alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony430 031
  • Obserwuję270
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań356 050

Foster Alan Dean - Star Trek Dziennik pokładowy nr 1

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Foster Alan Dean - Star Trek Dziennik pokładowy nr 1.pdf

alien231 EBooki F FOSTER D. ALAN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

ALAN DEAN FOSTER DZIENNIKPOKŁADOWYNR1 Na podstawie popularnego serialu według pomysłu Gene'a Roddenberryego Przeło ył Robert Rogala Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1995

Tytuł oryginału Star Trek. Log One Copyright © 1974 by Paramount Pictures Corporation Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1995 Redaktor Grzegorz Dziamski Projekt okładki Jacek Pietrzyński Ilustracja na okładce Bob Layzell Wydanie I ISBN 83-7120-267-9 Dom Wydawniczy REBIS ul. migrodzka 41/49 60-171 Poznań tel. 67-47-08, tel./fax 67-37-74 Fotoskład: Z.P. Afcopit — Poznań, ul. Czernichowska 50 B Drukarnia Kujawska „YiSal" Spółka z o.o. w Inowrocławiu

STAR TREK — DZIENNIK NR l Dziennik pokładowy okrętu kosmicznego Enterprise czas gwiezdny 5321-5380 James T. Kirk, kpt, USSC, FS, dowódca przepisane przez Alana Deana Fostera w Archiwum Historycznym Galaktyki na S. Monicus I czas gwiezdny 6110.5 Z up. kustosza: JLR

CZĘŚĆ PIERWSZA POZANAJDALSZĄGWIAZDĄ Na podstawie scenariusza Samuela A. Peeplesa

Welon z gwiazd. Welon z kryształów. Obraz Drogi Mlecznej pobłyskiwał na małym ekranie niczym topniejący cukier puder na czarnym aksamicie. W zaciszu swojej kabiny James T. Kirk, kapitan okrętu kosmicznego Enterprise, mógł za naciśnięciem guzika wydobyć wszelkie informacje o świetnie zorganizowanej i wcią powiększającej się Federacji Ga- laktycznej. W banku pamięci wielkiego statku zgromadzono tak bogatą ilość materiału, e mogłaby w pełni nasycić umysł jakiejkolwiek cywilizowanej istoty: sztuka, muzyka, malarstwo, rzeźba, kinetologia, nauki ścisłe, historia, filozofia — wszystko dostępne w postaci taśm i mikrofilmów. Znajdował tu satysfakcję i spełnienie niezale nie od tego, czy był w nastroju do badania rzeczy głębokich czy trywialnych, ulotnych czy niezmiennych, czy te był ciekaw spraw dnia wczorajszego lub tak starych jak sam czas. Teraz jednak, w tej wyjątkowej godzinie wolnej od słu by, człowiek odpowiedzialny za bezpieczną przeprawę Enterprise'a przez całe mnóstwo znanych niebezpieczeństw, a tak e nieskończoność tych nieprzewidzianych, które czyhały w przestrzeni kosmicznej, zamiast zająć myśli czymś niewa nym i dać umysłowi odpocząć, wybrał do swoich studiów mniejszą, choć nie mniej przera ającą wersję tego samego obrazu, do

którego oglądania zmuszony był wielokrotnie, gdy siedział na mostku w fotelu dowódcy. Jego wzrok bezwiednie powędrował ku dolnej części ekranu. Cienkie nici babiego lata w kolorze purpury i błękitu znaczyły efektowną mgławicę. Choć powstała stosunkowo niedawno, stanowiła barwny pomnik upamiętniający śmierć jakiejś dawno ju nie istniejącej gwiazdy, a mo e nawet była cmentarzyskiem skazanej na zagładę po eksplozji swego słońca wielkiej cywilizacji. Ludzi, którzy na jego miejscu świadomie wybraliby właśnie taki obiekt swoich obserwacji, mo na podzielić na trzy grupy. Jedni to ci, dla których stworzony świat jest stanowczo za mały, którzy odnajdują o wiele większy wszechświat wewnątrz samych siebie, na przykład artyści — poeci, pomysłodawcy sztuk holograficznych, rzeźbiarze tworzący w metalu, kamieniu czy drewnie. Do drugiej grupy, obecnie malejącej, lecz wcią licznej, nale ą osobnicy, których wzrok, choć równie skierowany do wnętrza, nigdy nie jest na niczym skupiony — katatonicy, szaleńcy, wariaci. Trzecia w końcu grupa, mieszcząca się gdzieś pomiędzy dwiema poprzednimi, gromadzi ni to artystów, ni to szaleńców: ludzi, którzy porzucili bezpieczną Ziemię, zrezygnowali z twardego gruntu pod nogami i z przekonania o trwałości niebieskiego firmamentu. Wszystko po to, by móc przemierzać bezkresne przestrzenie międzygwiezdne. Są' nimi członkowie załóg statków kosmicznych. Kapitan James T. Kirk był właśnie jednym z nich, najlepszym w swoim rodzaju. To sprawiało, e nale ało go uznać albo za sfrustrowanego artystę, albo zrównowa onego szaleńca. Kirk westchnął głęboko i poło ył się na łó ku, 10

