ciągnął starszy mag, który dwieście lat później będzie znany jako Khelben Arunsun. – Nie będziesz w stanie utrzymać pierścieni w tajemnicy przez cały czas. Pewnego dnia wpadną w niepowołane ręce i zostaną wykorzystane w złym celu. Blady Renwick znów się uśmiechnął. - Zatem w twoim najlepiej pojmowanym interesie leży, aby tak się nie stało. Kiedy opowieść się rozpocznie, kto wie, jak się zakończy?

Rozdział pierwszy 5 mirtula, 1368 RD Młoda kobieta, sądząc z wyglądu pechowy pirat, zatrzymała się u stóp wzgórza. Tak blisko morza nie było zbyt wiele miejsc, które dawały osłonę, a wiatr, szarpiący otulającym jej ramiona płaszczem, niósł ze sobą wspomnienia o nie tak dawno minionej zimie. Kobieta szybko rzuciła okiem za siebie, by upewnić się, że droga za nią wciąż jest pusta. Uspokojona, odsunęła na bok suche gałęzie, zasłaniające niewielkie wejście do nadmorskiej jaskini. Z ciemności wyleciał samotny nietoperz. Instynktownie uchyliła się szybkim, zwinnym ruchem, który przerzucił do przodu jej długi brązowy warkocz. Odrzuciła go z powrotem na plecy, a potem wyjęła z plecaka pochodnię. Kilka uderzeń noża o krzemień skrzesało iskry, dało płomień. Na kamiennej podłodze jaskini natychmiast zaczął się ruch. Szczury uciekały z przerażonym piskiem, kraby odpełzały od nagłego wybuchu światła. - Waterdeep, Miasto Wspaniałości – mruknęła Bronwyn, krzywiąc usta w czułej ironii. Od czasu, gdy cztery lata temu osiedliła się w tym mieście, więcej czasu spędzała robiąc interesy w miejscach takich jak to niż w swoim wytwornym sklepie na ulicy Srebrnej. Wzgórza na południe od portowego miasta nie było zbyt piękne. W nieruchomym powietrzu wisiał ciężki zapach morza, przemieszany z odorem martwych ryb i jeszcze gorszym smrodem z pobliskich Szczurzych Wzgórz, odcinka brzegu służącego miastu jako wysypisko śmieci. Przeszła przez niewielki otwór i stanęła, rozglądając się wokoło. Jaskinia była zimna, a woda znajdowała się wszędzie: zdobiła posadzkę sadzawkami, ściekała po mchach i porostach ozdabiających ściany, niczym ślina kapała z podobnych do kłów skał pod sufitem. Kiedy nadejdzie przypływ, wody będzie jeszcze więcej. Ta myśl sprawiła, że Bronwyn szybciej ruszyła pochylą, nierówną drogą. Dotykała przy tym jedną ręką wilgotnej ściany dla utrzymania równowagi i czujnie obserwowała cienie poza zasięgiem światła pochodni. Nietoperze, szczury i kraby były śmietanką jaskiniowego towarzystwa. Spodziewała się, że może napotkać coś gorszego. Ostrożnie obeszła szeroką sadzawkę, która prawie sięgała pod kamienną półkę. Jak na ironię, choć wyglądała na piratkę, w rzeczywistości Bronwyn nienawidziła wody. Uniosła rękę do głowy, by sprawdzić, czy jej zawadiacka chustka jest mocno zawiązana, a tanie brązowe kolczyki w stylu piratów z Nelanther wciąż tkwią bezpiecznie w uszach. Była w Jaskiniach Przemytników, a stare powiedzenie mówiło: „Jeśli jesteś w Chłodnym Lesie, to się trzęś”. Lata niewoli nauczyły ją, że dopasować się znaczy przeżyć. Ścieżka zakręcała ostro. Po kilku krokach weszła do jaskini. Szczelina w skale, wysoko nad jej głową, wpuszczała nieco światła. Bronwyn przyjrzała się szczelinie, która nagle pojawiła się obok drogi, wyglądając niczym głęboka, szeroka bruzda w kamiennym sercu góry. Jej dnem, wartko i w całkowitej ciszy płynęła podziemna rzeka. Bronwyn powstrzymała dreszcz i ruszyła do pracy. Zdjęła z ramienia plecak i wyjęła dużą szmatę, a potem toporek, starannie wykonany z mithrilu i mahoniu. Troska o cenne przedmioty kazała jej porządnie owinąć topór, zanim umieściła go za kamieniem i dla pewności przywaliła stertą kamyków. Uczyniwszy to, położyła się na brzuchu na krawędzi rozpadliny i sięgnęła w głąb, macając, aż jej ręka natrafiła na linę, którą przywiązała tam kilka dni temu, gdy przyszła tu na zwiady, przygotować miejsce spotkania. Lina była praktycznie niewidziana, gdyż miała wystarczającą

długość, by ciągnąć się wzdłuż ścian rozpadliny po obu stronach. Luźny koniec znajdował się pod wodą, szarpany prądem rzeki. Ciągnięcie mokrej liny było trudne i nim Bronwyn skończyła, jej stare skórzane rękawice były całkiem przemoczone, a dłonie obtarte do gołego ciała. Bronwyn odczekała chwilę, by odsapnąć i zdjąć zniszczone rękawice, po czym założyła plecak i wsunęła jeden z końców mokrej liny. Wgramoliła się po stromym zboczu do miejsca, które zwieszało się nad idącą niżej ścieżką – wybrała to miejsce ze względu na zagłębienie poniżej, między nią i ścieżką. W ten sposób, jeśli coś pójdzie źle i będzie musiał użyć liny, by przelecieć ponad rozpadliną, nie plaśnie o skałę jak przejrzałe jabłko. Kiedy lina była zabezpieczona i zwisała w luźnym, nierównym zwoju, Bronwyn wyjęła z plecaka dziwnie ukształtowany kawałek żelaza, przypominający z wyglądu mały kociołek z wąską szyjką i szerokim, wygiętym brzegiem po drugiej stronie. Odwróciła to do góry dnem i umieściła nad liną. Chwyciła mocno za zakrzywione rączki, zacisnęła powieki i zeskoczyła z rozpadliny. Bronwyn ślizgała się po linie w stronę drugiego końca, z początku szybko, potem zwalniając, aż dotarła do najniższego punktu. Kiedy zatrzymała się, kilka stóp od dalekiego urwiska, poderwała stopy do góry i oplotła nimi linę – na wszelki wypadek. Puściła jeden z uchwytów i wyciągnęła rękę do liny, zaciskając na niej palce. Z westchnieniem ulgi wspięła się przez resztę drogi po linie i wciągnęła na skalną półkę. Zostawiła linę na miejscu i pospiesznie ruszyła wzdłuż krawędzi. Po około stu krokach znalazła to, czego szukała: niewielką szczelinę w podstawie skalnej ściany, wyglądającą dziwnie podobnie do dużej mysiej dziury. Bronwyn opadła na kolana i wczołgała się do krótkiego tunelu, wiodącego przez kamienną ścianę do kolejnej sieci korytarzy. Nie była to najszybsza droga na umówione miejsce spotkania, a do tego było tu bardzo ciasno. I o to właśnie chodziło. Bronwyn mogła się przecisnąć przez wąskie tunele, ale ci, z którymi miała robić interesy, już nie. Wyszła z korytarza i zapaliła następną pochodnię. Po kilkuset krokach dotarła do miejsca spotkania – niewielkiego, wilgotnego przedpokoju, wyrzeźbionego przez wodę płynącą tędy od wielu wieków. To, co zobaczyła dalej, wcale nie było zachęcające. Względnie płaski kawał skały został ustawiony na kilku kamieniach, by posłużyć jako stół. Leżały na nim resztki dość nieapetycznie wyglądającego posiłku: suchy chleb, śmierdzący zielono-błękitny ser, kubki brudnego piwa warzonego z grzybów i mchu. Tę biesiadę zakończyło właśnie trzech najbrzydszych krasnoludów, jakich Bronwyn kiedykolwiek widziała. To byli duergarowie, rasa krasnoludów żyjących głęboko pod ziemią, których dusze były równie szare, jak ich skóra i broda. Nienawiść między krasnoludami z gór i duergarami była niemal tak samo zażarta jak ta, która panowała między elfami i ich podziemnymi odpowiednikami, drowami. Bronwyn robiła interesy z nimi wszystkimi – lecz ostrożnie. Cała paskudna trójka uniosła dłoń do czoła, osłaniając oczy przed jasnym światłem pochodni. - Jesteś sama? – spytał jeden z nich. - Taka była umowa – odparła, kiwając głową w stronę trzeciego i najmniejszego duergara. – A skoro już przy tym jesteśmy, to miało być was dwóch. A to kto? - A, on – odparł pierwszy duergar, machając lekceważąco ręką. – Syn, może nawet mój. Przyszedł patrzeć i uczyć się.

