TYTUŁ ORYGINAŁU: LE FABRICANT DE NUAGES
PRZEKŁAD: WANDA I KRZYSZTOF BŁOŃSCY
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1976
Fabrykant obłoków
Pan pyta, czy go znałem? Ja myślę. Przyjechał tu zaraz po wojnie, w lipcu 1945. Od
razu zainteresowała, go fabryka chmur. To nie była duża fabryka, jak teraz, choć w ostatnich
czasach pracowaliśmy dla wojska i nie brakowało roboty. Same zamówienia meteorologiczne
zatrudniały dwudziestu ludzi.
Potem, po kapitulacji, wszystko się urwało. Ojciec Bouhut, pan Franciszek, był już sta-
ry, a nie miał syna, który przejąłby sukcesję. Młodsi pracownicy odeszli do fabryki celulozy,
którą uruchomiono na drugim brzegu rzeki Leyre. Niebawem zostało nas tylko czterech ze
starej gwardii, za głupich, by nauczyć się czegoś nowego.
— Piotrusiu — powiedział mi pewnego dnia ojciec Bouhut — muszę zamknąć budę.
Chmury już się przeżyły. Nie ma zamówień.
Niech pan pomyśli, co to był dla mnie za cios! Pracowałem w tej fabryce od trzydziestu
dwóch lat. Zaczynałem jako uczeń u Leona Bouhut, dziadka pana Franciszka. Miał osiem-
dziesiąt lat i na dymie fajki nauczył mnie nazw obłoków. Panie, dwoma pociągnięciami fajki
robił takiego cumulonimbusa, że niemal słyszało się grzmoty.
— Szefie — powiedziałem — pan nie może tego zrobić. Pańska rodzina od pięciu
pokoleń wyrabia chmury. A już wcześniej, za monarchii, był tu warsztat. Chmury to nasze
życie. Zamknąć fabrykę? Nie, to nie do pomyślenia.
— To muszę ją sprzedać. Dłużej tak już nie mogę. Znajdź mi kupca, Piotrusiu. Sprze-
dam ją tanio.
— Zgoda, szefie.
Powiedzieć było łatwo, ale gdzie znaleźć nabywcę? Chmury to powołanie, rzadkie
powołanie. Oczywiście chmury, jakie wyrabiano dawniej, ręcznie i z prawdziwych oparów
wrzosowisk. Teraz jest wspólny rynek. Hurtowo importują chmury z Holandii czy Anglii i
wycinają je maszynowo. O proszę, nie dalej jak w zeszłym tygodniu wysłali nad Bordeaux
mgłę na otwarcie targów. Była całkiem żółta i lepka, cuchnęła mazutem, herbatą, damskimi
papierosami i Bóg wie czym jeszcze.
Słowem, byłem w kłopocie. I tego właśnie wieczora przyjechali oni. Zsiedli z motocy-
kla przed Hotelem Pocztowym, gdzie piłem aperitif, i zapytali o pokój. Byli jednakowo ubra-
ni, w spodnie podobne do roboczych kombinezonów i swetry z golfem. Jej sweter był kanar-
kowo-żółty i taka w tym była ładna, proszę pana, że wyglądała jak modelka z tygodnika
„Marie-Claire”.
Zresztą była modelką, wyjaśniła nam to później. On był projektantem mody. To podo-
bno straszny zawód. Ludzie o tym nie wiedzą. Pracuje się nie tylko rękami, ale i sercem,
głową, oczyma, jak my, chmurnicy. Niech mi pan wierzy, to wyczerpuje.
Zajęli pokój z widokiem na sad, bo tam spokojniej. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy
byli małżeństwem, ale na pewno byli bardzo zakochani.
Daniela — ona nazywała się Daniela, on Jan Marek, Jan Marek Leblier — a więc
Daniela niepokoiła się bardzo zdrowiem Jana Marka.
— Czy tu jest cicho? Telefon jest po drugiej stronie domu? A gazety? Żadnych gazet
rano. Po śniadanie będę chodzić sama. Proszę nas nie budzić wcześniej. On potrzebuje
całkowitego wypoczynku. Żadnych kłopotów, żadnych problemów. Jesienna kolekcja omal
nie zabiła tego człowieka.
Znajomość z nim zawarłem w następną niedzielę na rybach. W stawie jest trochę
płotek, ale tego dnia nie brały. Kiedy po raz dwunasty wyciągnął wędkę i nic, położył ją obok
siebie, nabił fajkę i żeby coś powiedzieć, wskazał małego nimbusa, który sunął po niebie:
— Chyba będzie padać.
— Nie ma obawy — odrzekłem. — To próbka fabryki w Sainte-Foy-la-Grande. Oni
pracują na sucho. Z ich chmur nigdy nie pada. Tu, u nas, pracuje się na mokro.
Kiedy dowiedział się, że robię w chmurach, zainteresował się żywo. Nie wiedział
nawet, że chmury się produkuje. Myślał, że to naturalne. Oczywiście, naturalne istnieją, ale
zaraz je można poznać. Są barbarzyńskie. Gdyby wszyscy zamawiali swoje chmury u wy-
specjalizowanego producenta, byłoby mniej deszczu latem i mniej kataklizmów. Ale ludzie o
tym nie wiedzą.
Wyciągnąłem fajkę i wyjaśniłem mu zasadę. To żadne czarodziejstwo, ale trzeba tale-
ntu. Tego to mu nie brakowało. Po godzinie robił prześliczne cumulusy, może niezbyt udane
meteorologicznie, ale z polotem artysty. Ja jestem tylko rzemieślnikiem. Moje chmury są soli-
dne, prawdziwe. Patrzysz na nie i sięgasz po parasol. Jego chmury to była poezja.
— Danielo, chodź zobaczyć, co robię! — zawołał.
Siedziała pod krzakiem robiąc na drutach i czytając.
— Widzę — odparła. — Robisz chmury. To nic nowego.
— Zobacz, jakie są ładne!
— Ładne, bo małe. Chmury są jak koty.
— Ale nie drapią.
— Za to dają cień.
Nazajutrz przyszli do fabryki. Właśnie kończyliśmy ostatnie zamówienie: obłoki a la
Canaletto dla zarządu miejskiego w Hossegor, gdzie urządzano weneckie święto.
— Czemu a la Canaletto? — zapytał Jan Marek. — Zapewniam, że włoskie chmury
same w sobie są wystarczająco ładne. Weneckie to jakby ławice latających ryb na niebie.
Florenckie podobne są do kwiatów bawełny. A rzymskie są pyzate i krągłe niczym tyłeczki
amorków.
Ojciec Bouhut roześmiał się z całego serca.
— Bardzo się boję, panie Leblier, że pański opis trudno pogodzić z normami krajowej
meteorologii. Wie pan, pracujemy głównie dla administracji publicznej. Chmury znajdują nie-
wiele prywatnej klienteli.
— Dlaczego? To kwestia mody. Jak myślisz, Danielo? Ja doskonale to sobie wyobra-
żam. Prezentacja wiosennych chmur w Megève. Zimowa kolekcja w Sologne... Właściwie
jest wszystko, co trzeba: cumulus w kształcie kalafiora, podłużny, kłębiasty, typu bita śmieta-
na. A kolory! Można zrewolucjonizować gamę tkanin, jeśli poszuka się harmonii na niebie.
Domowa suknia „Spokojny ranek” udrapowana swobodnie, z jedwabiu koloru gołąbkowego i
popielatej lamy z altostratusem jutrzenki i egretą z białego cirrusa...
— I zawałem dla ciebie — dodała oschle Daniela.
— Zawałem? — zapytał ojciec Bouhut. — Zawał to nie jest nazwa chmury.
— Widzisz, Danielo, że nie ma niebezpieczeństwa. To Paryż mnie zabijał. Tu będę
pracował na świeżym powietrzu, będę obrabiał samo powietrze. Cudowne! Wiesz, zrobię ci
suknię z tej fioletowej mgły, która unosi się nad wrzosowiskiem, z kroplami rosy zamiast
diamentów.
Jan Marek kupił fabrykę drożej, niż ojciec Bouhut zamierzał ją sprzedać. Początki nie
były łatwe. My czterej, starzy, nie byliśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju pracy, a Jan
Marek niczego nie przepuścił. Był niewiarygodnie wymagający. Próżno mu tłumaczyłem, że
obłoków nie obrabia się jak tkaniny, kazał nam zaczynać dwanaście, dwadzieścia razy ten
sam cirrostratus, bo miał o pół stopnia za duże wygięcie.
Jakoś się żyło, bo Daniela dzięki swoim stosunkom znajdowała to tu, to tam jakieś
zamówienie, głównie u Amerykanów, którzy chcieli zabrać do Teksasu czy Newady kawałek
francuskiego nieba. Zrobiliśmy nawet pełną burzę na dziewięć i pół tysiąca metrów, z cumu-
lonimbusami dla potentata z Arabii, którego poddani nigdy nie widzieli deszczu!
Prawdziwe powodzenie przyszło po roku 1950, kiedy ludzie zaczęli podróżować.
Zaczęliśmy od Hiszpanii. Mieliśmy dwa modele: niebo El Greca, które Jan Marek i Daniela
przywieźli z Toledo, i zestaw małych chmurek pogodnego dnia w stylu Costa Brava. Potem
przyszła sławna seria włoska, ta sama, którą Jan Marek opisał podczas pierwszej bytności,
potem chmury greckie, mgły Bosforu, obłoki chamsinu i sirocco, niskie nimbusy Morza Pół-
nocnego i Bałtyku. Każdy chciał przywieźć sobie wakacyjną chmurę do domu.
W tym okresie paryskie Galerie Lafayette otworzyły dział chmur na tarasie siódmego
piętra. Prezentowano tam kolekcję i zapewniam, że mieli piękną klientelę.
Fabryka rozwijała się regularnie. Większość dawnych pracowników wróciła z fabryki
celulozy. Mieliśmy także modelistów, kolorystów, meteorologów, inżynierów. Ale gdy cho-
dziło o wykończenie, zawsze zwracano się do starej gwardii.
— Bez Piotrusia chmura byłaby tylko dymem — mówił Jan Marek.
— Bo nim jest — odpowiadała Daniela — a ty za dużo palisz.
Miała rację. Jan Marek przepracowywał się. Nie opuszczał biura dniem i nocą, chyba że
bawił na polanie Boudigue albo w Paryżu, gdzie omawiał nowy kontrakt. Daniela często
płakała w skrytości. Robiłem, co mogłem, żeby ją pocieszyć.
— Nie trzeba się przejmować, pani Danielo, kiedy kogoś opętają chmury, nie może my-
śleć o niczym innym. Ale pan Leblier wciąż panią kocha, proszę uwierzyć staremu Piotru-
siowi.
— Co mi z tego, że mnie kocha, skoro zbzikował na punkcie chmur? Dawniej, zanim tu
przyjechaliśmy, miał głowę nabitą modelami swojej kolekcji. Rysował sukienki jedząc, śpiąc,
marząc, kochając. Myślałam, że to skończone, a tymczasem zaczęło się z chmurami. O,
proszę, dzisiaj po południu opalałam się w ogrodzie. Krzyknęłam, żeby podrzucił mi coś na
głowę. Przysłał ogromnego czarnego nimbusa, który rozstąpił się akurat nade mną i zmoczył
do szpiku kości. To podobno eksperymentalny model.
— Tak, wiem, to „Pochmurna niedziela”. Zestrojony jest z perfumami Lanvina na bazie
martwych liści i zwiędłych kwiatów. Są tacy, co to lubią.
— Ale nie ja! Ja lubię słońce. Obłoczek tu, obłoczek tam, nie mówię, ale chmury, które
jak pajęczyny czepiają się ścian mojej sypialni, zasnuwają moją kuchnię, nadając smak wody
wszystkiemu, co jemy — nie, nie i nie! Pan myśli, że to miło żyć z człowiekiem, który nosi
zawsze głowę w chmurach? Nie zauważył pan tego?
Oczywiście, że zauważyłem, ale nie mogłem tego powiedzieć. Jan Marek zatruwał się
powoli. Chmury to gorsze niż alkohol. Chmurnik, który się w tym rozsmakuje, jest jak wła-
ściciel baru pijący z klientami.
Nie wyobraża pan sobie, jak to dobrze, gdy jest się zmęczonym lub ma się kłopoty,
nosić głowę w chmurach. Człowiek czuje się lekki, radosny, odprężony. Wrócić potem na zie-
mię to zupełnie inna sprawa. Chmura czepia się człowieka, rośnie, mrozi, przytłacza. Jeszcze
dobrze, jeśli burza przyniesie chwilową ulgę. Ale gdy tylko wróci spokój, zaczyna pan na no-
wo produkować obłoki.
Często zastawałem Jana Marka w biurze, z twarzą okrytą strzępami mgły i wzrokiem
przysłoniętym oparami. Widząc mnie szybko włączał wentylator, ale i tak nie mógł tego
ukryć.
— Szefie, niedobrze pan robi — mówiłem. — Proszę pomyśleć o pani Danieli.
— Właśnie o niej myślę, Piotrusiu. Odkryłem w chmurach cudowny świat i chciałbym
ją tam wprowadzić.
— Sądzi pan, że zechce?
— Tak, jeśli zdołam ukazać, co czeka nas tam oboje. Spójrz na to, Piotrusiu.
Była to zwykła butla, ale kłębiące się w niej lekkie opary nie przypominały niczego, co
dotąd widziałem. Miały zarazem przezroczystość i konsystencję. Trudno powiedzieć, że mia-
ły kolor, ale rzeczy widziane poprzez nie nabierały innych odcieni, prawdziwszych, a zarazem
nieuchwytnych, dwoistych. Zmieniały się także kształty. Rozpoznać można było najbliższe
przedmioty po drugiej stronie butli, ale dalej już tylko odgadywało się zarysy, uciekające
gdzieś w głąb, daleko poza ściany.
— Ładna robota, szefie — powiedziałem. — Z czego pan to zrobił?
— Prawdę mówiąc, nie wiem. Składniki zbierałem wokół siebie. Chemicznie jest to
tylko powietrze, może lekko zjonizowane.
— Musi być piekielnie lotne. Z trudem kontroluje się zarys.
— Chyba znalazłem sposób, by ograniczyć jego rozprzestrzenianie się, Piotrusiu. W
najbliższą niedzielę zrobimy próbę na polanie Boudigue i zobaczymy, czy chmury podobają
się Danieli.
Następna niedziela była pięknym dniem jesiennym. Niebo iskrzyło się złotym blaskiem
tak pięknie, że w nas, chmurnikach, wywoływało wręcz pragnienie bezrobocia.
Przygotowałem fabrycznego jeepa, załadowałem wyposażenie, zabrałem miechy. Mó-
wią wprawdzie, że chmury są bezpieczne, ale nigdy nie wiadomo, jakie świństwo dostawcy
dodają do surowców.
Kiedy zajechałem do Leblierów — kończyli właśnie śniadanie w ogrodzie — od razu
zrozumiałem, że coś jest nie tak. Nie uwierzy pan, w ten cudowny ranek mieli nad głową
ogromną kłębiącą się chmurę, przybierającą kształt kowadła. Ledwie zatrzymałem samochód
wybuchła burza, tuż nad ich kątem ogrodu, rozumie pan? Daniela z płaczem pobiegła do
domu.
— Nie rozumiem, co się stało? — powiedział Jan Marek. — Rano wszystko było w
porządku, a potem — sam nie wiem, czy to dym z mego papierosa, czy grzanki, które przy-
paliłem — ale nagle utworzyła się nad nami chmura i przestałem ją kontrolować. Przy
każdym moim słowie, przy każdym geście jakby rosła. Daniela się przeraziła i w końcu
posprzeczaliśmy się. To idiotyczne.
— Mówiłem już panu, szefie, że nie trzeba igrać z chmurami. Nie zrezygnował pan z tej
próby?
— Bynajmniej. Chodźmy.
Wyruszyliśmy. Dwa i pół litra mgły to niewiele. Mieliśmy działać w półhektarowym
sosnowym lasku. Odgrodziłem go dobrze dmuchawami, nie sądziłem jednak nigdy, że coś
takiego się zdarzy.
Przyjeżdżamy więc, Jan Marek wchodzi między sosny, drzewa mniej więcej dwudzie-
stoletnie. Poszycie było rzadkie: trochę paproci i kilka kęp kwitnących wrzosów. Jan Marek
rozejrzał się wokół z uśmiechem, dał znak, by włączyć dmuchawy, odgradzając teren doświa-
dczalny i... odbezpieczył butlę.
Och, drogi panie, wszystko trwało zaledwie dziesięć sekund! Od razu mgła ogarnęła i
zakryła lasek... Ja patrzę i usiłuję zrozumieć. Widzę przed sobą pierwszy rząd sosen, wyra-
źniejszych jeszcze niż przedtem, ale dalej nie widać już nic. Nie umiem tego powiedzieć,
wszystko jest przezroczyste, jak w słoju, ale widać tylko zacierające się kształty i zmieniające
kolory... Trochę przerażony podchodzę bliżej. Zdaje mi się, że widzę paprocie, ale olbrzymie
niczym czterdziestoletnie sosny. Tam gdzie były wrzosy, ale daleko, bardzo daleko, dostrze-
gam wielkie fioletowe płomienie. A cały lasek, proszę pana, ma nie więcej niż sto metrów!
Przestraszyło mnie, że nie widzę Jana Marka, który stał tuż przede mną. Wołam więc:
— Szefie! Słyszy mnie pan?
Pan może nie wie, co to cisza lasu, zwłaszcza jesienią, kiedy słychać każdy spadający
żołądź, każdą szyszkę.
— Szefie! — krzyczę. — Niech pan odpowie!
W pewnej chwili wydało mi się, że słyszę dalekie wołanie, gdzieś z góry, z wierzcho-
łków sosen. Ale nagle zrywa się wiatr i szum drzew rozdziera ciszę. Widziałem, jak we mgle
przesuwa się coś białego, coś jak polująca sowa, z szerokimi, rozpostartymi skrzydłami.
Przeraziłem się i podbiegłem do jeepa wyłączyć dmuchawy. W tej chwili na polanę
zajechała swoim małym wozem pani Daniela. Podbiegła do mnie zdyszana.
— Gdzie Jan Marek?
— W lasku. Nie mógł odejść daleko.
Naciskam wyłącznik i dmuchawy stają. Natychmiast wiatr opada w poszycie, a uwo-
lniona mgła rozwiewa się, rozciąga i już nas oplata. Daniela rzuca się w stronę drzew. Ledwie
jednak robi parę kroków, chwieje się i pada. Ja sam czuję, że wszystko zaczyna wyglądać
inaczej...
Na szczęście, proszę pana, miałem przy sobie wziewnik. Założyłem go Danieli siłą i
przytrzymuję, aż do chwili, gdy wydaje mi się, że niebezpieczeństwo minęło. Ona wyrywa
się, płacze, drapie, ale stary Piotruś trzyma mocno.
Pół godziny trwało, zanim wiatr oczyścił atmosferę. Lasek znów przybrał normalny wy-
gląd. Odnaleźliśmy butlę, ale nie odnaleźliśmy Jana Marka.
Potem zaczęły się poszukiwania. Przez tydzień pracowała policja z helikopterami, wozy
strażackie, robotnicy drogowi z koparkami. Wysuszono wszystkie błota, przeszukano każdą
dziurę.
Niektórzy mówią o stawie Biganon, ale on jest dwadzieścia kilometrów dalej i nie
utopiłby się w nim nawet kundel. Nie, proszę pana, tak naprawdę to Jana Marka zjadła chmu-
ra, którą sam zrobił. To zdarza się nie po raz pierwszy — potwierdzi to panu każdy stary
chmurnik — ale chyba ostatni, bo takich fabrykantów chmur jak Jan Marek już nigdy nie
będzie.
Pani Daniela sprzedała fabrykę zagranicznej spółce. Oni robią pieniądze. I pewnie kie-
dyś zjedzą ich właśnie pieniądze.
Przełożyła Wanda Błońska
Dziewczyna na przeciwległym chodniku
Markowi Saporcie
Błogosławieni niech będą nudziarze, jeśli imię ich brzmi Marc Saporta. Na załamanie
nerwowe z przemęczenia whisky to też lekarstwo, ale jego granice wyznaczają test alkoholo-
wy i marskość wątroby. Nic nie zastąpi dobrego, przyjaznego nudziarza, któremu nie sposób
się oprzeć.
Zasadą jest zasada homeopatii. Masz n rzeczy do zrobienia i twój próg odporności
znajduje się na granicy n mniej jeden. Nie masz już nawet siły pomyśleć, kiedy zaczniesz za-
stanawiać się, od czego zacząć. W tym momencie nudziarz dzwoni do twoich drzwi i stawia
ci przed nosem pilną, pociągającą, zaborczą n plus jedną rzecz do zrobienia, która stanie się
usprawiedliwieniem, aby zapomnieć o całej reszcie. Jesteś uratowany.
Do moich drzwi zadzwonił listonosz. Wśród listów, które mi wręczył, był list od Marka
Saporty. Otworzyłem go w pierwszej kolejności, rozłożyłem na biurku. Aby mu zrobić miej-
sce odsunąłem niewidzialną i wykrzywioną, milczącą i plotkującą sforę codziennych kłopo-
tów, które oblegały mnie od dwóch tygodni, gotowe rzucić się na łup: książka nie skończona,
inna nie zaczęta, zepsuty samochód, przygotowanie programu badań, komputer do zaprogra-
mowania, matura syna, komentarze do „Le Monde”, maszynka ogrodowa do naprawy, zatka-
ny zlew, dług u rzeźnika, służbowe noty, pożyczka na nowy dom, autorzy cyklu, płytki do
przyszłej kuchni, harmonogram prac dyplomowych, bilet kolejowy, rozprawy, protezy, misje,
szczepienia, podatki, wykazy, UNESCO, kalendarz, budżet, telefon, i listy, listy, listy.