zamieniając na chwilę miniaturowy obraz nieskończoności na chłodny błękit sufitu kabiny. Obecne zadanie ich okrętu polegało na dotarciu do Planety Czasu, miejsca, gdzie zbiegają się wszystkie linie czasu całej Galaktyki. Szkoda, e linie te są nieuchwytne dla niedoskonałych przyrządów człowieka. Tylko jednej rasie udało się odkryć ich tajemnicę, ale i tak jej to nie ocaliło. Planeta Czasu zawsze wydawała się interesującym celem wypraw. Jej oficjalna nazwa brzmi inaczej, lecz potoczny język potrafi skutecznie wypierać terminy naukowe. Uśmiechnął się lekko. Liczba nowych sen- sacji oraz nieustannych odkryć związanych z opisywaniem coraz to dalszych rejonów kosmosu była na tyle du a, e Planeta Czasu, kiedyś zjawisko wprost niewiarygodne, straciła swoje dawne znaczenie i stała się czymś powszednim. Kirk był kapitanem statku kosmicznego, nie historykiem. Planeta Czasu interesowała go głównie ze względu na swoją zło oną chemię i jeszcze bardziej intrygujące zjawiska fizyczne. Obecna wyprawa za- powiadała się równie interesująco jak inne, lecz brakowało jej tych emocji, które towarzyszyły poprzednim. Znakomity widok Drogi Mlecznej na maleńkim ekranie był najpełniejszym portretem Galaktyki, jaki ktokolwiek mógł do tej pory zobaczyć. Niewiele sond, nawet tych bezzałogowych, zdołało polecieć poza krawędź Galaktyki dalej ni Enterprise. Okręty kosmiczne były zbyt drogie w eksploatacji i było ich za mało, aby dowództwo Floty Gwiezdnej marnowało je na przeprowadzanie eksperymentów w ró nych miejscach Galaktyki. To był powód, dla którego Enterprise, szerszym łukiem, ni to było konieczne, kierował się w stronę 11

Planety Czasu w celu dokonania pomiarów i sporządzenia mapy tej części obrze y Galaktyki. Kirk wdusił przycisk na małej konsolecie przy łó ku i po chwili mógł podziwiać widok ze sterburty. Prawie nieprzenikniona ciemność. Tu i ówdzie świeciły drobne punkciki, które nie były pojedynczymi gwiazdami, lecz raczej odległymi galaktykami, większymi lub mniejszymi ni nasza. Kiedy kontemplował tę ziejącą grozą międzygalak-tyczną czeluść, przez jego mózg przebiegały myśli obce większości ludzi. Któregoś dnia, marzył, będziemy mieć silniki, które nie spalą się przy prędkości ośmiu czy dziewięciu jednostek nadświetlnych. Kiedyś będziemy dysponować napędem zdolnym do poruszania statków z prędkością dziewięćdziesięciu, a mo e nawet dziewięciuset jednostek. Kiedyś. Oczywiście in ynierowie i fizycy zajmujący się kosmosem zgadzali się co do tego, e adna forma materii nie mo e poruszać się z prędkością większą ni dziewięć jednostek nadświetlnych. Zdaniem Kirka prze- konanie to było współczesną formą zabobonu. Przecie kiedyś, na przykład, wierzono, e człowiek nigdy nie będzie mógł latać lub — rzecz zupełnie niewyobra alna — przekroczyć prędkości światła. Pokładowy telefon zadzwonił z ponaglającą natarczywością. Po chwili znowu zadzwonił. Kirk spojrzał na niego z irytacją i przypomniał sobie, e przecie odblokował łącze. Ostatecznie wywiesił tylko karteczkę z napisem „Nie przeszkadzać". Usiadł i przetarł oczy. Nie pozostawało nic innego, jak odpowiedzieć na wezwanie. Tylko dwie osoby na okręcie były do dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jedną z nich był doktor McCoy. Tą drugą był on. Uruchomił interkom. 12

— Kirk, słucham. — Tu Spock, panie kapitanie. Zapewne był to tylko jakiś figiel mechaniki dźwiękowej, ale w dziwny sposób monotonny głos jego zastępcy wydawał się mniej zniekształcony przez kilometry obwodów ni głos kogokolwiek innego z załogi. Nie do końca był to jednak głos monotonny. W tej chwili wyraźnie wyczuł w nim zakłopotanie. — Kapitanie, nie chciałbym przeszkadzać panu w odpoczynku, ale wygląda na to, e natknęliśmy się na coś wyjątkowo osobliwego. To otrzeźwiło Kirka. „Coś wyjątkowo osobliwego" w wypadku Spocka mogło w najlepszym razie oznaczać sytuację dość powa ną, a w najgorszym — zbli ającą się katastrofę. — Zaraz tam będę, Spock. — Wcisnął wyłącznik, narzucił kapitańską tunikę, rozsunął drzwi i skierował się szybkim krokiem w stronę mostka, W opuszczonej kabinie migotała miniaturowa panorama międzygalaktycznej otchłani, czekając cierpliwie na jego powrót. * Winda zatrzymała się na pokładzie B, gdzie dołączył do niego Spock. W tym samym czasie światła w windzie i na korytarzu zaczęły migać. Usłyszeli dobrze im znane modulowane wycie. Alarm dla wszystkich. Kirk spojrzał na Spocka, który odpowiedział na jeszcze nie zadane pytanie. — Sądzę, e funkcję oficera pokładowego pełni teraz porucznik Scott. — Dlaczego nie zadzwonił bezpośrednio do mnie? — Tego nie powiedział, panie kapitanie, ale jak mogę się domyślać, nie czuł się uprawniony do prze- 13