Bronwyn przyjrzała się temu trzeciemu, którego widziała po raz pierwszy. Duergarowie byli zwykle chudzi i kościści, lecz ten był najchudszy ze wszystkich, których Bronwyn miała okazję widzieć. Uniosła pochodnię i zmarszczyła brwi. To był tylko chłopiec. Dwaj pozostali duergarowie pielęgnowali rzadkie szare brody, jego cofnięty podbródek był łysy jak łeb sępa. I nadal miał wszystkie zęby, w których starannie dłubał paznokciami o czarnych obwódkach. Chłopiec wyjął palec z ust i przejechał językiem po zębach, by zebrać kawałki jedzenia. Dostrzegł, że Bronwyn uważnie mu się przygląda. Skinął na powitanie głową. Gdy się jej przyglądał, na usta wypełzł powoli chytry uśmieszek. Z młodego duergara emanowało zło, tak jak śmierdząca para bucha w zimnym poranek z nocnika. Bronwyn zadrżała, zmrożona taki złem w kimś tak młodym. Przywódca dostrzegł jej reakcję. Warknął i huknął dłonią małego, który zapiszczał jak kopnięty psiak. Chłopiec posłał kobiecie złowróżbne spojrzenie, jakby oberwał z jej winy. Bronwyn udawała, że tego nie widzi. Podniosła ze stołu mały, kamienny nożyk i ucięła sobie kawałek śmierdzącego sera. Wśród duergarów było to uznawane za samowolę, może nawet drobną obrazę. Drugi dorosły popatrzył na nią, ale nic nie powiedział. Nigdy nie odzywał się w jej obecności, choć trzymana przez niego długo na trzy stopy, okuta żelazem pałka czyniła tę ciszę bardziej wymowną. Zniosła to spojrzenie i wrzuciła ser do ust. Utrzymywała wyraz łagodności, niemal zadowolenia z siebie, milcząco stwierdzając, że to ona panuje nad sytuacją i nie ma powodów, aby się bać. Niezbędny pokaz odwagi, jeśli robiło się interesy z takimi jak ci duergarowie, lecz dla Bronwyn nie była to najlepsza chwila. Gdy czekała na odpowiedź, w jej żołądku kotłowała się mieszanina obawy i wstrętu. Lecz szczęście pomogło jej dwa razy. Pałka duergara nie podniosła się, podobnie jak zabrany ser. Aby utrzymać konwenanse, Bronwyn wyszczerzyła się do milczącego duergara i ponownie skupiła uwagę na przywódcy. - Gdzie kamienie? Słysząc, jak podchodzi do sprawy, burknął z ukontentowaniem, wyciągnął zza pasa brudny woreczek i wysypał jego zawartość na jej wyciągniętą dłoń. Gdy złote kamienie przeleciały jej przez palce, Bronwyn wciąż zachowywała ostrożnie neutralny wyraz twarzy, choć wiedziała od razu, że ten naszyjnik był niezwykły. Klejnotami były bursztyny, o których mówiono, że stanowiły żywą krew drzew, rosnących kiedyś w nieistniejący od dawna Lesie Mykonidów. Delikatny srebrny filigran, choć stary i mocno wytarty, był doskonałej roboty. Z pewnością elfie. To była najdoskonalsza jubilerska robota, jaką Bronwyn kiedykolwiek trzymała w rękach. Mimo to, gdy dotykała bursztynu, czuła mrowienie w palcach. Może przez wiele lat stykania się z bogatymi w magię przedmiotami jej zmysły były niezwykle wyostrzone, może to tylko jej wyobraźnia, lecz gotowa była przysiąc, że wyczuła słabe, dalekie echo złej magii. Zmusiła się, by jeszcze raz podnieść naszyjnik i przyjrzeć mu się, jakby oceniała jego wagę i kolor. - Ładny – przyznała ostrożnie – ale cena jest za wysoka. Przywódca duergarów znał się na regułach handlu tak dobrze, jak i ona. - Pięćset sztuk złota i ani miedziaka mniej – powiedział zdecydowanie. – I broń. Dwie sztuki. Bronwyn uśmiechnęła się krzywo. - Tam, skąd pochodzę, kupcy znają wartość swoich towarów. Ale ponieważ zwykle nie

handluje się bursztynem, może trochę ci doliczę. - Tak? Ile? Postukała z namysłem w jeden z jej przerośniętych kolczyków. - Mogę podnieść cenę do pięćdziesięciu sztuk złota i topora. Znalazłam dobry: dwuręczny, dobrze wyważony do walki wręcz i do rzucania. Rzecz jasna wykonany przez kowala złotych krasnoludów. Ostrze z mithrilu, rękojeść z polerowanego mahoniu wysadzanego kawałkami granatu i turmalinem. Zainteresowany? - Haark! – Duergar przechylił się na bok i splunął. – Nie potrzebuję ładnych rzeczy. A już szczególnie od złotych krasnoludów. Mimo to Bronwyn dostrzegła w jego oczach błysk chciwości. Duergarowie byli raczej hienami niż kowalami i nie spotkała jeszcze żadnego, który nie szukałby dobrze wykonanej krasnoludzkiej broni. Potrząsnęła bezcennym naszyjnikiem. - Ten bursztyn w nowej oprawie sprzedam na bazarze za jakieś dwieście sztuk. Dam ci połowę. Duergar zbierał się do następnego splunięcia, ale uznał, że tu przyda się bardziej dramatyczny gest. Udał, że wyciąga nóż i wbija go w sobie w serce. - Raczej to, niż wezmę sto sztuk złota! – przysiągł. – Czterysta i topór. - Ten topór sam jest wart pięćset. - Mało prawdopodobnie! Ale skoro znamy się od tak dawna, niech ci będzie… kamienie za topór. Bronwyn pociągnęła nosem. - Dam ci dwieście sztuk złota, ale zapomnij o toporze. Duergar uderzył w stół pięścią o barwie łupka, rozgniewany myślą, że mógłby stracić swoją nagrodę. - Topór oraz dwieście sztuk złota to dla ciebie handel?! To złodziejstwo, ot co! Bronwyn przyjęła to spokojnie. Spodziewała się protestów. Tak naprawdę wydawało się jej, że duergarowie poddawali się zbyt łatwo. Spodziewała się więcej kłopotów – tego była pewna. To ją zaskoczyło, zwłaszcza że był tu jeszcze ten chłopak. - Stoi – położyła torbę na stole. – Dwieście sztuk złota, płatne w sztukach platyny. Przelicz. Na szarej twarzy krasnoluda pojawił się odcień czerwieni. Bronwyn przypuszczała, że nie umiał pewnie liczyć aż tak wysoko, a już tym bardziej przeliczyć kursów monet. - Nie trzeba – mruknął. – Ty nie oszukujesz. Bronwyn skinęła głową, nie bez satysfakcji zauważając, że duergar być może po raz pierwszy w życiu powiedział prawdę. Ceniła sobie reputację, na którą długo pracowała. Obiecane, dotrzymane. W kilku słowach opisała im, gdzie mogą znaleźć drugą część zapłaty. - Topór jest wasz, macie na to moje słowo. Dotarcie do niego zajmie wam nieco czasu, to wszystko. Ja wykorzystam ten czas, by zwiększyć dystans między nami. Nie zapomniałam, co się stało podczas naszego ostatniego spotkania. - Ja też nie. Szkoda, że straciłem Brimgrumpha. Był dobry w walce, ale za bardzo się do tego przyzwyczaił. Nie wiedział, kiedy przestać – odparł nabożnie duergar. To była najdłuższa kwestia, jaką wygłosił przy Bronwyn, a także najbardziej oszukańcza. Gdyby zasadzka, która ukoronowała ich poprzednie spotkanie powiodła się, duergar bez wątpienia szybko zabrałby swoją część łupu. Ale nie powiodła się, a jego podwładny zginął. Żelazne spojrzenie Bronwyn świadczyło o tym, że jego próba zrzucenia z siebie

odpowiedzialności nie powiodła się. - Wejdziesz mi w drogę raz i bądź pewien, że będę mieć cię na oku. Wejdź mi w drogę dwa razy, i lepiej uważaj na mnie – ostrzegła. Duergar wzruszył ramionami. - Jasne – zgodził się. Zbyt łatwo, pomyślała Bronwyn. Kiedy milczący krasnolud chował złoto, Bronwyn uniosła naszyjnik i poluzowała sznurki przy swojej torbie. Nie była to zwykła torba, kupiła ją od halruaańskiego czarodzieja za cenę równą niemal jej rocznym dochodom. Była warta każdego wydanego na nią miedziaka. Stanowiła wejście do magicznego tunelu i wszystko, co do niej wrzuciła, lądowało w dobrze strzeżonym sejfie w „Zadziwiającej Przeszłości”, jej sklepie w eleganckiej części. Waterdeep. Bronwyn już dawno nauczyła się podstawowej zasady obowiązującej w handlu antykami. Znalezienie ich to było jedno: utrzymanie stanowiło zupełnie inną sprawę. Zauważyła lekki ruch, zamarła nieruchomo. Kamienny nóż, który sobie pożyczyła, sam się poruszał – niewiele, zaledwie odrobinę, dość, by czubek ostrza skierował się na bursztyn w jej dłoni. Magnetyt, pojęła Bronwyn. Nóż był wykonany z kamienia, który czuł i reagował na energie zawarte w metalach – lub, jak w tym przypadku, w bursztynie. Duergar chciał ją wyśledzić i odzyskać naszyjnik, gdy uznają, że znajdują się poza zasięgiem pułapek, którymi zawsze osłaniała swoją drogę powrotną. Drugi raz wszedłeś mi w drogę, pomyślała ponuro. Wstając z kamienia, starannie zachowywała obojętny wyraz twarzy. Nawet odwróciła się i odeszła, dając głównemu krasnoludowi czas na podniesienie zdradzieckiego kamiennego noża. Kiedy dotarła do wyjścia, odwróciła się i popatrzyła zimno w sprytne oczka zdradzieckich istot, po czym wrzuciła bursztynowy naszyjnik do worka. Zniknął w magicznym wirze. Kamienny nóż zawirował w podobny sposób, tnąc głęboko dłoń krasnoluda. Krzyk bólu i gniewu zmył z jego twarzy złośliwy uśmieszek. Bronwyn odwróciła się i pobiegła tunelem niczym jeleń. Zakręciła za róg i pochyliła się, puszczając pochodnię, by wyciągnąć spomiędzy kamieni to, co tam wcześniej ukryła. Trzech duergarów nadbiegało w grzmiącym crescendo podkutych żelazem butów. Kiedy wyczuła właściwy moment, skoczyła przed dwóch rozpędzonych krasnoludów, trzymając kij poziomo na wysokości bioder. Duergarowie nie mieli czasu się zatrzymać. Wpadli na laskę po obu stronach Bronwyn, obrywając dokładnie pod gardłem. Głowy odskoczyły do tyłu, a nogi wymknęły się spod nich do przodu. Przez jaskinię przeszedł tępy, głęboki huk, gdy dwie krępe istoty rąbnęły o ziemię z szeroko rozpostartymi ramionami. Bronwyn cofnęła się tanecznym krokiem. Nadbiegł młodszy duergar, depcząc po swoich ziomkach, byle tylko dopaść Bronwyn. Błysk w oku i mały, wyszczerbiony toporek trzymany wysoko nad głową dobitnie świadczyły o jego zamiarach. Bronwyn szybko uchyliła się na prawo. Złapała kij za jeden koniec i wzięła zamach. Czując się jak dziecko szykując się do uderzenia w piłkę za najwyższą stawkę, uderzyła wysoko i mocno. Laska świsnęła w powietrzu i trafiła w rękę, w której duergar trzymał broń. Coś – Bronwyn nie była pewna, czy to była ręka, czy rękojeść – pękło z obrzydliwym trzaskiem. Chłopiec rzucił topór na jednego z ogłuszonych starszych i szedł dalej. Bronwyn schyliła się po pałkę, która wypadła z dłoni jednego z powalonych krasnoludów.