Żeby spotkać się z żoną, którą o piętro wyżej oblegała podobna sfora, musiałbym pod-
jąć decyzję postawienia nogi na pierwszym stopniu schodów, a taki wysiłek woli był ponad
moje siły.
Pozostawało mi sam na sam z Markiem Saportą. Prosił o napisanie noweli na temat
„dziewczyna na przeciwległym chodniku”.
Dziewczyna na przeciwległym chodniku.
Zdołałem odwrócić głowę ku oknu, aby spojrzeć na przeciwległy chodnik. Zalany był
wrześniowym światłem Bordeaux, które udawało sierpień Tuluzy. Prawdziwa pogoda środka
tygodnia, z niebem, które opancerzone było błękitem przeciwko zakazanym ucieczkom.
Widziałem sześć metrów chodnika i biały mur numeru 169 — także sześć metrów. Nie
było dziewczyny. Nie było nikogo, absolutnie nikogo.
Lekarstwo już działało, bezwiednie wstałem i podchodząc do okna odsunąłem firankę.
Teraz mój wzrok obejmował co najmniej trzydzieści metrów chodnika. Od prawej do lewej
widziałem wejście numeru 169 z zakazem parkowania, odczyszczone zgodnie z zaleceniami
Malraux kamienne mury numeru 171, rezydencję wysokiego urzędnika radia, podwójną kratę
numeru 173, za którą w oddali majaczy zieleń — jej tajemnicy od siedemnastu lat nie zdoła-
łem przeniknąć — i zamknięte okiennice numeru 175, gdzie mieszka dawna znachorka podo-
bna do czarownicy z Królewny Śnieżki. Ale żadnej dziewczyny.
A przecież — jak to wyrazić? — choć nie było nikogo, nie czułem, by ulica była pusta.
Światło nie miało matowego i jednostajnego blasku, który jest kolorem nieobecności. Trudno
to wyjaśnić, ale na pewno nie ja jeden to odczułem. Żeby wiedzieć, że dom jest nie zamie-
szkany, niekoniecznie trzeba zbadać jego zakamarki. Każdy centymetr kwadratowy muru,
każdy centymetr sześcienny powietrza potwierdza swoją pustkę, swoją samotność. Pustynia
jest podzielna w nieskończoność i najdrobniejsza nawet obecność krystalizuje się w tysiącach
płaszczyzn, które oko dostrzega, gdziekolwiek spocznie.
Na ulicy ktoś był. Byłem tego pewien. Zamrugałem, próbując zatrzymać tylko istotę
światła.
Tak, to zdawało się promieniować z całkiem określonego miejsca na przeciwległym
chodniku, na samym skraju po prawej, tam gdzie śmieciarz codziennie stawia pojemnik spod
numeru 169, zabrawszy go piętnaście metrów wcześniej. Przez ułamek sekundy widziałem
tam jakby ulotne migotanie, nieuchwytne wirowanie cząsteczek, które niemal natychmiast
zniknęło.
Od mrugania bolały mnie oczy i bez okularów słonecznych zaczynałem postrzegać mur
w kolorze niebieskim, a chodnik na żółto, lecz nie mogłem oderwać wzroku od miejsca po
pojemniku.
Wyzwolił mnie dzwonek telefonu. Powróciłem do biurka. Sfora podrygiwała wokół
aparatu. Słuchawka ważyła całą tonę. To jeden z moich kolegów z Wydziału pragnął wie-
dzieć, czy nie mógłbym wygłosić odczytu w trzeci piątek przyszłego miesiąca albo drugi wto-
rek lub czwarty czwartek...
Z mego miejsca znowu widziałem sześć metrów chodnika, płaskie i oślepiające jak
poprzednio. Sklepikarz z rogu przeszedł z butelką wody Evian w ręce, po czym mój sąsiad
szewc z gazetą pod pachą. Pozostawili chodnik pusty, coraz bardziej pustoszejący...
Mój automatyczny pilot odpowiadał na telefon, otwierał notes, szukał wielokolorowego
długopisu, wybrał kolor i na ciemnozielono zanotował termin spotkania. Znowu przejąłem
stery.
— Powiedz no, z czym ci się to kojarzy: „dziewczyna na przeciwległym chodniku”?
— Co?
— Dziewczyna na przeciwległym chodniku. Nie przejmuj się, odpowiedz bez zastano-
wienia. To test.
— Hm, sam nie wiem... dziwka?
— Jaka dziwka?
— Hm... może blondynka.
— I co jeszcze?
— Zielone oczy.
— Zielone, czy niebieskozielone?
— Zielone... jasnozielone, bardzo jasne.
— To wszystko?
— Chyba tak. Ale oczu jestem całkiem pewny.
Odłożywszy słuchawkę sięgnąłem po kartkę i u góry napisałem „dziewczyna chodnik
naprzeciw”, a pod nazwiskiem mojego kolegi „dziwka, blondynka (?), jasnozielone oczy”.
Sfora przyglądała się ujarzmiona i nareszcie milcząca.
To był początek.
Kilka chwil później zadzwonił inkasent z gazowni. Znałem go i zdarzało mi się dysku-
tować z nim o malarstwie. „Prostytutka” powiedział bez chwili wahania, gdy zadałem mu py-
tanie. Nie wiedział, czy oczy zielone, ale na pewno jasne. Włosy chyba jasne, ale wtedy wpa-
dające w rudy. Cera, tego był pewien, jasna, bardzo jasna, uwydatniająca sińce pod oczami,
sińce niebieskoliliowe z odrobiną zielonego. Inkasent, malarz niedzielny, mówił o sińcach jak
kolorysta.
Dorzuciłem to do świadectwa mego kolegi.
Mając już trochę więcej odwagi poszedłem do kuchni napić się wody. Sprzątaczka nie
okazała się zdziwiona moim pytaniem, ale nie miała opinii na temat fizycznego wyglądu dzie-
wczyny. Natomiast mogła powiedzieć, co tamta robi na trotuarze.
— Czeka.
— Na co czeka?
— Prawdopodobnie na autobus.
— Ale przystanek jest sto metrów dalej.
— No właśnie, jest za daleko.
Argument wprawił mnie w zakłopotanie, ale teraz odzyskałem już na tyle siły, że
mogłem wejść na piętro, zobaczyć się z żoną. Waliła wściekle w maszynę do pisania, próżno
starając się utrzymać swoją sforę na odległość. Gdy postawiłem moje pytanie, w jej wzroku
zapaliło się podejrzenie.
— Kto jest ta dziewczyna?
— O to cię właśnie pytam.
— Nie znam wszystkich twoich znajomych.
— To nie jest znajoma, to jest test. Jak ją sobie wyobrażasz?
— Po to choćby, żeby sprawić ci kłopot, jako brunetkę.
— Mnie to nie przeszkadza, ale jeśli tak mówisz, żeby mnie zakłopotać, fałszujesz test.
A oprócz tego?
— W stylu Mego przyjaciela Meaulnesa, za mgiełką, zieleń...
— Zieleń na chodniku...
— Widziałeś trawę, która rośnie u stóp muru domu numer 175? Nigdy tam nie sprzą-
tają.
— Mówiąc poetycko, chcę powiedzieć, że zieleń nie pasuje do chodnika.
— Ale pasuje do dziewczyny. Ona ma krowie oczy.
— Jakiego koloru?
— Nie przyglądałam się jej z dosyć bliska. Idź sam zobaczyć.
Był już czas, aby udać się na Wydział. To było łatwe. Wystarczyło wsiąść do samocho-
du i pozwolić mu jechać. Kłopot w tym, że maszyna automatycznie parkuje w niedozwolo-
nym miejscu, nawet jeśli może gdzie indziej.
— A tobie nic nie mówi — zapytałem samochód — dziewczyna z chodnika naprzeci-
wko?
— Wroap!... wrruuuuuu...
— Gdy dojrzysz jakąś niebrzydką, natychmiast hamujesz, ryzykując, że wyrzucisz mnie
do tyłu. Tylko literacko to cię nie interesuje?
— Wroap, yiiiiiii! — odpowiedział zatrzymując się na czerwone światło.
Dopiero gdy światła zmieniły się na zielone, dojrzałem dziewczynę na chodniku po
lewej. Ale samochód już ruszał i ledwie zdołałem dostrzec jej jaskrawoniebieską sukienkę.
Przy następnych światłach wyciągnąłem z kieszeni listę, by dopisać: „samochód: wysoka,
szczupła, niebieska sukienka”.
Na Wydziale kolportowałem moje pytanie od pokoju do pokoju. Moja sekretarka naj-
wyraźniej wyobrażała sobie dziewczynę jako swoją bliźniaczkę, pozbawioną tego, co uważała
za własne wady.
Moi męscy współpracownicy byli za dziwką, ale o ile specjalista od książki masowej
widział ją rudą, wabiącą i perwersyjną, leksykolog wyobrażał ją sobie odległą, mglistą i mięk-
ką.
— W sumie trochę debilka?
— No... zagubiona.
Ze strony kobiet było więcej odcieni: tu coś z Nervala, organdyna, wstążki i przepaski,
tu coś z Piaf, z ulicą, deszczem, gazowymi latarniami i mglistym bulwarem.
W moim gabinecie listy do podpisania wrzuciłem do szuflady, a nie przeczytaną pocztę
do kosza i przyjrzałem się swojej liście. Była już bogata i na pierwszy rzut oka można było
odróżnić zarys ogólnego prawa, pozwalającego sformułować pierwszą hipotezę: mężczyźni
reagowali na słowo „chodnik”, kobiety na słowo „dziewczyna”.
W moim umyśle rysował się projekt ankiety. Test projekcyjny? Zamknięty kwestiona-
riusz? Pośredni wywiad? Należało się zastanowić. Trzeba będzie starannie przygotować jakąś
próbkę. Będę musiał zasięgnąć rady psychoanalityka, estetyka, semantyka, statystyka, jakie-
goś urbanisty w sprawie trotuaru i ginekologa, jeśli idzie o dziewczynę.
Telefon przerwał tok moich rozmyślań. To woźny.
— Czy widział pan, co jest na chodniku naprzeciw?
— Jest jakaś dziewczyna?
— Nie, panie profesorze, jest pański samochód, który parkuje dwoma kołami na cho-
dniku, i jest policjant, który właśnie wypisuje panu mandat.
Przybyłem na czas, żeby uprzedzić fatalny gest stróża porządku. Widząc, jak wsiadam
do wozu, schował swój bloczek.
— Panie władzo — zapytałem — co pan widzi na trotuarze naprzeciwko?
— Tak, no i?
— Przypuśćmy, że dostrzega pan tam dziewczynę, co pan wtedy powie?
— Jeśli chodzi panu o tę rudą z hotelu naprzeciw, każę jej przejść dalej, bo nie wolno
im wychodzić poza róg ulicy.
Pozwoliłem samochodowi zrobić dwa okrążenia wokół bloku po czym powrócić i sta-
nąć w tym samym miejscu.
W chwili gdy wracałem do gabinetu, znów zaczął dzwonić telefon. Dziekan przypomi-
nał mi, że miałem dostarczyć w pięciu egzemplarzach listę zapotrzebowania mojej sekcji na
miotły, gąbki, szmaty i inne materiały gospodarcze na przyszłe cztery lata ze względu na
konieczność ustalenia przewidywanych potrzeb w VI Planie. Nie odważyłem się zapytać go o
dziewczynę.
Ale w ciągu kolejnego tygodnia postawiłem to pytanie ponad trzystu osobom, w tym
luterańskiemu pastorowi, homoseksualiście, socjalistycznemu merowi, prostytutce z placu
Chapelet, które, jak wszyscy wiedzą, są najkulturalniejsze w Bordeaux.
Moja początkowa lista rozrosła się w gruby plik, który deformował kieszeń mojej mary-
narki, ale już się z nim nie rozstawałem, tak działał mi na wyobraźnię. Był to tylko bezładny
ciąg słów pozbawionych widocznego związku, nie wszyscy bowiem moi rozmówcy reagowa-
li tak samo. Jedni tworzyli fizyczny portret dziewczyny, inni jej portret moralny, a jeszcze
inni opisywali tło czy opowiadali jej historię. Większość łączyła te różne sposoby widzenia i
dostarczała określeń sprzecznych, często hipotetycznych, choć czasem zadziwiająco precyzyj-
nych.
Znowu miałem dziwaczne i trudne do określenia wrażenie jak wówczas, gdy patrzy się
na tkany dywan, mozaikę w opus incertum czy suknię op-art. Uważne obejrzenie rysunku
ukazuje tylko nieczytelny nieład, gdy tymczasem przypadkowe, ulotne spojrzenie odsłania
nagle symbol bogaty w sens, każe uśmiechnąć się lub wykrzywić twarzy pełnej wyrazu, budzi
niepokój lub radość tak rzeczywistą, że ich obecność narzuca się jeszcze długo, choć nowy
rzut oka rozbił już wizję.
Poprzez chaos mojej listy, z więzienia słów, przemawiał ktoś lub coś, próbując coś
powiedzieć, tak jak tamtego dnia na chodniku obecny był ktoś lub coś.
Chodnik niewiele mi pomógł. Co rano w zamglonym świcie pojemnik numeru 169
dzwonił złowrogo. Wychylałem się przez okno w łazience, ale dostrzegałem tylko znikający
w głębi ulicy czerwony tył śmieciarki. Trotuar naprzeciwko zaludniały jedynie puste kubły
oraz stare damy spacerujące z małymi pieskami.
W sytuacji tej kryła się pewna korzyść, jedyna, ale za to znaczna: moje kłopoty zostały
niemal całkowicie zapomniane i nawet udało mi się przekazać tę euforię żonie. Wieczorem,
zamiast oglądać telewizję, wspominaliśmy nieznajomą z chodnika, która stała się dla nas jak-
by przyjaciółką. Zdarzało nam się nawet rozmawiać o niej w rodzinie, kiedy to moje córki i
ich mężowie przychodzili spędzić z nami kilka chwil. Tylko mój zięć psychiatra spoglądał na
nas zaniepokojonym, lecz pełnym znawstwa okiem. Zadałbym chętnie to pytanie mojemu
synowi przez telefon, ale przebywał akurat w budzie na egzaminach maturalnych i uznałem,
że chwila nie jest stosowna, aby zwracać jego uwagę na trotuary i dziewczyny.
Dokładnie dziesięć dni po otrzymaniu listu od Marka Saporty znajdowałem się w moim
gabinecie na Wydziale w towarzystwie inżyniera z firmy IBM i naszego zakładowego staty-
styka. Mieliśmy omówić do końca program elektronicznego odczytania ankiety dotyczącej
czytelnictwa wśród pracowników banków.
Przytłoczeni tym intelektualnym wysiłkiem spoglądaliśmy na siebie w milczeniu, szu-
kając pretekstu, aby przedłużyć tę rozmowę we względnym chłodzie mego gabinetu. Wycią-
gnąłem sprawę dziewczyny z przeciwległego chodnika. Inżynier z IBM, przystojny mężczy-
zna o jasnej cerze, zdjął swoje oprawne w złoty drut okulary i zaczął je przecierać w zamyśle-
niu. Wracał z wakacji. Najwyraźniej podłączony był jeszcze raczej na plaże niż trotuary.
Statystyk, uprzejmy, łysy i poważny, sięgnął zachłannie po plik, który wyjąłem z kieszeni.
— Nie sądzę, aby mógł pan tu coś znaleźć — rzekłem.
Nie odpowiedział i zmarszczywszy brwi zatonął w lekturze dokumentu.
— Raczej typ cover-girl w bikini — mruknął rozmarzony elektronik — ale co ona
mogłaby robić na ulicy?
— Pewnie zdarza się jej chodzić.
— Hmmm... wtedy ma wysokie, bardzo wysokie i bardzo cienkie obcasy, które stuka-
ją...
— To symbol erotyczny.
Przybrał urażoną minę i włożył okulary.
— Dlaczego z naprzeciwka? — zapytał nagle statystyk.
— Słucham?
— Pytam, dlaczego raczej tamten chodnik niż ten? Zakładając, że oba chodniki mają tę
samą szerokość, jeśli postawi pan dziewczynę na środku ulicy, istnieje dokładnie to samo
prawdopodobieństwo, że wybierze ten lub tamten.
— Może chciałaby się z kimś spotkać — odparłem.
— Albo ominąć — dodał inżynier.
— Może wejdzie do jakiegoś domu.
— Albo wyjdzie.
Statystyk wzruszył ramionami.
— Tego nie ma w założeniu.
Znowu zatonął w lekturze, ale otworzył nam nowe perspektywy.
— Moim zdaniem — powiedział inżynier — chodnik z naprzeciwka wyraża dążenie do
nieosiągalnego.
— Sądzę, że jest odwrotnie. Gdyby dziewczyna była naprawdę nieosiągalna, mieliby-
śmy do czynienia z chodnikiem w innej dzielnicy czy w innym mieście. W danym przypadku
wystarczy przejść przez jezdnię. To łatwe.
— Zależy od ulicy.
— Powiedzmy, że jest to i łatwe, i trudne. Dziewczyna jest zarazem osiągalna i nieosią-
galna.
— Zarazem bliska i daleka.
— Jednocześnie nieobecna i obecna.
Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni.
— W dwójkowym systemie oba kryteria są sprzeczne — mruknął statystyk nie podno-
sząc oczu.
— Widzicie panowie, że nic nie da się stąd wyciągnąć.
— Myślę, że się da.
Zainteresowany elektronik sięgnął po plik i zaczął go przeglądać.
— To się wydaje dosyć rozproszone.
— Tak — odparłem — jeśli zrobicie tabelę wszystkich odpowiedzi, otrzymacie okruchy
oznaczeń, ale nic spójnego. Cóż nam z tego, że wiemy, iż 30% ludzi wyobraża sobie dzie-
wczynę w niebieskiej sukience, 20% w różowej, a 15% w pomarańczowej! To modne kolory
tego lata. Widziałem w „Elle”.
Moja erudycja wywarła na nich wrażenie. Pierwszy opanował się statystyk.
— Zgoda — powiedział — ale przecież tak na nos, coś tu jest.
— Może, ale co?
Statystyk mrugnął i wyciągnął wieczne pióro.
— Wiem, to są pary.
— Pary? Jest przecież tylko dziewczyna na chodniku.
— Tak, ale w pańskich notatkach jest 320 osób i każda dostarczyła średnio, powiedzmy,
trzech określeń. Co czyni razem tysiąc, podzielonych między różne, na pozór przypadkowe,
aspekty fizyczne i moralne dziewczyny, ale...
Podniósł palec. Zadzwonił telefon.
— To glina — powiedział głos woźnego.
— Czegóż on chce? Dzisiaj nie stoję kołami na chodniku!
— Chce wiedzieć, czy widział pan tę rudą na przeciwległym chodniku.
Ton jego głosu wskazywał jasno, że nie pochwala moich znajomości.
— Niech mu pan powie, że pomyliłem trotuary.
— Ale — podjął statystyk wyciągając palec w stronę inżyniera — załóżmy, iż obliczę
istniejące prawdopodobieństwo, że jedno z podanych określeń jest skojarzone z drugim.
Obaj pochylili się nad papierami mrucząc jakieś matematyczne zaklęcia. Gdy unieśli
głowy, miałem ochotę powiedzieć amen.
— Przypuśćmy teraz — powiedział statystyk — że szukam, jakie określenia są rzeczy-
wiście skojarzone parami w odpowiedziach. Porównuję mój rozkład teoretyczny z rozkładem
obserwowanym, obliczam wariancję, błąd standardowy i kwadrat błędu standardowego, a
założę się, że znajdę pary, w których prawdopodobieństwo spadnie poniżej 5%.
— „Pralinka”? — zapytał inżynier.
— Nie, dziękuję.
— Chcę powiedzieć, że można to zrobić na programie „Pralinka”.
„Pralinka” jest nazwą kodu, jaki firma IBM nadała programowi, którym się posługuję
dla opracowywania ankiet przy pomocy komputera.
— Pojmuję — powiedziałem — ale...
Telefon. Głos woźnego.
— Glina mówi, że pański samochód jest dobrze zaparkowany względem chodnika, ale
pomylił pan te chodniki, bo dzisiaj jest piętnasty.
— Niech mu pan powie, że przeszedłem na prawosławie i przyjąłem kalendarz juliań-
ski... A więc — podjąłem odkładając słuchawkę — rozumiem, ale dla większej jasności, czy
mogę poprosić o przełożenie tego na ludzki język?
— To proste. Załóżmy, że jeśli chodzi o sukienkę, znaleźlibyśmy 30% odpowiedzi
„niebieska, 20% odpowiedzi „różowa” i 15% odpowiedzi „pomarańczowa”, zaś z drugiej
strony, jeśli chodzi o wygląd fizyczny znaleźlibyśmy 20% „szczupła”, 30% „gruba” i 35%
„średnia”. To nam nic nie mówi, zgoda. Ale załóżmy, że 60% odpowiedzi „błękitna” nie-
zmiennie kojarzy się z odpowiedziami „szczupła” zamiast 6%, jak by chciał rozkład przypa-
dkowy, i wtedy już coś mamy.
— I wierzy pan, że...
— Jestem tego pewien. Proszę, na pańskich trzysta dwadzieścia odpowiedzi tylko jakieś
czterdzieści osób widziało dziewczynę rudą, ale trzydzieści osiem z nich, właśnie sprawdzi-
łem, widziało ją ubraną na niebiesko. Ten wynik nie może być przypadkowy. Tu naprawdę
jest coś ciekawego. Jestem pewny, że pogłębiając nieco sprawę otrzymałoby się zupełnie
dokładny rysopis. Warto spróbować.
Spojrzałem na inżyniera IBM.
— Spróbujemy?
Skinął głową z profesjonalnym ożywieniem w oku. Nareszcie powrócił z wakacji.
— Spróbujmy.
Wezwałem moją współpracownicę zajmującą się ankietami. Telefon zadzwonił w chwi-
li, gdy wchodziła.
— Jeśli chodzi o samochód albo o tę rudą...