rywania odpoczynku kapitana z powodu zjawiska, którego rozmiarów jeszcze nie ustalono. Pozostawił to mnie. Kirk rozwa ał jego słowa, kiedy winda zatrzymała się ponownie na ostatnim poziomie poni ej mostka. Dołączył do nich doktor McCoy. — Jim... Spock... co się dzieje? — Jeszcze nie wiem, Łamignacie — odpowiedział Kirk zgodnie z prawdą. — Wiemy tyle co ty. Musiało to być coś wa nego, skoro Scotty odwa ył się zarządzić alarm dla wszystkich. W kilka sekund później drzwi rozsunęły się i cała trójka weszła na mostek. Sternik Sulu zajęty był przy stanowisku nawigacyjnym. Uhura spojrzała do tyłu, potem na Sulu i znowu skupiła się na swojej konsolecie łączności. Zza stanowiska technicznego podniósł wzrok Scott i na ich widok odetchnął z wyraźną ulgą. — Cieszę się, e ju pan tu jest, kapitanie. Nie mogłem podejmować zbyt wielu decyzji, nie wiedząc, z czym mamy do czynienia. Spock skierował się prosto do swojego fotela, gdzie mieściła się komputerowa biblioteka — stanowisko kontroli mózgu i systemu nerwowego Enterprise'a. Kiedy Kirk siadł w fotelu dowódcy, zauwa ył, e system alarmowy wcią wyje. — Wystarczy tego hałasu, panie Sulu. Sulu kiwnął głową. Wycie ucichło, światła powróciły do swego normalnego stanu. — Sytuacja, panie Scott? Kirk studiował ju siatkę wektorów, którą Sulu wyświetlił na głównym ekranie. Znajdujący się w dolnym prawym kwadracie biały punkt oznaczający Enterprise'a poruszał się szybko w kierunku środka. O wiele za szybko, pomyślał Kirk. 14

Zazdrościł starym kapitanom, którzy w odległych czasach pływali po morzach na Ziemi. Ich okręty napędzała tylko siła wiatru. Zazdrościł szyprom, którzy mogli wyczuć nogami zmianę prędkości statku. Tutaj, w tej ciemnej, nieprzyjaznej przestrzeni nie było niczego, o co mo na się było oprzeć lub od czego mo na się było odepchnąć. W porównaniu ze wzburzonym morzem czy silnym sztormem sztuczna grawitacja była raczej słabą podnietą. Ludzkie zmysły pracowały tu w sposób sztuczny, tylko dzięki olbrzymiemu mechanicznemu wzmocnieniu. Jedyne wyczuwalne na Enterprisie fale powstawały dzięki mechanice falowej. — Nabieramy prędkości, sir — poinformował Scott, potwierdzając to, co Kirk odczytał z analizy obrazu na ekranie. — Olbrzymiej prędkości! — W takim razie zredukuj prędkość, Scotty. — Ju to zrobiłem, sir, dwa razy, lecz wcią odzyskujemy pęd! — Dobrze. A teraz proszę mi spokojnie powiedzieć — musiał zadać to pytanie, niezale nie od tego, jak bardzo mogła przy tym ucierpieć duma in yniera — czy sprawdził pan swoje przyrządy? — Oczywiście, kapitanie, sprawdziłem trzykrotnie. Wolałbym, eby przyrządy wysiadły, ni ebym musiał analizować takie odczyty. Te informacje są niestety prawdziwe — powiedział, wskazując na siatkę wektorów. Kirk obrócił się lekko w swoim fotelu. — Panie Sulu? Na twarzy Sulu rysowało się jeszcze większe zmartwienie i niepewność ni na twarzy głównego in yniera. — Statek stracił sterowność, sir! Zbaczamy z kursu... — przerwał, by sprawdzić odczyty — dwie minu- 15

ty w prawo. — Stuknął w znajdujące się przed nim uparte urządzenia kontrolne, jakby w nadziei, e uda mu się oswoić te niewiarygodne informacje. — Z ka dą sekundą coraz bardziej schodzimy z kursu, sir. — Panie Spock? — Tak, kapitanie? — Chcę dostać z biblioteki komputerowej dokładny obraz wszystkich wa niejszych ciał niebieskich z tego granicznego sektora. — Tak jest, kapitanie. — Kiedy będzie gotowy, chcę go mieć na ekranie. Przez chwilę nic się nie działo. Na mostku wszystko zamarło z wyjątkiem białego punktu na ekranie, który symbolizował Enterprise'a. Po chwili siatka wektorowa zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się jasnobłękitna mapa gwiezdna, a raczej jej część. Trzy czwarte ekranu wcią pozostawało puste. Do szału doprowadzić mógł ekran, na którym nie było nic, z wyjątkiem dwóch du ych wyrazów w ółtym kolorze. Kirk przypuszczał, e one się tutaj pojawią. NIE ZBADANE Po sekundzie pojawiła się pod nimi informacja będąca komentarzem do tych gorzkich słów. Obszar nie opisany — brak aktualnych danych — Tego się spodziewałem, panie Spock. Miałem jednak nadzieję, bo przecie informacje napływają obecnie do banku Floty Gwiezdnej tak szybko. — Jak widać niewystarczająco szybko, panie kapitanie. — Tak, to prawda. Dobrze. Wystarczy, Spock. Niewiele mówiąca mapa gwiezdna zniknęła i siatka wektorowa ponownie zdominowała cały ekran. 16