Zbyt późno uświadomiła sobie błąd – okuta żelazem pałka była zbyt ciężka, by mogła ją podnieść. Nie było czasu szukać czegoś innego. Bronwyn rzuciła się sprintem do przodu, przyciskając brodę do piersi. Jej głowa mocno uderzyła w brzuch młodego duergara, powstrzymując jego szarżę. Powietrze uszło z niego z ostrym, bolesnym stęknięciem, po czym upadli razem w plątaninie rąk i nóg. Bronwyn kopała i waliła pięściami, lecz była zbyt blisko, by zadać jakieś poważniejsze obrażenia Młody duergar radził sobie nieco lepiej. Wijąc się i osłaniając najwyraźniej złamane ramię, zadał kilka ciosów, ale nie mógł włożyć w nie zbyt wiele siły. Nagle wpadł na lepszy pomysł: chwycił jeden z brązowych kolczyków Bronwyn i mocno pociągnął. Nagły, przeszywający ból wyrwał z jej ust okrzyk, który przywołał uśmiech na gładkiej twarzy duergara. Rozwścieczona Bronwyn sięgnęła po upuszczoną pochodnię. Zacisnęła ręce na drzewcu, na tyle blisko nasmołowanej części, że poczuła ciepło. Wraziła wciąż gorący kawałek w twarz krasnoluda. Wrzasnął i puścił ją, trzymając się zdrową ręką za oko. Bronwyn przetoczyła się na bok i zerwała na nogi, zwinnie unikając wyciągniętych rąk wodza duergarów. Dwaj dorośli otrząsnęli się z zaskoczenia, odzyskali zimną krew i swoją broń. Bronwyn odwróciła się i pobiegła swoim tunelem. Pędziła jak szalona, a trzech duergarów biegło za nią, sapiąc jak miechy. Przed nią pojawił się niewielki tunel. Opadła na kolana i przeszła na czworakach kilka ostatnich kroków, po czym położyła się na brzuchu i wpełzła do tunelu. Gorączkowo parła do przodu, nim ktokolwiek z nich zdoła złapać ją za kostkę i wyciągnie z powrotem. Prawie jej się udało. Prawie była bezpieczna. Coś uderzyło w jej but, przestraszyło. Poderwała głowę, która boleśnie zetknęła się z kamiennym sufitem. Nagle zrozumiała, dlaczego krasnoludy zabrały ze sobą niewielkiego chłopca. Nie ona jedna odwiedziła tę jaskinię. Spodziewali się tego… i zabrali duergara, który z łatwością mógłby przejść przez tunel. Z jakiegoś powodu ta myśl wywołała więcej gniewu niż strachu. Młody duergar już był ranny i na tym jeszcze nie koniec. Jeśli będzie musiała, zabije go. Z pewnością starsi o tym wiedzieli. Bronwyn wygrzebała się z tunelu i pobiegła w stronę przepaści, przygotowując się do czekającego ją skoku. Wyciągnęła linę i poczołgała się w stronę oznaczonego miejsca. Ściskając sznur mocno jedną ręką, zaczęła piłować kawałek za sobą. Niemal ją przecięła, gdy usłyszała pełen przerażenia wrzask młodego duergara. Jego lament wznosił się coraz wyżej i cichł, po czym zakończył się głośnym pluskiem. Bronwyn zaklęła pod nosem. Młody duergar, na wpół oślepiony i bez wątpienia wytrącony bólem z równowagi potknął się i spadł do rzeki. Okrzyki starszych duergarów i ich grzmiące kroki wywołały w niej dziwną ulgę. Znaleźli inną drogę do jaskini. Uratują małego, nim strumień zniesie go za daleko. Nagle lina uniosła się w gwałtownym szarpnięciu. Puściła nóż i chwyciła się jej obiema rękami, spoglądając z niedowierzaniem na drogę. Duergarowie spoglądali na nią, nie na chłopca w rzece. Bronwyn ogarnął gniew, odpędzając niemal paraliżujący strach przed wodą. Wykrzyczała krasnoludzką obelgę, jedną z tych, które natychmiast wywołują bójkę w karczmie, morderstwo albo niewielką wojnę.

Znów pociągnęli za linę, tym razem mocniej. Wreszcie puściła i Bronwyn zakołysała się nad przepaścią. Zmusiła się do trzymania oczu otwartych, obserwując gwałtownie zbliżającą się skałę. Kiedy tylko dotarła do krawędzi, puściła linę i potoczyła się bokiem. Ten ruch zmniejszył nieco jej rozpęd, lecz i tak uderzyła w skałę z siłą wywołującą mdłości. Przetoczyła się kilka razy i uderzyła w ścianę tak mocno, że przez chwilę leżała oszołomiona i obolała. Nad przepaścią poleciał następny okrzyk. - Zawarliśmy umowę! – wołał przywódca. – Topór i złoto! Bronwyn wstała powoli i spojrzała na podskakujące i gwiżdżące krasnoludy po drugiej stronie. Po tym wszystkim mieli jeszcze czelność oskarżać ją o niedotrzymanie umowy. W sumie, miał jednak rację. Miała naszyjnik, a w zamian obiecała im topór. Podeszła do miejsca, gdzie zostawiła broń, po czym zacisnęła dłoń w pieść i wsunęła ją w stertę kamyków, gdzie była ukryta. Podnosząc wysoko błyszczący topór, odchyliła się, by nim rzucić. Broń poleciała ponad przepaścią, dokładnie w stronę rozwścieczonych duergarów. Skrzyknęli coś i rzucili skryć się za stertą kamieni. Kiedy usłyszeli głośne „brzęk” metalu o skałę – kilka stóp poniżej miejsca, gdzie stali – wyskoczyli i zatrzymali się na skraju przepaści. Topór leżał na wąskiej półce, jakieś dziesięć stóp poniżej ścieżki. - Ups – wyrwało się Bronwyn. Pozostawiając duergarom podwójny problem odzyskania topora i ich młodego krewniaka, odwróciła się i ruszyła po pochyłości ku wyjściu. Nie miała wątpliwości, co uznają za bardziej istotne. *** Dag Zoreth zapomniał, jak brzmi rzeka, gdy szaleje wiosną. Słaba i słodka, zarówno niecierpliwa, jak roześmiana, rzeka Dessarin śpiewała w oddali, a jej głos był tak znajomy, jak dziecięca kołysanka. Uderzyła go fala wyraźnych, chwytających za serce wspomnień, wystarczająco potężnych, by wyciągnąć z dna pamięci krzyki i straszliwy łomot kopyt. Wziął długi, uspokajający wdech, aby osadzić się mocniej w teraźniejszości. - Czekajcie tu – powiedział spokojnie do swoich ludzi. Tego się nie spodziewali. Starali się ukryć zaskoczenie, ale Dag i tak je zobaczył. Niewiele mu umykało, a po sobie okazywał jeszcze mniej – co było w dużym stopniu powodem, dla którego to on wydawał rozkazy. Dag aż za dobrze rozumiał reakcję swoich ludzi. Wiedział, co widzą, gdy na niego spoglądając. Szczupłego mężczyznę, o głowę niższego od większości swoich strażników, bez doświadczenia we władaniu krótkim, zdobionym klejnotami mieczem u boku, o skórze bladej od wielu lat spędzonych wewnątrz murów. W sumie, nie wyglądał na kogoś, kto może włóczyć się sam po dzikich wzgórzach. Dag Zoreth jak zwykle nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Ale tu, w tym miejscu, wspomnienia z dzieciństwa były silne – na tyle, by obedrzeć go ze zdobytej z trudem władzy i pozostawić małym i słabym, jak dziecko, które boi się, że nigdy nie osiągnie wyznaczonego dlań celu. Poczuł starą rozpacz, wspomnienie głębokiego, dźwięcznego głosu ojca intonującego „Gdy usłyszysz, że Dessarin brzmi tak jak teraz, pora zejść z drogi”. Dag Zoreth obrócił konia na południe, szarpiąc za lejce tak mocno, że wierzchowiec zarżał z bólu i protestu. Lecz koń go usłuchał, podobnie jak opancerzeni ludzie, czekający posłusznie na drodze wiodącej na wschód, do Tribor. Jechał kilka minut, nim zorientował się, gdzie jest. Stara ścieżka nadal tu była, wyróżniona