— Nie — odpowiedział głos dyrektora administracyjnego Wydziału — chodzi o szczo-
tki. Ministerstwo odesłało nam prowizoryczną listę zapotrzebowania na materiały gospodar-
cze. Zapomniał pan o miotle model 17 861 do zamiatania chodników.
— Ależ lokale, jakie moja sekcja zajmować będzie w przyszłym roku, mieszczą się na
pierwszym piętrze!
— Panie profesorze, zapotrzebowanie należy robić wychodząc od aktualnej sytuacji, a
pańska aktualna sytuacja związana jest z chodnikiem.
Odwiesiłem i przyjrzałem się czekającej współpracowniczce, jej błękitnym oczom (20,
30 czy 40%?), pełnym przytłaczającej rezygnacji. Moi współpracownicy nigdy naprawdę nie
pogodzili się z tym, że mają narwanego szefa. Wyciągnęła rękę po plik papierów.
— Proszę mi to dać — powiedziała — zaprogramuję.
— Pamięta pani wszystkie kategorie?
— Ktoś przecież w tej sekcji musi mieć trochę pamięci.
— Na przykład, jak pani zaprogramuje prostytutkę?
— To jest ujęte w społeczno-zawodowej klasyfikacji Narodowego Instytutu Statystyki:
„Kategoria 99: kapitalista, idiota, imbecyl, posiadacz, właściciel ziemski, prostytutka”. To są
zawody nieaktywne.
— Nieaktywna, prostytutka...
— W porównaniu z innymi, jakie znam, jest to zupełnie wypoczynkowy zawód —
odparła kwaśno.
Operacja została rozpoczęta.
— Trzeba by jej nadać jakąś kodową nazwę — powiedział inżynier.
— Przedostatnia była operacja „Pożądany”, o krytyce literackiej, a ostatnia „Przedsię-
biorstwo”, o czytelnictwie w fabrykach.
— Nazwijcie ją operacją „Widmo”.
Telefon. Woźny.
— Glina chce wiedzieć, kto jest Julian.
— To facet tej rudej w niebieskim, która jest na przeciwległym chodniku.
Inżynier z IBM obiecał wyniki za tydzień. Próbowałem zmylić oczekiwanie pisząc
zamówioną nowelę dla Marka Saporty.
Najpierw zastosowałem ton humorystyczny. Dawało to prozę w stylu Paul Gutha.
Potem uczyniłem próbę w tonie sentymentalnym. To dawało Jean Nochera. Upadałem coraz
niżej. Wziąłem nożyczki, porozcinałem wszystkie zdania i jak popadło nakleiłem je na kartkę.
To dawało Marka Saportę.
Ostatecznie zrezygnowałem. Minął tydzień, jak uruchomiłem operację „Widmo”. Co
dzień rano otwierając okno mojego gabinetu przyglądałem się chodnikowi naprzeciw w miej-
scu, gdzie widnieje kubeł spod 169, raz leżący, to znów odwrócony do góry dnem, zależnie
od humoru śmieciarzy. Wiem, że z okna pierwszego piętra moja żona robi to samo. Przy śnia-
daniu rozmawiamy o tym po cichu.
Dom zrobił się milczący. Zupełnie jakby oczekiwał wizyty.
Czeka, z wytrzeszczonymi oknami, cały napięty, zwrócony ku ulicy i pustemu trotua-
rowi, który nawet przechodnie zdają się omijać.
Czekamy. Zegar w jadalni wstrzymuje swoje odwieczne tik—tak, a pralka mruczy po
cichu. Telefon jest zepsuty. My chodzimy na palcach. Sfora codziennych zmartwień śpi ni-
czym Furie u Ajschylosa.
Byłem sam w domu tego ranka, kiedy dzwonek u drzwi pogwałcił nagle ciszę, ostry,
okrutny, sprośny. Po chwili paniki poszedłem otworzyć. Listonosz wręczył mi wielką kopertę
z nadrukiem IBM.
Położyłem ją na biurku i siedziałem nad nią długą chwilę, przenosząc spojrzenie z
sześciu metrów chodnika na siedemset dwadzieścia centymetrów kwadratowych koperty z
kartonu.
Potem otwarłem ją rozkładając harmonijkę papieru, na jakim komputery zazwyczaj
przekazują swoje odpowiedzi. Były tam osiemdziesiąt dwie tabele, wszystkie upstrzone cze-
rwonymi wykrzyknikami.
Przesyłce towarzyszył list od inżyniera.
„To nie do wiary — pisał. — Hipoteza naszego przyjaciela sprawdza się w sposób
niemal przerażający. Odpowiedzi, jakie pan otrzymał, pod pozorem różnorodności ukrywają
prawdziwy roboczy szkic, którego prawdopodobieństwo jest niższe niż 0,1%. Ten wynik nie
może być przypadkowy”.
Istotnie, to rzucało się w oczy. Dziewczyna była płomiennoruda, miała zmęczone zielo-
ne oczy, bardzo jasną cerę, zmysłowe i blade usta. Szczupła i wysoka, prawie niezręczna,
ubrana była w jaskrawoniebieską sukienkę i trochę już niemodne pantofle na bardzo wysokim
obcasie. Wydawała się na coś czekać. Jej zawód nie był wyraźnie określony. Odetchnąłem
dowiadując się, że niekoniecznie jest prostytutką. Jeśli zaś idzie o wiek, nawet widma mają
swoją kokieterię: liczyć mogła od 25 do 45 lat.
Były i inne szczegóły. Włosy obcięte krótko, z opadającym na czoło kosmykiem. Nos
lekko zadarty, mocno zarysowany podbródek z dołeczkiem w środku, owalna twarz i wystają-
ce kości policzkowe.
Bezmyślnie sięgnąłem po mój wielokolorowy długopis i zacząłem szkicować sylwetkę,
która stopniowo, poprzez osiemdziesiąt dwie tabele komputera, stawała się coraz wyraźniej-
sza.
Nakreśliwszy ogólny kształt kolorem czarnym, wycieniowałem lekko twarz czerwonym
i zielonym, podkreślając powieki na niebiesko, a sińce w odcieniu liliowoszarym. Ostry błękit
długopisu doskonale oddawał kolor sukni.
Jeśli idzie o włosy, zuchwale nadałem im odcień czerwony, który zgasiłem starannie
wymieszanymi plamami zieleni i bieli.
Pozostały źrenice. Naciskając z całych sił zrobiłem dwa jaskrawozielone przecinki i
spojrzenie zapaliło się.
Odrzuciłem długopis, zdumiony żywością tych źrenic, które patrzyły na mnie z lekko
ironicznym wyrazem. Nie jestem zbyt dobrym rysownikiem, ale dziewczyna dosłownie ożyła
i przez chwilę zdawało mi się, że się uśmiechnie.
Nie zastanawiałem się nawet, czy jest ładna. Zapewne była, ale bardziej niż uroda uwa-
gę zwracała milcząca wyrazistość jej twarzy. Czekała i umykała zarazem, wzywała życie i
zamykała się w marzeniu. Pomyślałem o mojej rozmowie sprzed kilku dni z inżynierem
elektronikiem. Sprzeczne kryteria — mówił statystyk. Coś takiego kryła tajemnicza postać,
która nagle ukazała się na moim biurku.
Brak żółtego w gamie kolorów długopisu zmusił mnie do przekazania tej wizji w kolo-
rach płaskich, zimnych i nieco okrutnych. Był to portret bez światła.
Światło przypomniało mi o oknie. Podniosłem wzrok i aż zabrakło mi tchu. Ona tam
była.
Ze zjeżonymi włosami stałem chwilę bez ruchu, nie mogąc oderwać oczu od smukłej
sylwetki, odcinającej się od muru numeru 169 tuż obok pustego pojemnika na śmieci. Potem,
jakby zafascynowany, po omacku, nie spuszczając wzroku z dziewczyny wstałem i podsze-
dłem do okna. Odsunąłem wolno firankę, jakby bojąc się, że nagły gest rozwieje to zjawisko.
To była ona. Poznałem błękit jej sukni. Włosy miały ten sam niemożliwy odcień, co na
moim rysunku, a biel jej skóry była bielą papieru. Była piękna, ale to, co w obrazie mogło
uchodzić za chromatyczną transpozycję, w życiu przybierało przerażającą i straszliwą real-
ność.
Czekała, trącając pusty pojemnik końcem buta, błądząc wzrokiem wzdłuż domów.
Nagle jej oczy zatrzymały się na mnie i jakby zalał mnie ich zielony blask.
Uśmiechnęła się. Kiwnęła mi ręką, po czym na swoich szpilkowych obcasach zaczęła
spacerować po chodniku tam i z powrotem. Przed numerem 173, tuż naprzeciwko mnie, za-
trzymała się, zmarszczyła brew i oparłszy się o kratę zdjęła lewy pantofel, by obejrzeć obcas.
Jej długa naga łydka była może zbyt szczupła i biała, ale doskonała w kształcie, o cienkiej
kostce i pięknym łuku stopy.
Znów podjęła spacer i znów przystanęła pod numerem 175, akurat na wysokości moich
drzwi. Znowu dała mi znak i przeszła przez jezdnię, znikając z mego pola widzenia. Nie było
żadnych wątpliwości, szła do mnie. Szybko opuściłem firankę i boleśnie napięty, z szumem w
głowie czekałem na dźwięk dzwonka.
Osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia... Nic. Co ona robiła za drzwiami? Czyżby
odczytywała moje nazwisko na mosiężnej tabliczce?
Przy trzydziestej sekundzie czar prysł. Rzuciłem się do drzwi i otwarłem je na całą sze-
rokość. Nikogo. Wybiegłem na ulicę. Samochody sunęły z wielką szybkością zewnętrznym
bulwarem, ku centrum Bordeaux, ale z Barrière du Médoc do Parku, na przestrzeni ponad
kilometra oba chodniki były puste.
Z sąsiedniego, szeroko otwartego okna jak zwykle dobiegał odgłos młotka mego sąsiada
szewca. Podszedłem tam. Uśmiechnął się uprzejmie — wcale nie wyglądał na zdziwionego
moją niepewną miną.
— Nie widział pan przypadkiem, czy ktoś przed chwilą tędy przechodził?
— Nikogo nie widziałem.
— A przecież przed niespełna minutą ktoś stał przed moimi drzwiami.
— Może, ale byłem w głębi warsztatu przy szlifierce i stałem tyłem do okna.
— Och, przepraszam... ja...
— Nic nie widziałem — powiedział — ale wszystko słyszałem. Przed pańskimi drzwia-
mi zatrzymała się jakaś pani. Myślałem, że do pana weszła. Sądząc po jej chodzie, miała na
nogach szpilki. Będzie miała kłopoty z lewym butem: obcas jest pęknięty. O, ja mam ucho!
Wyszeptałem kilka słów podziękowania i wróciłem do siebie. Dom skrzypiał, trze-
szczał, szczękał, pomrukiwał wszystkimi spojeniami i wszystkimi mechanizmami. Na moim
stole siedząca w krąg sfora szydziła zamyślona.
Sięgnąłem po papier listowy, czując się w obowiązku, aby wyjaśnić Markowi Saporcie,
czemu nigdy, przenigdy nie będę mógł napisać jego noweli.
Przełożyła Wanda Błońska
Postój
Miasteczko przycupnęło na samym szczycie góry. Widać było tylko linię dachów oraz
dwa lub trzy kościoły skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Droga wiodła zboczem
skały i zagłębiała w sąsiedniej dolinie, otarłszy się tylko o skraj lasu.
Łucja zaparkowała samochód w cieniu oliwkowego drzewa. Wyłączyła silnik, wsłuchu-
jąc się w cichy wieczorny śpiew koników polnych. Co kilka chwil gwałtowny podmuch wia-
tru, powodowany przejazdem samochodu lub ciężarówki, uderzał w jej małą ciemnozieloną
Hondę. Droga była dotąd bardzo męcząca, za dobra, by jechać wolno, zbyt kręta, by jechać
bezpiecznie.
Ruch jakby się zatrzymał na kilka minut. Cisza wezbrała zapachem eukaliptusa, sosen i
suchej trawy. Z góry niósł się podmuch wietrzyka.
Musi tam być przyjemnie — myślała Łucja — wpatrując się w wioskę. Na pewno
będzie stary kościółek, pałacyk w kolorze ochry, bank, poczta, sklep samoobsługowy i dwie
kawiarnie z krzykliwymi tarasami. Pewnie kelnerzy zaczynają zwijać parasole. Wieczorni
przechodnie zawładną teraz główną ulicą. Nie opodal targowego placu, gdzie nie złożono
jeszcze pewnie kilku straganów z serami i owocami, mały hotelik otwiera swoje podwoje.
Łucja miała przed sobą jeszcze kilka godzin dnia i mogła spokojnie dojechać nad mo-
rze. Podmuch wiatru od potężnej ciężarówki poruszył samochód. Łucja machinalnie włączyła
silnik.
Wjazd do miasta, oznaczony zwykłą tablicą, był trójkątnym placykiem otwierającym się
po prawej na wysokości ostatniej pętli. Łucja ostro zakręciła koło budki strażniczej, w której
siedział policjant w białym mundurze. Od placyku prowadziły dwie ulice. Jedna zamknięta
olbrzymim czerwonym znakiem prowadziła prosto do centrum i na górze widać było parasole
jakiejś kawiarni przed fasadą kościoła. Druga, oznaczona białą strzałką na niebieskim tle,
zdawała się zapraszać właśnie w ulicę, która — przeciwnie — jakby uciekała od miasta, pro-
wadząc w stronę równiny. Zaskoczona, spojrzała pytająco na policjanta. Uśmiechnął się tylko
wskazując jej drugą ulicę.
Ładny chłopak, miły uśmiech — pomyślała wrzucając jedynkę.
Po pierwszym zakręcie droga była już prosta i wznosząc się w górę prowadziła do opu-
szczonych magazynów. Nie było widać żadnego innego samochodu. Przejechawszy około stu
metrów Łucja, posłuszna znakom zakazu, które zamykały jej wszystkie inne drogi, musiała
skręcić pod kątem prostym, mijając opuszczoną stację benzynową. Po obu stronach brukowa-
nej ulicy stały niskie i czysto utrzymane domki. Od czasu do czasu jakaś staruszka wychylała
się, by zobaczyć przejeżdżający samochód i życzliwie pomachać mu ręką. Na okrągłym
placyku grupa baraszkujących dzieci rozprysła się na wszystkie strony, wymieniając niezro-
zumiałe dowcipy.
Była to jeszcze dzielnica przedmiejska, ale oznaki życia stawały się coraz liczniejsze i
bardziej oczywiste. Wreszcie Łucja zobaczyła przed sobą dzwonnicę kościoła, a przy następ-
nym zakręcie kolorowo parasole kawiarni i jeszcze częściowo zalany słońcem plac. Chciała
już tam wjechać, gdy wyrósł przed nią biały funkcjonariusz policji i wskazał palcem przybity
do muru kościoła napis: „Zabrania się ruchu drogowego po godz. 18”. Podobnie jak pierwszy
policjant, był uśmiechnięty i młody.
— Którędy mam przejechać? — zawołała Łucja, zwracając mu uśmiech.
Uliczka, którą wskazał jej policjant, zdawała się prowadzić wokół kościoła, ale już po
pierwszym zakręcie okazało się, że trzeba skręcić w prawo ze względu na roboty drogowe.
Cóż to za ruch? Błądząc od kwadransa po mieście, Łucja nie zauważyła ani jednego
samochodu.
Dzielnica, którą teraz mijała, wydawała się bardziej ludna. Większość sklepów spoży-
wczych była jeszcze otwarta. Przechodnie gdzieniegdzie wychodzili na jezdnię, usuwając się
jednak grzecznie, i w przelocie Lucja mogła pochwycić żartobliwy komplement, dobiegający
z grupy młodych. Gdzieś na lewo czuła istnienie jakiejś ważniejszej arterii i niebawem
istotnie przez boczne ulice dojrzała przelewający się tłum przechodniów, zatrzymujących się
przed jasno oświetlonymi wystawami sklepów, ale niestety wszędzie widniał zakaz wjazdu.
Noc zapadała szybko, kiedy Łucja wjechała na plac targowy. Był prawie pusty, tylko
kilka chłopek siedziało jeszcze za straganami pełnymi owoców i serów. Instynktownie
zaczęła rozglądać się za hotelem. Stał po drugiej stronie placu ze swymi niskimi balkonami i
wpółotwartymi oknami. Na całej szerokości plac odgrodzony był trzema stopniami schodów,
oddzielającymi jego wyżej położoną część, gdzie stał hotel.
Łucja zostawiła samochód i weszła do hotelu odprowadzana pełnym ciekawości wzro-
kiem wieśniaczek, które szeptały coś między sobą. Właściciel, w białym kitlu kucharskim,
palił w drzwiach papierosa.
— Ma pan pokój?
— Żona jest w środku. To pani samochód?
— Tak.
— Lepiej go tu nie zostawiać. Nie wolno się tu zatrzymywać.
— Ja tylko na chwilkę...
— Radzę się pospieszyć.
Pokój był jasny i wygodny. Łucja nie mogła powstrzymać okrzyku podziwu, kiedy
szefowa otwarła wielkie okno wychodzące na wspaniały ogród, rozpościerający się tarasami
nad doliną. Wieczorna poświata kreśliła geometryczne wzory na dachach, odbijając na nich
niebieskie drzewa oliwkowe i smukłe czarne sosny.
— Będzie tu pani naprawdę dobrze — powiedziała macierzyńsko żona właściciela hote-
lu.
— I ja tak myślę. Muszę pójść po torbę do samochodu.
— Pani jest samochodem? Gdzie go pani zostawiła?
— Na placu.
— Niech się pani pospieszy, na litość boską. Niech się pani pospieszy! Proszę go posta-
wić na miejskim parkingu!
— A gdzie jest parking?
— Pojedzie pani prosto, potem w drugą na lewo aż do rzeźni, wzdłuż promenady do
kościoła, potem objedzie pani kościół dawną obwodnicą, wyjedzie na targ i tam właśnie pod
platanami jest parking. Ale szybciej, na Boga, może już jest za późno!
Poganiała ją, przepychając przez salę restauracyjną. Ogarnięta dziwnym uczuciem stra-
chu Łucja dopadła samochodu. Kiedy ruszyła, zauważyła białego policjanta kierującego się w
jej stronę. Jakby karcąc ją, pół żartem, pół serio pokiwał jej palcem.
Kilka chwil później błądziła po labiryncie uliczek. Na lewo... na prawo... Za każdym
zakrętem domy zdawały się ścieśniać, tarasując przejście. Nie było już nikogo na progu do-
mów. Chodniki ogarnęło szare światło zmierzchu.
Nagle znalazła się w jaśniejszej przestrzeni półokrągłego placyku okolonego balustradą
z omszałych kamieni. Miasto kończyło się tutaj na stoku. Na wieżyczce strażniczej w środku
esplanady Łucja rozpoznała znajomą już białą sylwetkę policjanta służby drogowej. Tuż za
nim nie opodal balustrady, na tle nieba odcinał się olbrzymi napis. Zatrzymała samochód i
wysiadła nie zważając na policjanta, który bacznie ją obserwował. Litery były niebieskie na
białym tle.
AUTOMOBILIŚCI!!!
Każde naruszenie przepisów
kodeksu drogowego lub norm
komunikacyjnych w naszym mieście
BĘDZIE KARANE ŚMIERCIĄ
Łucja jeszcze raz przeczytała ostatnią linijkę, po czym odwróciła się do funkcjonariu-
sza.
— To chyba... żart?
— Sądzi pani?
Jego wąskie usta uśmiechnęły się, ale jasne oczy — błękitne czy szare? — miały nie-
zmącony spokój metalu.
— Ależ to nie ma sensu! Któż to wymyślił?
— Tutejsi mieszkańcy.
— Chyba powariowali.
— Niewykluczone.
— Pan nie jest tutejszy?
— Nie.
Popatrzył na zegarek.
— Jest pani tu od siedmiu minut. Tutaj nie wolno stać więcej niż dziesięć. Radzę odje-
chać.
— A gdybym została?
— Proszę spróbować.
Jego usta wciąż się uśmiechały. Łucja zrobiła krok w stronę samochodu.
— Gdzie jest parking miejski? Nie znalazłam go.
— To przecież łatwe. W jakim hotelu pani się zatrzymała?
— Na Rynku.
— Parking jest tuż obok.
— Przecież objechałam całe miasto.
— To ze względu na okrężny ruch.
Bliska płaczu, Łucja wsiadła do samochodu i przekręciła kluczyk. Policjant tymczasem
opuścił wieżyczkę. Opięty w biały mundur, z olbrzymim futerałem z białej skóry na pistolet,
który kołysał się u jego boku, bardziej przypominał oficera w galowym stroju niż policjanta
ze służby drogowej.
— Skończyłem służbę. Jeśli pani sobie życzy, mogę pani wskazać drogę. Mieszkamy w
tym samym hotelu.
— Kiedy... właśnie zmieniłam zdanie. Chyba pojadę dalej.
— Tak czy owak, by wyjechać z miasta musi pani przejechać koło parkingu.
Z rękami zesztywniałymi na kierownicy Łucja ukradkiem obserwowała swego rozmó-
wcę. Właśnie zdjął kask i palił papierosa. Czując jej wzrok odwrócił się i uśmiechnął. Jego
uśmiech był teraz inny, oczy też się uśmiechały. Oczy ciemniejsze i nie tak zimne, jak jej się
początkowo zdawało. Mimo wystrzyżonych włosów i wystających kości policzkowych jego
twarz była bardzo młoda. Zresztą wszyscy policjanci, których tutaj widziała, byli młodzi.
— Dużo was tutaj pracuje?
— Piętnastu.
— To strasznie dużo.
— Wszyscy muszą jakoś żyć.
— Wie pan, ta historia z karą śmierci, nie wiem, czy to dowcip w złym guście... ale sam
pomysł jest... jest okropny.