— Kapitanie? — Głos pochodził z tyłu mostka. — Słucham, Uhura. Wydawało się, e jest trochę zakłopotana. — Kapitanie, odbieram od dwóch godzin dziwne, bardzo dziwne sygnały radiowe. Z początku ich źródło znajdowało się znacznie na prawo od naszego kursu, ale odkąd nasza pozycja zaczęła się zmieniać, źródło sygnału i nasz kurs pokrywają się. Kirk rozwa ył tę informację. Nie była specjalnie złowieszcza. W ka dym razie jeszcze nie teraz. — W porządku, Uhura, będę o tym pamiętał. — Spojrzał ponownie na ekran. — Przynajmniej wiemy, e coś tam jest. Biały punkcik wcią przesuwał się w jednym kierunku po siatce ciągnięty przez... przez co? W tej chwili podjął decyzję. To, co ściągało ich z kursu, dotąd nie okazało adnych złych zamiarów. Było to prawdopodobnie jakieś naturalne zjawisko. Nie nale ało jednak rezygnować z wszystkich form oporu. — Panie Sulu, przygotować silniki hamujące. — Tak jest, kapitanie. — Sulu dzielił swoją uwagę pomiędzy ekran a wskaźniki urządzeń kontrolnych. — Włączyć hamujące. Ręce sternika przesunęły się nad pulpit sterowniczy i przekręciły ostatnią gałkę o 180 stopni. Na mostku dało się odczuć nieznaczny wstrząs, a po chwili słychać było odległe, lecz wyraźne dudnienie. Ka dy chwycił się instynktownie tego, co było w zasięgu ręki, ale potę ne siły wstrząsające statkiem objawiły się tylko dr eniem. Kirk wpatrywał się uwa nie w siatkę wektorową. Mo na było dostrzec, jak biała kropka zwalnia, ale wcią porusza się nieubłaganie do przodu na swojej nowej drodze. — Panie Spock — z niecierpliwością zawołał Kirk — 17

ma pan ju coś?! — Moglibyśmy działać sto razy skuteczniej, gdybyśmy mieli jakiekolwiek wyobra enie tego, co jest przed nami, pomyślał. Spock stał nieruchomo przy osłoniętym daszkiem ekranie komputera. Teraz uniósł głowę i spojrzał w stronę kapitana. — W tej chwili mogę tylko powiedzieć, e kierujemy się w stronę nieznanego obiektu pochodzenia prawdopodobnie naturalnego. Jego masa równa się co najmniej masie planety. Wytwarza on pole hiper-grawitacyjne, którego siły są znacznie większe ni jakiekolwiek przez nas dotąd napotkane. — Skoro jest tam coś — Kirk wskazał na ekran — co potrafi tak przyciągać i emitować sygnał radiowy, to dlaczego nasze czujniki tego nie wychwytują? — Oparł rękę na udzie. — Otworzyć do końca przednie skanery, panie Sulu i pozamykać wszystkie inne. Skierować całą moc czujników do przodu. — Całą, sir? — Tak, całą. Sulu natychmiast zabrał się do wykonywania poleceń. Sytuacja, w jakiej znalazł się statek, była wielce niebezpieczna — z ka dej strony, z wyjątkiem dziobu, mogło się coś podkraść i go zaatakować. Có jednak na obrze u Galaktyki miałoby na ich uderzyć? Ekran zamigotał. Siatka wektorowa zniknęła. Od lewej strony przez dwie trzecie ekranu rozciągała się najbardziej peryferyjna część Drogi Mlecznej — mglisty, eteryczny kurz mieniący się wszystkimi barwami tęczy. Z wyjątkiem kilku rozrzuconych tu i ówdzie samotnych jasnych plamek, pozostała część ekranu tonęła w ciemnościach międzygalaktycznej otchłani. Ale na środku ekranu... Na środku ekranu coś wyglądające niczym sierp księ yca z wolna przebijało się przez roz arzoną 18