nie śladami stóp i kopyt, lecz smukłymi drzewami, rosnącymi na niegdyś otwartej przestrzeni. Zadziwiające, dumał Dag Zoreth, jak szybko może rosnąć drzewo, jeśli wyrwie się spod ciężkiego cienia starszego lasu. Do jego umysłu wślizgnęła się, nieproszona, natarczywa piosenka. Był to marsz, stary hymn ku chwale Tyra, boga sprawiedliwości. Jego ojciec często śpiewał ją, by oznaczać drogę do wsi. Jak mawiał, droga i piosenka mają podobną długość. Dag Zoreth wiedział, że nim skończy nucić ostatnią zwrotkę, las stanie się polaną, a przed nim pojawi się wioską. Na myśl, że rzeczywiście mógłby zaśpiewać, na jego ustach pojawił się lekki, cyniczny uśmieszek. Wątpił, by jego bóg Cyric Szalony, miał dobry słuch. Lecz nawyk okazał się mocniejszy od ostrożności. Jadąc, Dag przypomniał sobie kolejne linijki i liczył dystans w ciszy swojego umysłu. Kiedy piosenka się skończyła, Dag Zoreth rzeczywiście trafił na polanę, której szukał. Wzdłuż ścieżki młode drzewka bardzo się starały, aby odzyskać ją dla lasu. Dag ześlizgnął się z konia. Nie nawykł do jazdy, a ta podróż zapoznała go z cała masą nieznanych mu do tej pory mięśni. Choć droga z domu w Mrocznej Twierdzy była długa i trudna, ciało wciąż odmawiało nabrania siły i krzepy. Jednak nie mógł uskarżać się na swoją wolę i odrzucił pulsujący ból tak, jak słabszy człowiek odpędza muchę. Zostawił konia, aby mógł się napaść, i zaczął okrążać polanę. Miejsce było jednocześnie znajome i dziwne. Rzecz jasna, budynki zniknęły, spalone do gołej ziemi podczas tego strasznego najazdu ponad dwadzieścia lat temu. Tu i tam dostrzegał kawałek spalonego drewna czy rozrzucone kamienie z podmurówki, między którymi rosły kępy kwitnących jeżyn, ale wioska, w której się urodził, zniknęła. A wraz z nią dziedzictwo, które Dag Zoreth przybył odzyskać. Sfrustrowany, rozejrzał się szukając czegokolwiek, co mogłoby mu posłużyć za znak. Lata zmieniły go bardziej niż las i nie oglądał już świata oczami chłopca, który właśnie skończył siedem zim. Wtedy całym jego światem była ta mała wieś u południowych podnóży Wzgórzy Jundara. Teraz jego świat był znacznie szerszy i całkiem inny od tego, który wyobrażał sobie podczas wszystkich lat spędzonych w tej bezpiecznej enklawie – inny od wszystkiego, poza najazdem, który zakończył jego dzieciństwo. Dag Zoreth wziął kolejny głęboki wdech, masując skronie obiema rękami, jednocześnie przeszukując wspomnienia. Nagle pojawił się wyraźny obraz: czerwony liść o ostrych końcach leniwie opadający w dół i znikający na jaśniejszej czerwieni rozciętej piersi brata. Obrócił się szybko na pięcie, jak ktoś, kto przypadkiem zobaczył coś okropnego. Odchyliwszy głowę, przyglądał się wierzchołkom drzew. W miejscu, gdzie zginął jego brat, rósł dąb. Było ich tu wiele, ale żaden nie wyglądał znajomo. Może powinien wrócić tu jesienią, kiedy liście zmieniają kolor. Uśmiechnął się lekko z tej głupiej myśli i odrzucił ją tak samo szybko, jak się pojawiła. Miał moc, aby odzyskać to, co należało do niego i wolę, aby zrobić z tego użytek. Czemuś miałby czekać? Lecz czas zmienił i przesiał jego wspomnienia, tak jak las zamknął się wokół domu jego dzieciństwa. Nie istniał żaden ludzki sposób, aby Dag mógł odzyskać to, co stracił. Na szczęście bogowie byli mniej sprawami czasu i śmiertelności, a od czasu do czasu chcieli podzielić się swoim punktem widzenia, choćby jednym rzutem oka, ze swoimi śmiertelnymi wyznawcami. Choć zadanie, które musiał wypełnić, przerażało go, dłonie młodego kapłana spokojnie wyciągnęły zza czarno-fioletowej tuniki święty symbol Cyric. Dag nosił barwy swego bóstwa

przez cały czas, nawet wtedy, gdy lepiej było nie udawać się zagranicę ostentacyjnie obnosząc się z szatami i symbolem Cyric. Zdaniem Daga, a opierał to zdanie na własnym doświadczeniu i ambicjach, ludzie, którzy twierdzili, iż nie mają powodu, by bać się i nienawidzić jego kapłanów po prostu nie żyli wystarczająco długo, aby któregoś z nich spotkać. Młody kapłan zamknął oczy i zacisnął pięści na medalionie. Jego usta poruszały się, gdy odmawiał modlitwę o boskie przewodnictwo. Odpowiedź pojawiła się nagle i z okrutną siłą, która cisnęła Daga na kolana i głęboko w przeszłość. - Hymn – wymruczał przez sta wykrzywione z bólu. – Cyric musi usłyszeć hymn. Potem myśl uciekła, zmieciona przez ponad dwadzieścia uciekających lat. Dag Zoreth znów był dzieckiem, klęczącym nie w niedawno wyrosłym lesie, lecz w najciemniejszym kącie wypełnionej dymem chaty. Drobne, chude ramiona obejmowały maselnicę, a ciemne oczy rozszerzyły się z przerażenia, gdy sztaba na drzwiach wygięła się i puściła. Do środka wpadło trzech mężczyzn, a ich oczy płonęły czymś, co zarówno odpychało, jak i fascynowało drżącego chłopca. Jeden z nich odepchnął matkę Daga, która skoczyła bronić dzieci jedyną bronią, jaką posiadała – rondlem na długiej rączce. Śmieszna broń wypadła jej z ręki i zadzwoniła na klepisku. Mężczyzna znów uderzyła, a głowa matki odskoczyła do tyłu. Upadła, uderzając o kamienie z głośnym trzaskiem. Krew spłynęła na kamienie niczym obrzydliwy kwiat wokół zbyt bladej twarzy. Lecz w jakiś sposób znalazła siłę, aby się podnieść, przedrzeć ku mężczyźnie, który szedł w stronę kołyski po drugiej stronie izby. Leżały tam bliźniacze siostry Daga, krzycząc ze strachu i złości, młócąc zadymione powietrze różowymi piąstkami. Matka rzuciła się na kołyskę, chwyciła dziewczynki w ramiona i osłaniając własnym ciałem wykrzyczała modlitwę do Tyra. Mężczyzna wyciągnął miecz i uniósł go. Na szczęście maselnica zasłaniała Dagowi pole widzenia i nigdy nie zobaczył, czy cios naprawdę spadł, lecz wiedział, co oznacza ta nagła cisza. W szorstkiej, gwałtownej wymianie zdań, która nastąpiła po ciosie miecza, Dag wyczytał swój los. Skulił się jeszcze bardziej, wtulając w rysunek, który jego psotna siostra wyryła na grubym szachulcowym murze. To była kryjówka jej „skarbów” – gładkich lub lśniących kamieni, niebieskiego piórka i innych małych cudów, jakie znalazła wokół wioski. Dag gorąco pragnął, by jego siostra kopała głębiej, zamieniając skarbiec w drugiej drzwi. Wstrzymał oddech, pragnąć schować się w szczelinie, dymie i cieniach. Mężczyzna przeszukał chatę, rozrzucając zawartość skrzyń i łóżek, by znalazł chłopca, nim dym z tlącej się strzechy zmusi ich do wyjścia. Nie ruszyli maselnicy, być może dlatego, że nie uznali jej za miejsce, gdzie mogłoby schować się dziecko. Wreszcie dali spokój uważając, że Dag uciekł jak jego siostra. Opuściła chatę, nim zaczął się pożar. Zawsze ciekawa, wyszła ku hałasom, jakie wywoływali zbliżający się najeźdźcy, umykając gorączkowo łapiącym ją dłoniom matki i przeciskając się przez jedyne małe okienko, które nie zostało zamknięte. Stara koszula nocna rozerwała się na haku. Odruchowo klepnęła w małe, szkarłatne znamię na gołym biodrze – bez wątpienia był to gest obronny, wywołany częstymi żartami Daga. Potem zniknęła, tylko mignęły jej małe stopy, gdy wyślizgnęła się głową naprzód przez okno. Dag był ciekaw, co się z nią stało. Odczekał, aż mężczyźni wyjdą, po czym wyślizgnął się ze swojej kryjówki i podkradł do