— Widziałem gorsze rzeczy.
Jego twarz spoważniała.
— Gdzie pan to widział?
— Gdzie indziej. Oto parking. Może pani postawić samochód pod tym platanem. Wej-
ście do hotelu jest po lewej stronie.
Wysiadł z samochodu, po czym pochylił się ku drzwiom.
— Ostrzegam panią, że parking jest czynny tylko do dwudziestej pierwszej; ale mój ko-
lega nie zjawi się tu przed wpół do dziesiątą. Później musi pani pojechać do nocnego garażu.
— Ależ to nie ma sensu! Tu nie ma żadnego innego wozu. Nikomu nie przeszkadzam!
— Taki jest regulamin. Proszę zrobić, co pani uważa.
— A gdzie jest nocny garaż?
— Po drugiej stronie hotelu.
— I pewnie trzeba znowu objechać całe miasto?
— Wystarczy podjechać do budki strażniczej i skręcić w ostatnią uliczkę w głębi. Prze-
jazd jest wytyczony. Miłego wieczoru.
Rzeczywiście, spędziła bardzo miły wieczór. Oprócz dwóch kawiarni na, placu koło
kościoła był jeszcze tuzin różnych małych barów w sąsiednich uliczkach, a każdy miał swoją
specjalność, jeśli idzie o zakąski do aperitifu. Łucja była już bardzo wesoła, gdy zasiadła do
kolacji. Pamiętała niewyraźnie, iż żartowała z tutejszych mieszkańców, którzy sprzedawali na
placu pieczoną kukurydzę. Dwa stoliki dalej siedział elegancki pan, którego komplementy
towarzyszyły jej z lokalu do lokalu. Udawała, że go nie dostrzega. Policjant powiedział, że
mieszka w tym samym hotelu, ale nie było go na sali.
Miejscowe wino było pachnące i wytrawne. Właśnie sączyła ostatnią kroplę, kiedy zau-
ważyła, że na zegarze w jadalni jest dziewiąta pięć. Niczym Kopciuszek zaskoczony godziną
przypomniała sobie o samochodzie. Co z tego? Te historie z parkingami, garażami i karą
śmierci zupełnie nie trzymają się kupy. Mimo to wesoła i przymroczona wstała, czując jak
rośnie w niej nieokreślony strach. Zbyt pewnym krokiem skierowała się do wyjścia.
Dochodząc do samochodu zauważyła jakąś białą plamę w pobliżu samochodu. Serce
zabiło jej gwałtownie. Był to jednak tylko jaśniejszy kawałek kory na pniu platana. Odetchnę-
ła z ulgą i wybuchnęła śmiechem, wymyślając sobie od wariatek.
Z trudem odnajdowała drogę. W końcu jej się to jednak udało. Przyzwyczaiła się już do
tego labiryntu i rzecz zaczęła ją nawet bawić. Od esplanady droga do garażu wytyczona była
strzałkami, tak jak mówił policjant.
Garaż widać było z daleka, odbijał wyraźnym kwadratem światła na końcu ciemnej
ulicy. Łucja zatrzymała samochód niedaleko bramy i wysiadła. Drzwiczki trzasnęły w ciszy.
Zapewne był tu jakiś strażnik. Zaczęła wołać, ale głos jej rozpłynął się w ciemnościach.
Opanowała lekki niepokój. Ostatecznie noc nie była taka ciemna. Księżyc musiał już
wzejść gdzieś za domami. Usłyszała kojące dzwonienie talerzy, potem jakieś głosy. Hotel
musiał być bardzo blisko, a niski mur wzdłuż ulicy po prawej był zapewne murem ogrodu, na
który wychodził jej pokój.
Podeszła ku otwartej bramie. W surowym świetle jarzeniówek patrzyły na nią samocho-
dy nieruchome, lśniące, bez śladu kurzu. Rząd po rzędzie ustawione były w nie kończące się
ciągi: sportowe wozy, furgonetki, ciężarówki. Był nawet autobus. Żadnego zapachu benzyny
czy oleju, nic, tylko jak okiem sięgnąć twardy, błyszczący i martwy metal. Cmentarz i muze-
um, wystawa gigantycznych zabawek, nekropola skamieniałej mechaniki...
Niemoc i bezwład Łucji zmieniły się w panikę. Zdusiła dłonią okrzyk przerażenia i
śledzona przez szeroko otwarte oczy martwych reflektorów, uciekła prosto przed siebie. Poza
prostokątem światła, wyciętym przez portal w mroku ulicy, wzięła ją znów w opiekę jasna
noc. Zwolniła kroku, wsłuchując się w uspokajające odgłosy dobiegające z hotelu.
Gdy znalazła się już w swoim pokoju, własna przygoda wydała jej się humorystyczna i
odległa. Bać się garażu! Uśmiechnęła się zapalając papierosa. Kwiaty na murze, biała pościel,
klosz nocnej lampki z frędzelkami, wszystko mówiło o łagodnej senności tutejszych nocy.
Szeroko otwarła drzwi i wyszła na taras. Jaśniejszy punkt po lewej wskazywał miejsce gara-
żu, a ten błysk na chromowaniach to pewnie jej własny samochód pozostawiony przed bramą.
Lekka drewniana poręcz oddzielała taras od ogrodu. Łucja oparła się o nią. Nów księ-
życa wisiał ponad przetykaną światłami równiną. O kilka kroków od niej, w ogrodzie, żarzył
się papieros.
— Dobrze się pani bawiła?
Policjant stał oparty o drzewo. Poruszył się nieznacznie, żeby na nią spojrzeć. W sporto-
wej koszulce i jasnych spodniach wyglądał jeszcze młodziej niż w mundurze.
— Świetnie, dziękuję...
Wolała nie mówić o garażu. Koniec końców garaż jest po to, żeby w nim stały samo-
chody. Dziwna była tylko ich ilość. W mieście nie widziała przecież ani jednego.
— Widzę, że pani jednak została...
— Tak, byłam głupia...
— Żałuje pani?
— Nie, właściwie nie.
Policjant podszedł do balustrady:
— Papierosa?
— Dziękuję.
Jego wzrok był bardzo łagodny, spokojny, kojący...
— Jak pani na imię?
— Łucja. A panu?
— Rolf.
— To nietutejsze imię.
— Rzeczywiście, nietutejsze.
Papierosy żarzyły się blisko siebie, splatając swój dym w spokojnym powietrzu. Ich
spojrzenia też się splatały. Krótkie pytanie, odpowiedź, zarys uśmiechu i Rolf przeskoczył
balustradę.
Wyszedł tuż przed świtem. Kiedy Łucja zwróciła w jego stronę zaspaną twarz, pogła-
skał ją czule i zniknął w cieniu tarasu.
Dużo później zbudziła ją kelnerka, wnosząc pierwsze śniadanie. Słońce było już wyso-
ko. Wychodząc na taras dostrzegła dwa niedopałki, które Rolf i ona zostawili poprzedniego
wieczora koło balustrady. Ciepłe opary unosiły się nad równiną. Z rozkoszą myślała o plaży,
która czekała ją u kresu drogi. Jak przyjemnie będzie wykąpać się, a potem opalać na piasku.
Przez drzewa ponad murem widziała ciemnozieloną sylwetkę samochodu, odcinającą się od
ściany garażu.
Przed odjazdem kupiła jeszcze na targu pół kilo brzoskwiń. Właśnie jedząc jedną z nich
zjawiła się w garażu, którego brama była teraz zamknięta. Rolf w białym mundurze czekał
koło samochodu. Uśmiechając się wręczyła mu brzoskwinię.
Jego wąskie usta oddały uśmiech, oczy — nie.
— Jest zakaz zatrzymywania się poza garażem — powiedział Rolf, a jego ręka z wolna
uniosła się na wysokość kabury z pistoletem. — Za to wykroczenie poniesie pani natychmia-
stową karę.
Przełożył Krzysztof Błoński
Metoda polischizoidalna
Cyryl upuścił ostatnią kroplę whisky do szklanki. Wydała dźwięk pomiędzy fis a g.
Wyłączył magnetofon i opróżnił szklankę. Whisky niestety nie była najlepsza — ale
ilości, jakich używał, nie pozwalały mu na dobre marki.
Z dłonią na żołądku, by uśmierzyć rodzący się ból, podszedł do okna, odsunął okiennicę
i spojrzał na prom z Algeciras manewrujący u wejścia do portu. Tanger spał w białym słońcu,
pogrążony w popołudniowej sjeście. W głębi ogrodu berberyjska służąca rozwieszała pranie.
Po raz tysięczny chyba Cyryl zapytał sam siebie, czym u licha przypominała mu Margaret.
Może to był podbródek, dziecinny choć zdecydowany, może wielkie, wypukłe oczy pod
gęstymi, czarnymi brwiami. A może raczej górna warga, płaska i długa, zawsze naciągnięta w
sprytnym uśmieszku... Ale Margaret była ładna, była... pociągająca... Miała coś...
Gwałtowne pożądanie Margaret wezbrało w nim jak glissando harfy, wsparte brzęcze-
niem cymbałków.
Przeszedł go dreszcz i cofnął taśmę magnetofonu. Wynikiem jego dzisiejszej pracy były
prawie dwie minuty nagrania. Cała seria dźwiękowych efektów uzyskanych przy pomocy
whisky: przelewania, pochlupywania, plusków i kropelkowania.
Podczas gdy taśma przewijała się, zaczął przeglądać stary numer „Timesa”. Zaczynał
zawsze od ogłoszeń, ogromnie żałując, iż usunięto je z pierwszej strony. Słowo psychoanaliza
przemknęło mu przed oczami, gdy wściekłe uderzenia taśmy przypomniały o magnetofonie.
Schował szpulę i sięgnął po inną, grubszą. Zawierała całą pierwszą część dzieła, nad
którym pracował od roku. Opierało się na dźwiękach wydawanych przez ciecze: szumie fal
rozbijających się o skały przylądka Spartel, odgłosach deszczu uderzającego o taras podczas
burzy, bulgotaniu butelek zanurzanych pod wodę i przede wszystkim na whisky.
Wysłuchał pierwszej części nagrania. Ten kawałek był dobry, cały w dziwnych dyso-
nansowych płynnościach — bez cienia skłonności do anegdoty i łatwizn. Ale na tym się koń-
czyło. Tak czy inaczej należało wybrnąć z bezkresnego rozpływania się materii dźwiękowej.
Może za pomocą bardzo nagłośnionych, wolno uderzających kropli... plum... plum... plum i
ostatnią o skomplikowanej harmonii... ploioum... a potem grzmot roztrzaskujących się o skały
morskich bałwanów, puszczonych od tyłu... szauuu... szauuu... i na koniec jeden bałwan od
przodu... uuuaaaszszsz... z przygłuszonym grzmotem pioruna w tle, tak przypominającym
bicie werbla, który...
Nie! Kopnięty w przypływie złości magnetofon zatrzymał się. Zawsze to samo! Wie-
cznie utarty szlak podtatusiałych finałów! Koleiny mechanicznych refrenów w stylu Wagnera,
Xenakisa lub Beethovena! Na Boga, czyż nie ma sposobu, aby uniknąć elokwencji tych
starych nudziarzy?
W szafie była jeszcze jedna butelka whisky. Tym razem nie nagrywając, Cyryl nalał
sobie pełną szklankę i ciężko opadł na sofę.
Czy warto było wybierać Tanger za miejsce dobrowolnego wygnania, kiedy nadal pisał
szacowną, tradycyjną muzykę? Na tym polegała jego tragedia. Dobiegłszy trzydziestki Cyryl
nie skomponował jeszcze muzyki, o której marzył i którą czuł uwięzioną gdzieś między du-
żym palcem lewej nogi a prawą skronią.
Talent? Mój Boże! Opróżnił szklankę. Właśnie talent go zabijał. Nigdy nie bądźcie uta-
lentowani. Jego ojciec i matka byli w siódmym niebie, gdy mając sześć lat improwizował fugi
na rodzinnym fortepianie. Pomyślcie sami: mały Mozart u Anderbych, z dziada pradziada
giełdowych agentów przy Threadneedle Street. Pierwsza nagroda w Grammar School w
Lower Sloecombe, pierwsza nagroda w Konserwatorium, pierwsza nagroda...
Nie musiał nawet kończyć studiów. Mając szesnaście lat dyrygował orkiestrą BBC na
prawykonaniu swego Oratorio Cantabile, opus 12.
Cantabile... rzygać się chce! Przepędził mdłości następną szklanką. Cokolwiek by zro-
bił, spod jego palców dobywała się zawsze szacowna muzyka; nie jego własna, nie ta, którą
czuł całym ciałem.
Właśnie, było jakieś zahamowanie. Przynajmniej tak mu powiedział Larrabezua, młody
hiszpański psychiatra, którego poznał w Tangerze. Jego przypadek podlegał psychoanalizie.
Nie od wczoraj zresztą. Kiedy skończył dziewiętnaście lat, usiłować się zbuntować i
założył beatową grupę w stylu „czarnych koszul”. Uznano to za wielki sukces muzyki klasy-
cznej.
Zastąpił gitary garnkami, pustymi butelkami i workami gwoździ. Krytyk „Observera”
napisał wtedy: „Pod pozornymi prowokacjami Cyryla Anderby łatwo doszukać się głębokich
i solidnych tradycji muzyki kameralnej, której melodyczna struktura przebija się przez rytmi-
czną inwencję uwolnioną od przymusów rejestru orkiestralnego. Nurzając się jakby w chaosie
elementarnych dźwięków, odkrywa się po chwili, iż jest w samym sercu muzycznego świata
Bacha”.
Tego samego wieczoru Cyryl zaokrętował się na norweskim statku wielorybniczym.
Odbył trzy rejsy na Antarktydę. Kiedy wrócił, wszyscy o nim zapomnieli, oprócz rodziców i
Margaret. Może byłoby lepiej, gdyby i ona zapomniała.
Westchnął i ponownie sięgnął po starego „Timesa”. Znowu przed oczami pojawiło mu
się słowo psychoanaliza. Było to bardzo dyskretne ogłoszenie:
PSYCHOANALIZA we własnym domu metodą polischizoidalną. Tygodniowa próba za
darmo. Oferty Nordmann. Skrytka pocztowa 707. Zurych.
Polischizoidalna... dźwięczne słowo. Prawdopodobnie nie warto nawet zaglądać do sło-
wnika. Polischizoidalna, co? Końcem palców wykręcił numer Larrabezui.
— Polischizoidalna? Nie mam pojęcia. Gdzie to znalazłeś?
Cyryl przeczytał ogłoszenie.
— Psychoanaliza we własnym domu? Pachnie oszustwem.
— Nie w „Timesie”.
— Zgoda. Chcesz spróbować?
— Czemuż by nie?
— Bądź ostrożny. Prawdziwa psychoanaliza nie jest za darmo.
Tego samego wieczora Cyryl napisał do Zurychu. Następnego dnia otrzymał list od
Margaret, która studiowała socjologię na uniwersytecie w Nanterre.
„Twoja muzyczna kontestacja — pisała — oparta jest na złudnych podstawach. Rozbi-
cie struktur burżuazyjnej muzyki zależy od zdobycia przez proletariat środków masowej pro-
dukcji dźwiękowej. Zapotrzebowania, konsumpcyjnego społeczeństwa, którego jesteś człon-
kiem, wyzwalają całkowicie popieprzoną estetykę”.
Przedostatnie słowo było po francusku i Cyryl musiał zwrócić się do Larrabezui, aby je
zrozumieć. Otrzymawszy wyjaśnienie uznał, że Margaret ma rację. W każdym razie w tym,
co dotyczyło konsumpcyjnego społeczeństwa. Wystarczyło popatrzeć na puste butelki po
whisky, stojące rządkiem pod oknem, aby poczuć się winnym.
Zawsze czuł się winny wobec Margaret. Sięgało to czasów, kiedy Margaret była jeszcze
małą dziewczynką i robiła obrzydliwe miny przez okno od łazienki, kiedy on ćwiczył na
fortepianie w swoim pokoju.
W Lower Sloecombe Bensonowie byli sąsiadami Anderbych. Okno ich łazienki wycho-
dziło akurat na pokój Cyryla. Matka Margaret była chórzystką w Covent Garden i dawała
lekcje muzyki. Od zarania swego dzieciństwa Cyryl pamiętał jej poranne wokalizy podczas
ubierania się i często budziła go kawalkada z Walkirii lub walc z Traviaty.
W dwa tygodnie później, po nagraniu całej serii grzechotów kawałków lodu w szklance
whisky, Cyryl znów rozsunął story. Do portu wpływał prom z Algeciras. Niebieska ciężaró-
wka zajmowała całą szerokość pokładu.
Kiedy kończył przesłuchiwanie taśmy dobiegł go ryk silnika ciężarówki wspinającej się
na wzgórze przed jego domem. Na chwilę zaległa cisza i nagle wybuchły przejmujące krzyki
służącej. Jak oszalała biegła z głębi ogrodu. Cyryl wyszedł na jej spotkanie.
Przez otwarte drzwi można było dojrzeć olbrzymią masę ciężarówki blokującej całą
uliczkę. Za służącą sunął alejką wysoki facet. Palcem odsunął z czoła czapkę na jasne włosy i
spokojnie przyjrzał się Cyrylowi.
— Herr Anterpi?
— Co?... Ach tak!... Anderby, to ja jestem Anderby. Cyryl Anderby...
Tamten odwrócił głowę w stronę ulicy i krzyknął:
— Alle raus!
Po czym wyciągnął z kieszeni niebieski papierek i podał Cyrylowi.
— Unterzeichnen, bitte.
Papierek wyglądem przypominał kwit i Cyryl wziął go machinalnie do rąk. Zrozumiał
ujrzawszy nagłówek.
— Nordmann, Zurych. Przypuszczam, że dotyczy to listu, który wysłałem?
— Ja, za tydzień. Ich komme zurück za tydzień, verstanden? Unterzeichnen, bitte.
Podpis!
— Ale z czym pan przychodzi? Chciałbym...
Niebieskie spojrzenie dostawcy było zupełnie bez wyrazu. Cyryl poczuł przypływ zło-
ści.
— Mam chyba prawo wiedzieć...
Nagle przerwał, bo zupełnie go zatkało. W ciężarówce otwarły się boczne drzwi i kolej-
no wysiadali jacyś ludzie. Wchodzili do ogrodu wolnym, równym, prawie mechanicznym
krokiem. Zanim Cyryl zdążył zareagować, w ogrodzie buszowało ich już koło tuzina, a z
ciężarówki wysiadali następni.
— Kim są ci ludzie?
Jasnowłosy dryblas spojrzał ku wysiadającym i szczeknął:
— Hinein! Schnell!
Dreszcz przebiegł całą grupę, która ustawiła się w szeregu i ruszyła w kierunku domu.
Kiedy przechodzili przed Cyrylem, w ich oczach pojawiło się zainteresowanie.
— Ein... zwei... drei... schneller!... vier... — liczył dostawca.
Byli to ludzie w każdym właściwie wieku, nawet dzieci, ubrani w najróżniejszy sposób.
Trzeci w szeregu, wyglądający na lat około dwanaście, miał na sobie niemodny blezer w
kolorach Grammar School z Lower Sloecombe. Zaraz za nim postępował wysoki, siwowłosy
starzec, odziany w futurystyczne szorty i granatowy frak, z którego zwisała baretka orderu.
Na końcu szło jeszcze niepewnie maleńkie dziecko, które prowadził za rękę pryszczaty mło-
dzieniec. Powoli weszli po schodach i zniknęli we wnętrzu domu.
— Vierundzwanzig — powiedział dostawca. — Fertig! Unterzeichnen, bitte!
W ręce trzymał długopis. Berberyjska służąca jak szalona wyskoczyła z domu z toboł-
kiem na plecach i zaczęła uciekać. Gdy tylko znalazła się za ogrodzeniem, dobiegły go jej
dzikie wrzaski.
Cyryl odruchowo sięgnął po długopis i podpisał. Dostawca oddarł dolną część kwitu i
wręczył mu ją.
— Osiem dnia, ich komme zurück, verstanden?
— Czy zechce mi pan wreszcie wytłumaczyć...
Za tamtym już trzasnęła furtka. Warkot silnika wzmógł się, opadł i wreszcie całkowicie
zatarł się w odgłosach miasta. Nie było już także słychać wycia służącej. Stojąc sam w jaskra-
wym słońcu Cyryl mógł pomyśleć, że to wszystko mu się śniło. Na skrawku papieru widniało
po prostu: Nordmann, Zürich. Prüfung. Gültig eine Woche.
Zawrócił i zatrzymał się przy wejściu. Ktoś grał na fortepianie. Melodia była mu jakby
znana: si re sol, sol la... la, sol... fa sol. Jakiś głos podkreślił frazę muzyczną. Cyryl wszedł do
salonu. Jeden z nowo przybyłych siedział przy fortepianie i grał z wielką starannością. Chło-
pak miał chyba z piętnaście lat. Jego twarz w cieniu była ledwo widoczna.
— Kim jesteś? Co tu robisz? — spytał Cyryl.
Tamten podniósł na niego spokojny wzrok.
— Tss! Komponuję.
— Co komponujesz?
— Oratorium... cantabile...
— Ależ...
Z sąsiedniego pokoju dobiegły szumy i gwizdy.
— Magnetofon! — krzyknął Cyryl. — Nie ruszajcie taśmy! Możecie mi ją zmazać!
Było ich dwóch, prawie w tym samym wieku — podobnych do siebie na zasadzie prze-
ciwieństw — jak nieidentyczne bliźniaki. Jeden z długimi włosami i psychodeliczną koszulą
hipisa, drugi z przedziałkiem, w poprawnym krawacie i tweedowej marynarce. Obaj dobiegali
trzydziestki.
— Jeśli puścić taśmę od tyłu rzecz jest zupełnie do przyjęcia — powiedział pierwszy.