mgiełkę gwiazd Galaktyki. Małe, okrągłe, lecz wcią się powiększające — planeta nicości przesłaniająca coraz to więcej gwiazd. Nie była ju teraz nicością. Kiedy się tak zbli ali, słaby odblask zdradził istnienie ciała stałego. Kirk i reszta załogi patrzyli z zafascynowaniem na tajemniczego ciemnego wędrowca. Starali się określić, zdefiniować i nadać konkretny kształt tej nieuchwytnej formie. W końcu Uhura przerwała panującą ciszę. — Kapitanie. Jestem pewna, e to jest źródło tych sygnałów. Uległy one znacznej zmianie od chwili, gdy je pierwszy raz przechwyciłam. Stały się równie silniejsze, kiedy się zbli yliśmy. — Puść je przez komunikatory, Uhura. Nie trzymaj ich tylko dla siebie. Przestawiła dźwignię. Mostek wypełniło natychmiast ostre, przeszywające elektroniczne brzęczenie. Uhura uśmiechnęła się przepraszająco i ściszyła ogłuszający dźwięk. Kiedy sygnał stał się do zniesienia, jedna rzecz okazała się natychmiast oczywista: ten jęk był zbyt dziki, zbyt potę ny, by mógł pochodzić ze sztucznego źródła. Był taką samą naturalną emanacją obiektu znajdującego się przed nimi jak erupcja plazmy na słońcu czy ludzki gest ręką. Z pewnością nie był wytworem ani radiolatarni, ani stacji gwiezdnej. Wszyscy byli wsłuchani w buczenie obcego dźwięku. Tymczasem rysujący się na ekranie obiekt nieprzerwanie pochłaniał odległą gwiezdną przestrzeń. — Panie Scott, proszę przygotować swoich in ynierów na du y wysiłek. — Tak jest, sir. — Scott zwrócił się przez swoją bezpośrednią linię do in ynierów: — Davis, Gardner, ruszcie tyłki! Kapitan da wam za chwilę niezły wycisk. 19

— Panie Sulu — kontynuował Kirk — zostańmy na silnikach hamujących. — Rozkaz, sir. — Panie Spock, jest ju coś? — zapytał Kirk, starając się nie dać poznać, e stracił nadzieję. — Kapitanie, komputery pracują od czasu zetknięcia się z tą osobliwą studnią grawitacyjną, ale nie chciałem wydawać opinii opartej wyłącznie na wstępnych danych pochodzących z czujników. Poniewa mam teraz potwierdzenie w obrazie, nie będę się dłu ej wahał. Brwi Spocka uniosły się. Zaskoczyło to Kirka. Spock okazywał w ten sposób zdziwienie, które człowiek wyra a przez głośne wciągnięcie powietrza. Nale ało się spodziewać czegoś wyjątkowego. — To jest negatywna gwiezdna masa, kapitanie. Analiza widma potwierdza to. Jest dziewięćdziesiąt siedem przecinek osiem procent prawdopodobieństwa, e obiekt przed nami składa się z materii, która uległa implozji. Próby odczytania jej składu kończą się fiaskiem. — Świetnie! Znaczy to, e kierujemy się w stronę niezmiernie potę nego skupiska niczego? — Tak. Choć zostało to określone bardzo nieprecyzyjnie, to jednak świetnie oddaje istotę rzeczy. Sulu w tej chwili oznajmił kolejną wesołą nowinę: — Kapitanie, nasza prędkość znowu wzrasta! To zrobiło piorunujące wra enie. — Wszystkie silniki cała wstecz. Przez dłu szą chwilę trwało milczenie i tylko kolejny wstrząs wraz z towarzyszącym mu grzmotem przetoczył się przez Enterprise'a. Sulu uniósł głowę znad steru. Nie okazywał przera enia. Był na to zbyt dobrym oficerem. Na jego twarzy jednak wyraźnie pojawiło się zmartwienie. 20

— Nic z tego, sir. Wcią jesteśmy ściągani. — Panie Scott — zapytał Kirk napiętym głosem — co się dzieje z pańskimi silnikami? — Silniki działają bez zarzutu, kapitanie — odpowiedział spokojnie główny in ynier. — Dają z siebie wszystko, ale ta siła znacznie je przewy sza. Skonstruowano je, by ciągnęły, a nie eby opierały się siłom tak głębokiej studni grawitacyjnej. Nie jestem pewien, czy moglibyśmy się z niej wyrwać, nawet gdybyśmy mieli dziesięciokrotnie większą moc. Kirk znowu spojrzał na ekran. Negatywna masa gwiezdna zajmowała prawie cały obraz, zasłaniając ostatnie widoczne gwiazdy. Odległość od niej zmniejszyła się i mo na było dostrzec coraz więcej szczegółów. Czarną matową powierzchnię pokrywały, niczym ślady po ospie, dawno wygasłe nierówne kratery. Od czasu do czasu przera ająco jasna błyskawica tworzyła łuk elektryczny pomiędzy wzniesieniami, skacząc ze skały na skałę niczym płaski kamień puszczony po wodzie. Błyskawice te musiały osiągać olbrzymie rozmiary, skoro były widoczne z tak du ej odległości. — Ile nam zostało czasu? Spock odpowiedział spokojnie, nie odwracając głowy od ekranu: — Zderzenie nastąpi za dziewięćdziesiąt trzy sekundy, kapitanie. Dziewięćdziesiąt dwie... dziewięćdziesiąt jeden... Na mostku zapanowała głucha cisza. To wszystko wydarzyło się tak szybko. W jednej chwili mieli niewielkie trudności związane ze schodzeniem z kursu, a zaraz potem... Nikt nie zauwa ył dziwnego wyrazu, jaki pojawił się na twarzy Uhury. Stuknęła długim paznokciem najpierw w jedną słuchawkę, potem w drugą. Nie... urządzenia działały prawidłowo. 21