okna z boku. Zostawił matkę i siostry nie oglądając się, cały czas nienawidząc siebie za tchórzostwo. Choć był tylko dzieckiem, był też synem wielkiego paladyna. Powinien był walczyć. Powinien znaleźć jakiś sposób, by ocalić swoją rodzinę. Szczupłe palce trzęsły się, gdy podnosił haczyk zamykający okiennice. Przez kilka strasznych chwil obawiał się, że nie zdoła ich otworzyć i będzie musiał wybierać między śmiercią w zadymionym budynku a wyjściem wprost w ręce tych, którzy przybyli, aby go wykraść. Przerażenie dodawało mu sił, szarpał haczyk, aż krew ciekła z palców. Niespodziewanie metalowa sztaba puściła. Okiennice otworzyły się i Dag przeleciał ponad niskim parapetem do ogródka z ziołami, rosnącymi pod oknem. Leżał tam, gdzie upadł, kuląc się między kruchymi roślinami, póki nie upewnił się, że jego rozpaczliwy ruch nie przyciągnął niczyjej uwagi. Po chwili ostrożnie uniósł głowę i rozejrzał się po polanie szeroko otwartymi oczami. To, co zobaczył, przypominało najniższe kręgi Otchłani, coś, czego żaden potomek świętego wojownika Tyra nie powinien oglądać. Wieś otaczali jeźdźcy na koniach z uniesionymi mieczami, gotowi ciąć każdego, kto odważył się uciekać. Grzmot kopyt ich wierzchowców niósł się echem wśród potępieńczego chóru: okrzyki napastników, jęki umierających, błagania tych, którzy jeszcze żyli. Nad to wszystko przebijał się ryk i syczenie żarłocznych płomieni. Większość domów płonęła, ogień unosił się aż do granatowego nieba. Pobliski dach zawalił się, strzelając na zadymioną polanę snopem iskier. Nagły blask pokazał jeszcze więcej okropności. Na ziemi leżały skręcone, zakrwawione ciała, podobne raczej do zarżniętych gęsi, niż do ludzi, których Dag znał od chwili narodzin. Z pewnością nie mógł to być traper Jerenith, rozpruty jak jeleń, z własnym nożem leżącym u stóp. Tamta młoda dziewczyna przewieszona przez kamienny krąg wioskowej studni, niewytłumaczalnie naga i niemal czarna od sadzy i strasznych sińców nie mogła być śliczną Peg Yarlsdotter. Czy to nie ona dała dziś Dagowi miodowe ciastko i zapewniła, że jego ojciec wróci przed pierwszym śniegiem? Uwagę chłopca przyciągnął znajomy głos, a raczej znajomy wrzask. Zalała go fala ulgi i radości. Jego ojciec, najdzielniejszy i najbardziej przerażający rycerz Tyra, wreszcie powrócił! Strach stopniał, a wraz z nim zniknął ból po wielu dniach spędzonych na wyglądaniu ojcowskiego konia i zazdroszczeniu innych chłopcom, których ojcowie pozostawali w wiosce i zajmowali się mniej podniosłymi zadaniami. Ośmielony nagle Dag wyskoczył z ogródka, gotów biec do boku ojca. W całym Faerunie nie było bezpieczniejszego miejsca niż szeroki grzbiet jego bojowego rumaka, pod osłoną ojcowskiego miecza i jego niezachwianej wiary. Zrobił może trzy kroki, nim zrozumiał swój błąd. Głos nie należał do ojca, lecz do Byorna, jego starszego brata. Walczył, tak jak mógłby walczyć ojciec. Tak jak powinien on, Dag. Choć nie miał jeszcze czternastu lat i nie uważano go za mężczyznę, Byorn miał odwagę unieść miecz i stawić czoło tym, którzy najechali jego wioskę z zimną stalą i płonącymi pochodniami. A głos, którym wzywał Tyra, by dał mu siłę i prawość, niósł w sobie obietnicę dorównania głębokiemu, dźwięcznemu głosowi ojca. Uwielbienie dla bohatera walczyło z przerażeniem w ciemnych oczach Daga, gdy przyglądał się, jak brat wywija zakrwawionym orężem. Nawet Dag wiedział, że Byornowi brak siły i umiejętności, a mimo to chłopak walczył tak zaciekle, że trzymał na dystans dwóch napastników, i żaden z nich nie był cały. Trzeci leżał obok rozciągnięty na plecach z

przechyloną głową, odsłaniając rozpłatane gardło; w szeroko otwartych oczach wciąż malowało się zaskoczenie, że Śmierć może być takim gołowąsem. Nic dziwnego, że to Byorn nosi pierścień, pomyślał Dag bardziej z podziwem niż z zazdrością. Ojciec dał go Byornowi nie dlatego, że był najstarszy z całej piątki, ale dlatego, że był tego najbardziej wart. Pierścień. Strach znów się cofnął, tym razem przed ponurym poczuciem celu. Nie miał jeszcze siedmiu lat, ale w krwi i kościach wyczuwał znaczenie tych pierścieni. Sądził, że postąpiłby tak samo, nawet gdyby nikt nie opowiadał mu przy kominku opowieści o wielkim Samularze, szlachetnym rycerzu Tyra i jego własnym dalekim przodku. Pierścień musi znaleźć się w bezpiecznym miejscu, nawet jeśli dzieciom Samulara ma grozić niebezpieczeństwo. Dag wiedział już z zimną pewnością, że dla nikogo z nich nie będzie ani bezpiecznego miejsca, ani ratunku. Przekradł się z tyłu domu, do kryjówki, jaką dawały mu resztki letniego ogrodu sąsiadów. Przeczołgał się na czworakach między usychającymi pędami do miejsca, gdzie jego brat walczył jak godny potomek Samulara. Prawie docierał już na polanę, kiedy Byorn poślizgnął się i upadł. Słyszał okrzyk tryumfu i zobaczył, jak spada morderczy cios. Z ostrym, bolesnym sapnięciem, Dag wciągnął haust przesyconego dymem powietrza, by dodać sił okrzykowi gniewu, przerażenia i sprzeciwu. Z jego ust wyszło tylko stłumione skamlenie. Mimo to nadal szedł, by stanąć u boku Byorna. Brat leżał nieruchomo, tak bardzo nieruchomo, na cichym kawałku przesiąkniętej krwią ziemi. Teraz, kiedy już nie walczył, żaden z najeźdźców nie zwrócił na niego uwagi. Pozostawili chłopca i ruszyli rabować kilka ocalałych budynków. Dag rozumiał: szukali potomków Samulara. To był jedyny skarb, jaki ta mała, oddalona wioska mogła im zaoferować. Słyszał ich w swoim domu, ganiących żołnierza, który zabił dwie cenne dziewczynki ciosem przeznaczonym wyłącznie dla ich matki. Śmierć Byorna również była pomyłką. Oni szukali dzieci, a w pełnych podziwu oczach Daga Byorn był już dorosłym mężczyzną. Z mieczem i z imieniem Tyra na ustach Byorn również musiał ich zmylić. Dag ujął bezwładną dłoń brata. Zaczął ściągać rodowy pierścień obawiając się, że pięść Byorna zaciśnie się, by nawet po śmierci strzec tego, co prawem należy do niego. Lecz dzielny Byorn naprawdę nie żył, pozostawiając losy bitwy w rękach młodszego brata – chłopca o niewątpliwie bystrym umyśle, lecz ciele zbyt słabym i delikatnym, by udźwignąć ciężar i chwałę służby dla Tyra. Lecz skoro bystry umysł był jedyną rzeczą, jaka mu pozostała, mógł go wykorzystać tak, jak każdy wojownik swoją broń. Szybka, prosta decyzja, być może, lecz uderzyła ona w Daga całym ciężarem i mocą proroctwa. Na moment pojawiły się przed nim wszystkie zapomniane lata i Dag zrozumiał to, co na początku najazdu tylko przeczuwał: ta chwila ukształtuje jego życie. Nagle lata zniknęły, nie był już dorosły. Lecz decyzja uspokoiła dziecko, pomogła się skoncentrować. Dag znów naparł na pierścień. Wreszcie zszedł z palca brata. Pierwszą myślą chłopca było uciec z nim w las, lecz instynktownie wiedział, że tak gwałtowny i oczywisty ruch zwróciłby na niego uwagę. Nie prześcignie tych ludzi i ich koni. Nie ośmieliłby się zatrzymać pierścienia przy sobie – prędzej czy później i tak zostanie złapany. Co zatem mógł z nim zrobić? Odpowiedź przyszła pod postacią pojedynczego liścia, czerwonego jak ogień. Spłynął na dół tak łagodnie, jak świeżo oswobodzona dusza, i spoczął na rozdartej kamizeli Byorna. Coś