— Wcale nie — odparł drugi. — Kompozycja jest wartościowa, ale brak jej odpowie-
dniej struktury.
Cyryl wszedł pomiędzy nich i wyłączył magnetofon.
— Nie ruszajcież tego, na Boga! Dosyć się namęczyłem. Nie mam kopii!
— To pańskie? — zapytał hipis.
— Tak. I włożyłem w to niemało trudu.
— Podoba mi się — powiedział drugi — ale powinien pan zwrócić większą uwagę na
zakończenie tematu. Ma za mało wyrazu.
Jego kolega przytaknął.
— Właśnie. Trzeba uwolnić się od przymusów.
— Nie można działać wbrew własnej naturze.
— A cóż wy możecie wiedzieć o naturze Cyryla Anderby?
Tamci popatrzyli na siebie wrogo.
— Panowie — powiedział Cyryl — jeśli jesteście psychiatrami...
— Psychiatrami? Nie, mój chłopcze... prędzej żółtodziobami...
Głos pochodził z fotela umieszczonego w jednym z ciemniejszych kątów pokoju. Sre-
brne włosy starca, lśniły w mroku. Szklanką trzymaną w ręce wskazał obydwóch amatorów
muzyki.
— Nie słuchaj ich, chłopcze. Oni nigdy nie będą w stanie pojąć Cyryla Anderby ani
ROBERT ESCARPIT FABRYKANT OBŁOKÓW
TYTUŁ ORYGINAŁU: LE FABRICANT DE NUAGES PRZEKŁAD: WANDA I KRZYSZTOF BŁOŃSCY WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1976
Fabrykant obłoków Pan pyta, czy go znałem? Ja myślę. Przyjechał tu zaraz po wojnie, w lipcu 1945. Od razu zainteresowała, go fabryka chmur. To nie była duża fabryka, jak teraz, choć w ostatnich czasach pracowaliśmy dla wojska i nie brakowało roboty. Same zamówienia meteorologiczne zatrudniały dwudziestu ludzi. Potem, po kapitulacji, wszystko się urwało. Ojciec Bouhut, pan Franciszek, był już sta- ry, a nie miał syna, który przejąłby sukcesję. Młodsi pracownicy odeszli do fabryki celulozy, którą uruchomiono na drugim brzegu rzeki Leyre. Niebawem zostało nas tylko czterech ze starej gwardii, za głupich, by nauczyć się czegoś nowego. — Piotrusiu — powiedział mi pewnego dnia ojciec Bouhut — muszę zamknąć budę. Chmury już się przeżyły. Nie ma zamówień. Niech pan pomyśli, co to był dla mnie za cios! Pracowałem w tej fabryce od trzydziestu dwóch lat. Zaczynałem jako uczeń u Leona Bouhut, dziadka pana Franciszka. Miał osiem- dziesiąt lat i na dymie fajki nauczył mnie nazw obłoków. Panie, dwoma pociągnięciami fajki robił takiego cumulonimbusa, że niemal słyszało się grzmoty. — Szefie — powiedziałem — pan nie może tego zrobić. Pańska rodzina od pięciu pokoleń wyrabia chmury. A już wcześniej, za monarchii, był tu warsztat. Chmury to nasze życie. Zamknąć fabrykę? Nie, to nie do pomyślenia. — To muszę ją sprzedać. Dłużej tak już nie mogę. Znajdź mi kupca, Piotrusiu. Sprze- dam ją tanio. — Zgoda, szefie. Powiedzieć było łatwo, ale gdzie znaleźć nabywcę? Chmury to powołanie, rzadkie powołanie. Oczywiście chmury, jakie wyrabiano dawniej, ręcznie i z prawdziwych oparów wrzosowisk. Teraz jest wspólny rynek. Hurtowo importują chmury z Holandii czy Anglii i wycinają je maszynowo. O proszę, nie dalej jak w zeszłym tygodniu wysłali nad Bordeaux mgłę na otwarcie targów. Była całkiem żółta i lepka, cuchnęła mazutem, herbatą, damskimi papierosami i Bóg wie czym jeszcze. Słowem, byłem w kłopocie. I tego właśnie wieczora przyjechali oni. Zsiedli z motocy- kla przed Hotelem Pocztowym, gdzie piłem aperitif, i zapytali o pokój. Byli jednakowo ubra- ni, w spodnie podobne do roboczych kombinezonów i swetry z golfem. Jej sweter był kanar- kowo-żółty i taka w tym była ładna, proszę pana, że wyglądała jak modelka z tygodnika „Marie-Claire”. Zresztą była modelką, wyjaśniła nam to później. On był projektantem mody. To podo- bno straszny zawód. Ludzie o tym nie wiedzą. Pracuje się nie tylko rękami, ale i sercem, głową, oczyma, jak my, chmurnicy. Niech mi pan wierzy, to wyczerpuje. Zajęli pokój z widokiem na sad, bo tam spokojniej. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy byli małżeństwem, ale na pewno byli bardzo zakochani. Daniela — ona nazywała się Daniela, on Jan Marek, Jan Marek Leblier — a więc Daniela niepokoiła się bardzo zdrowiem Jana Marka. — Czy tu jest cicho? Telefon jest po drugiej stronie domu? A gazety? Żadnych gazet rano. Po śniadanie będę chodzić sama. Proszę nas nie budzić wcześniej. On potrzebuje całkowitego wypoczynku. Żadnych kłopotów, żadnych problemów. Jesienna kolekcja omal nie zabiła tego człowieka. Znajomość z nim zawarłem w następną niedzielę na rybach. W stawie jest trochę płotek, ale tego dnia nie brały. Kiedy po raz dwunasty wyciągnął wędkę i nic, położył ją obok siebie, nabił fajkę i żeby coś powiedzieć, wskazał małego nimbusa, który sunął po niebie: — Chyba będzie padać. — Nie ma obawy — odrzekłem. — To próbka fabryki w Sainte-Foy-la-Grande. Oni
pracują na sucho. Z ich chmur nigdy nie pada. Tu, u nas, pracuje się na mokro. Kiedy dowiedział się, że robię w chmurach, zainteresował się żywo. Nie wiedział nawet, że chmury się produkuje. Myślał, że to naturalne. Oczywiście, naturalne istnieją, ale zaraz je można poznać. Są barbarzyńskie. Gdyby wszyscy zamawiali swoje chmury u wy- specjalizowanego producenta, byłoby mniej deszczu latem i mniej kataklizmów. Ale ludzie o tym nie wiedzą. Wyciągnąłem fajkę i wyjaśniłem mu zasadę. To żadne czarodziejstwo, ale trzeba tale- ntu. Tego to mu nie brakowało. Po godzinie robił prześliczne cumulusy, może niezbyt udane meteorologicznie, ale z polotem artysty. Ja jestem tylko rzemieślnikiem. Moje chmury są soli- dne, prawdziwe. Patrzysz na nie i sięgasz po parasol. Jego chmury to była poezja. — Danielo, chodź zobaczyć, co robię! — zawołał. Siedziała pod krzakiem robiąc na drutach i czytając. — Widzę — odparła. — Robisz chmury. To nic nowego. — Zobacz, jakie są ładne! — Ładne, bo małe. Chmury są jak koty. — Ale nie drapią. — Za to dają cień. Nazajutrz przyszli do fabryki. Właśnie kończyliśmy ostatnie zamówienie: obłoki a la Canaletto dla zarządu miejskiego w Hossegor, gdzie urządzano weneckie święto. — Czemu a la Canaletto? — zapytał Jan Marek. — Zapewniam, że włoskie chmury same w sobie są wystarczająco ładne. Weneckie to jakby ławice latających ryb na niebie. Florenckie podobne są do kwiatów bawełny. A rzymskie są pyzate i krągłe niczym tyłeczki amorków. Ojciec Bouhut roześmiał się z całego serca. — Bardzo się boję, panie Leblier, że pański opis trudno pogodzić z normami krajowej meteorologii. Wie pan, pracujemy głównie dla administracji publicznej. Chmury znajdują nie- wiele prywatnej klienteli. — Dlaczego? To kwestia mody. Jak myślisz, Danielo? Ja doskonale to sobie wyobra- żam. Prezentacja wiosennych chmur w Megève. Zimowa kolekcja w Sologne... Właściwie jest wszystko, co trzeba: cumulus w kształcie kalafiora, podłużny, kłębiasty, typu bita śmieta- na. A kolory! Można zrewolucjonizować gamę tkanin, jeśli poszuka się harmonii na niebie. Domowa suknia „Spokojny ranek” udrapowana swobodnie, z jedwabiu koloru gołąbkowego i popielatej lamy z altostratusem jutrzenki i egretą z białego cirrusa... — I zawałem dla ciebie — dodała oschle Daniela. — Zawałem? — zapytał ojciec Bouhut. — Zawał to nie jest nazwa chmury. — Widzisz, Danielo, że nie ma niebezpieczeństwa. To Paryż mnie zabijał. Tu będę pracował na świeżym powietrzu, będę obrabiał samo powietrze. Cudowne! Wiesz, zrobię ci suknię z tej fioletowej mgły, która unosi się nad wrzosowiskiem, z kroplami rosy zamiast diamentów. Jan Marek kupił fabrykę drożej, niż ojciec Bouhut zamierzał ją sprzedać. Początki nie były łatwe. My czterej, starzy, nie byliśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju pracy, a Jan Marek niczego nie przepuścił. Był niewiarygodnie wymagający. Próżno mu tłumaczyłem, że obłoków nie obrabia się jak tkaniny, kazał nam zaczynać dwanaście, dwadzieścia razy ten sam cirrostratus, bo miał o pół stopnia za duże wygięcie. Jakoś się żyło, bo Daniela dzięki swoim stosunkom znajdowała to tu, to tam jakieś zamówienie, głównie u Amerykanów, którzy chcieli zabrać do Teksasu czy Newady kawałek francuskiego nieba. Zrobiliśmy nawet pełną burzę na dziewięć i pół tysiąca metrów, z cumu- lonimbusami dla potentata z Arabii, którego poddani nigdy nie widzieli deszczu! Prawdziwe powodzenie przyszło po roku 1950, kiedy ludzie zaczęli podróżować. Zaczęliśmy od Hiszpanii. Mieliśmy dwa modele: niebo El Greca, które Jan Marek i Daniela
przywieźli z Toledo, i zestaw małych chmurek pogodnego dnia w stylu Costa Brava. Potem przyszła sławna seria włoska, ta sama, którą Jan Marek opisał podczas pierwszej bytności, potem chmury greckie, mgły Bosforu, obłoki chamsinu i sirocco, niskie nimbusy Morza Pół- nocnego i Bałtyku. Każdy chciał przywieźć sobie wakacyjną chmurę do domu. W tym okresie paryskie Galerie Lafayette otworzyły dział chmur na tarasie siódmego piętra. Prezentowano tam kolekcję i zapewniam, że mieli piękną klientelę. Fabryka rozwijała się regularnie. Większość dawnych pracowników wróciła z fabryki celulozy. Mieliśmy także modelistów, kolorystów, meteorologów, inżynierów. Ale gdy cho- dziło o wykończenie, zawsze zwracano się do starej gwardii. — Bez Piotrusia chmura byłaby tylko dymem — mówił Jan Marek. — Bo nim jest — odpowiadała Daniela — a ty za dużo palisz. Miała rację. Jan Marek przepracowywał się. Nie opuszczał biura dniem i nocą, chyba że bawił na polanie Boudigue albo w Paryżu, gdzie omawiał nowy kontrakt. Daniela często płakała w skrytości. Robiłem, co mogłem, żeby ją pocieszyć. — Nie trzeba się przejmować, pani Danielo, kiedy kogoś opętają chmury, nie może my- śleć o niczym innym. Ale pan Leblier wciąż panią kocha, proszę uwierzyć staremu Piotru- siowi. — Co mi z tego, że mnie kocha, skoro zbzikował na punkcie chmur? Dawniej, zanim tu przyjechaliśmy, miał głowę nabitą modelami swojej kolekcji. Rysował sukienki jedząc, śpiąc, marząc, kochając. Myślałam, że to skończone, a tymczasem zaczęło się z chmurami. O, proszę, dzisiaj po południu opalałam się w ogrodzie. Krzyknęłam, żeby podrzucił mi coś na głowę. Przysłał ogromnego czarnego nimbusa, który rozstąpił się akurat nade mną i zmoczył do szpiku kości. To podobno eksperymentalny model. — Tak, wiem, to „Pochmurna niedziela”. Zestrojony jest z perfumami Lanvina na bazie martwych liści i zwiędłych kwiatów. Są tacy, co to lubią. — Ale nie ja! Ja lubię słońce. Obłoczek tu, obłoczek tam, nie mówię, ale chmury, które jak pajęczyny czepiają się ścian mojej sypialni, zasnuwają moją kuchnię, nadając smak wody wszystkiemu, co jemy — nie, nie i nie! Pan myśli, że to miło żyć z człowiekiem, który nosi zawsze głowę w chmurach? Nie zauważył pan tego? Oczywiście, że zauważyłem, ale nie mogłem tego powiedzieć. Jan Marek zatruwał się powoli. Chmury to gorsze niż alkohol. Chmurnik, który się w tym rozsmakuje, jest jak wła- ściciel baru pijący z klientami. Nie wyobraża pan sobie, jak to dobrze, gdy jest się zmęczonym lub ma się kłopoty, nosić głowę w chmurach. Człowiek czuje się lekki, radosny, odprężony. Wrócić potem na zie- mię to zupełnie inna sprawa. Chmura czepia się człowieka, rośnie, mrozi, przytłacza. Jeszcze dobrze, jeśli burza przyniesie chwilową ulgę. Ale gdy tylko wróci spokój, zaczyna pan na no- wo produkować obłoki. Często zastawałem Jana Marka w biurze, z twarzą okrytą strzępami mgły i wzrokiem przysłoniętym oparami. Widząc mnie szybko włączał wentylator, ale i tak nie mógł tego ukryć. — Szefie, niedobrze pan robi — mówiłem. — Proszę pomyśleć o pani Danieli. — Właśnie o niej myślę, Piotrusiu. Odkryłem w chmurach cudowny świat i chciałbym ją tam wprowadzić. — Sądzi pan, że zechce? — Tak, jeśli zdołam ukazać, co czeka nas tam oboje. Spójrz na to, Piotrusiu. Była to zwykła butla, ale kłębiące się w niej lekkie opary nie przypominały niczego, co dotąd widziałem. Miały zarazem przezroczystość i konsystencję. Trudno powiedzieć, że mia- ły kolor, ale rzeczy widziane poprzez nie nabierały innych odcieni, prawdziwszych, a zarazem nieuchwytnych, dwoistych. Zmieniały się także kształty. Rozpoznać można było najbliższe przedmioty po drugiej stronie butli, ale dalej już tylko odgadywało się zarysy, uciekające
gdzieś w głąb, daleko poza ściany. — Ładna robota, szefie — powiedziałem. — Z czego pan to zrobił? — Prawdę mówiąc, nie wiem. Składniki zbierałem wokół siebie. Chemicznie jest to tylko powietrze, może lekko zjonizowane. — Musi być piekielnie lotne. Z trudem kontroluje się zarys. — Chyba znalazłem sposób, by ograniczyć jego rozprzestrzenianie się, Piotrusiu. W najbliższą niedzielę zrobimy próbę na polanie Boudigue i zobaczymy, czy chmury podobają się Danieli. Następna niedziela była pięknym dniem jesiennym. Niebo iskrzyło się złotym blaskiem tak pięknie, że w nas, chmurnikach, wywoływało wręcz pragnienie bezrobocia. Przygotowałem fabrycznego jeepa, załadowałem wyposażenie, zabrałem miechy. Mó- wią wprawdzie, że chmury są bezpieczne, ale nigdy nie wiadomo, jakie świństwo dostawcy dodają do surowców. Kiedy zajechałem do Leblierów — kończyli właśnie śniadanie w ogrodzie — od razu zrozumiałem, że coś jest nie tak. Nie uwierzy pan, w ten cudowny ranek mieli nad głową ogromną kłębiącą się chmurę, przybierającą kształt kowadła. Ledwie zatrzymałem samochód wybuchła burza, tuż nad ich kątem ogrodu, rozumie pan? Daniela z płaczem pobiegła do domu. — Nie rozumiem, co się stało? — powiedział Jan Marek. — Rano wszystko było w porządku, a potem — sam nie wiem, czy to dym z mego papierosa, czy grzanki, które przy- paliłem — ale nagle utworzyła się nad nami chmura i przestałem ją kontrolować. Przy każdym moim słowie, przy każdym geście jakby rosła. Daniela się przeraziła i w końcu posprzeczaliśmy się. To idiotyczne. — Mówiłem już panu, szefie, że nie trzeba igrać z chmurami. Nie zrezygnował pan z tej próby? — Bynajmniej. Chodźmy. Wyruszyliśmy. Dwa i pół litra mgły to niewiele. Mieliśmy działać w półhektarowym sosnowym lasku. Odgrodziłem go dobrze dmuchawami, nie sądziłem jednak nigdy, że coś takiego się zdarzy. Przyjeżdżamy więc, Jan Marek wchodzi między sosny, drzewa mniej więcej dwudzie- stoletnie. Poszycie było rzadkie: trochę paproci i kilka kęp kwitnących wrzosów. Jan Marek rozejrzał się wokół z uśmiechem, dał znak, by włączyć dmuchawy, odgradzając teren doświa- dczalny i... odbezpieczył butlę. Och, drogi panie, wszystko trwało zaledwie dziesięć sekund! Od razu mgła ogarnęła i zakryła lasek... Ja patrzę i usiłuję zrozumieć. Widzę przed sobą pierwszy rząd sosen, wyra- źniejszych jeszcze niż przedtem, ale dalej nie widać już nic. Nie umiem tego powiedzieć, wszystko jest przezroczyste, jak w słoju, ale widać tylko zacierające się kształty i zmieniające kolory... Trochę przerażony podchodzę bliżej. Zdaje mi się, że widzę paprocie, ale olbrzymie niczym czterdziestoletnie sosny. Tam gdzie były wrzosy, ale daleko, bardzo daleko, dostrze- gam wielkie fioletowe płomienie. A cały lasek, proszę pana, ma nie więcej niż sto metrów! Przestraszyło mnie, że nie widzę Jana Marka, który stał tuż przede mną. Wołam więc: — Szefie! Słyszy mnie pan? Pan może nie wie, co to cisza lasu, zwłaszcza jesienią, kiedy słychać każdy spadający żołądź, każdą szyszkę. — Szefie! — krzyczę. — Niech pan odpowie! W pewnej chwili wydało mi się, że słyszę dalekie wołanie, gdzieś z góry, z wierzcho- łków sosen. Ale nagle zrywa się wiatr i szum drzew rozdziera ciszę. Widziałem, jak we mgle przesuwa się coś białego, coś jak polująca sowa, z szerokimi, rozpostartymi skrzydłami. Przeraziłem się i podbiegłem do jeepa wyłączyć dmuchawy. W tej chwili na polanę zajechała swoim małym wozem pani Daniela. Podbiegła do mnie zdyszana.
— Gdzie Jan Marek? — W lasku. Nie mógł odejść daleko. Naciskam wyłącznik i dmuchawy stają. Natychmiast wiatr opada w poszycie, a uwo- lniona mgła rozwiewa się, rozciąga i już nas oplata. Daniela rzuca się w stronę drzew. Ledwie jednak robi parę kroków, chwieje się i pada. Ja sam czuję, że wszystko zaczyna wyglądać inaczej... Na szczęście, proszę pana, miałem przy sobie wziewnik. Założyłem go Danieli siłą i przytrzymuję, aż do chwili, gdy wydaje mi się, że niebezpieczeństwo minęło. Ona wyrywa się, płacze, drapie, ale stary Piotruś trzyma mocno. Pół godziny trwało, zanim wiatr oczyścił atmosferę. Lasek znów przybrał normalny wy- gląd. Odnaleźliśmy butlę, ale nie odnaleźliśmy Jana Marka. Potem zaczęły się poszukiwania. Przez tydzień pracowała policja z helikopterami, wozy strażackie, robotnicy drogowi z koparkami. Wysuszono wszystkie błota, przeszukano każdą dziurę. Niektórzy mówią o stawie Biganon, ale on jest dwadzieścia kilometrów dalej i nie utopiłby się w nim nawet kundel. Nie, proszę pana, tak naprawdę to Jana Marka zjadła chmu- ra, którą sam zrobił. To zdarza się nie po raz pierwszy — potwierdzi to panu każdy stary chmurnik — ale chyba ostatni, bo takich fabrykantów chmur jak Jan Marek już nigdy nie będzie. Pani Daniela sprzedała fabrykę zagranicznej spółce. Oni robią pieniądze. I pewnie kie- dyś zjedzą ich właśnie pieniądze. Przełożyła Wanda Błońska Dziewczyna na przeciwległym chodniku Markowi Saporcie Błogosławieni niech będą nudziarze, jeśli imię ich brzmi Marc Saporta. Na załamanie nerwowe z przemęczenia whisky to też lekarstwo, ale jego granice wyznaczają test alkoholo- wy i marskość wątroby. Nic nie zastąpi dobrego, przyjaznego nudziarza, któremu nie sposób się oprzeć. Zasadą jest zasada homeopatii. Masz n rzeczy do zrobienia i twój próg odporności znajduje się na granicy n mniej jeden. Nie masz już nawet siły pomyśleć, kiedy zaczniesz za- stanawiać się, od czego zacząć. W tym momencie nudziarz dzwoni do twoich drzwi i stawia ci przed nosem pilną, pociągającą, zaborczą n plus jedną rzecz do zrobienia, która stanie się usprawiedliwieniem, aby zapomnieć o całej reszcie. Jesteś uratowany. Do moich drzwi zadzwonił listonosz. Wśród listów, które mi wręczył, był list od Marka Saporty. Otworzyłem go w pierwszej kolejności, rozłożyłem na biurku. Aby mu zrobić miej- sce odsunąłem niewidzialną i wykrzywioną, milczącą i plotkującą sforę codziennych kłopo- tów, które oblegały mnie od dwóch tygodni, gotowe rzucić się na łup: książka nie skończona, inna nie zaczęta, zepsuty samochód, przygotowanie programu badań, komputer do zaprogra- mowania, matura syna, komentarze do „Le Monde”, maszynka ogrodowa do naprawy, zatka- ny zlew, dług u rzeźnika, służbowe noty, pożyczka na nowy dom, autorzy cyklu, płytki do przyszłej kuchni, harmonogram prac dyplomowych, bilet kolejowy, rozprawy, protezy, misje, szczepienia, podatki, wykazy, UNESCO, kalendarz, budżet, telefon, i listy, listy, listy.