— Kapitanie, odbieram nowy sygnał. Proszę posłuchać. — Przesunęła delikatnymi palcami po konsolecie. Buczenie martwej gwiazdy wypełniło mostek. Obok tego dźwięku dało się słyszeć drugi, odmienny, który przypominał zawodzący płacz. Co wa niejsze, dźwięk ten był wyraźnie modulowany i z pewnością pochodził ze sztucznego źródła. Narastał i słabł w regularnych odstępach. — Czterdzieści sekund, kapitanie — powiedział Spock. Po podnieceniu, które okazywał, mo na było raczej przypuszczać, e odlicza czas pozostały do wyjęcia placka z piekarnika. — Trzydzieści dziewięć... trzydzieści osiem... Kirk cały wrzał. Pozostały tylko sekundy! Nie mogli lecieć do przodu, nie mogli lecieć do tyłu. Mogli tylko... — Panie Sulu! — krzyknął szorstko. — Boczne silniki cała naprzód! Deklinacja trzydzieści stopni. — Boczne, sir? — WYKONAĆ, panie Sulu! Sternik ruszył się. Być mo e pomogła mu hiper-grawitacja. — W tej chwili mamy tylko jedną mo liwość: musimy wejść na bezpieczną orbitę. Potem mo emy w wolnym czasie zastanawiać się, w jaki sposób stąd uciec. Potrzebuję na to ponad trzydziestu sekund. Sulu uwijał się przy swojej konsolecie. Jego ciało stało się miękkim i mięsistym przedłu eniem systemu nawigacyjnego Enterprise'a. Niczym Alladyn miał tylko przedstawiać yczenia w zrozumiałej formie, a elektroniczny d inn wykonywać je w ka dym detalu. Czy jednak ten d inn był na tyle silny, by przeciwstawić się czarnemu demonowi, który wsysał ich z tytaniczną siłą, kierując ku nieuchronnej zagładzie? 22

Kirk utkwił wzrok w ekranie, całkowicie pochłonięty kształtem martwej gwiazdy. Jeśli ich próba wejścia na orbitę by się nie powiodła, nikt nawet by o tym nie wiedział. Zagłady Enterprise'a nie zauwa yłby nawet bezrobotny astronom na jakiejś odległej planecie. Potę na studnia grawitacyjna negatywnej masy pochłonęłaby zarówno nikły błysk, jak i ich ycie. — Dziewięć... — ciągnął spokojnym głosem Spock. Tylko niewielka zmiana tonacji zdradzała niepokój i podniecenie. — Osiem... siedem... To absurdalne trzymać się kurczowo fotela dowódcy, pomyślał Kirk. Nie przedłu y to ycia choćby o ułamek sekundy. Jednak jego palce pozostały zaciśnięte na twardym metalu. Nagłe wyładowanie elektryczne o długości tysięcy kilometrów na moment rozświetliło ekran. Po chwili zniknęło. To samo stało się z ciemnością. Ponownie pojawiła się przyjazna, fluoryzująca mgiełka Galaktyki i kojący mrok przestrzeni kosmicznej. Kirk zdawał sobie sprawę, e wizja ucieczki jest złudna. W sekundę później Sulu to potwierdził. — Nie udało się nam wyrwać, ale poprawka została zrealizowana. — Westchnął z wyraźną ulgą. — Zaraz podam parametry orbity. Nasze perygeum jest piekielnie małe — uśmiechnął się — ale nie a tak małe, by nas wyrzuciło z orbity. — Chwal Pana Boga i podawaj amunicję! — zawołał Scott. — Słucham, panie Scott? — Nie... nic, Spock. — Przepraszam, panie Scott, ale z pewnością powiedział pan coś, a nie nic. — Scott obdarzył go bolesnym spojrzeniem i Spock nagle zrozumiał. — Ach tak, rozumiem. Audybilizacja: posłu enie się nic nie znaczącą archaiczną terminologią do uzew- 23

nętrznienia emocji, których nie mo na wyrazić w inny sposób. — Równie dobrze mógłbym stuknąć cię w nos, ty ucholu! — ostrzegł główny in ynier. — Czy to dalsza część audybilizacji? Kirk odwrócił się, aby nie widzieli uśmiechu, który rozjaśnił jego twarz. — Niech pan przestanie, panie Scott. Nic pan tym nie osiągnie. — Tak jest, kapitanie — przyznał z rozgoryczeniem Scott. — Łatwiej mi jest czasami porozumieć się z automatyczną spawarką numer cztery. — Równie się uśmiechnął, ale tylko na moment. Bie ące myśli były zbyt powa ne. — Kapitanie, jeśli w tej chwili nie potrzebujemy całej naszej mocy, to byłoby dobrze zmniejszyć ciąg silników. Dość długo pracowały w maksymalnym obcią eniu, próbując wyciągnąć nas z tej studni. — Tak, oczywiście, Scotty. Panie Sulu, proszę obliczyć najmniejszą moc potrzebną do utrzymania nas na tej orbicie i przesłać te dane panu Scottowi do obliczeń technicznych. — Tak jest, sir — odparł Sulu. A po chwili zameldował: — Gotowe, sir. — Świetnie, poruczniku. Teraz proszę uruchomić tylne skanery i skierować rufę w stronę tej masy. Czekali przez chwilę, gdy obraz na du ym ekranie wydawał się wirować. W rzeczywistości jednak to statek zmieniał swoją pozycję, a nie wszechświat. Pole gwiezdne zostało stopniowo zastąpione przez nowy obraz — widok powoli obracającej się pod nimi hebanowej kuli. — Spock, ma pan ostateczne potwierdzenie orbity? — Statek bez trudu utrzymuje jej parametry, kapitanie. Osiągnęliśmy stałą wysokość. 24