ścisnęło Daga za gardło, gdy zobaczył tę straszną ranę i uniósł wzrok do góry, w kierunku, z którego spadł liść. W drzewie znajdowała się dziupla. Mała, lecz dla jego celów wystarczająca. Dag wstał powoli, niemal nie ośmielając się oddychać. - Jeszcze jeden! Też jest podobny do tego paladyna! Minęła chwila, nim Dag zorientował się, że mężczyzna mówi o nim. Kiedyś, dawno temu – wczoraj, tego ranka, mniej niż godzinę temu! – poczułby się bardzo z porównania do słynnego ojca. Teraz słowa napastnika wzbudziły tylko straszny, płonący gniew. Jego matka i dwie małe siostrzyczki nie żyły. Byorn też nie żył, a Dag musiał sam dokończyć zadanie, które nigdy nie powinno przypaść żadnemu z nich. Ojciec powinien tutaj być. Lecz nie było go. Nie było. Cóż dobrego mogło być w tym człowieku, skoro nigdy go nie było, nawet kiedy jego własne dzieci znajdowały się w śmiertelnym niebezpieczeństwie? Dag usłyszał za sobą odgłos biegnących nóg. Myśl pojawiła się w jego głowie niczym błyskawica, zareagował natychmiast. Wspiął się na drzewo i wrzucił pierścień do dziupli. Nie uciekł, lecz przywarł do drzewa jak do własnej matki. Ciałem wstrząsnął pełen przerażenia szloch, choć jego oczy były suche, a nad strachem górował spryt. Niech oni sądzą, że jest zwykłym dzieciakiem, oszalałym z żalu i przerażenia. To nie odmieni jego losu. Zabiorą go, ale przynajmniej pierścień będzie bezpieczny. Pierścień. Dag Zoreth z impetem wrócił do teraźniejszości, tak gwałtownie, jakby przebudzi się z przerażającego koszmaru o spadaniu. Każdy mięsień jego ciała wrzeszczał ze straszliwego bólu, lecz nie zwracał na to uwagi – znacznie gorsza była tortura świeżo obudzonych wspomnień. Minęło kilka pełnych oszołomienia chwil, nim uświadomił sobie, że jego dłonie krwawią, a dobre ubranie jest zabłocone i poszarpane. Musiał poruszać się przez wieś zgodnie z zesłanym przez Cyric snem, przedzierając się przez bogowie wiedzą co w zapamiętanej próbie otwarcia okna, przedarcia się przez dziki gąszcz, będący kiedyś ogrodem, w rozpaczliwej próbie dotarcia do dawno nieżyjącego brata. - Szedłem przez sen – mruczał Dag, nagle pojmując płynące z tego praktyczne wskazówki. Uniósł oczy do góry, spodziewając się dostrzec sklepienie z wiosennych, złocisto-zielonych liści dębu. Nie było dębu, lecz srebrzyste liście pary osik, trzepoczących nerwowo na coraz silniejszym wietrze. Coraz silniejszy wiatr. Dag wziął głęboki wdech i poczuł delikatny, ostry zapach, jaki pojawił się w wietrze. Tak, wkrótce będzie padać, będzie to jedna z tych gwałtownych burz, które tak lubił jako dziecko. Nawet wtedy Dag podziwiał ich potęgę i dramatyzm, nie dopuszczając do siebie myśli o jakimkolwiek zniszczeniu, które tak często zostawiały za sobą. Burza! Znów go olśniło, zaczął przedzierać się przez pnącza i ciernie. W ciągu kilku chwil odsłonił rozbity, poczerniały pień. Kawałki wiekowego drzewa leżały wszędzie dookoła, zaś z czarnego prochu zgniłych konarów wyrastały grzyby o dziwnych kształtach. To był dąb, którego szukał Dag, spalony piorunem wiele lat temu. Trudno będzie odnaleźć pierścień pośród jego szczątków. Gdy Dag zajęty był szukaniem, burzowe chmury przesłoniły słońce, pogłębiając cienie otulające polanę. Koń Daga zarżał nerwowo. Kapłan zignorował te ostrzeżenia. Gdy jego dłonie przedzierały się przez próchnicę, zaczął padać deszcz, a wkrótce potem las zatrząsł się pod uderzeniem nawałnicy.

Ktoś inny mógłby w ogóle nie znaleźć pierścienia, lecz on zdawał się wzywać Daga, nalegać. Znalazł bryłkę gliny i rozkruszył ją w palcach. Poczuł coś twardego, zobaczył błysk złota. Szybko sięgnął do pasa po bukłak z winem i wylał zawartość na skorupę błota, nie bacząc na pieczenie, gdy trunek dotknął otartej skóry. Starł resztę błota zniszczoną tuniką i wstał, ściskając w zakrwawionej dłoni rodzinny skarb. Dag przyjrzał mu się w blasku kolejnej błyskawicy. Wnętrze pierścienia zdobiły tajemne znaki. Widział je kiedyś jako dziecko i sądził, że to taka ozdoba. Teraz mógł przeczytać tajemnicze runy: Gdy trójkę połączy moc i cel, zadrży zło. Trójkę, zamyślił się Dag. Wiedział tylko o dwóch pierścieniach. Kiedy myśl zaczęła przyjmować konkretny kształt, zaczął rozumieć, czemu Malchior, jego mentor, nagle tak bardzo zaczął interesować się historią rodziny Daga. Dagowi wydawało się prawdopodobne, że dziecięce wspomnienia o tym, jak ważny jest pierścień, oparte były na czymś więcej niż tylko legendach. Skoro Malchior robił o to tyle hałasu, musiała kryć się w nim prawdziwa moc. Na szczęście stary kapłan nie wiedział nic o pierścieniu. A może wiedział: niewiele wysoko postawionych Zhentarimów było znanych ze swojego altruizmu. Z pewnością Malchior nie zadałby sobie trudu zgłębienia zagubionej przeszłości Daga i odnalezienia jego wioski, gdyby tylko chciał uspokoić umysł byłego akolity. Niech i tak będzie. Malchior odkryje, że nie jest tylko posłusznym narzędziem, a moc żadnego rodzaju nie opuści rąk Daga bez krwawej walki. Dag zaczął zakładać pierścień na wskazujący palec, jak nosił go kiedyś Byorn. Przeszył go gwałtowny, ostry ból. Zaskoczony Dag zrzucił pierścień czym prędzej. Odrzucił sprzed oczu przemoczone włosy i trzymał pierścień na wyciągniętej dłoni, spoglądając na niego z mieszanką zdziwienia i nagany. Był potomkiem Samulara, jakże więc mógł on zwrócić się przeciwko niemu? Odpowiedź przyszła szybko, zrodzona w fali zaciekłego gniewu na samego siebie. Powinien to przewidzieć. Powinien wiedzieć, że coś takiego może się przydarzyć. Pierścień został prawdopodobnie pobłogosławiony w jakimś pobożnym celu, w którym on, Dag Zoreth, nie uczestniczył. Samular był paladynem Tyra, Dag Zoreth był mącicielem, kapłanem Cyrica. Kierując się impulsem, Dag zdjął z szyi medalion: srebrzysty rozbłysk otaczający dokładnie wyrzeźbioną czaszkę. Śliskimi od błota, deszczu i własnej krwi palcami rozpiął zapięcie i wsunął pierścień na łańcuszek. Zapiął go i umieścił medalion na swoim miejscu, nad sercem. Pierścień spoczywał bezpiecznie za symbolem Cyrica. Niech Tyr – o ile bóg prawości naprawdę zniżał się do obserwowania kogoś takiego jak Dag Zoreth – oceni to tak, jak tylko zechce. Dag zagwizdał na konia i usiadł sztywno w siodle. Powrotna droga będzie musiała być szybka, gdyż nie mógł zbyt długo trzymać pierścienia przy sobie. Palił go nawet teraz, przez warstwy fioletowo-czarnych szat i lekką elfie kolczugę. Lecz był ktoś, kto mógł nosić pierścień za niego, ktoś tak samo niewinny jak on tamtego dnia, gdy dąb płakał szkarłatnymi liśćmi nad Byornem, ostatnim prawym snem paladyna Tyra. Prawy czy nie, Dag zamierzał używać pierścienia. W końcu był potomkiem Samulara. Odzyska swoje dziedzictwo, na swój sposób i dla swoich celów.

Rozdział drugi W Waterdeep było wiele twierdz większych i robiących lepsze wrażenie, lecz Wieża Czarnokija była bez wątpienia najbezpieczniejszą i najbardziej niezwykłą kryjówką. Danilo Thann bywał w niej częstym gościem od chwili, kiedy to Khelben Arunsun wziął go pod swoją surową kuratelę jakieś dwadzieścia lat temu. Ostatnio Danilowi wydawało się, że wezwania arcymaga stają się coraz częstsze, a zadania, jakie daje swojemu „siostrzeńcowi” oraz byłemu uczniowi coraz liczniejsze. Dziś przeszedł otwarcie przez niewidzialne drzwi w okalającym dziedziniec murze z czarnego kamienia, a potem do wieży. Tego się po nim spodziewano. Potem przeniknął przez drewniane drzwi gabinetu arcymaga, nie kłopocząc się otwieraniem portalu, rzucając wyzwanie wszystkim zabezpieczeniom, jakie mogły na nie zostać nałożone. Był to typowy dla niego, arogancki gest, jeden z tych, na który nikt inny w całym mieście by sobie nie pozwolił. Danilo miał nadzieję, że Khelben uznaje je za demonstrację chęci pozostania niezależnym od planów, jakie arcymag żywił wobec niego, lecz podejrzewał, że taka właśnie bezczelność była jednocześnie powodem dla którego tak często bywał w Wieży Czarnokija. Rzecz jasna spóźnił się i znalazł arcymaga w wyjątkowo paskudnym nastroju. Khelben Czarnokij Arunsun, arcymag Waterdeep, rzadko spacerował po gabinecie. Jego moc i wpływy były tak wielkie, że sprawy zwykle toczyły się tak, jak sobie tego życzył. Lecz w tej chwili chodził niczym zamknięta w klatce i bardzo sfrustrowanym pantera. Widząc to, w innej sytuacji Danilo zdobyłby się na ironiczny uśmiech, ale wiadomość, jaką wysłał do swojego mentora była na tyle niepokojąca, by zachwiać również jego opanowaniem. Khelben przestał chodzić, aby popatrzeć na mężczyznę, który był jego siostrzeńcem tylko z nazwy. Poza tym, że obaj byli wysocy i jeden bez wahania zabiłby, aby chronić drugiego, nie było między nimi wielkich podobieństw. Arcymag był silnym, śniadym i poważnym człowiekiem. Ubrany był w czarne szaty, podczas gdy Danilo nosił się w bogatych odcieniach zieleni i złota, obwieszał klejnotami jak na Śródlecie i trzymał małą harfę elfiej roboty. Ku niezadowoleniu maga poświęcił się życiu barda. Stanowiło to źródło ciągłego konfliktu, który wzmagał podejrzenia Danila, iż arcymag nadal ma nadzieję, iż jego siostrzeniec stanie się jego następcą i przejmie Wieżę Czarnokija. Danilo przypuszcza, że rozumowanie Khelbena było dość rozsądne. Gdyby zmusić go do powiedzenia całej prawdy – a było to coś, co na szczęście niezbyt często mu się zdarzało – Danilo musiałby przyznać, że ma większą smykałkę do czarów, niż do harfy czy lutni. Odłożył instrument na stolik i wykonał szybki, skomplikowany gest. Harfa natychmiast zaczęła sama grać elfie arię, z której Danilo był szczególnie dumny. Wywołało to skurcz na twarzy arcymaga. - Jak wiele grających zabawek potrzebuje mężczyzna? – burknął. – Zbyt wiele czasu spędzasz w tej po trzykroć przeklętej szkole bardów, zaniedbując swoje obowiązki! Młody bard wzruszył ramionami, niezrażony znajomą reprymendą. Nieważne, pomyślał ironicznie, że dowody na artystyczne zamiłowania maga stały w każdym kącie pokoju. Khelben malował często, z pasją i bez widocznego talentu. Dziwnie namalowane krajobrazy, portrety i widoki morza wisiały na ścianach i stały na sztalugach. Pod ścianą na drugim końcu pokoju stały rzędem nie dokończone płótna. Zapach farby i oleju lnianego mieszał się z ostrym