Żeby spotkać się z żoną, którą o piętro wyżej oblegała podobna sfora, musiałbym pod- jąć decyzję postawienia nogi na pierwszym stopniu schodów, a taki wysiłek woli był ponad moje siły. Pozostawało mi sam na sam z Markiem Saportą. Prosił o napisanie noweli na temat „dziewczyna na przeciwległym chodniku”. Dziewczyna na przeciwległym chodniku. Zdołałem odwrócić głowę ku oknu, aby spojrzeć na przeciwległy chodnik. Zalany był wrześniowym światłem Bordeaux, które udawało sierpień Tuluzy. Prawdziwa pogoda środka tygodnia, z niebem, które opancerzone było błękitem przeciwko zakazanym ucieczkom. Widziałem sześć metrów chodnika i biały mur numeru 169 — także sześć metrów. Nie było dziewczyny. Nie było nikogo, absolutnie nikogo. Lekarstwo już działało, bezwiednie wstałem i podchodząc do okna odsunąłem firankę. Teraz mój wzrok obejmował co najmniej trzydzieści metrów chodnika. Od prawej do lewej widziałem wejście numeru 169 z zakazem parkowania, odczyszczone zgodnie z zaleceniami Malraux kamienne mury numeru 171, rezydencję wysokiego urzędnika radia, podwójną kratę numeru 173, za którą w oddali majaczy zieleń — jej tajemnicy od siedemnastu lat nie zdoła- łem przeniknąć — i zamknięte okiennice numeru 175, gdzie mieszka dawna znachorka podo- bna do czarownicy z Królewny Śnieżki. Ale żadnej dziewczyny. A przecież — jak to wyrazić? — choć nie było nikogo, nie czułem, by ulica była pusta. Światło nie miało matowego i jednostajnego blasku, który jest kolorem nieobecności. Trudno to wyjaśnić, ale na pewno nie ja jeden to odczułem. Żeby wiedzieć, że dom jest nie zamie- szkany, niekoniecznie trzeba zbadać jego zakamarki. Każdy centymetr kwadratowy muru, każdy centymetr sześcienny powietrza potwierdza swoją pustkę, swoją samotność. Pustynia jest podzielna w nieskończoność i najdrobniejsza nawet obecność krystalizuje się w tysiącach płaszczyzn, które oko dostrzega, gdziekolwiek spocznie. Na ulicy ktoś był. Byłem tego pewien. Zamrugałem, próbując zatrzymać tylko istotę światła. Tak, to zdawało się promieniować z całkiem określonego miejsca na przeciwległym chodniku, na samym skraju po prawej, tam gdzie śmieciarz codziennie stawia pojemnik spod numeru 169, zabrawszy go piętnaście metrów wcześniej. Przez ułamek sekundy widziałem tam jakby ulotne migotanie, nieuchwytne wirowanie cząsteczek, które niemal natychmiast zniknęło. Od mrugania bolały mnie oczy i bez okularów słonecznych zaczynałem postrzegać mur w kolorze niebieskim, a chodnik na żółto, lecz nie mogłem oderwać wzroku od miejsca po pojemniku. Wyzwolił mnie dzwonek telefonu. Powróciłem do biurka. Sfora podrygiwała wokół aparatu. Słuchawka ważyła całą tonę. To jeden z moich kolegów z Wydziału pragnął wie- dzieć, czy nie mógłbym wygłosić odczytu w trzeci piątek przyszłego miesiąca albo drugi wto- rek lub czwarty czwartek... Z mego miejsca znowu widziałem sześć metrów chodnika, płaskie i oślepiające jak poprzednio. Sklepikarz z rogu przeszedł z butelką wody Evian w ręce, po czym mój sąsiad szewc z gazetą pod pachą. Pozostawili chodnik pusty, coraz bardziej pustoszejący... Mój automatyczny pilot odpowiadał na telefon, otwierał notes, szukał wielokolorowego długopisu, wybrał kolor i na ciemnozielono zanotował termin spotkania. Znowu przejąłem stery. — Powiedz no, z czym ci się to kojarzy: „dziewczyna na przeciwległym chodniku”? — Co? — Dziewczyna na przeciwległym chodniku. Nie przejmuj się, odpowiedz bez zastano- wienia. To test. — Hm, sam nie wiem... dziwka?
— Jaka dziwka? — Hm... może blondynka. — I co jeszcze? — Zielone oczy. — Zielone, czy niebieskozielone? — Zielone... jasnozielone, bardzo jasne. — To wszystko? — Chyba tak. Ale oczu jestem całkiem pewny. Odłożywszy słuchawkę sięgnąłem po kartkę i u góry napisałem „dziewczyna chodnik naprzeciw”, a pod nazwiskiem mojego kolegi „dziwka, blondynka (?), jasnozielone oczy”. Sfora przyglądała się ujarzmiona i nareszcie milcząca. To był początek. Kilka chwil później zadzwonił inkasent z gazowni. Znałem go i zdarzało mi się dysku- tować z nim o malarstwie. „Prostytutka” powiedział bez chwili wahania, gdy zadałem mu py- tanie. Nie wiedział, czy oczy zielone, ale na pewno jasne. Włosy chyba jasne, ale wtedy wpa- dające w rudy. Cera, tego był pewien, jasna, bardzo jasna, uwydatniająca sińce pod oczami, sińce niebieskoliliowe z odrobiną zielonego. Inkasent, malarz niedzielny, mówił o sińcach jak kolorysta. Dorzuciłem to do świadectwa mego kolegi. Mając już trochę więcej odwagi poszedłem do kuchni napić się wody. Sprzątaczka nie okazała się zdziwiona moim pytaniem, ale nie miała opinii na temat fizycznego wyglądu dzie- wczyny. Natomiast mogła powiedzieć, co tamta robi na trotuarze. — Czeka. — Na co czeka? — Prawdopodobnie na autobus. — Ale przystanek jest sto metrów dalej. — No właśnie, jest za daleko. Argument wprawił mnie w zakłopotanie, ale teraz odzyskałem już na tyle siły, że mogłem wejść na piętro, zobaczyć się z żoną. Waliła wściekle w maszynę do pisania, próżno starając się utrzymać swoją sforę na odległość. Gdy postawiłem moje pytanie, w jej wzroku zapaliło się podejrzenie. — Kto jest ta dziewczyna? — O to cię właśnie pytam. — Nie znam wszystkich twoich znajomych. — To nie jest znajoma, to jest test. Jak ją sobie wyobrażasz? — Po to choćby, żeby sprawić ci kłopot, jako brunetkę. — Mnie to nie przeszkadza, ale jeśli tak mówisz, żeby mnie zakłopotać, fałszujesz test. A oprócz tego? — W stylu Mego przyjaciela Meaulnesa, za mgiełką, zieleń... — Zieleń na chodniku... — Widziałeś trawę, która rośnie u stóp muru domu numer 175? Nigdy tam nie sprzą- tają. — Mówiąc poetycko, chcę powiedzieć, że zieleń nie pasuje do chodnika. — Ale pasuje do dziewczyny. Ona ma krowie oczy. — Jakiego koloru? — Nie przyglądałam się jej z dosyć bliska. Idź sam zobaczyć. Był już czas, aby udać się na Wydział. To było łatwe. Wystarczyło wsiąść do samocho- du i pozwolić mu jechać. Kłopot w tym, że maszyna automatycznie parkuje w niedozwolo- nym miejscu, nawet jeśli może gdzie indziej. — A tobie nic nie mówi — zapytałem samochód — dziewczyna z chodnika naprzeci-
wko? — Wroap!... wrruuuuuu... — Gdy dojrzysz jakąś niebrzydką, natychmiast hamujesz, ryzykując, że wyrzucisz mnie do tyłu. Tylko literacko to cię nie interesuje? — Wroap, yiiiiiii! — odpowiedział zatrzymując się na czerwone światło. Dopiero gdy światła zmieniły się na zielone, dojrzałem dziewczynę na chodniku po lewej. Ale samochód już ruszał i ledwie zdołałem dostrzec jej jaskrawoniebieską sukienkę. Przy następnych światłach wyciągnąłem z kieszeni listę, by dopisać: „samochód: wysoka, szczupła, niebieska sukienka”. Na Wydziale kolportowałem moje pytanie od pokoju do pokoju. Moja sekretarka naj- wyraźniej wyobrażała sobie dziewczynę jako swoją bliźniaczkę, pozbawioną tego, co uważała za własne wady. Moi męscy współpracownicy byli za dziwką, ale o ile specjalista od książki masowej widział ją rudą, wabiącą i perwersyjną, leksykolog wyobrażał ją sobie odległą, mglistą i mięk- ką. — W sumie trochę debilka? — No... zagubiona. Ze strony kobiet było więcej odcieni: tu coś z Nervala, organdyna, wstążki i przepaski, tu coś z Piaf, z ulicą, deszczem, gazowymi latarniami i mglistym bulwarem. W moim gabinecie listy do podpisania wrzuciłem do szuflady, a nie przeczytaną pocztę do kosza i przyjrzałem się swojej liście. Była już bogata i na pierwszy rzut oka można było odróżnić zarys ogólnego prawa, pozwalającego sformułować pierwszą hipotezę: mężczyźni reagowali na słowo „chodnik”, kobiety na słowo „dziewczyna”. W moim umyśle rysował się projekt ankiety. Test projekcyjny? Zamknięty kwestiona- riusz? Pośredni wywiad? Należało się zastanowić. Trzeba będzie starannie przygotować jakąś próbkę. Będę musiał zasięgnąć rady psychoanalityka, estetyka, semantyka, statystyka, jakie- goś urbanisty w sprawie trotuaru i ginekologa, jeśli idzie o dziewczynę. Telefon przerwał tok moich rozmyślań. To woźny. — Czy widział pan, co jest na chodniku naprzeciw? — Jest jakaś dziewczyna? — Nie, panie profesorze, jest pański samochód, który parkuje dwoma kołami na cho- dniku, i jest policjant, który właśnie wypisuje panu mandat. Przybyłem na czas, żeby uprzedzić fatalny gest stróża porządku. Widząc, jak wsiadam do wozu, schował swój bloczek. — Panie władzo — zapytałem — co pan widzi na trotuarze naprzeciwko? — Tak, no i? — Przypuśćmy, że dostrzega pan tam dziewczynę, co pan wtedy powie? — Jeśli chodzi panu o tę rudą z hotelu naprzeciw, każę jej przejść dalej, bo nie wolno im wychodzić poza róg ulicy. Pozwoliłem samochodowi zrobić dwa okrążenia wokół bloku po czym powrócić i sta- nąć w tym samym miejscu. W chwili gdy wracałem do gabinetu, znów zaczął dzwonić telefon. Dziekan przypomi- nał mi, że miałem dostarczyć w pięciu egzemplarzach listę zapotrzebowania mojej sekcji na miotły, gąbki, szmaty i inne materiały gospodarcze na przyszłe cztery lata ze względu na konieczność ustalenia przewidywanych potrzeb w VI Planie. Nie odważyłem się zapytać go o dziewczynę. Ale w ciągu kolejnego tygodnia postawiłem to pytanie ponad trzystu osobom, w tym luterańskiemu pastorowi, homoseksualiście, socjalistycznemu merowi, prostytutce z placu Chapelet, które, jak wszyscy wiedzą, są najkulturalniejsze w Bordeaux. Moja początkowa lista rozrosła się w gruby plik, który deformował kieszeń mojej mary-
narki, ale już się z nim nie rozstawałem, tak działał mi na wyobraźnię. Był to tylko bezładny ciąg słów pozbawionych widocznego związku, nie wszyscy bowiem moi rozmówcy reagowa- li tak samo. Jedni tworzyli fizyczny portret dziewczyny, inni jej portret moralny, a jeszcze inni opisywali tło czy opowiadali jej historię. Większość łączyła te różne sposoby widzenia i dostarczała określeń sprzecznych, często hipotetycznych, choć czasem zadziwiająco precyzyj- nych. Znowu miałem dziwaczne i trudne do określenia wrażenie jak wówczas, gdy patrzy się na tkany dywan, mozaikę w opus incertum czy suknię op-art. Uważne obejrzenie rysunku ukazuje tylko nieczytelny nieład, gdy tymczasem przypadkowe, ulotne spojrzenie odsłania nagle symbol bogaty w sens, każe uśmiechnąć się lub wykrzywić twarzy pełnej wyrazu, budzi niepokój lub radość tak rzeczywistą, że ich obecność narzuca się jeszcze długo, choć nowy rzut oka rozbił już wizję. Poprzez chaos mojej listy, z więzienia słów, przemawiał ktoś lub coś, próbując coś powiedzieć, tak jak tamtego dnia na chodniku obecny był ktoś lub coś. Chodnik niewiele mi pomógł. Co rano w zamglonym świcie pojemnik numeru 169 dzwonił złowrogo. Wychylałem się przez okno w łazience, ale dostrzegałem tylko znikający w głębi ulicy czerwony tył śmieciarki. Trotuar naprzeciwko zaludniały jedynie puste kubły oraz stare damy spacerujące z małymi pieskami. W sytuacji tej kryła się pewna korzyść, jedyna, ale za to znaczna: moje kłopoty zostały niemal całkowicie zapomniane i nawet udało mi się przekazać tę euforię żonie. Wieczorem, zamiast oglądać telewizję, wspominaliśmy nieznajomą z chodnika, która stała się dla nas jak- by przyjaciółką. Zdarzało nam się nawet rozmawiać o niej w rodzinie, kiedy to moje córki i ich mężowie przychodzili spędzić z nami kilka chwil. Tylko mój zięć psychiatra spoglądał na nas zaniepokojonym, lecz pełnym znawstwa okiem. Zadałbym chętnie to pytanie mojemu synowi przez telefon, ale przebywał akurat w budzie na egzaminach maturalnych i uznałem, że chwila nie jest stosowna, aby zwracać jego uwagę na trotuary i dziewczyny. Dokładnie dziesięć dni po otrzymaniu listu od Marka Saporty znajdowałem się w moim gabinecie na Wydziale w towarzystwie inżyniera z firmy IBM i naszego zakładowego staty- styka. Mieliśmy omówić do końca program elektronicznego odczytania ankiety dotyczącej czytelnictwa wśród pracowników banków. Przytłoczeni tym intelektualnym wysiłkiem spoglądaliśmy na siebie w milczeniu, szu- kając pretekstu, aby przedłużyć tę rozmowę we względnym chłodzie mego gabinetu. Wycią- gnąłem sprawę dziewczyny z przeciwległego chodnika. Inżynier z IBM, przystojny mężczy- zna o jasnej cerze, zdjął swoje oprawne w złoty drut okulary i zaczął je przecierać w zamyśle- niu. Wracał z wakacji. Najwyraźniej podłączony był jeszcze raczej na plaże niż trotuary. Statystyk, uprzejmy, łysy i poważny, sięgnął zachłannie po plik, który wyjąłem z kieszeni. — Nie sądzę, aby mógł pan tu coś znaleźć — rzekłem. Nie odpowiedział i zmarszczywszy brwi zatonął w lekturze dokumentu. — Raczej typ cover-girl w bikini — mruknął rozmarzony elektronik — ale co ona mogłaby robić na ulicy? — Pewnie zdarza się jej chodzić. — Hmmm... wtedy ma wysokie, bardzo wysokie i bardzo cienkie obcasy, które stuka- ją... — To symbol erotyczny. Przybrał urażoną minę i włożył okulary. — Dlaczego z naprzeciwka? — zapytał nagle statystyk. — Słucham? — Pytam, dlaczego raczej tamten chodnik niż ten? Zakładając, że oba chodniki mają tę samą szerokość, jeśli postawi pan dziewczynę na środku ulicy, istnieje dokładnie to samo prawdopodobieństwo, że wybierze ten lub tamten.
— Może chciałaby się z kimś spotkać — odparłem. — Albo ominąć — dodał inżynier. — Może wejdzie do jakiegoś domu. — Albo wyjdzie. Statystyk wzruszył ramionami. — Tego nie ma w założeniu. Znowu zatonął w lekturze, ale otworzył nam nowe perspektywy. — Moim zdaniem — powiedział inżynier — chodnik z naprzeciwka wyraża dążenie do nieosiągalnego. — Sądzę, że jest odwrotnie. Gdyby dziewczyna była naprawdę nieosiągalna, mieliby- śmy do czynienia z chodnikiem w innej dzielnicy czy w innym mieście. W danym przypadku wystarczy przejść przez jezdnię. To łatwe. — Zależy od ulicy. — Powiedzmy, że jest to i łatwe, i trudne. Dziewczyna jest zarazem osiągalna i nieosią- galna. — Zarazem bliska i daleka. — Jednocześnie nieobecna i obecna. Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni. — W dwójkowym systemie oba kryteria są sprzeczne — mruknął statystyk nie podno- sząc oczu. — Widzicie panowie, że nic nie da się stąd wyciągnąć. — Myślę, że się da. Zainteresowany elektronik sięgnął po plik i zaczął go przeglądać. — To się wydaje dosyć rozproszone. — Tak — odparłem — jeśli zrobicie tabelę wszystkich odpowiedzi, otrzymacie okruchy oznaczeń, ale nic spójnego. Cóż nam z tego, że wiemy, iż 30% ludzi wyobraża sobie dzie- wczynę w niebieskiej sukience, 20% w różowej, a 15% w pomarańczowej! To modne kolory tego lata. Widziałem w „Elle”. Moja erudycja wywarła na nich wrażenie. Pierwszy opanował się statystyk. — Zgoda — powiedział — ale przecież tak na nos, coś tu jest. — Może, ale co? Statystyk mrugnął i wyciągnął wieczne pióro. — Wiem, to są pary. — Pary? Jest przecież tylko dziewczyna na chodniku. — Tak, ale w pańskich notatkach jest 320 osób i każda dostarczyła średnio, powiedzmy, trzech określeń. Co czyni razem tysiąc, podzielonych między różne, na pozór przypadkowe, aspekty fizyczne i moralne dziewczyny, ale... Podniósł palec. Zadzwonił telefon. — To glina — powiedział głos woźnego. — Czegóż on chce? Dzisiaj nie stoję kołami na chodniku! — Chce wiedzieć, czy widział pan tę rudą na przeciwległym chodniku. Ton jego głosu wskazywał jasno, że nie pochwala moich znajomości. — Niech mu pan powie, że pomyliłem trotuary. — Ale — podjął statystyk wyciągając palec w stronę inżyniera — załóżmy, iż obliczę istniejące prawdopodobieństwo, że jedno z podanych określeń jest skojarzone z drugim. Obaj pochylili się nad papierami mrucząc jakieś matematyczne zaklęcia. Gdy unieśli głowy, miałem ochotę powiedzieć amen. — Przypuśćmy teraz — powiedział statystyk — że szukam, jakie określenia są rzeczy- wiście skojarzone parami w odpowiedziach. Porównuję mój rozkład teoretyczny z rozkładem obserwowanym, obliczam wariancję, błąd standardowy i kwadrat błędu standardowego, a
założę się, że znajdę pary, w których prawdopodobieństwo spadnie poniżej 5%. — „Pralinka”? — zapytał inżynier. — Nie, dziękuję. — Chcę powiedzieć, że można to zrobić na programie „Pralinka”. „Pralinka” jest nazwą kodu, jaki firma IBM nadała programowi, którym się posługuję dla opracowywania ankiet przy pomocy komputera. — Pojmuję — powiedziałem — ale... Telefon. Głos woźnego. — Glina mówi, że pański samochód jest dobrze zaparkowany względem chodnika, ale pomylił pan te chodniki, bo dzisiaj jest piętnasty. — Niech mu pan powie, że przeszedłem na prawosławie i przyjąłem kalendarz juliań- ski... A więc — podjąłem odkładając słuchawkę — rozumiem, ale dla większej jasności, czy mogę poprosić o przełożenie tego na ludzki język? — To proste. Załóżmy, że jeśli chodzi o sukienkę, znaleźlibyśmy 30% odpowiedzi „niebieska, 20% odpowiedzi „różowa” i 15% odpowiedzi „pomarańczowa”, zaś z drugiej strony, jeśli chodzi o wygląd fizyczny znaleźlibyśmy 20% „szczupła”, 30% „gruba” i 35% „średnia”. To nam nic nie mówi, zgoda. Ale załóżmy, że 60% odpowiedzi „błękitna” nie- zmiennie kojarzy się z odpowiedziami „szczupła” zamiast 6%, jak by chciał rozkład przypa- dkowy, i wtedy już coś mamy. — I wierzy pan, że... — Jestem tego pewien. Proszę, na pańskich trzysta dwadzieścia odpowiedzi tylko jakieś czterdzieści osób widziało dziewczynę rudą, ale trzydzieści osiem z nich, właśnie sprawdzi- łem, widziało ją ubraną na niebiesko. Ten wynik nie może być przypadkowy. Tu naprawdę jest coś ciekawego. Jestem pewny, że pogłębiając nieco sprawę otrzymałoby się zupełnie dokładny rysopis. Warto spróbować. Spojrzałem na inżyniera IBM. — Spróbujemy? Skinął głową z profesjonalnym ożywieniem w oku. Nareszcie powrócił z wakacji. — Spróbujmy. Wezwałem moją współpracownicę zajmującą się ankietami. Telefon zadzwonił w chwi- li, gdy wchodziła. — Jeśli chodzi o samochód albo o tę rudą... — Nie — odpowiedział głos dyrektora administracyjnego Wydziału — chodzi o szczo- tki. Ministerstwo odesłało nam prowizoryczną listę zapotrzebowania na materiały gospodar- cze. Zapomniał pan o miotle model 17 861 do zamiatania chodników. — Ależ lokale, jakie moja sekcja zajmować będzie w przyszłym roku, mieszczą się na pierwszym piętrze! — Panie profesorze, zapotrzebowanie należy robić wychodząc od aktualnej sytuacji, a pańska aktualna sytuacja związana jest z chodnikiem. Odwiesiłem i przyjrzałem się czekającej współpracowniczce, jej błękitnym oczom (20, 30 czy 40%?), pełnym przytłaczającej rezygnacji. Moi współpracownicy nigdy naprawdę nie pogodzili się z tym, że mają narwanego szefa. Wyciągnęła rękę po plik papierów. — Proszę mi to dać — powiedziała — zaprogramuję. — Pamięta pani wszystkie kategorie? — Ktoś przecież w tej sekcji musi mieć trochę pamięci. — Na przykład, jak pani zaprogramuje prostytutkę? — To jest ujęte w społeczno-zawodowej klasyfikacji Narodowego Instytutu Statystyki: „Kategoria 99: kapitalista, idiota, imbecyl, posiadacz, właściciel ziemski, prostytutka”. To są zawody nieaktywne. — Nieaktywna, prostytutka...