— Dobrze. Utrzymywać zatem ten stan, panie Sulu. — Tak jest, sir. — W głosie porucznika pobrzmiewał ton podziwu, którego nie zdołał ukryć. Kirk odwrócił głowę, czując lekkie zakłopotanie. Doktor McCoy widział reakcję kapitana i uśmiechnął się. Nikt nie zauwa ył jego przybycia na mostek. Wszyscy pochłonięci byli czym innym. Dotychczas McCoy zachowywał milczenie. Nie był w stanie zrobić niczego, co by w jakikolwiek sposób mogło im pomóc. Sytuacja w momencie jego przybycia wymagała wielu rzeczy, ale na pewno nie jego ostrego dowcipu. W tej jednak chwili jakaś l ejsza rozmowa mogła odegrać terapeutyczną rolę. Miał tytuł naukowy w tej dziedzinie, tak jak i w dziedzinie medycyny. — Jeśli siła przyciągania jest tak wielka, Jim, to jak mo emy się wyrwać z jej uścisku? — Co? Ach, dzień dobry, Łamignacie. — Kirk odwrócił się lekko na swoim fotelu. — Wszystko po kolei. Gdybyśmy odpowiednio wcześnie wiedzieli, do czego się zbli amy, moglibyśmy próbować wejść na orbitę kometową, ale gdy udało nam się zidentyfikować obiekt, było ju na to za późno. — Spojrzał w strcnę konsolety biblioteki. — • Masz jednak rację, e na to pytanie będziemy musieli w końcu znaleźć odpowiedź. Panie Spock, jakie są szansę powodzenia metody kata-pultowej? Czy dysponujemy wystarczającą siłą, by wyrwać się w ostatniej chwili? Będziemy musieli zanurkować z największą prędkością i starać się jak najbardziej zbli yć do powierzchni, po czym, sekundy przed zderzeniem, poderwać statek, aby mal;.Tyme,laic wykorzystać katapultującą siłę tej studni grawitacyjnej. Jeśli nam się nie uda, skończymy jako jedna z tych dziwnych plam na powierzchni. Nie wolno zapominać, Łamignacie, e siła przyciągania tej gwiazdy wzrasta wykładniczo wraz ze zbli aniem się do jej powierzchni. 25

Spock nie od razu odpowiedział na pierwsze pytanie. Stał pochylony nad ekranem i pracował. — Potrzebuję trochę czasu na dokończenie obliczeń, kapitanie. Siła, parametry orbity, odległość od powierzchni gwiazdy, kąt schodzenia, wysokość krytyczna... informacje wcią nadchodzą z naszych czujników. Nasza wiedza o hipergrawitacji jest boleśnie skąpa. Pierwszy raz statek kosmiczny znajduje się tak blisko negatywnej gwiezdnej masy. W ka dym razie po raz pierwszy był a tak blisko i to przetrzymał. W tej chwili jest zbyt du o zmiennych, aby dać szybką odpowiedź. — W porządku, Spock. Niech komputer nad tym popracuje. Poczekamy, bo i tak teraz nie mo emy nic innego robić. Ci z Floty Gwiezdnej oszaleją, gdy dostaną dane. Uhura przerwała mu w odpowiednim momencie: — Przepraszam, kapitanie, ale znowu odbieram ten drugi sygnał. Straciliśmy go w czasie wchodzenia na orbitę, ale znów go mamy. — Urwała na chwilę. — A mo e to on nas znalazł? Odchylenie dziewięć sekund na północ. Znajduje się wprost przed nami i szybko zbli a. — Czy on...? — zaczął, ale Uhura domyśliła się pytania. — Nie, kapitanie. To my się do niego zbli amy, a nie on do nas. — W jakim czasie będzie w zasięgu czujników? — Powinien się pojawić na ekranie za minutę. Wszyscy na mostku z pełną uwagą obserwowali zmieniający się obraz. Przez dłu szą chwilę niewiele mo na było zaobserwować. W końcu pojawiła się na nim blado świecąca gmatwanina linii, która zaczęła się gwałtownie powiększać. Nawet z tej odległości z łatwością mo na było 26