odorem składników zaklęć, dolatującym z przylegającego do komnaty składziku. Danilo podszedł do kredensu, na którym stał jego ulubiony obraz: niemal udana podobizna ślicznej elfki o kruczoczarnych włosach, i nalał sobie kieliszek elfiego wina z karafki, którą kiedyś dał Khelbenowi w prezencie. - Nowe Olamn to moje zadanie – przypomniał arcymagowi. – Już o tym mówiliśmy. Szkolenie i wspieranie bardów Harfiarzy to ważna rzecz. Zwłaszcza teraz, kiedy Harfiarzom tak bardzo brakuje skupienia i celu. Nawiasem mówiąc, masz nieco farby na lewej ręce. - Hmmph – arcymag spojrzał na dłoń i zieloną farbę, która szybko zniknęła. Podniósł leżący obok harfy niewielki zwój i rzucił go siostrzeńcowi. Danilo złapał go zręcznie i usiadł na ulubionym krześle Khelbena. Arcymag również usiadł, na krześle o nogach rzeźbionych w łapy gryfów zaciskających szpony na bursztynowych kulach. Odzwierciedlając nastrój Khelbena, drewniane pazury bębniły niczym niecierpliwe palce. - Jak wielu magicznych zabawek potrzebuje mężczyzna? – powtórzył złośliwie Danilo, po czym skupił się na treści zwoju. Minęło kilka chwil, nim przeczytał i przetłumaczył zakodowaną wiadomość. Jego spojrzenie stało się twarde. - Malchior to mąciciel, dowódca wojennych kapłanów w twierdzy Zhentów znanej jako Mroczne Twierdza – przeczytał ponuro. – Niech to! Bronwyn już wcześniej robiła interesy z różnymi ciemnymi typami, ale to już lekka przesada. - Malchior nie może dostać tego naszyjnika w swoje ręce – powiedział zdecydowanym głosem Khelben. – Musisz powstrzymać sprzedaż i przynieść kamienie do mnie. Brwi barda uniosły się w górę, gdy spoglądał na surowo odzianego arcymaga. Jedynymi ozdobami Khelbena były srebrne pasemka w czarnych włosach i na środku starannie przystrzyżonej brody. - Od kiedy to stałeś się miłośnikiem starej biżuterii? – spytał ironicznie. - Rusz głową, chłopcze! Nawet w swojej najmniej szlachetnej postaci bursztyn to coś więcej niż ładny kamyk. To naturalny przewodnik Splotu. Ten pochodzi z Anauroch, z drzew, które umarły nagłą i gwałtowną śmiercią. Wyobraź sobie, jakiej mocy trzeba było, aby przemienić wiekowy Las Mykonidów w pustynię. Jeśli został w ni choćby ślad magii w dowolnej postaci, którą można by wyciągnąć i skupić, posiada znaczny potencjał. Może też gromadzić i przekazywać magiczną energię… – Khelben przerwał, wyglądał na nieco zaskoczonego, jakby dopiero teraz dostrzegł sprawę w innym świetle. Arcymag wstał i znów zaczął spacerować. – Najwyraźniej musimy zwrócić jeszcze większą uwagę na Malchiora i jego plany. - W naszym mitycznym wolnym czasie – mruknął Danilo. Uniósł brew. – Mam taką wesołą myśl. Kiedy mówisz „my”, pewnie masz na myśli „my” królewskie i wykluczasz swojego siostrzeńca oraz pomocnika? Khelben prawie się uśmiechnął. - Myśl tak dalej – odparł. – Mówią, że marzenia dają zdrowie. - Wuju, mogę mówić szczerze? Tym razem arcymag wyglądał na bardziej rozbawionego. - A czemu miałbyś przestawać z mojego powodu? - Martwię się o Bronwyn. Nie marszcz się, to nic niezwykłego. Wszystko zostało zrobione, jak chciałeś. Kazałem ją śledzić i chronić. Po cichu reklamowałem jej sklep jako

odpowiednie miejsce na kupowanie drogich kamieni i różnych bibelotów, upewniłem się, że je towar jest dostrzegany przez tych, którzy nadążają za modą, że otrzymuje zaproszenia pomagające budować jej reputację i listę klientów. Krótko mówiąc sprawiłem, że jest zajęta, szczęśliwa i nie opuszcza Waterdeep. I niech mnie przeklną, jako licza, jeśli wiem dlaczego i po trzykroć przeklęty ponownie, jeśli cieszę się, że manipulowałem przyjacielem i znajomym Harfiarzem! - Zatem, skoro inne słowa ci nie pasują – odparł Khelben – uważaj to za „zarządzanie”. Danilo wzruszył ramionami. - Goblin jest tak samo zielony, niezależnie od tego, jak się go nazywa. - Urocze powiedzenie. Czy tego właśnie uczysz w tej szkole bardów? - Nie przerywaj mi, wuju. Arcymag uniósł ręce. - Dobrze. Ja też będę szczery. W twoich słowach jest więcej naiwności, niż się po tobie spodziewałem. Oczywiście, Harfiarzami trzeba kierować. Decyzje, jakie podejmuje agent, często są zbyt ważne i sięgające zbyt daleko, aby pozostawić je wyłącznie w rękach jednej osoby. - Chyba że tą osobą jesteś ty. Khelben zatrzymał się i odwrócił powoli, wydzielając w skupionej formie tyle gniewu i mocy, co rozwścieczony smok. - Uważaj, co mówisz – powiedział niskim, dudniącym głosem. – Są granice, których nawet tobie przekraczać nie wolno. Danilo wytrzymał to, choć lepiej znał prawdziwe możliwości Khelbena niż ci, którzy spoglądali z podziwem na wielkiego arcymaga. - Jeśli cię obraziłem, błagam o wybaczenie, lecz ja tylko mówię prawdę tak, jak ją widzę. - Niebezpieczny nawyk – burknął Khelben, lecz złagodniał i odwrócił się. Założył ręce z tyłu i wyjrzał przez okno – okno, które losowo zmieniało swoje położenie i nie było widoczne z zewnątrz. Obecny widok, zauważył Dan, robił szczególne wrażenie: bogactwo Dzielnicy Zamkowej, zwieńczone majestatycznym stokiem Góry Waterdeep. Z gniazda na szczycie góry wyleciała trójka gryfów. Ich drobne sylwetki odcinały się na tle chmur podświetlonych zachodzącym słońcem w kolorze różu i ametystu. Czekając, aż arcymag się odezwie, Danilo patrzył, jak krążą i odlatują na patrol. - Bez wątpienia zastanawiałeś się, dlaczego tak bacznie obserwujemy Bronwyn, młodą Harfiarkę, której zadania w większości polegał na przenoszeniu wiadomości? - Bez wątpienia – odparł sucho Danilo. Założył ramiona i wyciągnął nogi przed siebie. – Jakie było pierwsze ostrzeżenie? Ile razy pytałem, czemu wybrano mnie na brytana do pilnowania tej konkretnej owieczki? - Sarkazm do ciebie nie pasuje – zauważył Khelben. – Nie będziesz tak nonszalancki, jeśli zrozumiesz potencjalne zainteresowanie Malchiora Bronwyn. - Wyjaśnij mi zatem – Dan nakreślił nad sercem runę niczym chłopak przysięgający drugiemu. – Zachowam wszystko dla siebie. Uśmiech arcymaga był blady i przelotny. - Nigdy nie sądziłem, że jest inaczej lecz musisz przyjąć, że to historia, której lepiej nie opowiadać i taką chciałbym ją pozostawić. Idź i zdobądź ten naszyjnik, nim wpadnie w ręce Malchiora. - Bronwyn ceni swoją reputację handlarza. Nie podziękuje mi, że się wtrącam.