— W porównaniu z innymi, jakie znam, jest to zupełnie wypoczynkowy zawód — odparła kwaśno. Operacja została rozpoczęta. — Trzeba by jej nadać jakąś kodową nazwę — powiedział inżynier. — Przedostatnia była operacja „Pożądany”, o krytyce literackiej, a ostatnia „Przedsię- biorstwo”, o czytelnictwie w fabrykach. — Nazwijcie ją operacją „Widmo”. Telefon. Woźny. — Glina chce wiedzieć, kto jest Julian. — To facet tej rudej w niebieskim, która jest na przeciwległym chodniku. Inżynier z IBM obiecał wyniki za tydzień. Próbowałem zmylić oczekiwanie pisząc zamówioną nowelę dla Marka Saporty. Najpierw zastosowałem ton humorystyczny. Dawało to prozę w stylu Paul Gutha. Potem uczyniłem próbę w tonie sentymentalnym. To dawało Jean Nochera. Upadałem coraz niżej. Wziąłem nożyczki, porozcinałem wszystkie zdania i jak popadło nakleiłem je na kartkę. To dawało Marka Saportę. Ostatecznie zrezygnowałem. Minął tydzień, jak uruchomiłem operację „Widmo”. Co dzień rano otwierając okno mojego gabinetu przyglądałem się chodnikowi naprzeciw w miej- scu, gdzie widnieje kubeł spod 169, raz leżący, to znów odwrócony do góry dnem, zależnie od humoru śmieciarzy. Wiem, że z okna pierwszego piętra moja żona robi to samo. Przy śnia- daniu rozmawiamy o tym po cichu. Dom zrobił się milczący. Zupełnie jakby oczekiwał wizyty. Czeka, z wytrzeszczonymi oknami, cały napięty, zwrócony ku ulicy i pustemu trotua- rowi, który nawet przechodnie zdają się omijać. Czekamy. Zegar w jadalni wstrzymuje swoje odwieczne tik—tak, a pralka mruczy po cichu. Telefon jest zepsuty. My chodzimy na palcach. Sfora codziennych zmartwień śpi ni- czym Furie u Ajschylosa. Byłem sam w domu tego ranka, kiedy dzwonek u drzwi pogwałcił nagle ciszę, ostry, okrutny, sprośny. Po chwili paniki poszedłem otworzyć. Listonosz wręczył mi wielką kopertę z nadrukiem IBM. Położyłem ją na biurku i siedziałem nad nią długą chwilę, przenosząc spojrzenie z sześciu metrów chodnika na siedemset dwadzieścia centymetrów kwadratowych koperty z kartonu. Potem otwarłem ją rozkładając harmonijkę papieru, na jakim komputery zazwyczaj przekazują swoje odpowiedzi. Były tam osiemdziesiąt dwie tabele, wszystkie upstrzone cze- rwonymi wykrzyknikami. Przesyłce towarzyszył list od inżyniera. „To nie do wiary — pisał. — Hipoteza naszego przyjaciela sprawdza się w sposób niemal przerażający. Odpowiedzi, jakie pan otrzymał, pod pozorem różnorodności ukrywają prawdziwy roboczy szkic, którego prawdopodobieństwo jest niższe niż 0,1%. Ten wynik nie może być przypadkowy”. Istotnie, to rzucało się w oczy. Dziewczyna była płomiennoruda, miała zmęczone zielo- ne oczy, bardzo jasną cerę, zmysłowe i blade usta. Szczupła i wysoka, prawie niezręczna, ubrana była w jaskrawoniebieską sukienkę i trochę już niemodne pantofle na bardzo wysokim obcasie. Wydawała się na coś czekać. Jej zawód nie był wyraźnie określony. Odetchnąłem dowiadując się, że niekoniecznie jest prostytutką. Jeśli zaś idzie o wiek, nawet widma mają swoją kokieterię: liczyć mogła od 25 do 45 lat. Były i inne szczegóły. Włosy obcięte krótko, z opadającym na czoło kosmykiem. Nos lekko zadarty, mocno zarysowany podbródek z dołeczkiem w środku, owalna twarz i wystają- ce kości policzkowe.
Bezmyślnie sięgnąłem po mój wielokolorowy długopis i zacząłem szkicować sylwetkę, która stopniowo, poprzez osiemdziesiąt dwie tabele komputera, stawała się coraz wyraźniej- sza. Nakreśliwszy ogólny kształt kolorem czarnym, wycieniowałem lekko twarz czerwonym i zielonym, podkreślając powieki na niebiesko, a sińce w odcieniu liliowoszarym. Ostry błękit długopisu doskonale oddawał kolor sukni. Jeśli idzie o włosy, zuchwale nadałem im odcień czerwony, który zgasiłem starannie wymieszanymi plamami zieleni i bieli. Pozostały źrenice. Naciskając z całych sił zrobiłem dwa jaskrawozielone przecinki i spojrzenie zapaliło się. Odrzuciłem długopis, zdumiony żywością tych źrenic, które patrzyły na mnie z lekko ironicznym wyrazem. Nie jestem zbyt dobrym rysownikiem, ale dziewczyna dosłownie ożyła i przez chwilę zdawało mi się, że się uśmiechnie. Nie zastanawiałem się nawet, czy jest ładna. Zapewne była, ale bardziej niż uroda uwa- gę zwracała milcząca wyrazistość jej twarzy. Czekała i umykała zarazem, wzywała życie i zamykała się w marzeniu. Pomyślałem o mojej rozmowie sprzed kilku dni z inżynierem elektronikiem. Sprzeczne kryteria — mówił statystyk. Coś takiego kryła tajemnicza postać, która nagle ukazała się na moim biurku. Brak żółtego w gamie kolorów długopisu zmusił mnie do przekazania tej wizji w kolo- rach płaskich, zimnych i nieco okrutnych. Był to portret bez światła. Światło przypomniało mi o oknie. Podniosłem wzrok i aż zabrakło mi tchu. Ona tam była. Ze zjeżonymi włosami stałem chwilę bez ruchu, nie mogąc oderwać oczu od smukłej sylwetki, odcinającej się od muru numeru 169 tuż obok pustego pojemnika na śmieci. Potem, jakby zafascynowany, po omacku, nie spuszczając wzroku z dziewczyny wstałem i podsze- dłem do okna. Odsunąłem wolno firankę, jakby bojąc się, że nagły gest rozwieje to zjawisko. To była ona. Poznałem błękit jej sukni. Włosy miały ten sam niemożliwy odcień, co na moim rysunku, a biel jej skóry była bielą papieru. Była piękna, ale to, co w obrazie mogło uchodzić za chromatyczną transpozycję, w życiu przybierało przerażającą i straszliwą real- ność. Czekała, trącając pusty pojemnik końcem buta, błądząc wzrokiem wzdłuż domów. Nagle jej oczy zatrzymały się na mnie i jakby zalał mnie ich zielony blask. Uśmiechnęła się. Kiwnęła mi ręką, po czym na swoich szpilkowych obcasach zaczęła spacerować po chodniku tam i z powrotem. Przed numerem 173, tuż naprzeciwko mnie, za- trzymała się, zmarszczyła brew i oparłszy się o kratę zdjęła lewy pantofel, by obejrzeć obcas. Jej długa naga łydka była może zbyt szczupła i biała, ale doskonała w kształcie, o cienkiej kostce i pięknym łuku stopy. Znów podjęła spacer i znów przystanęła pod numerem 175, akurat na wysokości moich drzwi. Znowu dała mi znak i przeszła przez jezdnię, znikając z mego pola widzenia. Nie było żadnych wątpliwości, szła do mnie. Szybko opuściłem firankę i boleśnie napięty, z szumem w głowie czekałem na dźwięk dzwonka. Osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia... Nic. Co ona robiła za drzwiami? Czyżby odczytywała moje nazwisko na mosiężnej tabliczce? Przy trzydziestej sekundzie czar prysł. Rzuciłem się do drzwi i otwarłem je na całą sze- rokość. Nikogo. Wybiegłem na ulicę. Samochody sunęły z wielką szybkością zewnętrznym bulwarem, ku centrum Bordeaux, ale z Barrière du Médoc do Parku, na przestrzeni ponad kilometra oba chodniki były puste. Z sąsiedniego, szeroko otwartego okna jak zwykle dobiegał odgłos młotka mego sąsiada szewca. Podszedłem tam. Uśmiechnął się uprzejmie — wcale nie wyglądał na zdziwionego moją niepewną miną.
— Nie widział pan przypadkiem, czy ktoś przed chwilą tędy przechodził? — Nikogo nie widziałem. — A przecież przed niespełna minutą ktoś stał przed moimi drzwiami. — Może, ale byłem w głębi warsztatu przy szlifierce i stałem tyłem do okna. — Och, przepraszam... ja... — Nic nie widziałem — powiedział — ale wszystko słyszałem. Przed pańskimi drzwia- mi zatrzymała się jakaś pani. Myślałem, że do pana weszła. Sądząc po jej chodzie, miała na nogach szpilki. Będzie miała kłopoty z lewym butem: obcas jest pęknięty. O, ja mam ucho! Wyszeptałem kilka słów podziękowania i wróciłem do siebie. Dom skrzypiał, trze- szczał, szczękał, pomrukiwał wszystkimi spojeniami i wszystkimi mechanizmami. Na moim stole siedząca w krąg sfora szydziła zamyślona. Sięgnąłem po papier listowy, czując się w obowiązku, aby wyjaśnić Markowi Saporcie, czemu nigdy, przenigdy nie będę mógł napisać jego noweli. Przełożyła Wanda Błońska Postój Miasteczko przycupnęło na samym szczycie góry. Widać było tylko linię dachów oraz dwa lub trzy kościoły skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Droga wiodła zboczem skały i zagłębiała w sąsiedniej dolinie, otarłszy się tylko o skraj lasu. Łucja zaparkowała samochód w cieniu oliwkowego drzewa. Wyłączyła silnik, wsłuchu- jąc się w cichy wieczorny śpiew koników polnych. Co kilka chwil gwałtowny podmuch wia- tru, powodowany przejazdem samochodu lub ciężarówki, uderzał w jej małą ciemnozieloną Hondę. Droga była dotąd bardzo męcząca, za dobra, by jechać wolno, zbyt kręta, by jechać bezpiecznie. Ruch jakby się zatrzymał na kilka minut. Cisza wezbrała zapachem eukaliptusa, sosen i suchej trawy. Z góry niósł się podmuch wietrzyka. Musi tam być przyjemnie — myślała Łucja — wpatrując się w wioskę. Na pewno będzie stary kościółek, pałacyk w kolorze ochry, bank, poczta, sklep samoobsługowy i dwie kawiarnie z krzykliwymi tarasami. Pewnie kelnerzy zaczynają zwijać parasole. Wieczorni przechodnie zawładną teraz główną ulicą. Nie opodal targowego placu, gdzie nie złożono jeszcze pewnie kilku straganów z serami i owocami, mały hotelik otwiera swoje podwoje. Łucja miała przed sobą jeszcze kilka godzin dnia i mogła spokojnie dojechać nad mo- rze. Podmuch wiatru od potężnej ciężarówki poruszył samochód. Łucja machinalnie włączyła silnik. Wjazd do miasta, oznaczony zwykłą tablicą, był trójkątnym placykiem otwierającym się po prawej na wysokości ostatniej pętli. Łucja ostro zakręciła koło budki strażniczej, w której siedział policjant w białym mundurze. Od placyku prowadziły dwie ulice. Jedna zamknięta olbrzymim czerwonym znakiem prowadziła prosto do centrum i na górze widać było parasole jakiejś kawiarni przed fasadą kościoła. Druga, oznaczona białą strzałką na niebieskim tle, zdawała się zapraszać właśnie w ulicę, która — przeciwnie — jakby uciekała od miasta, pro- wadząc w stronę równiny. Zaskoczona, spojrzała pytająco na policjanta. Uśmiechnął się tylko wskazując jej drugą ulicę. Ładny chłopak, miły uśmiech — pomyślała wrzucając jedynkę. Po pierwszym zakręcie droga była już prosta i wznosząc się w górę prowadziła do opu-
szczonych magazynów. Nie było widać żadnego innego samochodu. Przejechawszy około stu metrów Łucja, posłuszna znakom zakazu, które zamykały jej wszystkie inne drogi, musiała skręcić pod kątem prostym, mijając opuszczoną stację benzynową. Po obu stronach brukowa- nej ulicy stały niskie i czysto utrzymane domki. Od czasu do czasu jakaś staruszka wychylała się, by zobaczyć przejeżdżający samochód i życzliwie pomachać mu ręką. Na okrągłym placyku grupa baraszkujących dzieci rozprysła się na wszystkie strony, wymieniając niezro- zumiałe dowcipy. Była to jeszcze dzielnica przedmiejska, ale oznaki życia stawały się coraz liczniejsze i bardziej oczywiste. Wreszcie Łucja zobaczyła przed sobą dzwonnicę kościoła, a przy następ- nym zakręcie kolorowo parasole kawiarni i jeszcze częściowo zalany słońcem plac. Chciała już tam wjechać, gdy wyrósł przed nią biały funkcjonariusz policji i wskazał palcem przybity do muru kościoła napis: „Zabrania się ruchu drogowego po godz. 18”. Podobnie jak pierwszy policjant, był uśmiechnięty i młody. — Którędy mam przejechać? — zawołała Łucja, zwracając mu uśmiech. Uliczka, którą wskazał jej policjant, zdawała się prowadzić wokół kościoła, ale już po pierwszym zakręcie okazało się, że trzeba skręcić w prawo ze względu na roboty drogowe. Cóż to za ruch? Błądząc od kwadransa po mieście, Łucja nie zauważyła ani jednego samochodu. Dzielnica, którą teraz mijała, wydawała się bardziej ludna. Większość sklepów spoży- wczych była jeszcze otwarta. Przechodnie gdzieniegdzie wychodzili na jezdnię, usuwając się jednak grzecznie, i w przelocie Lucja mogła pochwycić żartobliwy komplement, dobiegający z grupy młodych. Gdzieś na lewo czuła istnienie jakiejś ważniejszej arterii i niebawem istotnie przez boczne ulice dojrzała przelewający się tłum przechodniów, zatrzymujących się przed jasno oświetlonymi wystawami sklepów, ale niestety wszędzie widniał zakaz wjazdu. Noc zapadała szybko, kiedy Łucja wjechała na plac targowy. Był prawie pusty, tylko kilka chłopek siedziało jeszcze za straganami pełnymi owoców i serów. Instynktownie zaczęła rozglądać się za hotelem. Stał po drugiej stronie placu ze swymi niskimi balkonami i wpółotwartymi oknami. Na całej szerokości plac odgrodzony był trzema stopniami schodów, oddzielającymi jego wyżej położoną część, gdzie stał hotel. Łucja zostawiła samochód i weszła do hotelu odprowadzana pełnym ciekawości wzro- kiem wieśniaczek, które szeptały coś między sobą. Właściciel, w białym kitlu kucharskim, palił w drzwiach papierosa. — Ma pan pokój? — Żona jest w środku. To pani samochód? — Tak. — Lepiej go tu nie zostawiać. Nie wolno się tu zatrzymywać. — Ja tylko na chwilkę... — Radzę się pospieszyć. Pokój był jasny i wygodny. Łucja nie mogła powstrzymać okrzyku podziwu, kiedy szefowa otwarła wielkie okno wychodzące na wspaniały ogród, rozpościerający się tarasami nad doliną. Wieczorna poświata kreśliła geometryczne wzory na dachach, odbijając na nich niebieskie drzewa oliwkowe i smukłe czarne sosny. — Będzie tu pani naprawdę dobrze — powiedziała macierzyńsko żona właściciela hote- lu. — I ja tak myślę. Muszę pójść po torbę do samochodu. — Pani jest samochodem? Gdzie go pani zostawiła? — Na placu. — Niech się pani pospieszy, na litość boską. Niech się pani pospieszy! Proszę go posta- wić na miejskim parkingu! — A gdzie jest parking?
— Pojedzie pani prosto, potem w drugą na lewo aż do rzeźni, wzdłuż promenady do kościoła, potem objedzie pani kościół dawną obwodnicą, wyjedzie na targ i tam właśnie pod platanami jest parking. Ale szybciej, na Boga, może już jest za późno! Poganiała ją, przepychając przez salę restauracyjną. Ogarnięta dziwnym uczuciem stra- chu Łucja dopadła samochodu. Kiedy ruszyła, zauważyła białego policjanta kierującego się w jej stronę. Jakby karcąc ją, pół żartem, pół serio pokiwał jej palcem. Kilka chwil później błądziła po labiryncie uliczek. Na lewo... na prawo... Za każdym zakrętem domy zdawały się ścieśniać, tarasując przejście. Nie było już nikogo na progu do- mów. Chodniki ogarnęło szare światło zmierzchu. Nagle znalazła się w jaśniejszej przestrzeni półokrągłego placyku okolonego balustradą z omszałych kamieni. Miasto kończyło się tutaj na stoku. Na wieżyczce strażniczej w środku esplanady Łucja rozpoznała znajomą już białą sylwetkę policjanta służby drogowej. Tuż za nim nie opodal balustrady, na tle nieba odcinał się olbrzymi napis. Zatrzymała samochód i wysiadła nie zważając na policjanta, który bacznie ją obserwował. Litery były niebieskie na białym tle. AUTOMOBILIŚCI!!! Każde naruszenie przepisów kodeksu drogowego lub norm komunikacyjnych w naszym mieście BĘDZIE KARANE ŚMIERCIĄ Łucja jeszcze raz przeczytała ostatnią linijkę, po czym odwróciła się do funkcjonariu- sza. — To chyba... żart? — Sądzi pani? Jego wąskie usta uśmiechnęły się, ale jasne oczy — błękitne czy szare? — miały nie- zmącony spokój metalu. — Ależ to nie ma sensu! Któż to wymyślił? — Tutejsi mieszkańcy. — Chyba powariowali. — Niewykluczone. — Pan nie jest tutejszy? — Nie. Popatrzył na zegarek. — Jest pani tu od siedmiu minut. Tutaj nie wolno stać więcej niż dziesięć. Radzę odje- chać. — A gdybym została? — Proszę spróbować. Jego usta wciąż się uśmiechały. Łucja zrobiła krok w stronę samochodu. — Gdzie jest parking miejski? Nie znalazłam go. — To przecież łatwe. W jakim hotelu pani się zatrzymała? — Na Rynku. — Parking jest tuż obok. — Przecież objechałam całe miasto. — To ze względu na okrężny ruch. Bliska płaczu, Łucja wsiadła do samochodu i przekręciła kluczyk. Policjant tymczasem opuścił wieżyczkę. Opięty w biały mundur, z olbrzymim futerałem z białej skóry na pistolet, który kołysał się u jego boku, bardziej przypominał oficera w galowym stroju niż policjanta ze służby drogowej. — Skończyłem służbę. Jeśli pani sobie życzy, mogę pani wskazać drogę. Mieszkamy w tym samym hotelu.