zauwa yć, e obiekt ten nie jest tworem natury, lecz konstrukcją sztuczną. Jednak czujniki chyba się myliły — znajdował się za daleko, by mógł wydawać się tak wielki. — Czy mo emy trochę zwolnić, panie Sulu, i zbli yć orbity, nie ryzykując przy tym wypadnięcia z naszej? Sulu coś wystukiwał na komputerze. — Za chwilę będę miał odpowiedź, sir... — Przerwał. — Tak, nie będzie trudności, sir. Mamy dość du y zapas. — W takim razie, gdy się zbli ymy, ustawisz nas burtami obok siebie. Obiekt rósł z zawrotną szybkością, a zdominował cały ekran tak jak poprzednio martwa gwiazda. Sulu musiał dwukrotnie zmniejszyć perspektywę, by zmieścić cały obiekt w granicach ekranu. Na mostku zapadła nagła cisza. Wszyscy zdali sobie sprawę, co ten kształt przedstawia. n Statek prezentował się wspaniale. Było to jeszcze bardziej widoczne w zestawieniu z martwym olbrzymem, który uwięził go w odizolowanym zakątku wszechświata. Ogromny Enterprise był przy jego boku małą plamką, nic nie znaczącym białym robaczkiem. — Tysiąc katedr zło onych razem i wyposa onych w napęd kosmiczny — wyszeptał przejęty grozą McCoy. — Zmontowane pospiesznie i rozświetlone niczym choinka. — Czy to na pewno statek kosmiczny? — zapytała półgłosem Uhura. 27

Odpowiedź Spocka była równie przyciszona: — Prawdopodobieństwo jest... dość du e. Ró nokolorowe łuki i przypory z metalu i sztucznego tworzywa pięły się w górę i na boki w wyścigu wokół metalicznych spiral i piramid. Tu i ówdzie, w regularnych odstępach, podwieszone były pełne wdzięku, lecz masywne, metalowe gondole. Osadzono je pośród wsporników w kolorze srebra, złota i opalizującego błękitu. Czarodziejskie konary po- wstałe ze stopów ró norakich metali. Rasa, która zbudowała ten statek, była jednocześnie rasą rzemieślników i in ynierów, poetów i mistrzów okrętowych. — Zbli my się, panie Sulu. Panie Sulu! Porucznik otrząsnął się i powrócił do rzeczywistości. — Tak jest, kapitanie. — Dotknął sterów i Enterprise natychmiast zareagował. Misternie utkana, migocząca draperia zaczęła się zbli ać, a następnie przesuwać obok nich. Wprawne ręce Sulu coraz bardziej przybli ały Enterprise^ ku plątaninie dziwnych krokwi i belek. Jeszcze raz zmienili prędkość i zaczęli zmierzać w stronę czegoś, co wydawało się główną gondolą. — To musi być statek kosmiczny — powiedział półgłosem McCoy. — Ale, na Eskulapa, co za rozmiary! — Rzeczywiście, Łamignacie — zgodził się Kirk i wyciągnął wskazujące rękę. — Ale zdaje się, e ani wielkość, ani piękno nie uchroniły go przed zniszczeniem. Spójrz tylko! Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, e mimo swej masywnej budowy, obcy statek był w przeszłości obiektem działania jakichś nieznanych, lecz bez wątpienia potę nych sił. 28

Opinające go metalowe łuki i przęsła były porozrywane i popalone, w niektórych miejscach nienaturalnie pogięte, a w innych przecięte. Olbrzymie gondole nosiły najbardziej widoczne i najbardziej złowieszcze ślady katastrofy. Były poorane seriami dziwnych, sześciobocznych otworów. Wszystko było zimne i ciemne. Martwe. Nie było ani jednej gondoli, która by się oparła dziełu zniszczenia. Metal obfitował w liczne pęknięcia i wydarte dziury. Jedna z gondoli była rozłupana niczym chromowe winogrono. — Prawdopodobnie tak jak my wpadł w tę grawitacyjną pułapkę — Kirk powiedział półgłosem. Nie wypowiedział jednak na głos innej myśli, która przemknęła mu przez głowę. Czy to całkowite zniszczenie statku nastąpiło przed czy po przyciągnięciu go przez negatywną gwiazdę? A jeśli po, to dlaczego? I najwa niejsze — jak to się stało? Dwa niespodziewane sygnały z zewnątrz to du e wydarzenie dla ka dej stacji radiowej, lecz Uhura miała otrzymać jeszcze trzeci. Manipulując przy odbiorniku i wzmacniaczu, przełączyła nagle na głośniki sygnał dźwiękowy, który pochodził z martwej enigmy. Obecnie brzmiał on jednak inaczej. Przypominał bar dziej jąkanie ni jęk. Wprawdzie nic jednoznacznie na to nie wskazywało, to jednak wszyscy czuli, e ten dziwny sygnał był teraz bardziej natarczywy i ponaglający ni przedtem. — Mam ostateczne potwierdzenie, sir — powiedziała z podnieceniem. — Domyślałam się, e sygnał pochodzi z obcego statku. W tej chwili nie mam co do tego wątpliwości. Co więcej, zdaje mi się, e transmiter reaguje na naszą obecność! Tylko tym mo na wyjaśnić nagłą zmianę nadawanego wzoru. 29