- Nie musi wiedzieć, że się wtrącasz. Tak byłoby nawet lepiej. Gdyby to było jednak niemożliwe, użyj wszelkich dostępnych środków, by trzymać ją z dala od naszyjnika. - Łatwo powiedzieć – zauważył Dan, podchodząc do drzwi. Khelben uniósł sceptycznie brew. - Dziwne słowa jak na mężczyznę, którego pierwszym wkładem w dzieło Harfiarzy była zdolność oddzielania kobiet od ich tajemnic. Młody Harfiarz znieruchomiał, a potem odwrócił się. - Zrobię jak mówisz, wuju, lecz nie w taki sposób, jak sugerujesz. Rani mnie to zadanie tak samo, jak twój atak na mnie. - Zaprzeczysz zawartej w moich słowach prawdzie? Uśmiech Dana był napięty i smutny. - Oczywiście, że nie. Jak sądzisz, dlaczego mnie rani? *** Pokój wypełniała para i Bronwyn, która po powrocie do miasta miała dość czasu, aby się umyć, przebrać i przedsięwziąć pewne środku ostrożności, weszła do środka, mrużąc oczy. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do mgły, dostrzegła szarobrodego mężczyznę w wannie i opierającego różowe ramiona o jej krawędź. Czarne oczy spoglądały na nią z pochwałą. - Jesteś punktualna i piękna – powiedział dwornie. – Jak sądzę, masz naszyjnik? Bronwyn zamknęła drzwi za sobą i usiadła na wyściełanym krześle. - Nie ryzykowałabym noszenia go przy sobie, skoro mogę zostać obrabowana. Moja asystentka przyśle go przez kuriera. - I bez wątpienia oczekuje twojego szybkiego powrotu – zauważył sucho mężczyzna. Odpowiedziała przesadnie skromnym uśmiechem. - Jak wielokrotnie wykazało moje doświadczenie, lordzie Malchiorze, takie środki ostrożności są bardzo potrzebne. – Zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z Zhentarimami w ogóle, a z kapłanami Cyrica w szczególności, dodała w myśli. Widząc że uważnie się jej przygląda, rozłożyła ręce w geście umniejszającym swoje znaczenie. – Lecz nie będę cię zanudzać moimi historyjkami. - Wręcz przeciwnie, sądzę, że okażą się bardzo interesujące. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. - Może innym razem – mruknęła Bronwyn wstając, aby je otworzyć. Wzięła od służącej stertę świeżych ręczników i zamknęła drzwi na zasuwę. Z wnętrza sterty wyjęła małe pudełko, wykonane z nieheblowanego drewna. Postawiła je na małym stoliku i ostrożnie uniosła wieczko, nie chcąc, by drzazgi wbiły się w palce. Kapłan spoglądał na nie z niesmakiem. Jednak jego oczy zrobiły się okrągłe, gdy wysypała ze środka zawartość – kilka egzotycznych fajek wypełnionych aromatyczną i nielegalną odmianą fajkowego ziela. Jej uwadze nie uszedł nagły błysk w jego oku. Nie przyszła na to spotkanie nieprzygotowana, wiedziała o tym człowieku i jego nawykach więcej, niż by chciała. - Wybacz, panie, jeśli cię to obraża – powiedziała, starannie unikając jakiegokolwiek śladu ironii w głosie i wyrazie twarzy. – To była zmyłka, na wypadek, gdyby chłopak, który przemycił to pudełko do środka, został napadnięty przez złodziei, spodziewających się znaleźć coś cennego albo kontrabandę. Złodziej z pewnością zabrałby fajki i wyrzucił brzydką szkatułkę, nie spodziewając się, że ma ona drugie dno. Zdjęła je sprawnym ruchem i wyciągnęła naszyjnik. Nachyliła się i podała kapłanowi,

który chciwie wyciągnął po niego ręce. Zamknął oczy i przełożył bursztynowe koraliki przez głowę. Na pulchnej twarzy pojawił się wyraz bliski ekstazie. Gdy oczy otwarły się ponownie i spoczęły na niej, Bronwyn nie mogła powstrzymać dreszczu. Mimo wysokiej pozycji i znacznego majątku, w jego oczach widać było tyle chciwości i sprytu, że wydawał się być pokrewny najgorszemu z duergarów. Bronwyn przypuszczała, że kupuje bursztyn z powodów, które niewiele mają wspólnego z dobrem ludzkości. - Dobrze się spisałaś – wymruczał w końcu. – One są… czymś więcej, niż się spodziewałem. Mówi się, że bursztyn zawiera w sobie pamięć magii. Może twój dotyk i piękno przydał mu ceny. Jego słowa sprawiły, że Bronwyn poczuła ciarki, lecz zmusiła się do wdzięcznego uśmiechu. - Jesteś, panie, zbyt łaskawy. - Wcale nie. A teraz przejdźmy do kwestii zapłaty. Oprócz złota, pragnęłaś też pewnych informacji. Czemu się do mnie nie przyłączysz? Moglibyśmy wygodniej porozmawiać. Bronwyn zwinnie rozpięła pas i zdjęła buty. Szybkim, płynnym ruchem ściągnęła sukienkę przez głowę i ułożyła ją na krześle. Odwróciła się w stronę wanny, łapiąc kapłana w chwili nieuwagi. Jego oczy, spoglądając na krzywiznę jej bioder, zwęziły się w lubieżnym rozmyślaniu. Bronwyn zacisnęła zęby i weszła do wody. Podobnie jak w większości cywilizowanych miast, publiczne kąpiele były w Waterdeep częścią życia. Nie uważała tego za zaproszenie do dalszej znajomości, choć byli tacy, którzy tak myśleli. - Tak jest znacznie przyjemniej – zauważył Malchior. – Być może, kiedy skończymy omawiać sprawy handlowe, będziemy rozkoszować się innymi udogodnienia, jakie ta gospoda ma nam do zaoferowania. Jak położona obok sypialnia, pomyślała Bronwyn. - Może – powiedziała uprzejmie, choć gdy poznała już tego człowieka, wolałaby pocałować węża morskiego na głębokości pięćdziesięciu sążni. - Co możesz mi powiedziesz o Morskiej Zjawie? – spytała, podając nazwę okrętu, który na zawsze odmienił jej życie. Pulchne ramiona Malchiora uniosły się i opadły. - Niewiele. Kiedyś był to statek Zhentów, ale zniknął jakieś dwadzieścia lat temu. Biorąc pod uwagę aktywować piratów w tej okolicy, prawdopodobnie został napadnięty, ograbiony i zatopiony. Bronwyn wiedziała o tym wszystkim aż za dobrze. - Czy próbowano odszukać ładunek? - Oczywiście. Odzyskano kilka sztuk broni i kilka sztuk biżuterii, ale większość zniknęła na targowiska Amnu. Mówił dalej, ale jego słowa rozmyły się w mgłę dźwięków, zapachów i wrażeń: przerażenie, pojmanie, upokorzenie, ból. O tak, Bronwyn pamiętała targowiska Amnu. Kakofonia głosów, których jeszcze nie rozumiała, szturchające ją ręce, stuk młotka oznajmiający dobicie targu, przypieczętowanie jej losu. - Obawiam się, że nie powiem ci zbyt wiele. Możesz powiesz mi coś o przedmiocie, którego szukasz? Słowa Malchiora wpadły w jej koszmar, przywracając do teraźniejszości. Jej wzrok się na chciwej twarzy, świadomej, że to, czego szuka, było dla niej warte więcej, niż bezcenny

bursztynowy naszyjnik. Udało jej się sucho uśmiechnąć. - Nie oczekujesz chyba, że ci odpowiem. A może powiesz mi o pochodzeniu ładunku? Właścicielu statku, kapitanie? Imiona załogi? Cokolwiek, każdy szczegół może być ważny i pomocny. Kapłan pochylił się. - Mój głos zaczyna słabnąć, gdy wykrzykuję to wszystko przez całą długość tego jeziora. Zbliż się, to powiem więcej. Wanna była duża, ale nie aż tak. Bronwyn wstała i zbliżyła się do kapłana, starając się utrzymać z dala od jego pulchnych łap. Nie starał się jednak jej dotknąć. - Muszę przyznać, że ciekawi mnie twoje zainteresowanie tak starymi sprawami – powiedział Malchior. – Powiedz mi, co już wiesz o Morskiej Zjawie, a może okażę się pomocny. - Wiem niewiele więcej, niż mi powiedziałeś – odparła szczerze Bronwyn. – To było dawno temu i jego ślad już dawno zniknął. - Wątpię, aby twoja pamięć sięgała aż tak daleko – zauważył. – Ten statek zatonął ponad dwadzieścia lat temu. Mogłabyś mieć wtedy może cztery lata? - Mniej więcej – odparła. Tak naprawdę nie była pewna, ile ma dokładnie lat. Pamiętała bardzo niewiele: większość jej wczesnych wspomnień zostało wymazanych przez przerażenie. Nim zdążyła zareagować, wyrwało jej się ciche westchnienie. Malchior kiwnął głową, jego oczy patrzyły bystro z okrągłej twarzy. - Wybacz, jeśli brzmi to zbyt zuchwale, lecz nie mogłem nie zauważyć tego ciekawego tatuażu. Wygląda jak szkarłatny liść dębu. Czyżbyś była wyznawczynią Silvanusa? W pierwszym odruchu chciała roześmiać się z tej uwagi. Silvanus, Ojciec Dębów, był czczony przez wielu druidów, a ona z pewnością się do nich nie zaliczała. Dotarło do niej jednak, że bóg Malchiora, Cyric, był wyjątkowo zazdrosny o jakikolwiek znak oddania innemu bóstwu. - Kiedyś byłam… zakochana w pewnym leśniczym – odparła lekko. – On zaś był zakochany w dębowych liściach. Zatem… – pozwoliła, aby to słowo spadło z jej ust i zniknęło. Niech sobie myśli, co chce. Znamię na jej pośladku było sprawą wyłącznie jej i nikogo innego. - Doprawdy? – Malchior pochylił się. – Doskonale rozumiem mężczyznę, który chciał pozostawić na tobie swój znak. W swoim czasie być może dałabyś się przekonać do noszenia mojego. Brać ją! – krzyknął. Oczy Bronwyn rozszerzyły się, spojrzała na drzwi. W pomieszczeniu rozległ się odgłos pierwszego mocnego kopniaka, zrzucającego zasuwę, którą tak starannie umieściła na miejscu. Jednym susem wyskoczyła z wanny i rzuciła się do okna. Chlupot za plecami – ledwo słyszalny przez łomotanie do drzwi – oznajmił nadejście Malchiora. Był szybki, zwłaszcza jak na takiego grubasa. Złapał ją od tyłu, owijając jedną rękę wokół jej talii, a drugą wokół gardła. Był także silny – Bronwyn wiła się jak piskorz, ale nie mogła się uwolnić. - Prędzej, durnie! – krzyknął. – Nie będę trzymał jej przez wieki! Bronwyn wsunęła rękę między włosy, sięgając po sztylet ukryty w gęstych splotach. Broń służyła głównie do dokładnego, starannie wymierzonego ataku, lecz tym razem nie miała na to czasu. Uderzyła do tyłu i natrafiła na miękkie ciało.