— Kiedy... właśnie zmieniłam zdanie. Chyba pojadę dalej. — Tak czy owak, by wyjechać z miasta musi pani przejechać koło parkingu. Z rękami zesztywniałymi na kierownicy Łucja ukradkiem obserwowała swego rozmó- wcę. Właśnie zdjął kask i palił papierosa. Czując jej wzrok odwrócił się i uśmiechnął. Jego uśmiech był teraz inny, oczy też się uśmiechały. Oczy ciemniejsze i nie tak zimne, jak jej się początkowo zdawało. Mimo wystrzyżonych włosów i wystających kości policzkowych jego twarz była bardzo młoda. Zresztą wszyscy policjanci, których tutaj widziała, byli młodzi. — Dużo was tutaj pracuje? — Piętnastu. — To strasznie dużo. — Wszyscy muszą jakoś żyć. — Wie pan, ta historia z karą śmierci, nie wiem, czy to dowcip w złym guście... ale sam pomysł jest... jest okropny. — Widziałem gorsze rzeczy. Jego twarz spoważniała. — Gdzie pan to widział? — Gdzie indziej. Oto parking. Może pani postawić samochód pod tym platanem. Wej- ście do hotelu jest po lewej stronie. Wysiadł z samochodu, po czym pochylił się ku drzwiom. — Ostrzegam panią, że parking jest czynny tylko do dwudziestej pierwszej; ale mój ko- lega nie zjawi się tu przed wpół do dziesiątą. Później musi pani pojechać do nocnego garażu. — Ależ to nie ma sensu! Tu nie ma żadnego innego wozu. Nikomu nie przeszkadzam! — Taki jest regulamin. Proszę zrobić, co pani uważa. — A gdzie jest nocny garaż? — Po drugiej stronie hotelu. — I pewnie trzeba znowu objechać całe miasto? — Wystarczy podjechać do budki strażniczej i skręcić w ostatnią uliczkę w głębi. Prze- jazd jest wytyczony. Miłego wieczoru. Rzeczywiście, spędziła bardzo miły wieczór. Oprócz dwóch kawiarni na, placu koło kościoła był jeszcze tuzin różnych małych barów w sąsiednich uliczkach, a każdy miał swoją specjalność, jeśli idzie o zakąski do aperitifu. Łucja była już bardzo wesoła, gdy zasiadła do kolacji. Pamiętała niewyraźnie, iż żartowała z tutejszych mieszkańców, którzy sprzedawali na placu pieczoną kukurydzę. Dwa stoliki dalej siedział elegancki pan, którego komplementy towarzyszyły jej z lokalu do lokalu. Udawała, że go nie dostrzega. Policjant powiedział, że mieszka w tym samym hotelu, ale nie było go na sali. Miejscowe wino było pachnące i wytrawne. Właśnie sączyła ostatnią kroplę, kiedy zau- ważyła, że na zegarze w jadalni jest dziewiąta pięć. Niczym Kopciuszek zaskoczony godziną przypomniała sobie o samochodzie. Co z tego? Te historie z parkingami, garażami i karą śmierci zupełnie nie trzymają się kupy. Mimo to wesoła i przymroczona wstała, czując jak rośnie w niej nieokreślony strach. Zbyt pewnym krokiem skierowała się do wyjścia. Dochodząc do samochodu zauważyła jakąś białą plamę w pobliżu samochodu. Serce zabiło jej gwałtownie. Był to jednak tylko jaśniejszy kawałek kory na pniu platana. Odetchnę- ła z ulgą i wybuchnęła śmiechem, wymyślając sobie od wariatek. Z trudem odnajdowała drogę. W końcu jej się to jednak udało. Przyzwyczaiła się już do tego labiryntu i rzecz zaczęła ją nawet bawić. Od esplanady droga do garażu wytyczona była strzałkami, tak jak mówił policjant. Garaż widać było z daleka, odbijał wyraźnym kwadratem światła na końcu ciemnej ulicy. Łucja zatrzymała samochód niedaleko bramy i wysiadła. Drzwiczki trzasnęły w ciszy. Zapewne był tu jakiś strażnik. Zaczęła wołać, ale głos jej rozpłynął się w ciemnościach. Opanowała lekki niepokój. Ostatecznie noc nie była taka ciemna. Księżyc musiał już
wzejść gdzieś za domami. Usłyszała kojące dzwonienie talerzy, potem jakieś głosy. Hotel musiał być bardzo blisko, a niski mur wzdłuż ulicy po prawej był zapewne murem ogrodu, na który wychodził jej pokój. Podeszła ku otwartej bramie. W surowym świetle jarzeniówek patrzyły na nią samocho- dy nieruchome, lśniące, bez śladu kurzu. Rząd po rzędzie ustawione były w nie kończące się ciągi: sportowe wozy, furgonetki, ciężarówki. Był nawet autobus. Żadnego zapachu benzyny czy oleju, nic, tylko jak okiem sięgnąć twardy, błyszczący i martwy metal. Cmentarz i muze- um, wystawa gigantycznych zabawek, nekropola skamieniałej mechaniki... Niemoc i bezwład Łucji zmieniły się w panikę. Zdusiła dłonią okrzyk przerażenia i śledzona przez szeroko otwarte oczy martwych reflektorów, uciekła prosto przed siebie. Poza prostokątem światła, wyciętym przez portal w mroku ulicy, wzięła ją znów w opiekę jasna noc. Zwolniła kroku, wsłuchując się w uspokajające odgłosy dobiegające z hotelu. Gdy znalazła się już w swoim pokoju, własna przygoda wydała jej się humorystyczna i odległa. Bać się garażu! Uśmiechnęła się zapalając papierosa. Kwiaty na murze, biała pościel, klosz nocnej lampki z frędzelkami, wszystko mówiło o łagodnej senności tutejszych nocy. Szeroko otwarła drzwi i wyszła na taras. Jaśniejszy punkt po lewej wskazywał miejsce gara- żu, a ten błysk na chromowaniach to pewnie jej własny samochód pozostawiony przed bramą. Lekka drewniana poręcz oddzielała taras od ogrodu. Łucja oparła się o nią. Nów księ- życa wisiał ponad przetykaną światłami równiną. O kilka kroków od niej, w ogrodzie, żarzył się papieros. — Dobrze się pani bawiła? Policjant stał oparty o drzewo. Poruszył się nieznacznie, żeby na nią spojrzeć. W sporto- wej koszulce i jasnych spodniach wyglądał jeszcze młodziej niż w mundurze. — Świetnie, dziękuję... Wolała nie mówić o garażu. Koniec końców garaż jest po to, żeby w nim stały samo- chody. Dziwna była tylko ich ilość. W mieście nie widziała przecież ani jednego. — Widzę, że pani jednak została... — Tak, byłam głupia... — Żałuje pani? — Nie, właściwie nie. Policjant podszedł do balustrady: — Papierosa? — Dziękuję. Jego wzrok był bardzo łagodny, spokojny, kojący... — Jak pani na imię? — Łucja. A panu? — Rolf. — To nietutejsze imię. — Rzeczywiście, nietutejsze. Papierosy żarzyły się blisko siebie, splatając swój dym w spokojnym powietrzu. Ich spojrzenia też się splatały. Krótkie pytanie, odpowiedź, zarys uśmiechu i Rolf przeskoczył balustradę. Wyszedł tuż przed świtem. Kiedy Łucja zwróciła w jego stronę zaspaną twarz, pogła- skał ją czule i zniknął w cieniu tarasu. Dużo później zbudziła ją kelnerka, wnosząc pierwsze śniadanie. Słońce było już wyso- ko. Wychodząc na taras dostrzegła dwa niedopałki, które Rolf i ona zostawili poprzedniego wieczora koło balustrady. Ciepłe opary unosiły się nad równiną. Z rozkoszą myślała o plaży, która czekała ją u kresu drogi. Jak przyjemnie będzie wykąpać się, a potem opalać na piasku. Przez drzewa ponad murem widziała ciemnozieloną sylwetkę samochodu, odcinającą się od ściany garażu.
Przed odjazdem kupiła jeszcze na targu pół kilo brzoskwiń. Właśnie jedząc jedną z nich zjawiła się w garażu, którego brama była teraz zamknięta. Rolf w białym mundurze czekał koło samochodu. Uśmiechając się wręczyła mu brzoskwinię. Jego wąskie usta oddały uśmiech, oczy — nie. — Jest zakaz zatrzymywania się poza garażem — powiedział Rolf, a jego ręka z wolna uniosła się na wysokość kabury z pistoletem. — Za to wykroczenie poniesie pani natychmia- stową karę. Przełożył Krzysztof Błoński Metoda polischizoidalna Cyryl upuścił ostatnią kroplę whisky do szklanki. Wydała dźwięk pomiędzy fis a g. Wyłączył magnetofon i opróżnił szklankę. Whisky niestety nie była najlepsza — ale ilości, jakich używał, nie pozwalały mu na dobre marki. Z dłonią na żołądku, by uśmierzyć rodzący się ból, podszedł do okna, odsunął okiennicę i spojrzał na prom z Algeciras manewrujący u wejścia do portu. Tanger spał w białym słońcu, pogrążony w popołudniowej sjeście. W głębi ogrodu berberyjska służąca rozwieszała pranie. Po raz tysięczny chyba Cyryl zapytał sam siebie, czym u licha przypominała mu Margaret. Może to był podbródek, dziecinny choć zdecydowany, może wielkie, wypukłe oczy pod gęstymi, czarnymi brwiami. A może raczej górna warga, płaska i długa, zawsze naciągnięta w sprytnym uśmieszku... Ale Margaret była ładna, była... pociągająca... Miała coś... Gwałtowne pożądanie Margaret wezbrało w nim jak glissando harfy, wsparte brzęcze- niem cymbałków. Przeszedł go dreszcz i cofnął taśmę magnetofonu. Wynikiem jego dzisiejszej pracy były prawie dwie minuty nagrania. Cała seria dźwiękowych efektów uzyskanych przy pomocy whisky: przelewania, pochlupywania, plusków i kropelkowania. Podczas gdy taśma przewijała się, zaczął przeglądać stary numer „Timesa”. Zaczynał zawsze od ogłoszeń, ogromnie żałując, iż usunięto je z pierwszej strony. Słowo psychoanaliza przemknęło mu przed oczami, gdy wściekłe uderzenia taśmy przypomniały o magnetofonie. Schował szpulę i sięgnął po inną, grubszą. Zawierała całą pierwszą część dzieła, nad którym pracował od roku. Opierało się na dźwiękach wydawanych przez ciecze: szumie fal rozbijających się o skały przylądka Spartel, odgłosach deszczu uderzającego o taras podczas burzy, bulgotaniu butelek zanurzanych pod wodę i przede wszystkim na whisky. Wysłuchał pierwszej części nagrania. Ten kawałek był dobry, cały w dziwnych dyso- nansowych płynnościach — bez cienia skłonności do anegdoty i łatwizn. Ale na tym się koń- czyło. Tak czy inaczej należało wybrnąć z bezkresnego rozpływania się materii dźwiękowej. Może za pomocą bardzo nagłośnionych, wolno uderzających kropli... plum... plum... plum i ostatnią o skomplikowanej harmonii... ploioum... a potem grzmot roztrzaskujących się o skały morskich bałwanów, puszczonych od tyłu... szauuu... szauuu... i na koniec jeden bałwan od przodu... uuuaaaszszsz... z przygłuszonym grzmotem pioruna w tle, tak przypominającym bicie werbla, który... Nie! Kopnięty w przypływie złości magnetofon zatrzymał się. Zawsze to samo! Wie- cznie utarty szlak podtatusiałych finałów! Koleiny mechanicznych refrenów w stylu Wagnera, Xenakisa lub Beethovena! Na Boga, czyż nie ma sposobu, aby uniknąć elokwencji tych starych nudziarzy?
W szafie była jeszcze jedna butelka whisky. Tym razem nie nagrywając, Cyryl nalał sobie pełną szklankę i ciężko opadł na sofę. Czy warto było wybierać Tanger za miejsce dobrowolnego wygnania, kiedy nadal pisał szacowną, tradycyjną muzykę? Na tym polegała jego tragedia. Dobiegłszy trzydziestki Cyryl nie skomponował jeszcze muzyki, o której marzył i którą czuł uwięzioną gdzieś między du- żym palcem lewej nogi a prawą skronią. Talent? Mój Boże! Opróżnił szklankę. Właśnie talent go zabijał. Nigdy nie bądźcie uta- lentowani. Jego ojciec i matka byli w siódmym niebie, gdy mając sześć lat improwizował fugi na rodzinnym fortepianie. Pomyślcie sami: mały Mozart u Anderbych, z dziada pradziada giełdowych agentów przy Threadneedle Street. Pierwsza nagroda w Grammar School w Lower Sloecombe, pierwsza nagroda w Konserwatorium, pierwsza nagroda... Nie musiał nawet kończyć studiów. Mając szesnaście lat dyrygował orkiestrą BBC na prawykonaniu swego Oratorio Cantabile, opus 12. Cantabile... rzygać się chce! Przepędził mdłości następną szklanką. Cokolwiek by zro- bił, spod jego palców dobywała się zawsze szacowna muzyka; nie jego własna, nie ta, którą czuł całym ciałem. Właśnie, było jakieś zahamowanie. Przynajmniej tak mu powiedział Larrabezua, młody hiszpański psychiatra, którego poznał w Tangerze. Jego przypadek podlegał psychoanalizie. Nie od wczoraj zresztą. Kiedy skończył dziewiętnaście lat, usiłować się zbuntować i założył beatową grupę w stylu „czarnych koszul”. Uznano to za wielki sukces muzyki klasy- cznej. Zastąpił gitary garnkami, pustymi butelkami i workami gwoździ. Krytyk „Observera” napisał wtedy: „Pod pozornymi prowokacjami Cyryla Anderby łatwo doszukać się głębokich i solidnych tradycji muzyki kameralnej, której melodyczna struktura przebija się przez rytmi- czną inwencję uwolnioną od przymusów rejestru orkiestralnego. Nurzając się jakby w chaosie elementarnych dźwięków, odkrywa się po chwili, iż jest w samym sercu muzycznego świata Bacha”. Tego samego wieczoru Cyryl zaokrętował się na norweskim statku wielorybniczym. Odbył trzy rejsy na Antarktydę. Kiedy wrócił, wszyscy o nim zapomnieli, oprócz rodziców i Margaret. Może byłoby lepiej, gdyby i ona zapomniała. Westchnął i ponownie sięgnął po starego „Timesa”. Znowu przed oczami pojawiło mu się słowo psychoanaliza. Było to bardzo dyskretne ogłoszenie: PSYCHOANALIZA we własnym domu metodą polischizoidalną. Tygodniowa próba za darmo. Oferty Nordmann. Skrytka pocztowa 707. Zurych. Polischizoidalna... dźwięczne słowo. Prawdopodobnie nie warto nawet zaglądać do sło- wnika. Polischizoidalna, co? Końcem palców wykręcił numer Larrabezui. — Polischizoidalna? Nie mam pojęcia. Gdzie to znalazłeś? Cyryl przeczytał ogłoszenie. — Psychoanaliza we własnym domu? Pachnie oszustwem. — Nie w „Timesie”. — Zgoda. Chcesz spróbować? — Czemuż by nie? — Bądź ostrożny. Prawdziwa psychoanaliza nie jest za darmo. Tego samego wieczora Cyryl napisał do Zurychu. Następnego dnia otrzymał list od Margaret, która studiowała socjologię na uniwersytecie w Nanterre. „Twoja muzyczna kontestacja — pisała — oparta jest na złudnych podstawach. Rozbi- cie struktur burżuazyjnej muzyki zależy od zdobycia przez proletariat środków masowej pro- dukcji dźwiękowej. Zapotrzebowania, konsumpcyjnego społeczeństwa, którego jesteś człon-
kiem, wyzwalają całkowicie popieprzoną estetykę”. Przedostatnie słowo było po francusku i Cyryl musiał zwrócić się do Larrabezui, aby je zrozumieć. Otrzymawszy wyjaśnienie uznał, że Margaret ma rację. W każdym razie w tym, co dotyczyło konsumpcyjnego społeczeństwa. Wystarczyło popatrzeć na puste butelki po whisky, stojące rządkiem pod oknem, aby poczuć się winnym. Zawsze czuł się winny wobec Margaret. Sięgało to czasów, kiedy Margaret była jeszcze małą dziewczynką i robiła obrzydliwe miny przez okno od łazienki, kiedy on ćwiczył na fortepianie w swoim pokoju. W Lower Sloecombe Bensonowie byli sąsiadami Anderbych. Okno ich łazienki wycho- dziło akurat na pokój Cyryla. Matka Margaret była chórzystką w Covent Garden i dawała lekcje muzyki. Od zarania swego dzieciństwa Cyryl pamiętał jej poranne wokalizy podczas ubierania się i często budziła go kawalkada z Walkirii lub walc z Traviaty. W dwa tygodnie później, po nagraniu całej serii grzechotów kawałków lodu w szklance whisky, Cyryl znów rozsunął story. Do portu wpływał prom z Algeciras. Niebieska ciężaró- wka zajmowała całą szerokość pokładu. Kiedy kończył przesłuchiwanie taśmy dobiegł go ryk silnika ciężarówki wspinającej się na wzgórze przed jego domem. Na chwilę zaległa cisza i nagle wybuchły przejmujące krzyki służącej. Jak oszalała biegła z głębi ogrodu. Cyryl wyszedł na jej spotkanie. Przez otwarte drzwi można było dojrzeć olbrzymią masę ciężarówki blokującej całą uliczkę. Za służącą sunął alejką wysoki facet. Palcem odsunął z czoła czapkę na jasne włosy i spokojnie przyjrzał się Cyrylowi. — Herr Anterpi? — Co?... Ach tak!... Anderby, to ja jestem Anderby. Cyryl Anderby... Tamten odwrócił głowę w stronę ulicy i krzyknął: — Alle raus! Po czym wyciągnął z kieszeni niebieski papierek i podał Cyrylowi. — Unterzeichnen, bitte. Papierek wyglądem przypominał kwit i Cyryl wziął go machinalnie do rąk. Zrozumiał ujrzawszy nagłówek. — Nordmann, Zurych. Przypuszczam, że dotyczy to listu, który wysłałem? — Ja, za tydzień. Ich komme zurück za tydzień, verstanden? Unterzeichnen, bitte. Podpis! — Ale z czym pan przychodzi? Chciałbym... Niebieskie spojrzenie dostawcy było zupełnie bez wyrazu. Cyryl poczuł przypływ zło- ści. — Mam chyba prawo wiedzieć... Nagle przerwał, bo zupełnie go zatkało. W ciężarówce otwarły się boczne drzwi i kolej- no wysiadali jacyś ludzie. Wchodzili do ogrodu wolnym, równym, prawie mechanicznym krokiem. Zanim Cyryl zdążył zareagować, w ogrodzie buszowało ich już koło tuzina, a z ciężarówki wysiadali następni. — Kim są ci ludzie? Jasnowłosy dryblas spojrzał ku wysiadającym i szczeknął: — Hinein! Schnell! Dreszcz przebiegł całą grupę, która ustawiła się w szeregu i ruszyła w kierunku domu. Kiedy przechodzili przed Cyrylem, w ich oczach pojawiło się zainteresowanie. — Ein... zwei... drei... schneller!... vier... — liczył dostawca. Byli to ludzie w każdym właściwie wieku, nawet dzieci, ubrani w najróżniejszy sposób. Trzeci w szeregu, wyglądający na lat około dwanaście, miał na sobie niemodny blezer w kolorach Grammar School z Lower Sloecombe. Zaraz za nim postępował wysoki, siwowłosy starzec, odziany w futurystyczne szorty i granatowy frak, z którego zwisała baretka orderu.
Na końcu szło jeszcze niepewnie maleńkie dziecko, które prowadził za rękę pryszczaty mło- dzieniec. Powoli weszli po schodach i zniknęli we wnętrzu domu. — Vierundzwanzig — powiedział dostawca. — Fertig! Unterzeichnen, bitte! W ręce trzymał długopis. Berberyjska służąca jak szalona wyskoczyła z domu z toboł- kiem na plecach i zaczęła uciekać. Gdy tylko znalazła się za ogrodzeniem, dobiegły go jej dzikie wrzaski. Cyryl odruchowo sięgnął po długopis i podpisał. Dostawca oddarł dolną część kwitu i wręczył mu ją. — Osiem dnia, ich komme zurück, verstanden? — Czy zechce mi pan wreszcie wytłumaczyć... Za tamtym już trzasnęła furtka. Warkot silnika wzmógł się, opadł i wreszcie całkowicie zatarł się w odgłosach miasta. Nie było już także słychać wycia służącej. Stojąc sam w jaskra- wym słońcu Cyryl mógł pomyśleć, że to wszystko mu się śniło. Na skrawku papieru widniało po prostu: Nordmann, Zürich. Prüfung. Gültig eine Woche. Zawrócił i zatrzymał się przy wejściu. Ktoś grał na fortepianie. Melodia była mu jakby znana: si re sol, sol la... la, sol... fa sol. Jakiś głos podkreślił frazę muzyczną. Cyryl wszedł do salonu. Jeden z nowo przybyłych siedział przy fortepianie i grał z wielką starannością. Chło- pak miał chyba z piętnaście lat. Jego twarz w cieniu była ledwo widoczna. — Kim jesteś? Co tu robisz? — spytał Cyryl. Tamten podniósł na niego spokojny wzrok. — Tss! Komponuję. — Co komponujesz? — Oratorium... cantabile... — Ależ... Z sąsiedniego pokoju dobiegły szumy i gwizdy. — Magnetofon! — krzyknął Cyryl. — Nie ruszajcie taśmy! Możecie mi ją zmazać! Było ich dwóch, prawie w tym samym wieku — podobnych do siebie na zasadzie prze- ciwieństw — jak nieidentyczne bliźniaki. Jeden z długimi włosami i psychodeliczną koszulą hipisa, drugi z przedziałkiem, w poprawnym krawacie i tweedowej marynarce. Obaj dobiegali trzydziestki. — Jeśli puścić taśmę od tyłu rzecz jest zupełnie do przyjęcia — powiedział pierwszy. — Wcale nie — odparł drugi. — Kompozycja jest wartościowa, ale brak jej odpowie- dniej struktury. Cyryl wszedł pomiędzy nich i wyłączył magnetofon. — Nie ruszajcież tego, na Boga! Dosyć się namęczyłem. Nie mam kopii! — To pańskie? — zapytał hipis. — Tak. I włożyłem w to niemało trudu. — Podoba mi się — powiedział drugi — ale powinien pan zwrócić większą uwagę na zakończenie tematu. Ma za mało wyrazu. Jego kolega przytaknął. — Właśnie. Trzeba uwolnić się od przymusów. — Nie można działać wbrew własnej naturze. — A cóż wy możecie wiedzieć o naturze Cyryla Anderby? Tamci popatrzyli na siebie wrogo. — Panowie — powiedział Cyryl — jeśli jesteście psychiatrami... — Psychiatrami? Nie, mój chłopcze... prędzej żółtodziobami... Głos pochodził z fotela umieszczonego w jednym z ciemniejszych kątów pokoju. Sre- brne włosy starca, lśniły w mroku. Szklanką trzymaną w ręce wskazał obydwóch amatorów muzyki. — Nie słuchaj ich, chłopcze. Oni nigdy nie będą w stanie pojąć Cyryla Anderby ani